- Remus J. Lupin
Re: Kręte Schody
Sro Sty 07, 2015 10:32 pm
Dlaczego jej spojrzenie musi być tak kusząco niewinne i jednocześnie przenikliwe?, zastanawiał się, szukając wzrokiem jej twarzy rozjaśnionej światłem. Nie zastanawiał się teraz nad bliskością, jakieś doświadczali, skupiał się tym szczerym, swobodnym śmiechu. Śmiechu, który go uszczęśliwił, ale i uświadomił, że dawno go nie słyszał w swojej obecności. Gdyby ten cudowny dźwięk można było zamknąć w magicznej buteleczce i przechować na złe chwile...
Obserwował, jak niesforny kosmyk włosów powędrował w górę pod wpływem dmuchnięcia, a potem znów opadł na czoło dziewczyny prawie w tym samym miejscu. Ta jej bezowocna próba bardzo go rozczuliła. Nie mógł się powstrzymać. Sięgnął do niego palcami, zastanawiając się, jakim cudem dłoń mu nie drży, i odgarnął do tyłu, pozostawiając czoło na powrót nieskalane żadnym niepotrzebnym włoskiem.
- I dlatego teraz się wszystko skumulowało – powiedział poważnie, jakby objaśniał jakiś magiczny problem, ale oczy wesoło mu się śmiały. - Nie sypiasz, więc nie śnisz, a marzenia i fantazje nie mają swojego ujścia. Więc teraz śnisz na jawie, chociaż szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że będziesz miała sny krążące wokół schodowej pułapki – uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem. Oczywiście żartował w swoim wyjaśnieniu, doskonale wiedząc, jak było naciągane i szalone. Chciał tylko znaleźć jakieś wytłumaczenie tego, że los tak z nich zakpił. - A co się dzieje w śnie, zostaje w śnie – dodał powoli, z zaskoczonym wzrokiem utkwionym w dziewczynie.
Nie wiedział, skąd mu przyszły na myśl te słowa. Były niebezpieczne, zachęcające, wręcz prowokujące. Oznaczały całkowitą utratę kontroli nad tym, co się wokół dzieje, zrzucenie z siebie całego ciężaru odpowiedzialności. Wiedział, że mógł sobie na to pozwolić. Erin znaczyła dla niego zbyt dużo, by mógł tak po prostu zapomnieć i pozwolić, by się działo. Ale podjęcie ryzyka kusiło. W tej chwili bardziej niż kiedykolwiek, podsycane jej bliskością i całą serią gestów, które świadomie lub mniej świadomie wykonywała. Co by się stało, gdyby na chwilę się zapomniał? Gdyby po prostu ujął jej twarz w dłonie i między jednym a drugim pocałunkiem wszystko szczerze wyznał?
Odkrycie swoich uczuć wydawało mu się do tej pory czymś absolutnie niedopuszczalnym. Gdyby wiedziała, że nie jest mu całkowicie obojętna, że istnieje choć mała, malutka iskierka nadziei... jeśli znał Erin Potter, a wydawało mu się, że zna, to wiedział, że by się jej złapała i podsycała aż do chwili, gdy z małej iskry wybuchłby ogromny pożar. Nie mógł pozwolić, by dziewczyna czuła do niego coś więcej poza przyjaźnią; nie mógł pozwolić, by swoimi uczuciami obdarzyła kogoś, kto na to nie zasługuje. Kto nigdy nie przyniesie jej szczęścia, nie zapewni spokoju i bezpieczeństwa. Kto co miesiąc będzie zamieniał się w potwora, aż pewnego dnia ją skrzywdzi.
- Nieważne, to było głupie. Spróbuję nas stąd wydostać, zanim się zestarzejemy.
Ujął pewniej różdżkę i ze złością wypowiedział zaklęcie, kierując ją w stronę schodów. Był wściekły na samego siebie, że tak łatwo się prawie poddał, niemalże ulegając pokusie. Ta chwila słabości nie mogła się już więcej powtórzyć dla ich własnego dobra. Snop iskier trysnął z różdżki, ale schody ani drgnęły. Spróbował innego zaklęcia i jeszcze jednego, ale im zacieklej wypowiadał formuły, tym schody wydawały się bardziej niewzruszone.
Obserwował, jak niesforny kosmyk włosów powędrował w górę pod wpływem dmuchnięcia, a potem znów opadł na czoło dziewczyny prawie w tym samym miejscu. Ta jej bezowocna próba bardzo go rozczuliła. Nie mógł się powstrzymać. Sięgnął do niego palcami, zastanawiając się, jakim cudem dłoń mu nie drży, i odgarnął do tyłu, pozostawiając czoło na powrót nieskalane żadnym niepotrzebnym włoskiem.
- I dlatego teraz się wszystko skumulowało – powiedział poważnie, jakby objaśniał jakiś magiczny problem, ale oczy wesoło mu się śmiały. - Nie sypiasz, więc nie śnisz, a marzenia i fantazje nie mają swojego ujścia. Więc teraz śnisz na jawie, chociaż szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że będziesz miała sny krążące wokół schodowej pułapki – uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem. Oczywiście żartował w swoim wyjaśnieniu, doskonale wiedząc, jak było naciągane i szalone. Chciał tylko znaleźć jakieś wytłumaczenie tego, że los tak z nich zakpił. - A co się dzieje w śnie, zostaje w śnie – dodał powoli, z zaskoczonym wzrokiem utkwionym w dziewczynie.
Nie wiedział, skąd mu przyszły na myśl te słowa. Były niebezpieczne, zachęcające, wręcz prowokujące. Oznaczały całkowitą utratę kontroli nad tym, co się wokół dzieje, zrzucenie z siebie całego ciężaru odpowiedzialności. Wiedział, że mógł sobie na to pozwolić. Erin znaczyła dla niego zbyt dużo, by mógł tak po prostu zapomnieć i pozwolić, by się działo. Ale podjęcie ryzyka kusiło. W tej chwili bardziej niż kiedykolwiek, podsycane jej bliskością i całą serią gestów, które świadomie lub mniej świadomie wykonywała. Co by się stało, gdyby na chwilę się zapomniał? Gdyby po prostu ujął jej twarz w dłonie i między jednym a drugim pocałunkiem wszystko szczerze wyznał?
Odkrycie swoich uczuć wydawało mu się do tej pory czymś absolutnie niedopuszczalnym. Gdyby wiedziała, że nie jest mu całkowicie obojętna, że istnieje choć mała, malutka iskierka nadziei... jeśli znał Erin Potter, a wydawało mu się, że zna, to wiedział, że by się jej złapała i podsycała aż do chwili, gdy z małej iskry wybuchłby ogromny pożar. Nie mógł pozwolić, by dziewczyna czuła do niego coś więcej poza przyjaźnią; nie mógł pozwolić, by swoimi uczuciami obdarzyła kogoś, kto na to nie zasługuje. Kto nigdy nie przyniesie jej szczęścia, nie zapewni spokoju i bezpieczeństwa. Kto co miesiąc będzie zamieniał się w potwora, aż pewnego dnia ją skrzywdzi.
- Nieważne, to było głupie. Spróbuję nas stąd wydostać, zanim się zestarzejemy.
Ujął pewniej różdżkę i ze złością wypowiedział zaklęcie, kierując ją w stronę schodów. Był wściekły na samego siebie, że tak łatwo się prawie poddał, niemalże ulegając pokusie. Ta chwila słabości nie mogła się już więcej powtórzyć dla ich własnego dobra. Snop iskier trysnął z różdżki, ale schody ani drgnęły. Spróbował innego zaklęcia i jeszcze jednego, ale im zacieklej wypowiadał formuły, tym schody wydawały się bardziej niewzruszone.
- Erin Potter
Re: Kręte Schody
Czw Sty 08, 2015 6:00 pm
Gdybyś tylko wiedziała, że zegar rozpocznie prawdziwe odliczanie czasu od momentu, kiedy pozwoliłaś, aby niesforny, czarny kosmyk twych włosów opadł na Twe czoło... To była tylko i wyłącznie Twoja własna ingerencja, mogłaś mieć pretensje tylko i wyłącznie do samej siebie, wiesz? Z resztą, nie musiałaś czekać zbyt długo na to, aby podjęta przez Ciebie odpowiedzialność zabawiła się twoim kosztem. Ha, jak bardzo nieświadoma i nierozważna musiałaś wtedy być, skoro tym sposobem dałaś realne przyzwolenie Lupinowi na kolejną zabawę twymi uczuciami...
Musiałaś przyznać mu jedno - był odważny decydując się na tak śmiały czyn. Ani chwili nie widziałaś w jego oczach zawahania czy wątpliwości - postanowił po prostu działać, uczynić to, czego następstwem było wywrócenie twojego świata do góry nogami.
Ujął zagubiony kosmyk w swą dłoń i pozwolił wrócić mu na jego pierwotne miejsce pobytu, odgarniając go w tył.
Jego dotyk nie był tym samym, co dotyk kogokolwiek innego; było z nim zupełnie tak, jakby należał do jakiejś limitowanej edycji specjalnej, jakby był jeden, jedyny w swoim rodzaju, a jednocześnie tak, jakby był kluczem, który pasuje tylko do jednego rodzaju zamka - zamka, który - mimo, że próbowano go otworzyć wieloma różnymi kluczami - działał tylko i wyłącznie z jego pomocą.
Co z tego, że to tylko parę włosów, co z tego, że to tylko ta część ciała, na którą niemalże w ogóle nie powinnaś zwrócić swej uwagi...
Klucz stuprocentowo poprawnie działał tylko z jednym zamkiem.
A co się dzieje w śnie, zostaje w śnie.
Pogrywał sobie z tobą, oj, pogrywał nieźle - zdawało się, że wręcz wyciągał w twym kierunku zachęcającą dłoń. Dlaczego więc miałabyś pozostać mu dłużna, skoro sugerował czystą zachętę w postaci faktu, że... to i tak tylko sen i ułuda?
Ignorując jego próby wydostania się ze schodka, uśmiechnęła się tajemniczo, lekko unosząc prawą brew. Nagle zajrzała prosto w jego miodowe tęczówki, już bez obaw, bez obawy czy jakiejkolwiek oznaki strachu.
- Skoro tak... zagrajmy w prawdę. Ja zacznę.
Po czym, jakby nigdy nic, położyła dłoń na jego karku i przyciągnęła go do siebie, wpijając się w jego chłodne wargi.
Podobno nic między nimi nie było... sprawdźmy to, Remusie. Sprawdźmy, czy dłonie, które teraz wędrowały po twym karku, są prawdziwym nic. Sprawdźmy, czy wargi, które raz za razem wykradały kolejne pocałunki z twych ust są prawdziwym nic. Sprawdźmy, czy serca, które biją w szaleńczym tempie, są prawdziwym nic. Sprawdźmy to, w końcu.
Jej palce nie dawały mu wytchnienia, błądząc po jego ciepłej skórze, delikatnie ją masując, wyzwalając dreszcze; oparła swe udo o jego biodro, stykając je ze sobą z wyraźną satysfakcją i zachętą. Rozpalała, budziła, wywoływała to, co tak długo starał się przy niej skrzętnie ukryć i co sama ukrywała w sobie przez tyle miesięcy - pragnęła, aby się przed nią obnażył, aby w końcu był szczery, choć raz, jeden jedyny raz.
W końcu odsunęła od niego swe wargi i spojrzała w jego oczy, dłonie kładąc ponownie na chłodnej posadzce.
- Moje pytanie brzmi zatem - czy naprawdę "nic między nami nie ma"?
Musiałaś przyznać mu jedno - był odważny decydując się na tak śmiały czyn. Ani chwili nie widziałaś w jego oczach zawahania czy wątpliwości - postanowił po prostu działać, uczynić to, czego następstwem było wywrócenie twojego świata do góry nogami.
Ujął zagubiony kosmyk w swą dłoń i pozwolił wrócić mu na jego pierwotne miejsce pobytu, odgarniając go w tył.
Jego dotyk nie był tym samym, co dotyk kogokolwiek innego; było z nim zupełnie tak, jakby należał do jakiejś limitowanej edycji specjalnej, jakby był jeden, jedyny w swoim rodzaju, a jednocześnie tak, jakby był kluczem, który pasuje tylko do jednego rodzaju zamka - zamka, który - mimo, że próbowano go otworzyć wieloma różnymi kluczami - działał tylko i wyłącznie z jego pomocą.
Co z tego, że to tylko parę włosów, co z tego, że to tylko ta część ciała, na którą niemalże w ogóle nie powinnaś zwrócić swej uwagi...
Klucz stuprocentowo poprawnie działał tylko z jednym zamkiem.
A co się dzieje w śnie, zostaje w śnie.
Pogrywał sobie z tobą, oj, pogrywał nieźle - zdawało się, że wręcz wyciągał w twym kierunku zachęcającą dłoń. Dlaczego więc miałabyś pozostać mu dłużna, skoro sugerował czystą zachętę w postaci faktu, że... to i tak tylko sen i ułuda?
Ignorując jego próby wydostania się ze schodka, uśmiechnęła się tajemniczo, lekko unosząc prawą brew. Nagle zajrzała prosto w jego miodowe tęczówki, już bez obaw, bez obawy czy jakiejkolwiek oznaki strachu.
- Skoro tak... zagrajmy w prawdę. Ja zacznę.
Po czym, jakby nigdy nic, położyła dłoń na jego karku i przyciągnęła go do siebie, wpijając się w jego chłodne wargi.
Podobno nic między nimi nie było... sprawdźmy to, Remusie. Sprawdźmy, czy dłonie, które teraz wędrowały po twym karku, są prawdziwym nic. Sprawdźmy, czy wargi, które raz za razem wykradały kolejne pocałunki z twych ust są prawdziwym nic. Sprawdźmy, czy serca, które biją w szaleńczym tempie, są prawdziwym nic. Sprawdźmy to, w końcu.
Jej palce nie dawały mu wytchnienia, błądząc po jego ciepłej skórze, delikatnie ją masując, wyzwalając dreszcze; oparła swe udo o jego biodro, stykając je ze sobą z wyraźną satysfakcją i zachętą. Rozpalała, budziła, wywoływała to, co tak długo starał się przy niej skrzętnie ukryć i co sama ukrywała w sobie przez tyle miesięcy - pragnęła, aby się przed nią obnażył, aby w końcu był szczery, choć raz, jeden jedyny raz.
W końcu odsunęła od niego swe wargi i spojrzała w jego oczy, dłonie kładąc ponownie na chłodnej posadzce.
- Moje pytanie brzmi zatem - czy naprawdę "nic między nami nie ma"?
- Remus J. Lupin
Re: Kręte Schody
Czw Sty 08, 2015 7:13 pm
Zaklęcia nie podziałały, odbijając się od niewzruszonych schodów i kpiąc z niego tak, jak kpiło całe jego życie w ostatnich tygodniach. Robił wszystko, by nie zanurzyć się w tej okropnej beznadziejności, by znaleźć jakiś cel, który pozwoliłby mu to wszystko wytrzymać; cel większy niż skończenie szkoły i udowodnienie, że jest się czegoś wartym. Ale co z tego, skoro gdy myślał o celu, to przed oczami stawał mu obraz Erin, a umysł i ciało były wtedy wręcz opanowane fanatycznym pragnieniem zdobycia dziewczyny mimo wszystko, bez względu na konsekwencje.
Ileż się natrudził i napracował, by jej unikać, by nie szukać jej spojrzenia, by nie oglądać się za jej sylwetką migającą w tłumie, a i tak na nic się to zdało. Większość, ba! każda próba ignorowania jej sprawiała, że pokusa była jeszcze silniejsza i musiał się w końcu poddać. A wtedy odkrył, że przyjemne jest już samo patrzenie na nią w Pokoju Wspólnym i powolne odkrywanie tych wszystkich drobnych gestów, z których ona sama często nie zdawała sobie sprawy.
I teraz wylądował tutaj, znajdując się w najgorszym stanie emocjonalnym, w jakim tylko mógł się znaleźć. Rozdarty między dwiema połowami samego siebie, z których każda chciała tego samego, ale w różny sposób. Miał takie momenty, gdy podziwiał się za to, że jest w stanie nad tym panować. Że mimo tych pokus, pragnień, niespełnionych marzeń potrafi utrzymać się w ryzach na tyle, by nie zbliżać się do dziewczyny. Pośrednio była odpowiedzialna za to świadomość, jak bardzo mógłby ją skrzywdzić. A wtedy nie byłby w stanie sobie tego wybaczyć.
Nie chciał zastanawiać się nad tym, czy nie krzywdzi jej bardziej teraz, wypierając się swoich uczuć i zachowując się w stosunku do niej całkowicie obojętnie. Nie chciał, bo poznanie odpowiedzi mogłoby wszystko skomplikować. I tak był pewien, że te durne schody już ukazały jakąś jego część, którą do tej pory skrywał. Wtulona twarz w jej szyję, odgarnięcie włosów... nie mówiąc już o tych niefortunnych i przypadkowych dotknięciach, które zdążyli już sobie zafundować; to na pewno nie było obojętnością, jaką chciał w stosunku do niej zachować.
Westchnął zrezygnowany, opuszczając różdżkę, która tliła się delikatnym blaskiem. Odwrócił twarz z powrotem w stronę Erin i drgnął zaskoczony, widząc jej zdecydowany wzrok i tajemniczy uśmiech błąkający się na ustach. Zdążył jeszcze uchwycić spojrzeniem ich wspaniałą czerwoną barwę, zanim znalazły się niebezpiecznie, szalenie niebezpiecznie blisko i zanim...
Aaaaach. Miał wrażenie jakby tysiące, nie, miliony maleńkich światełek ulokowanych gdzieś w jego świadomości nagle postanowiło jednocześnie zabłysnąć, kompletnie ją oślepiając i wyłączając. Bez niej czuł się pusty, ale i wolny; bez świadomości, która utrzymywała go w ryzach, mógł robić wszystko, kierować się instynktem, tą dziwną mieszanką wilczego i człowieczego, który odezwał się w nim teraz z całą siłą. Miękkość jej warg oszałamiała i sprawiała, że Remus chciał więcej, zamykając oczy i oddając się fantazji. Znacznie więcej niż te delikatne pocałunki, które co chwila składała na jego ustach, kusząc go i drocząc się z nim. Nie, to nie mógł być sen. Nie istnieją aż tak piękne sny.
Oprzytomniał na moment na tyle, by uświadomić sobie, że jej dłoń zacisnęła się na jego karku, a palce powoli pieściły skórę. Nie miał czasu zastanawiać się, czy rysują jakieś skomplikowane wzory, czy po prostu błądzą bez celu w rozkosznie zachęcającym geście. Sekundę potem zarejestrował, jak coś miękkiego ociera się o jego biodro, wywołując tak silny dreszcz, że nie był w stanie nad nim w żaden sposób zapanować. Chciał odpowiedzieć na te pocałunki, chciał żeby jej usta rozchyliły się pod naporem jego warg, by mu się poddała i pozwoliła przejąć kontrolę. Właśnie teraz, gdy pozwolił losowi działać, gdy wyłączył świadomość i był gotowy na każde konsekwencje.
A wtedy... wtedy ona się od niego odsunęła. Jej oczy wpatrzone w jego, usta wypowiadające jakieś słowa. Słowa? Nie słyszał nic, oszołomiony tym wszystkim, co się przed chwilą działo. Różdżka potoczyła się na bok, gdy puścił ją, by objąć swoimi dłońmi twarz Erin. Nieważne, o co pytała. Jego wszystkie odpowiedzi i tak sprowadzały się do kolejnego pocałunku, który prawie wymusił na jej ustach swoją gwałtownością i pośpiechem. Czuł się tak, jakby każda chwila zwłoki, każda sekunda dzieląca go od ich ciepłego dotyku, była nieznośną udręką. Delikatność przyszła dopiero po chwili, gdy błądząc językiem po jej wargach, powoli, ale stanowczo zmusił je do rozchylenia się i wpuszczenia go do środka.
Wsunął dłoń w jej włosy, jeszcze bardziej je splątując, a drugą oparł o jej policzek, gładząc chłodem swoim palców jej rozgrzaną skórę. Tylko jakimś cudem nie powędrował niżej, nie przesunął dłonią po ramieniu, brzuchu, nie zsunął jej na na udo, by mocniej przycisnąć do swojego biodra. Tak, panno Potter. Obudziłaś wilkołaka.
Ileż się natrudził i napracował, by jej unikać, by nie szukać jej spojrzenia, by nie oglądać się za jej sylwetką migającą w tłumie, a i tak na nic się to zdało. Większość, ba! każda próba ignorowania jej sprawiała, że pokusa była jeszcze silniejsza i musiał się w końcu poddać. A wtedy odkrył, że przyjemne jest już samo patrzenie na nią w Pokoju Wspólnym i powolne odkrywanie tych wszystkich drobnych gestów, z których ona sama często nie zdawała sobie sprawy.
I teraz wylądował tutaj, znajdując się w najgorszym stanie emocjonalnym, w jakim tylko mógł się znaleźć. Rozdarty między dwiema połowami samego siebie, z których każda chciała tego samego, ale w różny sposób. Miał takie momenty, gdy podziwiał się za to, że jest w stanie nad tym panować. Że mimo tych pokus, pragnień, niespełnionych marzeń potrafi utrzymać się w ryzach na tyle, by nie zbliżać się do dziewczyny. Pośrednio była odpowiedzialna za to świadomość, jak bardzo mógłby ją skrzywdzić. A wtedy nie byłby w stanie sobie tego wybaczyć.
Nie chciał zastanawiać się nad tym, czy nie krzywdzi jej bardziej teraz, wypierając się swoich uczuć i zachowując się w stosunku do niej całkowicie obojętnie. Nie chciał, bo poznanie odpowiedzi mogłoby wszystko skomplikować. I tak był pewien, że te durne schody już ukazały jakąś jego część, którą do tej pory skrywał. Wtulona twarz w jej szyję, odgarnięcie włosów... nie mówiąc już o tych niefortunnych i przypadkowych dotknięciach, które zdążyli już sobie zafundować; to na pewno nie było obojętnością, jaką chciał w stosunku do niej zachować.
Westchnął zrezygnowany, opuszczając różdżkę, która tliła się delikatnym blaskiem. Odwrócił twarz z powrotem w stronę Erin i drgnął zaskoczony, widząc jej zdecydowany wzrok i tajemniczy uśmiech błąkający się na ustach. Zdążył jeszcze uchwycić spojrzeniem ich wspaniałą czerwoną barwę, zanim znalazły się niebezpiecznie, szalenie niebezpiecznie blisko i zanim...
Aaaaach. Miał wrażenie jakby tysiące, nie, miliony maleńkich światełek ulokowanych gdzieś w jego świadomości nagle postanowiło jednocześnie zabłysnąć, kompletnie ją oślepiając i wyłączając. Bez niej czuł się pusty, ale i wolny; bez świadomości, która utrzymywała go w ryzach, mógł robić wszystko, kierować się instynktem, tą dziwną mieszanką wilczego i człowieczego, który odezwał się w nim teraz z całą siłą. Miękkość jej warg oszałamiała i sprawiała, że Remus chciał więcej, zamykając oczy i oddając się fantazji. Znacznie więcej niż te delikatne pocałunki, które co chwila składała na jego ustach, kusząc go i drocząc się z nim. Nie, to nie mógł być sen. Nie istnieją aż tak piękne sny.
Oprzytomniał na moment na tyle, by uświadomić sobie, że jej dłoń zacisnęła się na jego karku, a palce powoli pieściły skórę. Nie miał czasu zastanawiać się, czy rysują jakieś skomplikowane wzory, czy po prostu błądzą bez celu w rozkosznie zachęcającym geście. Sekundę potem zarejestrował, jak coś miękkiego ociera się o jego biodro, wywołując tak silny dreszcz, że nie był w stanie nad nim w żaden sposób zapanować. Chciał odpowiedzieć na te pocałunki, chciał żeby jej usta rozchyliły się pod naporem jego warg, by mu się poddała i pozwoliła przejąć kontrolę. Właśnie teraz, gdy pozwolił losowi działać, gdy wyłączył świadomość i był gotowy na każde konsekwencje.
A wtedy... wtedy ona się od niego odsunęła. Jej oczy wpatrzone w jego, usta wypowiadające jakieś słowa. Słowa? Nie słyszał nic, oszołomiony tym wszystkim, co się przed chwilą działo. Różdżka potoczyła się na bok, gdy puścił ją, by objąć swoimi dłońmi twarz Erin. Nieważne, o co pytała. Jego wszystkie odpowiedzi i tak sprowadzały się do kolejnego pocałunku, który prawie wymusił na jej ustach swoją gwałtownością i pośpiechem. Czuł się tak, jakby każda chwila zwłoki, każda sekunda dzieląca go od ich ciepłego dotyku, była nieznośną udręką. Delikatność przyszła dopiero po chwili, gdy błądząc językiem po jej wargach, powoli, ale stanowczo zmusił je do rozchylenia się i wpuszczenia go do środka.
Wsunął dłoń w jej włosy, jeszcze bardziej je splątując, a drugą oparł o jej policzek, gładząc chłodem swoim palców jej rozgrzaną skórę. Tylko jakimś cudem nie powędrował niżej, nie przesunął dłonią po ramieniu, brzuchu, nie zsunął jej na na udo, by mocniej przycisnąć do swojego biodra. Tak, panno Potter. Obudziłaś wilkołaka.
- Erin Potter
Re: Kręte Schody
Pią Sty 09, 2015 7:44 pm
Jakże dziwne było te uczucie ogromnej satysfakcji, które ogarnęło Twoją duszę - nigdy wcześniej go nie odczuwałaś, ba, nie miałaś z nim nawet najmniejszej styczności, a przynajmniej nie aż w takim stopniu. Miałaś wrażenie, że złapałaś Jego całego w swe małe, drobne dłonie, zupełnie tak, jak tego motylka, którego tak usilnie próbowałaś dogonić w dzieciństwie w swoim rodzinnym ogrodzie - z tym, że tamten malutki sukces nie mógł równać się z siłą, która towarzyszyła aktualnemu osiągnięciu.
W tej krótkiej chwili pomiędzy ich kolejnymi pocałunkami uśmiechnęła się do niego szeroko, szczerze, nie ukrywając zadowolenia ze swego wspaniałego zwycięstwa, którym - jako Potter w końcu - miała zamiar chełpić się teraz przez długi, długi czas. Oj, będziesz miał z nią nieźle przerąbane, Remusie!
Pozwalała mu przejąć nad sobą kontrolę, pozwalała mu działać, oddała mu się niemalże całkowicie, nie mając ku temu żadnych przeciwwskazań - miała go, miała swojego Remusa tu i teraz, w tym momencie; był tylko jej, nikogo innego... chciała móc go złapać, ściskać, trzymać przy sobie, jakby z obawy, że mógłby przed nią gdzieś uciec, zniknąć, nagle zapaść się pod ziemię - prawie tak, jak to zrobiła ona sama wpadając pod te jakże ironiczne schodki. Ledwo co pozwolił jej się odkryć, ledwo co odnalazła przy sobie jego bliskość, a już zaraz zaczęła obawiać się o to, że go straci. To... byłoby zbyt bolesne.
Na tą chwilę czekała całe swoje życie, choć prawda była taka, że przez pewien okres zastanawiała się już czy najlepiej nie byłoby po prostu sobie odpuścić. Raz za razem próbowała uświadamiać samą siebie o tym, że jej oczekiwania były po prostu bezcelowe, ale próby oszukiwania własnego serca zwykle przynosiły całkiem odwrotny skutek. Była w tym strasznie podobna do Jamesa - trzeba było przyznać, że jej brat często dość nieświadomie ją nakręcał, sprawiając, że ujrzała w tych jego kilkuletnich staraniach o względy rudowłosej Gryfonki jakikolwiek sens - zwłaszcza w momencie, kiedy Lily w końcu mu uległa. Dzięki temu w głębi duszy wciąż nie przestawała wierzyć, nie traciła swej nadziei... i tak teraz, leżąc pod Lupinem i nie czując prawie całego ciała, młoda pani Potter po raz pierwszy od lat poczuła stuprocentowy spokój.
Jej drobna dłoń delikatnie masowała jego kark, by zaraz potem lekko się zniżyć, wędrując po wyraźnej linii jego kręgosłupa. Przesunęła po niej palcami, jednocześnie odwzajemniając jego łapczywe pocałunki. Straciła jakiekolwiek poczucie czasu, pozwalając chwili pochłonąć ich oboje oraz ich obolałe, zwarcie przylegające do siebie ciała.
Kiedy w końcu odsunęła od niego swe wargi, aby zaczerpnąć tchu, pogładziła go po jego policzku i spojrzała w miodowe tęczówki oświetlone światłem wydobywającym się z różdżki leżącej gdzieś obok. Uśmiechnęła się delikatnie, ale i wyjątkowo ciepło, zupełnie tak, jakby samym ruchem swych warg miała rozpalić jego szybko bijące serce.
- Remusie... obiecaj mi, że nigdy mnie nie opuścisz - wyszeptała, chcąc usłyszeć od niego odpowiedź.
W tej krótkiej chwili pomiędzy ich kolejnymi pocałunkami uśmiechnęła się do niego szeroko, szczerze, nie ukrywając zadowolenia ze swego wspaniałego zwycięstwa, którym - jako Potter w końcu - miała zamiar chełpić się teraz przez długi, długi czas. Oj, będziesz miał z nią nieźle przerąbane, Remusie!
Pozwalała mu przejąć nad sobą kontrolę, pozwalała mu działać, oddała mu się niemalże całkowicie, nie mając ku temu żadnych przeciwwskazań - miała go, miała swojego Remusa tu i teraz, w tym momencie; był tylko jej, nikogo innego... chciała móc go złapać, ściskać, trzymać przy sobie, jakby z obawy, że mógłby przed nią gdzieś uciec, zniknąć, nagle zapaść się pod ziemię - prawie tak, jak to zrobiła ona sama wpadając pod te jakże ironiczne schodki. Ledwo co pozwolił jej się odkryć, ledwo co odnalazła przy sobie jego bliskość, a już zaraz zaczęła obawiać się o to, że go straci. To... byłoby zbyt bolesne.
Na tą chwilę czekała całe swoje życie, choć prawda była taka, że przez pewien okres zastanawiała się już czy najlepiej nie byłoby po prostu sobie odpuścić. Raz za razem próbowała uświadamiać samą siebie o tym, że jej oczekiwania były po prostu bezcelowe, ale próby oszukiwania własnego serca zwykle przynosiły całkiem odwrotny skutek. Była w tym strasznie podobna do Jamesa - trzeba było przyznać, że jej brat często dość nieświadomie ją nakręcał, sprawiając, że ujrzała w tych jego kilkuletnich staraniach o względy rudowłosej Gryfonki jakikolwiek sens - zwłaszcza w momencie, kiedy Lily w końcu mu uległa. Dzięki temu w głębi duszy wciąż nie przestawała wierzyć, nie traciła swej nadziei... i tak teraz, leżąc pod Lupinem i nie czując prawie całego ciała, młoda pani Potter po raz pierwszy od lat poczuła stuprocentowy spokój.
Jej drobna dłoń delikatnie masowała jego kark, by zaraz potem lekko się zniżyć, wędrując po wyraźnej linii jego kręgosłupa. Przesunęła po niej palcami, jednocześnie odwzajemniając jego łapczywe pocałunki. Straciła jakiekolwiek poczucie czasu, pozwalając chwili pochłonąć ich oboje oraz ich obolałe, zwarcie przylegające do siebie ciała.
Kiedy w końcu odsunęła od niego swe wargi, aby zaczerpnąć tchu, pogładziła go po jego policzku i spojrzała w miodowe tęczówki oświetlone światłem wydobywającym się z różdżki leżącej gdzieś obok. Uśmiechnęła się delikatnie, ale i wyjątkowo ciepło, zupełnie tak, jakby samym ruchem swych warg miała rozpalić jego szybko bijące serce.
- Remusie... obiecaj mi, że nigdy mnie nie opuścisz - wyszeptała, chcąc usłyszeć od niego odpowiedź.
- Remus J. Lupin
Re: Kręte Schody
Pią Sty 09, 2015 9:26 pm
Świat mógłby się teraz zatrzymać, cofnąć i ponownie ruszyć do przodu, ale co go to obchodziło, skoro w tej chwili jego cały świat skumulował się w tej niewielkiej przestrzeni pod schodami? Było zupełnie inaczej niż wtedy, w lesie, gdy pocałunek miał jej... miał im coś udowodnić. Tym razem nie miał sobie nic z tamtej przymuszonej neutralności i obojętności. Nie, teraz Remus odczuwał go całym sobą; pragnienie, które w sobie dusił wybuchło ze zdwojoną, z potrojoną siłą, koncentrując się na leżącej pod nim dziewczynie, której uległość go oszałamiała.
Och, oczywiście nie ma co ukrywać, że dla Lupina taka sytuacja była czymś całkowicie nowym, o czym do tej pory mógł jedynie śnić, chociaż nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, że dojdzie do takiej sytuacji. Nie, nie, sny Remusa, jeśli już krążyły wokół Erin (a ostatnio krążyły często – za często, co sobie uświadamiał, budząc się w nocy i zerkając na łóżko Jamesa, który najpewniej by go wykastrował wykałaczką przez nos, gdyby się dowiedział, o czym śni jego przyjaciel), dotyczyły miejsc o wiele subtelniejszych. Miejsc, w których ich bliskość nie byłaby wymuszona małą przestrzenią; miejsc, w których mógł oprzeć głowę na jej kolanach, zaczytany w książce i od czasu do czasu patrzeć na jej zmarszczone brwi, gdy próbowała ułożyć swoje włosy we względnym porządku. I miejsc, gdzie byliby zupełnie sami, otoczeni spokojną pustką i przepełnieni wizją szczęśliwej przyszłości.
Był szczęśliwy, że wyciągnęła do niego dłoń, że mógł za nią podążyć, zanurzając się na ten krótki cudowny moment w jawie, która do tej pory była wyłącznie marzeniami. Mógł ją całować, dotykać, mógł jej powiedzieć wszystko, naprawdę wszystko, bo teraz, właśnie w tym momencie to wszystko było możliwe. Bez konsekwencji, bez wymówek; byli wolni w swoim pragnieniu miłości. Nawet te igiełki niepewności, które tworzyły szorstkie rysy na ich wspólnej przyszłości wydawały się teraz nic nie znaczyć. I Remus przez jedną krótką chwilę uwierzył, że to byłoby możliwe. Że pokonają wszystko, bez względu na to, jakie los będzie stawiał przed nimi zadania.
Tylko że ta chwila minęła równie szybko, jak się pojawiła, a jego świadomość na powrót odzyskała kontrolę nad umysłem, z całą brutalnością i bezwzględnością wskazując mu, że to tylko czcze pragnienia. Ale czy dłoń Erin na jego plecach była niespełnionym marzeniem? Czy jej palce gładzące jego kark i czy usta z taki entuzjazmem odpowiadające na jego pocałunki były pragnieniami, które nigdy nie miały się ziścić? Remusie, przestań uciekać od tego, kim jesteś. Zaakceptuj go, a jeśli nie potrafisz – dlaczego ona nie mogłaby ci pomóc tego zrobić?
Dotyk jej dłoni na policzku wyzwolił w Lunatyku uczucie, którego dotąd rzadko doświadczał: zdecydowaną pewność. Otworzył oczy, napotykając spojrzenie dziewczyny i odpowiadając jej tak samo delikatnym, ale dziwnie nieśmiały uśmiechem, tak paradoksalnie wstydliwym po tym, wszystkim, czego przed chwilą doświadczyli.
Wiedział, że to pytania musiało kiedyś paść i odczuł ulgę, że mają to już za sobą. Opuścić? Nie, Erin, nigdy bym tego nie zrobił. Zawsze będę przyjacielem, do którego możesz się zwrócić, przyjść w potrzebie, który pokręci głową na Twoje idiotyczne pomysły, a chwilę później pomoże Ci je wcielić w życie. Czy takiej odpowiedzi oczekujesz? Czy chcesz usłyszeć prawdę, czy słowa, które powinny zostać teraz wypowiedziane dla Twojego dobra?
- Nigdy Cię nie opuszczę – powiedział cicho, składając deklarację, której nie mógł złamać. Deklarację, która jednak zobowiązywała go tylko do jednego: być przy niej zawsze. Nie obiecał jej miłości, ani nawet przyjaźni, wracając do swojej neutralnej skorupy, którą dobrze znał i która zapewniała mu bezpieczeństwo. Być przy niej. Tylko na tyle mógł sobie pozwolić.
Och, oczywiście nie ma co ukrywać, że dla Lupina taka sytuacja była czymś całkowicie nowym, o czym do tej pory mógł jedynie śnić, chociaż nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, że dojdzie do takiej sytuacji. Nie, nie, sny Remusa, jeśli już krążyły wokół Erin (a ostatnio krążyły często – za często, co sobie uświadamiał, budząc się w nocy i zerkając na łóżko Jamesa, który najpewniej by go wykastrował wykałaczką przez nos, gdyby się dowiedział, o czym śni jego przyjaciel), dotyczyły miejsc o wiele subtelniejszych. Miejsc, w których ich bliskość nie byłaby wymuszona małą przestrzenią; miejsc, w których mógł oprzeć głowę na jej kolanach, zaczytany w książce i od czasu do czasu patrzeć na jej zmarszczone brwi, gdy próbowała ułożyć swoje włosy we względnym porządku. I miejsc, gdzie byliby zupełnie sami, otoczeni spokojną pustką i przepełnieni wizją szczęśliwej przyszłości.
Był szczęśliwy, że wyciągnęła do niego dłoń, że mógł za nią podążyć, zanurzając się na ten krótki cudowny moment w jawie, która do tej pory była wyłącznie marzeniami. Mógł ją całować, dotykać, mógł jej powiedzieć wszystko, naprawdę wszystko, bo teraz, właśnie w tym momencie to wszystko było możliwe. Bez konsekwencji, bez wymówek; byli wolni w swoim pragnieniu miłości. Nawet te igiełki niepewności, które tworzyły szorstkie rysy na ich wspólnej przyszłości wydawały się teraz nic nie znaczyć. I Remus przez jedną krótką chwilę uwierzył, że to byłoby możliwe. Że pokonają wszystko, bez względu na to, jakie los będzie stawiał przed nimi zadania.
Tylko że ta chwila minęła równie szybko, jak się pojawiła, a jego świadomość na powrót odzyskała kontrolę nad umysłem, z całą brutalnością i bezwzględnością wskazując mu, że to tylko czcze pragnienia. Ale czy dłoń Erin na jego plecach była niespełnionym marzeniem? Czy jej palce gładzące jego kark i czy usta z taki entuzjazmem odpowiadające na jego pocałunki były pragnieniami, które nigdy nie miały się ziścić? Remusie, przestań uciekać od tego, kim jesteś. Zaakceptuj go, a jeśli nie potrafisz – dlaczego ona nie mogłaby ci pomóc tego zrobić?
Dotyk jej dłoni na policzku wyzwolił w Lunatyku uczucie, którego dotąd rzadko doświadczał: zdecydowaną pewność. Otworzył oczy, napotykając spojrzenie dziewczyny i odpowiadając jej tak samo delikatnym, ale dziwnie nieśmiały uśmiechem, tak paradoksalnie wstydliwym po tym, wszystkim, czego przed chwilą doświadczyli.
Wiedział, że to pytania musiało kiedyś paść i odczuł ulgę, że mają to już za sobą. Opuścić? Nie, Erin, nigdy bym tego nie zrobił. Zawsze będę przyjacielem, do którego możesz się zwrócić, przyjść w potrzebie, który pokręci głową na Twoje idiotyczne pomysły, a chwilę później pomoże Ci je wcielić w życie. Czy takiej odpowiedzi oczekujesz? Czy chcesz usłyszeć prawdę, czy słowa, które powinny zostać teraz wypowiedziane dla Twojego dobra?
- Nigdy Cię nie opuszczę – powiedział cicho, składając deklarację, której nie mógł złamać. Deklarację, która jednak zobowiązywała go tylko do jednego: być przy niej zawsze. Nie obiecał jej miłości, ani nawet przyjaźni, wracając do swojej neutralnej skorupy, którą dobrze znał i która zapewniała mu bezpieczeństwo. Być przy niej. Tylko na tyle mógł sobie pozwolić.
- Mistrz Gry
Re: Kręte Schody
Pią Sty 09, 2015 10:05 pm
Jeden z pierwszoroczniaków właśnie przechodził tą drogą, chcąc udać się w stronę Wielkiej Sali, gdy nagle zauważył, że przy schodach leży czyjaś torba. Ściągnąwszy lekko brwi, podrapał się po głowie i uznał, że najlepszym sposobem byłoby zgłoszenie tego profesor McGonagall, gdyż głupio byłoby doprowadzić do kradzieży czyjejś rzeczy - zwłaszcza, że przy pakunku zauważył również różdżkę.
Udał się do pokoju nauczycielskiego, po czym, wyjaśniwszy sprawę opiekunce Gryffindoru, zaprowadził ją na miejsce zdarzenia.
Wtedy jednak do uszu pani profesor oraz ucznia dobiegły jakieś hałasy dobiegające spod schodka. Nauczycielka, unosząc jedną brew, postanowiła sprawdzić sytuację. Pamiętała, że schody lubiły niekiedy wyrządzać uczniom różne żarty, toteż domyśliła się, że teraz mogłoby i być podobnie. Machnęła różdżką, a schodek natychmiastowo otworzył się, wpuszczając w swą wąską przestrzeń nieco światła.
- Lupin? Potter? Co Wy tu robicie? - jej ton był surowy jak zawsze, ale tym razem dało się w nim wyczuć również nutę współczucia. - Jesteście cali? - spytała, przyglądając im się uważnie, kiedy już opuścili swe dotychczasowe więzienie.
- Udajcie się do Skrzydła Szpitalnego, pani Pomfrey powinna się Wami zająć. Ja tymczasem przyjrzę się tym schodom i ustalę czy da się coś z nimi zrobić.
Uczniowie zrobili tak, jak kazała im McGonagall.
[z/t dla Remusa i Erin]
Udał się do pokoju nauczycielskiego, po czym, wyjaśniwszy sprawę opiekunce Gryffindoru, zaprowadził ją na miejsce zdarzenia.
Wtedy jednak do uszu pani profesor oraz ucznia dobiegły jakieś hałasy dobiegające spod schodka. Nauczycielka, unosząc jedną brew, postanowiła sprawdzić sytuację. Pamiętała, że schody lubiły niekiedy wyrządzać uczniom różne żarty, toteż domyśliła się, że teraz mogłoby i być podobnie. Machnęła różdżką, a schodek natychmiastowo otworzył się, wpuszczając w swą wąską przestrzeń nieco światła.
- Lupin? Potter? Co Wy tu robicie? - jej ton był surowy jak zawsze, ale tym razem dało się w nim wyczuć również nutę współczucia. - Jesteście cali? - spytała, przyglądając im się uważnie, kiedy już opuścili swe dotychczasowe więzienie.
- Udajcie się do Skrzydła Szpitalnego, pani Pomfrey powinna się Wami zająć. Ja tymczasem przyjrzę się tym schodom i ustalę czy da się coś z nimi zrobić.
Uczniowie zrobili tak, jak kazała im McGonagall.
[z/t dla Remusa i Erin]
- Caroline Rockers
Re: Kręte Schody
Wto Kwi 21, 2015 5:35 pm
Czy czułeś kiedyś jak rośnie Ci nad sercem jeden ciężki kamień, który zaczyna niszczyć wszelkie obronne mechanizmy i dostarczać Ci bólu? Czy miałeś wrażenie, że to wszystko, co dotąd się zdarzyło to jeden nieśmieszny żart, który aż prosi się, żeby rzucić nim o ścianę, a potem rozwalić jednym prostym zaklęciem..? Tak właśnie czuła się ona.
Tak właściwie to...tak właśnie czułam się ja.
Bo ona jest mną. Jest częścią mnie. Połową mego toksycznego zamarzniętego serca, które zdawało się czasem nie istnieć. Ale jednak istniało. Więc wciąż na nowo można było się w tym wszystkim zagubić, zwłaszcza kiedy ostry zapach przygnębienia uderzał Cię w nozdrza. Kiedy szaleństwo nie było wystarczające by zamaskować gorycz zwycięskiego czynu. Bo cóż z tego, że wygrało się pojedynczą bitwę, kiedy jednak Wojna zdobyła resztę? Wraz z poszukiwaną przez Rockers wolnością, która zdawała się być czymś niemożliwym w jej oczach. A to jednak ona sama sprawiła, że Shane Collins ją zyskał.
Morderstwo.
Zabójcze zaklęcie wycelowane wprost w te bijące serce...i śmiech, niczym ognie piekielne palący jej własne ciało. Roztapiający wewnętrzny chłód Królowej Śniegu.
I ból. I te zdradzieckie krople nierówno spływające, niczym rzeka po brudnej, pękniętej masce.
Była zaledwie płonącym cieniem nienawiści, który przemierzał szkolne korytarze w znalezieniu czegoś. Upragnionej iskierki, która mogłaby wybuchnąć i sprowadzić ogień do potwornego chaosu. Zwłaszcza, że potwór, choć chwilowo zaspokojony nadal poszukiwał czegoś więcej. I więcej. Rósł w siłę, wraz z jej przekraczaniem granic. Granic zgubnych dla ludzkości.
A jednak Caroline przemierzała kolejny kamienny, zimny korytarz, ubrana wedle szkolnych zasad, w rozpuszczonych o dziwo włosach, które opadały jej łagodnie na twarz, częściowo zasłaniając pochmurne niebieskie oko i blade wargi, gdzie w ich kącików czaiła się cienka blizna.
I szukając.
Szukając czegoś, co pozwoliłoby jej na zaklejenie nowo powstałej usterki.
Tak właściwie to...tak właśnie czułam się ja.
Bo ona jest mną. Jest częścią mnie. Połową mego toksycznego zamarzniętego serca, które zdawało się czasem nie istnieć. Ale jednak istniało. Więc wciąż na nowo można było się w tym wszystkim zagubić, zwłaszcza kiedy ostry zapach przygnębienia uderzał Cię w nozdrza. Kiedy szaleństwo nie było wystarczające by zamaskować gorycz zwycięskiego czynu. Bo cóż z tego, że wygrało się pojedynczą bitwę, kiedy jednak Wojna zdobyła resztę? Wraz z poszukiwaną przez Rockers wolnością, która zdawała się być czymś niemożliwym w jej oczach. A to jednak ona sama sprawiła, że Shane Collins ją zyskał.
Morderstwo.
Zabójcze zaklęcie wycelowane wprost w te bijące serce...i śmiech, niczym ognie piekielne palący jej własne ciało. Roztapiający wewnętrzny chłód Królowej Śniegu.
I ból. I te zdradzieckie krople nierówno spływające, niczym rzeka po brudnej, pękniętej masce.
Była zaledwie płonącym cieniem nienawiści, który przemierzał szkolne korytarze w znalezieniu czegoś. Upragnionej iskierki, która mogłaby wybuchnąć i sprowadzić ogień do potwornego chaosu. Zwłaszcza, że potwór, choć chwilowo zaspokojony nadal poszukiwał czegoś więcej. I więcej. Rósł w siłę, wraz z jej przekraczaniem granic. Granic zgubnych dla ludzkości.
A jednak Caroline przemierzała kolejny kamienny, zimny korytarz, ubrana wedle szkolnych zasad, w rozpuszczonych o dziwo włosach, które opadały jej łagodnie na twarz, częściowo zasłaniając pochmurne niebieskie oko i blade wargi, gdzie w ich kącików czaiła się cienka blizna.
I szukając.
Szukając czegoś, co pozwoliłoby jej na zaklejenie nowo powstałej usterki.
- Joshua Hope
Re: Kręte Schody
Wto Kwi 21, 2015 5:59 pm
Tyle nie swoich wspomnień kołata mi się w głowie, tak wiele z nich próbuje znaleźć ujście w najprostszym z możliwych akcie abdykacji. Absolutnej i bezpowrotnej. Ale to przecież nie jego wspomnienia, tylko moje, a te wciąż mogę zamknąć szczelnie w szufladzie do której dostęp mają tylko cztery dusze i wiele demonów. I ja. Ale nikt więcej, by nie poznał mojego sekretu, który przecież nie może ujrzeć światła dziennego. Dałeś im wolność, powiedziałeś. Chciałeś by byli szczęśliwi, powiedziałeś. Ale czy na pewno nawet tak chwalebne, wciąż nie pozostaje dzieciobójstwem? Shane, zabiłeś ich wszystkich. Chcesz samemu sobie wmówić, że to Twój hołd wobec nich? Daj spokój. Łatasz tylko dziurę przez którą strumieniem wartkim i stabilnym leją się emocje i wspomnienia, których nigdy nie zatrzymasz. One i tak w końcu przełamią postawioną przez Ciebie tamę, zaleją Cię kiedy tylko się odwrócisz. Ale wmawiaj sobie dalej, że to wciąż nie Twój problem. Nie mój problem. Nie mój problem. Nie mój problem. A skoro to już nie mój problem, to poznajcie Joshuę. Joshua Hope. Jest w porządku, zobaczycie. W końcu przyzwyczaisz się Czytelniku, tak jak i ja będę musiał się przyzwyczaić. A może tu nie chodzi o coś tak prostego? Może trzeba zerknąć pod dywan, przejść na inną płaszczyznę i zastanowić się poważnie, czy to wystarczy? Raczej nie.
Poznajcie się.
Tak już lepiej.
Szedł krętymi schodami w kierunku sali w której miał mieć zastępstwo. W końcu otrząsnął się z pomroczności powszedniej i ruszył ku tym cholernym schodom, które przecież muszą go zaprowadzić do lekcyjnych ław, prawda? Nic złego nigdy nie może się stać człowiekowi kiedy gdzieś idzie. Nauka nie przewiduje takich przypadków... Shane. Wyłącz się.
Odgarnął opadające na oczy włosy i poprawił okulary spadające z nosa. Żółć tęczówek mignęła w miękkim świetle pochodni i lamp, magicznych świec wirujących w powietrzu - w tym wszystkim co tak ciepło okalało obie sylwetki. Dotarł do niej zanim zorientował się, że ktoś stoi na kolejnych stopniach ruchomych, magicznych schodów. Obserwował ją przez dosłownie ułamek sekundy - oj tak. Rozpoznawał ją. Rozpoznawałem ją. O milisekundę za długo wpatrywał się w delikatny łuk jej szczęki i włosy opadające miękką falą na czerwone usta. Zauważyła go, a wiesz dlaczego? Bo jesteś kretynem Joshua. Nie powinieneś się tak długo w nią wpatrywać, to oczywiste, że w końcu musiała przenieść na Ciebie swoje spojrzenie, a jej tęczówki pochłonęły Cię do cna. Czy teraz już wiesz o czym myślę Joshua? Powinieneś wiedzieć, powinno Cię to w końcu trafić, tak jak i mnie trafiło jej zaklęcie. Twoje serce powinno stanąć w płomieniach tak jak i moje płonęło niepojętym uczuciem, gdy nasze spojrzenia się krzyżowały. I dociera to do Ciebie, ale nie widzisz w tych oczach tego co ja widziałem. Ale spokojnie mój drogi. Ja też nie widzę w nich już tego co widziałem. Nie ma w nich burzowych chmur, ale nie dopatrzysz się też siarczystego mrozu, który rozedrze Twój szpik na miliardy sopli, nie skruszy podmuchem Twoje żywego i nader przejętego serca. Czy wiesz kim jest?
Nie... wiem... chyba... ale...
Caroline Rockers, poznaj Joshuę Hope. Joshua, poznaj Caroline Rockers.
W czasie, który poświęciłeś na rozmowę ze mną, ona już zdaję sobie sprawę z Twojej obecności. Jest wyższa o dzielące Was trzy stopnie, minus piętnaście centymetrów. Piętnaście? Ciężko powiedzieć, musielibyście stanąć naprzeciw siebie, a takie sytuacje zdarzają się rzadko w neutralnych warunkach. Ale jesteś mojego wzrostu, jeżeli cokolwiek Ci to mówi. Próbujesz oderwać wzrok od jej oczu, a ten opada na miękki kształt jej ust. Sunie niżej po jej obojczykach, które dostrzegasz pomiędzy połami skórzanej kurtki, sporo na nią za dużej. Pasowała by na Ciebie, ale to chyba nie Twój styl, prawda? A przynajmniej jeszcze. Wygląda na zniszczoną, przetarta miejscami, połyskująca sprzączkami, ale sprawia, że choć dziewczyna pod nią wydaje się rozpadać na tysiące kawałków, pragniesz ją przytulić, jak bogowie mi mili, chcesz tego, ale... ale ta kurtka sprawia, że chcesz się od niej trzymać z daleka. Jakby coś właśnie w niej, nie samej Caroline Rockers, wywoływało na Twoim karku nieprzyjemne mrowienie. Znasz to uczucie, gdy wiesz, że ktoś stoi za Twoimi plecami? Ten moment zanim się odwrócisz - właśnie to uczucie towarzyszy Ci, gdy Twoje oczy szybko omiatają kurtkę. Psiamać jeżeli ona nie jest przesączona na skroś czarną magią, to chyba nie byłbyś w stanie jej rozpoznać na kilometr. Pocieszę Cię Joshua. Jest.
Twoje żółte ślepia rzucają promienie wschodzącego słońca nad oceanem jej błękitu.
Poznajcie się.
Tak już lepiej.
Szedł krętymi schodami w kierunku sali w której miał mieć zastępstwo. W końcu otrząsnął się z pomroczności powszedniej i ruszył ku tym cholernym schodom, które przecież muszą go zaprowadzić do lekcyjnych ław, prawda? Nic złego nigdy nie może się stać człowiekowi kiedy gdzieś idzie. Nauka nie przewiduje takich przypadków... Shane. Wyłącz się.
Odgarnął opadające na oczy włosy i poprawił okulary spadające z nosa. Żółć tęczówek mignęła w miękkim świetle pochodni i lamp, magicznych świec wirujących w powietrzu - w tym wszystkim co tak ciepło okalało obie sylwetki. Dotarł do niej zanim zorientował się, że ktoś stoi na kolejnych stopniach ruchomych, magicznych schodów. Obserwował ją przez dosłownie ułamek sekundy - oj tak. Rozpoznawał ją. Rozpoznawałem ją. O milisekundę za długo wpatrywał się w delikatny łuk jej szczęki i włosy opadające miękką falą na czerwone usta. Zauważyła go, a wiesz dlaczego? Bo jesteś kretynem Joshua. Nie powinieneś się tak długo w nią wpatrywać, to oczywiste, że w końcu musiała przenieść na Ciebie swoje spojrzenie, a jej tęczówki pochłonęły Cię do cna. Czy teraz już wiesz o czym myślę Joshua? Powinieneś wiedzieć, powinno Cię to w końcu trafić, tak jak i mnie trafiło jej zaklęcie. Twoje serce powinno stanąć w płomieniach tak jak i moje płonęło niepojętym uczuciem, gdy nasze spojrzenia się krzyżowały. I dociera to do Ciebie, ale nie widzisz w tych oczach tego co ja widziałem. Ale spokojnie mój drogi. Ja też nie widzę w nich już tego co widziałem. Nie ma w nich burzowych chmur, ale nie dopatrzysz się też siarczystego mrozu, który rozedrze Twój szpik na miliardy sopli, nie skruszy podmuchem Twoje żywego i nader przejętego serca. Czy wiesz kim jest?
Nie... wiem... chyba... ale...
Caroline Rockers, poznaj Joshuę Hope. Joshua, poznaj Caroline Rockers.
W czasie, który poświęciłeś na rozmowę ze mną, ona już zdaję sobie sprawę z Twojej obecności. Jest wyższa o dzielące Was trzy stopnie, minus piętnaście centymetrów. Piętnaście? Ciężko powiedzieć, musielibyście stanąć naprzeciw siebie, a takie sytuacje zdarzają się rzadko w neutralnych warunkach. Ale jesteś mojego wzrostu, jeżeli cokolwiek Ci to mówi. Próbujesz oderwać wzrok od jej oczu, a ten opada na miękki kształt jej ust. Sunie niżej po jej obojczykach, które dostrzegasz pomiędzy połami skórzanej kurtki, sporo na nią za dużej. Pasowała by na Ciebie, ale to chyba nie Twój styl, prawda? A przynajmniej jeszcze. Wygląda na zniszczoną, przetarta miejscami, połyskująca sprzączkami, ale sprawia, że choć dziewczyna pod nią wydaje się rozpadać na tysiące kawałków, pragniesz ją przytulić, jak bogowie mi mili, chcesz tego, ale... ale ta kurtka sprawia, że chcesz się od niej trzymać z daleka. Jakby coś właśnie w niej, nie samej Caroline Rockers, wywoływało na Twoim karku nieprzyjemne mrowienie. Znasz to uczucie, gdy wiesz, że ktoś stoi za Twoimi plecami? Ten moment zanim się odwrócisz - właśnie to uczucie towarzyszy Ci, gdy Twoje oczy szybko omiatają kurtkę. Psiamać jeżeli ona nie jest przesączona na skroś czarną magią, to chyba nie byłbyś w stanie jej rozpoznać na kilometr. Pocieszę Cię Joshua. Jest.
Twoje żółte ślepia rzucają promienie wschodzącego słońca nad oceanem jej błękitu.
- Caroline Rockers
Re: Kręte Schody
Wto Kwi 21, 2015 6:45 pm
Z korytarza łatwo przeniosła się na te kręte schody, zatrzymując się na jednym ze stopni. Wspomnienia. Wspomnienia są przecież zgubną częścią Nas samych. Odbywają wędrówkę po naszej głowie, by nagle zaatakować i sprawić, że oszalejesz. Właśnie przez nie. Przez te zalążki, które są zarówno dobre, jak i złe. Nie chcesz myśleć o przeszłości, a jednak to robisz.
Przynajmniej robię to ja. Chaos nie odpuszcza; nie ma takiego zamiaru. Nigdy. Demony...sama była demonem. Można to przyjąć spokojnie do siebie, bo przecież to nie jest żadna nowość, prawda? Jak inaczej nazwać kogoś, tak ogarniętą chęcią siania zniszczenia, zaślepionego nienawiścią i wyższością własnej osoby nad innymi..? Wciąż i wciąż powtarzała sobie, że jest kimś więcej, niż nędznym robakiem.
Niż człowiekiem.
A jednak miała nieraz odruchy typowo ludzkie; potrafiła wyciągnąć dłoń w czyjąś stronę, tłumacząc się tym, że przecież śmierć to za łagodne wyjście. Za proste. Sama C. bezpośrednio czuła, jakby to właśnie ona tę wolność mu wręczyła. Tym jednym zaklęciem wycelowanym w odpowiednie miejsce.
No ale przecież to już wiesz, prawda? Tak samo, jak ja. Nie ma sensu powtarzać to po raz kolejny. Szkoda tylko, że te stwierdzenie wciąż obija się o ściany mojej czaszki.
C. nie myślała o tych wszystkich poległych; zbyt skupiła się na nim. Bo przecież wygrał. Zwyciężył. Okazał się lepszy. Czy teraz gdziekolwiek był triumfował z tego powodu? Cieszył się? Czemu więc ma nieodparte wrażenie, że nadal gdzieś tu jest? Że widzi wszystko?
Czyżby już kompletnie jej odpierdoliło?
Joshua Hope...istniał.
Ten sam rocznik i kilka wspólnych zajęć, ale jak dla niej nic więcej. Nie wyróżniał się, przez co nie wpisał się na jej specjalną listę. Nie powinna się więc w żaden sposób nim przejmować. Prawda? To nie jest On, bo On nie żyje, choć jest, a zarazem go nie ma. Chore i to nawet bardzo.
Jedno z okien nieopodal miejsca w którym obecnie się znajdowała było otwarte, wpuszczając do środka silny wiatr, któremu udało się rozwiać kilka kosmyków jej włosów. Z ust uciekło ciche westchnięcie, kiedy zwróciła w tamtą stronę swoje spojrzenie. Wyraźnie mogła dostrzec kawałek zachmurzonego nieba. A gdyby zbliżyła się i wychyliła przez okno, zapewne mogłaby dostrzec błonia, które obecnie były podzielone nierówno. Nie ruszyła się jednak z miejsca. Jakoś nie miała na to zbytniej ochoty. Zamiast tego schowała swoje dłonie do kieszeni mocno przetartej kurtki. Z początku nie zwróciła uwagi na to, że ktoś się pojawił tuż za nią, zbyt skupiona na uporządkowaniu swoich poplątanych myśli i ustalenia jakiegoś konkretnego planu, żeby przetrwać.
Węże syczały bowiem głośno.
Na samą myśl miała ochotę się cicho roześmiać – nie wiedzieć czemu cholernie ją to bawiło. Sama świadomość, że tyle osób miało jej imię i nazwisko na ustach.
Prawdziwa burza miała się dopiero rozpocząć, czyż nie tak?
Przygryzła nawet dolną wargę, próbując powstrzymać swoją nie na miejscu reakcję na to wszystko. Już widziała te spojrzenia, które zostaną skierowane w jej stronę podczas przesłuchania.
Byłaś tam? Zabiłaś kogoś? Zabiłaś Shane’a Collinsa?
Czemu to, aż tak na nią działało? To było przecież morderstwo! Zabiła człowieka! Patrzcie wszyscy! Ona go zabiła, a się uśmiecha! Nie żałuje tego..? Jak można nie żałować morderstwa?
A w środku czaiła się przerażająca, wyniszczająca ją pustka. I cholerny smutek.
Po chwili coś trafiło do jej uszu; jakiś dziwny dźwięk z zewnątrz, który rozległ się tuż za nią. Odwróciła się więc, automatycznie zaciskając jedną dłoń na swojej różdżce, która spoczywała w jednej z kieszeń.
Owszem, jesteś kretynem, Hope.
Na początku pojawił się grymas na jej twarzy, chmurne tęczówki błysnęły i już miała ochotę coś powiedzieć, kazać mu spierdalać, kiedy jej oczy spotkały się z jego. Nigdy nie zwróciła uwagi na ich kolor. Nigdy nie sądziła, że coś takiego jest możliwe. Grymas zszedł z jej twarzy, w jej oczach zamajaczyło zdziwienie i niedowierzanie.
Żartujesz, prawda?
Przymknęła na chwile oczy, próbując wmówić sobie, że to tylko jej wyobraźnia. Że coś jej się poprzestawiało w głowie od tego wszystkiego...ale kiedy ponownie je otworzyła, kolor tęczówek nie zmienił się, o nie.
To jakiś popierdolony żart, tak? Nowa moda?
Zadrżała i bardzo powoli wyciągnęła różdżkę. Chciałaby tak po prostu, żeby jej lód go odstraszył.
A jednak on stał.
Idiotyzm!
Powoli stawia kroki po schodkach i tak pokonuje z dwa. Dzieli ich zaledwie jeden stopień. Jej różdżka jest niebezpiecznie blisko jego. Niemalże wbija się w jego tors...
Cóż za paradoks, nie sądzisz?
Druga drżąca dłoń poprawia kurtkę, która należała kiedyś do Collinsa, a teraz należy do niej. Poprawia ją, jakby nagle zrobiło jej się zimno, a przecież to było niemożliwe. Nagle próbuje się opanować i zaciska wargi w bardzo wąską kreskę. Jej oczy błyszczą gniewnie, jakby Joshua jej coś zrobił. Jakby swym istnieniem jej coś zrobił. A to nie było przecież tak. Nagle unosi podbródek by spojrzeć na niego z góry, jakby to mogło sprawić, że poczuje się lepiej.
- Kim Ty jesteś? Kim Ty do kurwy nędzy jesteś?! – Warknęła w jego stronę, chociaż przecież znała jego imię i nazwisko.
Joshua. Joshua Hope.
Przynajmniej robię to ja. Chaos nie odpuszcza; nie ma takiego zamiaru. Nigdy. Demony...sama była demonem. Można to przyjąć spokojnie do siebie, bo przecież to nie jest żadna nowość, prawda? Jak inaczej nazwać kogoś, tak ogarniętą chęcią siania zniszczenia, zaślepionego nienawiścią i wyższością własnej osoby nad innymi..? Wciąż i wciąż powtarzała sobie, że jest kimś więcej, niż nędznym robakiem.
Niż człowiekiem.
A jednak miała nieraz odruchy typowo ludzkie; potrafiła wyciągnąć dłoń w czyjąś stronę, tłumacząc się tym, że przecież śmierć to za łagodne wyjście. Za proste. Sama C. bezpośrednio czuła, jakby to właśnie ona tę wolność mu wręczyła. Tym jednym zaklęciem wycelowanym w odpowiednie miejsce.
No ale przecież to już wiesz, prawda? Tak samo, jak ja. Nie ma sensu powtarzać to po raz kolejny. Szkoda tylko, że te stwierdzenie wciąż obija się o ściany mojej czaszki.
C. nie myślała o tych wszystkich poległych; zbyt skupiła się na nim. Bo przecież wygrał. Zwyciężył. Okazał się lepszy. Czy teraz gdziekolwiek był triumfował z tego powodu? Cieszył się? Czemu więc ma nieodparte wrażenie, że nadal gdzieś tu jest? Że widzi wszystko?
Czyżby już kompletnie jej odpierdoliło?
Joshua Hope...istniał.
Ten sam rocznik i kilka wspólnych zajęć, ale jak dla niej nic więcej. Nie wyróżniał się, przez co nie wpisał się na jej specjalną listę. Nie powinna się więc w żaden sposób nim przejmować. Prawda? To nie jest On, bo On nie żyje, choć jest, a zarazem go nie ma. Chore i to nawet bardzo.
Jedno z okien nieopodal miejsca w którym obecnie się znajdowała było otwarte, wpuszczając do środka silny wiatr, któremu udało się rozwiać kilka kosmyków jej włosów. Z ust uciekło ciche westchnięcie, kiedy zwróciła w tamtą stronę swoje spojrzenie. Wyraźnie mogła dostrzec kawałek zachmurzonego nieba. A gdyby zbliżyła się i wychyliła przez okno, zapewne mogłaby dostrzec błonia, które obecnie były podzielone nierówno. Nie ruszyła się jednak z miejsca. Jakoś nie miała na to zbytniej ochoty. Zamiast tego schowała swoje dłonie do kieszeni mocno przetartej kurtki. Z początku nie zwróciła uwagi na to, że ktoś się pojawił tuż za nią, zbyt skupiona na uporządkowaniu swoich poplątanych myśli i ustalenia jakiegoś konkretnego planu, żeby przetrwać.
Węże syczały bowiem głośno.
Na samą myśl miała ochotę się cicho roześmiać – nie wiedzieć czemu cholernie ją to bawiło. Sama świadomość, że tyle osób miało jej imię i nazwisko na ustach.
Prawdziwa burza miała się dopiero rozpocząć, czyż nie tak?
Przygryzła nawet dolną wargę, próbując powstrzymać swoją nie na miejscu reakcję na to wszystko. Już widziała te spojrzenia, które zostaną skierowane w jej stronę podczas przesłuchania.
Byłaś tam? Zabiłaś kogoś? Zabiłaś Shane’a Collinsa?
Czemu to, aż tak na nią działało? To było przecież morderstwo! Zabiła człowieka! Patrzcie wszyscy! Ona go zabiła, a się uśmiecha! Nie żałuje tego..? Jak można nie żałować morderstwa?
A w środku czaiła się przerażająca, wyniszczająca ją pustka. I cholerny smutek.
Po chwili coś trafiło do jej uszu; jakiś dziwny dźwięk z zewnątrz, który rozległ się tuż za nią. Odwróciła się więc, automatycznie zaciskając jedną dłoń na swojej różdżce, która spoczywała w jednej z kieszeń.
Owszem, jesteś kretynem, Hope.
Na początku pojawił się grymas na jej twarzy, chmurne tęczówki błysnęły i już miała ochotę coś powiedzieć, kazać mu spierdalać, kiedy jej oczy spotkały się z jego. Nigdy nie zwróciła uwagi na ich kolor. Nigdy nie sądziła, że coś takiego jest możliwe. Grymas zszedł z jej twarzy, w jej oczach zamajaczyło zdziwienie i niedowierzanie.
Żartujesz, prawda?
Przymknęła na chwile oczy, próbując wmówić sobie, że to tylko jej wyobraźnia. Że coś jej się poprzestawiało w głowie od tego wszystkiego...ale kiedy ponownie je otworzyła, kolor tęczówek nie zmienił się, o nie.
To jakiś popierdolony żart, tak? Nowa moda?
Zadrżała i bardzo powoli wyciągnęła różdżkę. Chciałaby tak po prostu, żeby jej lód go odstraszył.
A jednak on stał.
Idiotyzm!
Powoli stawia kroki po schodkach i tak pokonuje z dwa. Dzieli ich zaledwie jeden stopień. Jej różdżka jest niebezpiecznie blisko jego. Niemalże wbija się w jego tors...
Cóż za paradoks, nie sądzisz?
Druga drżąca dłoń poprawia kurtkę, która należała kiedyś do Collinsa, a teraz należy do niej. Poprawia ją, jakby nagle zrobiło jej się zimno, a przecież to było niemożliwe. Nagle próbuje się opanować i zaciska wargi w bardzo wąską kreskę. Jej oczy błyszczą gniewnie, jakby Joshua jej coś zrobił. Jakby swym istnieniem jej coś zrobił. A to nie było przecież tak. Nagle unosi podbródek by spojrzeć na niego z góry, jakby to mogło sprawić, że poczuje się lepiej.
- Kim Ty jesteś? Kim Ty do kurwy nędzy jesteś?! – Warknęła w jego stronę, chociaż przecież znała jego imię i nazwisko.
Joshua. Joshua Hope.
- Joshua Hope
Re: Kręte Schody
Wto Kwi 21, 2015 8:46 pm
No i widzisz co narobiłeś? Teraz ona jest przekonana, że Ty to ja i na odwrót. A mogło być tak pięknie, gdybyś nie postanowił się jednak pogapić jak ostatni perwers. Ty jeszcze nie wiesz do czego ona jest zdolna, ale ja niestety już to wiem. Dlatego mam propozycję... nie wdawaj się w walkę. Ja wiem, z największą chęcią starłbyś te burzowe chmury celnym expeliarmusem, posłał ją na tamten świat tym morderczym zaklęciem, ale zapewniam Cię - nie chcesz tej wojny. Wojna.
Jedną już wygrałem. Być może tę też udało by Ci się wygrać Joshua, tylko jest mały haczyk. Kiedy nie możesz człowiekowi odebrać już czegokolwiek, to on jest niestety zdolny do wszystkiego. A kiedy nie ma się nic do stracenia, to wierz mi, ludzie tracą życie. Od tak. Chcesz dowodu? Wyjrzyj przez okno. Murowane okiennice przez które wpada odbite od zgliszczy światło. Tam masz dowód. Nauczyciele chyba jeszcze nie posprzątali wszystkich trupów, mój Puchonie. Jak chcesz możesz skoczyć na dół i przywitać się ze swoimi braćmi i siostrami. Większość z nich zmieniła się nie do poznania! Zaufaj mi. Byłem tam.
Zeszła dwa schodki i wtedy zauważyła to czym się wyróżniałeś. Nie była to zabójcza aparycja, ani rozpięta koszula. Zapewniam, że nie należały do tego Twoje szaty, a to co nosiłeś w sobie. To co nosisz w sobie będąc poprawnym, bo tym czymś jest Twoje dziedzictwo, Joshua. Od przodków się nie odetniesz choćbyś nie wiem jak bardzo tego pragnął - a linię genetyczną muszę Ci przyznać masz niesamowitą. Tak jak mogłem się spodziewać, sięgnęła do kieszeni skórzanej kurtki, którą pamiętałem, choć nie miałem do tego żadnych praw. Nie mogłem w końcu wiedzieć jak leżała na poprzednim właścicielu, nie mogłem wiedzieć, że kołnierz, który w tej chwili leżał płasko na naramiennikach, zwykł być postawiony. Skąd przecież miałbym wiedzieć, że w tej kurtce zawsze przebywał nierozłączny towarzysz właściciela, wąż, demon, potępieniec i jednocześnie jego dusza, Astaroth. Nie mam praw do tych wspomnień, więc nie będę po nie sięgał. Ty też Joshua nie próbuj, bo akurat te wspomnienia, potrafią ugryźć w dupę, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Wasze spojrzenia, błękitne i burzowe, żółte i jadowite splotły się w jedno, symbiotyczne i wieczne. Chłopak nie zdawał sobie sprawy z tego jakie znaczenie ma to kim jest dla kogoś takiego jak ona. Była Ślizgonką. Tą ślizgonką o której zawsze szeptali na korytarzu. Tą ślizgonką, która najwyraźniej upatrywała swoje ofiary bardzo rozmyślnie, katując je psychicznie, aż same targały się na życie. Tą ślizgonką, której nie było w zamku, kiedy rozpętała się Walka na Błoniach, Walka o Wolność, nie było jej kiedy nauczyciele, Ci nieliczni zatrzymywali uczniów w Dormitoriach w obawie przed Śmierciożercami. A skoro nie było jej tutaj...
Chłopak potrafił być bystry kiedy tego chciał. Jej dłoń wysunęła się zza skóry, a drzewiec już celował w jego pierś. Zrobił krok do przodu, a dzielący ich dystans zmalał do zera. Teraz górował nad nią. Dwadzieścia, nie piętnaście centymetrów Shane. Ta kurtka świetnie by na Tobie wyglądała.
-Joshua Hope. Masz jakiś powód żeby we mnie celować?
Nie wyciągnąłeś jednak różdżki. Bardzo rozsądnie, takie walki jednostek "alfa" z reguły źle się kończą. I jestem tutaj śmiertelnie poważny. Krew buzowała w żyłach chłopaka, ciśnienie uderzało w skronie, dudniąc pusto w jego umyśle. Mięśnie drżały pod presją adrenaliny musującej w obiegu, ale chyba nie to było jednak najgorsze. To były jego oczy. Joshua, uspokój się. Wdech wydech, pamiętaj.
Żółć nie była już tylko zjawą. Teraz jarzyła się jak stuwatowa żarówka, a pionowa, gadzia źrenica przecinała ją na pół.
Jedną już wygrałem. Być może tę też udało by Ci się wygrać Joshua, tylko jest mały haczyk. Kiedy nie możesz człowiekowi odebrać już czegokolwiek, to on jest niestety zdolny do wszystkiego. A kiedy nie ma się nic do stracenia, to wierz mi, ludzie tracą życie. Od tak. Chcesz dowodu? Wyjrzyj przez okno. Murowane okiennice przez które wpada odbite od zgliszczy światło. Tam masz dowód. Nauczyciele chyba jeszcze nie posprzątali wszystkich trupów, mój Puchonie. Jak chcesz możesz skoczyć na dół i przywitać się ze swoimi braćmi i siostrami. Większość z nich zmieniła się nie do poznania! Zaufaj mi. Byłem tam.
Zeszła dwa schodki i wtedy zauważyła to czym się wyróżniałeś. Nie była to zabójcza aparycja, ani rozpięta koszula. Zapewniam, że nie należały do tego Twoje szaty, a to co nosiłeś w sobie. To co nosisz w sobie będąc poprawnym, bo tym czymś jest Twoje dziedzictwo, Joshua. Od przodków się nie odetniesz choćbyś nie wiem jak bardzo tego pragnął - a linię genetyczną muszę Ci przyznać masz niesamowitą. Tak jak mogłem się spodziewać, sięgnęła do kieszeni skórzanej kurtki, którą pamiętałem, choć nie miałem do tego żadnych praw. Nie mogłem w końcu wiedzieć jak leżała na poprzednim właścicielu, nie mogłem wiedzieć, że kołnierz, który w tej chwili leżał płasko na naramiennikach, zwykł być postawiony. Skąd przecież miałbym wiedzieć, że w tej kurtce zawsze przebywał nierozłączny towarzysz właściciela, wąż, demon, potępieniec i jednocześnie jego dusza, Astaroth. Nie mam praw do tych wspomnień, więc nie będę po nie sięgał. Ty też Joshua nie próbuj, bo akurat te wspomnienia, potrafią ugryźć w dupę, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Wasze spojrzenia, błękitne i burzowe, żółte i jadowite splotły się w jedno, symbiotyczne i wieczne. Chłopak nie zdawał sobie sprawy z tego jakie znaczenie ma to kim jest dla kogoś takiego jak ona. Była Ślizgonką. Tą ślizgonką o której zawsze szeptali na korytarzu. Tą ślizgonką, która najwyraźniej upatrywała swoje ofiary bardzo rozmyślnie, katując je psychicznie, aż same targały się na życie. Tą ślizgonką, której nie było w zamku, kiedy rozpętała się Walka na Błoniach, Walka o Wolność, nie było jej kiedy nauczyciele, Ci nieliczni zatrzymywali uczniów w Dormitoriach w obawie przed Śmierciożercami. A skoro nie było jej tutaj...
Chłopak potrafił być bystry kiedy tego chciał. Jej dłoń wysunęła się zza skóry, a drzewiec już celował w jego pierś. Zrobił krok do przodu, a dzielący ich dystans zmalał do zera. Teraz górował nad nią. Dwadzieścia, nie piętnaście centymetrów Shane. Ta kurtka świetnie by na Tobie wyglądała.
-Joshua Hope. Masz jakiś powód żeby we mnie celować?
Nie wyciągnąłeś jednak różdżki. Bardzo rozsądnie, takie walki jednostek "alfa" z reguły źle się kończą. I jestem tutaj śmiertelnie poważny. Krew buzowała w żyłach chłopaka, ciśnienie uderzało w skronie, dudniąc pusto w jego umyśle. Mięśnie drżały pod presją adrenaliny musującej w obiegu, ale chyba nie to było jednak najgorsze. To były jego oczy. Joshua, uspokój się. Wdech wydech, pamiętaj.
Żółć nie była już tylko zjawą. Teraz jarzyła się jak stuwatowa żarówka, a pionowa, gadzia źrenica przecinała ją na pół.
- Caroline Rockers
Re: Kręte Schody
Wto Kwi 21, 2015 9:51 pm
Nie uważała, że Shane Collins kryje się w Joshui Hope, bo to byłoby zbyt szalone stwierdzenie. Nawet, jak na nią. Prędzej sądziła, że to żart z serii tych: „A użyję zaklęcia by mieć takie oczy, jak Collins! Będzie zabawnie!”. Tylko to dla niej nie było w żaden sposób zabawne. Zresztą czy ktokolwiek wyobrażał sobie Rockers, która wybucha wesołym śmiechem i gratuluje udanego kawału?
Nie.
Ach, przecież tak! Zdolna była do wielu rzeczy i to nie tych dobrych, o nie! Ale chyba to właśnie było najlepsze prawda? Doświadczenie czegoś dobrego z jej rąk było takie...nierealne. Zgodzisz się z tym, czyż nie? Mógłbyś poznać ten smak zewu krwi, gdybyś tylko dał się wciągnąć w walkę. No śmiało! Nie chcesz tego? C. do takich rzeczy była przecież idealna! Mógłbyś się wyżyć. Zanurzyć w jej świecie potrzeby destrukcji...i nie zabiłaby Cię. Nie dziś. Nie teraz. Co to za przyjemność z takiego nagłego umierania?
Wygrał za cenę śmierci. Wygrał ponieważ oddał się jej z otwartymi rękoma, czekając na zakończenie ich gry ostatecznie. Dlatego Shane Collins był Wojną. Dlatego zabrał ze sobą tyle ofiar, a ona mogła tylko patrzeć w te żółte oczy i słyszeć śmiech szaleńca, który trafił do zniszczonego obrazu jej duszy. Co mógł takiej Caroline Rockers odebrać? Czy istniało coś, co liczyło się dla niej tak by mogłaby oddać za to wszystko..? Co to w ogóle oznacza? Większość osób wskazałaby miłość. Ale ona nie potrafiła kochać. Nie potrafiła przecież! To była zamarznięta bryła, która dała się delikatnie roztopić i znajdowała się właśnie tam w środku i była odpowiedzialna za te wszystkie emocje i za to, że...żyje.
A Jemu udało się to bez różdżki. Zostawił swój znak.
A czy Ty, Nadziejo...masz coś do stracenia?
Stanęła naprzeciw niego. Wysoka – może delikatnie zgarbiona, ale dumna. I sama. Jak zawsze sama z własnego wyboru. Z wyboru, którego dokonała dawno temu. I teraz żyła z tym z szaleńczym uśmiechem na ustach, karmiąc się, jak najgorszy potwór koszmarami innych osób. I właśnie tę okropną - jak niektórzy mogliby uważać – kurtkę nosiła, niczym najcenniejszą rzecz. Zapomniała nawet o istnieniu węża i o tym, że przecież go nie było wraz z Shanem na błoniach. Łatwo było zapomnieć o takich pozornie nieznaczących szczegółach, prawda?
Ona jedno wspomnienie otrzymała. Wspomnienie, które w każdej chwili było gotowe by mogła je zobaczyć. Nie miała jednak do tego myślodziewni, ani też nastroju. Nie była chyba jeszcze...gotowa, na to co mogłaby w nim ujrzeć.
To przecież jest...przeszłością do której nie da się wrócić. Ty jesteś inny. Ja...jestem sobą.
Bardziej popierdoloną sobą.
Joshua Hope był przecież dla niej nikim, prawda? To nie Shane Collins, który był jej rywalem. Wieczną niewiadomą, którą chciała mieć po swojej stronie. To przecież...nie to samo. Zwyczajny pojebany przypadek.
Była Ślizgonką, owszem. Ślizgonką, do której nie można było podejść, która wiła się, niczym wściekła żmija gotowa w każdej chwili opluć jadem, byle tylko zranić. Która nienawidziła wszystkich – jednych bardziej, drugich mniej. Była nienormalną, psychiczną Ślizgonką, która zabiła kogoś, kto ją kochał.
Piękna, dramatyczna historia!
Nie mogłeś jednak wiedzieć, że nie było jej w zamku...bo przecież on jest wielki! A może została zatrzymana w swym dormitorium, do którego nie miałeś wstępu? A nawet jeśli jest to kłamstwem, to nie masz żadnych pieprzonych dowodów...
Ach, no tak! Oprócz tego, że szła korytarzami, taka pewna, taka dumna i taka przejęta by dopaść ich w swe ręce! Wymierzyć długą oczekiwaną sprawiedliwość..!
I oto, co po tej sprawiedliwości zostało.
Mierzyła więc różdżką, nie spuszczając z niego swego chmurnego spojrzenia w którym pojawiły się błyskawice. Wężowe tęczówki były niedobrą otchłanią, a pytania które rodziły się w chaosie, atakowały jej głowę, niczym małe szpileczki. Była wysoka, ale przy nim...to się nie liczyło. Różdżka jeszcze mocniej wbiła się w jego pierś, kiedy zmniejszył między nimi odległość. Zareagowała nerwowo, czując jak zwężają się jej oczy. Najchętniej odepchnęłaby go i patrzyła, jak spada ze schodków na sam dół.
- Każdy powód jest dobry by wyciągnąć różdżkę – warknęła, obnażając białe zęby. Poczuła, jak na jej karku włoski stają dęba. Nie wiedziała, jak ująć to, co chodziło jej po głowie. Czuła za to, jak jej oddech przyspiesza, jak adrenalina powoli uderza do głowy. – Dlaczego...
I zatrzymała się, próbując się uspokoić choć trochę, zapanować nad pragnieniem zaatakowania go, co byłoby zupełnie nie wskazane w takim miejscu. I nierozsądne w obecnej sytuacji. Niczym pozwolenie na to by iść do Azkabanu. Chmurne tęczówki zamigotały po raz kolejny; tym razem po to, by pozwolić pojedynczemu promieniowi słońca rozbłysnąć w szarości.
- ...stąd nie pójdziesz?!
Choć przecież chciała zadać inne pytanie! Bardziej znaczące! Ale stchórzyła. Chyba po raz pierwszy w życiu, aż tak stchórzyła.
Nie.
Ach, przecież tak! Zdolna była do wielu rzeczy i to nie tych dobrych, o nie! Ale chyba to właśnie było najlepsze prawda? Doświadczenie czegoś dobrego z jej rąk było takie...nierealne. Zgodzisz się z tym, czyż nie? Mógłbyś poznać ten smak zewu krwi, gdybyś tylko dał się wciągnąć w walkę. No śmiało! Nie chcesz tego? C. do takich rzeczy była przecież idealna! Mógłbyś się wyżyć. Zanurzyć w jej świecie potrzeby destrukcji...i nie zabiłaby Cię. Nie dziś. Nie teraz. Co to za przyjemność z takiego nagłego umierania?
Wygrał za cenę śmierci. Wygrał ponieważ oddał się jej z otwartymi rękoma, czekając na zakończenie ich gry ostatecznie. Dlatego Shane Collins był Wojną. Dlatego zabrał ze sobą tyle ofiar, a ona mogła tylko patrzeć w te żółte oczy i słyszeć śmiech szaleńca, który trafił do zniszczonego obrazu jej duszy. Co mógł takiej Caroline Rockers odebrać? Czy istniało coś, co liczyło się dla niej tak by mogłaby oddać za to wszystko..? Co to w ogóle oznacza? Większość osób wskazałaby miłość. Ale ona nie potrafiła kochać. Nie potrafiła przecież! To była zamarznięta bryła, która dała się delikatnie roztopić i znajdowała się właśnie tam w środku i była odpowiedzialna za te wszystkie emocje i za to, że...żyje.
A Jemu udało się to bez różdżki. Zostawił swój znak.
A czy Ty, Nadziejo...masz coś do stracenia?
Stanęła naprzeciw niego. Wysoka – może delikatnie zgarbiona, ale dumna. I sama. Jak zawsze sama z własnego wyboru. Z wyboru, którego dokonała dawno temu. I teraz żyła z tym z szaleńczym uśmiechem na ustach, karmiąc się, jak najgorszy potwór koszmarami innych osób. I właśnie tę okropną - jak niektórzy mogliby uważać – kurtkę nosiła, niczym najcenniejszą rzecz. Zapomniała nawet o istnieniu węża i o tym, że przecież go nie było wraz z Shanem na błoniach. Łatwo było zapomnieć o takich pozornie nieznaczących szczegółach, prawda?
Ona jedno wspomnienie otrzymała. Wspomnienie, które w każdej chwili było gotowe by mogła je zobaczyć. Nie miała jednak do tego myślodziewni, ani też nastroju. Nie była chyba jeszcze...gotowa, na to co mogłaby w nim ujrzeć.
To przecież jest...przeszłością do której nie da się wrócić. Ty jesteś inny. Ja...jestem sobą.
Bardziej popierdoloną sobą.
Joshua Hope był przecież dla niej nikim, prawda? To nie Shane Collins, który był jej rywalem. Wieczną niewiadomą, którą chciała mieć po swojej stronie. To przecież...nie to samo. Zwyczajny pojebany przypadek.
Była Ślizgonką, owszem. Ślizgonką, do której nie można było podejść, która wiła się, niczym wściekła żmija gotowa w każdej chwili opluć jadem, byle tylko zranić. Która nienawidziła wszystkich – jednych bardziej, drugich mniej. Była nienormalną, psychiczną Ślizgonką, która zabiła kogoś, kto ją kochał.
Piękna, dramatyczna historia!
Nie mogłeś jednak wiedzieć, że nie było jej w zamku...bo przecież on jest wielki! A może została zatrzymana w swym dormitorium, do którego nie miałeś wstępu? A nawet jeśli jest to kłamstwem, to nie masz żadnych pieprzonych dowodów...
Ach, no tak! Oprócz tego, że szła korytarzami, taka pewna, taka dumna i taka przejęta by dopaść ich w swe ręce! Wymierzyć długą oczekiwaną sprawiedliwość..!
I oto, co po tej sprawiedliwości zostało.
Mierzyła więc różdżką, nie spuszczając z niego swego chmurnego spojrzenia w którym pojawiły się błyskawice. Wężowe tęczówki były niedobrą otchłanią, a pytania które rodziły się w chaosie, atakowały jej głowę, niczym małe szpileczki. Była wysoka, ale przy nim...to się nie liczyło. Różdżka jeszcze mocniej wbiła się w jego pierś, kiedy zmniejszył między nimi odległość. Zareagowała nerwowo, czując jak zwężają się jej oczy. Najchętniej odepchnęłaby go i patrzyła, jak spada ze schodków na sam dół.
- Każdy powód jest dobry by wyciągnąć różdżkę – warknęła, obnażając białe zęby. Poczuła, jak na jej karku włoski stają dęba. Nie wiedziała, jak ująć to, co chodziło jej po głowie. Czuła za to, jak jej oddech przyspiesza, jak adrenalina powoli uderza do głowy. – Dlaczego...
I zatrzymała się, próbując się uspokoić choć trochę, zapanować nad pragnieniem zaatakowania go, co byłoby zupełnie nie wskazane w takim miejscu. I nierozsądne w obecnej sytuacji. Niczym pozwolenie na to by iść do Azkabanu. Chmurne tęczówki zamigotały po raz kolejny; tym razem po to, by pozwolić pojedynczemu promieniowi słońca rozbłysnąć w szarości.
- ...stąd nie pójdziesz?!
Choć przecież chciała zadać inne pytanie! Bardziej znaczące! Ale stchórzyła. Chyba po raz pierwszy w życiu, aż tak stchórzyła.
- Joshua Hope
Re: Kręte Schody
Sro Kwi 22, 2015 5:47 pm
Caroline, widzisz. Jest drobny problem jeżeli chodzi o Joshuę. On po prostu nie lubi być atakowany - jak każdy inny, rozsądny człowiek. Woli drążyć, wyjaśniać, poszukiwać odpowiedzi na stawiane przed nim pytania, a z pewnością Ty mu tego nie ułatwiałaś. Jeżeli miałbym wyjawić Ci złoty środek na to jak się go pozbyć, to musiała by to być odpowiedź. Ona jest kluczem do jego pójścia stąd, byle dalej. A zaufaj mi, zarówno Ty, jak i ja bylibyśmy z tego powodu zachwyceni. Ja nie chciałbym prosić go o to, żeby zrobił Ci krzywdę, nie chciałbym by wiedział co w tej chwili czai się z tyłu mojej czaszki.
O czym Ty do cholery mówisz?
Joshua, dorośli rozmawiają. Nie chce Cię, żebyś nawet próbował przejść przez te drzwi do których klucza nie masz prawa. Fizycznie, przykro mi, ale jesteś z innej generacji.
-Psiamać, przysięgam... wypalisz mi tym kijkiem dziurę w koszulce, a własnoręcznie poderżnę Ci gardło.
Ups. Spoglądam na Ciebie, on spogląda na mnie, Ty spoglądasz na niego... wpatrujemy się w siebie jak zaklęci. Jeżeli wciąż chcesz mi wmówić, że nie ma w nim nic ze mnie, jeżeli będziesz próbowała mi wmówić, że moje własne dziecko nie jest w żadnym stopniu podobne do tych, które swoje życie oddały na wypalonych błoniach, jeżeli choćby pomyślisz o tym, żeby uznać inaczej... miej na baczność jego słowa. Przyjrzyj się mu. Nie chodzi o styl, nie mówię tutaj o ubraniach - będąc precyzyjnym, nie piszę. Ubrania można zmienić. Włosy można zapuścić. Ale to moja blizna, która kaleczy jego świeży umysł ma największy wpływ na postrzeganie przez niego świata. Spróbuj założyć różowe okulary i mówić, że świat nie jest różowy. Niby nie jest, ale przecież takim go widzisz prawda? Teraz spróbuj wydłubać sobie oczy, a ja powtórzę pytanie. Rozumiesz o czym piszę, prawda?
Dłoń chłopaka spoczęła miękko na jej przegubie, pozwolił by drzewiec przesunął się w górę, przemknął po mostku, mijając lewą pierś... a kiedy jego koniec minął obojczyk, uderzył jej dłoń, brutalnie odsuwając na bok.
-Moja miła.
Zaczął, a ja mógłbym przysiąc, że coś się w nim zmienia. Uśmiech dobrodusznego chłopaka jest ścierany przez niewidzialną rękę, rozmazywany na twarzy w magicznej grotesce ruchów tak szybkich, że nie są go w stanie zarejestrować ludzkie oczy. Czy widziałaś kiedykolwiek niekontrolowaną metamorfomagie? Kontrolowana wygląda majestatycznie, dostojnie, jak dar, którym sami bogowie obdarzają Cię, żebyś wiedział że jesteś wyjątkowy. Ta nad którą nie panujesz wygląda jak chora fiksacja, widmo, przepalona klatka długiego filmu życia. Drżenia przybierały coraz wyraźniejszą formę, a uśmiech obnażał ostre zęby. Rozszerzał się, a mnie jedyne co mogło przyjść do głowy w tej chwili to jedno, kluczowe hasło. Ce. Spierdalaj. Szybko.
-Pierdol się.
Gadzi język młócił szybko powietrze między nimi, smakując goryczki emocji, oblizując już nie pełne, a wąskie, pokrywające się łuskami usta. Chłopak nie zwiększał dystansu, naparł swoim ciałem na jej ciało, dociskając ją do poręczy schodów, blokując nogi swoimi kolanami, chwytając jej dłonie swoimi. Był większy. Wyższy, cięższy, silniejszy fizycznie. Joshua do kurwy nędzy Ty popierdolcu. Uspokój się. Pojebało Cię? Jesteś normalny! Nie jesteś taki jak oni! HALO KURWA JOSHUA! Mówię do Ciebie!
Ale on nie słuchał. Skóra bielała, matowiała w ciepłym blasku świec, lamp, słonecznych promieni wpadających przez murowane okna zamku. Widzisz Ce... ja wiem dlaczego tak się dzieję.
Zdejmij kurtkę i uciekaj.
O czym Ty do cholery mówisz?
Joshua, dorośli rozmawiają. Nie chce Cię, żebyś nawet próbował przejść przez te drzwi do których klucza nie masz prawa. Fizycznie, przykro mi, ale jesteś z innej generacji.
-Psiamać, przysięgam... wypalisz mi tym kijkiem dziurę w koszulce, a własnoręcznie poderżnę Ci gardło.
Ups. Spoglądam na Ciebie, on spogląda na mnie, Ty spoglądasz na niego... wpatrujemy się w siebie jak zaklęci. Jeżeli wciąż chcesz mi wmówić, że nie ma w nim nic ze mnie, jeżeli będziesz próbowała mi wmówić, że moje własne dziecko nie jest w żadnym stopniu podobne do tych, które swoje życie oddały na wypalonych błoniach, jeżeli choćby pomyślisz o tym, żeby uznać inaczej... miej na baczność jego słowa. Przyjrzyj się mu. Nie chodzi o styl, nie mówię tutaj o ubraniach - będąc precyzyjnym, nie piszę. Ubrania można zmienić. Włosy można zapuścić. Ale to moja blizna, która kaleczy jego świeży umysł ma największy wpływ na postrzeganie przez niego świata. Spróbuj założyć różowe okulary i mówić, że świat nie jest różowy. Niby nie jest, ale przecież takim go widzisz prawda? Teraz spróbuj wydłubać sobie oczy, a ja powtórzę pytanie. Rozumiesz o czym piszę, prawda?
Dłoń chłopaka spoczęła miękko na jej przegubie, pozwolił by drzewiec przesunął się w górę, przemknął po mostku, mijając lewą pierś... a kiedy jego koniec minął obojczyk, uderzył jej dłoń, brutalnie odsuwając na bok.
-Moja miła.
Zaczął, a ja mógłbym przysiąc, że coś się w nim zmienia. Uśmiech dobrodusznego chłopaka jest ścierany przez niewidzialną rękę, rozmazywany na twarzy w magicznej grotesce ruchów tak szybkich, że nie są go w stanie zarejestrować ludzkie oczy. Czy widziałaś kiedykolwiek niekontrolowaną metamorfomagie? Kontrolowana wygląda majestatycznie, dostojnie, jak dar, którym sami bogowie obdarzają Cię, żebyś wiedział że jesteś wyjątkowy. Ta nad którą nie panujesz wygląda jak chora fiksacja, widmo, przepalona klatka długiego filmu życia. Drżenia przybierały coraz wyraźniejszą formę, a uśmiech obnażał ostre zęby. Rozszerzał się, a mnie jedyne co mogło przyjść do głowy w tej chwili to jedno, kluczowe hasło. Ce. Spierdalaj. Szybko.
-Pierdol się.
Gadzi język młócił szybko powietrze między nimi, smakując goryczki emocji, oblizując już nie pełne, a wąskie, pokrywające się łuskami usta. Chłopak nie zwiększał dystansu, naparł swoim ciałem na jej ciało, dociskając ją do poręczy schodów, blokując nogi swoimi kolanami, chwytając jej dłonie swoimi. Był większy. Wyższy, cięższy, silniejszy fizycznie. Joshua do kurwy nędzy Ty popierdolcu. Uspokój się. Pojebało Cię? Jesteś normalny! Nie jesteś taki jak oni! HALO KURWA JOSHUA! Mówię do Ciebie!
Ale on nie słuchał. Skóra bielała, matowiała w ciepłym blasku świec, lamp, słonecznych promieni wpadających przez murowane okna zamku. Widzisz Ce... ja wiem dlaczego tak się dzieję.
Zdejmij kurtkę i uciekaj.
- Caroline Rockers
Re: Kręte Schody
Sro Kwi 22, 2015 7:32 pm
Nie chodziło tu o to, czy lubi, czy też nie...takie rzeczy jakoś się dla niej nie liczyły. Bo to w sumie tak, jakby nagle zaczęła wszystkich wokół, czy nie mają nic przeciwko, jeśli rzuci w ich stronę zaklęcie w danej chwili, a może kiedyś w przyszłości bez specjalnej okazji? No właśnie. Jakby ją to coś obchodziło. Mógł więc w stu procentach rozsądny, ale to nie oznaczało, że ona taka właśnie będzie. Nie była tu dla jego przyjemności, ani tym bardziej po to by cokolwiek mu ułatwiać.
Odpowiedź? Jaką kurwa odpowiedź miałaby mu niby dać?
Mógłby spróbować, proszę bardzo.
Śmiało.
Skoczyć jej do gardła, spróbować udowodnić jej swoją wyższość.
W każdym momencie.
Przecież najlepiej wiem, że Śmierć to nie zabawa, bo zapewne do tego byś dążył, Hope. Nie mylę się, co? Do ścięcia mnie o głowę za wszystkie moje grzechy.
- Sam się zbliżasz, niedorozwinięty borsuku! – Warknęła w jego stronę, czując jak jedna z jej dłoni zaciska się w pięść. Najchętniej załatwiłaby to bez różdżki – dzięki temu nie byłoby żadnych śladów na niej. Nie mogła przecież, aż tak ryzykować, zwłaszcza po tym, że i tak zaczną się niewygodne pytania i przeszukiwania. Wystarczająco dużo problemów miała już na głowie.
Na samą myśl, że Joshua poderżnąłby jej gardło, wybuchnęła cichym szyderczym śmiechem.
- Ty? Mi? Spróbuj...udowodnij, że masz jaja, żeby to zrobić – syczała, jak najprawdziwszy wąż, prowokując go do działania. Myślę, więc jestem. Atakuję, ponieważ to jest to, co potrafię.
Czyżbyś w tą wątpił, mój miły?
Przyglądała się mu. Spoglądała w te znajome tęczówki, które sprawiały, że szereg ciarek przechodził przez jej kręgosłup i nie mogła złapać głębszego wdechu. Przecież ten Puchon, który stał przed nią, nie był w żaden sposób wyjątkowy dla niej. Nie chciała zresztą tego...i jedynie, co sprawiło, że zwrócił na siebie jej zainteresowanie to właśnie TE oczy, które hipnotyzowały ją w niepokojący sposób, uwalniały kolejną dawkę adrenaliny.
Zawsze patrzyła na świat, tak jak chciała.
Był dla niej niczym, jedynie wielkim polem walki o przetrwanie.
A ona cholernie chciała przetrwać, by go zniszczyć i dostarczyć Śmierci kolejne dusze.
I nakarmić wewnętrznego potwora, którego ochrypły śmiech wypełniał właśnie jej głowę.
Grymas wykrzywił jej bladą twarz, a lodowe tęczówki błysnęły, kiedy odepchnął jej dłoń z różdżką. Sam zwrot, jakiego użył wobec niej, obudził niechciane skojarzenia; pamiątki, które powinny spocząć w trumnie i zniknąć pod ziemią.
Nadal jednak nie spuszczała z jego wzroku, bacznie obserwując, jak się zmienia. Kurtka delikatnie osunęła się z jej ramion, odsłaniając długą łabędzią szyję. I ścieżkę pieprzyków, która na niej widniała. Nie zareagowała. Grymas zniknął, a beznamiętna maska została przyodziana na czas trwania zmiany.
Kim jesteś?
Kim tak naprawdę jesteś?
Nigdy nie uciekam, przecież wiesz. Zawsze idę prosto w ten ogień i daję się mu pochłonąć, wiedząc że nie stopi idealnego lodowca.
Nie wyrwie resztki skrzydeł, które wciąż starałam się ocalić.
Z początku nie zareagowała na jego słowa, aż nagle spuściła głowę, a jej ciałem wstrząsnął cichy śmiech. Czy ona była pojebana? Oczywiście, że tak! Nie byłaby sobą, gdyby było inaczej, prawda? Nadal milczała, pozwalając na to by śmiech rozbrzmiewał coraz głośniej. Różdżkę trzymała mocno, by jej nie wypuścić, druga dłoń zaś zacisnęła się na jego koszuli, kiedy postanowił na nią naprzeć, odcinając drogę ucieczki.
Kurtka osuwała się coraz bardziej z jej ciała, tak że teraz znajdowała się na wysokości jej tyłka. Długie włosy skutecznie zasłaniały szaleńcze oczy, których jeszcze na niego nie podniosła. Dopiero gdy odczuła, jak blisko się znajduje i że nie ma praktycznie szans na ucieczkę, postanowiła spojrzeć prosto w jego twarz i nadal się śmiejąc, splunąć na niego. Różdżka opadła na ziemię – na szczęście na tyle łagodnie, by nic się jej nie stało. A C. spoglądała w te żółte gadzie oczy z całą swoją mocą. Z całym swoim szaleństwem, które nagromadziło się w jej wnętrzu.
Pierwsza żaróweczka pękła, a ona śmiała się jeszcze głośniej, niemalże dorównując potworowi, który czaił się w jej wnętrzu.
- Ty...każesz mi...się...pierdolić..? – Spytała, próbując zapanować nad swoim drżącym od ciągłego wybuchu szaleńczej radości głosem. Kiedy uderzyła swoją głową w jego i wyrwała ręce z jego silnego uścisku, który tymczasowo zelżał, kurtka całkowicie opadła na ziemię.
- ZMUŚ MNIE, POJEBIE!
Jej zimne, białe dłonie spoczęły na jego policzkach, a paznokcie wbiły się w gadzią skórę.
Już się nie śmiała. Czuła za to, jak krew szybciej pulsuje jej w żyłach, a mały ciepły strumień spływa jej po czole w dół. I choć głowa ją bolała, udawała że tego nie czuje.
Że nic nie czuje, oprócz potrzeby udowodnienia mu, że jest silniejsza, niż On sądzi.
Odpowiedź? Jaką kurwa odpowiedź miałaby mu niby dać?
Mógłby spróbować, proszę bardzo.
Śmiało.
Skoczyć jej do gardła, spróbować udowodnić jej swoją wyższość.
W każdym momencie.
Przecież najlepiej wiem, że Śmierć to nie zabawa, bo zapewne do tego byś dążył, Hope. Nie mylę się, co? Do ścięcia mnie o głowę za wszystkie moje grzechy.
- Sam się zbliżasz, niedorozwinięty borsuku! – Warknęła w jego stronę, czując jak jedna z jej dłoni zaciska się w pięść. Najchętniej załatwiłaby to bez różdżki – dzięki temu nie byłoby żadnych śladów na niej. Nie mogła przecież, aż tak ryzykować, zwłaszcza po tym, że i tak zaczną się niewygodne pytania i przeszukiwania. Wystarczająco dużo problemów miała już na głowie.
Na samą myśl, że Joshua poderżnąłby jej gardło, wybuchnęła cichym szyderczym śmiechem.
- Ty? Mi? Spróbuj...udowodnij, że masz jaja, żeby to zrobić – syczała, jak najprawdziwszy wąż, prowokując go do działania. Myślę, więc jestem. Atakuję, ponieważ to jest to, co potrafię.
Czyżbyś w tą wątpił, mój miły?
Przyglądała się mu. Spoglądała w te znajome tęczówki, które sprawiały, że szereg ciarek przechodził przez jej kręgosłup i nie mogła złapać głębszego wdechu. Przecież ten Puchon, który stał przed nią, nie był w żaden sposób wyjątkowy dla niej. Nie chciała zresztą tego...i jedynie, co sprawiło, że zwrócił na siebie jej zainteresowanie to właśnie TE oczy, które hipnotyzowały ją w niepokojący sposób, uwalniały kolejną dawkę adrenaliny.
Zawsze patrzyła na świat, tak jak chciała.
Był dla niej niczym, jedynie wielkim polem walki o przetrwanie.
A ona cholernie chciała przetrwać, by go zniszczyć i dostarczyć Śmierci kolejne dusze.
I nakarmić wewnętrznego potwora, którego ochrypły śmiech wypełniał właśnie jej głowę.
Grymas wykrzywił jej bladą twarz, a lodowe tęczówki błysnęły, kiedy odepchnął jej dłoń z różdżką. Sam zwrot, jakiego użył wobec niej, obudził niechciane skojarzenia; pamiątki, które powinny spocząć w trumnie i zniknąć pod ziemią.
Nadal jednak nie spuszczała z jego wzroku, bacznie obserwując, jak się zmienia. Kurtka delikatnie osunęła się z jej ramion, odsłaniając długą łabędzią szyję. I ścieżkę pieprzyków, która na niej widniała. Nie zareagowała. Grymas zniknął, a beznamiętna maska została przyodziana na czas trwania zmiany.
Kim jesteś?
Kim tak naprawdę jesteś?
Nigdy nie uciekam, przecież wiesz. Zawsze idę prosto w ten ogień i daję się mu pochłonąć, wiedząc że nie stopi idealnego lodowca.
Nie wyrwie resztki skrzydeł, które wciąż starałam się ocalić.
Z początku nie zareagowała na jego słowa, aż nagle spuściła głowę, a jej ciałem wstrząsnął cichy śmiech. Czy ona była pojebana? Oczywiście, że tak! Nie byłaby sobą, gdyby było inaczej, prawda? Nadal milczała, pozwalając na to by śmiech rozbrzmiewał coraz głośniej. Różdżkę trzymała mocno, by jej nie wypuścić, druga dłoń zaś zacisnęła się na jego koszuli, kiedy postanowił na nią naprzeć, odcinając drogę ucieczki.
Kurtka osuwała się coraz bardziej z jej ciała, tak że teraz znajdowała się na wysokości jej tyłka. Długie włosy skutecznie zasłaniały szaleńcze oczy, których jeszcze na niego nie podniosła. Dopiero gdy odczuła, jak blisko się znajduje i że nie ma praktycznie szans na ucieczkę, postanowiła spojrzeć prosto w jego twarz i nadal się śmiejąc, splunąć na niego. Różdżka opadła na ziemię – na szczęście na tyle łagodnie, by nic się jej nie stało. A C. spoglądała w te żółte gadzie oczy z całą swoją mocą. Z całym swoim szaleństwem, które nagromadziło się w jej wnętrzu.
Pierwsza żaróweczka pękła, a ona śmiała się jeszcze głośniej, niemalże dorównując potworowi, który czaił się w jej wnętrzu.
- Ty...każesz mi...się...pierdolić..? – Spytała, próbując zapanować nad swoim drżącym od ciągłego wybuchu szaleńczej radości głosem. Kiedy uderzyła swoją głową w jego i wyrwała ręce z jego silnego uścisku, który tymczasowo zelżał, kurtka całkowicie opadła na ziemię.
- ZMUŚ MNIE, POJEBIE!
Jej zimne, białe dłonie spoczęły na jego policzkach, a paznokcie wbiły się w gadzią skórę.
Już się nie śmiała. Czuła za to, jak krew szybciej pulsuje jej w żyłach, a mały ciepły strumień spływa jej po czole w dół. I choć głowa ją bolała, udawała że tego nie czuje.
Że nic nie czuje, oprócz potrzeby udowodnienia mu, że jest silniejsza, niż On sądzi.
- Joshua Hope
Re: Kręte Schody
Sro Kwi 22, 2015 8:16 pm
Shane Collins. Arthur Attaway. Julliet Collins. Joshua Hope. Lilith Collins. Flame Burnley.
Tyle różnych postaci, tak wiele możliwości, tak oddzielne pojmowanie rzeczywistości. Od zawsze starałem się, by postacie, dowolne, nie ważne czy moje czy cudze, w jakiś sposób były zaskoczeniem dla Czytelnika. Chciałem by każda sesja była inna, różna od poprzedniej, nie chciałem popadać w kolejne schematy, bo nie po to na świat powołuje się dzieci, by były kopią Ciebie. Chris Sorensen? Bał się expeliarmusa z drugiego końca Hogwartu. Wiele innych postaci, których z imienia nie pomnę przez wzgląd na własne dobro - żadna z nich nie była w stanie podjąć wyzwania. Nazwij to przelaniem na białe pole swojego prywatnego życia, co oczywiście grzechem śmiertelnym nie jest, choć z ideą w pełni się rozmija. Drugie życie. Kluczowe jest jednak nie słowo "drugie", a "życie", które jest absolutnie nieadekwatne do tego czym jest to co tutaj robimy. Czy nie powinniśmy gonić marzeń, płynąć po chmurnym niebie na swoich miotłach, miotać zaklęciami na lewo i prawo, walczyć nie tylko o własne, ale i o cudze życie w przekonaniu pełnej słuszności, miast budować aspiracje antymagicznej postaci w magicznym świecie?
Kurwa, o czym to ja miałem pisać?
Schody. Weź się kurwa w garść, Shane. To znaczy, Joshua.
Zaatakowała go, choć nie powinna była. Absurdalnie, byłą to najgorsza z możliwych rzeczy, których mogła dokonać, a przyczyna leżała o wiele bliżej powierzchni, niż mogło jej się wydawać. Jak wiele bohaterów - tak, nie boję się tego słowa, poniosło śmierć tuż za murami tego budynku? Jak wielu z nich było wytworami mojej chorej wyobraźni, która nie przenosiła codzienności, a kreowała nieosiągalne na pustych stronicach, zapisując je raz po raz słowem jak malarz farbą płótno? Jak wiele agresji, złości, jak wiele nienawiści musiałem wybudzić z odmętów piekła jakim jest mój umysł, by wreszcie one - te które o śmierć się nie prosiły, odniosły wreszcie swój koniec? Tak. Tutaj leży problem. Nie. Chce. Kurwa. Agresji. Nie potrzebuje już złości, nie potrzebuje wszystkich toksycznych uczuć, które tak chętnie bez powodu wyrzucamy z siebie. Nie mam werwy do mordowania, nie poczuwam się do zgniatania weny, byleby zaspokoić potrzeby nie swoje, a moich dzieci. Robię to wszystko dla siebie, a one są tylko środkiem. Tym razem Joshua Hope - mam nadzieję, przyniesie mi spokój.
Magia jak obuch uderzyła go głucho w potylicę. Nie miał oczywiście pojęcia o jej istnieniu, stracił nad sobą panowanie dokładnie w tym samym ułamku sekundy w którym koniec różdżki dotknął jego ciała. Nie miał pamięci tego zdarzenia, tak samo jak nie pomni spotkania. Zapewne za kilka minut otrząśnie się z szoku z pękniętą wargą z której krew siąpię na kamienne płyty, a którą ochoczo wciąga skóra Jego kurtki. Prawdopodobnie nie będzie wiedział dlaczego znajduje się u szczytu schodów, skąd się tam wziął i dokąd właściwie zmierzał. Cholera, szkoda. Przegapi swoje zajęcia. Złoty środek. Nie można bezustannie ujadać, bo w końcu Twoje obrzmiałe gardło zerwie struny głosowe. Nigdy więcej nie wydasz z siebie choćby cichego pisku. Nie można bezustannie uciekać, bo w końcu minie Cię Twoje życie na złotym rumaku, a Ty jedyne co będziesz mógł zrobić to cicho zaskomleć. Cicho, cisza, ciszej. Magia opadała, a krew równała swoje tempo w jego żyłach. Z cichym trzaskiem wszystko wróciło do normy, jego oczy wciąż pozostawały żółte, teraz jednak zamiast płonąć, płynęły. Złotem, bursztynem, brązem jak czekolada, przelewały swoje kolory w palecie różnorodnych barw, które mieszały się, przenikały, zlewały tworząc kalejdoskop. Ciepłą, letnią tęczę w równie przyjemnym deszczu. Niebieskie niebo, spokojne i żywe, jak powracająca samoświadomość. Kurtka leżała u jego stóp, a krew wciąż skapywała na koszulkę i zimną posadzkę. Kolory jego tęczówek wirowały wokół swoich osi jak roześmiane chochliki, gdy wreszcie znów ją zobaczył. Obserwował drogę jaką cienka strużka krwi z rozbitego łuku brwiowego pokonywała by dopłynąć do kącika ust.
-Nie... nic Ci się nie stało...?
Wydukał z siebie, a ja muszę przyznać, że było to naprawdę trafne pytanie. Budzisz się w nieznanym miejscu, o nieznanej porze, z nieznajomą, oboje krwawicie. Co mówisz? Kurwa, ja pierdole o chuj chodzi? Nie. "Wszystko okay?" jest bardziej na miejscu. Przynajmniej, jeżeli zapytasz Joshuę. Ja bym kazał Ci spierdalać.
-Prze...praszam...? Nie baldzo wiem, co się stao...
Powoli zaczęło do niego docierać, że to nie ślina wzbiera w jego ustach, a krew. Pochylił się, pozwalając by wartko spłynęła na schody.
-Cholera... lubiłem te koszulkę... wszystko u Ciebie w porządku?
Troska w oczach okazała się realna, choć może to była tylko ta gra świateł i te sympatyczne, szczere, żółto-brązowe oczyska?
Tyle różnych postaci, tak wiele możliwości, tak oddzielne pojmowanie rzeczywistości. Od zawsze starałem się, by postacie, dowolne, nie ważne czy moje czy cudze, w jakiś sposób były zaskoczeniem dla Czytelnika. Chciałem by każda sesja była inna, różna od poprzedniej, nie chciałem popadać w kolejne schematy, bo nie po to na świat powołuje się dzieci, by były kopią Ciebie. Chris Sorensen? Bał się expeliarmusa z drugiego końca Hogwartu. Wiele innych postaci, których z imienia nie pomnę przez wzgląd na własne dobro - żadna z nich nie była w stanie podjąć wyzwania. Nazwij to przelaniem na białe pole swojego prywatnego życia, co oczywiście grzechem śmiertelnym nie jest, choć z ideą w pełni się rozmija. Drugie życie. Kluczowe jest jednak nie słowo "drugie", a "życie", które jest absolutnie nieadekwatne do tego czym jest to co tutaj robimy. Czy nie powinniśmy gonić marzeń, płynąć po chmurnym niebie na swoich miotłach, miotać zaklęciami na lewo i prawo, walczyć nie tylko o własne, ale i o cudze życie w przekonaniu pełnej słuszności, miast budować aspiracje antymagicznej postaci w magicznym świecie?
Kurwa, o czym to ja miałem pisać?
Schody. Weź się kurwa w garść, Shane. To znaczy, Joshua.
Zaatakowała go, choć nie powinna była. Absurdalnie, byłą to najgorsza z możliwych rzeczy, których mogła dokonać, a przyczyna leżała o wiele bliżej powierzchni, niż mogło jej się wydawać. Jak wiele bohaterów - tak, nie boję się tego słowa, poniosło śmierć tuż za murami tego budynku? Jak wielu z nich było wytworami mojej chorej wyobraźni, która nie przenosiła codzienności, a kreowała nieosiągalne na pustych stronicach, zapisując je raz po raz słowem jak malarz farbą płótno? Jak wiele agresji, złości, jak wiele nienawiści musiałem wybudzić z odmętów piekła jakim jest mój umysł, by wreszcie one - te które o śmierć się nie prosiły, odniosły wreszcie swój koniec? Tak. Tutaj leży problem. Nie. Chce. Kurwa. Agresji. Nie potrzebuje już złości, nie potrzebuje wszystkich toksycznych uczuć, które tak chętnie bez powodu wyrzucamy z siebie. Nie mam werwy do mordowania, nie poczuwam się do zgniatania weny, byleby zaspokoić potrzeby nie swoje, a moich dzieci. Robię to wszystko dla siebie, a one są tylko środkiem. Tym razem Joshua Hope - mam nadzieję, przyniesie mi spokój.
Magia jak obuch uderzyła go głucho w potylicę. Nie miał oczywiście pojęcia o jej istnieniu, stracił nad sobą panowanie dokładnie w tym samym ułamku sekundy w którym koniec różdżki dotknął jego ciała. Nie miał pamięci tego zdarzenia, tak samo jak nie pomni spotkania. Zapewne za kilka minut otrząśnie się z szoku z pękniętą wargą z której krew siąpię na kamienne płyty, a którą ochoczo wciąga skóra Jego kurtki. Prawdopodobnie nie będzie wiedział dlaczego znajduje się u szczytu schodów, skąd się tam wziął i dokąd właściwie zmierzał. Cholera, szkoda. Przegapi swoje zajęcia. Złoty środek. Nie można bezustannie ujadać, bo w końcu Twoje obrzmiałe gardło zerwie struny głosowe. Nigdy więcej nie wydasz z siebie choćby cichego pisku. Nie można bezustannie uciekać, bo w końcu minie Cię Twoje życie na złotym rumaku, a Ty jedyne co będziesz mógł zrobić to cicho zaskomleć. Cicho, cisza, ciszej. Magia opadała, a krew równała swoje tempo w jego żyłach. Z cichym trzaskiem wszystko wróciło do normy, jego oczy wciąż pozostawały żółte, teraz jednak zamiast płonąć, płynęły. Złotem, bursztynem, brązem jak czekolada, przelewały swoje kolory w palecie różnorodnych barw, które mieszały się, przenikały, zlewały tworząc kalejdoskop. Ciepłą, letnią tęczę w równie przyjemnym deszczu. Niebieskie niebo, spokojne i żywe, jak powracająca samoświadomość. Kurtka leżała u jego stóp, a krew wciąż skapywała na koszulkę i zimną posadzkę. Kolory jego tęczówek wirowały wokół swoich osi jak roześmiane chochliki, gdy wreszcie znów ją zobaczył. Obserwował drogę jaką cienka strużka krwi z rozbitego łuku brwiowego pokonywała by dopłynąć do kącika ust.
-Nie... nic Ci się nie stało...?
Wydukał z siebie, a ja muszę przyznać, że było to naprawdę trafne pytanie. Budzisz się w nieznanym miejscu, o nieznanej porze, z nieznajomą, oboje krwawicie. Co mówisz? Kurwa, ja pierdole o chuj chodzi? Nie. "Wszystko okay?" jest bardziej na miejscu. Przynajmniej, jeżeli zapytasz Joshuę. Ja bym kazał Ci spierdalać.
-Prze...praszam...? Nie baldzo wiem, co się stao...
Powoli zaczęło do niego docierać, że to nie ślina wzbiera w jego ustach, a krew. Pochylił się, pozwalając by wartko spłynęła na schody.
-Cholera... lubiłem te koszulkę... wszystko u Ciebie w porządku?
Troska w oczach okazała się realna, choć może to była tylko ta gra świateł i te sympatyczne, szczere, żółto-brązowe oczyska?
- Caroline Rockers
Re: Kręte Schody
Sro Kwi 22, 2015 9:04 pm
Nie mieli celu i nie mieli dzieciństwa jak my...
Dla nich wieczna wiara w to co niepoznane...
Dzikich serc spotkanie...
Pamiętałeś o nich, ale przecież tak niekoniecznie musiało być z innymi. Zagłębiałeś się w swoje myślenie, tworzyłeś z nich swoją armię, oddawałeś im tyle, ile mogłeś. Nie proszę o zrozumienie. Nie proszę o wybaczenie. A zaskoczenie...cholernie ciężko kogoś zaskoczyć samym sobą, nie uważasz? Najpierw poznajesz kogoś z pewnej perspektywy; uczysz się jego reakcji, sposobu w jakim się uśmiecha i dowiadujesz się, co go cieszy, a co wkurza. I toniesz w przeświadczeniu, że już znasz daną osobę wystarczająco dobrze. Na tym to przecież polega. Na poznaniu. A później...zdarza się coś, co Cię zaskakuje. Coś niespodziewanego. I dostrzegasz coś nowego w tym, do czego zdążyłeś się już przyzwyczaić. Możesz nie dowierzać, możesz się wkurzyć, a nawet odejść. A możesz zostać i spróbować zrozumieć; przywitać te zmianę z ciepłym uśmiechem.
To wszystko jest w Twojej głowie, przecież. Zawsze to w niej było, tak samo jak w Twoim sercu. Uważasz więc, że ta przygoda jest taka sama? Że przebiega tak, jak cała reszta? Tym to właśnie dla Ciebie jest? Smutną powtórką z rozgrywki?
Teraz posłuchaj. Oto ja. Cała ja. Jestem tylko C. Jestem tym, co przecież już znasz. Pojebaną suką, która jedynie, co potrafi to atakować. Oto więc jestem tą słodką trucizną. Nie wystarczam Ci? Jedno potrafi się przecież łączyć z drugim...nie znasz tego? Złap moją rękę i daj mi się pociągnąć dalej. Albo zniknij, niczym słońce po każdym zachodzie. Odejdź. Idź tam, gdzie nie ma żadnych komplikacji, gdzie możesz poznać coś nowego, skoro to, czego Ci dostarczam Cię nie zadowala.
Nadal powtarzam. Jestem tylko C. Przecież mnie znasz, prawda? Zaraz Ci wpierdolę różdżkę w dupę i poślę na księżyc. I w ten sposób poczuję się lepiej.
Czy taka forma odpowiada Ci bardziej? Nie jestem jednolita, nie wsadzaj mnie do jednego worka z przebrzydłym kocurem, który może w każdej chwili w tym worku zdechnąć.
Nie powinna, ale taka właśnie była. Ta pojebana psychopatka, która pozwalała by cała ta machina wybuchała w pewnym momencie, tworząc eksplozję pochłaniającą wszystkich na jej drodze. Widzisz...Ja również tworzę. Jestem jebaną Caroline Rockers, noszę ciężkie buty, a gdy nikt nie patrzy, to wyżywam się w notatniku i gram na gitarze. Jestem tą, która pragnie zostać Władcą Marionetek.
Rób więc swoje, bo ja też zamierzam. A jeśli nie czujesz tego, jeśli to za Ciebie za mało, to w każdej chwili możesz opuścić tę karuzelę.
Różdżka nadal leżała na schodku, kiedy C. z niedowierzaniem wpatrywała się w jego twarz, która zaczęła znowu się zmieniać. Kurtka była gdzieś obok, a ona na razie nie zamierzała jej ubierać, próbując zrozumieć, co się właśnie stało, nie wierząc w to, co widzi. Uważała, że to jakiś wytwór jej głowy, chory żart, ale przecież czuła, że to nie jest tak, więc...dlaczego? Jego oczy zmieniały się, już nie były szatańskim ogniem, zamiast tego...płynęły. Napięcie powoli zaczęło opuszczać jej ciało, bo przecież jak miała w takiej sytuacji jakkolwiek walczyć? Miała wielką ochotę po prostu osunąć się na ziemię. Oblizała delikatnie wargi, gdy poczuła na nich swoją krew. Westchnęła ciężko, wręcz z rozdrażnieniem, kiedy ból zaczął mocniej pulsować w jej głowie. Kiedy się odezwał, miała wielką ochotę dać mu w twarz. Nie zrobiła jednak tego. Chyba na dziś miała dość swoich ataków psychozy.
Resztka jej skrzydeł była przecież cała.
Tylko spokojnie, spokojnie, spokojnie...
Nie odpowiedziała, zamiast tego ściągnęła szybko swoje dłonie z jego twarzy i odgarnęła długie kosmyki do tyłu, a lodowe spojrzenie pękło. Niczym lód.
- Ty mi powiedz – mruknęła, czując jak ją to przerasta. Nawet jej zdarza się dzień, kiedy zaczyna mieć wszystkiego dosyć. Kiedy na nic nie ma ochoty. – Coś Ci odpierdoliło. Zacząłeś się zmieniać, zacząłeś przypominać...bardziej węża. A potem nagle się uspokoiłeś. Tak po prostu.
Zacisnęła dłonie w pięści, po czym nagle je otworzyła. I tak kilka razy, aż wróciła do w miarę beznamiętnego humoru. Nagle nie wiedząc co do końca robi roześmiała się po raz kolejny. Ale tym razem ten śmiech był bardziej histeryczny, jakby nie mogła już wytrzymać sama ze sobą
- A widzisz żeby było w porządku? Bo ja nie – pozwoliła sobie na to by osunąć się na ziemię, a chwilę później ułożyła się, jak kłoda na schodkach. Wzięła kilka większych wdechów i wydechów, po czym przymknęła oczy.
To wszystko naprawdę było chore.
- Napiłabym się czegoś.
Dla nich wieczna wiara w to co niepoznane...
Dzikich serc spotkanie...
Pamiętałeś o nich, ale przecież tak niekoniecznie musiało być z innymi. Zagłębiałeś się w swoje myślenie, tworzyłeś z nich swoją armię, oddawałeś im tyle, ile mogłeś. Nie proszę o zrozumienie. Nie proszę o wybaczenie. A zaskoczenie...cholernie ciężko kogoś zaskoczyć samym sobą, nie uważasz? Najpierw poznajesz kogoś z pewnej perspektywy; uczysz się jego reakcji, sposobu w jakim się uśmiecha i dowiadujesz się, co go cieszy, a co wkurza. I toniesz w przeświadczeniu, że już znasz daną osobę wystarczająco dobrze. Na tym to przecież polega. Na poznaniu. A później...zdarza się coś, co Cię zaskakuje. Coś niespodziewanego. I dostrzegasz coś nowego w tym, do czego zdążyłeś się już przyzwyczaić. Możesz nie dowierzać, możesz się wkurzyć, a nawet odejść. A możesz zostać i spróbować zrozumieć; przywitać te zmianę z ciepłym uśmiechem.
To wszystko jest w Twojej głowie, przecież. Zawsze to w niej było, tak samo jak w Twoim sercu. Uważasz więc, że ta przygoda jest taka sama? Że przebiega tak, jak cała reszta? Tym to właśnie dla Ciebie jest? Smutną powtórką z rozgrywki?
Teraz posłuchaj. Oto ja. Cała ja. Jestem tylko C. Jestem tym, co przecież już znasz. Pojebaną suką, która jedynie, co potrafi to atakować. Oto więc jestem tą słodką trucizną. Nie wystarczam Ci? Jedno potrafi się przecież łączyć z drugim...nie znasz tego? Złap moją rękę i daj mi się pociągnąć dalej. Albo zniknij, niczym słońce po każdym zachodzie. Odejdź. Idź tam, gdzie nie ma żadnych komplikacji, gdzie możesz poznać coś nowego, skoro to, czego Ci dostarczam Cię nie zadowala.
Nadal powtarzam. Jestem tylko C. Przecież mnie znasz, prawda? Zaraz Ci wpierdolę różdżkę w dupę i poślę na księżyc. I w ten sposób poczuję się lepiej.
Czy taka forma odpowiada Ci bardziej? Nie jestem jednolita, nie wsadzaj mnie do jednego worka z przebrzydłym kocurem, który może w każdej chwili w tym worku zdechnąć.
Nie powinna, ale taka właśnie była. Ta pojebana psychopatka, która pozwalała by cała ta machina wybuchała w pewnym momencie, tworząc eksplozję pochłaniającą wszystkich na jej drodze. Widzisz...Ja również tworzę. Jestem jebaną Caroline Rockers, noszę ciężkie buty, a gdy nikt nie patrzy, to wyżywam się w notatniku i gram na gitarze. Jestem tą, która pragnie zostać Władcą Marionetek.
Rób więc swoje, bo ja też zamierzam. A jeśli nie czujesz tego, jeśli to za Ciebie za mało, to w każdej chwili możesz opuścić tę karuzelę.
Różdżka nadal leżała na schodku, kiedy C. z niedowierzaniem wpatrywała się w jego twarz, która zaczęła znowu się zmieniać. Kurtka była gdzieś obok, a ona na razie nie zamierzała jej ubierać, próbując zrozumieć, co się właśnie stało, nie wierząc w to, co widzi. Uważała, że to jakiś wytwór jej głowy, chory żart, ale przecież czuła, że to nie jest tak, więc...dlaczego? Jego oczy zmieniały się, już nie były szatańskim ogniem, zamiast tego...płynęły. Napięcie powoli zaczęło opuszczać jej ciało, bo przecież jak miała w takiej sytuacji jakkolwiek walczyć? Miała wielką ochotę po prostu osunąć się na ziemię. Oblizała delikatnie wargi, gdy poczuła na nich swoją krew. Westchnęła ciężko, wręcz z rozdrażnieniem, kiedy ból zaczął mocniej pulsować w jej głowie. Kiedy się odezwał, miała wielką ochotę dać mu w twarz. Nie zrobiła jednak tego. Chyba na dziś miała dość swoich ataków psychozy.
Resztka jej skrzydeł była przecież cała.
Tylko spokojnie, spokojnie, spokojnie...
Nie odpowiedziała, zamiast tego ściągnęła szybko swoje dłonie z jego twarzy i odgarnęła długie kosmyki do tyłu, a lodowe spojrzenie pękło. Niczym lód.
- Ty mi powiedz – mruknęła, czując jak ją to przerasta. Nawet jej zdarza się dzień, kiedy zaczyna mieć wszystkiego dosyć. Kiedy na nic nie ma ochoty. – Coś Ci odpierdoliło. Zacząłeś się zmieniać, zacząłeś przypominać...bardziej węża. A potem nagle się uspokoiłeś. Tak po prostu.
Zacisnęła dłonie w pięści, po czym nagle je otworzyła. I tak kilka razy, aż wróciła do w miarę beznamiętnego humoru. Nagle nie wiedząc co do końca robi roześmiała się po raz kolejny. Ale tym razem ten śmiech był bardziej histeryczny, jakby nie mogła już wytrzymać sama ze sobą
- A widzisz żeby było w porządku? Bo ja nie – pozwoliła sobie na to by osunąć się na ziemię, a chwilę później ułożyła się, jak kłoda na schodkach. Wzięła kilka większych wdechów i wydechów, po czym przymknęła oczy.
To wszystko naprawdę było chore.
- Napiłabym się czegoś.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach