Go down
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Nie Lis 22, 2015 11:31 pm
Herbatka, heh - taka gościnna, niezobowiązująca herbatka po wszystkich wydarzeniach, które skumulowały się w jedną kulkę - zostały zgniecione silnymi dłońmi, którym ułożenie jej w nieskazitelnie równą strukturę nie stanowiło problemu, a w nich zawierały się zmieszane emocje i myśli - i wszystkie pragnienia i dążenia każdej z osób z osobna, które miały okazje tego doświadczyć na własnej skórze - to była kwintesencja, to była czarna papka, w której barwy się pomieszały i zapomniały już, jakimi były na początku, a jej dzierżawczynią była sama Śmierć, bo w końcu musiała coś dostać w zamian za kpinę, jaką pokazali Ci, Którzy Śmierć Pożerali, sądząc, że mogą jej umknąć, którzy myśleli, że są od niej lepsi - pewnie dlatego teraz, po ugnieceniu tej kulki kościstymi palcami - och, no niestety, już wam zdradziłem, kto był jej twórcą - wydawała się być taką zadowoloną - nawet zapomniała, że miała trzymać cię za ramię, kiedy podróżowała w twoim towarzystwie czystymi korytarzami Hogwartu, które w ostatnich dniach wydawały się szczególnie zapełnione - brakowało miejsca w Zakazanym Lesie, bo stanowił on zlot Śmierciożerców, brakowało miejsca w kątach, bo przecież zajmowali je szkolni outsiderzy i brakowało miejsca na błoniach, bo... bo nosiły wciąż pamięć wojny, jaka się tam rozegrała w nie więcej jak piętnaście minut - wystarczająco długo, by zabić kilkunastu uczniów i niewystarczająco długo dla samych nauczycieli, by złapali tych, którzy za masakrę byli odpowiedzialni. Ale starali się. Wszyscy się tak mocno starali, że te starania doprowadzały do ściskania boleśnie ich jaj - tudzież jajników - zamierając w dolnych partiach ciała skręcającym bólem świadomości braku możliwości rozwikłania zagadki - tak jakoś wyszło, że postawiłeś więc przed samym sobą pytanie, czy warto się aż tak starać, miast tkwić zawieszonym pomiędzy - właśnie tam, w tej czarnej kulce, która co rusz podskakiwała, gdy wpatrywałeś się w ten automatyczny odruch satysfakcji twej Siostry, Śmierci, stojącej w półcieniu sali transmutacyjnej - widziałeś ją dokładnie w przygaszonych promieniach światła ledwo przeciekających przez ciężkie, szare chmury zawieszone na niebie - prawdziwa, Angielska pogoda, która pragnęła zrazu zastukać do okien czystymi łzami wylewanymi przez samego Boga za ludzką głupotę i nieudolność - lecz spokojnie, chwilowo w końcu zamierałeś w Wieczności, w ścianach okrągłego przedmiotu, gdzie chaos zlał się z ładem, a yin i yang zapomnieli, że kiedyś w ogóle byli osobnym tworem, nawet jeśli zawsze zawierali trochę samych siebie w sobie samych - przyszedłeś tutaj w poszukiwaniu profesor Minerwy, a co odnalazłeś? Właśnie Nic - to nic kusiło, przyciągało, zamykało w ramionach i czule głaskało po głowie - szeptało do uszu, niczym troskliwa matka i zapewniało... zapewniało o czymś - tylko o czym? Cokolwiek by nie powstawało z tych niemych słów - tak, niemych słów - sprawiało, że duch unosił się parę metrów nad ciało, umysł wędrował parę stóp pod ziemię, a ciało? - ciało jako element łączący musiało pozostawać niewzruszone w tym samym miejscu - czyli oparte pośladkami o jeden ze stolików, z czarnymi niczym sama otchłań oczami skierowanymi w okno - choć widział ewidentnie więcej, niż tylko szybę i szarość świata poza nim, z tej perspektywy nawet nie dostrzegał co jest pod samym oknem - usadowił się na ławce niemal przy samych drzwiach wyjściowych - wszystko zamarło - on, ta kreda, która nie była używana od paru godzin, od momentu zakończenia zajęć, ta tablica, teraz pusta, te pojedyncze pyłki kurzu, które zostaną dziś pod wieczór starte przez skrzaty i drzwi, które parę minut temu zamknięte nie wskazywały na to, by miały przed kimś rozchylić swe skrawki tajemnic, wyznaczając granicę między realiami, a zdarzeniami toczącymi się tylko i wyłączeni w umyśle pana Nailaha.
I dla wszystkich było lepiej, jeśli takim zamkniętym światem pozostawał.
Rudolf Lestrange
Przestępczość
Rudolf Lestrange

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Pon Lis 23, 2015 12:12 am
!Avellin Louvel

Tymi właśnie czystymi korytarzami, zbrukanymi widmami dawno już przelanej krwi, szemrzącymi wspomnieniami waśni, miłostek i rozczarowań, pośród murów obojętnych na rozterki ludzkich serc, kroczył Rudolf. Kroczył dumnie, spokojnie, torba wypełniona malutkimi szczątkami roślin ciążyła, niczym pełne niepokoju napięcie, lękliwe oczekiwanie na kolejny atak, które zatruwało powietrze wonią potu i nieosuszonych jeszcze łez desperacji. Żelazo i sól  tańczyły wciąż swój skomplikowany taniec, utrata życia i za nim tęsknota deptały zwykłą, ludzką beztroskę, która tak często świergotała pomiędzy młodymi, zmieniającymi się bezustannie ciałami. Rudolf jednakże szedł samotnie, nie zatrzymując się, by zauważyć cichy chichot Śmierci splatający się z głośnym stukotem jego kroków. Wszyscy uczniowie już dawno czmychnęli, rozpierzchając się przed nieznajomym dotykiem Kostuchy, pozostawiając za sobą tylko echo przejętych szeptów, łkań i wrzasków bezradności. Blond włosy Rudolfa łapały wstydliwe promienie światła, które rozbijały się o szyby wysokich, strzelistych okien, nieśmiałe w swej próbie niesienia nadziei, pokorne w swym ukłonie przed obliczem niebezpiecznej ciemności. Nawet to światło nie odważyło się dobrnąć mrocznych kątów korytarzy, zakątków skrytych za posągami; nawet to światło bało się ujrzeć twarz kolejnego wroga, kolejnego intruza czekającego tylko na moment, by całe życie przysłonić swą groźną sylwetką. Nawet to światło nie wiedziało, że pieści swymi ciepłymi ramionami wilka w owczej skórze, mordercę noszącego ciało skradzionej niewinności.
Z grymasem frustracji, skromnej i dawno już ujarzmionej, ten oswojony (na moment, na chwilę, na ułamek wieczności) Śmierciożerca skierował się w kierunku sali od Transmutacji, dźwigając na ramieniu dziecięcą edukację. Obowiązki praktykanta były żmudne, męczące i nużące, stanowiły sumę nic nieznaczących błahych zadań, które dodawały się grzecznie, by utworzyć ten jakże pięknie brzmiący tytuł. Chodził, przynosił, odnosił, podawał, sprawdzał, poprawiał, notował, odnotowywał... I dziś, pochłonięty własną odpowiedzialnością wykonywał jedną z tych pustych czynności, zmierzając do klasy przed czasem, by przygotować ją na atak rozkojarzonych uczniaków, gówniarzy przepełnionych poczuciem, że wszystko im się należy, że ten świat też należy do nich, że jego czas również dawno został im oddany. I chociaż Rudolf tak bardzo chciał zaprzeczyć, to nie mógł – oddał cenne sekundy, minuty, godziny, dnie i miesiące tym młodocianym porażkom, męczył się z ich nieudolnymi próbami godnej egzystencji, a wszystko dla swojego Pana, tego, który tak bardzo gardził Śmiercią. I Śmierć też zdawała się uśmiechać, też zdawała się nim gardzić – przybądź do mnie, szeptała z otwartymi, kościstymi ramionami, i już nigdy nie ujrzysz zaplamionego smarkami wypracowania, kusiła nieprzerwanie. Zignorował jej piskliwy głos, który zdążył już kojarzyć się z odgłosem kredy krzywdzącej tablicę, zaświadczeniem samobójstwa jego spokoju i otworzył z rozmachem drzwi do klasy.
Intruz. Niespodzianka. Zagadka. Zagrożenie. Rudolf nie wysilił się, by ukryć swoje zdziwienie, wyraz całkiem już dla niego naturalny, układający się z przyjacielską delikatnością na przystojnych rysach Avellina. Obecność drugiej osoby nie zdziwiła go tak bardzo, co jego tożsamość. Nie, to też było złe wyrażenie. Dla Rudolfa jego nazwisko znaczyło tyle, co jeden z maleńkich, obumarłych listków, jakie nosił w torbie; to jego energia, jego postawa, jego wzrok zdziwiły go tak bardzo. Nigdy nie sądził, że będzie czuł się zagrożony przez aroganckiego dzieciaka, lecz wątłe iskierki niepokoju igrały gdzieś pod jego skórą, gdy zetknął się z chłodną, pozbawioną przebaczenia i pokory aurą. Chłopiec, krzyczała jego twarz. Mężczyzna, śpiewały jego oczy, głosem syrenim i nie do odparcia, niczym dwie czarne otchłanie konsumujące wszystko, co znajdzie się na ich drodze. Gdy otrząsnął się już ze swego zdziwienia, przywołał na twarz uprzejmy, lecz zmartwiony uśmiech, zrobił kilka kroków do przodu, zbliżając się do potencjalnego wroga. Musiał się rozluźnić, co uczynił niechętnie, walcząc z wypracowanym przez lata instynktem samozachowawczym. Wystarczyło mu mrocznych sadystów na całe życie, nie potrzebował kolejnego. Sahir, co prawda, brzmiało lepiej niż Lord Voldemort.
- Proszę wybaczyć mą ciekawość, panie Nailah – rzekł, zamykając za sobą drzwi i zmierzając ku katedrze, gdzie odłożył swoją torbę. Spojrzał na ucznia karcąco lecz wyrozumiale (wiedział, bo codziennie praktykował ten konkretny wyraz twarzy, pokonując własną dumę) – Lecz niezmiernie zastanawia mnie, co też może pan tutaj robić, sam w pustej klasie. Pańska lekcja nie zaczyna się jeszcze przez kilkadziesiąt minut, a nie sądzę, by chciał Pan je spędzić przygotowując się na nią.
Tak, pozwolił sobie na ironiczny komentarz, który pieczołowicie złagodził cierpliwością i ciepłem (tym, który mimo woli podłapał od starego dyrektora), na delikatne uszczypnięcie w kretyńskie niechcemisię i poco Sahira. Nie podobało mu się to wtargnięcie w jego sferę prywatności, to zaskoczenie, jakie spowodował, nawet spojrzenie, jakim go darzył. Nie podobało mu się w nastolatku nic, a jednocześnie wszystko, lecz zakres wyrazów Avellina nie pozwalał na wyrażenie tejże emocji. Tylko Rudolfowa twarz była w stanie wykrzywić się w tę obsesyjną ciekawość zabarwioną ostrożnym oczekiwaniem i tylko jego głos mógłby zakpić z Sahira przekonująco. Teraz, jednakże, z Eliksirem Wielosokowym krążącym uparcie w żyłach, mógł tylko spojrzeć na  niego z niewinnym zainteresowaniem, opierając się o krawędź biurka Minerwy.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Pon Lis 23, 2015 1:13 am
Bez zrozumienia – na granicy, która została przekroczona, bo klamka zagrzmiała przebłyskiem burzy, po której nadszedł oddalony grzmot skrzypienia drzwi – ten, który kolidował z tym światem, wpuszczając do niego zakazane niepisanym prawem realia, otworzył te drzwi bez zrozumienia – nie było czego rozumieć w opustoszałej klasie i pomroku, w jakim tonęła – nic wielce intrygującego w jednym jedynym uczniu się tutaj znajdującym, czyż nie? - uczniu, który, przyznam szczerze, zdawał się wpatrywać w takim samym braku zrozumienia w okno – widząc więcej, dostrzegając świat głębi, w który wsuwał się nam doczesny, pozbawiając namacalności tej ściany, tej szyby, tego krzesła stojącego w cieniu i samego biurka – wszystko tonęło w studni bez dna, krążyło, wirowało, składało się, na, heh, nie zgadniecie – czarną kulkę podrzucaną przez Śmierć, co stała przy oknie i wyglądała przez nie, widząc zdecydowanie więcej, niż widzieli ci... mężczyźni – mogę ich tak określić? - w końcu jeden z nich był ledwo niedorostkiem, zwykłym dzieciakiem, co nie dorastał światu dorosłych nawet do pięt – Śmierć nie ma uczuć, mówili, Śmierć rozumie, Śmierć jest wyrozumiała, dla wszystkich równa – nie wiem, śmiem w to powątpiewać – tylko spójrzcie, jak enigmatycznie się uśmiecha – jestem pewien, że z cienia jej kaptura widoczny był ten grymas – jak jest zadowolona, jak pobawiła się, stawiając życie ludzkie na szali i tych, co tak dumnie ozwali się tytułem, który jakoby miał ją pokonać – bo miał. W końcu ten, który nimi przewodził, bał się Kostuchny, która tym razem nie miała u boku trupiobladego konia, z którego nozdrzy wypadały larwy zrodzone w przegniłym mięsie zarazy – ten był spychany na bok, tutaj niepotrzebny – przynosił więcej nieszczęścia i tratując Życie swymi kopytami nie pozwalał doznawać w pełni doskonale zaostrzonej kosy Brutalnej Prawdy. Znasz tą przypowieść, drogi Rudolfie? Rozgrywa się w bezgranicznej studni. Opowieść o Śmierci, która zapytała Życia, dlaczego je kochają, a jej nienawidzą – Życie na to odpowiedziało: ponieważ ja jestem pięknym kłamstwem, a ty brutalną prawdą.
Upomnienie się burzy z krańców państwa nienazwanego żadną trafną nazwą nie sprawiła, że jej pan i władca to spojrzenie oderwał od swej siostry, którą po raz pierwszy widział tak doskonale uszczęśliwioną – stało się, jak miało się stać – dobry Panie, chyba z nas, śmiertelnych, mocno zadrwiłeś – Czarny Kot przeciął ulice miasteczka i cóż? - i wywołał nieszczęście – bo przecież to na jego grzbiecie jeździła teraz ta panienka z kosą w dłoni, gdy porzuciła swojego rumaka – tak więc każdy ten krok musiał zostać odgórnie zapisany – Mojry musiały bawić się równie wybornie, Eris przecinała długimi paznokciami strukturę jabłka, które podniosła z wojennej wrzawy, ubabrane rzekami krwi i pyłu, którymi spływały teraz wspomnienia miast rzeczywistości – nie każdy miał ten dar, by usadzać samych siebie gdzieś ponad – w miejscu zupełnie nieosiągalnym dla pojmowania i dotknięcia – by samego siebie zamienić... w Boga. I samemu sobie Bogiem być. Pewnie dlatego jeden grzmot w tą czy w tą nie był w stanie wyrwać z medytacyjnego skupienia, które nie było okupowane żadną koncentracją – snuło się gładko i stapiało z eterem, okrywając każdy atom tlenu, wodoru i dwutlenku węgla powinnością Czerni – rozciągała się na swe granice, obijała leniwie o ściany i zawracała, to sunąc ku sufitowi, to ku podłodze, przejmując coraz rozleglejsze tereny – tyrania, powiecie? Tyrania wywołana zarazą? Może bardziej – władza autorytarna? Żaden z niewidzialnych duchów tego dnia nie sprzeciwiał się przed pochłonięciem – żaden z atomów nie wzbraniał się przed wypełnieniem terenu hebanem mgły, co oplątywała kostki i badała – nieustannie badała, wdrażając zmysły i samą świadomość na tory empirycznego funkcjonowania – wszak... ten świat tutaj nie istniał, czyż nie? To tylko chore majaki, to tylko dziwne złudzenie, tylko jeden dreszcz pod skórą i w końcu otrząśnięcie się z bujd – twardo stąpający realiści, ci źli, ci dobrzy – ci mądrzy i ci głupi... wszak nikt nie mógł wierzyć w to, że wokół nas ożywa nagle istnienie wyrastające ponad boskość? Nie objęte prawami, niby żywe, a jednak martwe, niby posiadające własną wolę, a jednak nieodłącznie połączone ze swym epicentrum...
Czarne oczy, heh, taki banał...
Te czarne oczy zostały skierowane na profesora, bardzo powoli, niemal z namaszczeniem – ani trochę nie nachalnym, by skrzyżować je z oczyma jasnowłosego mężczyzny, który zdążył przesunąć się już przez całą salę, podejść do biurka – dopiero wtedy nabrał głębszego wdechu przez nozdrza, napawając się wonią świata jawy, wdychając przekleństwa, przywary i jakiś malutki miligram szczęścia płynący wraz z tym tlenem zakażonym barwą głębszą niż granat nocnego firmamentu – słowo daję, wydawał się jak dotąd nie oddychać – z tym samym spokojem wypuścił powietrze przez nos, pojedyncze kosmyki kruczych włosów opadły mu na oczy, przesuwając się w przód w swym twórczym nieładzie, kiedy i on niezniacznie się poruszył, poprawiając w pozycji, w której spędził w bezruchu zbyt wiele minut, by teraz nie odczuwać swoistego odrętwienia, wyłapując każdy sygnał wysyłany przez praktykanta dzielnie uczącego się pod opieką Minerwy – och tak, jasne, tutaj powinien nastąpić moment bycia podejrzliwym, oskarżenie go o bycie Śmierciożercą, może w końcu jakaś ucieczka, kiedy pojedyncze neurony przewijały przed oczyma stary film wspomnień wszystkich przygód, jakie z nimi przeżyłeś – i żadna z nich nie kończyła się aż tak dobrze, jak chciałeś. Zwłaszcza, gdy zaczęli cię ścigać, chociaż kompletnie nie wiedziałeś, czego od ciebie chcieli – heh, to tylko połowiczne kłamstewko... bo domyślałeś się, czego chcieli. Tym nie mniej – nie, nie nastąpi ten moment, nie będzie wielkich pościgów, wybuchów i wymachiwań różdżką... bo oto miał przed sobą praktykanta, który zawsze uchodził za miłego. I takim też wydawał się Nailahowi, który, chyba można tak powiedzieć, nieznacznie opuszczał przy nim gardę, pociągnięty aurą, jaką wokół siebie ten mężczyzna wytwarzał – aurą, którą... pożerał. Chłonął ją bez najmniejszych skrupułów, wyciągając kolejne ramiona idyllicznych tworów z hebanowej mgły, które wyrywały z niego kolejne kawałki, nie znając pojęcia poszanowania przestrzeni osobistej – zaglądały w najskrytsze zakamarki duszy, wyciągały wszystkie sekrety – i układały człowieka na wzór otwartej księgi, która miała swój tytuł... tylko autora była brak. Niekiedy były to naprawdę obfite i ciekawe książki... o, tak jak w tym wypadku.
Heh, tylko, jak widać – nie wyciągały nawet połowy sekretów tak dobrze, jak się wydawało, że to robią.
- Proszę mi wybaczyć... - Wymruczał tym swoim spokojnym głosem zaliczanych bezbłędnie do przepitych, czy też przepalonych. - Szukałem profesor McGonagall. Miałem się u niej stawić na rozmowę. - Nie mrugnął, nie skrzywił się, nie uśmiechnął, nawet nie drgnął, by jakkolwiek odpowiedzieć na ten delikatny uśmiech, na ten jakże łagodny przytyk, na karcące spojrzenie – niewzruszona, marmurowa rzeźba, której chłód nie przecinał skóry na dystans – bo to, co zalęgało się w atomach nie było chłodem. To było coś załamującego rzeczywistość.
To była Brutalna Prawda.
Rudolf Lestrange
Przestępczość
Rudolf Lestrange

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Pon Lis 23, 2015 11:50 am
Nie, ten szept był tutaj zgoła odmienny. Podekscytowane okrzyki tworzących się przyszłości, odkrywanych talentów i owocnych trudów w niczym nie przypominały zwierzęcych zawodzeń rozpaczy, które pędziły na grzbietach czterech rumaków poprzez korytarze pełne nieskalanych jeszcze cierpieniem istnień. Tutaj pobrzmiewały aspiracje, donośnie i czysto, jak bicie katedralnych dzwonów, a stanowiły one akompaniament dla kreującej się historii, dla przełomów i małych zmian, które niczym skrzydła nocnych motyli trzepotały szaleńczo, uparcie, poruszając światem w posadach. Na ławkach spoczywały iluzje dłoni, które mogłyby formować mozolnie rzeczywistość, lecz teraz nie były niczym więcej, niż fantastycznymi tworami tęsknej wyobraźni, pobudzonej drżącą atmosferą wykorzystanego potencjału. Ten potencjał jednak już dawno przeminął, tak jak i młode, światłe twarze zdążyły już zgnić, a pergaminy pełne myśli, zniecierpliwienia i czasu zmieniły się w pełen przestarzałej, nieadekwatnej wiedzy proch. Niby te nocne motyle, miotając się szaleńczo w przestrzeni wymagań i oczekiwań, pod prąd zmierzamy ku płomieniom własnych ambicji, niby Ikar, przybrawszy skrzydła zlepione gęstym woskiem okrucieństwa świata, w spełnieniu - własnym i cudzym - znajdujemy swą klęskę. Tutaj powietrze wciąż pachnie płonącą, kruchą tkanką nadziei, jedyna pamiątka po życiach, które zgięły kark pod kosą Śmierci, dziś, wczoraj, wieki temu - na błoniach, w Hogsmeade, na Przylądku Dobrej Nadziei. Tętniące ostatnim cieniem pulsu, ludzkie historie spływały z lśniącego ostrza niepowstrzymanym wodospadem, zaświadczając cierpliwie, złośliwie, okrutnie o niepokonanej przez millenia potędze. I oni, ci zaciekli Śmierciożercy, frunęli wściekle wprost w płomień swojej ambicji - wprost pod ostateczny cios Kostuchy.
Dla Rudolfa nie miało to jednakże znaczenia, tak ciasno otulił się ludzką desperacją, od tak dawna już płonął na stosie własnych pragnień. Każdego dnia, każdej minuty, dokładał do góry strzechy pod własnymi stopami, żarzącej się nad poziomem racjonalności. Z migoczącego w gęstych, burzowych chmurach szczytu widział upadające królestwa, cesarstwa o rozchwianych fasadach, całe cywilizacje ludzkiego szczęścia - i klęska każdego z nich znaczyła tyle, co kolejna ruina, tyle, co kolejny strzęp podpałki dla jego monstrualnego stosu. Był niczym bóg olimpijski, niczym Zeus czy Ares, istniejąc gdzieś poza ludzką świadomością, powyżej zasięgu ich pojmowania, a ziemia u jego stóp usłana była ofiarami wydartymi z piersi wolnej woli. Był niczym mityczny Moloch, ucztował na spopielałych szczątkach swych wrogów. Tak, to on gościł na swym boskim szczycie Śmierć, która razem z nim zaszczycała ten ludzki, spowity ciemnością padół, to ona przygotowywała jego posiłek, by mógł rozkoszować się smakiem bólu i rozgoryczenia. Jego dłonie dzierżyły kosę, którą ona bezlitośnie opuszczała, przecinając pępowinę, która łączy każde istnienie ze światem.
Sahir Nailah był jednak niczym przedwcześnie wydany na świat noworodek, oscylujący pomiędzy ciepłą matnią życia, a chłodnymi ramionami Kostuchy, zastygły gdzieś w półwymiarze, nicości pełnej wszystkiego, pełnych światła cieniach. Tak, w jego oczach mieszkała Śmierć i jakże dziwnym było ujrzenie jej znajomej twarzy w obcym spojrzeniu. Gdy przemówił, jego głos był tak samo spowity gęstym mrokiem, co jego umysł, pieszcząc powstałą między nimi ciszę swym pomrukiem. Jego głos nie pasował do tej klasy, nie pasował do tęsknego skrzypienia drzwi czy żałosnego zawodzenia szuranych krzeseł. Jego ciało, na poły jak gdyby skryte w cieniu, rozpływało się w rozedrganej mgle mroku. Nie, on nie giął karku przed kosą Śmierci, on dźwigał jej ciężar na barkach, boleśnie świadom śmiertelnego niebezpieczeństwa. A jednak, stał przed Rudolfem, mieszanka bieli i czerni, lecz nic pomiędzy. Stał dumnie, nie uginając się pod wagą świadomości. Spoglądał Rudolfowi, nie Avellinowi, prosto w oczy, nie umykając płochliwe.
Rudolf skinął w zamyśleniu głową, choć znów jego czoło zdobiła zmarszczka zmartwienia, mała kotlina, w którą natychmiast wpełzły cienie. Minerwa nic Rudolfowi nie wspominała na ten temat, a przecież rozmawiał z nią nie więcej, niż trzydzieści minut temu, gdy poprosiła go o przygotowanie klasy i odpowiednich pomocy naukowych dla pierwszorocznych uczniów. Nie sądził, by uczniak odważył się go okłamać, ale obrzucił go ostatnim uważnym spojrzeniem, nurzając się w niezmierzonej czerni młodo-starych oczu, szukając w nich kłamstwa.
- Cóż, profesor McGonagall nic na ten temat mi nie wspomniała, więc śmiem twierdzić, że musi być czymś teraz zajęta - odrzekł pogodnie, odwracając się wreszcie, by wypakować z torby saszetki zawierające różnego rodzaju listki i gałązki, dzisiejsze ofiary niekompetentnych gówniarzy.
Zastanawiał się przez moment, co ten wędrowiec światów może mieć wspólnego ze starą wiedźmą. Nailah nie stanowił wystarczającej pedagogicznej klęski, by prosiła go na swój przysłowiowy puchaty, obrzydliwie gryfoński dywanik, lecz nie mógł też zasłużyć sobie na zaszczyt pochwały. Ciekawość szczypała jego skórę, tak samo jak wzrok Sahira, który ogarniał swą magnetyczną siłą jego plecy. Zagryzł mocno wargę, próbując opanować galopujące, niczym cztery rumaki Apokalipsy myśli.
- Co prawda przygotowanie słynnej herbatki Minerwy znajduje się poza zakresem moich umiejętności praktykanta - zaczął, gdy po kilku minutach ciszy zdążył się uspokoić i zwrócić ku nastolatkowi swe rozpromienione serdecznym i rozbawionym uśmiechem oblicze. - Lecz być może jestem w stanie pomóc Ci z jakimkolwiek problemem, który chciałeś powierzyć pani profesor?
Spędzanie czasu z młodym chłopakiem było niczym dobrowolne poddanie się szarpiącym głębinom czarnej toni, niczym zgoda na cykliczne tonięcie, na gęsty szlam niepokoju wypełniający płuca. Jego oferta była niewypowiedzianą zgodą na otoczenie się pyłem jego nadświadomości, który mieszał się z kurzem unoszącym się w powietrzu między nimi, rozbijając wpadające przez okna kolumny światła na dziesiątki zbłąkanych promieni słonecznych, umykających lękliwie przed najciemniejszymi kątami klasy, zgodnie omijających prześmiewcze oblicze Śmierci.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Pon Lis 23, 2015 2:29 pm
Obserwować - niczego nie trzeba więcej - słuchać, spoglądać, pozwalać się myślom przeciągać jak guma do żucia wplątana między włosy - im bardziej próbujemy się jej pozbyć, tym więcej kosmyków łapała i tym większy kołtun tworzyła - i cóż? - i trzeba sięgnąć po nożyczki, uciąć kołtunik u podstawy, zanim się niepokojąco rozwlecze, jednak te myśli nie miały tak obciążającej natury... Przenikały do świata zewnętrznego w plejadzie nieujętego bodźca braku wyrazistości, który wypluwał ze swego wnętrza atrament jak ośmiornica próbująca się dobrać do swojej ofiary - wyciąga, wyciąga swe macki, dotyka parzydełkami, zaciska się wokół ramion, ud - nie miażdży, nie gryzie - przytrzymuje w bezruchu, a atrament nadal rozlewa się wokół i w końcu ogarnia całe jestestwo, by nie móc już dojrzeć nawet czubka własnego nosa - co dopiero rozmówcy... Trudno komukolwiek dokądkolwiek zmierzać, gdy nie może się poruszyć, prawda? Wszystko to było podobne do kiepskiego żartu - durni ludzie wierzący, że są w stanie oszukać Śmierć, tymczasem ona z nich kpi, drwi, śmieje się im w twarz - uświadamiają sobie za późno, jak wielki błąd popełnili występując przeciwko niej i wydając jej wojnę, bo dopiero w momencie, kiedy widzą błyśnięcie kosy - tak, tej samej, której im użyczała, pozwalając dzierżyć swe berło władzy nad wszelakim stworzeniem tego globu - fascynującym było to, że jej dwóch skrajnie różnych pupilków spotkało się w jednej klasie, sam na sam, w której powietrze było jedynym filtrem między ich spojrzeniami - przecież oboje już mieli w garści jej kosę... Pomimo słów uparcie milczeli w Jej obecności - w odgłosie tąpającej o kościste palce piłeczki, która zaraz zamarła w bezruchu. Chyba zdecydowała się na nich spojrzeć. Chyba Kostuchna poświęciła swoim marionetkom maleńki miligram uwagi - chyba, być może, prawdopodobnie... W całej banalności poznania ludzkiego stworzenia - jej poznać się nie dało. To chyba dobrze. Pewnie w innym wypadku życie byłoby zbyt proste.
Taaak, dwie skrajne różne od siebie osobistości – ten, który Płonął i ten, który Zamarł w Pustce – ognie tego Płomienia były niezwykle piękne – przybrały fałszywy obraz pociągłej twarzyczki o jasnych oczętach i złotych włosach opływających tą młodzieńczą facjatę, na której punkcie większośc nastolatek mogłaby oszaleć – przyznać się, panienki, która już straciła głowę dla pana praktykanta? Nie przyznają się – oczywiście, że nie, przecież jakże wyrafinowana kultura angielska nie pozwalała na takie wygłupy – haniebne, toksyczne romanse pomiędzy nauczycielem i uczennicą prowadzące do skandali na skalę całego państwa – już widzę te wszystkie nagłówki w gazetach... Lecz przecież namiętność drzemała w naturze pana Lestrange – wystarczyło rozpalić odpowiedni zapalnik... i zmusić go do porzucenia niektórych myśli i przekonań – czy może nie? Och, rzecz na pewno było bardziej skomplikowana – wszak był tak oddany sprawie Śmierciożerców, dumnie stojąc u boku Czarnego Pana, mając na głowie młodszego brata, który nie wykazał się niczym interesującym dotychczasowo – trzeba dac mu czas, pewnie się rozkręci – lepiej to perswadować sobie i wszystkim dookoła, niż przyjąć do świadomości klęskę – że własny brat jest wynaturzeniem rodziny i hańbą dla tych, którzy pragnęli przezwyciężyć Śmierć – bo chyba taki był plan na początku? Zabić mugoli? Bo... bo co właściwie?
Palce ucznia, który jakże chwalebnie zawalił jeden rok w Hogwarcie i kiblował, mówiąc przysłowiowo, delikatnie i nieznacznie zaczęły zaciskać się na krańcu blatu, o który się wciąż opierał, szczęki zwierały w mocniejszym uścisku i tylko spojrzenie wciąż w bite w profesora się nie zmieniało – przecież nie musiało, to tylko marne podrygi wrażeń ulotnych, jak... jak te spalanie się ciem w jasnych płomieniach świec – tylko brakowało im tej podłej, ekscentrycznej brutalności – jedyne, czego im nie było brak, to swoistego masochizmu – w ponownym rozluźnianiu spiętych mięśni (trwało to tylko parę sekund), w kolejnym głębszym wdechu, który ledwo co przenikał do ciszy zaklętej w czterech ścianach ich prywatnego świata, który zaczęli współdzielić – chcąc, czy nie chcąc – gdzie przez chwilę przedzieranie się przez frontowe ściany umysłów praktykowane były przez obie strony w celu wyjaśnienia tej samej sprawy – "czy on kłamie?" – odpowiedź, przynajmniej dla Nailaha, była bardzo oczywista – nie, nie kłamie, bo niby dlaczego praktykant miałby go okłamywać? Profesorka miała prawo być zajętą w stu procentach – miała pod swoimi skrzydłami własnych podopiecznych, nadal toczone śledztwo, w które wszak praktykant zaangażowany nie był, lekcje do poprowadzenia i niedogaszone resztki pożogi po Hogsmeade, co wciąż zawodziły przeszłością – chyba mieszając się z tymi przeklętymi wrzaskami przyszłości, przed którymi wampir bronił się wszystkimi siłami, zupełnie się na nie wygłuszając – o co więc te nerwy, po co się denerwować? Praktykant również niczemu nie był winien – heh, ten jakże miły, sympatyczny człowiek, który... bardzo ciekawe, czy byłby tak samo żałosny jak Burke, gdyby wystawić go na walkę? Chyba nie... ten przynajmniej miał na tyle jaj, by się do ciebie odezwać i wyraźnie stawiał swoją osobę na podeście nauczyciela, od którego biła łagodna mądrość, co miast przytłaczać – przyciągała i dawała wrażenie bezpieczeństwa – coś, czego nie dało się osiągnąć samym eliksirem wielosokowym, co wymagało bardzo wiele treningu i praktyki... Spoglądanie na niego jak na robaka nie miało prawa bytu – nawet pomimo tego, że był wciąż człowieczkiem, który w łańcuchu pokarmowym był twoim prywatnym podnóżkiem i chodzącym workiem z krwią – niee, to był ten rodzaj osoby, której chciało się ustępować – i której pogodzie ducha (hahaha, śmiechłem - przyp. aut.) chciało się ulegać. Właśnie – to opuszczanie gardy... Tak się jakoś pechowo stało, że przyswoiłeś terytorium pana praktykanta na swoją własność – zasymilowałeś przestrzeń do własnej aury, dostrajając kolejne stopnie psychozy do niezdrowej percepcji umysłu, pytając o kolejny stopień szaleństwa, któremu można było ulec w tym mikroklimacie – tam, gdzie popiół sypiał się z nieba – popiół koloru czerni – gdzie milkły bębny wojny, lecz pozostawało ich echo – tam, gdzie wrzaski agonii rozciągały się tylko we wspomnieniach i zacierała granica między życiem i śmiercią, tą bielą i czernią... i nigdy nie powstawała szarość. Drastyczność elektryzowała.
- Powinienem to potraktować jako pustą uprzejmość wynikającą z zakresu bycia praktykantem, czy personalne zaangażowanie, panie... profesorze? - Heh, dobrali się – pan Louvel i pani McGonagall – nie byli do siebie podobni ani trochę fizycznie, ale mieli podobny styl bycia – i nieco podobne spojrzenie... tylko nie co. Oczy Louvela były bardziej... rozpalone. Drzemała w nich paszcza tygrysa, który chowa kły w uśmiechu, kiedy kłania się królom sawann – coś, co nie wydawało się Nailahowi niebezpieczne, gdy spoglądał na to z dna własnego Panteonu, gdzie zamieszkał Hades – być może dlatego, że i sam Pan Podziemi nigdy na poważnie nie brał żadnego z panteońskich bogów – ten tygrys przemieszczał się pomiędzy liśćmi dżungli i prezentował swe smukłe, sprężyste ciało w bardzo ponętny, mamiący sposób, gdy cienie mieszały się z pasami na jego grzbiecie i co jakiś czas zanikał w mroku, by zaraz zalśnić złotem ślepi – to był najedzony, opanowany tygrys – i śmiem twierdzić, że to był o wiele mocniejszy argument ku odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie wywoływał żadnego niepokoju w niewzruszonej, nawet przez milisekundę niezachwianej aurze Krukona, który próbował tego wielkiego kota pochwycić – rzecz jasna nie gołymi rękoma, nie na siłę, bez większego zaangażowania... Tak jak dziecko przykuca na ulicy, kiedy zauważy w oddali kotka, którego chce pogłaskać – jeno taki kotek nie groził wizją odgryzienia głaskającej dłoni.
Rudolf Lestrange
Przestępczość
Rudolf Lestrange

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Pon Lis 23, 2015 9:49 pm
//z góry przepraszam za niski poziom posta, coś mnie zblokowało :c//

Pożyczona władza nie syciła tak bardzo, jak ta zdobyta. Pożyczona władza chwilowo rozgrzewała wnętrzności, by wkrótce spopielić gardło, gdy wyrywała się z trzewi wprost w objęcia swego prawowitego właściciela. Pożyczona władza była niczym suplement diety, utrzymując ciało, żądzę, pragnienia w ryzach, lecz nie oferując nic w zamian. Tak samo pożyczone ostrze Śmierci - z każdą chwilą spędzoną w jego pazernych łapskach rdzewiało coraz bardziej, poddając się korozji ludzkiej chciwości i ambicji. Szarpało niepotrzebnie delikatne mięso jego ofiar, ochlapując go lepką mazią traconego żywota, plamiąc bladą skórę szkarłatem obcego jestestwa. Jakim głupcem musiałby być sądząc, że z każdą niespłaconą ratą odsetki nie będą rosnąć.
Dług, jaki zaciągnął u Śmierci powiększał się z każdą kolejną popełnioną zbrodnią, a ona bezlitośnie zbierała żniwo jego poczynań. Ogołacała go powoli, pieczołowicie ze strzępów czystości umysłu, spowijając jego świadomość gęstym kłębem mroku. Z tych ciemności dobiegał go szept obcych-własnych głosów, szept malujący pod jego powiekami wizję utopijną, wizję świata skąpanego w gęstej, ciepłej krwi, atmosfery zbudowanej z pełnych cierpienia zawodzeń, biosfery gnijących trucheł, monstrualnego tronu ludzkich szczątków, z którego mógłby podziwiać swe dzieło. Pragnienie obce, nieznajome i pragnienie tak bardzo jego własne.
Ten sam głos zdawał się śpiewać do niego z czeluści czarnych oczu, spomiędzy poszarpanych krawędzi nadwerężonej świadomości, nucąc uparcie, pełny nieodpartej pokusy. Rwące melodie, których rytm na przemian pieścił zakamarki intuicji Rudolfa i uderzał w nie zaciekle, brzmiąc potężnym echem na długo po jego odzyskaniu kontroli. Nie był pewien, pewnym być nie mógł, z kim, lub z czym miał do czynienia. Cała istota Nailaha była niczym kwintesencja czarnej magii, niczym najbardziej ponętne z jej oblicz, lecz jego ciało zamarzło pod skorupą lodu obojętności i samokontroli. Młoda, pozornie jakże niewinna twarz nie brukała się wyrazem, nie pozwalała sobie na skalanie porywczą emocją.
Jednakże, gdzieś pod gryzącą mrozem warstwą porządku buzowała siła, ciepła, zapalczywa, życiodajna. Właśnie ta siła, płomień pochłaniający na poły już obłąkany umysł czyniły go osobą tak fascynującą. Pozwolił swojemu zainteresowaniu rozświetlić młodą twarz blondwłosego Francuza, w wyrazie okrutnie kłamliwym, w wyrazie absolutnej niewinności, w dowodzie [i]dobrych intencji[/]. Intencje Rudolfa były dalekie od dobrych, odważę się rzec, dalsze niż kiedykolwiek. Jego wilcza natura chciała ucztować na pokonanej potędze Sahira, lecz ten niepokorny pierwiastek człowieczeństwa... wołał, prosząc o zezwolenie na kapitulację. Poddał się tylko odrobinę, oddając nastolatkowi daninę swej uwagi, gdy ważył kolejne swe słowa, z ostrożnością i skupieniem.
- Nam obu znany jest mój tytuł, panie Nailah i zakres moich obowiązków – sprecyzował cierpliwie, unosząc brew w pełnym fałszywego niezrozumienia geście. Odbił się w końcu od krawędzi biurka McGonagall, zmierzając powoli ku sylwetce chłopaka, krokami pożerając wypełnioną niedopowiedzeniami odległość. – Możesz traktować moją ofertę, jak tylko sobie życzysz. Jest pewien komfort w odrzuceniu zbędnych personalnych zaangażowań, czyż nie?
Przez moment zastanawiał się, czy nie powiedział zbyt dużo, czy nie wskazał zbyt oczywiście na pewne aspekty ich podobnych żywotów. Przez moment zastanawiał się, co zrobiłby Avellin-praktykant, gdy już znalazł się wystarczająco blisko defensywno-ofensywnej sylwetki zamyślonego młodzieńca. Ostatecznie usiadł bezceremonialnie na ławce naprzeciw swego werbalnego przeciwnika, zajmując miejsce pozornie mu równe, pozornie beztrosko naturalne, lecz subtelnie wskazujące jego wyższość. Tak, on mógł sobie na to pozwolić, to on był panem tego terytorium. Iluzja władzy, jaką mógł mieć nad Nailahem syczała jednakże i rozpływała się w nicość, zetknąwszy się z gęstą, pełną milczącej siły aurą. Tej władzy nie pożyczył od Kostuchy, ta władza płynęła prosto z aprobujących oczu Dumbledore’a, prosto z cierpliwych, surowych nauczań jego rodziców. Pochylając się w stronę Sahira, tym obrzydliwie łagodnym, gładkim spojrzeniem domagał się szacunku, lecz pełnym spokojnego rozbawienia uśmiechem, ten sam szacunek mu oferował. Chłopak mógł odwrócić się teraz na pięcie i odejść. Mógł wyszarpnąć z piersi Lestrange’a pożyczoną władzę, zmieniając go w krztuszący się zawiedzionymi ambicjami bałagan.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Pon Lis 23, 2015 10:19 pm
Nie zrobił tego – to nie było pole walki, tu nie tryskał popiół spod stóp, kiedy profesor przemierzał kolejne metry sali, tak samo dostojny w swej młodości, tak samo lekki i gładko przesuwający się między cząsteczkami zatrutego powietrza, wciąż oddychający świeżym tlenem – oto, jakim się wydawał – niewzruszalnym, niemożliwym do sięgnięcia, mimo tego, ze gibkie tancereczki podobne zagubionym duszom splecionych z miliona wstążek wciąż wirowały wokół jego ciała – tylko czysty rozsądek nie pozwalał oczom Nailaha zerknąć na stojącą wciąż z przy oknie Kostuchne, która zainteresowała się gierkom dwóch oblubieńców, za których plecami rozkładała skrzydła – albo może raczej jednemu z nich te skrzydła pożyczała, spisując je do długiej listy zaciągniętych długów (bardzo niemądrze, panie Lestrange, ten dług spłaca się nie tylko własną krwią – ten dług spłaca się krwią wszystkich naokoło – i nei koniecznie mam tutaj na myśli wrogów), a z drugim po prostu się zlewała, gdy tych skrzydeł potrzebował – to było nie w porządku, to nie było tak – praktykant wydawał się promieniem, bardzo cienkim, bo nie próbował się wysilać do gwałtownego walczenia o teren i dominacje nad nim – dlatego też ten świat, który w przeciągu kilku minut jaźń Sahira zdołała stworzyć w ramach swej własnej, dekadencjonalnej rzeczywistości, nie mógł stać się pożogą – ponieważ nikt oficjalnie nie rzucił rękawicy i nikt oficjalnie nie wyzywał swoim spojrzeniem do walki – od jednego spojrzenia do drugiego przepływał spokój – ile było w nim fałszu tylko sami bogowie wiedzą i ci, którzy nieme listy nadawali, co w ułamkach sekund trafiały do odbiory, nim dobrze zdążyli powiedzieć "teraz" – jeden drapieżnik nie powinien wchodzić na terytorium drugiego, takie były prawa natury – inaczej zazwyczaj zaczynały się dziać rzeczy zgoła nieprzyjemne, co cieszyły grecką publikę w starych czasach – krew i chleb wtedy lali i rozdawali – krew i chleb – chleba i igrzysk! - igrzyska działy się dzień w dzień w odmętach dżungli – tej miejskiej jak widać tez... więc czemu nie i tej szkolnej? Być może to spotkanie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby tu i teraz nagle ściągnął maskę pięknego blondynka, gdyby przedstawił się imieniem i nazwiskiem, gdyby powiedział: "Jak jest ten, który pożera twą siostrę!" – być może – jednak tu i teraz były jednostkami zupełnie sobie obcymi, co powierzchownie znały swe imiona – jeden to prawdziwe, drugi fałszywe – jeden miał trochę plotek, drugi miał fałszywe pojęcie o miłym praktykancie, który jest łagodny i nigdy nie było z nim jeszcze żadnej większej afery – przynajmniej w tym roku szkolnym – bo w sumie jak długo tutaj jest..? Przez swoją roczną nieobecność w Hogwarcie Nailah stracił poczucie czasu i tego, jak rzeczy się tutaj toczyły pod jego nieobecność – heh, na pewno lepiej... W końcu był tylko Czarnym Kotem, który przynosił nieszczęście wszędzie, gdzie się pojawił – ku własnemu utrapieniu – nader często samemu sobie, miast innym – ale to opowieść na zupełnie inny raz, czyż nie?
- Tytuł i zakres obowiązków w tej szkole ustanawiane są na prywatnej macierzy, panie profesorze. Proszę o wybaczenie za śmiałość, lubię poruszać się po sprawdzonym gruncie. - Och, oczywiście, że lubił – przecież wszystko wokół siebie tworzył na swą pierdoloną modłę, wszystko pochłaniał do tego migotliwie czarnego, smolistego, ciężkiego świata – w nim wykształcały się rzeczywistości zgoła inne – lub takie, które się z nim asymilowały – och, tak jak ta ciągle obdrapywana i kąsana, obtulana wiedźmiami ramionami na wzór kochanic, aura spadkobiercy Makbet'owego przekleństwa – tyle że on wciąż trwał niewzruszony, oczekując szacunku i dając go w zamian – dlaczego? Zwłaszcza, kiedy tygrys w jego oczach zdawał się poruszać coraz szybciej pośród zielni liści... i nie była to niecierpliwość. To nie mogła być niecierpliwość.
Pomimo całej tej przyjaznej natury, samokontroli, pomimo spokoju i wyrozumiałości, ciepła i zrozumienia, jakie promieniowały z jego oczu i sylwetki, nie dało się zapomnieć o tygrysie... ach, przepraszam – to był wilk – gdy choć raz się go ujrzało – nawet jeśli było się tylko prostym dzieciakiem siedzącym na krańcach jego dzikiego królestwa, który przypatrywał się mu w nienachalnym zainteresowaniu, ścigając jego ruchy niczym magnes, który nie pozwalał się zignorować – heh, to chyba powinno się mocno z brakiem nachalności kłócić, prawda?
- Protego Sangum, Protego Persona, Protego, Protego Totalum, Lefko Floga... Wszystkie banalne zaklęcia tarcz. Jednak jeden ze Śmierciożerców w Hogsmeade użył zaklęcia tarczy, które dało się przebić jedynie zaklęciem czarnomagicznym. Tworzyła półkole z zaplecionych ze sobą pędów... Ma pan może jakąkolwiek wiedzę o tym zaklęciu?
Pewnie mógł mówić o wielu rzeczach.
I zrobić wiele rzeczy.
Lecz był w końcu marmurową rzeźbą – i taką pozostał.
Rudolf Lestrange
Przestępczość
Rudolf Lestrange

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Wto Lis 24, 2015 12:13 pm
Czarna szata Kostuchy niby pogrzebowy całun opadła na cztery zakurzone kąty Wszechświata, a sztywna, niezmiękczona kłamstwem wełna otuliła zaborczo ciała jej dzieci. Przylgnęła do skóry swego marnotrawnego brata, spowijając go w cieniu, zakrywając troskliwie oczy szaleństwem, przymykając pieszczotliwie powieki niezdolne już do zapewnienia mu ukojenia przed pełnym nocnych mar światem. Odziała fałszywe ramiona swego dziedzica, szorstką tkaniną pasji i dzikiej namiętności skrywając jego najgłębsze, płynące w żyłach, dźwięczące w imieniu sekrety. Chłodnymi dłońmi popychała ich ku sobie, jak pełna miłości matka użyczającą im siły w tym metaforycznym starciu dwóch dumnych hierarchii. Wymiar, którego fundament tkwił gdzieś w rwących, mętnych wodach związków frazeologicznych kruszył się mozolnie, cierpliwie, przez wieki i millenia, poddając się nieustępliwym prądom. W tej skazanej na zagładę nowopowstałego żywiołu posiadłości rezydowali, utrzymankowie kapryśnej Kostuchy, z dziecięcą naiwnością szukając w jej ramionach spokoju. A Śmierć, ta stara amatorka dyscypliny, starała się z całego swojego gnijącego, niepełnego serca, by wyszli na... Jej wzór? By nieśli na barkach jej kosę uniżenie, sprawiedliwie i pokornie, by nie odwracali wzroku od jej pustych czy pełnych miłości oczodołów, by polerowali splamione krwią ostrze, zaprzyjaźniając się z nim, jak z przybranym bratem. Ten brat, jej piekielny ulubieniec, faworyt Kostuchy, będzie jedynym, który pozostanie w jej łaskach. Oni, (nie)zwykli śmiertelnicy mogli zginąć próbując się w nie wkupić, lub zdechnąć nie próbując wcale. Przekraczając próg matczynego domu już oddali jej dusze, własne życia, które wystarczyłoby jej tylko wyrwać z piersi, jakie splotła z cudzych szkieletów. A oni dalej tańczyli swój danse macabre, w rywalizacji o aprobatę matki zgubieni, niczym w rytmie piekielnych melodii, odrzucając swoje pokrewieństwo, bliźniacze potoki miłości śmierci opływające ich jakże podobne - choć dziś tak odmienne - ciała.
Rudolf, dziecko zapalczywe i ciekawskie, choć posłuszne - czyż nie z oddaniem godnym Cerbera pomagał jej w obowiązkach? - zmierzał pokornie w stronę swego odbicia, które tylko wyraz mógł od niego odróżnić. Hektary kostuszej szaty usłały podłogę u jego stóp, pieszcząc ich podeszwy i łaskocząc palce, gdy zmierzał nieuniknienie w stronę Sahira, nie zdając sobie sprawy z tego swoistego spotkania z nowoznalezioną rodziną, tak głęboko tkwili w swoich łgarstwach. Widział oblicze swej matki w tych czarnych, nawiedzonych jaskiniach oczu, widział uścisk jej ramion w dumnie wyprostowanych barkach, a ona uradowana chichotała gdzieś za jego plecami. Spoczęcie naprzeciwko Nailaha było niczym powrót do domu, niczym odpoczynek po długiej podróży, choć oczekiwała go droga wciąż śmiertelnie daleka. Przystanek, ostoja zmysłów drżących na krawędzi utraty, lecz nawet w szaleństwie tkwił komfort. Zaśmiał się lekko, gdy Sahir, jak gdyby dawno już zaznajomiony z myślami Lestrange'a nadal im materialną formę, zawarł je w fali dźwięku zalewającej uszy.
- Wybaczone, zapomniane - rzucił tylko, a jego błękitne oczy migotały w niepojętej parodii Albusowych, gdy wciąż, niezmiennie się uśmiechał. Zabawne, jak wiele emocji można zawrzeć w tak drobnym geście. Kolejne słowa ucznia wyrwały go jednak niecierpliwie z oceanu pełnego samozadowolenia rozbawienia. Nailah rzucił mu koło ratunkowe, gdyż jeszcze moment i tonąłby w arogancji, pozwalając brutalnym wodom na ogołocenie go z przybranej osobowości.
Inkantacje rozbrzmiały donośnym echem w jego głowie, znajomy żar magii rozpalił jego wnętrzności. Doskonale znał te zaklęcia, wiedział, w których miejscach wgryzają się w jego magiczny rdzeń, przed oczyma miał ich blask. Opis nieznanej mu tarczy  wprawił go w bezbrzeżne zaskoczenie. Nie był świadkiem rzezi w Hogsmeade, nie stał w szeregach Śmierciożerców tego pamiętnego dnia. Nie miał zielonego pojęcia o tym rodzaju barier,  nie sądził nawet, że którykolwiek z jego towarzyszy był w stanie wyczarować coś takiego. Zaklęcie brzmiało, jak jedno z pradawnych i Rudolf nie był w stanie opanować swojej wściekłości, zaciskając dłonie na brzegu ławki. Fakt, że któryś z tych pojebanych pseudoarystokratów śmiał opanować zaklęcie, którego on sam nie znał... Dobrze, niech gówniarz widzi obrzydzenie na jego twarzy, niech zauważy pogardę, niech weźmie go za kolejnego z tych zasranych czarodziejów białej magii, niech lęka się zaciekłości, z jaką mógłby nienawidzić Śmierciożerców, siły, z jaką mógłby ich wszystkich zgnieść... Gdyby nie ta pierdolona tarcza. Opanował się i głośno westchnął z niesmakiem. To było jego terytorium, magia teoretyczna, jego dłonie idealne do rozplątywania kłębów jej tajemnic.
- Cóż... - zaczął, głosem nagle wyzutym z emocji, pustym, bo oprócz gniewu i ambicji furiata, które tak starannie ukrywał, nie było w Rudolfie nic. - Jestem pewien, że profesor McGonagall czy szanowny dyrektor udzieliliby Ci bardziej wyczerpującej odpowiedzi. Rozumiem, że jest to coś, co już omawiałeś z odpowiednimi nauczycielami, nie jest to pierwsza do tego okazja?
Spytał tylko dla formalności, gdyż odpowiedź nie obchodziła go za bardzo. Jedynym, co mogła mu dać była wiedza na temat postępów w przebijaniu się przez ich obrony, lecz tym razem... Tym razem Rudolf był tylko Rudolfem, nie Śmierciożercą. W jego obsesyjnej fascynacji magią było coś, co odzierało go ze zdrowych zmysłów. Zastanowił się przez moment nad odpowiedzią, walcząc z potrzebą powstania i rozpoczęcia niekończącego się spacerowania po klasie. Był nerwowy, a szepty w jego głowie stawały się coraz głośniejsze. Zaborczy, zazdrosny, chciał sekrety magii zachować dla siebie.
- Z mojej wiedzy wynika, że istnieje kilka możliwości -rozpoczął, już odrobinę spokojniejszy, spoglądając z jakimś dziwnym płomieniem w oczach na Sahirową twarz. - Pierwszą z nich jest niezwykle zmodyfikowane zaklęcie transmutacyjne, lecz sam nie jestem w stanie rzec, co mogłoby się na nie składać. Najsilniejszą, powszechnie znaną tarczą jest Protego Horribilis, lecz nawet ona nie formuje cielesnej bariery przed rzucającym zaklęcie. Druga teoria jest zdecydowanie bardziej posępna: możemy mieć do czynienia z niezwykle wprawnym twórcą zaklęć posiadającym wiedzę w zakresie magii pradawnej. Lub... - tutaj przerwał, zdając sobie sprawę z absurdalności kolejnej jego teorii. Bella wyśmiałaby go, gdyby tylko ujrzała te lśniące zapałem oczy. - Jesteśmy świadkami spełniania się legend. Czy znasz historie o najstarszej z magii, starożytnych czarodziejach i mugolskich bóstwach, Sahirze?
Spojrzał z zainteresowaniem w oczy ucznia, lecz nie błyszczały one radością, pełne były cichej, skupionej powagi. Znów nurzał się w bajkowych wizjach potęgi, goniąc widmowe twory cudzej wyobraźni. W tych czasach jednak nie było miejsca na sceptycyzm. Nie, gdy nawet posiadłością śmierci w posadach wzburzały historie o czarodziejach, którym udało się Kostuchę ujarzmić.

//zt


Ostatnio zmieniony przez Rudolf Lestrange dnia Wto Sty 19, 2016 11:16 pm, w całości zmieniany 1 raz
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Czw Lis 26, 2015 3:22 pm
Tego nie wolno, to się robić powinno, to jest dozwolone, to róbmy, tego nie róbmy – cudowna, Angielska kultura, a potem, idąc za ciosem myśli – nie będący aż taką tragedią wychowawczą Nailah – bo chyba nie był, skoro nie pyskował do nauczycieli, skoro na lekcjach siedział cicho i zajmował się udawaniem, że go nie ma, zapominając, że w tej szkole jest coś takiego jak wspólna rywalizacja między domami, że wypada rwać się do odpowiedzi, by przeć do przodu – nie, po prostu siedział cicho – a potem między zimnymi murami obijały się pogłoski o tym, że kogoś pogryzł, że kogoś pobił – doprawdy, co za stek bzdur i oszczerstw! Niby dlaczego miałby się interesować marnymi śmiertelnikami, gdy na wyciągnięcie dłoni miało się świat dalece ponad ich wyobrażenia odstający? Ten świat, który siedzący przed nim nauczyciel doskonale znał, którego doświadczył na wyblakłej skórze przez wydłużającą się zimę, która przerodziła się w deszczową wiosnę przywitaną w naszych progach pogrzebem – w dzień równie deszczowy, kiedy błogosławione łzy istot nad nami błogosławiły odchodzących i tych, którzy ich żegnali.
- Dyrektor nie ma czasu, by poświęcać go takim jednostkom, jak ja, zwłaszcza w tak drobiazgowych sprawach. - Wygiął kąciki ust – i nie był to uśmiech pogardliwy, wyrażający nadmierną dumę i pewność swojej pozycji co do tu i teraz – to był uśmiech, który nie miał odbicia w oczach, który niby nic nie wnosił do tej konwersacji i był bezwartościowy dla samego uśmiechającego się – a jednocześnie uśmiech ten, bezosobowy, leniwy, był ukoronowaniem jego słów – nie koniecznie myśli – lecz słów na pewno, wkradając się flegmatycznością rozespanego na rozgrzanym piecu kota, co uchyla swoje ślepia i spogląda z góry na jednego takiego człowieka, który usiadł tuż przed nim – przed piecem – który podniósł się i leniwie przeciągnął, obnażając swoje kły i wystawiając pazury – mimo to nie dało się go bać – w końcu taki kot niczego nie mógł uczynić człowiekowi prócz drobniejszych zadrapań, a skoro tak, to na cóż strach? Kot – zwierzę już poznane, nie kryjące w sobie powierzchownie żadnych tajemnic – a, jak powszechnie wiadomo, ludzie zwykli bać się tego, czego nie rozumieją – co otula się woalem ciemności i nie pozwala siebie dotknąć, usłyszeć, zasmakować – nie pozwala się dojrzeć... ale czasami pozwala do siebie przemawiać. I dotyka gęstym od napięcia ramieniem karku, powierzając umysłowi słodką, ciężką tajemnicę: nie oglądaj się za siebie...Nauczyciele nie wydają się być zainteresowani tym, że ścigali mnie Śmierciożercy, więc nie, nie miałem okazji o tym rozmawiać. - I już tutaj ten uśmiech nabrał barwy kpiącej, rozbawionej – nie było w tym żadnego żądania zadośćuczynienia, skarżenia się – było to suche wypowiedzenie faktu, który się wydarzył i którego efekty wciąż się przeciągają – a w tym suchym fakcie nie było też żalu, strachu, ani żadnych uczuć, które mogłyby przebarwić negatywnymi emocjami nietknięty ręką śmiertelników świat, który sam w sobie przyciągał tych, którzy znali odczucie Śmierci stojącej za ramieniem i tych niezbyt mądrych, u których zawodził naturalny instynkt – innymi słowy – którzy nie wiedzieli, że strach istnieje po to, by ostrzegać ich przed niebezpieczeństwem, przed którym powinno się spierdalać jak najdalej się da. Avellin nie zaliczał się do tych niemądrych – przecież był drapieżnikiem, przecież wiedział, jak poruszać się po zdradliwym gruncie tak, by jego ofiara nie usłyszała jego kroków, przecież znał smak własnej krwi na kłach i smak krwi przeciwników, które na nie nadział, pamiętał jej woń i lepką konsystencję, ciemną i jasną barwę, w zależności od tego, czy skapywała z żył, czy z tętnic – i to wszystko było żywe w jego umyśle, oświetlone migoczącymi pochodniami pożądania pchającego do czerpania z życia garściami w jego chorych romansach, co wypaczały i krok po kroku wyginały duszę – ciekawe ile jeszcze kawałków tej przepustki do Nieba mu zostało, by odsprzedać je diabłu. Pewnie niewiele.
- Zaledwie musnąłem ten temat... Wiedza o takiej magii nie jest powszechnie dostępna. - Te delikatne zmiany w mimice nauczyciela, jego spięcie, zaciśnięcie palców na krawędzi stołu – dlaczego? Co one znaczyły? Czy to wieść o Śmierciożercach? Nagle rozpalony płomień, który sprawiał, że ten drapieżnik sunący pośród zieleni liści obracał nagle swój łeb i zlewał swe ślepia z błękitem, który ani na początku, ani teraz nie stawał się przez to zimny – on gore – wewnętrznie się spala, jak feniks, a ten proces nie prowadził do odrodzenia ni żadnego z rodzajów oczyszczeń – podtrzymywał organizm i umysł na stałej temperaturze, rozkazując co rusz dokładać do pieca, by jeszcze bardziej wzmacniać temperaturę – siła, która godna była kapryśnego Aresa, który nigdy nie mógł się zdecydować, po której stanąć stronie i ostatecznie stawał tam, gdzie mu się spodobało, wierny jedynie sobie, nie szanujący żadnych ideałów, bez moralności – jego dłonie i wzrok poszukiwały tylko zabawy. Zabawy w wojnie. A te oczy? Te oczy były mądrzejsze i opanowane – bo musiały, bo tak wypadało, czy dlatego, że taki właśnie był? Było w Avellinie coś, co poruszało struny jestestwa i przyciągały swą miękką, niebezpieczną muzyką – a jednocześnie coś, co nie pozwalało go uznawać za wroga.
Dziwne – przecież cały świat był twoim wrogiem, Sahirze.
- Być może gdyby połączyć Protego Horrobilis z jakimś zaklęciem dałoby ono taki efekt? - To były czyste spekulacje – spekulacje, w których musiałeś wiedzieć – chciałeś wiedzieć! Potężne zaklęcie, które nie pozwalało ani wejść, ani wyjść, swoista klatka, która doskonale oddzielała świat zewnętrzny od tego, co działo się w środku, nieprzenikalna wzrokiem – w końcu byłeś pierdolonym Krukonem, a jak to krążą legendy – Krukoni to wyjątkowo ciekawskie stworzenia.
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Pią Lut 12, 2016 7:26 pm
[z/t dla Sahira]
Addyson Clemen
Oczekujący
Addyson Clemen

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Sro Lut 24, 2016 1:26 pm
Długo kręciła się po lochach, nie wiedząc, czy udać się na kolejne zajęcia z transmutacji, czy lepiej byłoby pouczyć się na własną rękę w zaciszu dormitorium Hufflepuffu. Obyłoby się bez śmiechów ze strony klasy, kiedy znów nie wyjdzie jej nawet najprostsze zaklęcie. Używanie różdżki zawsze było dla niej trudne. Dlaczego machnięcie w górę, zamiast w dół dawało kompletnie inne skutki rzucanego czaru? Chociaż regułki i słowa znała znakomicie na pamięć, jej ręka z mózgiem, nigdy nie chciały dobrze współpracować.
Ostatecznie jednak, postanowiła udać się na zajęcia. Żyła nadzieją, że na lekcji nie będzie zbyt dużego tłoku i może uda jej się zaszyć w jakimś cichym kącie i tam poćwiczyć, opanowywanie nowego czaru. Ziewając, wspięła się na czwarte piętro, kierując się ku sali. Musiała w końcu chodzić spać o rozsądnych godzinach, ponieważ później przez pół dnia chodziła zmęczona i musiała odpuszczać sobie przerwę obiadową na chwilę drzemki. Jednak kiedy siadała na łóżku z książką w ręku, czas zaczynał uciekać w zastraszającym tempie.
Strzepując z szaty niewidzialny paproch, weszła do sali, poprawiając torbę na ramieniu. Westchnęła cicho, zajmując wolne miejsce, które znajdowało się przy ścianie. Tak. Idealne miejsce na uniknięcie wścibskich spojrzeń.
Jasper Larsson
Oczekujący
Jasper Larsson

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Sro Lut 24, 2016 1:35 pm
Lekcje! Jak on uwielbiał lekcje! Tak samo mocno jak uwielbiał wszystko i wszystkich innych, ale to była zupełnie inna płaszczyzna! Otóż na lekcjach miał szansę rozwijać się jako czarodziej, podczas, gdy po nich znowu był tylko psem z magicznym patykiem, szukającym przyjaciół. Do tego nie oszukujmy się, ale pomimo pięciu lat nauki dalej był raczej mocno poniżej przeciętnej w te klocki. Zajęcia dawały mu szansę to zmienić, ale też nie na wszystkie chodził, gdy zdarzały się podczas jego wyjazdu rehabilitacyjnego (tak to nazwijmy). Czasami wracał z niego później, albo wyjeżdżał za wcześniej, ale takie już uroki klątwy wilkołaka. Lepsze to niż obudzenie się którejś nocy w zamku i szukanie kryjówki podczas bolesnej przemiany. Żył z tym już na tyle długo by nauczyć się planować metamorfozy zawczasu.
Ale, ale! Wracając do nauki, tym razem transmutacji. Jas wszedł radośnie do wciąż jeszcze prawie pustej sali i rozejrzał się za miejscem do siedzenia. Dojrzał osamotnioną puchonkę i z radosnym uśmiechem podszedł do niej by zająć miejsce obok.
- Cześć. - powitał ją nie wpadając zupełnie na pomysł, iż może wybrała tak oddalone miejsce, bo chciała być sama i mieć trochę spokoju. Był jednak gotów się przesiąść, jeśliby tego chciała. To był układny człowiek... pies... chłopak, o.
Peter Pettigrew
Sztuka
Peter Pettigrew

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Sro Lut 24, 2016 1:47 pm
Coś za długo olewał te wszystkie lekcje, aż dziw bierze, że nikt nie miał o to pretensji. Tzn. dobra, czasem chodził, ale nic nie robił, albo spał, więc można uznać, że właściwie go nie było. Teraz postanowił się przecież zmienić i pomimo niewyspania ruszył na transmutację. Sam. Nie czekał na kolegów, bo już nawet ich kolegami w myślach nie nazywał. Ile go olewali już? Miesiąc? Dłużej? Tacy z nich przyjaciele właśnie byli. Jeszcze gotowi byli sobie nagle o nim przypomnieć jak czegoś zachcą, czy jak nie będą mieli z kim się wydurniać i wpadać w kłopoty. Miał dosyć bycia ich publiką i sekretarką. Żałował zmarnowanych z nimi lat, ale też nie zamierzał robić scen i mówić im tego wprost. Nawet o jego urodzinach nie pamiętali, to i on chciał zapomnieć o nich, najlepiej jak najszybciej. Dobrze, że szkoła kończyła się już niedługo. Zda jakoś te egzaminy i weźmie się za swoje życie.
Odruchowo zajął miejsce w ostatnim rzędzie. Było ich tylko troje w sali jak na razie i pasowało mu takie kameralne towarzystwo. Szybko jednak tknęło go coś. Miał się starać wyjść na prostą z nauką, a tak daleko łatwiej jest się obijać by profesor nie zauważyła. Z cichym westchnieniem zabrał torbę i przeniósł się do pierwszej ławki. Tu McGonagall będzie miała go na oku, a to pomoże mu skupić się na lekcji. Jemu samemu brakowało samozaparcia by wytrwać całą godzinę lekcyjną.
David o'Connell
Oczekujący
David o'Connell

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Sro Lut 24, 2016 2:02 pm
Nie musiał się spieszyć - sala transmutacji znajdowała się całkiem blisko dormitorium. I chociaż doskonale zdawał sobie z tego sprawę i tak wyszedł za wcześnie. Nie mógł się doczekać lekcji. Upewnił się, że ma przy sobie różdżkę - już raz zdarzyło mu się przyjść na zajęcia bez niej, i o ile w przypadku każdego innego przedmiotu nie uważałby tego za wielką stratę, akurat teraz wolał być przygotowany. Wszedł do pomieszczenia i rozejrzał się krótko. Nie dało się tego zauważyć (jak zawsze - jego mina nie wyrażała niczego, oprócz lekkiego zirytowania), ale czuł się dzisiaj wspaniale.
Swoim starym zwyczajem zignorował wszystkich obecnych i wybrał możliwie najbardziej oddalone od nich miejsce, jednocześnie zostawiając ławki z przodu dla tych nadgorliwych. Innymi słowy usiadł na samym środku, głośno odsuwając krzesło. Wyprostował na chwilę plecy, żeby zaraz znów się lekko zgarbić, po czym wyjął różdżkę i zaczął obracać ją w palcach.
Syriusz Black
Oczekujący
Syriusz Black

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Czw Lut 25, 2016 12:29 am
Właściwie nie uważał, żeby jakakolwiek dodatkowa powtórka z transmutacji była mu rzeczywiście potrzebna, ale... czasami podobno lepiej już ruszyć się na zajęcia, zamiast bezsensownie trwonić czas w dormitorium, czy w dowolnej innej części zamku. Podobno też nie istniało takie pojęcie jak za dużo powtórek - chociaż tak akurat mógłby stwierdzić co najwyżej Remus - nawet w przypadku przedmiotów, które opanowało się wystarczająco dobrze. Albo raczej, co bliższe prawdy w przypadku Syriusza, do których miało się po prostu talent. Bo nie oszukujmy się, jeśli chodziło o transmutację, sama teoria niespecjalnie go pociągała i zdecydowanie nie należał do osób, które mogłyby całe popołudnia spędzać z nosem w książkach. O tym jednak, że praktyka wychodziła mu więcej niż nieźle, najlepiej mógł świadczyć choćby fakt, że najmniejszego problemu nie sprawiało mu już przemienianie się w psa.
Szkoda tylko, że tym akurat nie mógł pochwalić się przed McGonagall, tym samym załatwiając sobie zwolnienie z zajęć do końca niezbyt już długiej edukacji.
Woląc więc nie narażać się niepotrzebnie na gniew opiekunki Domu, zamiast przeleżenia reszty dnia na kanapie w Pokoju Wspólnym, wybrał pofatygowanie się na tę nieszczęsną transmutację. Ponieważ jednak w podobnych sytuacjach nie lubił cierpieć sam, musiał znaleźć sobie jakiegoś towarzysza niedoli. Na kogo zaś padło - chyba nie trzeba było zbytnio wysilać się, żeby zgadnąć. Chociaż w tej kwestii Potter najwyraźniej zwyczajnie musiał mieć pecha. Kiedy bowiem Syriusz podjął już jakże trudną życiowo decyzję i podniósł się z kanapy, z początku nie udało mu się zlokalizować w zasięgu wzroku przyjaciela. I pewnie tylko czysty przypadek sprawił, że minął się z nim, chcąc wyjść z Pokoju Wspólnego. To znaczy pewnie by się minęli, gdyby Black nie zgarnął Rogacza ze sobą, grobowym głosem oznajmiając mu, że wybierają się na powtórkę z transmutacji. A jeśli nawet przyjaciel próbował jakkolwiek protestować... raczej na niewiele się to zdało, skoro ostatecznie obaj rzeczywiście dotarli do odpowiedniej sali. Ba, nawet przekroczyli jej próg, po czym Syriusz automatycznie skierował się do jednej z końcowych ławek. Dopiero zresztą po zajęciu tam miejsca, zwrócił uwagę na coś, co absolutnie nie powinno się wydarzyć.
- Co Peter robi w pierwszej ławce? - odezwał się do Jamesa, jakby ten miał znać odpowiedź na to pytanie. No i jakby wcześniej sam Syriusz nie wykazał się zachowaniem co najmniej niecodziennym, decydując się na wizytę w sali lekcyjnej bez widma przymusu bezpośredniego nad sobą...
Sponsored content

Sala Transmutacji - Page 9 Empty Re: Sala Transmutacji

Powrót do góry
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach