- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Pią Sty 22, 2016 9:35 pm
Przy śpiewaniu tych skrzypiec, w płomieniu tej świecy
Przybywaszże utopić swą szyderczą zmorę?
Czy spodziewasz się zgasić w rozpasanej hecy
Owo trawiące piekło, co ci w sercu gore?
Tyś pradawnej boleści wiecznotrwały cerber!
Tyś odwieczna krynica grzechu i głupoty!
Poprzez wygiętą kratę żółtych twoich żeber
Dotychmiast widzę gadów nienasytnych sploty.
Atakowali bezpośrednio, nie widząc potrzeby by kryć się ze swoimi kaprysami, które ciągnęły ich na samo dno. Grzeszył on, grzeszyła i ona, oboje zresztą drwili z dawno zapisanych wersów, które wszak dotyczyły Jeźdźców. On prężył się w słońcu, wiecznie nienasycony wąż o skórze pozornie silniejszej od niej. Szarozielone łuski z czerwonymi odblaskami ostrzegawczo upominały właśnie ją. Żmiję, która również walczyła o swój teren. Zmieniali płaszczyzny, bawili się formą, tworzyli swoje własne zamknięte show, które wzbudziłoby niejedno zgorszenie. Gorące płomienie wymieszały się z tymi zimnymi, tworząc niezrozumiałą mieszankę, aż w końcu zostawał sam dym. Dym z dawno zgaszonych już papierosów.
Wolność? Jaka wolność? Wolności nie ma, głupcze.
Jej pozycja była wymagająca, zwłaszcza, że z całej czwórki tylko jej skronie zdobiła korona. Reszta musiała się zadowolić innymi insygniami. I na chorobę znajdzie się metoda. W końcu w Królestwie, gdzie nie będzie nikogo z wyjątkiem jej, nie ma prawa pójść coś nie tak. Piękno zostanie zachowane by mogła się nim rozkoszować, mieć na wyciągnięcie ręki bez obawy, że zostanie jej ono odebrane. Nigdy nie miała zwolenników, przynajmniej takich zwolenników, którzy byliby w stanie przetrwać dłużej, niż kilka sekund. Nie potrzebowała nikogo, przez tyle lat nauczyła się żyć bez konieczności sięgania po kogokolwiek. Czasem tylko wykorzystywała kogoś by móc po gęsto udekorowanej trupami drodze przejść do swojego celu, który majaczył na zimowym horyzoncie jej oczu.
Jedynie czym mógłbyś rządzić to szczurami w Azkabanie.
Nie tworząc miejsca dla robaków, dla zarówno mugoli i czarodziei, nie musiałaby się obawiać zdrady, tego, że ktoś zdoła ją obalić.
Jeśli chcesz to wytnę Ci z kartonu Twą koronę.
Bo właśnie tyle jesteś wart.
Gdyby sięgnęła po jego myśli, gdyby tylko zanurzyła w nich swoje długie palce, rozdrapała te zakurzone wspomnienia za pomocą paznokci...! To właśnie czołgałby się u jej stóp, odczuwając rozsadzający go od środka ból. Wszelkie paskudztwo już teraz samo się pożerało w walce o przetrwanie. Niektórym więc zostało tylko stanie z boku i przyglądanie się tej całej sytuacji. Były to nieliczne wyjątki. Wyjątki, które zdawały sobie sprawę, że nie muszą niepotrzebnie brudzić się w gównie by utrzymać swoją wartość. Głód mógł jednak poczekać, aż Zwycięstwo pociągnie go za sobą, zaprowadzi na sam środek sceny, pochwyci w żelazne objęcia by zatańczyć z nim ostatni taniec ku uciesze samej śmierci - tej śmierci, która od zawsze wyznaczała robakom kres ich żyć. Ta druga zaś Śmierć byłaby zbyt zajęta sprzątaniem po przedstawieniu.
Była głodna, a zarazem syta. Nie umieszczała się bezwzględnie w jednym miejscu, lawirując niczym Czarny Łabędź na swych cienkich nóżkach na środku linii. Pozyskiwanie kontroli rozpoczynała od siebie, władza była w środku jej głowy, czekając na odpowiedni moment... Była wszak Królową Śniegu odzianą w Szkarłatne Szaty. W kieszeniach miała pochowane odpowiednie karty, by móc je użyć w dniu Sądu Ostatecznego. Pani Matka była zaledwie jedną z większych skrzyneczek, które schowała w głębi siebie, nie zamierzając otwierać jej ponownie. Była impulsem, a jej lekcje, jej czyny... jej matczyna bezwzględność sprawiły, że C. miała szansę odkrywać kim tak naprawdę jest.
Mówi się, że człowiek na początku jest białą kartką. Ale wiesz co? Ja myślę, że już od urodzenia byłam po prostu "zła" jak twierdzą te pełzające larwy, otaczające nas z każdej strony.
Jeśli jej wyobrażenie było iluzją to równie dobrze mogłoby być tak samo w przypadku niego. Śnił swój realistyczny sen, marzył o nieodkrytych rejonach ludzkiego cierpienia, pragnął się wreszcie nasycić tak, by już nigdy nie chodzić głodnym. Ale jeśli wszelka iluzja miała zniknąć to prawda, która czaiła się niczym pokrzywdzona przez nich ofiara, mogła doprowadzić do ostatecznego upadku. I utracenia gładkiej powierzchni pod stopami.
A być może złudzenia stały się dla Ciebie na tyle smakowite, że przestałeś już wgłębiać się w coś mocniej i mocniej.
Kolana na które je rzucił, były wymuszone, niedbałe, nieszczere i pozbawione tak naprawdę tego, czego pragnął. To był zaledwie zamiennik, który tymczasowo miał zaspokoić żołądek. Ale tak? Nic poza tym. Uważała siebie za prawdziwą, za tą, która nie pozwalała dłużej na to by ktoś zakładał jej sznurki i za nie pociągał. Nie zamierzała już dłużej spełniać roli marionetki, chcąc zwyczajnie poczuć rozkosz z bycia prawdziwą sobą, chociaż i tak musiała zakładać maskę by nie zostać złapaną na stałe.
Conjunctivus mijał - zamiast oślepiającego światła, widziała rozmazany obraz i mnóstwo odblasków, które chciały się przedrzeć przez mglistą przepaść. Kiedy zwróciła oczy gdzieś w stronę Lestrange'a przypominał bardziej rzeźbę zbudowaną z ciemniejszych odcieni na tle nikłego światła padającego z otwartego okna niż żywego człowieka. Głowa niemniej nadal jej pulsowała, a kajdany skrzętnie utrudniały jej wykonywanie jakichkolwiek ruchów by mogła cokolwiek z tym zrobić.
Nie potrzebowała być diamentem, nie chciała być kolejnym klejnotem w jego wymyślnej kolekcji. Wolała nawet zostać uznaną przez niego za bezwartościową, obiekt który wzbudza irytację, następnie złość a na koniec nienawiść. Skrupulatnie się tego trzymała. Chociaż uważał jej ciało za bezwartościowe to nie zamierzał jej puścić. Jak żebrak, jak głupiec, który przywdział szaty króla i dostrzegł coś, co mogłoby być zarówno wszystkim jak i niczym.
Nie, nie, nie.
Nie, nie, nie.
To moje ciało, moja zniszczona dusza, moje zwycięskie życie.
Wszystko to moje.
Chichot przemijał. W swój teatrzyk wciągnęła drugiego brata. Lista aktorów na kolejny spektakl systematycznie rosła, dostarczając jej nowych statystyk. Rabastan był zaledwie jej przyszłą ofiarą, kimś kto otrzyma kilka prac by się jej przysłużyć. Chichot całkowicie znikł, teraz pozostało jedynie oczekiwanie. I ból wymieszany z żalem i złością. Chciała go zobaczyć. Chciała spojrzeć wprost w jego oczy by je dobrze zapamiętać. Zjeżyła się pod wpływem tego stwierdzenia i prychnęła ciężko. Głowa już przestała tak mocno boleć. Nie odpowiedziała, zamiast tego zacisnęła drżące wargi w cienką linię i spojrzała gdzieś w bok, czując upokorzenie, które chciało wyrwać się z jej piersi.
Puściła go i jej ręka bezwładnie opadła na dół. I tak dobrze go nie widziała, a barwy teraz pulsowały, dostarczając jej dodatkowej porcji migreny. Potrzebowała przynajmniej jeszcze kilku minut, których jednak nie zamierzał jej dawać. Zamiast tego zakneblował ją bez żadnego ostrzeżenia. W lodowatych oczach mignęło zaskoczenie, które bardzo szybko przerodziło się w irytację, a od niej była już bardzo szybka droga ku wściekłości. W głowie pojawiało się mnóstwo słów, rzeczy, które chciałaby zrobić, ale zarówno knebel jak i kajdany jej w tym nie pomagały. Zaczęła się nawet tarmosić, sprawiając, że łańcuchy ocierały jej o jej ciało, boleśnie wbijając w skórę. Pulsujący ból przestał mieć znaczenie. Jednak słowa... jego kolejne słowa... doprowadziły do jej znieruchomienia i powolnego zwrócenia głowy w stronę z której wydobywał się głos Rudolfa. Tkwiła tak nieruchomo przez kilka dobrych minut, podczas których odważył się musnąć jej szyję i wypowiedzieć kolejne zdania. Zdania, które sprawiły, że krzyk chciał przebić się przez materiał knebla i zranić chociaż jego uszy, zagłuszyć kłamliwe oszczerstwa. Poczerwieniała na twarzy, zaczęła się ponownie miotać w miejscu, zupełnie nie przejmując się tym, że po łańcuchach na jej białym ciele zostaną ślady. Chciała by cierpiał, chciała by pożarł swój własny język, zapłacił za to wszystkim, co miał. Nie zamierzała tego tak zostawić.
- Khyhm! HMPH...! - Tylko takie dźwięki były w stanie się z niej wydobyć. A następnie, kiedy ponownie ośmielił się na swój zwodniczy krok, wykonała ruch swoją głową, chcąc go trafić wprost w czoło, a za nią poszła reszta jej długiego ciała.
Imadło zniknęło. Jeden ból zelżał, drugi wzrósł.
Trzecia i ostatnia żaróweczka pękła.
Pierdol się. Pierdol się. Pierdol się. PIERDOL SIĘ. PIERDOL SIĘ. PIERDOL SIĘ! PIERDOL SIĘ! PIERDOL SIĘ!
Trafiła i runęła na niego, zamierzając atakować całym swoim ciałem, które tkwiło w łańcuchach, nawet jeśli będzie musiała przez to sama cierpieć.
To jednak nie miało znaczenia.
Pragnęła jego bólu.
~
Uderzenie z bańki: 3~4
Przybywaszże utopić swą szyderczą zmorę?
Czy spodziewasz się zgasić w rozpasanej hecy
Owo trawiące piekło, co ci w sercu gore?
Tyś pradawnej boleści wiecznotrwały cerber!
Tyś odwieczna krynica grzechu i głupoty!
Poprzez wygiętą kratę żółtych twoich żeber
Dotychmiast widzę gadów nienasytnych sploty.
Atakowali bezpośrednio, nie widząc potrzeby by kryć się ze swoimi kaprysami, które ciągnęły ich na samo dno. Grzeszył on, grzeszyła i ona, oboje zresztą drwili z dawno zapisanych wersów, które wszak dotyczyły Jeźdźców. On prężył się w słońcu, wiecznie nienasycony wąż o skórze pozornie silniejszej od niej. Szarozielone łuski z czerwonymi odblaskami ostrzegawczo upominały właśnie ją. Żmiję, która również walczyła o swój teren. Zmieniali płaszczyzny, bawili się formą, tworzyli swoje własne zamknięte show, które wzbudziłoby niejedno zgorszenie. Gorące płomienie wymieszały się z tymi zimnymi, tworząc niezrozumiałą mieszankę, aż w końcu zostawał sam dym. Dym z dawno zgaszonych już papierosów.
Wolność? Jaka wolność? Wolności nie ma, głupcze.
Jej pozycja była wymagająca, zwłaszcza, że z całej czwórki tylko jej skronie zdobiła korona. Reszta musiała się zadowolić innymi insygniami. I na chorobę znajdzie się metoda. W końcu w Królestwie, gdzie nie będzie nikogo z wyjątkiem jej, nie ma prawa pójść coś nie tak. Piękno zostanie zachowane by mogła się nim rozkoszować, mieć na wyciągnięcie ręki bez obawy, że zostanie jej ono odebrane. Nigdy nie miała zwolenników, przynajmniej takich zwolenników, którzy byliby w stanie przetrwać dłużej, niż kilka sekund. Nie potrzebowała nikogo, przez tyle lat nauczyła się żyć bez konieczności sięgania po kogokolwiek. Czasem tylko wykorzystywała kogoś by móc po gęsto udekorowanej trupami drodze przejść do swojego celu, który majaczył na zimowym horyzoncie jej oczu.
Jedynie czym mógłbyś rządzić to szczurami w Azkabanie.
Nie tworząc miejsca dla robaków, dla zarówno mugoli i czarodziei, nie musiałaby się obawiać zdrady, tego, że ktoś zdoła ją obalić.
Jeśli chcesz to wytnę Ci z kartonu Twą koronę.
Bo właśnie tyle jesteś wart.
Gdyby sięgnęła po jego myśli, gdyby tylko zanurzyła w nich swoje długie palce, rozdrapała te zakurzone wspomnienia za pomocą paznokci...! To właśnie czołgałby się u jej stóp, odczuwając rozsadzający go od środka ból. Wszelkie paskudztwo już teraz samo się pożerało w walce o przetrwanie. Niektórym więc zostało tylko stanie z boku i przyglądanie się tej całej sytuacji. Były to nieliczne wyjątki. Wyjątki, które zdawały sobie sprawę, że nie muszą niepotrzebnie brudzić się w gównie by utrzymać swoją wartość. Głód mógł jednak poczekać, aż Zwycięstwo pociągnie go za sobą, zaprowadzi na sam środek sceny, pochwyci w żelazne objęcia by zatańczyć z nim ostatni taniec ku uciesze samej śmierci - tej śmierci, która od zawsze wyznaczała robakom kres ich żyć. Ta druga zaś Śmierć byłaby zbyt zajęta sprzątaniem po przedstawieniu.
Była głodna, a zarazem syta. Nie umieszczała się bezwzględnie w jednym miejscu, lawirując niczym Czarny Łabędź na swych cienkich nóżkach na środku linii. Pozyskiwanie kontroli rozpoczynała od siebie, władza była w środku jej głowy, czekając na odpowiedni moment... Była wszak Królową Śniegu odzianą w Szkarłatne Szaty. W kieszeniach miała pochowane odpowiednie karty, by móc je użyć w dniu Sądu Ostatecznego. Pani Matka była zaledwie jedną z większych skrzyneczek, które schowała w głębi siebie, nie zamierzając otwierać jej ponownie. Była impulsem, a jej lekcje, jej czyny... jej matczyna bezwzględność sprawiły, że C. miała szansę odkrywać kim tak naprawdę jest.
Mówi się, że człowiek na początku jest białą kartką. Ale wiesz co? Ja myślę, że już od urodzenia byłam po prostu "zła" jak twierdzą te pełzające larwy, otaczające nas z każdej strony.
Jeśli jej wyobrażenie było iluzją to równie dobrze mogłoby być tak samo w przypadku niego. Śnił swój realistyczny sen, marzył o nieodkrytych rejonach ludzkiego cierpienia, pragnął się wreszcie nasycić tak, by już nigdy nie chodzić głodnym. Ale jeśli wszelka iluzja miała zniknąć to prawda, która czaiła się niczym pokrzywdzona przez nich ofiara, mogła doprowadzić do ostatecznego upadku. I utracenia gładkiej powierzchni pod stopami.
A być może złudzenia stały się dla Ciebie na tyle smakowite, że przestałeś już wgłębiać się w coś mocniej i mocniej.
Kolana na które je rzucił, były wymuszone, niedbałe, nieszczere i pozbawione tak naprawdę tego, czego pragnął. To był zaledwie zamiennik, który tymczasowo miał zaspokoić żołądek. Ale tak? Nic poza tym. Uważała siebie za prawdziwą, za tą, która nie pozwalała dłużej na to by ktoś zakładał jej sznurki i za nie pociągał. Nie zamierzała już dłużej spełniać roli marionetki, chcąc zwyczajnie poczuć rozkosz z bycia prawdziwą sobą, chociaż i tak musiała zakładać maskę by nie zostać złapaną na stałe.
Conjunctivus mijał - zamiast oślepiającego światła, widziała rozmazany obraz i mnóstwo odblasków, które chciały się przedrzeć przez mglistą przepaść. Kiedy zwróciła oczy gdzieś w stronę Lestrange'a przypominał bardziej rzeźbę zbudowaną z ciemniejszych odcieni na tle nikłego światła padającego z otwartego okna niż żywego człowieka. Głowa niemniej nadal jej pulsowała, a kajdany skrzętnie utrudniały jej wykonywanie jakichkolwiek ruchów by mogła cokolwiek z tym zrobić.
Nie potrzebowała być diamentem, nie chciała być kolejnym klejnotem w jego wymyślnej kolekcji. Wolała nawet zostać uznaną przez niego za bezwartościową, obiekt który wzbudza irytację, następnie złość a na koniec nienawiść. Skrupulatnie się tego trzymała. Chociaż uważał jej ciało za bezwartościowe to nie zamierzał jej puścić. Jak żebrak, jak głupiec, który przywdział szaty króla i dostrzegł coś, co mogłoby być zarówno wszystkim jak i niczym.
Nie, nie, nie.
Nie, nie, nie.
To moje ciało, moja zniszczona dusza, moje zwycięskie życie.
Wszystko to moje.
Chichot przemijał. W swój teatrzyk wciągnęła drugiego brata. Lista aktorów na kolejny spektakl systematycznie rosła, dostarczając jej nowych statystyk. Rabastan był zaledwie jej przyszłą ofiarą, kimś kto otrzyma kilka prac by się jej przysłużyć. Chichot całkowicie znikł, teraz pozostało jedynie oczekiwanie. I ból wymieszany z żalem i złością. Chciała go zobaczyć. Chciała spojrzeć wprost w jego oczy by je dobrze zapamiętać. Zjeżyła się pod wpływem tego stwierdzenia i prychnęła ciężko. Głowa już przestała tak mocno boleć. Nie odpowiedziała, zamiast tego zacisnęła drżące wargi w cienką linię i spojrzała gdzieś w bok, czując upokorzenie, które chciało wyrwać się z jej piersi.
Puściła go i jej ręka bezwładnie opadła na dół. I tak dobrze go nie widziała, a barwy teraz pulsowały, dostarczając jej dodatkowej porcji migreny. Potrzebowała przynajmniej jeszcze kilku minut, których jednak nie zamierzał jej dawać. Zamiast tego zakneblował ją bez żadnego ostrzeżenia. W lodowatych oczach mignęło zaskoczenie, które bardzo szybko przerodziło się w irytację, a od niej była już bardzo szybka droga ku wściekłości. W głowie pojawiało się mnóstwo słów, rzeczy, które chciałaby zrobić, ale zarówno knebel jak i kajdany jej w tym nie pomagały. Zaczęła się nawet tarmosić, sprawiając, że łańcuchy ocierały jej o jej ciało, boleśnie wbijając w skórę. Pulsujący ból przestał mieć znaczenie. Jednak słowa... jego kolejne słowa... doprowadziły do jej znieruchomienia i powolnego zwrócenia głowy w stronę z której wydobywał się głos Rudolfa. Tkwiła tak nieruchomo przez kilka dobrych minut, podczas których odważył się musnąć jej szyję i wypowiedzieć kolejne zdania. Zdania, które sprawiły, że krzyk chciał przebić się przez materiał knebla i zranić chociaż jego uszy, zagłuszyć kłamliwe oszczerstwa. Poczerwieniała na twarzy, zaczęła się ponownie miotać w miejscu, zupełnie nie przejmując się tym, że po łańcuchach na jej białym ciele zostaną ślady. Chciała by cierpiał, chciała by pożarł swój własny język, zapłacił za to wszystkim, co miał. Nie zamierzała tego tak zostawić.
- Khyhm! HMPH...! - Tylko takie dźwięki były w stanie się z niej wydobyć. A następnie, kiedy ponownie ośmielił się na swój zwodniczy krok, wykonała ruch swoją głową, chcąc go trafić wprost w czoło, a za nią poszła reszta jej długiego ciała.
Imadło zniknęło. Jeden ból zelżał, drugi wzrósł.
Trzecia i ostatnia żaróweczka pękła.
Pierdol się. Pierdol się. Pierdol się. PIERDOL SIĘ. PIERDOL SIĘ. PIERDOL SIĘ! PIERDOL SIĘ! PIERDOL SIĘ!
Trafiła i runęła na niego, zamierzając atakować całym swoim ciałem, które tkwiło w łańcuchach, nawet jeśli będzie musiała przez to sama cierpieć.
To jednak nie miało znaczenia.
Pragnęła jego bólu.
~
Uderzenie z bańki: 3~4
- Mistrz Gry
Re: Mała sala
Pią Sty 22, 2016 9:35 pm
The member 'Caroline Rockers' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 3
'Pojedynek' :
Result : 3
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Pią Sty 22, 2016 9:55 pm
Jeśli kłujecie nas, czy nie krwawimy?
Jeśli łaskoczecie nas, czy nie śmiejemy się?
Jeśli trujecie nas, czy nie giniemy?
A jeśli nas krzywdzicie, czy nie mamy się zemścić?
Poprzez morza krwi i góry trupów, poprzez opary gnijących ochłapów, poprzez łuny zachodzących żywotów pędzili, czterech Jeźdźców na swych wiernych rumakach. Porzuciwszy zahamowania, odrzuciwszy w niepamięć śmiertelne granice, niepokonani popędzali świat. W odwiecznym wyścigu zmierzali ku opiewanej przez millenia władzy absolutnej, a pomniejsze żyjątka czmychały przed kopytami szkaradnych bestii w przerażeniu. Jedno tylko stawiało im czoła, jedno tylko panowało nad ich niepokornymi duchami, siejąc ziarno niepokoju w nieugiętych sercach. Czas. Czas rzucał ich na kolana, z dziecięcym chichotem wyrywając z ich piersi ostatnie tchnienie. Czas przerywał ich pogoń, Czas paraliżował ich werwę. Bo gdy wszystko inne przestanie istnieć, gdy Śmierć zabierze ludzi, którzy Głodni Zwycięstwa nieprzerwanie toczą Wojny, oni również opuszczą wypłowiałe grunty Ziemi. Tylko Czas zostanie, śmiejąc się cicho wobec ich śmiertelności.
Ich krew płynęła szkarłatem, ich oddech zamierał w piersi, ich ciała łamały się pod presją. Nieprzejednane dusze zamknięte w kruchych klatkach, mające wszystko i niemające niczego. Wszystko bowiem, co mogli wywalczyć w swych ludzkich życiach, zostanie im w końcu odebrane. Nic nie zostanie z ich siły, z ich pasji - nawet wspomnienia ulecą w nicość, gdy nie pozostanie nikt, kto mógłby o nich pamiętać. Tak więc trwali. Trwali, póki było im to dane.
Rudolf krwawił, chichocząc. Leżał na brudnej posadzce, przygnieciony jej cielskiem, zbitką kości, mięśni i srebra, wierzgającym zaciekle. Wbił różdżkę pomiędzy łańcuchy, wyszukując jej czubkiem kruche żebra.
- Bracchium Emendo! - sapnął, wiedząc, że trafi. To znaczy, trafiłby, gdyby zaklęcie nie zgasło, zanim jeszcze opuściło cisową różdżkę. Miał dość nieudanych zaklęć. Miał ich kurewsko dość i przez moment zastanawiał się, czy nie zanurzyć swych zębów w bladej twarzy Caroline. Czy nie przebrnąć przez miękką tkankę, czy nie wyrwać kawałka jej istnienia. Nie było to jednak możliwością.
Zamiast tego, objął dziewczynę. Jedną z dłoni zanurzył w ciemnych lokach, zaciskając wokół niej palce. Drugą przyciągnął ją do siebie, tuląc zaborczo, lecz nie udało mu się obrócić ich pozycji. Była kurewsko ciężka, jej waga wypchnęła całe powietrze z jego płuc. Nie byłby w stanie jej z siebie zrzucić, dlatego więc zdecydował się na ograniczenie szkód, jakie mogłaby wyrządzić. Swymi ramionami zabrał jej tylko kolejną z możliwości ruchu.
- Mogłaś powiedzieć... - wyrzucił z siebie, przytłoczony masą ciężkich łańcuchów i dziewczęcego ciała - ...że tak bardzo... potrzebujesz czułości... Dałbym Ci ją całą..
Był znużony ich potyczką. Pełna była niezręczności, pozbawiona gracji, którą najwybitniejsze z pojedynków nosiły. Nieuchronne zwycięstwo, które miało należeć do niego, opłacone zostało zbyt wielką ilością energii, by mogło przynosić satysfakcję. Chciał położyć kres tej chaotycznej szarpaninie. Przez jego głowę przeleciały setki pomysłów, które mógłby wykorzystać. Jeden tylko miał szansę powodzenia w plątaninie ich ciał, jednakże Rudolf natychmiastowo go odrzucił. Wystarczająco obnażył się przed nastoletnią suką, nie miał zamiaru wręczać jej na złotym talerzu kolejnej ze swych tajemnic. Tylko jedną osobę zaszczycił tą wiedzą, w przypływie lekkomyślności. Do kurwy nędzy, lekkomyślność zaczynała wdzierać się pomiędzy jego pierwsze i drugie imię. Było to miano, które przez jest wszystkie ekscesy zaczynało wydawać się niezwykle odpowiednie. Niewybaczalne. Przy pierwszej okazji skończy ich małe przedstawienie, spychając gówniarę ze sceny. A potem zamknie się w swojej sypialni i zastanowi się, dlaczego nie powinien skomponować wypowiedzenia. Jebać Śmierciożerców, jebać małoletnie sadystki. Po tym wszystkim należy mu się urlop. Wyjedzie na Karaiby, albo do Somalii. W cholerę z tym wszystkim.
---
Bracchium Emendo: 6,2
Zrzucenie z siebie Caroline: 2
Jeśli łaskoczecie nas, czy nie śmiejemy się?
Jeśli trujecie nas, czy nie giniemy?
A jeśli nas krzywdzicie, czy nie mamy się zemścić?
Poprzez morza krwi i góry trupów, poprzez opary gnijących ochłapów, poprzez łuny zachodzących żywotów pędzili, czterech Jeźdźców na swych wiernych rumakach. Porzuciwszy zahamowania, odrzuciwszy w niepamięć śmiertelne granice, niepokonani popędzali świat. W odwiecznym wyścigu zmierzali ku opiewanej przez millenia władzy absolutnej, a pomniejsze żyjątka czmychały przed kopytami szkaradnych bestii w przerażeniu. Jedno tylko stawiało im czoła, jedno tylko panowało nad ich niepokornymi duchami, siejąc ziarno niepokoju w nieugiętych sercach. Czas. Czas rzucał ich na kolana, z dziecięcym chichotem wyrywając z ich piersi ostatnie tchnienie. Czas przerywał ich pogoń, Czas paraliżował ich werwę. Bo gdy wszystko inne przestanie istnieć, gdy Śmierć zabierze ludzi, którzy Głodni Zwycięstwa nieprzerwanie toczą Wojny, oni również opuszczą wypłowiałe grunty Ziemi. Tylko Czas zostanie, śmiejąc się cicho wobec ich śmiertelności.
Ich krew płynęła szkarłatem, ich oddech zamierał w piersi, ich ciała łamały się pod presją. Nieprzejednane dusze zamknięte w kruchych klatkach, mające wszystko i niemające niczego. Wszystko bowiem, co mogli wywalczyć w swych ludzkich życiach, zostanie im w końcu odebrane. Nic nie zostanie z ich siły, z ich pasji - nawet wspomnienia ulecą w nicość, gdy nie pozostanie nikt, kto mógłby o nich pamiętać. Tak więc trwali. Trwali, póki było im to dane.
Rudolf krwawił, chichocząc. Leżał na brudnej posadzce, przygnieciony jej cielskiem, zbitką kości, mięśni i srebra, wierzgającym zaciekle. Wbił różdżkę pomiędzy łańcuchy, wyszukując jej czubkiem kruche żebra.
- Bracchium Emendo! - sapnął, wiedząc, że trafi. To znaczy, trafiłby, gdyby zaklęcie nie zgasło, zanim jeszcze opuściło cisową różdżkę. Miał dość nieudanych zaklęć. Miał ich kurewsko dość i przez moment zastanawiał się, czy nie zanurzyć swych zębów w bladej twarzy Caroline. Czy nie przebrnąć przez miękką tkankę, czy nie wyrwać kawałka jej istnienia. Nie było to jednak możliwością.
Zamiast tego, objął dziewczynę. Jedną z dłoni zanurzył w ciemnych lokach, zaciskając wokół niej palce. Drugą przyciągnął ją do siebie, tuląc zaborczo, lecz nie udało mu się obrócić ich pozycji. Była kurewsko ciężka, jej waga wypchnęła całe powietrze z jego płuc. Nie byłby w stanie jej z siebie zrzucić, dlatego więc zdecydował się na ograniczenie szkód, jakie mogłaby wyrządzić. Swymi ramionami zabrał jej tylko kolejną z możliwości ruchu.
- Mogłaś powiedzieć... - wyrzucił z siebie, przytłoczony masą ciężkich łańcuchów i dziewczęcego ciała - ...że tak bardzo... potrzebujesz czułości... Dałbym Ci ją całą..
Był znużony ich potyczką. Pełna była niezręczności, pozbawiona gracji, którą najwybitniejsze z pojedynków nosiły. Nieuchronne zwycięstwo, które miało należeć do niego, opłacone zostało zbyt wielką ilością energii, by mogło przynosić satysfakcję. Chciał położyć kres tej chaotycznej szarpaninie. Przez jego głowę przeleciały setki pomysłów, które mógłby wykorzystać. Jeden tylko miał szansę powodzenia w plątaninie ich ciał, jednakże Rudolf natychmiastowo go odrzucił. Wystarczająco obnażył się przed nastoletnią suką, nie miał zamiaru wręczać jej na złotym talerzu kolejnej ze swych tajemnic. Tylko jedną osobę zaszczycił tą wiedzą, w przypływie lekkomyślności. Do kurwy nędzy, lekkomyślność zaczynała wdzierać się pomiędzy jego pierwsze i drugie imię. Było to miano, które przez jest wszystkie ekscesy zaczynało wydawać się niezwykle odpowiednie. Niewybaczalne. Przy pierwszej okazji skończy ich małe przedstawienie, spychając gówniarę ze sceny. A potem zamknie się w swojej sypialni i zastanowi się, dlaczego nie powinien skomponować wypowiedzenia. Jebać Śmierciożerców, jebać małoletnie sadystki. Po tym wszystkim należy mu się urlop. Wyjedzie na Karaiby, albo do Somalii. W cholerę z tym wszystkim.
---
Bracchium Emendo: 6,2
Zrzucenie z siebie Caroline: 2
- Mistrz Gry
Re: Mała sala
Pią Sty 22, 2016 9:55 pm
The member 'Rudolf Lestrange' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 5, 1
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 1
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 5, 1
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 1
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Sob Sty 23, 2016 2:28 pm
Rano powieszę cię pewno –
dawno już nic nie wisiało.
Niech trumny czarne drewno
obejmie twe piękne ciało.
A gdy powstanie jedna wielka fala z tych wszystkich mórz to kogo spotka kara? Kto utonie w tych bezwstydnych czeluściach? Czy Jeźdźcom będzie dane ukryć się zanim Czas będzie chciał pchnąć ich również między trupy? Krew skapywała z ich ciał, zostawiając ścieżki tuż za ich końmi. Wojna zatrzymał się na krótką przerwę by podziwiać piękno zachodzącego słońca, wcześniej uważając, że będzie dobrze podrażnić się trochę ze Zwycięstwem. I ta, jak przystało na tę, która przodowała w ich paradzie, cofnęła się by zlitować się nad biednym zmęczonym towarzyszem, niespełnionym kochankiem, dopełniając tym samym swojej osobistej przegranej. I w ten sposób spłaciła część swojego długu. Ale cena ta jak wyrwa powstała w jej skamieniałym sercu. Czas sprawdzał ich na każdym kroku, wystawiał ich chętnie na środku teatru, który przejął od Losu. I w ten sposób świadomość przemijania stawała się jeszcze wyraźniejsza. Ale ona...! Ona zamierzała oszukać Czas, szukając zadowalającego rozwiązania, które pozwoli jej przetrwać i zrealizować swój jasny, jak lodowy kryształ w jej koronie, plan. Nie można było jednak zapominać, że cała ich czwórka, która stała się teraz trójką, była potrzebna. Bez nich ludzie mogliby czuć się za pewnie, mogliby zacząć zbytnio się panoszyć. A tak? Tak to oni kontrolowali sytuację, przejmowali inicjatywę i pchali całą akcję do przodu jak przystało na głównych aktorów. Ich marzenia niczym kwiaty rozkwitały w głowach, zajmując całą wolną powierzchnię. Kolory wybuchały pod wpływem ich dotyku, piękno zamieniało się w kamień, szczęście szlochało niewdzięcznie. Byli w końcu zwiastunem ostatecznej Apokalipsy. Czy bała się utraty swoich drobnych przyjemności, skutecznie pochowanych w tym chudym, ludzkim ciele? Możliwe, choć wolała się upierać, że uczucie strachu przestało być straszne i niepokonane. Pasja tkwiła w sile rozumu, a ten wszak nie mógł tak po prostu zniknąć z tego świata, zawsze odnajdując miejsce z którego mógłby działać. Pamięć... niektórzy twierdzili, że to w niej tkwi siła, że to ona pozwala na prawdziwą siłę i przetrwanie. Niektórzy zdawali się być niemalże dzięki temu wiecznie żywi. Może i im uda się zyskać coś na kształt tego, co otrzymał między innymi Salazar Slytherin? Kto wie. O ile przeżyje ktokolwiek na tym świecie, kto byłby w stanie wciąż pamiętać. Świat tylko pozornie wydawał się być wielki, tak naprawdę gdyby dobrze rozplanować użycie siły nie zostałoby z niego zupełnie nic.
Po żaróweczkach pozostały jedynie szczątki na metafizycznym podłożu jej mózgu. Była wręcz jak zwierzę, które zostało uwięzione i tylko czekało na okazję by się wydostać, by dostać w swe uwolnione ręce oprawcę. Z jego twarzy zostałaby wtedy tylko krwawa miazga. Ale nie mogła. Skutecznie pozbawił ją możliwości ruchu, a łańcuchy i knebel ledwo pozwalały jej na oddychanie. Przynajmniej krew, która sączyła się z małej rany na czole dostarczyła jej małej satysfakcji, która powoli zaczęła ją uspokajać. Po kilku sekundach przestała się wierzgać, wiedząc, że w tym momencie nic to nie da. Kiedy jego zaklęcie nie wypaliło, miała ochotę się roześmiać lecz nie mogła. Posłała mu więc - a przynajmniej wydawało jej się, że odnalazła wśród tych optycznych zawirowań jego twarz - pełne wewnętrznego zadowolenia spojrzenie. Leżała więc na nim, czując jak głowa jej pulsuje od uderzenia i jak ciało traci swoje siły. Znajdując się w takim położeniu, nie mogła sobie zbytnio na nic pozwolić, więc zmęczenie, które powoli skradało się w jej kierunku, w końcu zaczęło ją dopadać. Głowa wraz z chmarą ciemnych, długich kosmyków powoli opadła na jego pierś, a z zakneblowanych ust wyrwało się jedynie mruknięcie. To że mu ciążyła i że nie mógł prawidłowo wciągnąć powietrza do swych płuc to była tylko i wyłącznie jego wina. Teraz przynajmniej wiedział jak się czuła, będąc tak sparaliżowana. Kiedy ją objął, szereg ciarek przeszedł po jej kręgosłupie, a ona sama czuła się wręcz zakłopotana tym, że to zrobił. Jako że była kompletnie bez możliwości odepchnięcia się od niego, z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie, które zostało zniekształcone przez materiał skutecznie blokujący jej jamę ustną. Była wyczerpana i praktyczne bezsilna. I to było cholernie niesprawiedliwe uczucie.
Ale kurwa śmieszne, idioto. Jakbym mogła cokolwiek powiedzieć.
Dobre sobie.
Patrz jak się śmieję, tylko spójrz jak mi do śmiechu przez te twoje żenujące żarty.
Nie powinien oczekiwać gracji po tak toksycznych emocjach, po tańcu, który od początku do końca nie miał być niczym pięknym. Nikt nie powiedział, że otrzyma wszystko czego tylko zapragnie. Gdyby tylko nie była od początku tak ograniczona w swych ruchach, gdyby tylko... odrobinę... bardziej się skupiła... gdyby...
Przymknęła oczy, opierając się o jego pierś, wmawiając sobie, że to, co ją obejmuje to tylko dodatkowa porcja łańcuchów, gdy spoczywa sparaliżowana na kanapie obszytej miękkim materiałem. Był lekkomyślny i naiwny, skoro powierzał tajemnice warte jego życia uczennicom. Jego pewność siebie mieszała się z głupotą, jego chęć władzy oddalała się wraz z większymi odpływami. Z króla szachownicy zmieniał się w zaledwie w wieżę, która mogła poruszać się w pionie albo w poziomie.
Mogłaby się nawet zaśmiać z tej ironii losu, gdyby miała taką możliwość.
Pytanie, czy będziesz w stanie?
Jedna z zimnych dłoni drżąco spoczęła na jego plecach.
dawno już nic nie wisiało.
Niech trumny czarne drewno
obejmie twe piękne ciało.
A gdy powstanie jedna wielka fala z tych wszystkich mórz to kogo spotka kara? Kto utonie w tych bezwstydnych czeluściach? Czy Jeźdźcom będzie dane ukryć się zanim Czas będzie chciał pchnąć ich również między trupy? Krew skapywała z ich ciał, zostawiając ścieżki tuż za ich końmi. Wojna zatrzymał się na krótką przerwę by podziwiać piękno zachodzącego słońca, wcześniej uważając, że będzie dobrze podrażnić się trochę ze Zwycięstwem. I ta, jak przystało na tę, która przodowała w ich paradzie, cofnęła się by zlitować się nad biednym zmęczonym towarzyszem, niespełnionym kochankiem, dopełniając tym samym swojej osobistej przegranej. I w ten sposób spłaciła część swojego długu. Ale cena ta jak wyrwa powstała w jej skamieniałym sercu. Czas sprawdzał ich na każdym kroku, wystawiał ich chętnie na środku teatru, który przejął od Losu. I w ten sposób świadomość przemijania stawała się jeszcze wyraźniejsza. Ale ona...! Ona zamierzała oszukać Czas, szukając zadowalającego rozwiązania, które pozwoli jej przetrwać i zrealizować swój jasny, jak lodowy kryształ w jej koronie, plan. Nie można było jednak zapominać, że cała ich czwórka, która stała się teraz trójką, była potrzebna. Bez nich ludzie mogliby czuć się za pewnie, mogliby zacząć zbytnio się panoszyć. A tak? Tak to oni kontrolowali sytuację, przejmowali inicjatywę i pchali całą akcję do przodu jak przystało na głównych aktorów. Ich marzenia niczym kwiaty rozkwitały w głowach, zajmując całą wolną powierzchnię. Kolory wybuchały pod wpływem ich dotyku, piękno zamieniało się w kamień, szczęście szlochało niewdzięcznie. Byli w końcu zwiastunem ostatecznej Apokalipsy. Czy bała się utraty swoich drobnych przyjemności, skutecznie pochowanych w tym chudym, ludzkim ciele? Możliwe, choć wolała się upierać, że uczucie strachu przestało być straszne i niepokonane. Pasja tkwiła w sile rozumu, a ten wszak nie mógł tak po prostu zniknąć z tego świata, zawsze odnajdując miejsce z którego mógłby działać. Pamięć... niektórzy twierdzili, że to w niej tkwi siła, że to ona pozwala na prawdziwą siłę i przetrwanie. Niektórzy zdawali się być niemalże dzięki temu wiecznie żywi. Może i im uda się zyskać coś na kształt tego, co otrzymał między innymi Salazar Slytherin? Kto wie. O ile przeżyje ktokolwiek na tym świecie, kto byłby w stanie wciąż pamiętać. Świat tylko pozornie wydawał się być wielki, tak naprawdę gdyby dobrze rozplanować użycie siły nie zostałoby z niego zupełnie nic.
Po żaróweczkach pozostały jedynie szczątki na metafizycznym podłożu jej mózgu. Była wręcz jak zwierzę, które zostało uwięzione i tylko czekało na okazję by się wydostać, by dostać w swe uwolnione ręce oprawcę. Z jego twarzy zostałaby wtedy tylko krwawa miazga. Ale nie mogła. Skutecznie pozbawił ją możliwości ruchu, a łańcuchy i knebel ledwo pozwalały jej na oddychanie. Przynajmniej krew, która sączyła się z małej rany na czole dostarczyła jej małej satysfakcji, która powoli zaczęła ją uspokajać. Po kilku sekundach przestała się wierzgać, wiedząc, że w tym momencie nic to nie da. Kiedy jego zaklęcie nie wypaliło, miała ochotę się roześmiać lecz nie mogła. Posłała mu więc - a przynajmniej wydawało jej się, że odnalazła wśród tych optycznych zawirowań jego twarz - pełne wewnętrznego zadowolenia spojrzenie. Leżała więc na nim, czując jak głowa jej pulsuje od uderzenia i jak ciało traci swoje siły. Znajdując się w takim położeniu, nie mogła sobie zbytnio na nic pozwolić, więc zmęczenie, które powoli skradało się w jej kierunku, w końcu zaczęło ją dopadać. Głowa wraz z chmarą ciemnych, długich kosmyków powoli opadła na jego pierś, a z zakneblowanych ust wyrwało się jedynie mruknięcie. To że mu ciążyła i że nie mógł prawidłowo wciągnąć powietrza do swych płuc to była tylko i wyłącznie jego wina. Teraz przynajmniej wiedział jak się czuła, będąc tak sparaliżowana. Kiedy ją objął, szereg ciarek przeszedł po jej kręgosłupie, a ona sama czuła się wręcz zakłopotana tym, że to zrobił. Jako że była kompletnie bez możliwości odepchnięcia się od niego, z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie, które zostało zniekształcone przez materiał skutecznie blokujący jej jamę ustną. Była wyczerpana i praktyczne bezsilna. I to było cholernie niesprawiedliwe uczucie.
Ale kurwa śmieszne, idioto. Jakbym mogła cokolwiek powiedzieć.
Dobre sobie.
Patrz jak się śmieję, tylko spójrz jak mi do śmiechu przez te twoje żenujące żarty.
Nie powinien oczekiwać gracji po tak toksycznych emocjach, po tańcu, który od początku do końca nie miał być niczym pięknym. Nikt nie powiedział, że otrzyma wszystko czego tylko zapragnie. Gdyby tylko nie była od początku tak ograniczona w swych ruchach, gdyby tylko... odrobinę... bardziej się skupiła... gdyby...
Przymknęła oczy, opierając się o jego pierś, wmawiając sobie, że to, co ją obejmuje to tylko dodatkowa porcja łańcuchów, gdy spoczywa sparaliżowana na kanapie obszytej miękkim materiałem. Był lekkomyślny i naiwny, skoro powierzał tajemnice warte jego życia uczennicom. Jego pewność siebie mieszała się z głupotą, jego chęć władzy oddalała się wraz z większymi odpływami. Z króla szachownicy zmieniał się w zaledwie w wieżę, która mogła poruszać się w pionie albo w poziomie.
Mogłaby się nawet zaśmiać z tej ironii losu, gdyby miała taką możliwość.
Pytanie, czy będziesz w stanie?
Jedna z zimnych dłoni drżąco spoczęła na jego plecach.
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Sob Sty 23, 2016 10:52 pm
Wówczas polegną. Czarna, brudna toń pochłonie ich jestestwa, przygniatając nieznośną wagą ostateczności. Mętna ciecz scali się w ich płucach z rozpaczą, a ludzkie serca przestaną bić zapożyczonym rytmem. Ich insygnia zostaną wyrwane z bezużytecznych ramion, nieważne już w obliczu następującego końca. Pogrzebani zostaną pod miliardami ziaren własnych przestępstw, wśród pustych muszli urojonych skarbów, pozbawieni ciepłych promieni chwały. Wówczas nie pozostanie po nich nic.
Jednakże, Jeźdźcy nie zginą osamotnieni. Pociągną za sobą każde istnienie, zapędzą niewinne życia w rozwścieczone fale, by ich truchła wybrukowały im drogę poprzez środek Morza Wszechświata. Dopiero wtedy, gdy Świat nie będzie miał już zwłok do oddania, gdy wszelkie żywoty przeszłe, obecne i przyszłe zaznają swego końca, grunt zaszemrze pod kopytami nieulęknionych rumaków. Nie zaznają litości - dla ludzkości, dla Ziemi, nie dla siebie samych, dumnie spotykając swego kata.
Zwycięstwo również pozostawało wiecznie dumne, nie uginając karku przed ostrzem Rudolfa. Ostrzem, które rozcięłoby na pół to śmiertelne ciało, jej ambicje, jej marzenia, jej troski, wreszcie kładąc koniec jej męczarniom. Czy nie pragnęła tego, gdy tysięczny już raz lizała swe rany w kącie na podłodze? Czy nie chciała, by szaleństwo wreszcie opuściło jej drobną czaszkę, w której przecież nie było miejsca dla dwóch istot? Śmierć również była swoistym zwycięstwem. Metaforycznym szach-mat, zakończeniem tej wyczerpującej gry, jaka została im wszystkim narzucona.
Gdyby ta pozornie niewinna twarz Caroline nie rozjuszała Lestrange'a swym zakłamaniem, byłaby zyskała jego szacunek. Zaciekłość, z jaką trzymała się swej godności była zatrważająca. Cios, unik, obrona, cios, unik… musiała jednak wiedzieć, że jej towarzysz położy w końcu kres ich zmaganiom, musiała przewidzieć, w jakiej sytuacji przyjdzie jej się znaleźć. Nawet w głupocie znaleźć można odrobinę geniuszu, a ów geniusz trzymał ją wciąż przy życiu. Kącik jego ust drgnął, gdy wszelka siła opuściła w końcu skrępowane mięśnie uczennicy. W tej krótkiej chwili było coś mdląco słodkiego, wdzierającego się strumieniami w rudolfowe płuca, niemalże odbierając mu chęć do dalszej walki.
Niemalże, gdyż spełnienie płynące z ujarzmienia dzikiego stworzenia było znacznie większe. Zmylona równym oddechem Śmierciożercy Rockers nie mogła spodziewać się jego kolejnego ruchu. Po kilku minutach niczym nieprzerwanej ciszy, obrócił ich w mgnieniu oka. Teraz to Ślizgonka uwięziona była pod firmamentem jego ciała. Gdy z troską opuszczał jej głowę na posadzkę, był wszystkim, co mogła zobaczyć. Stała się zadziwiająco posłuszna, miękka pod jego dłońmi, niczym glina oczekująca na kolejną naturę nadaną jej formie. Postanowił ją wynagrodzić. Ostrożnie wyjął z ust dziewczyny knebel, mokry od śliny. Odrzucił go na bok, bez obrzydzenia. Nic co ludzkie nie było mu obce.
- Masz możliwość poprawienia swej sytuacji, Caroline. - powiedział, wciąż odgradzając ją od rzeczywistości. - Waż swe słowa ostrożnie, gdyż mogą być ostatnimi, jakie przyjdzie ci wypowiedzieć.
Spoglądał na tę twarz, której rysy złagodziło zmęczenie i miał nadzieję, że w jej umyśle został choć strzępek świadomości. Że wiedziała, iż drugiej szansy już nie otrzyma, a oferta kontraktu może wygasnąć w przeciągu sekund. Wcale nie musiał jej zabijać, by móc ją unieszkodliwić. Wystarczyło, by włożył ten knebel w jej pełne usteczka i wepchnął do jednej z klasowych szaf. Był niemalże pewien, że w razie dostrzeżenia przez szkolną społeczność jej zniknięcia, nikt nie podejrzewałby Avellina Louvel o popełnienie tak karygodnej zbrodni. W kieszeni wciąż miał jej różdżkę, której mógłby pozbyć się w momencie, w którym jego własna stanowiła okaz niewinności. Szczątki jej rozsądku pochłonęłaby czarna toń ciemności, a drewniane ścianki przygniotą wagą swej niezłomności, a jej magia zostanie wyrwana z jej uwięzionych dłoni, bezużyteczna już w obliczu braku różdżki. Pamięć o niej w końcu zostanie pogrzebana, wraz z iluzjami Zwycięstwa.
---
Obrócenie siebie i Rockers: 6
Jednakże, Jeźdźcy nie zginą osamotnieni. Pociągną za sobą każde istnienie, zapędzą niewinne życia w rozwścieczone fale, by ich truchła wybrukowały im drogę poprzez środek Morza Wszechświata. Dopiero wtedy, gdy Świat nie będzie miał już zwłok do oddania, gdy wszelkie żywoty przeszłe, obecne i przyszłe zaznają swego końca, grunt zaszemrze pod kopytami nieulęknionych rumaków. Nie zaznają litości - dla ludzkości, dla Ziemi, nie dla siebie samych, dumnie spotykając swego kata.
Zwycięstwo również pozostawało wiecznie dumne, nie uginając karku przed ostrzem Rudolfa. Ostrzem, które rozcięłoby na pół to śmiertelne ciało, jej ambicje, jej marzenia, jej troski, wreszcie kładąc koniec jej męczarniom. Czy nie pragnęła tego, gdy tysięczny już raz lizała swe rany w kącie na podłodze? Czy nie chciała, by szaleństwo wreszcie opuściło jej drobną czaszkę, w której przecież nie było miejsca dla dwóch istot? Śmierć również była swoistym zwycięstwem. Metaforycznym szach-mat, zakończeniem tej wyczerpującej gry, jaka została im wszystkim narzucona.
Gdyby ta pozornie niewinna twarz Caroline nie rozjuszała Lestrange'a swym zakłamaniem, byłaby zyskała jego szacunek. Zaciekłość, z jaką trzymała się swej godności była zatrważająca. Cios, unik, obrona, cios, unik… musiała jednak wiedzieć, że jej towarzysz położy w końcu kres ich zmaganiom, musiała przewidzieć, w jakiej sytuacji przyjdzie jej się znaleźć. Nawet w głupocie znaleźć można odrobinę geniuszu, a ów geniusz trzymał ją wciąż przy życiu. Kącik jego ust drgnął, gdy wszelka siła opuściła w końcu skrępowane mięśnie uczennicy. W tej krótkiej chwili było coś mdląco słodkiego, wdzierającego się strumieniami w rudolfowe płuca, niemalże odbierając mu chęć do dalszej walki.
Niemalże, gdyż spełnienie płynące z ujarzmienia dzikiego stworzenia było znacznie większe. Zmylona równym oddechem Śmierciożercy Rockers nie mogła spodziewać się jego kolejnego ruchu. Po kilku minutach niczym nieprzerwanej ciszy, obrócił ich w mgnieniu oka. Teraz to Ślizgonka uwięziona była pod firmamentem jego ciała. Gdy z troską opuszczał jej głowę na posadzkę, był wszystkim, co mogła zobaczyć. Stała się zadziwiająco posłuszna, miękka pod jego dłońmi, niczym glina oczekująca na kolejną naturę nadaną jej formie. Postanowił ją wynagrodzić. Ostrożnie wyjął z ust dziewczyny knebel, mokry od śliny. Odrzucił go na bok, bez obrzydzenia. Nic co ludzkie nie było mu obce.
- Masz możliwość poprawienia swej sytuacji, Caroline. - powiedział, wciąż odgradzając ją od rzeczywistości. - Waż swe słowa ostrożnie, gdyż mogą być ostatnimi, jakie przyjdzie ci wypowiedzieć.
Spoglądał na tę twarz, której rysy złagodziło zmęczenie i miał nadzieję, że w jej umyśle został choć strzępek świadomości. Że wiedziała, iż drugiej szansy już nie otrzyma, a oferta kontraktu może wygasnąć w przeciągu sekund. Wcale nie musiał jej zabijać, by móc ją unieszkodliwić. Wystarczyło, by włożył ten knebel w jej pełne usteczka i wepchnął do jednej z klasowych szaf. Był niemalże pewien, że w razie dostrzeżenia przez szkolną społeczność jej zniknięcia, nikt nie podejrzewałby Avellina Louvel o popełnienie tak karygodnej zbrodni. W kieszeni wciąż miał jej różdżkę, której mógłby pozbyć się w momencie, w którym jego własna stanowiła okaz niewinności. Szczątki jej rozsądku pochłonęłaby czarna toń ciemności, a drewniane ścianki przygniotą wagą swej niezłomności, a jej magia zostanie wyrwana z jej uwięzionych dłoni, bezużyteczna już w obliczu braku różdżki. Pamięć o niej w końcu zostanie pogrzebana, wraz z iluzjami Zwycięstwa.
---
Obrócenie siebie i Rockers: 6
- Mistrz Gry
Re: Mała sala
Sob Sty 23, 2016 10:52 pm
The member 'Rudolf Lestrange' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 5
'Pojedynek' :
Result : 5
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Nie Sty 24, 2016 12:26 am
Brzmiało to jak szybki, nagły koniec, którego nijak nie dało się przewidzieć. Nie została podana żadna konkretna data, jakby Czas bawił się z nimi, aż do samego ostatecznego zakończenia. Czyż nie było to w jakiś sposób paradoksem? Oni, Ci którzy zdawali sobie sprawę z tego, że ludzkie indywidualne drogi powoli zanikają, nie wiedzieli zupełnie nic, kiedy nastąpi ich ostatnia podróż, kiedy pozostanie sama lodowa pustynia, której piasek będzie uderzał w ich twarze.
Nie zostanie więc nic? Zupełnie nic...? Przecież właśnie wtedy cała kraina powinna być nagrodą!
Chociaż nie mogła istnieć bez Wojny, Śmierci i Głodu to jednak to właśnie ich najbardziej nienawidziła i tylko widok ich przegranej mógł poruszyć zamarznięte serce. Dopóki mogli poruszać się po tej szachownicy, wszystko zdawało się możliwe. Nie zostali wycofani z gry, utrzymywali się pewnie na przeznaczonych do tego polach. Ale warto przecież wspomnieć, że obecnie tylko ich dwójka była widoczna i rozpoznawalna. Ona była kolorem czarnym, on białym, bo biel bardziej mu pasowała. Pozostanie więc im na końcu rozgrywki z uśmiechem przyjąć koniec.
Czy to nie nazywa się przypadkiem myśleniem życzeniowym?
Przecież już mówiłam Ci wcześniej, że z radością mogę przyjąć rolę Twojego kata.
Nawet jeśli w środku cała rozpadałaby się na drobne kawałki to nie chciała się z nim tym dzielić, dać mu tej satysfakcji, tego uczucia spełnienia i całkowitego nasycenia. Będąc dumną, nie mogła dać sobą tak po prostu pomiatać. Dlatego by nie sięgnął po jej ambicje, marzenia, sny, by nie zobaczył, co znajduje się gdzieś w nieprzejrzystych głębinach ciemnego jeziora, skutecznie je w sobie zatopiła niczym najdrogocenniejsze skarby. Póki miała plany i cele to mogła żyć, nawet jeśli oznaczałoby to życie samotnie ze świadomością samodzielnego dźwigania swojego pełnego bagażu. Nie przeszkadzało jej to przecież. Dzięki temu mogła przetrwać.
I czy na końcu nie wzbiję się w powietrze za pomocą własnych skrzydeł? Los Ikara nigdy nie był mi przeznaczony.
Szaleństwo nie było przecież czymś aż tak złym, żeby należało się go pozbywać. Sam powinien o tym wiedzieć najlepiej, bo w końcu znajdował się w jego sidłach, karmiony przez to, co akurat zostawało mu podane.
Była zmęczona, tak bardzo zmęczona, dawno nie znajdywała się w takim stanie jak dziś. Nawet okres bezpośrednio po błoniach nie wydawał się jej aż tak wyczerpujący jak to, co ofiarował jej dzisiaj Lestrange. Gra. Czy można było powiedzieć, że gra została na razie wstrzymana, czy też trwała nadal, przyjmując po prostu nowe zasady? Gdy ponownie otworzyła oczy, to co ją otaczało stało się wyraźniejsze i mniej bolesne, chociaż mimowolnie czuła jak drobne łzy zbierają się w jej kącikach, jakby dopiero co ziewnęła. Lodowce zniknęły za ciemnymi, ciężkimi chmurami w jej oczach, błyskawice przestały grzmieć... Nie było nawet deszczu. Po prostu zwyczajne, chłodne zachmurzenie. Nie miała przecież żadnych podstaw by pokazać mu prawdę, by odkrywać prawdziwe fragmenty samej siebie, nawet jeśli odważył się ujawnić swoje własne Ja. Mimowolnie jednak doceniała, że tak wytrwale chciał wyznaczać jej kolejne ruchy w tym tańcu, zmusić do uległości, która tak go zdawała się nęcić. W tamtym momencie była nawet w stanie przez dłuższy czas się po prostu nie ruszać i udawać, że Rudolf Lestrange jest naprawdę kanapą na której się akurat położyła. Słodycz posiadała w sobie gorzki jad.
Pozycja w której znaleźli się wcześniej się jednak zmieniła i teraz to ona znajdywała się pod nim, boleśnie uświadamiając sobie, że jej wizja była zwyczajnym kłamstwem, którym chciała usprawiedliwić to, dlaczego nie próbowała ponownie się tarmosić w tych przeklętych łańcuchach. Oczy, które nadal pozostawały otwarte, wpatrywały się w jego twarz z pozorną obojętnością i z wyraźnym zmęczeniem. Kiedy wyjął w końcu knebel z jej ust, zaczerpnęła więcej powietrza, przeczekała chwilę i je powoli wypuściła, językiem badając swoje podniebienie. Jeden z kącików jej warg uniósł się niemalże niezauważalnie do góry na jego słowa. Głowa Rockers przekręciła się w bok, byleby tylko nie reagować większym obrzydzeniem i dezorientacją na jego bliskość. Tak po prostu.
- Czego... oczekujesz? - Spytała cicho i ostrożnie, sprawdzając przy okazji stan swojego głosu, przyzwyczajając się do jego brzmienia. - Mojego milczenia...? Nie wiem, co Ci mam odpowiedzieć. Może jednak... może jednak chcesz usłyszeć pochwałę? Brawo, Rudolfie. Brawo. I jak? Teraz jest dobrze?
W końcu ponownie zwróciła na niego swoje chmurne oczy, mrużąc je niczym leniwy kot. Na jej usta wypłynął nawet na wpół drwiący, na wpół rozbawiony uśmiech, który podkreślił jej ciemne worki pod oczami i niemalże czarne włosy rozsypane wokół jej twarzy.
Miał tyle możliwości! Prawda? Prawda, że umiał dobrze kombinować? Ach ten Głód! Może i miał rację, może i nie miał, ja nie zamierzam teraz ani tego potwierdzać ani temu zaprzeczać.
Jej ręce uwięzione w łańcuchach powoli ułożyły się na wysokości jej brzucha. Spojrzenie dziewczyny stało się niemalże spokojnie, bojaźliwe, gdy tak się mu przyglądała.
- Wolisz Ognistą Whisky czy Skrzacie Wino?
To było nawet całkiem zabawne, tak po prostu zadawać pozornie bezsensowne pytania.
Nawet jeśli wmawiało się sobie, że wcale nie leży się pod ciężkim facetem i niezliczona ilością łańcuchów. Przynajmniej nie miała już knebla.
Nie zostanie więc nic? Zupełnie nic...? Przecież właśnie wtedy cała kraina powinna być nagrodą!
Chociaż nie mogła istnieć bez Wojny, Śmierci i Głodu to jednak to właśnie ich najbardziej nienawidziła i tylko widok ich przegranej mógł poruszyć zamarznięte serce. Dopóki mogli poruszać się po tej szachownicy, wszystko zdawało się możliwe. Nie zostali wycofani z gry, utrzymywali się pewnie na przeznaczonych do tego polach. Ale warto przecież wspomnieć, że obecnie tylko ich dwójka była widoczna i rozpoznawalna. Ona była kolorem czarnym, on białym, bo biel bardziej mu pasowała. Pozostanie więc im na końcu rozgrywki z uśmiechem przyjąć koniec.
Czy to nie nazywa się przypadkiem myśleniem życzeniowym?
Przecież już mówiłam Ci wcześniej, że z radością mogę przyjąć rolę Twojego kata.
Nawet jeśli w środku cała rozpadałaby się na drobne kawałki to nie chciała się z nim tym dzielić, dać mu tej satysfakcji, tego uczucia spełnienia i całkowitego nasycenia. Będąc dumną, nie mogła dać sobą tak po prostu pomiatać. Dlatego by nie sięgnął po jej ambicje, marzenia, sny, by nie zobaczył, co znajduje się gdzieś w nieprzejrzystych głębinach ciemnego jeziora, skutecznie je w sobie zatopiła niczym najdrogocenniejsze skarby. Póki miała plany i cele to mogła żyć, nawet jeśli oznaczałoby to życie samotnie ze świadomością samodzielnego dźwigania swojego pełnego bagażu. Nie przeszkadzało jej to przecież. Dzięki temu mogła przetrwać.
I czy na końcu nie wzbiję się w powietrze za pomocą własnych skrzydeł? Los Ikara nigdy nie był mi przeznaczony.
Szaleństwo nie było przecież czymś aż tak złym, żeby należało się go pozbywać. Sam powinien o tym wiedzieć najlepiej, bo w końcu znajdował się w jego sidłach, karmiony przez to, co akurat zostawało mu podane.
Była zmęczona, tak bardzo zmęczona, dawno nie znajdywała się w takim stanie jak dziś. Nawet okres bezpośrednio po błoniach nie wydawał się jej aż tak wyczerpujący jak to, co ofiarował jej dzisiaj Lestrange. Gra. Czy można było powiedzieć, że gra została na razie wstrzymana, czy też trwała nadal, przyjmując po prostu nowe zasady? Gdy ponownie otworzyła oczy, to co ją otaczało stało się wyraźniejsze i mniej bolesne, chociaż mimowolnie czuła jak drobne łzy zbierają się w jej kącikach, jakby dopiero co ziewnęła. Lodowce zniknęły za ciemnymi, ciężkimi chmurami w jej oczach, błyskawice przestały grzmieć... Nie było nawet deszczu. Po prostu zwyczajne, chłodne zachmurzenie. Nie miała przecież żadnych podstaw by pokazać mu prawdę, by odkrywać prawdziwe fragmenty samej siebie, nawet jeśli odważył się ujawnić swoje własne Ja. Mimowolnie jednak doceniała, że tak wytrwale chciał wyznaczać jej kolejne ruchy w tym tańcu, zmusić do uległości, która tak go zdawała się nęcić. W tamtym momencie była nawet w stanie przez dłuższy czas się po prostu nie ruszać i udawać, że Rudolf Lestrange jest naprawdę kanapą na której się akurat położyła. Słodycz posiadała w sobie gorzki jad.
Pozycja w której znaleźli się wcześniej się jednak zmieniła i teraz to ona znajdywała się pod nim, boleśnie uświadamiając sobie, że jej wizja była zwyczajnym kłamstwem, którym chciała usprawiedliwić to, dlaczego nie próbowała ponownie się tarmosić w tych przeklętych łańcuchach. Oczy, które nadal pozostawały otwarte, wpatrywały się w jego twarz z pozorną obojętnością i z wyraźnym zmęczeniem. Kiedy wyjął w końcu knebel z jej ust, zaczerpnęła więcej powietrza, przeczekała chwilę i je powoli wypuściła, językiem badając swoje podniebienie. Jeden z kącików jej warg uniósł się niemalże niezauważalnie do góry na jego słowa. Głowa Rockers przekręciła się w bok, byleby tylko nie reagować większym obrzydzeniem i dezorientacją na jego bliskość. Tak po prostu.
- Czego... oczekujesz? - Spytała cicho i ostrożnie, sprawdzając przy okazji stan swojego głosu, przyzwyczajając się do jego brzmienia. - Mojego milczenia...? Nie wiem, co Ci mam odpowiedzieć. Może jednak... może jednak chcesz usłyszeć pochwałę? Brawo, Rudolfie. Brawo. I jak? Teraz jest dobrze?
W końcu ponownie zwróciła na niego swoje chmurne oczy, mrużąc je niczym leniwy kot. Na jej usta wypłynął nawet na wpół drwiący, na wpół rozbawiony uśmiech, który podkreślił jej ciemne worki pod oczami i niemalże czarne włosy rozsypane wokół jej twarzy.
Miał tyle możliwości! Prawda? Prawda, że umiał dobrze kombinować? Ach ten Głód! Może i miał rację, może i nie miał, ja nie zamierzam teraz ani tego potwierdzać ani temu zaprzeczać.
Jej ręce uwięzione w łańcuchach powoli ułożyły się na wysokości jej brzucha. Spojrzenie dziewczyny stało się niemalże spokojnie, bojaźliwe, gdy tak się mu przyglądała.
- Wolisz Ognistą Whisky czy Skrzacie Wino?
To było nawet całkiem zabawne, tak po prostu zadawać pozornie bezsensowne pytania.
Nawet jeśli wmawiało się sobie, że wcale nie leży się pod ciężkim facetem i niezliczona ilością łańcuchów. Przynajmniej nie miała już knebla.
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Nie Sty 24, 2016 12:54 pm
Tak, Czas był złośliwym, prześmiewczym władcą. Wymierzał wyroki ku swej uciesze, żartując sobie z ludzkiego przemijania. Czas wybaczał, lecz nigdy nie zapominał - tak, Czas w chwili Twej śmierci przypomni Ci moment, w którym schlałaś się do nieprzytomności ze swym nemezis. Tak, Czas przypomni Ci również chwilę, w której w sypialni swej teściowej przymierzałaś jej suknie. Przypomni Ci również moment, w którym zniszczyłaś wszystko, co mogłabyś kiedyś kochać. I będzie chichotać, gdy krew na Twej twarzy zmiesza się ze słonymi łzami, spływając lśniącymi strumykami żalu w dół nieruchomej twarzy.
Nic nie bawiło Czasu tak, jak ludzkie rozczarowania. Nie będzie lodowej pustyni, nie będzie wiecznej pożogi, nie będzie pałaców stawianych na grząskim piachu, nie będzie nawet wymarzonej samotności. Wszystko zostanie nam zabrane, gdy uwierzymy, że wszystko udało nam się zdobyć. Gromadzone skarby rozpłyną się w zatrutym odorem śmierci powietrzu, niby ten dym papierosowy. Nie będzie nawet szczątków do pogrzebania. Jakże nienaturalną jest ta wizja - lecz czy sami Jeźdźcy nie są wybrykami natury? Zaprzeczeniem wszystkich jej praw, wszystkich kodeksów i założeń, brukającym wszelkie granice?
Tak, szaleństwo napędzające ich wątłe niegdyś ciała było czymś nieziemskim. Było czymś, co uskrzydlało śmiertelne formy, by w ułamku sekundy rozerwać te skrzydła na strzępy. A jednak oni wciąż łudzili się, że obłęd umiłował sobie właśnie ich, że to właśnie oni stali się jego faworytami. Naiwnie wierzyli, że potężne skrzydła bić będą do końca wieczności, że ich ostrza nigdy nie ulegną stępieniu, że ich koron nie splugawi rdza. W tej niezłamanej wierze mieli znaleźć swą klęskę. Być może nie dziś, nie jutro, nie za miesiąc. Być może w następnej minucie. Nawet to zależało od łaski Czasu.
Caroline zdana była teraz na łaskę Rudolfa. Choć jej umysł - niezręcznie sklejone fragmenty roztrzaskanej jaźni - mógł buntować się przeciwko tej wiedzy, zmiatając jej z powierzchni jej płytkiej świadomości, fakt ten pozostawał niezmienny. To Rudolf dzierżył w swej dłoni niemalże wszystkie karty - dziewczynie pozostał w rękawie tylko as pik, jej wola i upór. Pozwoli jej go zatrzymać. Póki co.
- Nie, panno Rockers - zaśmiał się ze szczerym rozbawieniem, szybkim ruchem dłoni odrzucając z czoła zbłąkany lok. - Od tego mam mamusię i tatusia. Z tobą zaś chciałbym zawrzeć pewien kontrakt. Korzystny dla naszej dwójki.
Jego relacja z rodziną była skomplikowana, poplątana niczym nić Ariadny prowadząca do korzeni Lestrange'a. Rudolf był synem swej matki i swego ojca, był synem wolności, był synem magii, synem wilków, a wszystkie te aspekty jego persony toczyły ze sobą stały bój. Gdy wracał do wielkiej, rodzinnej posiadłości, wolność pozostawiał za drzwiami. Niestety, nigdy nie mógł pozbyć się widma swych opiekunów, ich dumy i ambicji, które przecież płynęły w jego żyłach. Choć nigdy nie ważyłby się tego przyznać, przez 11 lat, w trakcie których był na ich wyłączność, zdążyli wykreować go na swój obraz. Severine mogła być zaledwie echem odrzuconej dyscypliny, lecz ojciec Rudolfa widoczny był w rysach jego twarzy, w jej mikrowyrazach, nawet w pielęgnowanym zaroście. A on miał czelność nazywać się swym własnym człowiekiem.
- Preferuję Smoczą Brandy - uśmiechnął się, niezbity z tropu tym nagłym pytaniem. Podniósł się, oswabadzając Caroline z ciężaru swego ciała. - Widzisz, jak miło nam się rozmawia? Krok po kroczku i może nawet pozbędziemy się tych niewygodnych łańcuchów.
Niczym z dzikim zwierzęciem, stosował system nagród. Drobne gesty były niczym psie przysmaki, rzucane ślizgońskiej suce niedbale. Jeżeli będzie grzeczna, jej wygłodzony brzuszek znów wypełni godność i swoboda. Jeżeli będzie grzeczna, być może Rudolf poczęstuje ją kiedyś winem z rodzinnej piwniczki.
Nic nie bawiło Czasu tak, jak ludzkie rozczarowania. Nie będzie lodowej pustyni, nie będzie wiecznej pożogi, nie będzie pałaców stawianych na grząskim piachu, nie będzie nawet wymarzonej samotności. Wszystko zostanie nam zabrane, gdy uwierzymy, że wszystko udało nam się zdobyć. Gromadzone skarby rozpłyną się w zatrutym odorem śmierci powietrzu, niby ten dym papierosowy. Nie będzie nawet szczątków do pogrzebania. Jakże nienaturalną jest ta wizja - lecz czy sami Jeźdźcy nie są wybrykami natury? Zaprzeczeniem wszystkich jej praw, wszystkich kodeksów i założeń, brukającym wszelkie granice?
Tak, szaleństwo napędzające ich wątłe niegdyś ciała było czymś nieziemskim. Było czymś, co uskrzydlało śmiertelne formy, by w ułamku sekundy rozerwać te skrzydła na strzępy. A jednak oni wciąż łudzili się, że obłęd umiłował sobie właśnie ich, że to właśnie oni stali się jego faworytami. Naiwnie wierzyli, że potężne skrzydła bić będą do końca wieczności, że ich ostrza nigdy nie ulegną stępieniu, że ich koron nie splugawi rdza. W tej niezłamanej wierze mieli znaleźć swą klęskę. Być może nie dziś, nie jutro, nie za miesiąc. Być może w następnej minucie. Nawet to zależało od łaski Czasu.
Caroline zdana była teraz na łaskę Rudolfa. Choć jej umysł - niezręcznie sklejone fragmenty roztrzaskanej jaźni - mógł buntować się przeciwko tej wiedzy, zmiatając jej z powierzchni jej płytkiej świadomości, fakt ten pozostawał niezmienny. To Rudolf dzierżył w swej dłoni niemalże wszystkie karty - dziewczynie pozostał w rękawie tylko as pik, jej wola i upór. Pozwoli jej go zatrzymać. Póki co.
- Nie, panno Rockers - zaśmiał się ze szczerym rozbawieniem, szybkim ruchem dłoni odrzucając z czoła zbłąkany lok. - Od tego mam mamusię i tatusia. Z tobą zaś chciałbym zawrzeć pewien kontrakt. Korzystny dla naszej dwójki.
Jego relacja z rodziną była skomplikowana, poplątana niczym nić Ariadny prowadząca do korzeni Lestrange'a. Rudolf był synem swej matki i swego ojca, był synem wolności, był synem magii, synem wilków, a wszystkie te aspekty jego persony toczyły ze sobą stały bój. Gdy wracał do wielkiej, rodzinnej posiadłości, wolność pozostawiał za drzwiami. Niestety, nigdy nie mógł pozbyć się widma swych opiekunów, ich dumy i ambicji, które przecież płynęły w jego żyłach. Choć nigdy nie ważyłby się tego przyznać, przez 11 lat, w trakcie których był na ich wyłączność, zdążyli wykreować go na swój obraz. Severine mogła być zaledwie echem odrzuconej dyscypliny, lecz ojciec Rudolfa widoczny był w rysach jego twarzy, w jej mikrowyrazach, nawet w pielęgnowanym zaroście. A on miał czelność nazywać się swym własnym człowiekiem.
- Preferuję Smoczą Brandy - uśmiechnął się, niezbity z tropu tym nagłym pytaniem. Podniósł się, oswabadzając Caroline z ciężaru swego ciała. - Widzisz, jak miło nam się rozmawia? Krok po kroczku i może nawet pozbędziemy się tych niewygodnych łańcuchów.
Niczym z dzikim zwierzęciem, stosował system nagród. Drobne gesty były niczym psie przysmaki, rzucane ślizgońskiej suce niedbale. Jeżeli będzie grzeczna, jej wygłodzony brzuszek znów wypełni godność i swoboda. Jeżeli będzie grzeczna, być może Rudolf poczęstuje ją kiedyś winem z rodzinnej piwniczki.
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Nie Sty 24, 2016 1:59 pm
Czy ktokolwiek był w stanie pokonać tego władcę, który od samego początku dzierżył w swych rękach największą władzę? Ludzkie przemijanie... choćby nie wiadomo jak się starała i tak nie będzie mogła całkowicie pokonać czegoś, co przychodziło przecież dość naturalnie, wedle praw, które już od dawien dawna zostały ustanowione. Wciąż i wciąż musiała pamiętać, że jej życie mimo wszystko jest krótkie, że z każdą mijaną sekundą, minutą, godziną ma coraz mniej czasu do zrealizowania swoich celów. Jej koniec wydawał się być przecież wystarczająco daleki, by jeszcze nie musiała aż nadto zawracać sobie tym głowy.
Jesteś pewien, że poradziłbyś sobie z rolą mojego największego wroga? Dotychczas ten zaszczyt miał zaledwie Śmierć ukryty za ponurą twarzą krwiopijcy.
Czy Ty w ogóle dążysz do tego by stać się moim odwiecznym wrogiem?
Suknie, bale, spotkania, teściowe...! To zdawało się być w tym momencie takie odległe, takie nieważne! W szkole nie czuła tego nacisku ani potrzeby spełniania zachcianek matki. W Hogwarcie mogła niemalże robić wszystko, a zarazem nic. Zniszczenie było błogosławieństwem, mogłaby nawet zacząć unosić ręce do modlitwy i paść na kolana przed takimi wartościami godnymi tylko Piekła. Może i ona będzie wtedy chichotać, no bo... komu potrzebna jest miłość? Bez niej również da się żyć, a ludzkie robaczki niepotrzebnie tylko to wyolbrzymiają. Nawet jego Pan to wiedział.
A Ty, Rudolfie? Co dla Ciebie się liczy?
Będziemy razem płakać jak już nadejdzie koniec?
Rozczarowania były dla Czasu jak czerwony dywan - kiedy stawał na nich, czuł się niczym jedna z tych gwiazd, które lśnią obłudną nadzieją na nocnym niebie. Więc nie będzie Nic! Pozostanie pustka, bo przecież i oni wszyscy przeminą. Ludzkie życie zdawało się w tym momencie fantastycznym paradoksem, ale skoro później nie ma być oprócz wszechogarniającej ciemności to teraz czuła się już całkowicie pewna, że to co robi jest słuszne. Może jednak pojawi się w tej próżni i ten zagubiony papierosy dym od którego wszystko się zaczęło. Oni sami stawiali siebie na piedestale, patrząc niczym kaci na tych, którzy oczekiwali wyroków za swoje grzechy. Dostali taką rolę i to powinno być wystarczające - w końcu nie zdawali się już do niczego innego. Szaleństwo było ich mentorem, prowadziło przez ludzkie, naiwne istnienie by potem oni wszyscy mogli zająć odpowiednie miejsca. C. wolała jednak o utratę skrzydeł obwiniać tych, co żyli, co tak łapczywie chwytali się życia i plugawili ziemię po której chodzili. Władcy, którzy nawet przez sobą nie chylą głów, co jakiś czas rozgrywając po prostu wyjątkowo krwawe rozgrywki.
Przegrana? Nic nie jest pewne.
Może wcale nie przegram.
Pozostawała w jego polu rażenia, nie mogąc znaleźć całkowicie wolnej od niego przestrzeni. Z całą pewnością był musiał być z tego cholernie zadowolony, chociaż jej zupełnie nie było do śmiechu. Nie zamierzała jednak już tak otwarcie walczyć, jak to robiła przecież nie tak dawno temu. Pozwalała więc by myśli, które akurat znajdowały się w jej głowie błądziły wokół całkowicie prozaicznych spraw, takich jak sprawdzenie strun w gitarze, czy deszcz uderzający o szybę. W tym czasie potwór mógł się zająć składaniem trzech żaróweczek w podobną całość, a jej zadaniem pozostawało tylko nie pozwolić by jakiekolwiek resztki emocji, które gdzieś tam krążyły po jej ciele wydostały się na wolność.
Jesteś taki zabawny, gdy uważasz, że jestem już w Twojej garści.
Nie będę Cię na razie wyprowadzała z błędu.
Parsknęła cicho, kiedy ponownie zaczął się do niej zwracać formalnie.
- Myślałam, że jesteśmy na Ty... proszę pana, panie Louvel - mruknęła cicho w odpowiedzi, nie chcąc patrzeć na to jak odrzuca jej zbłąkany kosmyk włosów. Mogłaby przecież wtedy zrobić coś nieodpowiedniego. - Och... jeszcze trochę a się wzruszę, że tak pieszczotliwie zwracasz się o swoich rodzicach. Domyślam się. Dlaczego więc nie zaczniesz mówić, czego chcesz? Na chwilę obecną nie jestem w stanie sprawdzić, co chodzi Ci po głowie.
Jej spojrzenie ponownie zostało skierowane w stronę jego twarzy. Drobny dołeczek nawet pojawił się w jej policzku. Kwestia rodziny była zawsze czymś zagmatwanym, przynajmniej dla Rockers, która wychowała się przede wszystkim w męskim środowisku, pod okiem braci i swojego ojca. Matka nie zajmowała się nią, a ona nie miała z tym większych problemów. Do czasu otrzymania listu z Hogwartu, wtedy... no cóż, wszystko się pokomplikowało. Może jak kiedyś Rudolf będzie grzeczny to mu opowie kilka fantastycznych historyjek przy butelce dobrego wina. Drgnęła i odetchnęła z niezauważalną ulgą, kiedy się podniósł. Oprócz tego, że nie przepadała za aż tak ścisłym kontaktem, to jeszcze coś boleśnie dawało jej o sobie znać. Wmawiała sobie przez tamten czas, że to po prostu różdżka, która spoczywała w jego kieszeni.
- Jesteś taki uprzejmy. Kto by pomyślał...? - Mruknęła nieco ironicznie, nawet nie mając ochoty unosić nieco głowy, zresztą wydawało jej się, że kończyny już niemalże całkowicie odmówiły jej współpracy. - Myślę, że powinieneś się trochę ochłodzić. Wydajesz się być niezdrowo podekscytowany z powodu tych łańcuchów.
Jej wargi nieznacznie drgnęły, tworząc coś na kształt sarkastycznego, ale i szczerego uśmiechu.
Żeby się przypadkiem nie zdziwił jak go ugryzie.
Wszak takie suki gryzą najmocniej.
Jesteś pewien, że poradziłbyś sobie z rolą mojego największego wroga? Dotychczas ten zaszczyt miał zaledwie Śmierć ukryty za ponurą twarzą krwiopijcy.
Czy Ty w ogóle dążysz do tego by stać się moim odwiecznym wrogiem?
Suknie, bale, spotkania, teściowe...! To zdawało się być w tym momencie takie odległe, takie nieważne! W szkole nie czuła tego nacisku ani potrzeby spełniania zachcianek matki. W Hogwarcie mogła niemalże robić wszystko, a zarazem nic. Zniszczenie było błogosławieństwem, mogłaby nawet zacząć unosić ręce do modlitwy i paść na kolana przed takimi wartościami godnymi tylko Piekła. Może i ona będzie wtedy chichotać, no bo... komu potrzebna jest miłość? Bez niej również da się żyć, a ludzkie robaczki niepotrzebnie tylko to wyolbrzymiają. Nawet jego Pan to wiedział.
A Ty, Rudolfie? Co dla Ciebie się liczy?
Będziemy razem płakać jak już nadejdzie koniec?
Rozczarowania były dla Czasu jak czerwony dywan - kiedy stawał na nich, czuł się niczym jedna z tych gwiazd, które lśnią obłudną nadzieją na nocnym niebie. Więc nie będzie Nic! Pozostanie pustka, bo przecież i oni wszyscy przeminą. Ludzkie życie zdawało się w tym momencie fantastycznym paradoksem, ale skoro później nie ma być oprócz wszechogarniającej ciemności to teraz czuła się już całkowicie pewna, że to co robi jest słuszne. Może jednak pojawi się w tej próżni i ten zagubiony papierosy dym od którego wszystko się zaczęło. Oni sami stawiali siebie na piedestale, patrząc niczym kaci na tych, którzy oczekiwali wyroków za swoje grzechy. Dostali taką rolę i to powinno być wystarczające - w końcu nie zdawali się już do niczego innego. Szaleństwo było ich mentorem, prowadziło przez ludzkie, naiwne istnienie by potem oni wszyscy mogli zająć odpowiednie miejsca. C. wolała jednak o utratę skrzydeł obwiniać tych, co żyli, co tak łapczywie chwytali się życia i plugawili ziemię po której chodzili. Władcy, którzy nawet przez sobą nie chylą głów, co jakiś czas rozgrywając po prostu wyjątkowo krwawe rozgrywki.
Przegrana? Nic nie jest pewne.
Może wcale nie przegram.
Pozostawała w jego polu rażenia, nie mogąc znaleźć całkowicie wolnej od niego przestrzeni. Z całą pewnością był musiał być z tego cholernie zadowolony, chociaż jej zupełnie nie było do śmiechu. Nie zamierzała jednak już tak otwarcie walczyć, jak to robiła przecież nie tak dawno temu. Pozwalała więc by myśli, które akurat znajdowały się w jej głowie błądziły wokół całkowicie prozaicznych spraw, takich jak sprawdzenie strun w gitarze, czy deszcz uderzający o szybę. W tym czasie potwór mógł się zająć składaniem trzech żaróweczek w podobną całość, a jej zadaniem pozostawało tylko nie pozwolić by jakiekolwiek resztki emocji, które gdzieś tam krążyły po jej ciele wydostały się na wolność.
Jesteś taki zabawny, gdy uważasz, że jestem już w Twojej garści.
Nie będę Cię na razie wyprowadzała z błędu.
Parsknęła cicho, kiedy ponownie zaczął się do niej zwracać formalnie.
- Myślałam, że jesteśmy na Ty... proszę pana, panie Louvel - mruknęła cicho w odpowiedzi, nie chcąc patrzeć na to jak odrzuca jej zbłąkany kosmyk włosów. Mogłaby przecież wtedy zrobić coś nieodpowiedniego. - Och... jeszcze trochę a się wzruszę, że tak pieszczotliwie zwracasz się o swoich rodzicach. Domyślam się. Dlaczego więc nie zaczniesz mówić, czego chcesz? Na chwilę obecną nie jestem w stanie sprawdzić, co chodzi Ci po głowie.
Jej spojrzenie ponownie zostało skierowane w stronę jego twarzy. Drobny dołeczek nawet pojawił się w jej policzku. Kwestia rodziny była zawsze czymś zagmatwanym, przynajmniej dla Rockers, która wychowała się przede wszystkim w męskim środowisku, pod okiem braci i swojego ojca. Matka nie zajmowała się nią, a ona nie miała z tym większych problemów. Do czasu otrzymania listu z Hogwartu, wtedy... no cóż, wszystko się pokomplikowało. Może jak kiedyś Rudolf będzie grzeczny to mu opowie kilka fantastycznych historyjek przy butelce dobrego wina. Drgnęła i odetchnęła z niezauważalną ulgą, kiedy się podniósł. Oprócz tego, że nie przepadała za aż tak ścisłym kontaktem, to jeszcze coś boleśnie dawało jej o sobie znać. Wmawiała sobie przez tamten czas, że to po prostu różdżka, która spoczywała w jego kieszeni.
- Jesteś taki uprzejmy. Kto by pomyślał...? - Mruknęła nieco ironicznie, nawet nie mając ochoty unosić nieco głowy, zresztą wydawało jej się, że kończyny już niemalże całkowicie odmówiły jej współpracy. - Myślę, że powinieneś się trochę ochłodzić. Wydajesz się być niezdrowo podekscytowany z powodu tych łańcuchów.
Jej wargi nieznacznie drgnęły, tworząc coś na kształt sarkastycznego, ale i szczerego uśmiechu.
Żeby się przypadkiem nie zdziwił jak go ugryzie.
Wszak takie suki gryzą najmocniej.
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Pon Sty 25, 2016 1:18 am
Czy wizja nieuchronnej śmierci budzi Cię w nocy, w prześcieradłach mokrych od strachu i o policzkach wilgotnych od łez? A może w swych koszmarach widzisz jej brak, monotonną wieczność, chorobę nieśmiertelności? Nie, nie sądzę. Twe noce wypełniają najsłodsze ze snów, pełne cudzej krwi i flaków, pełne gwiazd lśniących jasno specjalnie dla Ciebie. Przemijanie nie spędza snu z Twych młodych powiek, gdyż w swym krótkim życiu nie zdążyłaś go jeszcze zaznać. Ja z kolei… Nie, nie nakarmię Twej chciwej psychozy kolejnym z cennych sekretów.
Ten tytuł znaczy nie więcej, niż ludzkie życie. Rzuciłbym go w nasiąknięte szkarłatem i moczem błoto, pogrzebał wraz z Twym truchłem. Gdzieś pośród setek Twoich własnych ofiar, gdzieś pomiędzy tym plugastwem, z którego pragnęłaś oczyścić swój wyimaginowany świat - wśród pospólstwa, gdzie było Twe miejsce, Martwa Królowo.
Wszystko co kochałem, kochałem samotnie.
Nie liczy się nic. Nie liczy się nic, co mogłabyś pojąć. Nic, czego smak mogłabyś zaznać. Gdy spojrzałem w ciemność, śniłem sny, jakich żaden śmiertelnik nie śmiał śnić. Gdy wejrzałem w ciemność, ciemność odwzajemniła moje spojrzenie. Ciemność, ciemność… Jej kojący dotyk, niby żałobny całun chroniąca przed okrucieństwami i absurdem tego świata. Ciemność, której szept rezonował w głowie Rudolfa niczym najpiękniejszy z krzyków agonii. Ciemność, której twarz mogła być wszystkim, co mógł kiedykolwiek pokochać - wszystkim, co mógłby znienawidzić.
W tej ciemności, która wypełniała przestrzeń jego czaszki, ujrzał swą wielkość. Ujrzał swą przeszłość i przyszłość, drogę ku wielkości usłaną kośćmi pokoleń. Ujrzał siebie, ujrzał swego pana, ujrzał Caroline. Oni wszyscy nie mieli stać się niczym więcej, niźli poręcznymi narzędziami, którymi oczyści własną ścieżkę. Nie mieli prawa stawać się niczym więcej. A jednak, bezczelnie i bezceremonialnie, rościli sobie prawa do jego jestestwa, do jego wolności, do jego godności. Lestrange, Król Wilków i dziedzic swego rodu, podążał ich śladem bez lęku - w końcu, ostatecznie, ewentualnie, ostrze jego gniewu wbije się w ich ślepe plecy i pozbawi władzy.
Przegrasz, Caroline. Przegrasz dławiąc się własnym językiem, zrywając ze swego plugawego ciała plastry bladej skóry. Przegrasz, na kolanach żebrząc o ochłap litości. Litość jednakże przeminęła razem z sumieniem. Zrobiła miejsce dla szaleństwa i niezgłębionego mroku.
W Ciemności widział również piękno, jakim oślepiałoby ciało Rockers, czernią odziane, szkarłatem splamione. Ze śmiercią byłoby jej do twarzy. Chociaż sen ten należał do jednych z przyjemniejszych, nie mógł utkać go z papierosowego dymu wypełniającego salę. Musiał wrzucić go między legendy, które czekały na urzeczywistnienie, jeśli tylko Czas będzie łaskawy. Zamiast tego, rozpoczął kolejną z gier.
- Jak zapewne wiesz, twa dyskrecja byłaby niewątpliwie pożądana. Wyjątkowo wygodne gniazdo uwiłem w tych murach, żal byłoby mi je porzucać. W zamian jestem w stanie ofiarować ci… Cóż. To zależy od tego, co przyniosłoby ci podobną satysfakcję. Musisz zrozumieć, że transakcja musi być korzystna dla naszej dwójki, moja droga.
W jej wypowiedzi skryta była informacja, której nie był w stanie przeoczyć.
Na chwilę obecną nie jestem w stanie sprawdzić, co chodzi ci po głowie.
Na chwilę obecną. Na żadną inną, tego Rudolf był pewien. Jego głowa była wspaniałym sanktuarium, którego korytarzami spacerował samotnie. Pomiędzy dziełami sztuki, jakimi ozdobił ściany swego pałacu kryły się tajemne przejścia, do których nie miał prawa wstępu nikt, oprócz samego pana posiadłości. Było to zbyt piękne miejsce, by mógłby chcieć się nim dzielić. Nie z nią, nie z kimkolwiek innym. Tylko Czas miał doń dostęp, nieugięty w swych żądaniach, jedyny świadek kwintesencji rudolfowej tożsamości.
- W istocie, twój widok bardzo mnie cieszy, Caroline. - odpowiedział, uśmiechając się bezwstydnie, nie ukrywając się ze swoją radością. Chociaż sztywna różdżka w jego spodniach utrudniała mu nieco ruch, poruszał się z tą samą gracją, gdy skierował się w stronę torby Caroline, by wyciągnąć z niej kawałek pergaminu i pióro. Oba przedmioty rzucił niedbale na jedną ze szkolnych ławek.
Wrócił do dziewczyny, rozkoszując się jej bezsilnością. Biorąc głęboki oddech i zbierając większość swej siły, pochylił się i uniósł uczennicę. Niósł ją na wysokości swego serca, niczym księżniczkę, jaką tak usilnie chciała się stać. Rudolf mógł być jej księciem na kruczoczarnym rumaku, pokonującym dla niej wszystkie iluzje i kłamstwa, które zdążyły zamglić jej wzrok. Usadził ją w jednym z krzeseł przylegających do wybranej przez niego ławki, spoglądając w jej oczy z uniesioną brwią.
Widzisz, jak łaskawym mogę być?
Sam usiadł naprzeciwko dziewczyny, a pusty pergamin wisiał między nimi, niczym niewypowiedziana groźba. Pomimo szaleństwa, które towarzyszyło im w czasie tego uroczego spotkania, brakowało im gwaranta. Oni sami będą świadkami tego, jak ich losy łączą się w jedno, w gęstą, ciemną masę tryumfów i porażek. I żyli długo i szczęśliwie.
Ten tytuł znaczy nie więcej, niż ludzkie życie. Rzuciłbym go w nasiąknięte szkarłatem i moczem błoto, pogrzebał wraz z Twym truchłem. Gdzieś pośród setek Twoich własnych ofiar, gdzieś pomiędzy tym plugastwem, z którego pragnęłaś oczyścić swój wyimaginowany świat - wśród pospólstwa, gdzie było Twe miejsce, Martwa Królowo.
Wszystko co kochałem, kochałem samotnie.
Nie liczy się nic. Nie liczy się nic, co mogłabyś pojąć. Nic, czego smak mogłabyś zaznać. Gdy spojrzałem w ciemność, śniłem sny, jakich żaden śmiertelnik nie śmiał śnić. Gdy wejrzałem w ciemność, ciemność odwzajemniła moje spojrzenie. Ciemność, ciemność… Jej kojący dotyk, niby żałobny całun chroniąca przed okrucieństwami i absurdem tego świata. Ciemność, której szept rezonował w głowie Rudolfa niczym najpiękniejszy z krzyków agonii. Ciemność, której twarz mogła być wszystkim, co mógł kiedykolwiek pokochać - wszystkim, co mógłby znienawidzić.
W tej ciemności, która wypełniała przestrzeń jego czaszki, ujrzał swą wielkość. Ujrzał swą przeszłość i przyszłość, drogę ku wielkości usłaną kośćmi pokoleń. Ujrzał siebie, ujrzał swego pana, ujrzał Caroline. Oni wszyscy nie mieli stać się niczym więcej, niźli poręcznymi narzędziami, którymi oczyści własną ścieżkę. Nie mieli prawa stawać się niczym więcej. A jednak, bezczelnie i bezceremonialnie, rościli sobie prawa do jego jestestwa, do jego wolności, do jego godności. Lestrange, Król Wilków i dziedzic swego rodu, podążał ich śladem bez lęku - w końcu, ostatecznie, ewentualnie, ostrze jego gniewu wbije się w ich ślepe plecy i pozbawi władzy.
Przegrasz, Caroline. Przegrasz dławiąc się własnym językiem, zrywając ze swego plugawego ciała plastry bladej skóry. Przegrasz, na kolanach żebrząc o ochłap litości. Litość jednakże przeminęła razem z sumieniem. Zrobiła miejsce dla szaleństwa i niezgłębionego mroku.
W Ciemności widział również piękno, jakim oślepiałoby ciało Rockers, czernią odziane, szkarłatem splamione. Ze śmiercią byłoby jej do twarzy. Chociaż sen ten należał do jednych z przyjemniejszych, nie mógł utkać go z papierosowego dymu wypełniającego salę. Musiał wrzucić go między legendy, które czekały na urzeczywistnienie, jeśli tylko Czas będzie łaskawy. Zamiast tego, rozpoczął kolejną z gier.
- Jak zapewne wiesz, twa dyskrecja byłaby niewątpliwie pożądana. Wyjątkowo wygodne gniazdo uwiłem w tych murach, żal byłoby mi je porzucać. W zamian jestem w stanie ofiarować ci… Cóż. To zależy od tego, co przyniosłoby ci podobną satysfakcję. Musisz zrozumieć, że transakcja musi być korzystna dla naszej dwójki, moja droga.
W jej wypowiedzi skryta była informacja, której nie był w stanie przeoczyć.
Na chwilę obecną nie jestem w stanie sprawdzić, co chodzi ci po głowie.
Na chwilę obecną. Na żadną inną, tego Rudolf był pewien. Jego głowa była wspaniałym sanktuarium, którego korytarzami spacerował samotnie. Pomiędzy dziełami sztuki, jakimi ozdobił ściany swego pałacu kryły się tajemne przejścia, do których nie miał prawa wstępu nikt, oprócz samego pana posiadłości. Było to zbyt piękne miejsce, by mógłby chcieć się nim dzielić. Nie z nią, nie z kimkolwiek innym. Tylko Czas miał doń dostęp, nieugięty w swych żądaniach, jedyny świadek kwintesencji rudolfowej tożsamości.
- W istocie, twój widok bardzo mnie cieszy, Caroline. - odpowiedział, uśmiechając się bezwstydnie, nie ukrywając się ze swoją radością. Chociaż sztywna różdżka w jego spodniach utrudniała mu nieco ruch, poruszał się z tą samą gracją, gdy skierował się w stronę torby Caroline, by wyciągnąć z niej kawałek pergaminu i pióro. Oba przedmioty rzucił niedbale na jedną ze szkolnych ławek.
Wrócił do dziewczyny, rozkoszując się jej bezsilnością. Biorąc głęboki oddech i zbierając większość swej siły, pochylił się i uniósł uczennicę. Niósł ją na wysokości swego serca, niczym księżniczkę, jaką tak usilnie chciała się stać. Rudolf mógł być jej księciem na kruczoczarnym rumaku, pokonującym dla niej wszystkie iluzje i kłamstwa, które zdążyły zamglić jej wzrok. Usadził ją w jednym z krzeseł przylegających do wybranej przez niego ławki, spoglądając w jej oczy z uniesioną brwią.
Widzisz, jak łaskawym mogę być?
Sam usiadł naprzeciwko dziewczyny, a pusty pergamin wisiał między nimi, niczym niewypowiedziana groźba. Pomimo szaleństwa, które towarzyszyło im w czasie tego uroczego spotkania, brakowało im gwaranta. Oni sami będą świadkami tego, jak ich losy łączą się w jedno, w gęstą, ciemną masę tryumfów i porażek. I żyli długo i szczęśliwie.
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Pon Sty 25, 2016 2:21 am
Budzi mnie zazwyczaj jego śmiech. Szaleńczy, poddańczy, świadomy swojego końca śmiech, który niczym płyta wskakuje pod igłę o nocnych porach w nieregularnych odstępach czasu. Łzy zdążyły już mi wyschnąć. Nie mogę dłużej płakać za kimś, kto jest już w swoim Niebie.
Nie boję się śmierci, nie boję się wieczności. Boję się żałosnej konieczności, rozkazów, zamknięcia w klatce, kontroli, chociaż wiem, że nie powinnam odczuwać strachu. Zupełnie. Czy więc jestem głupcem, który postanowił zanurzyć swoje stopy w Styksie?
Spójrzmy razem kiedyś w te obłudne gwiazdy na nocnym niebie zamiast pójść spać. Dobrze? Niech sny staną się na chwilę rzeczywistością, nawet jeśli nie będę mogła zanurzyć rąk w Twych wnętrznościach, nawet jeśli nie wyrwę Twojego serca, ani też nie spalę go na popiół.
Chciałabym zamknąć Twoje serce w srebrnej szkatułce. Jego też bym zamknęła gdybym tylko potrafiła. Ale tak? Została z tego organu jedynie kupka popiołu, którą porwał wiatr. Zdradzę Ci pewien sekret, Rudolfie. Tylko jeden, mały sekret.
Lubię gwiazdy, nawet jeśli kłamią.
Mógł więc grozić, rzucać hasłami, obietnicami bez pokrycia, ale w tamtym momencie, po prostu by się roześmiała. Roześmiałaby się z powodu chciwości, która nim kierowała. Chciwości, która była jej doskonale znana. Miała w końcu twarz jej szaleństwa - potwora, który zamieszkał pod czaszką i rozsypywał jej świadomość niczym puzzle, by potem mieć co układać. Do scalania używał jednak krwi, którą musiała mu dostarczyć by poczuć ulgę. Była żywa, chociaż jej bryła na której powstały pęknięcia, a która zwała się sercem, zdawała się być martwa. Mógłby nawet spróbować to sprawdzić, gdyby był wystarczająco zdeterminowany. Ale czy jednak oboje w jakiś sposób nie byli zmęczeni? Chwilowo, czy też nie, nie mogli teraz walczyć, zderzać się w fizycznym pojedynku, by zdobyć całkowitą dominację.
Tobie przecież nie jest potrzebna miłość.
Dlaczego chcesz być słaby?
Przegrasz. Wtedy przegrasz. Jak on. On kochał i spójrz gdzie jest. Spójrz na Wojnę, do kurwy nędzy! Leży tam, na błoniach i nadal śnię o tym, że jest piękny. Jego Czas już nie dosięgnie, nie skrzywdzi, będzie taki już na zawsze. Piękny dla mnie. I moment, kiedy śmierć zabrała go do siebie, chociaż i tak... to nie do końca miało być tak, ale...
Popatrzmy w gwiazdy, Rudolfie. To moja tajemnica.
Niech więc nie liczy się nic, może się i nie liczyć nic, dla ich dwójki to przecież nie był żaden problem. Nie musiała wcale pojmować nicości i jej smaku. Ciemność otuliła ją swoją szatą, stała się matką, pieszczotliwie gładziła jej policzki jak nigdy. Doceniała ją, jej uczynki, które przecież nie mogły pójść na darmo. Od miłości zawsze wolała nienawiść, to było takie niesamowite patrzeć jak wszystko pęka pod jej wpływem, jak uwalniają się najgorsze instynkty i tylko płynąć, unosić się na tej łagodnej fali, która nagle staje się gwałtowna i sprawia, że jej ciało opada na samo dno. Topielica była do tego jednak przyzwyczajona. Przeszłość i przyszłość zdawały się być niemalże niczym; liczyły się dopiero w momencie realizacji planów, a na co dzień były żmudnym odliczaniem zegara nakręcanego ręcznie. Dlaczego jednak nie miała prawa stać się czymś więcej? Czyż nie udowodniła wystarczająco, że jest tego warta? Mogłaby przecież wiecznie podróżować, oczyszczać drogę, kreować swój własny świat i może pewnego razu rzeczywiście by ujrzała upragniony widok.
Czyż nie mówiłam Ci wcześniej, że wolności nie ma?
Nie przegram. Nie przegram, bo... ja zawsze zwyciężam. Nieważne jak, kiedy i gdzie, to ja jestem Tą, która galopem pędzi przed siebie w swej lodowej koronie. Spróbuj mnie dogonić.
W ciemnej brudnej szacie, w szaro - białym mundurku niosącym ślady krwi, w łańcuchach była niemalże madonną, chociaż nigdy nie była z tych, którzy mają prawo sięgnąć Nieba by poznać te dobre piękno. Kiedy patrzyła na niego, na to jak bez żadnej krępacji poruszał się od jednego kawałka podłogi do drugiego, przyszła jej do głowy myśl, że może tak naprawdę go tutaj nie ma, że może jest zwyczajnie wymysłem jej wyobraźni. To zdawało się być tak absurdalne, że niemalże parsknęła śmiechem. Dym zdążył zniknąć, pozostało po nim zaledwie wspomnienie. Musieliby ponownie wrócić do początku, żeby go przywrócić. I zamknąć okno.
Gra. Gra. Gra. Gry lubiły się powtarzać, od czasu do czasu jednak zmieniając swoje reguły. Czy tak samo było teraz?
Teraz naprawdę parsknęła krótkim śmiechem, gdy wspomniał o dyskrecji, a następnie przymknęła swoje ciężkie powieki.
- Nie jestem przekonana, co do tego, czy masz mi cokolwiek do zaoferowania - odpowiedziała spokojnie, otwierając jedno oko, które zostało wycelowane w jego stronę. Jej kąciki warg zadrgały z rozbawieniem, jakby domyślała się, co właśnie chodzi mu po głowie.
Jesteś pewien?
Usta przestały drgać, zamiast tego zacisnęły się w wąską kreskę, a drugie oko również się otworzyło. Spojrzenie popłynęło gdzieś w stronę sufitu.
- Twoja radość jest zbyt... bezpośrednia? Bezczelna? Bezwstydna? Coś w ten deseń - odpowiedziała, nie zdradzając w głosie żadnych emocji. Kątem oka zerkała jak bezapelacyjnie podchodzi do jej torby i czegoś szuka. Gdy wyciągnął pergamin i pióro, przewróciła jedynie chmurnymi, zmęczonymi oczami. Kiedy jednak do niej podszedł, jedna z poziomych zmarszczek pojawiła się na jej czole, a gdy ją podniósł... no cóż. Nie wiedziała co ma powiedzieć, zwłaszcza, że ponownie ją dotykał - może już nie tak jak wcześniej, ale wystarczająco by czuła się niekomfortowo. Księżniczki, królewicze i inne bzdety były dla niej absurdalnymi bajkami. Bajkami, które budziły zaledwie jej pogardę, aniżeli rzeczywisty zachwyt.
Spadnij z rumaka i skręć kark, księciu.
Odetchnęła głęboko, kiedy ta męczarnia w końcu się skończyła i znalazła się na krześle.
Doprawdy tak łaskawy jak sam Salazar.
Przyglądała się tylko pergaminowi i drgnęła delikatnie, a wraz z nią łańcuchy, które ją więziły.
- Możesz je już ściągnąć, wiesz? Nie ucieknę.
Aż w końcu umarł on pod nocnym niebem.
Nie boję się śmierci, nie boję się wieczności. Boję się żałosnej konieczności, rozkazów, zamknięcia w klatce, kontroli, chociaż wiem, że nie powinnam odczuwać strachu. Zupełnie. Czy więc jestem głupcem, który postanowił zanurzyć swoje stopy w Styksie?
Spójrzmy razem kiedyś w te obłudne gwiazdy na nocnym niebie zamiast pójść spać. Dobrze? Niech sny staną się na chwilę rzeczywistością, nawet jeśli nie będę mogła zanurzyć rąk w Twych wnętrznościach, nawet jeśli nie wyrwę Twojego serca, ani też nie spalę go na popiół.
Chciałabym zamknąć Twoje serce w srebrnej szkatułce. Jego też bym zamknęła gdybym tylko potrafiła. Ale tak? Została z tego organu jedynie kupka popiołu, którą porwał wiatr. Zdradzę Ci pewien sekret, Rudolfie. Tylko jeden, mały sekret.
Lubię gwiazdy, nawet jeśli kłamią.
Mógł więc grozić, rzucać hasłami, obietnicami bez pokrycia, ale w tamtym momencie, po prostu by się roześmiała. Roześmiałaby się z powodu chciwości, która nim kierowała. Chciwości, która była jej doskonale znana. Miała w końcu twarz jej szaleństwa - potwora, który zamieszkał pod czaszką i rozsypywał jej świadomość niczym puzzle, by potem mieć co układać. Do scalania używał jednak krwi, którą musiała mu dostarczyć by poczuć ulgę. Była żywa, chociaż jej bryła na której powstały pęknięcia, a która zwała się sercem, zdawała się być martwa. Mógłby nawet spróbować to sprawdzić, gdyby był wystarczająco zdeterminowany. Ale czy jednak oboje w jakiś sposób nie byli zmęczeni? Chwilowo, czy też nie, nie mogli teraz walczyć, zderzać się w fizycznym pojedynku, by zdobyć całkowitą dominację.
Tobie przecież nie jest potrzebna miłość.
Dlaczego chcesz być słaby?
Przegrasz. Wtedy przegrasz. Jak on. On kochał i spójrz gdzie jest. Spójrz na Wojnę, do kurwy nędzy! Leży tam, na błoniach i nadal śnię o tym, że jest piękny. Jego Czas już nie dosięgnie, nie skrzywdzi, będzie taki już na zawsze. Piękny dla mnie. I moment, kiedy śmierć zabrała go do siebie, chociaż i tak... to nie do końca miało być tak, ale...
Popatrzmy w gwiazdy, Rudolfie. To moja tajemnica.
Niech więc nie liczy się nic, może się i nie liczyć nic, dla ich dwójki to przecież nie był żaden problem. Nie musiała wcale pojmować nicości i jej smaku. Ciemność otuliła ją swoją szatą, stała się matką, pieszczotliwie gładziła jej policzki jak nigdy. Doceniała ją, jej uczynki, które przecież nie mogły pójść na darmo. Od miłości zawsze wolała nienawiść, to było takie niesamowite patrzeć jak wszystko pęka pod jej wpływem, jak uwalniają się najgorsze instynkty i tylko płynąć, unosić się na tej łagodnej fali, która nagle staje się gwałtowna i sprawia, że jej ciało opada na samo dno. Topielica była do tego jednak przyzwyczajona. Przeszłość i przyszłość zdawały się być niemalże niczym; liczyły się dopiero w momencie realizacji planów, a na co dzień były żmudnym odliczaniem zegara nakręcanego ręcznie. Dlaczego jednak nie miała prawa stać się czymś więcej? Czyż nie udowodniła wystarczająco, że jest tego warta? Mogłaby przecież wiecznie podróżować, oczyszczać drogę, kreować swój własny świat i może pewnego razu rzeczywiście by ujrzała upragniony widok.
Czyż nie mówiłam Ci wcześniej, że wolności nie ma?
Nie przegram. Nie przegram, bo... ja zawsze zwyciężam. Nieważne jak, kiedy i gdzie, to ja jestem Tą, która galopem pędzi przed siebie w swej lodowej koronie. Spróbuj mnie dogonić.
W ciemnej brudnej szacie, w szaro - białym mundurku niosącym ślady krwi, w łańcuchach była niemalże madonną, chociaż nigdy nie była z tych, którzy mają prawo sięgnąć Nieba by poznać te dobre piękno. Kiedy patrzyła na niego, na to jak bez żadnej krępacji poruszał się od jednego kawałka podłogi do drugiego, przyszła jej do głowy myśl, że może tak naprawdę go tutaj nie ma, że może jest zwyczajnie wymysłem jej wyobraźni. To zdawało się być tak absurdalne, że niemalże parsknęła śmiechem. Dym zdążył zniknąć, pozostało po nim zaledwie wspomnienie. Musieliby ponownie wrócić do początku, żeby go przywrócić. I zamknąć okno.
Gra. Gra. Gra. Gry lubiły się powtarzać, od czasu do czasu jednak zmieniając swoje reguły. Czy tak samo było teraz?
Teraz naprawdę parsknęła krótkim śmiechem, gdy wspomniał o dyskrecji, a następnie przymknęła swoje ciężkie powieki.
- Nie jestem przekonana, co do tego, czy masz mi cokolwiek do zaoferowania - odpowiedziała spokojnie, otwierając jedno oko, które zostało wycelowane w jego stronę. Jej kąciki warg zadrgały z rozbawieniem, jakby domyślała się, co właśnie chodzi mu po głowie.
Jesteś pewien?
Usta przestały drgać, zamiast tego zacisnęły się w wąską kreskę, a drugie oko również się otworzyło. Spojrzenie popłynęło gdzieś w stronę sufitu.
- Twoja radość jest zbyt... bezpośrednia? Bezczelna? Bezwstydna? Coś w ten deseń - odpowiedziała, nie zdradzając w głosie żadnych emocji. Kątem oka zerkała jak bezapelacyjnie podchodzi do jej torby i czegoś szuka. Gdy wyciągnął pergamin i pióro, przewróciła jedynie chmurnymi, zmęczonymi oczami. Kiedy jednak do niej podszedł, jedna z poziomych zmarszczek pojawiła się na jej czole, a gdy ją podniósł... no cóż. Nie wiedziała co ma powiedzieć, zwłaszcza, że ponownie ją dotykał - może już nie tak jak wcześniej, ale wystarczająco by czuła się niekomfortowo. Księżniczki, królewicze i inne bzdety były dla niej absurdalnymi bajkami. Bajkami, które budziły zaledwie jej pogardę, aniżeli rzeczywisty zachwyt.
Spadnij z rumaka i skręć kark, księciu.
Odetchnęła głęboko, kiedy ta męczarnia w końcu się skończyła i znalazła się na krześle.
Doprawdy tak łaskawy jak sam Salazar.
Przyglądała się tylko pergaminowi i drgnęła delikatnie, a wraz z nią łańcuchy, które ją więziły.
- Możesz je już ściągnąć, wiesz? Nie ucieknę.
Aż w końcu umarł on pod nocnym niebem.
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Pon Sty 25, 2016 11:17 pm
Człowiek nie ustępowałby aniołom i nie podlegałby wcale śmierci, gdyby nie słabość wątłej jego woli.
Cóż moglibyśmy ujrzeć w tych gwiazdach? Na wiosennym niebie konstelacje lśniłyby jasno, niczym stosy, które z takim uporem pozostawiamy za swymi plecami. Z ziemskich gruntów ich blask przypomina zaledwie drobne pyłki na nocnym aksamicie, tak odległe i nieosiągalne, jak ta wolność, którą zdajesz się gardzić. Powiedz mi, Caroline, czy wpatrywałaś się w wielki firmament tego dnia, w którym zginął? A może nie szukałaś w skłębionych konstelacjach nowej gwiazdy, mrugającej do Ciebie prześmiewczo? Może ujrzałaś Jego oblicze w świetle Marsa, krwistej kropli w morzu czerni, w omenie wojny? Sądzisz, że jest teraz wolny?
Pragnienie jest przyczyną cierpienia i zniewolenia.
Trupy niczego nie pragną, czyż nie?
Destrukcja jest formą kreacji. W swej głowie wykreowałaś mozolnie Jego obraz, epitom piękna. Czułaś się jak bogini, spopielając Jego serce, by uwolnić je z klatki śmiertelności? Byłaś dumna ze swego dzieła? On swego nie dokończył, wyrwałaś Mu z dłoni pędzel, szkarłatną farbą plamiąc pejzaż Jego żywota.
Moje serce już dawno spłonęło, lecz pożoga wciąż trawi jego popioły. Fantom jego bicia ciąży w mej klatce piersiowej, tak straszny, jak tykanie zegara. Zamiast krwi w mych żyłach szaleje ogień, gorączka determinacji i desperacji, jedyna życiodajna energia, jakiej potrzebuję; twoje pęcznieją od lodu twardego niczym diament. Gdyby przyszło nam stać się jednym, stworzylibyśmy arcydzieło syczących płomieni i topiącego się lodu. Który z żywiołów upadłby wcześniej?
Cóż moglibyśmy ujrzeć w tych gwiazdach? Opowiedziałyby nam historie o nieistniejącym jeszcze jutrze, o czasach, których egzystencja jest równie niepewna, co nasz kolejny oddech. Ich niekończąca się podróż tak bardzo jest podobna do naszej. Do uporu, z jakim depczemy kręgi w dziejach świata, powtarzając zapomniane już błędy. Tak łatwo jest zapomnieć, gdy szaleństwo mąci nam w głowach, gdy zwoje umysłów porośnięte są trucizną głodu, żądzy, ambicji. Dobrze o tym wiemy, czyż nie?
Spomiędzy jej półprzymkniętych powiek w oczy Rudolfa spoglądała znajoma mu Ciemność. Oferowała niewiele, odbierając mu wszystko. A on, jak wierny kochanek, zawsze dawał jej więcej. Zaciągał dług u Śmierci, by móc nasycić nienażartą próżnię.
- Może pudełko Czekoladowych Żab cię zadowoli? - zażartował beznamiętnie, nie mając zamiaru pozwolić jej na doprowadzenie go do żebrania. - Słyszałem, że możesz teraz mieć swojego własnego Dumbledore'a.
Powinnaś była pamiętać owe bajki, droga Rockers. Powinnaś była wiedzieć, że dla nas nie ma na ich stronicach szczęśliwych zakończeń i tryumfów. Powinnaś była wiedzieć, że jesteśmy tylko użytecznymi akcesoriami rozwinięcia fabuły, iskrą cierpienia wymaganą, by obudzić odwagę. Powinnaś była wiedzieć, być może wówczas uniknęłabyś popełniania tych samych błędów. Być może wtedy nie wstąpiłabyś na ścieżkę prowadzącą donikąd.
Parsknął śmiechem, słysząc jej "przyzwolenie". Spojrzał na blade policzki z pobłażaniem wypisanym na twarzy.
- Finite incantantem - wypowiedział czysto i pewnie, patrząc, jak srebrne łańcuchy rozpływają się w równie blady dym.
Nie sądził, by jego decyzja była lekkomyślna. Młoda czarownica była wyczerpana - psychicznie i fizycznie, jej słabość emanowała blaskiem niedawnej pewności siebie. Nie sądził, by stanowiła jakiekolwiek zagrożenie. Nie sądził też, by spodziewała się swego oswobodzenia.
Podziękuj grzecznie.
- To jak, Caroline? Gotowa, by przypieczętować swój los? - uśmiechnął się ironicznie, opierając wygodnie o tył krzesła. Splótł ramiona na piersi, spoglądając na nią cierpliwie.
Jak dobra, potulna suka, jako pierwsza odwróci wzrok.
Tak, jak odwróciła go od Jego kochających oczu.
Tak, jak powinna odwracać je od gwiazd, zbyt pięknych dla jej plugawego spojrzenia.
Cóż moglibyśmy ujrzeć w tych gwiazdach? Na wiosennym niebie konstelacje lśniłyby jasno, niczym stosy, które z takim uporem pozostawiamy za swymi plecami. Z ziemskich gruntów ich blask przypomina zaledwie drobne pyłki na nocnym aksamicie, tak odległe i nieosiągalne, jak ta wolność, którą zdajesz się gardzić. Powiedz mi, Caroline, czy wpatrywałaś się w wielki firmament tego dnia, w którym zginął? A może nie szukałaś w skłębionych konstelacjach nowej gwiazdy, mrugającej do Ciebie prześmiewczo? Może ujrzałaś Jego oblicze w świetle Marsa, krwistej kropli w morzu czerni, w omenie wojny? Sądzisz, że jest teraz wolny?
Pragnienie jest przyczyną cierpienia i zniewolenia.
Trupy niczego nie pragną, czyż nie?
Destrukcja jest formą kreacji. W swej głowie wykreowałaś mozolnie Jego obraz, epitom piękna. Czułaś się jak bogini, spopielając Jego serce, by uwolnić je z klatki śmiertelności? Byłaś dumna ze swego dzieła? On swego nie dokończył, wyrwałaś Mu z dłoni pędzel, szkarłatną farbą plamiąc pejzaż Jego żywota.
Moje serce już dawno spłonęło, lecz pożoga wciąż trawi jego popioły. Fantom jego bicia ciąży w mej klatce piersiowej, tak straszny, jak tykanie zegara. Zamiast krwi w mych żyłach szaleje ogień, gorączka determinacji i desperacji, jedyna życiodajna energia, jakiej potrzebuję; twoje pęcznieją od lodu twardego niczym diament. Gdyby przyszło nam stać się jednym, stworzylibyśmy arcydzieło syczących płomieni i topiącego się lodu. Który z żywiołów upadłby wcześniej?
Cóż moglibyśmy ujrzeć w tych gwiazdach? Opowiedziałyby nam historie o nieistniejącym jeszcze jutrze, o czasach, których egzystencja jest równie niepewna, co nasz kolejny oddech. Ich niekończąca się podróż tak bardzo jest podobna do naszej. Do uporu, z jakim depczemy kręgi w dziejach świata, powtarzając zapomniane już błędy. Tak łatwo jest zapomnieć, gdy szaleństwo mąci nam w głowach, gdy zwoje umysłów porośnięte są trucizną głodu, żądzy, ambicji. Dobrze o tym wiemy, czyż nie?
Spomiędzy jej półprzymkniętych powiek w oczy Rudolfa spoglądała znajoma mu Ciemność. Oferowała niewiele, odbierając mu wszystko. A on, jak wierny kochanek, zawsze dawał jej więcej. Zaciągał dług u Śmierci, by móc nasycić nienażartą próżnię.
- Może pudełko Czekoladowych Żab cię zadowoli? - zażartował beznamiętnie, nie mając zamiaru pozwolić jej na doprowadzenie go do żebrania. - Słyszałem, że możesz teraz mieć swojego własnego Dumbledore'a.
Powinnaś była pamiętać owe bajki, droga Rockers. Powinnaś była wiedzieć, że dla nas nie ma na ich stronicach szczęśliwych zakończeń i tryumfów. Powinnaś była wiedzieć, że jesteśmy tylko użytecznymi akcesoriami rozwinięcia fabuły, iskrą cierpienia wymaganą, by obudzić odwagę. Powinnaś była wiedzieć, być może wówczas uniknęłabyś popełniania tych samych błędów. Być może wtedy nie wstąpiłabyś na ścieżkę prowadzącą donikąd.
Parsknął śmiechem, słysząc jej "przyzwolenie". Spojrzał na blade policzki z pobłażaniem wypisanym na twarzy.
- Finite incantantem - wypowiedział czysto i pewnie, patrząc, jak srebrne łańcuchy rozpływają się w równie blady dym.
Nie sądził, by jego decyzja była lekkomyślna. Młoda czarownica była wyczerpana - psychicznie i fizycznie, jej słabość emanowała blaskiem niedawnej pewności siebie. Nie sądził, by stanowiła jakiekolwiek zagrożenie. Nie sądził też, by spodziewała się swego oswobodzenia.
Podziękuj grzecznie.
- To jak, Caroline? Gotowa, by przypieczętować swój los? - uśmiechnął się ironicznie, opierając wygodnie o tył krzesła. Splótł ramiona na piersi, spoglądając na nią cierpliwie.
Jak dobra, potulna suka, jako pierwsza odwróci wzrok.
Tak, jak odwróciła go od Jego kochających oczu.
Tak, jak powinna odwracać je od gwiazd, zbyt pięknych dla jej plugawego spojrzenia.
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Wto Sty 26, 2016 4:24 pm
jestem z wieczoru
który nie chce usnąć
patrzy uparcie
głodnymi oczyma gwiazd
Czy naprawdę moglibyśmy coś ujrzeć? Może jedynie dany był naszym oczom naiwny obraz stworzony przez te błyszczące, gubiące punkty, które pojawiają się i znikają każdego dnia? Wiosenną porą były jeszcze bardziej widoczne, jakby chciały kusić jeszcze bardziej, upewnić w tym, że nie sięgną ich, nawet jeśli wpatrywaliby się w nie całymi dniami, czy nawet próbowali wzbić się jak najwyżej na swoich miotłach, bo w końcu byli tymi, którzy nie mają skrzydeł. Nie ma wolności. To może wydawać się niesprawiedliwe, ale należało przywyknąć by dłużej nie żyć w zakłamaniu.
Czy gdybym odpowiedziała Ci, że tamtego dnia nie istniały dla mnie żadne gwiazdy - nawet niebo, uwierzyłbyś? Wszystko to zostało schowane przede mną. Straciłam wzrok na kilkanaście godzin. Nie mógłby stać się nowym ciałem niebieskim i lawirować wśród całej reszty, bo w końcu on nie był kłamstwem. Najpewniej sam stałby się Marsem, w końcu on jako sama Wojna, chroniąca się ciemnymi, poszarpanymi szatami i patrząca praktycznie zawsze tym obłąkańczym wzrokiem, byłby doskonałym pomniejszym bóstwem.
Jest wolny, bo go uwolniłam. Czyż nie jestem wspaniałą... Królową?
Żywi też niekoniecznie muszą czegoś pragnąć. Może ja niczego nie pragnę?
Kłamstwo.
Czy można było mówić o destrukcji w przypadku, kiedy on sam tak chętnie oddał się w jej ręce? Kiedy spoglądał w jej oczy i śmiał się szaleńczo, bo wiedział, że to już ostatnia gra między nimi? Podziękował jej. Oddał ostatnie wspomnienie, które było zlepkiem kilku pomniejszych. Pędzel został opuszczony, portret uwieczniający jego piękno został zamknięty w jej głowie, by mogła w samotności go podziwiać, rozkoszując się a zarazem krzywdzić się dogłębnie. Czerwień i czerń podkreślała tylko jego szlachetne rysy. Chciałaby być większą egoistką, oddać zamiast niego inną duszę, zatrzymać na tym świecie i wypuścić. Cicho. Bez żadnych słów. I uciec bezszelestnie. To nie była jednak jej wina.
To Śmierć zakpił z nich w dniu walki. Śmierć, który ośmielał się uważać za lepszego od niej. Za kogoś, kto miał prawo do szczęścia.
Zawsze możesz mi je pokazać. Wystarczy chwila a płomienie zgasną, zamiast tego zapanuje w nim wieczna zima. Czy tak nie byłoby właśnie lepiej?
Gorączka, gwałtowność w płomieniach, które nigdy nie zgasną, wiecznie trawiąc od środka jego ciało. Ona przynajmniej, będąc w szponach chłodu, była w stanie nie poddać tak licznym chorobom. Gdyby stali się jednym to byłoby zbyt niebezpieczne; mogliby ostatecznie upaść, padliby pokonani przez samych siebie. Mnóstwo historii, które kryły się na niebie, nie było w stanie i tak całkowicie pozbyć się tego niedosytu, który trzymał ich z całych sił w garści. Jeden oddech. Drugi. Trzeci. I tak aż do ostatniego. Nigdy nie będziemy w stanie odkryć, kiedy zegar się tak naprawdę zatrzyma. Szaleństwo już na stałe będzie im towarzyszyć przy każdym najmniejszym ruchu, nawet jeśli nie będzie on zbytnio przemyślany. Nawet jeśli doprowadzi do zapomnienia.
Czy będę w stanie oszukać przeznaczenie, nawet jeśli obiecało, że moja korona nigdy nie spadnie z mej głowy i się nie roztrzaska?
Może wiem, może i nie. Żyj w niewiedzy, zwłaszcza, że wszystko wskazuje na to, że nie dane nam będzie oglądać razem gwiazd.
Powinien więc nadal dawać jej więcej i więcej, bo najwyraźniej jego ofiara była niewystarczająca. Nigdy nie zostanie wynagrodzony tak jak sobie to wyobraża. Okrutność lubiła zawierać głos, gdy niepewność przebijała się przez nikły zapach potu i krwi.
- Widzę, że nadal dobry humor się ciebie trzyma! Doprawdy... - i krótko kaszlnęła, czując jak robi jej się sucho w gardle. Jej głos zresztą stał się zachrypnięty i cichszy niż wcześniej. Przymknęła ponownie powieki, uspokajając się i zbierając myśli do jednej kupy. - Pomyślmy... czego mogłabym od Ciebie chcieć? Co by mnie usatysfakcjonowało...?
Jej oczy powoli się otworzyły, a usta ułożyły się w geście niemalże szyderczego, ale jednak zmęczonego uśmiechu. Klasnęła delikatnie w dłonie, kiedy w końcu łańcuchy zniknęły i była wolna. Częściowo nawet ześlizgnęła się z krzesła - jej głowa była teraz na wysokości mniej więcej jego klatki piersiowej. Ciemne włosy poplątały się jeszcze bardziej. Już wiedziała, czego chce, ale zamierzała chwilę się z nim podrażnić. Przynajmniej tyle mogła zrobić, będąc w takim a nie innym stanie.
Pamiętam. Myślisz, że nie? Myślisz, że jestem taka naiwna?! Miałam o tym pojęcie od samego początku. Ale... czy nie mogę sprawić, że wszyscy utracą swoje szczęśliwe zakończenia tak jak ja? Wtedy byłoby mi lepiej.
Byłoby mi łatwiej pogodzić się z własną śmiertelnością.
Ta ścieżka jednak również ma swój koniec.
Niemalże ze stoickim spokojem przyjęła jego wybuch śmiechu, bardzo powoli rozcierając palcami swoje ramiona, które nadal pamiętały dotyk łańcuchów. Chmurne tęczówki nie spuszczały go z oczu, jakby nie chciała stracić ani jednej sekundy w zapamiętaniu jego twarzy i reakcji. Nawet ta drobna zmarszczka w kącikach oczu wydawała jej się ważnym detalem w tej wiekopomnej chwili. W chwili, gdy przyszła jej kolej na rzucenie jednej z decydujących kart na stół.
- Już wiem! Już wiem, czego chcę... - wychrypiała z fałszywym zachwytem, a jej oczy łagodnie rozbłysły. - Chcę pięciu życzeń. Pięciu życzeń, które spełnisz właśnie Ty. Wtedy mogę to podpisać nawet własną krwią i będę milczeć jak zaklęta. Ba, nawet sprawię... sprawię, że Twoja szkolna kariera stanie się łatwiejsza.
I ostrożnie podciągnęła się na krześle by wrócić do poprzedniej pozycji.
Patrz na mnie.
Patrz.
Od teraz będziesz często to robił.
który nie chce usnąć
patrzy uparcie
głodnymi oczyma gwiazd
Czy naprawdę moglibyśmy coś ujrzeć? Może jedynie dany był naszym oczom naiwny obraz stworzony przez te błyszczące, gubiące punkty, które pojawiają się i znikają każdego dnia? Wiosenną porą były jeszcze bardziej widoczne, jakby chciały kusić jeszcze bardziej, upewnić w tym, że nie sięgną ich, nawet jeśli wpatrywaliby się w nie całymi dniami, czy nawet próbowali wzbić się jak najwyżej na swoich miotłach, bo w końcu byli tymi, którzy nie mają skrzydeł. Nie ma wolności. To może wydawać się niesprawiedliwe, ale należało przywyknąć by dłużej nie żyć w zakłamaniu.
Czy gdybym odpowiedziała Ci, że tamtego dnia nie istniały dla mnie żadne gwiazdy - nawet niebo, uwierzyłbyś? Wszystko to zostało schowane przede mną. Straciłam wzrok na kilkanaście godzin. Nie mógłby stać się nowym ciałem niebieskim i lawirować wśród całej reszty, bo w końcu on nie był kłamstwem. Najpewniej sam stałby się Marsem, w końcu on jako sama Wojna, chroniąca się ciemnymi, poszarpanymi szatami i patrząca praktycznie zawsze tym obłąkańczym wzrokiem, byłby doskonałym pomniejszym bóstwem.
Jest wolny, bo go uwolniłam. Czyż nie jestem wspaniałą... Królową?
Żywi też niekoniecznie muszą czegoś pragnąć. Może ja niczego nie pragnę?
Kłamstwo.
Czy można było mówić o destrukcji w przypadku, kiedy on sam tak chętnie oddał się w jej ręce? Kiedy spoglądał w jej oczy i śmiał się szaleńczo, bo wiedział, że to już ostatnia gra między nimi? Podziękował jej. Oddał ostatnie wspomnienie, które było zlepkiem kilku pomniejszych. Pędzel został opuszczony, portret uwieczniający jego piękno został zamknięty w jej głowie, by mogła w samotności go podziwiać, rozkoszując się a zarazem krzywdzić się dogłębnie. Czerwień i czerń podkreślała tylko jego szlachetne rysy. Chciałaby być większą egoistką, oddać zamiast niego inną duszę, zatrzymać na tym świecie i wypuścić. Cicho. Bez żadnych słów. I uciec bezszelestnie. To nie była jednak jej wina.
To Śmierć zakpił z nich w dniu walki. Śmierć, który ośmielał się uważać za lepszego od niej. Za kogoś, kto miał prawo do szczęścia.
Zawsze możesz mi je pokazać. Wystarczy chwila a płomienie zgasną, zamiast tego zapanuje w nim wieczna zima. Czy tak nie byłoby właśnie lepiej?
Gorączka, gwałtowność w płomieniach, które nigdy nie zgasną, wiecznie trawiąc od środka jego ciało. Ona przynajmniej, będąc w szponach chłodu, była w stanie nie poddać tak licznym chorobom. Gdyby stali się jednym to byłoby zbyt niebezpieczne; mogliby ostatecznie upaść, padliby pokonani przez samych siebie. Mnóstwo historii, które kryły się na niebie, nie było w stanie i tak całkowicie pozbyć się tego niedosytu, który trzymał ich z całych sił w garści. Jeden oddech. Drugi. Trzeci. I tak aż do ostatniego. Nigdy nie będziemy w stanie odkryć, kiedy zegar się tak naprawdę zatrzyma. Szaleństwo już na stałe będzie im towarzyszyć przy każdym najmniejszym ruchu, nawet jeśli nie będzie on zbytnio przemyślany. Nawet jeśli doprowadzi do zapomnienia.
Czy będę w stanie oszukać przeznaczenie, nawet jeśli obiecało, że moja korona nigdy nie spadnie z mej głowy i się nie roztrzaska?
Może wiem, może i nie. Żyj w niewiedzy, zwłaszcza, że wszystko wskazuje na to, że nie dane nam będzie oglądać razem gwiazd.
Powinien więc nadal dawać jej więcej i więcej, bo najwyraźniej jego ofiara była niewystarczająca. Nigdy nie zostanie wynagrodzony tak jak sobie to wyobraża. Okrutność lubiła zawierać głos, gdy niepewność przebijała się przez nikły zapach potu i krwi.
- Widzę, że nadal dobry humor się ciebie trzyma! Doprawdy... - i krótko kaszlnęła, czując jak robi jej się sucho w gardle. Jej głos zresztą stał się zachrypnięty i cichszy niż wcześniej. Przymknęła ponownie powieki, uspokajając się i zbierając myśli do jednej kupy. - Pomyślmy... czego mogłabym od Ciebie chcieć? Co by mnie usatysfakcjonowało...?
Jej oczy powoli się otworzyły, a usta ułożyły się w geście niemalże szyderczego, ale jednak zmęczonego uśmiechu. Klasnęła delikatnie w dłonie, kiedy w końcu łańcuchy zniknęły i była wolna. Częściowo nawet ześlizgnęła się z krzesła - jej głowa była teraz na wysokości mniej więcej jego klatki piersiowej. Ciemne włosy poplątały się jeszcze bardziej. Już wiedziała, czego chce, ale zamierzała chwilę się z nim podrażnić. Przynajmniej tyle mogła zrobić, będąc w takim a nie innym stanie.
Pamiętam. Myślisz, że nie? Myślisz, że jestem taka naiwna?! Miałam o tym pojęcie od samego początku. Ale... czy nie mogę sprawić, że wszyscy utracą swoje szczęśliwe zakończenia tak jak ja? Wtedy byłoby mi lepiej.
Byłoby mi łatwiej pogodzić się z własną śmiertelnością.
Ta ścieżka jednak również ma swój koniec.
Niemalże ze stoickim spokojem przyjęła jego wybuch śmiechu, bardzo powoli rozcierając palcami swoje ramiona, które nadal pamiętały dotyk łańcuchów. Chmurne tęczówki nie spuszczały go z oczu, jakby nie chciała stracić ani jednej sekundy w zapamiętaniu jego twarzy i reakcji. Nawet ta drobna zmarszczka w kącikach oczu wydawała jej się ważnym detalem w tej wiekopomnej chwili. W chwili, gdy przyszła jej kolej na rzucenie jednej z decydujących kart na stół.
- Już wiem! Już wiem, czego chcę... - wychrypiała z fałszywym zachwytem, a jej oczy łagodnie rozbłysły. - Chcę pięciu życzeń. Pięciu życzeń, które spełnisz właśnie Ty. Wtedy mogę to podpisać nawet własną krwią i będę milczeć jak zaklęta. Ba, nawet sprawię... sprawię, że Twoja szkolna kariera stanie się łatwiejsza.
I ostrożnie podciągnęła się na krześle by wrócić do poprzedniej pozycji.
Patrz na mnie.
Patrz.
Od teraz będziesz często to robił.
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Wto Sty 26, 2016 4:39 pm
Wiosenne niebo od tygodni wstydliwie skrywało się pod grubą skorupą srebrnych chmur, płacząc rzewnymi łzami obijającymi się o zamkowe okna. Szaleńcze staccato deszczu zdążyło już jednak ucichnąć, ustępując miejsca samotnym kroplom kończącym swego żywota na szybach. Zapach deszczu mieszał się z odorem papierosów, potu i krwi, który wypełniał salę gęstą wonią zakończonego już starcia. Żyzna gleba nie miała mieć jednak okazji, by wyschnąć, gdyż kolejna ulewa miała nań spaść następnego poranka, dając błocku zaledwie moment wytchnienia. Oni też mogli wreszcie odetchnąć, gdy grad ciosów przestał wreszcie kaleczyć ich ramiona i jaźnie, lecz w tym milczącym sojuszu kryło się coś z ciszy przed burzą.
Pojedyncze pyłki kurzu wciąż wirowały w powietrzu, jak gdyby nie mogąc porzucić wspomnienia rzucanych zaklęć, unikniętych ciosów i nieuchronnych upadków. Nawet, gdy zakończą już swą podróż, w umysłach dwójki czarodziejów wizja tej walki będzie wciąż jarzyć się blaskiem niepewności. Jej konsekwencje będą znacznie poważniejsze, niż osmolone podłogi, pogruchotane ławki czy odarte nadgarstki. To jednakże również leży w rękach Czasu, który zdawał się na moment zstąpić ze swego wiecznego tronu, by pozwolić im na zaczerpnięcie oddechu. Oddechu, który marnowali, targując się uparcie.
Rockers musiało się zdawać, że w swym postrzępionym, brudnym rękawie trzyma więcej, niż tylko samotnego asa pik, który i tak miał wkrótce stanąć w płomieniach. Czuła się jak królowa, sunąc po czarnobiałych polach szachownicy ich wspólnego nagle życia. Szkoda tylko, że nie doceniła swego przeciwnika. Oczyma wyobraźni musiała widzieć swe zwycięstwo, wykrzyknięte tryumfalnie "szach-mat", kończące ich grę. Cóż…
- Nie - odpowiedział natychmiastowo, nie dając jej ofercie ani chwili refleksji. - Myśl dalej.
Ze spokojem i płynnością godną deszczowych chmur wlekących się leniwie po nieboskłonie wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę papierosów, unosząc się nieznacznie na krześle. Wyciągnął jednego i odpalił, zaciągając się dymem i nie odwracając wzroku od jej burzowych oczu. Był ciekaw, czy ujrzy w nich jeszcze jakąkolwiek emocję, gdy położył wygniecione pudełko na ławce, niedbałym machnięciem dłoni, zachęcając dziewczynę do poczęstowania się. Nie przywiązywał do papierosów zbytniej wagi - przyzwyczajony był do ich błyskawicznego znikania, gdy tylko Rabastan znajdował się w pobliżu.
- Pierożku! - krzyknął, z uśmiechem grającym w kącikach ust. Pomarszczony, skulony w głębokim ukłonie skrzat pojawił się z cichym pyknięciem obok krzesła niemal w tej samej chwili. - Przynieś mi proszę butelkę Skrzaciego Wina z posiadłości. Teraz.
Skrzat zniknął, z potulnie wygłoszonym potaknięciem, by za moment wrócić ze wspomnianą wcześniej flaszką. Lestrange uwielbiał magię tych niepozornych stworzeń, ich nieświadome łamanie czarodziejskich praw, barier i założeń. Tak, jak sądził, Pierożek przyniósł ze sobą również dwie wypolerowane lampki, po które jednakże Rudolf nie miał zamiaru sięgać. Przyłożył butelkę do ust i pociągnął zeń potężnego łyka, rozkoszując się ciepłem kwitnącym powoli w jego gardle. Nijak miało się ono do przyjemności, jaką gwarantowała jego umiłowana brandy, lecz ten trunek zdawał się bardziej pasować do okazji. Wzniosą przecież za chwilę toast za nowe życie.
- Może to pomoże ci w logicznych zmaganiach, Caroline. - postawił przed nią wypełnioną alkoholem butlę, niemalże nakazując jej skosztowanie napoju. - Nic tak nie wpływa na wyobraźnię, jak pełna szklanica. Lub flaszka, gwoli ścisłości.
Wciąż wpatrywał się w młodą twarz z samozadowoleniem wypisanym na twarzy. Niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie, Rudolf był już zwycięzcą. Jeżeli wzburzą się obłoki w jej oczach, czmychnie, nim rozpęta się burza. Póki co, tkwił z dziewczyną zamknięty w jak gdyby niekończącym się, skradzionym kawałku wieczności, czerpiąc przyjemność z niepewności wiszącej między nimi. Zapach minionego deszczu wciąż tańczył w jego nozdrzach.
---
Rezygnuję z rzutu
Pojedyncze pyłki kurzu wciąż wirowały w powietrzu, jak gdyby nie mogąc porzucić wspomnienia rzucanych zaklęć, unikniętych ciosów i nieuchronnych upadków. Nawet, gdy zakończą już swą podróż, w umysłach dwójki czarodziejów wizja tej walki będzie wciąż jarzyć się blaskiem niepewności. Jej konsekwencje będą znacznie poważniejsze, niż osmolone podłogi, pogruchotane ławki czy odarte nadgarstki. To jednakże również leży w rękach Czasu, który zdawał się na moment zstąpić ze swego wiecznego tronu, by pozwolić im na zaczerpnięcie oddechu. Oddechu, który marnowali, targując się uparcie.
Rockers musiało się zdawać, że w swym postrzępionym, brudnym rękawie trzyma więcej, niż tylko samotnego asa pik, który i tak miał wkrótce stanąć w płomieniach. Czuła się jak królowa, sunąc po czarnobiałych polach szachownicy ich wspólnego nagle życia. Szkoda tylko, że nie doceniła swego przeciwnika. Oczyma wyobraźni musiała widzieć swe zwycięstwo, wykrzyknięte tryumfalnie "szach-mat", kończące ich grę. Cóż…
- Nie - odpowiedział natychmiastowo, nie dając jej ofercie ani chwili refleksji. - Myśl dalej.
Ze spokojem i płynnością godną deszczowych chmur wlekących się leniwie po nieboskłonie wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę papierosów, unosząc się nieznacznie na krześle. Wyciągnął jednego i odpalił, zaciągając się dymem i nie odwracając wzroku od jej burzowych oczu. Był ciekaw, czy ujrzy w nich jeszcze jakąkolwiek emocję, gdy położył wygniecione pudełko na ławce, niedbałym machnięciem dłoni, zachęcając dziewczynę do poczęstowania się. Nie przywiązywał do papierosów zbytniej wagi - przyzwyczajony był do ich błyskawicznego znikania, gdy tylko Rabastan znajdował się w pobliżu.
- Pierożku! - krzyknął, z uśmiechem grającym w kącikach ust. Pomarszczony, skulony w głębokim ukłonie skrzat pojawił się z cichym pyknięciem obok krzesła niemal w tej samej chwili. - Przynieś mi proszę butelkę Skrzaciego Wina z posiadłości. Teraz.
Skrzat zniknął, z potulnie wygłoszonym potaknięciem, by za moment wrócić ze wspomnianą wcześniej flaszką. Lestrange uwielbiał magię tych niepozornych stworzeń, ich nieświadome łamanie czarodziejskich praw, barier i założeń. Tak, jak sądził, Pierożek przyniósł ze sobą również dwie wypolerowane lampki, po które jednakże Rudolf nie miał zamiaru sięgać. Przyłożył butelkę do ust i pociągnął zeń potężnego łyka, rozkoszując się ciepłem kwitnącym powoli w jego gardle. Nijak miało się ono do przyjemności, jaką gwarantowała jego umiłowana brandy, lecz ten trunek zdawał się bardziej pasować do okazji. Wzniosą przecież za chwilę toast za nowe życie.
- Może to pomoże ci w logicznych zmaganiach, Caroline. - postawił przed nią wypełnioną alkoholem butlę, niemalże nakazując jej skosztowanie napoju. - Nic tak nie wpływa na wyobraźnię, jak pełna szklanica. Lub flaszka, gwoli ścisłości.
Wciąż wpatrywał się w młodą twarz z samozadowoleniem wypisanym na twarzy. Niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie, Rudolf był już zwycięzcą. Jeżeli wzburzą się obłoki w jej oczach, czmychnie, nim rozpęta się burza. Póki co, tkwił z dziewczyną zamknięty w jak gdyby niekończącym się, skradzionym kawałku wieczności, czerpiąc przyjemność z niepewności wiszącej między nimi. Zapach minionego deszczu wciąż tańczył w jego nozdrzach.
---
Rezygnuję z rzutu
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach