- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Wto Gru 29, 2015 11:37 am
!Avelllin Louvel
Rudolf odczuwał głód. Pierwotne pragnienie trawiące trzewia, wznoszące płomienie desperacji w górę przełyku pochłaniało mozolnie półkule jego mózgu, każdą wolną myśl zamieniając w popiół, nie pozwalając mu skupić się na czymkolwiek innym. Głodował, powoli żywiąc się samym sobą - paznokcie wżynając we wnętrza zaciśniętych dłoni, wystawiając swe ciało na chłód i dyskomfort; potrzebował bólu. Ta potrzeba wyryta była w spodzie jego powiek, malując nań makabryczne portrety, gdy tylko zamykał oczy. Zakrwawione, bełkoczące w oszalałym cierpieniu ciała, twarze wykrzywione w grymasie agonii, puste oczodoły oświetlone blaskiem klątw - to wszystko było dla niego niczym wizja największej z uczt, opływającej ambrozją i nektarem. Lestrange wiedział, że powoli zbliża się do krawędzi swego zdrowia psychicznego, a upadek groził nie tylko utratą zmysłów, gdyż w tym metaforycznym legowisku węży, jakim był Hogwart, najmniejsze potknięcie groziło zgubą. Dlatego też, mimowolnie, niechętnie, sięgnął ku nawykom, które przytępiały głód płonący w jego wnętrzu. Eliksir pieprzowy okazał się wspaniałym zastępstwem alkoholu, wyzwaniem dla jego samokontroli, słodką dystrakcją. Niepowstrzymane uderzenia gorąca uczyniły jego skórę wrażliwą, sprawiając, że dotyk jego szat na ciele był niemal nieznośny, tak samo jak krótkie migreny, które owo ciepło powodowało. Był całkowicie zdrowy - przynajmniej fizycznie - więc efekty napoju były miniaturową katastrofą dla jego systemu; właśnie tym, czego potrzebował. Jego dłonie znajdowały też zbawienia bardziej przeciętne i żałosne - takie, jak choćby papierosy. Za ten nawyk winił bezpośrednio Rabastana i jego nałóg, który był powodem wiecznej obecności niezdrowych "przekąsek" w Rudolfowym bagażu.
W zamku było niewiele schronień, w których mógł oddawać się swoim zabiegom, a jednym z nich były jego kwatery. Resztki zdrowego rozsądku, niesplamione jeszcze desperacją, nie pozwalały mu na nikotynizowanie się bezwstydnie w swoim gabinecie, gdyż zapach był zbyt oczywisty, by mógł pozostać niezauważony przez uczniów czy innych nauczycieli, w przeciwieństwie do eliksiru pieprzowego. Lestrange zdawał sobie sprawę z istnienia wielu ukrytych w labiryncie korytarzy komnat, lecz sam zdążył poznać tylko dwie - Pokój Życzeń, zbyt często oblegany przez migdalące się pary i mała sala na III piętrze, która zdawała się mieć własną wolę, pojawiając się na swe życzenie, lub konkretne wezwanie. Rudolf był cholernie wdzięczny za siłę swej woli (dzięki ci, magio bezróżdżkowa), która pozwalała mu na korzystanie z zasobów przytulnej komnaty, gdy tylko tego potrzebował. Właśnie tam skierował się dziś, odziany tylko w lekką koszulę, zmęczony już nieprzerwaną walką z gorącem. Z typową pewnością siebie przekroczył próg sali i jakież było jego zdziwienie, gdy pod jednym z okien ujrzał ciemnowłosą Ślizgonkę.
Irytacja podsyciła płomienie pragnienia, wzniecając iskry agresji. Przez sekundę jego wzrok zalała czerwień, odcień wściekłości, krwi i wyszukanych klątw, nim odetchnął głęboko i uspokoił się. Mógł wyjść, zignorować papierosa w jej dłoni, zmarszczkę między ciemnymi brwiami, ślizgońskie szaty otulające ramiona od niechcenia, dym wypływający beztroskim wodospadem spomiędzy młodych ust. Nie zrobił tego, przypominając sobie o własnym autorytecie. Statut szkoły rozwinął się w bibliotece jego pałacu pamięci, punkt o używkach lśniący świeżym atramentem na starym pergaminie. Uczennica łamało prawo, jak przystało na buntowniczkę, za którą się uważała, a on - jako praktykant, namiastka nauczyciela - stał na jego straży. Świadomość przewagi, jaką miał nad jej wolnością zdecydowanie poprawiła mu humor.
- Dzień dobry, panno Rockers - rzucił wystarczająco głośno, z wystarczającą dozą rozbawienia i pogody ducha w głosie, by zwrócić na siebie jej uwagę. Pokonał odległość między drzwiami, a oknem, pewnym krokiem stając na przeciw dziewczyny. Wyglądała na zmartwioną, zauważył z zainteresowaniem. - Nie masz nic przeciwko...?
Nie czekając na odzew, sięgnął do kieszeni spodni i odpalił własnego papierosa, zaciągając się gęstym dymem. Czekał na reakcję nastolatki, spokojnie, z wielką ciekawością. Lubił obserwować istoty zajmujące niższe szczeble w łańcuchu pokarmowym, ich istnienie będące jego jedyną rozrywką w tych nudnych czasach.
Rudolf odczuwał głód. Pierwotne pragnienie trawiące trzewia, wznoszące płomienie desperacji w górę przełyku pochłaniało mozolnie półkule jego mózgu, każdą wolną myśl zamieniając w popiół, nie pozwalając mu skupić się na czymkolwiek innym. Głodował, powoli żywiąc się samym sobą - paznokcie wżynając we wnętrza zaciśniętych dłoni, wystawiając swe ciało na chłód i dyskomfort; potrzebował bólu. Ta potrzeba wyryta była w spodzie jego powiek, malując nań makabryczne portrety, gdy tylko zamykał oczy. Zakrwawione, bełkoczące w oszalałym cierpieniu ciała, twarze wykrzywione w grymasie agonii, puste oczodoły oświetlone blaskiem klątw - to wszystko było dla niego niczym wizja największej z uczt, opływającej ambrozją i nektarem. Lestrange wiedział, że powoli zbliża się do krawędzi swego zdrowia psychicznego, a upadek groził nie tylko utratą zmysłów, gdyż w tym metaforycznym legowisku węży, jakim był Hogwart, najmniejsze potknięcie groziło zgubą. Dlatego też, mimowolnie, niechętnie, sięgnął ku nawykom, które przytępiały głód płonący w jego wnętrzu. Eliksir pieprzowy okazał się wspaniałym zastępstwem alkoholu, wyzwaniem dla jego samokontroli, słodką dystrakcją. Niepowstrzymane uderzenia gorąca uczyniły jego skórę wrażliwą, sprawiając, że dotyk jego szat na ciele był niemal nieznośny, tak samo jak krótkie migreny, które owo ciepło powodowało. Był całkowicie zdrowy - przynajmniej fizycznie - więc efekty napoju były miniaturową katastrofą dla jego systemu; właśnie tym, czego potrzebował. Jego dłonie znajdowały też zbawienia bardziej przeciętne i żałosne - takie, jak choćby papierosy. Za ten nawyk winił bezpośrednio Rabastana i jego nałóg, który był powodem wiecznej obecności niezdrowych "przekąsek" w Rudolfowym bagażu.
W zamku było niewiele schronień, w których mógł oddawać się swoim zabiegom, a jednym z nich były jego kwatery. Resztki zdrowego rozsądku, niesplamione jeszcze desperacją, nie pozwalały mu na nikotynizowanie się bezwstydnie w swoim gabinecie, gdyż zapach był zbyt oczywisty, by mógł pozostać niezauważony przez uczniów czy innych nauczycieli, w przeciwieństwie do eliksiru pieprzowego. Lestrange zdawał sobie sprawę z istnienia wielu ukrytych w labiryncie korytarzy komnat, lecz sam zdążył poznać tylko dwie - Pokój Życzeń, zbyt często oblegany przez migdalące się pary i mała sala na III piętrze, która zdawała się mieć własną wolę, pojawiając się na swe życzenie, lub konkretne wezwanie. Rudolf był cholernie wdzięczny za siłę swej woli (dzięki ci, magio bezróżdżkowa), która pozwalała mu na korzystanie z zasobów przytulnej komnaty, gdy tylko tego potrzebował. Właśnie tam skierował się dziś, odziany tylko w lekką koszulę, zmęczony już nieprzerwaną walką z gorącem. Z typową pewnością siebie przekroczył próg sali i jakież było jego zdziwienie, gdy pod jednym z okien ujrzał ciemnowłosą Ślizgonkę.
Irytacja podsyciła płomienie pragnienia, wzniecając iskry agresji. Przez sekundę jego wzrok zalała czerwień, odcień wściekłości, krwi i wyszukanych klątw, nim odetchnął głęboko i uspokoił się. Mógł wyjść, zignorować papierosa w jej dłoni, zmarszczkę między ciemnymi brwiami, ślizgońskie szaty otulające ramiona od niechcenia, dym wypływający beztroskim wodospadem spomiędzy młodych ust. Nie zrobił tego, przypominając sobie o własnym autorytecie. Statut szkoły rozwinął się w bibliotece jego pałacu pamięci, punkt o używkach lśniący świeżym atramentem na starym pergaminie. Uczennica łamało prawo, jak przystało na buntowniczkę, za którą się uważała, a on - jako praktykant, namiastka nauczyciela - stał na jego straży. Świadomość przewagi, jaką miał nad jej wolnością zdecydowanie poprawiła mu humor.
- Dzień dobry, panno Rockers - rzucił wystarczająco głośno, z wystarczającą dozą rozbawienia i pogody ducha w głosie, by zwrócić na siebie jej uwagę. Pokonał odległość między drzwiami, a oknem, pewnym krokiem stając na przeciw dziewczyny. Wyglądała na zmartwioną, zauważył z zainteresowaniem. - Nie masz nic przeciwko...?
Nie czekając na odzew, sięgnął do kieszeni spodni i odpalił własnego papierosa, zaciągając się gęstym dymem. Czekał na reakcję nastolatki, spokojnie, z wielką ciekawością. Lubił obserwować istoty zajmujące niższe szczeble w łańcuchu pokarmowym, ich istnienie będące jego jedyną rozrywką w tych nudnych czasach.
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Wto Gru 29, 2015 4:58 pm
Głód. Uczucie, jakby coś od środka zaczynało się pożerać powoli i starannie, nie odpuszczając nawet najmniejszej części Twojego ciała. Jedynie mózg mógł czuć się bezpiecznie, przechowując wszystkie najważniejsze informacje na temat świata zewnętrznego i wewnętrznego, gładko korzystając z danej mu wiedzy ogólnej. Jednak głodowała - poprawka, może nie tyle ona, co coś, co akurat przebywało w niej; potwór pozwalający jej utrzymać się na zamarzniętym jeziorze. Lód nie miał prawa pęknąć, kiedy szło jej tak dobrze.
Potrzebował bólu? Wystarczyło poprosić. Mogła mu to ofiarować, była na tyle łaskawą... Królową. Nie widział jej tak? Nie szkodzi. Ważne, że ona była tego świadoma, tej swojej metafizycznej postaci, która pozwalała jej kompletnie nie oszaleć. Patrząc z boku, skupiając się jedynie na fizycznych detalach można byłoby przyjąć, że nie ma w niej niczego niezwykłego, że włosy, które kompletnie nieułożone opadały jej miękko na plecy, zmarszczka która znajdowała się między jej brwiami i szaty w których paradowała to wszystko było czymś zwyczajnym, banalnym. Czymś, co mogłaby posiadać każda inna dziewczyna, kobieta, albo nawet pomniki w szkole. Tylko że to, co znajdowało się w środku, cały nadszarpnięty chaos, który chciał uwolnić się przez jej oczy, czy nawet przez drwiące wargi w których znajdował się papieros, nie był czymś, co można byłoby odnaleźć w każdym. Właściwie w nikim.
Lubię być arogancka. Arogancja pomaga.
Uczta? Oboje moglibyśmy wziąć udział w uczcie, sięgnąć po najdalsze półmiski, które zazwyczaj stały najbliżej zapomnianych władców, albo tych, którzy ośmielali się drwić z samej Śmierci. My przecież nie jesteśmy aż tacy pyszni by od razu przystępować do ataku na moją mentorkę, prawda?
Chcemy się cieszyć po prostu z jedzenia, rozkoszować niebanalnym smakiem, zanurzyć usta w czymś, czego śmiertelnicy nie są w stanie dostać. Niech będzie to tą upragnioną ambrozją.
C. doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak to jest znajdować się na krawędzi, a potem upadać. Jeden raz. Drugi. Trzeci. I tak aż do momentu, kiedy ma się dość tej sytuacji i pragnie się zmiany, czegoś, co pozwoli w końcu wzbić się w powietrze. Jej jedynym ukojeniem, które pozwalało jej na spokojne dryfowanie wśród zgubnych fal był alkohol. Papierosy stanowiły drugorzędną kwestię, która, i owszem, była przyjemna, ale niewystarczająca. Zresztą alkohol też przestał wystarczać. Pragnęła jeszcze czegoś innego. Czegoś bardziej toksycznego, co połączyłoby dwa krańce przepaści. Niestety, nie była w stanie tego znaleźć i to ją frustrowało. Była zamknięta w błędnym kole w otoczeniu samych wrogów i nie mogła sobie pozwolić na zbyt bolesne i śmiertelne ugryzienia, bo to zwróciłoby na nią uwagę. Po raz kolejny. Na dodatek nie dostała jeszcze odpowiedzi od matki, która starannie zaplanowała jej przyszłość o której Caroline zdążyła przez ten rok nieco zapomnieć, machając ręką na większość spraw, które teraz świeciły ostrą czerwienią. Wśród nich był Rabastan Lestrange, którym z każdym dniem gardziła coraz bardziej, nie mogąc znieść jego widoku - przedstawienie, które odgrywali zaczynało jej ciążyć, pozbawiać ją swobodnego oddechu.
Mała sala na III piętrze była jednym z miejsc, które były wręcz dla Rockers błogosławieństwem zesłanym przez samego Salazara Slytherina. Rzadko się pojawiała i mało kto zdawał się wiedzieć o jej istnieniu. To było więc zapewne szczęście, że się tutaj znalazła. Nie posiadała przecież żadnych nadzwyczajnych zdolności, oprócz tego, że starała się uczyć na własną rękę - a przede wszystkim zapanować - nad legilimencją, która wymagała od niej koncentracji i mnóstwa ćwiczeń. Postanowiła na razie to odpuścić, przeczekać ten gorący okres przesłuchiwań i powtórek do egzaminów końcowych.
Początkowo nie zwróciła na niego uwagi, ignorując świadomie skrzypnięcie drzwi i nadal uporczywie koncentrując się na przeciwległej ścianie jakby zaraz miało się coś na niej pojawić. Glany skrzypnęły, kiedy nogi wykonały półkroku do przodu a jej plecy jeszcze mocniej przywarły do ciemnej tapety, którą posiadała mała sala. Zaciągnęła się ponownie papierosem - łamiąc jeszcze mocniej punkt o zakazie korzystania z jakichkolwiek używek. Dopiero kiedy się odezwał, drgnęły jej powieki i ręce i powoli skierowała swoje chmurne tęczówki wprost na praktykanta Transmutacji. Na jej twarzy pojawił się mały grymas, który po kilku sekundach zniknął i zamiast niego pojawił się sztuczny, uprzejmy uśmiech.
- Dzień dobry, panie... profesorze? Praktykancie? Niech mi pan wybaczy, zupełnie nie wiem jak mam się do pana zwracać - odparła, unosząc pytająco jedną ciemną brew do góry. Zmarszczki już nie było a myśli o przebiegłej Wojnie ucichły niczym gramofon, któremu ktoś przestawił igłę. Twarz dziewczyny zastygła z tym fałszywym uśmiechem, jakby została zrobiona z lodu. Z wyraźnym ociąganiem patrzyła jak wyciąga papierosa i go odpala. Uśmiech powoli znikł, ustępując miejsca chłodnemu opanowaniu. Również sama się zaciągnęła, powoli wypuszczając dym. Czuła jak ogień zbiera się jej w gardle - to była jedna z tych rzeczy, które tak uwielbiała w Smoczych Językach. - Nawet jeśli miałabym coś przeciwko to i tak zrobiłby pan to, co chciał, czyż nie tak? W końcu jest pan dorosły i z pewnością może sobie pan pozwolić na więcej niż... ja.
W końcu jej chmurne oczy utkwiły w jego błękitnych a kącik czerwonych warg uniósł się subtelnie, niemalże drapieżnie do góry.
Kafel został odbity z powrotem do przeciwnika.
Żmija leżała nieruchomo.
Zjesz mnie?
Potrzebował bólu? Wystarczyło poprosić. Mogła mu to ofiarować, była na tyle łaskawą... Królową. Nie widział jej tak? Nie szkodzi. Ważne, że ona była tego świadoma, tej swojej metafizycznej postaci, która pozwalała jej kompletnie nie oszaleć. Patrząc z boku, skupiając się jedynie na fizycznych detalach można byłoby przyjąć, że nie ma w niej niczego niezwykłego, że włosy, które kompletnie nieułożone opadały jej miękko na plecy, zmarszczka która znajdowała się między jej brwiami i szaty w których paradowała to wszystko było czymś zwyczajnym, banalnym. Czymś, co mogłaby posiadać każda inna dziewczyna, kobieta, albo nawet pomniki w szkole. Tylko że to, co znajdowało się w środku, cały nadszarpnięty chaos, który chciał uwolnić się przez jej oczy, czy nawet przez drwiące wargi w których znajdował się papieros, nie był czymś, co można byłoby odnaleźć w każdym. Właściwie w nikim.
Lubię być arogancka. Arogancja pomaga.
Uczta? Oboje moglibyśmy wziąć udział w uczcie, sięgnąć po najdalsze półmiski, które zazwyczaj stały najbliżej zapomnianych władców, albo tych, którzy ośmielali się drwić z samej Śmierci. My przecież nie jesteśmy aż tacy pyszni by od razu przystępować do ataku na moją mentorkę, prawda?
Chcemy się cieszyć po prostu z jedzenia, rozkoszować niebanalnym smakiem, zanurzyć usta w czymś, czego śmiertelnicy nie są w stanie dostać. Niech będzie to tą upragnioną ambrozją.
C. doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak to jest znajdować się na krawędzi, a potem upadać. Jeden raz. Drugi. Trzeci. I tak aż do momentu, kiedy ma się dość tej sytuacji i pragnie się zmiany, czegoś, co pozwoli w końcu wzbić się w powietrze. Jej jedynym ukojeniem, które pozwalało jej na spokojne dryfowanie wśród zgubnych fal był alkohol. Papierosy stanowiły drugorzędną kwestię, która, i owszem, była przyjemna, ale niewystarczająca. Zresztą alkohol też przestał wystarczać. Pragnęła jeszcze czegoś innego. Czegoś bardziej toksycznego, co połączyłoby dwa krańce przepaści. Niestety, nie była w stanie tego znaleźć i to ją frustrowało. Była zamknięta w błędnym kole w otoczeniu samych wrogów i nie mogła sobie pozwolić na zbyt bolesne i śmiertelne ugryzienia, bo to zwróciłoby na nią uwagę. Po raz kolejny. Na dodatek nie dostała jeszcze odpowiedzi od matki, która starannie zaplanowała jej przyszłość o której Caroline zdążyła przez ten rok nieco zapomnieć, machając ręką na większość spraw, które teraz świeciły ostrą czerwienią. Wśród nich był Rabastan Lestrange, którym z każdym dniem gardziła coraz bardziej, nie mogąc znieść jego widoku - przedstawienie, które odgrywali zaczynało jej ciążyć, pozbawiać ją swobodnego oddechu.
Mała sala na III piętrze była jednym z miejsc, które były wręcz dla Rockers błogosławieństwem zesłanym przez samego Salazara Slytherina. Rzadko się pojawiała i mało kto zdawał się wiedzieć o jej istnieniu. To było więc zapewne szczęście, że się tutaj znalazła. Nie posiadała przecież żadnych nadzwyczajnych zdolności, oprócz tego, że starała się uczyć na własną rękę - a przede wszystkim zapanować - nad legilimencją, która wymagała od niej koncentracji i mnóstwa ćwiczeń. Postanowiła na razie to odpuścić, przeczekać ten gorący okres przesłuchiwań i powtórek do egzaminów końcowych.
Początkowo nie zwróciła na niego uwagi, ignorując świadomie skrzypnięcie drzwi i nadal uporczywie koncentrując się na przeciwległej ścianie jakby zaraz miało się coś na niej pojawić. Glany skrzypnęły, kiedy nogi wykonały półkroku do przodu a jej plecy jeszcze mocniej przywarły do ciemnej tapety, którą posiadała mała sala. Zaciągnęła się ponownie papierosem - łamiąc jeszcze mocniej punkt o zakazie korzystania z jakichkolwiek używek. Dopiero kiedy się odezwał, drgnęły jej powieki i ręce i powoli skierowała swoje chmurne tęczówki wprost na praktykanta Transmutacji. Na jej twarzy pojawił się mały grymas, który po kilku sekundach zniknął i zamiast niego pojawił się sztuczny, uprzejmy uśmiech.
- Dzień dobry, panie... profesorze? Praktykancie? Niech mi pan wybaczy, zupełnie nie wiem jak mam się do pana zwracać - odparła, unosząc pytająco jedną ciemną brew do góry. Zmarszczki już nie było a myśli o przebiegłej Wojnie ucichły niczym gramofon, któremu ktoś przestawił igłę. Twarz dziewczyny zastygła z tym fałszywym uśmiechem, jakby została zrobiona z lodu. Z wyraźnym ociąganiem patrzyła jak wyciąga papierosa i go odpala. Uśmiech powoli znikł, ustępując miejsca chłodnemu opanowaniu. Również sama się zaciągnęła, powoli wypuszczając dym. Czuła jak ogień zbiera się jej w gardle - to była jedna z tych rzeczy, które tak uwielbiała w Smoczych Językach. - Nawet jeśli miałabym coś przeciwko to i tak zrobiłby pan to, co chciał, czyż nie tak? W końcu jest pan dorosły i z pewnością może sobie pan pozwolić na więcej niż... ja.
W końcu jej chmurne oczy utkwiły w jego błękitnych a kącik czerwonych warg uniósł się subtelnie, niemalże drapieżnie do góry.
Kafel został odbity z powrotem do przeciwnika.
Żmija leżała nieruchomo.
Zjesz mnie?
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Wto Gru 29, 2015 9:39 pm
Królowie i króle klękali przed obliczem nieugiętego cierpienia i nieuchronnej śmierci; królowie i królowe byli ludzkimi konceptami, tak samo wadliwymi i kruchymi, jak sam czas, przestrzeń i moralność. Rudolf stworzył własne hierarchie, wykreował nowe pojęcie upływu życia, odrzucił za siebie śmiertelne definicje; nie bał się bólu, nie lękał się śmierci, nie klękał przed cudzymi władcami... Nie, to nie do końca prawda. Łaskotanie bezradnej furii i upokorzenia w żołądku towarzyszyło mu wraz z każdym wspomnieniem zebrań Śmierciożerców, napełniając go żądzą mordu. Te same usta, które pieściły inkantacje zaklęć, plugawione zostawały przez rąbek szat Czarnego Pana, przez zakłamane komplementy i wyrazy oddania.
Jedyną otuchą dla jego obtłuczonej dumy była świadomość potęgi Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać oraz to, jak wysoko w hierarchii innych, płaszczących się przed mocą robaków przyszło mu się znaleźć. Rockers? Mogła rządzić bastionami rozwydrzonych gówniarzy, trzymając swego taniego papierosa w dłoni niby wyimaginowane berło, roztaczając wokół siebie odór naiwnej arogancji zmieszanej z wypoconym alkoholem. Metaforyczna rękawica, jaką usiłowała rzucić Lestrange'owi nie dotarła nawet do połowy dystansu między nimi - była zbyt słaba, zbyt nieważna, by być w stanie rozbudzić jego ambicje. Uśmiechnął się zatem niezrażony, nie poświęcając uwagi ukrytej obeldze.
- Proszę pana, panie Louvel jest zdecydowanie bardziej odpowiednie i chyba oboje zdajemy sobie z tego sprawę - Emanowanie zrozumieniem i ciepłem bywało wybitnie męczące, zwłaszcza gdy jedynymi jego kompanami byli małoletni, niewyedukowani aroganci.
Znów ten błysk pewności siebie w spojrzeniu, nieudolnie prześmiewczy uśmieszek, na poły okrutna bezczelność. Był ciekaw, jak wiele osób dawało się nabrać na te tanie chwyty, prowizoryczne próby zyskania autorytetu, choć ochłapu szacunku. Kilka lat temu taki wyraz twarzy wcierany był w lśniące posadzki Pokoju Wspólnego Slytherinu, rozmazywany na czystym kamieniu wraz z rubinami niegodnej krwi. Za jego czasów... Za jego czasów dzieciaki też bawiły się w dwór, zdrajców i katów, kotki i myszki. A jednak, w Rockers było coś, co śmierdziało sztucznością, wymuszeniem. Gdzieś pod tą maską pewności siebie chowało się gnijące truchło godności, upchnięte w zapomnianych szafach jej umysłu, powoli zatruwając każdy jego skrawek.
- By utrzymać ład społeczny należy wysilić się choćby na odrobinę uprzejmości - napomknął, pozwalając karcącej nucie rozbrzmieć w czystej melodii głosu Avellina. - Czymże jednak jest dorosłość? Zbiorem cyfr w aktach personalnych czy raczej stanem umysłu? Lubię sądzić, że również pozostaję dzieckiem.
Dziecko stojące naprzeciw niego zdawało się chcieć pobawić, poigrać z ogniem. Ale przecież lód, który pokrywał zwłoki przeszłości Rockers nie miał szans z płomieniami buzującymi w żyłach Rudolfa. Nie, jego dzikość mogłaby pochłonąć ją w ułamku sekundy, gdyby tylko mógł pozwolić sobie na ową sekundę szczerości. Trzymając papierosa w ręce, spojrzał na zegarek ciążący na jego lewym nadgarstku. Miał jeszcze pół godziny, nim eliksir wielosokowy zacznie opuszczać jego organizm. Zaciągnął się raz kolejny, czując dym głęboko w płucach, uderzenie nikotyny we krwi. Odetchnął, podziwiając długą podróż smogu w gęstym powietrzu między nimi.
- I tak pozwalasz sobie na więcej, niż ktokolwiek powinien być w stanie - rzucił, rozkojarzony, nie zauważając obcego (rudolfowego?) tonu wkradającego się w wypowiedź. Uśmiech uleciał gdzieś speszony, uciekając przed nagłą obojętnością ścielącą wnętrze czaszki Lestrange'a. Królowie i królowe odnajdywali zgubę w narcyzmie, a przecież Rudolf nie był wcale od nich gorszy.
Jedyną otuchą dla jego obtłuczonej dumy była świadomość potęgi Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać oraz to, jak wysoko w hierarchii innych, płaszczących się przed mocą robaków przyszło mu się znaleźć. Rockers? Mogła rządzić bastionami rozwydrzonych gówniarzy, trzymając swego taniego papierosa w dłoni niby wyimaginowane berło, roztaczając wokół siebie odór naiwnej arogancji zmieszanej z wypoconym alkoholem. Metaforyczna rękawica, jaką usiłowała rzucić Lestrange'owi nie dotarła nawet do połowy dystansu między nimi - była zbyt słaba, zbyt nieważna, by być w stanie rozbudzić jego ambicje. Uśmiechnął się zatem niezrażony, nie poświęcając uwagi ukrytej obeldze.
- Proszę pana, panie Louvel jest zdecydowanie bardziej odpowiednie i chyba oboje zdajemy sobie z tego sprawę - Emanowanie zrozumieniem i ciepłem bywało wybitnie męczące, zwłaszcza gdy jedynymi jego kompanami byli małoletni, niewyedukowani aroganci.
Znów ten błysk pewności siebie w spojrzeniu, nieudolnie prześmiewczy uśmieszek, na poły okrutna bezczelność. Był ciekaw, jak wiele osób dawało się nabrać na te tanie chwyty, prowizoryczne próby zyskania autorytetu, choć ochłapu szacunku. Kilka lat temu taki wyraz twarzy wcierany był w lśniące posadzki Pokoju Wspólnego Slytherinu, rozmazywany na czystym kamieniu wraz z rubinami niegodnej krwi. Za jego czasów... Za jego czasów dzieciaki też bawiły się w dwór, zdrajców i katów, kotki i myszki. A jednak, w Rockers było coś, co śmierdziało sztucznością, wymuszeniem. Gdzieś pod tą maską pewności siebie chowało się gnijące truchło godności, upchnięte w zapomnianych szafach jej umysłu, powoli zatruwając każdy jego skrawek.
- By utrzymać ład społeczny należy wysilić się choćby na odrobinę uprzejmości - napomknął, pozwalając karcącej nucie rozbrzmieć w czystej melodii głosu Avellina. - Czymże jednak jest dorosłość? Zbiorem cyfr w aktach personalnych czy raczej stanem umysłu? Lubię sądzić, że również pozostaję dzieckiem.
Dziecko stojące naprzeciw niego zdawało się chcieć pobawić, poigrać z ogniem. Ale przecież lód, który pokrywał zwłoki przeszłości Rockers nie miał szans z płomieniami buzującymi w żyłach Rudolfa. Nie, jego dzikość mogłaby pochłonąć ją w ułamku sekundy, gdyby tylko mógł pozwolić sobie na ową sekundę szczerości. Trzymając papierosa w ręce, spojrzał na zegarek ciążący na jego lewym nadgarstku. Miał jeszcze pół godziny, nim eliksir wielosokowy zacznie opuszczać jego organizm. Zaciągnął się raz kolejny, czując dym głęboko w płucach, uderzenie nikotyny we krwi. Odetchnął, podziwiając długą podróż smogu w gęstym powietrzu między nimi.
- I tak pozwalasz sobie na więcej, niż ktokolwiek powinien być w stanie - rzucił, rozkojarzony, nie zauważając obcego (rudolfowego?) tonu wkradającego się w wypowiedź. Uśmiech uleciał gdzieś speszony, uciekając przed nagłą obojętnością ścielącą wnętrze czaszki Lestrange'a. Królowie i królowe odnajdywali zgubę w narcyzmie, a przecież Rudolf nie był wcale od nich gorszy.
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Sro Gru 30, 2015 7:17 am
Nigdy nie uważała, że musi klękać. Te kilka razów, które jej się zdarzyły były bolesną, wymuszoną koniecznością, która została nałożona albo przez jej matkę, albo też przez nieoczekiwane zwroty akcji, które powodowały, że traciła kontrolę nad własnym ciałem. Świadomie, z pełną premedytacją nigdy nie chciała klękać i to przed nikim. Inni królowie i inne królowe mogli więc sami pozbawiać siebie koron, bereł i innych insygniów władzy, ale ona sądziła, że przeszła przez wystarczająco wiele by zasłużyć na szacunek u śmierci - u jej mentorki, przyjaciółki, zagubionej siostry, której pragnął sam wyklęty.
Skoro więc nie lękasz się śmierci to czemu tak uparcie trzymasz się życia? Dlaczego wciąż tu jesteś?
Skoro odrzucasz władców to czemu masz kogoś nad sobą?
Pozbądź się złudzeń.
Jesteś bardziej żądny uznania niż ja.
Robaki? Tak, to zdecydowanie było dobre określenie, jeśli szło o innych ludzi, o tym jak pędzili bezrozumnie w stadzie w jedną stronę. Pod but. Mogła, ale nie musiała. On zaś mógł jej nie doceniać, mógł całkowicie przypisywać jej sny gówniarskim ambicjom, lodową koronę roztrzaskać w drobny pył, a berło w postaci tego taniego papierosa wypalić i zdeptać. Mógł zrzucić wszystko na dziecinną arogancję i ambicję, i z łatwością dopasować odpowiedni ostrzegawczy znak z drobną uwagą, że jest groźna tylko dla tych, co są przed dwudziestką. O ile w ogóle. Mógł dalej ją ignorować, uważać za słabą.
Mógł tak wiele, prawda?
Nie oczekiwała zbyt wielkiego efektu, chociaż i tak mimowolnie poczuła się znieważona przez niego. Poczuła jego poczucie wyższości nad nią. Badała grunt pod sobą i dopiero teraz dotarło do niej, że on również nie załamie się pod tym lodem.
- Dobrze, proszę pana, panie Louvel - odpowiedziała wolno, akcentując jego nazwisko. Przymknęła na dłużej powieki, próbując zapanować nad uporczywą chęcią kilkakrotnego mrugnięcia. Te ciepło, które pozornie od niego biło sprawiało, że w pomieszczeniu robiło się chłodniej zamiast cieplej i nawet C. to odczuła. Kiedy ponownie otworzyła oczy, ciemne chmury leniwie się przesuwały nie zamierzając odkrywać lodowców ani nawet pozwolić sobie na błyski błyskawicy. Zerknęła obojętnie w stronę małego okna, zdając sobie sprawę, że już ubyło jej połowę papierosa.
Szacunek? Autorytet? To nie dla mnie.
Nie tego oczekuję.
Nowy praktykant, przedmiotu do którego żywiła pewien sentyment, zdawał się być bardzo młody. Jego dziecięca jasna twarz o łagodnych błękitnych oczach zdawała się mieścić w przedziale od 20 do 25 lat. Jednakże jego mimika, ton, cienie zagubione w kącikach ust i oczu, również i postawa, nie dawały jej spokoju, i nie pozwalały na całkowite wsadzenie go do szuflady z resztą szkolnych praktykantów.
Nie był w stu procentach autentyczny.
Lekcje wpajane jej przez matkę przez tyle lat powinny przecież odnosić jakiś skutek. Inaczej nie byłoby szansy, żeby na tyle starannie upchać swoje sekrety do środka i zamknąć na kilka spustów. I nawet godność, która kosztowała ją wiele, była czymś, co starała się chronić by całkowicie nie postradać zmysłów.
Słuchała go, chociaż na niego nie patrzyła. Jej blade, długie palce lewej dłoni stukały w ramię prawej ręki. Zaciągnęła się kolejny raz tym razem mocniej, kończąc tym samym swojego papierosa i pozwalając by mały strumień ognia wydostał się z jej gardła. Po wszystkim skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, póki co nie sięgając ani po kolejnego magicznego skręta, ani też nie opuszczając pomieszczania.
Przecież byłoby to niegrzeczne.
- Uważa pan, że jestem nieuprzejma... proszę pana, panie Louvel? - Spytała niemalże melodyjnie. - Skoro jest pan dzieckiem, proszę pana, panie Louvel, to czy nie powinien pan zrezygnować z tej formalnej hierarchii?
Była bezczelnym dzieckiem, ale nie bała się. Nie był kimś, kogo mogłaby się bać. Nie bała się również jego ognia. Również był pewny siebie, co tylko mimowolnie utwierdzało ją w przekonaniu, że trafiła na interesującego przeciwnika.
A może to właśnie mój lód mógłby pochłonąć Twój ogień? Co byś zrobił gdyby całe Twoje ciało stało się zamarzniętą bryłą, jedną z moich lodowych rzeźb?
W końcu spojrzała na niego. Ponownie chmurne tęczówki natrafiły na te błękitne, które wcale nie kojarzyły się z błękitem nieba - prędzej z błękitną trucizną, która zabijała przy najmniejszym dotyku. Dym łagodnie podróżował między jedną a drugą stroną. On był północą a ona południem. Na jego słowa zareagowała krótkim zdziwieniem, które przerodziło się w ostrożne zmrużenie oczu i drgnięcie bladych warg.
- Dlaczego?
Pytanie zawisło w pustej przestrzeni, kiedy starała się pochwycić tę obcość i ją zrozumieć. Tylko na chwilę. By odsłonić, by poznać przeciwnika, który dobrze się maskował.
- Oboje przecież jesteśmy winni, proszę pana, panie Louvel - odparła tonem, któremu daleko było do poczucia winy. Nie starała się nawet by zabrzmieć przekonująco. Chłodny, uprzejmy półuśmiech został posłany, kiedy ciemne chmury w jej oczach na chwilę się zatrzymały.
Skoro więc nie lękasz się śmierci to czemu tak uparcie trzymasz się życia? Dlaczego wciąż tu jesteś?
Skoro odrzucasz władców to czemu masz kogoś nad sobą?
Pozbądź się złudzeń.
Jesteś bardziej żądny uznania niż ja.
Robaki? Tak, to zdecydowanie było dobre określenie, jeśli szło o innych ludzi, o tym jak pędzili bezrozumnie w stadzie w jedną stronę. Pod but. Mogła, ale nie musiała. On zaś mógł jej nie doceniać, mógł całkowicie przypisywać jej sny gówniarskim ambicjom, lodową koronę roztrzaskać w drobny pył, a berło w postaci tego taniego papierosa wypalić i zdeptać. Mógł zrzucić wszystko na dziecinną arogancję i ambicję, i z łatwością dopasować odpowiedni ostrzegawczy znak z drobną uwagą, że jest groźna tylko dla tych, co są przed dwudziestką. O ile w ogóle. Mógł dalej ją ignorować, uważać za słabą.
Mógł tak wiele, prawda?
Nie oczekiwała zbyt wielkiego efektu, chociaż i tak mimowolnie poczuła się znieważona przez niego. Poczuła jego poczucie wyższości nad nią. Badała grunt pod sobą i dopiero teraz dotarło do niej, że on również nie załamie się pod tym lodem.
- Dobrze, proszę pana, panie Louvel - odpowiedziała wolno, akcentując jego nazwisko. Przymknęła na dłużej powieki, próbując zapanować nad uporczywą chęcią kilkakrotnego mrugnięcia. Te ciepło, które pozornie od niego biło sprawiało, że w pomieszczeniu robiło się chłodniej zamiast cieplej i nawet C. to odczuła. Kiedy ponownie otworzyła oczy, ciemne chmury leniwie się przesuwały nie zamierzając odkrywać lodowców ani nawet pozwolić sobie na błyski błyskawicy. Zerknęła obojętnie w stronę małego okna, zdając sobie sprawę, że już ubyło jej połowę papierosa.
Szacunek? Autorytet? To nie dla mnie.
Nie tego oczekuję.
Nowy praktykant, przedmiotu do którego żywiła pewien sentyment, zdawał się być bardzo młody. Jego dziecięca jasna twarz o łagodnych błękitnych oczach zdawała się mieścić w przedziale od 20 do 25 lat. Jednakże jego mimika, ton, cienie zagubione w kącikach ust i oczu, również i postawa, nie dawały jej spokoju, i nie pozwalały na całkowite wsadzenie go do szuflady z resztą szkolnych praktykantów.
Nie był w stu procentach autentyczny.
Lekcje wpajane jej przez matkę przez tyle lat powinny przecież odnosić jakiś skutek. Inaczej nie byłoby szansy, żeby na tyle starannie upchać swoje sekrety do środka i zamknąć na kilka spustów. I nawet godność, która kosztowała ją wiele, była czymś, co starała się chronić by całkowicie nie postradać zmysłów.
Słuchała go, chociaż na niego nie patrzyła. Jej blade, długie palce lewej dłoni stukały w ramię prawej ręki. Zaciągnęła się kolejny raz tym razem mocniej, kończąc tym samym swojego papierosa i pozwalając by mały strumień ognia wydostał się z jej gardła. Po wszystkim skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, póki co nie sięgając ani po kolejnego magicznego skręta, ani też nie opuszczając pomieszczania.
Przecież byłoby to niegrzeczne.
- Uważa pan, że jestem nieuprzejma... proszę pana, panie Louvel? - Spytała niemalże melodyjnie. - Skoro jest pan dzieckiem, proszę pana, panie Louvel, to czy nie powinien pan zrezygnować z tej formalnej hierarchii?
Była bezczelnym dzieckiem, ale nie bała się. Nie był kimś, kogo mogłaby się bać. Nie bała się również jego ognia. Również był pewny siebie, co tylko mimowolnie utwierdzało ją w przekonaniu, że trafiła na interesującego przeciwnika.
A może to właśnie mój lód mógłby pochłonąć Twój ogień? Co byś zrobił gdyby całe Twoje ciało stało się zamarzniętą bryłą, jedną z moich lodowych rzeźb?
W końcu spojrzała na niego. Ponownie chmurne tęczówki natrafiły na te błękitne, które wcale nie kojarzyły się z błękitem nieba - prędzej z błękitną trucizną, która zabijała przy najmniejszym dotyku. Dym łagodnie podróżował między jedną a drugą stroną. On był północą a ona południem. Na jego słowa zareagowała krótkim zdziwieniem, które przerodziło się w ostrożne zmrużenie oczu i drgnięcie bladych warg.
- Dlaczego?
Pytanie zawisło w pustej przestrzeni, kiedy starała się pochwycić tę obcość i ją zrozumieć. Tylko na chwilę. By odsłonić, by poznać przeciwnika, który dobrze się maskował.
- Oboje przecież jesteśmy winni, proszę pana, panie Louvel - odparła tonem, któremu daleko było do poczucia winy. Nie starała się nawet by zabrzmieć przekonująco. Chłodny, uprzejmy półuśmiech został posłany, kiedy ciemne chmury w jej oczach na chwilę się zatrzymały.
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Czw Gru 31, 2015 4:13 pm
Uznanie. Obietnica najwytworniejszych skarbów skrzętnie ukrytych w kufrach upokorzenia, żmudnych starań, niedocenianych męczarni - największa ambicja, która tylu wielkich zaprowadziła wprost na pola asfodelowe. Ilu geniuszy, mistrzów i władców zbłądziło z drogi ku Wielkości, wiedzionych potrzebą rozpoznania, kończąc swe żywoty wśród... pospólstwa.
Jak niezaspokojone ambicje mogłyby zaspokoić Minosa, sędziego Podziemi?
Jak mogłyby zadowolić Rudolfa?
Porażka i upadek, największe jego lęki, potwory czyhające pod miękkimi łożami, pod płonącym drewnem w wielkich kominkach, za ramami rodowych portretów. Wisiały nad jego nieugiętym karkiem, straszniejsze niż widmo Śmierci. Śmierć oznaczała zaledwie zwieńczenie pracy, ostateczne pociągnięcie pędzla na misternym krajobrazie dążeń Lestrange'a. Lecz któż nie chciałby wybłagać dodatkowych godzin pracy, możliwości udoskonalenia swego dzieła? Rudolf miał zamiar ów czas mierzyć w wiecznościach.
Cóż ona może wiedzieć o wieczności?
To dziecię, poznawszy zaledwie siedemnaście wiosen, nie miało pojęcia o pięknie, jakie mogłoby zaszczycić ten śmiertelny padół, gdyby tylko starczyło mu czasu. Nie, Rockers była niczym samotna kra targana nieprzestanym szaleństwem oceanu, roztrzaskującym się w żyłach Rudolfa. Ta krucha mikropołać lodu mogła zaledwie mieć nadzieję, że następny z przypływów nie pochłonie jej w całości. Klimat w europie ocieplał się, spływając gorącą krwią niegodnych, płonąc pożogą zdewastowanych domostw, żarząc się wściekłością tych, którzy nie dali się jej strawić. Caroline stanie się zaledwie strzępkiem pary w szkarłatnej łunie, która pożre brytyjskie niebo. Jej urok i rezolwa również stopnieją. Zmierzył butę wyrytą w zimnej skorupie jej twarzy z powątpiewaniem i rozbawieniem.
- Panno Rockers - zaczął, jak gdyby z jego ust miał wypłynąć język płomiennego kazania; zaciągnął się papierosem, a filtr rozgrzał się, parząc jego usta. - Jeżeli uprzejmość mierzymy w szacunku i samokontroli, zdecydowanie jest Ci ona obca. Ale cóż, skoro ustaliliśmy, że tak samo jak Ty mogę pozwolić sobie na odrobinę infantylnego buntu, może powinna ona zostać zapomniana.
O tak, jakże pragnął zrzucić z ramion ciężką, gryzącą wełnę uprzejmości i serdeczności, choćby na chwilę. Lecz tu, w zamku... Przed jego oczyma stanęła scena sprzed kilku dni, tygodni czy miesięcy - któż wie? Kruche dziewczę w krukońskich szatach pełzające w błocie u jego stóp. Satysfakcja zabarwiona żalem zagrała w jego głowie, najsłodsza melodia, kojąca nawet rytmiczne ciosy głodu, które rozbrzmiewały bólem rudolfowej czaszki.
- Któż będzie nas sądzić? - zaśmiał się, gasząc papierosa na parapecie, ignorując czarne smugi powstające na zakurzonym drewnie. Rudolf sam był sobie sterem, okrętem i sędzią, ludzkie kodeksy stanowiły tyle, co podpałka dla jego szaleństwa.
Jak niezaspokojone ambicje mogłyby zaspokoić Minosa, sędziego Podziemi?
Jak mogłyby zadowolić Rudolfa?
Porażka i upadek, największe jego lęki, potwory czyhające pod miękkimi łożami, pod płonącym drewnem w wielkich kominkach, za ramami rodowych portretów. Wisiały nad jego nieugiętym karkiem, straszniejsze niż widmo Śmierci. Śmierć oznaczała zaledwie zwieńczenie pracy, ostateczne pociągnięcie pędzla na misternym krajobrazie dążeń Lestrange'a. Lecz któż nie chciałby wybłagać dodatkowych godzin pracy, możliwości udoskonalenia swego dzieła? Rudolf miał zamiar ów czas mierzyć w wiecznościach.
Cóż ona może wiedzieć o wieczności?
To dziecię, poznawszy zaledwie siedemnaście wiosen, nie miało pojęcia o pięknie, jakie mogłoby zaszczycić ten śmiertelny padół, gdyby tylko starczyło mu czasu. Nie, Rockers była niczym samotna kra targana nieprzestanym szaleństwem oceanu, roztrzaskującym się w żyłach Rudolfa. Ta krucha mikropołać lodu mogła zaledwie mieć nadzieję, że następny z przypływów nie pochłonie jej w całości. Klimat w europie ocieplał się, spływając gorącą krwią niegodnych, płonąc pożogą zdewastowanych domostw, żarząc się wściekłością tych, którzy nie dali się jej strawić. Caroline stanie się zaledwie strzępkiem pary w szkarłatnej łunie, która pożre brytyjskie niebo. Jej urok i rezolwa również stopnieją. Zmierzył butę wyrytą w zimnej skorupie jej twarzy z powątpiewaniem i rozbawieniem.
- Panno Rockers - zaczął, jak gdyby z jego ust miał wypłynąć język płomiennego kazania; zaciągnął się papierosem, a filtr rozgrzał się, parząc jego usta. - Jeżeli uprzejmość mierzymy w szacunku i samokontroli, zdecydowanie jest Ci ona obca. Ale cóż, skoro ustaliliśmy, że tak samo jak Ty mogę pozwolić sobie na odrobinę infantylnego buntu, może powinna ona zostać zapomniana.
O tak, jakże pragnął zrzucić z ramion ciężką, gryzącą wełnę uprzejmości i serdeczności, choćby na chwilę. Lecz tu, w zamku... Przed jego oczyma stanęła scena sprzed kilku dni, tygodni czy miesięcy - któż wie? Kruche dziewczę w krukońskich szatach pełzające w błocie u jego stóp. Satysfakcja zabarwiona żalem zagrała w jego głowie, najsłodsza melodia, kojąca nawet rytmiczne ciosy głodu, które rozbrzmiewały bólem rudolfowej czaszki.
- Któż będzie nas sądzić? - zaśmiał się, gasząc papierosa na parapecie, ignorując czarne smugi powstające na zakurzonym drewnie. Rudolf sam był sobie sterem, okrętem i sędzią, ludzkie kodeksy stanowiły tyle, co podpałka dla jego szaleństwa.
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Sob Sty 02, 2016 5:07 pm
O ile rzeczywiście w tych kufrach się znajduje coś więcej oprócz rozczarowania i gorączki szaleństwa. Są i tacy wielcy, których oszczędził ząb czasu poprzez niekończące się opowieści i pamięć. I to właśnie na nich należało opierać kolejne plany, to właśnie ich tajemnic ukrytych w skrzynkach należało poszukać. Nie należało patrzeć na tych, którym się nie powiodło, na tych, których słabości doprowadziły do męczarni wśród zwykłego, prostego ludu, czy też raczej zbiorowiska rozwiniętych pasożytów, których przyssawki bardzo skutecznie przylgnęły do ciała żywiciela - geniusza, mistrza, może nawet i dawnego władcy.
Ona, jako Zwycięstwo, nie szukała przegranych, nie przypominała sobie ich historii i nie analizowała ich błędów. Czuła się bezpiecznie, działając po swojemu. Ufając koniowi, który ją prowadził w odpowiednią stronę. Wojna nie żyła, a Śmierć nieświadomie czekała na swoją karę.
Ambicje, które mogłyby zaspokoić i mnie. Wbrew pozorom w kwestii ambicji zdajemy się być podobni, chociaż... może to moje właśnie ambicje są większe od Twoich?
Potworów należało skutecznie się pozbywać, odnajdywać odpowiednią broń i wbić ją za pierwszym razem w najdotkliwszy punkt. Porażka lubowała się w tych, którzy mieli najwięcej do stracenia a upadek dotykał w większości przegranych; czasem jednak i tych, którzy na swoich wargach mieli wygraną by ich sprawdzić. Śmierć miała różne oblicza; kryła się pod postacią siostry, mentorki, istoty wyższej, która nie podlegała pod żadne prawa, ale także i miała twarz nadętego potępionego, który ośmielał się uważać za sędziego. I ośmielał się być szczęśliwy. Nie mogła na to pozwolić.
Dlaczego to ja mam cierpieć?
Czy to nie przypadkiem jawna niesprawiedliwość?
Dlaczego... to ja mam odczuwać coś, czego nie powinnam?
Jej siostra, mentorka, jednak nie pozwalała na to, by przedwcześnie stała się jej krzywda. Ten świat w końcu wymagał oczyszczenia, a krajobraz z jej obrazu jeszcze nie był widoczny. Nie musiała prosić o dodatkowe godziny - była na tyle egoistyczna, że brała je od innych, niszcząc ich wizjonerską sztukę.
Cóż jednak mam wiedzieć o wieczności? Teraz to ja mogłabym spróbować odpowiedzieć Ci na to pytanie, najdokładniej jak tylko bym mogła. Wieczność to... niekończąca się droga poza granicami czasu i świata. Obraz, który nigdy nie zostanie dokończony, pomimo miliona pociągnięć pędzla. Zaklęcie, które nie będzie miało końca.
Nie wierz mi.
Widziałam raz piękno. Piękno było w jego umierających jadowicie żółtych oczach, które pochłaniały moje. Były piękniejsze od posągów, które tak kochała moja matka, od obrazów, które uwielbiał kolekcjonować mój ojciec... były nawet piękniejsze od powietrznych akrobacji podczas Quidditcha i wspanialsze od najdoskonalszych dźwięków. Jego oczy, które przez większość czasu wydawały się być kwasem, stały się lepsze od złota.
Czym więc jest piękno? Jeśli to, o czym mówię nim nie jest... to czym jest?
Odpowiedz, skoro nie potrafisz pokazać.
Mogła i być krą, ale wielkości wyspy, która jednak nie mogłaby całkowicie zniknąć w jego żyłach, które niczym wysokie skały majaczyły gdzieś na horyzoncie. Szczęście sprzyjało, bo fale nie były na tyle duże by mogły jej zaszkodzić. Była wystarczająco zdeterminowana by to przetrwać. Krew lepiej komponowała się z mrozem, z najtwardszym lodem Antarktydy, który w końcu pochłonąłby niegodziwców, którzy chcieli się go pozbyć.
Twój płomień był na tyle wytrzymały by przedwcześnie nie zgasnąć?
Obecna maska Caroline trzymała się najmocniej jak tylko mogła, byleby tylko się nie odkleić i nie ukazać niezadowolenia. Pod wpływem jego grzecznościowego zwrotu, który miał jak wstęp do kazania, przywołała na twarz coś na kształt zdziwienia, które wraz z kolejnymi słowami stopniowo znikało, ustępując typowej dla niej mimice. Jej palce się zatrzymały a następnie cała ręka powoli opadła. Nie miała już skrzyżowanych rąk. Kiedy wspomniał o samokontroli, jej usta jeszcze bardziej drgnęły, chmury w oczach zaś ponownie ruszyły.
- Wedle pana, panie Louvel, nie okazuję panu należytego szacunku? Zawsze sądziłam, że akurat w tym aspekcie moja pani matka wychowała mnie całkiem poprawnie - odparła nieco rozbawionym głosem w którym jednak zadźwięczała ironiczna nuta. - To raczej niespotykane, żeby dorosły tak otwarcie mówił o jakimkolwiek wyrażaniu buntu, proszę pana, panie Louvel. Czy teraz będziemy na "ty", proszę pana, panie Louvel?
Chmurne tęczówki nie opuszczały tych błękitnych, jakby chciały odkryć choć część tego, co skrywa się pod czupryną blond włosów. Odepchnęła się delikatnie do przodu i stanęła wyprostowana. Odległość między nimi zmniejszyła się o jeden krok. Bardzo powoli przeniosła wzrok na niedopałek spoczywający obecnie na parapecie.
- Sama śmierć, kiedy nadejdzie odpowiedni moment - odpowiedziała ciszej niż zwykle, po czym uśmiechnęła się nikle. I szczerze.
Ona, jako Zwycięstwo, nie szukała przegranych, nie przypominała sobie ich historii i nie analizowała ich błędów. Czuła się bezpiecznie, działając po swojemu. Ufając koniowi, który ją prowadził w odpowiednią stronę. Wojna nie żyła, a Śmierć nieświadomie czekała na swoją karę.
Ambicje, które mogłyby zaspokoić i mnie. Wbrew pozorom w kwestii ambicji zdajemy się być podobni, chociaż... może to moje właśnie ambicje są większe od Twoich?
Potworów należało skutecznie się pozbywać, odnajdywać odpowiednią broń i wbić ją za pierwszym razem w najdotkliwszy punkt. Porażka lubowała się w tych, którzy mieli najwięcej do stracenia a upadek dotykał w większości przegranych; czasem jednak i tych, którzy na swoich wargach mieli wygraną by ich sprawdzić. Śmierć miała różne oblicza; kryła się pod postacią siostry, mentorki, istoty wyższej, która nie podlegała pod żadne prawa, ale także i miała twarz nadętego potępionego, który ośmielał się uważać za sędziego. I ośmielał się być szczęśliwy. Nie mogła na to pozwolić.
Dlaczego to ja mam cierpieć?
Czy to nie przypadkiem jawna niesprawiedliwość?
Dlaczego... to ja mam odczuwać coś, czego nie powinnam?
Jej siostra, mentorka, jednak nie pozwalała na to, by przedwcześnie stała się jej krzywda. Ten świat w końcu wymagał oczyszczenia, a krajobraz z jej obrazu jeszcze nie był widoczny. Nie musiała prosić o dodatkowe godziny - była na tyle egoistyczna, że brała je od innych, niszcząc ich wizjonerską sztukę.
Cóż jednak mam wiedzieć o wieczności? Teraz to ja mogłabym spróbować odpowiedzieć Ci na to pytanie, najdokładniej jak tylko bym mogła. Wieczność to... niekończąca się droga poza granicami czasu i świata. Obraz, który nigdy nie zostanie dokończony, pomimo miliona pociągnięć pędzla. Zaklęcie, które nie będzie miało końca.
Nie wierz mi.
Widziałam raz piękno. Piękno było w jego umierających jadowicie żółtych oczach, które pochłaniały moje. Były piękniejsze od posągów, które tak kochała moja matka, od obrazów, które uwielbiał kolekcjonować mój ojciec... były nawet piękniejsze od powietrznych akrobacji podczas Quidditcha i wspanialsze od najdoskonalszych dźwięków. Jego oczy, które przez większość czasu wydawały się być kwasem, stały się lepsze od złota.
Czym więc jest piękno? Jeśli to, o czym mówię nim nie jest... to czym jest?
Odpowiedz, skoro nie potrafisz pokazać.
Mogła i być krą, ale wielkości wyspy, która jednak nie mogłaby całkowicie zniknąć w jego żyłach, które niczym wysokie skały majaczyły gdzieś na horyzoncie. Szczęście sprzyjało, bo fale nie były na tyle duże by mogły jej zaszkodzić. Była wystarczająco zdeterminowana by to przetrwać. Krew lepiej komponowała się z mrozem, z najtwardszym lodem Antarktydy, który w końcu pochłonąłby niegodziwców, którzy chcieli się go pozbyć.
Twój płomień był na tyle wytrzymały by przedwcześnie nie zgasnąć?
Obecna maska Caroline trzymała się najmocniej jak tylko mogła, byleby tylko się nie odkleić i nie ukazać niezadowolenia. Pod wpływem jego grzecznościowego zwrotu, który miał jak wstęp do kazania, przywołała na twarz coś na kształt zdziwienia, które wraz z kolejnymi słowami stopniowo znikało, ustępując typowej dla niej mimice. Jej palce się zatrzymały a następnie cała ręka powoli opadła. Nie miała już skrzyżowanych rąk. Kiedy wspomniał o samokontroli, jej usta jeszcze bardziej drgnęły, chmury w oczach zaś ponownie ruszyły.
- Wedle pana, panie Louvel, nie okazuję panu należytego szacunku? Zawsze sądziłam, że akurat w tym aspekcie moja pani matka wychowała mnie całkiem poprawnie - odparła nieco rozbawionym głosem w którym jednak zadźwięczała ironiczna nuta. - To raczej niespotykane, żeby dorosły tak otwarcie mówił o jakimkolwiek wyrażaniu buntu, proszę pana, panie Louvel. Czy teraz będziemy na "ty", proszę pana, panie Louvel?
Chmurne tęczówki nie opuszczały tych błękitnych, jakby chciały odkryć choć część tego, co skrywa się pod czupryną blond włosów. Odepchnęła się delikatnie do przodu i stanęła wyprostowana. Odległość między nimi zmniejszyła się o jeden krok. Bardzo powoli przeniosła wzrok na niedopałek spoczywający obecnie na parapecie.
- Sama śmierć, kiedy nadejdzie odpowiedni moment - odpowiedziała ciszej niż zwykle, po czym uśmiechnęła się nikle. I szczerze.
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Sro Sty 06, 2016 10:48 pm
Ach, szaleństwo. Szaleństwo jest pięknem. Te słodkie, otumaniające zmysły kłęby mgły zasnuwają nasze pojmowanie, zabierają nas gdzieś daleko, wysoko ponad gęste, szare chmury zdrowego rozsądku, przeciętności, usadawiając nas na ponadniebnych tronach własnych światów. Niczym pieszczoty kochanka, dotykiem niby obietnicą najczystszych z rozkoszy, odrywa naszą uwagę od mdłości powszechnie rozumianej rzeczywistości, miękkimi dłońmi wskazując horyzonty i firmamenty zgoła odmienne od tych zwykłych. Ile jego twarzy zdążył poznać Rudolf, tych oblicz targanych emocją, pragnieniem i potrzebą, jak długo ścielił mu łoże... Wiedział, że szaleństwo bywa zaborcze, zamykając w swych ramionach świadomość kochanków, wyszarpując z oczu wszelką emocję, paraliżując wychudzone ciała, pożera, pochłania, czyni cząstką siebie. Pamiętał, że czasem jest zaledwie mentorem, nakłaniając do czynów haniebnych, przejmując kontrolę nad ambicjami partnerów, stając się opiekuńczym, zawsze wspierającym małżonkiem, wciąż zapewniającym, że przecież potrafisz. Znał też szaleństwo braterskie, towarzyszące nam wszystkim od dnia poczęcia; niezauważenie przylegające do naszej istoty, wpełzające w każdy nasz gest i słowo; szaleństwo zupełnie naturalne, a jednak najgroźniejsze. Lestrange kochał się ze swym bratem mentorem, budząc się w żelaznym uścisku szaleństwa, podążając dzień za dniem jego krokami, zasypiając z łatwością w poczuciu bezpieczeństwa. I chociaż wiedział, jak zgubnym może się to dla niego okazać, nigdy nie ważył się zaprzeczyć istnieniu tej obcej, a jednak swojej istoty. Był szaleńcem, lecz przecież wszyscy Wielcy nimi są.
Właśnie owo szaleństwo szeptało mu słodko do ucha najobrzydliwsze z bluźnierstw, obiecując rozkosze i cierpienia, jakich nie zaznał jeszcze ten świat, kusząc go swymi pełnymi lukrowego jadu słowami. W oczach Caroline widział jego odbicie, nie zaznawszy jeszcze smaku jej własnego obłędu, nie poznawszy zimnego ostrza, jakie stanowiła jej jaźń. Czy to ciepło, wściekłość czy może opuszczające go resztki zdrowego rozsądku, coś zamgliło granice jego wizji, okrywając je bielą pulsującą wraz z bólem jego głowy, wraz z nieprzerwanym cyklem buzującej krwi. Swe zmysły zostawił w kieszeni pseudonauczycielskiej szaty, na rzeźbionym fotelu stojącym dumnie za biurkiem. Spoczywały wśród ciężkich materiałów, razem z płaską piersiówką wypełnioną eliksirem wielosokowym, kilka pięter nad rudolfową głową, skryte ponad gęstą mgłą szaleństwa. Wiedział, że powinien pamiętać o czymś więcej, niźli przyjemności płynącej z widoku prężących się w cierpieniu ciał, czuć w żyłach coś ponad to nieznośnie gorąco penetrujące całość jego jestestwa. Wiedział, aż... zapomniał.
- Niezależnie, jak wiele energii poświęcimy na tresurę psa, on wciąż będzie szczekał, wszak taka jego natura. Twoja matka skazana była na porażkę – rzekł z rozbawieniem, spoglądając w te oczy, które zionęły zbawiennym chłodem. Drżącą dłonią sięgnął ku ramie okna, otwierając je szerzej, wdychając mokre powietrze.
Chłód kwietniowego dnia zgubił się gdzieś w jego rozpalonych płucach, nie przynosząc ulgi. Panika podszczypywała krańce jego świadomości, lecz zbytnio zatracony był w swej żądzy, by poświęcić jej uwagę. Słowa Rockers rozbrzmiewały echem w przestrzeni pomiędzy nimi, na zmianę zyskując i tracąc wyrazistość, tłumione zbyt ciężkim, zbyt ciepłym powietrzem. Spoglądał na tę bladą twarz, wyobrażając sobie, jak mógłby podkreślić jej urodę, czy czerwień była jej kolorem, czy jej uśmiech można byłoby poszerzyć, czy te jasne oczy nie straciłyby swe czystej barwy w zakurzonym słoju i czy pod jej czaszką było tak samo pusto, jak w jej słowach.
- Oczywiście – odpowiedział na jej pytanie, z wilczym uśmiechem. Wyciągnął w jej stronę mokrą od zimnego potu dłoń. – Rudolf.
Śmierć? Śmierć była niby podnóżek szaleństwa, zastygła w szpetnym bezruchu i niezmienności. Śmierć nie była warta nawet najprzelotniejszej z myśli.
- I ona doczeka dnia swego sądu – szepnął, jak gdyby zdradzał brunetce największy z sekretów, nim po chwili roześmiał się z dziecięcym zachwytem – A jakże piękny będzie to dzień!
Właśnie owo szaleństwo szeptało mu słodko do ucha najobrzydliwsze z bluźnierstw, obiecując rozkosze i cierpienia, jakich nie zaznał jeszcze ten świat, kusząc go swymi pełnymi lukrowego jadu słowami. W oczach Caroline widział jego odbicie, nie zaznawszy jeszcze smaku jej własnego obłędu, nie poznawszy zimnego ostrza, jakie stanowiła jej jaźń. Czy to ciepło, wściekłość czy może opuszczające go resztki zdrowego rozsądku, coś zamgliło granice jego wizji, okrywając je bielą pulsującą wraz z bólem jego głowy, wraz z nieprzerwanym cyklem buzującej krwi. Swe zmysły zostawił w kieszeni pseudonauczycielskiej szaty, na rzeźbionym fotelu stojącym dumnie za biurkiem. Spoczywały wśród ciężkich materiałów, razem z płaską piersiówką wypełnioną eliksirem wielosokowym, kilka pięter nad rudolfową głową, skryte ponad gęstą mgłą szaleństwa. Wiedział, że powinien pamiętać o czymś więcej, niźli przyjemności płynącej z widoku prężących się w cierpieniu ciał, czuć w żyłach coś ponad to nieznośnie gorąco penetrujące całość jego jestestwa. Wiedział, aż... zapomniał.
- Niezależnie, jak wiele energii poświęcimy na tresurę psa, on wciąż będzie szczekał, wszak taka jego natura. Twoja matka skazana była na porażkę – rzekł z rozbawieniem, spoglądając w te oczy, które zionęły zbawiennym chłodem. Drżącą dłonią sięgnął ku ramie okna, otwierając je szerzej, wdychając mokre powietrze.
Chłód kwietniowego dnia zgubił się gdzieś w jego rozpalonych płucach, nie przynosząc ulgi. Panika podszczypywała krańce jego świadomości, lecz zbytnio zatracony był w swej żądzy, by poświęcić jej uwagę. Słowa Rockers rozbrzmiewały echem w przestrzeni pomiędzy nimi, na zmianę zyskując i tracąc wyrazistość, tłumione zbyt ciężkim, zbyt ciepłym powietrzem. Spoglądał na tę bladą twarz, wyobrażając sobie, jak mógłby podkreślić jej urodę, czy czerwień była jej kolorem, czy jej uśmiech można byłoby poszerzyć, czy te jasne oczy nie straciłyby swe czystej barwy w zakurzonym słoju i czy pod jej czaszką było tak samo pusto, jak w jej słowach.
- Oczywiście – odpowiedział na jej pytanie, z wilczym uśmiechem. Wyciągnął w jej stronę mokrą od zimnego potu dłoń. – Rudolf.
Śmierć? Śmierć była niby podnóżek szaleństwa, zastygła w szpetnym bezruchu i niezmienności. Śmierć nie była warta nawet najprzelotniejszej z myśli.
- I ona doczeka dnia swego sądu – szepnął, jak gdyby zdradzał brunetce największy z sekretów, nim po chwili roześmiał się z dziecięcym zachwytem – A jakże piękny będzie to dzień!
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Czw Sty 07, 2016 7:31 pm
Wybacz mi Ojcze, bo zgrzeszyłam.
Pytanie bardziej dosadne; które z szaleństw jest tak naprawdę piękne? Albo przynajmniej te, które można byłoby umieścić na samym szczycie niepojętego i nieosiągalnego ideału? Z piedestału na który wzniósł potwór wszechchaosu można szybciej spaść. Mgła, która jest doskonalsza od wytłumaczeń, skrzydła, które myślało się, że są na zawsze przytwierdzone do pleców, zdradliwe słowa niepojętej i słodkiej ambicji to wszystko w końcu znika. I tworzy się bałagan. Szaleństwo jest pięknem.
Ale zabiera wszystko w zamian. Zabiera całe życie. Moje.
Była jak najdalej od metafor fizyczności, której nie potrzebowała, jeśli nie licząc chwil, kiedy używała dotyku jako broni. Wolała sobie wyobrażać szaleństwo jako święte przekleństwo, które dotyka jedynie nieliczne jednostki, mogące wzbić się na sam szczyt by zaprowadzić adekwatny porządek. Szepty w głowie C. stawały się wtedy głośniejsze i pozwalały jej na wyzbycie się kajdan człowieczeństwa na dłużej, niż na kilka marnych sekund. Niewidzialne ręce jedynej prawdziwej namiętności układały na jej głowie lodową koronę, tworząc raz za razem silniejszą Królową Lodu w szkarłatnych szatach, która miała zawsze zwyciężać. Ale za to potwór robił się coraz śmielszy i łaknął jeszcze więcej krwi i jej poświęcenia.
Całe jej ciało nosiło ślady zapłaty - może nawet z tych blizn, które biegły po mlecznej skórze dałoby się stworzyć mapę samego Piekła. Zawsze schodziła schodami w dół by za każdym razem móc się przekonać, że wcale nie jest tam gorzej niż na górze. Brakowało tylko jej rodziny. Skoro uważał się za Wielkiego powinien to udowodnić, bo jak na razie były to tylko puste słowa rozbrzmiewające pod jego czaszką i obijające się rykoszetem od ścian.
Odważyłbyś się przestąpić próg lodowatej krainy chaosu?
Błękitna trucizna zadrgała i wymieszała się z dymem papierosów, który jeszcze pozostał w pomieszczeniu. Nie bała się podjąć z nim niewerbalnego wyzwania, ani obiecywać mu ciepła, którego może pragnął poczuć. Resztki niewidzialnych piór, które smętnie zwisały z jej pleców zadrgały ostrzegawczo. Niezauważalne, drobne zmiany zaczęły wypływać na jego fałszywie niewinną, niemalże anielną, twarz. W jej żyłach krew zamarzła. Jej ciało posiadało tylko ujemną temperaturę. Powieki ciężko opadły na zachmurzone oczy, które na krótki moment odsłoniły kawałek czystego lodowca. Żaróweczka w jej głowie ostrzegawczo pyknęła. Białe zęby schowane za dziewiczymi wargami uderzyły o siebie. Po chwili jednak jej spięte ciało ostrożnie odetchnęło, by zaczerpnąć kolejną dawkę świeżego powietrza, a z jej ust wydobył się krótki śmiech.
- Prędzej byłabym kotem niżeli psem, proszę pana, panie Louvel. Ale doceniam metaforę - odpowiedziała, otwierając ponownie swoje oczy by móc sprawdzić, ile czasu minie zanim trucizna o tak toksycznej barwie przestanie działać. Biodro szturchnęło parapet a ciało Ślizgonki zwróciło się w stronę otwartego okna. Ponownie odległość została zmniejszona. Długie białe palce zajęły się badaniem struktury szyby. Maska nadal dzielnie się trzymała, chociaż już powstały pierwsze pęknięcia, a czasu na wymianę nie było. Kosmyki musnęły jej alabastrowy policzek, kiedy ponownie zwróciła się w jego stronę, odrywając palce od okna. Chmury w jej oczach na razie nie odsłaniały dalszej części lodowca. Początkowo nie zareagowała, zastygając jak laleczka z pozytywki, której skończyła się piosenka, ale kiedy tylko została ponownie nastrojona, na miejsce poprzedniego uśmiechu pojawił się nowy. Inny. Niepokojący. Tak samo jak błyskawica, która przecięła ciemne chmury. Uścisnęła jego mokrą dłoń ostrożnie, ale już po chwili palce zacisnęły się pewnie na skórze.
- Twoje imię nie brzmi jakby było francuskie, Rudolfie - dodała fałszywie beztroskim głosem. - Caroline Claire Rockers, ale to już pewnie wiesz.
Puściła jego dłoń z ociąganiem, by następnie wykonać kolejny krok i pozwolić sobie na stanie dokładnie naprzeciw siebie w nieznacznym oddaleniu. Jako że była wysoka to nie musiała zadzierać głowy by móc lepiej się przyjrzeć mężczyźnie.
Myślisz, że mogłabym zobaczyć Twoje myśli?
W przypadku ignorancji bardzo łatwo jest stracić głowę. Myślę, że oboje to wiemy.
Jego nagła zmiana była fascynująca, budziła w jej zarówno podejrzliwość jak i również chęć by zamknąć mu usta w skuteczny sposób. Chmury odsłoniły resztę lodowatego blasku.
- A z czyich rąk miałaby doczekać? Z Twoich? - Teraz to ona się roześmiała. Z niedowierzaniem. Nawet nie starała się z tym ukrywać. Czerwony pierścień błysnął na jej palcu, kiedy druga ręka schowała się w kieszeni i dotknęła pobieżnie różdżki, by następnie stamtąd uciec. - Nie sądziłam, że potrafi być pan... że Ty potrafisz być taki beztroski w towarzystwie uczennicy. Nie obawiasz się konsekwencji? Mam wrażenie, że Twój francuski akcent zrobił sobie przerwę i wyszedł na wycieczkę do Zakazanego Lasu.
Policzki zadrgały, a dłonie czekały.
Kto pierwszy zaatakuje jawnie?
Pytanie bardziej dosadne; które z szaleństw jest tak naprawdę piękne? Albo przynajmniej te, które można byłoby umieścić na samym szczycie niepojętego i nieosiągalnego ideału? Z piedestału na który wzniósł potwór wszechchaosu można szybciej spaść. Mgła, która jest doskonalsza od wytłumaczeń, skrzydła, które myślało się, że są na zawsze przytwierdzone do pleców, zdradliwe słowa niepojętej i słodkiej ambicji to wszystko w końcu znika. I tworzy się bałagan. Szaleństwo jest pięknem.
Ale zabiera wszystko w zamian. Zabiera całe życie. Moje.
Była jak najdalej od metafor fizyczności, której nie potrzebowała, jeśli nie licząc chwil, kiedy używała dotyku jako broni. Wolała sobie wyobrażać szaleństwo jako święte przekleństwo, które dotyka jedynie nieliczne jednostki, mogące wzbić się na sam szczyt by zaprowadzić adekwatny porządek. Szepty w głowie C. stawały się wtedy głośniejsze i pozwalały jej na wyzbycie się kajdan człowieczeństwa na dłużej, niż na kilka marnych sekund. Niewidzialne ręce jedynej prawdziwej namiętności układały na jej głowie lodową koronę, tworząc raz za razem silniejszą Królową Lodu w szkarłatnych szatach, która miała zawsze zwyciężać. Ale za to potwór robił się coraz śmielszy i łaknął jeszcze więcej krwi i jej poświęcenia.
Całe jej ciało nosiło ślady zapłaty - może nawet z tych blizn, które biegły po mlecznej skórze dałoby się stworzyć mapę samego Piekła. Zawsze schodziła schodami w dół by za każdym razem móc się przekonać, że wcale nie jest tam gorzej niż na górze. Brakowało tylko jej rodziny. Skoro uważał się za Wielkiego powinien to udowodnić, bo jak na razie były to tylko puste słowa rozbrzmiewające pod jego czaszką i obijające się rykoszetem od ścian.
Odważyłbyś się przestąpić próg lodowatej krainy chaosu?
Błękitna trucizna zadrgała i wymieszała się z dymem papierosów, który jeszcze pozostał w pomieszczeniu. Nie bała się podjąć z nim niewerbalnego wyzwania, ani obiecywać mu ciepła, którego może pragnął poczuć. Resztki niewidzialnych piór, które smętnie zwisały z jej pleców zadrgały ostrzegawczo. Niezauważalne, drobne zmiany zaczęły wypływać na jego fałszywie niewinną, niemalże anielną, twarz. W jej żyłach krew zamarzła. Jej ciało posiadało tylko ujemną temperaturę. Powieki ciężko opadły na zachmurzone oczy, które na krótki moment odsłoniły kawałek czystego lodowca. Żaróweczka w jej głowie ostrzegawczo pyknęła. Białe zęby schowane za dziewiczymi wargami uderzyły o siebie. Po chwili jednak jej spięte ciało ostrożnie odetchnęło, by zaczerpnąć kolejną dawkę świeżego powietrza, a z jej ust wydobył się krótki śmiech.
- Prędzej byłabym kotem niżeli psem, proszę pana, panie Louvel. Ale doceniam metaforę - odpowiedziała, otwierając ponownie swoje oczy by móc sprawdzić, ile czasu minie zanim trucizna o tak toksycznej barwie przestanie działać. Biodro szturchnęło parapet a ciało Ślizgonki zwróciło się w stronę otwartego okna. Ponownie odległość została zmniejszona. Długie białe palce zajęły się badaniem struktury szyby. Maska nadal dzielnie się trzymała, chociaż już powstały pierwsze pęknięcia, a czasu na wymianę nie było. Kosmyki musnęły jej alabastrowy policzek, kiedy ponownie zwróciła się w jego stronę, odrywając palce od okna. Chmury w jej oczach na razie nie odsłaniały dalszej części lodowca. Początkowo nie zareagowała, zastygając jak laleczka z pozytywki, której skończyła się piosenka, ale kiedy tylko została ponownie nastrojona, na miejsce poprzedniego uśmiechu pojawił się nowy. Inny. Niepokojący. Tak samo jak błyskawica, która przecięła ciemne chmury. Uścisnęła jego mokrą dłoń ostrożnie, ale już po chwili palce zacisnęły się pewnie na skórze.
- Twoje imię nie brzmi jakby było francuskie, Rudolfie - dodała fałszywie beztroskim głosem. - Caroline Claire Rockers, ale to już pewnie wiesz.
Puściła jego dłoń z ociąganiem, by następnie wykonać kolejny krok i pozwolić sobie na stanie dokładnie naprzeciw siebie w nieznacznym oddaleniu. Jako że była wysoka to nie musiała zadzierać głowy by móc lepiej się przyjrzeć mężczyźnie.
Myślisz, że mogłabym zobaczyć Twoje myśli?
W przypadku ignorancji bardzo łatwo jest stracić głowę. Myślę, że oboje to wiemy.
Jego nagła zmiana była fascynująca, budziła w jej zarówno podejrzliwość jak i również chęć by zamknąć mu usta w skuteczny sposób. Chmury odsłoniły resztę lodowatego blasku.
- A z czyich rąk miałaby doczekać? Z Twoich? - Teraz to ona się roześmiała. Z niedowierzaniem. Nawet nie starała się z tym ukrywać. Czerwony pierścień błysnął na jej palcu, kiedy druga ręka schowała się w kieszeni i dotknęła pobieżnie różdżki, by następnie stamtąd uciec. - Nie sądziłam, że potrafi być pan... że Ty potrafisz być taki beztroski w towarzystwie uczennicy. Nie obawiasz się konsekwencji? Mam wrażenie, że Twój francuski akcent zrobił sobie przerwę i wyszedł na wycieczkę do Zakazanego Lasu.
Policzki zadrgały, a dłonie czekały.
Kto pierwszy zaatakuje jawnie?
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Czw Sty 07, 2016 11:40 pm
Każdy z dziewięciu kręgów miał coś do zaoferowania, dla każdego z grzeszników. W podziemnej głębinie diabły rozdawały katusze, niby cukierki, lecz tylko prawdziwi koneserzy mogliby docenić wartość takich darów. Rudolf zastanawiał się, pod czyją pieczę udałby się, gdyby przyszło mu jednak podążyć za zakapturzoną kostuchą, gdyby jego szaleństwo zgasło gwałtownym płomieniem wobec jej Śmiertelnego niewzruszenia. Choć wiara była oznaką słabości charakteru, oznaką żałosnego człowieczeństwa, Lestrange również czcił. Czcił siebie, jako stwórcę i niszczyciela, w końcu oba te aspekty życia idą ze sobą w parze, trzymając się za rękę, siejąc spustoszenie. Spacerując po ziemskim padole przynoszą nadzieję, by wkrótce wyrwać ją nam z dłoni, zagarnąć do szczętu. Swej wielkości nie musiał nikomu udowadniać, albowiem błogosławieni ci, którzy uwierzyli, choć nie ujrzeli. Chyba szczęśliwszymi pozostawali, gdy nie zaznawali rudolfowej wizji piękna, namalowanej pędzlem ostrza szkarłatną farbą na posiniaczonym płótnie.
Mikrowyrazy twarzy samozwańczej królowej przyciągały jego rozbiegane spojrzenie, nie docierając jednakże do właściwych rejonów świadomości. Uśmiech, błysk zainteresowania w spojrzeniu, zbłąkany kosmyk włosów... Zauważał rysy w lodowej połaci, jednakże nie ważył się spojrzeć w ich wnętrze. Być może miał nadzieję, że wkrótce stopnieją wystarczająco, by obnażyć sekrety swej władczyni. Szalejąca pożoga jego istoty płonęła coraz to jaśniejszym płomieniem, oświetlając to, co powinno zostać ukryte. Blask zaślepił jego umysł, nie pozwalając mu dojrzeć ostrzegawczych znaków, które jeszcze niedawno wyznaczały granice jego wolności.
- Moje drugie już tak, Caroline – machnął od niechcenia dłonią, lekceważąc oskarżenie, nim wyjaśnił – Louvel.
Zbliżyła się do niego odrobinę, a on zmierzył jej drobną sylwetkę z powątpiewaniem. Czegóż oczekiwała? Jej postawa, spojrzenie... Nie, jego uwaga była zbyt rozrzucona po całej podłodze małej Sali, by mógł zinterpretować te ludzkie zachowania. Zwilżył spierzchnięte już i okrutnie suche usta językiem, zauważając kontrast pomiędzy temperaturami ich ciał. Czy to ona była tak zimna czy może on już płonął, poddawszy się urokowi zapomnienia?
- Jestem zaledwie jednym z kandydatów – powiedział, uśmiechając się szelmowsko. – Ale niewątpliwie najbardziej do zadania przystosowanym.
Zakazany Las... Płomyki włosów, płomyki grające w oczach, płomyki złości, płomyki zainteresowania, płomyki magicznego światła... Jakaś osoba, ktoś specjalny, ktoś kto zasługiwał na ból i przyjemność, ktoś wart jego uwagi, a jednak ją odrzucający... Objawienie, przełom, olśnienie... Ach. Kelly. Krukonka. Hogwart.
- Gdyby tylko on tam chadzał... – uśmiechnął się uśmiechem wilczym, ukazując śnieżnobiałe zęby.
I nagle jego nerwy, mięśnie i kości zapłonęły bólem, gdy zapomniany już dawno eliksir wielosokowy stracił swe działanie. Jego kończyny wydłużyły się, szczęka zmieniła twarz, oczy poczerniały w ułamku sekundy. Koszula opięła się na znacznie bardziej rozbudowanej klatce piersiowej Rudolfa, gdy pozbył się ostatniego z kamuflaży. Wilczy uśmiech towarzyszył już teraz psiemu zarostowi, drapieżnej gracji i rozczochranej czuprynie kruczoczarnych włosów. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w swe zmienione ciało, w odbicie swej właściwej twarzy w szybie, która nagle wydawała się być tak obca. Poczuł ulgę, radość i ekscytację. Oto twoją wymówka, szeptało Szaleństwo, uparty kochanek. Rockers musiała już wiedzieć, że jego miejsce znajdowało się w kręgu Piekła przeznaczonym dla oszustów.
Mikrowyrazy twarzy samozwańczej królowej przyciągały jego rozbiegane spojrzenie, nie docierając jednakże do właściwych rejonów świadomości. Uśmiech, błysk zainteresowania w spojrzeniu, zbłąkany kosmyk włosów... Zauważał rysy w lodowej połaci, jednakże nie ważył się spojrzeć w ich wnętrze. Być może miał nadzieję, że wkrótce stopnieją wystarczająco, by obnażyć sekrety swej władczyni. Szalejąca pożoga jego istoty płonęła coraz to jaśniejszym płomieniem, oświetlając to, co powinno zostać ukryte. Blask zaślepił jego umysł, nie pozwalając mu dojrzeć ostrzegawczych znaków, które jeszcze niedawno wyznaczały granice jego wolności.
- Moje drugie już tak, Caroline – machnął od niechcenia dłonią, lekceważąc oskarżenie, nim wyjaśnił – Louvel.
Zbliżyła się do niego odrobinę, a on zmierzył jej drobną sylwetkę z powątpiewaniem. Czegóż oczekiwała? Jej postawa, spojrzenie... Nie, jego uwaga była zbyt rozrzucona po całej podłodze małej Sali, by mógł zinterpretować te ludzkie zachowania. Zwilżył spierzchnięte już i okrutnie suche usta językiem, zauważając kontrast pomiędzy temperaturami ich ciał. Czy to ona była tak zimna czy może on już płonął, poddawszy się urokowi zapomnienia?
- Jestem zaledwie jednym z kandydatów – powiedział, uśmiechając się szelmowsko. – Ale niewątpliwie najbardziej do zadania przystosowanym.
Zakazany Las... Płomyki włosów, płomyki grające w oczach, płomyki złości, płomyki zainteresowania, płomyki magicznego światła... Jakaś osoba, ktoś specjalny, ktoś kto zasługiwał na ból i przyjemność, ktoś wart jego uwagi, a jednak ją odrzucający... Objawienie, przełom, olśnienie... Ach. Kelly. Krukonka. Hogwart.
- Gdyby tylko on tam chadzał... – uśmiechnął się uśmiechem wilczym, ukazując śnieżnobiałe zęby.
I nagle jego nerwy, mięśnie i kości zapłonęły bólem, gdy zapomniany już dawno eliksir wielosokowy stracił swe działanie. Jego kończyny wydłużyły się, szczęka zmieniła twarz, oczy poczerniały w ułamku sekundy. Koszula opięła się na znacznie bardziej rozbudowanej klatce piersiowej Rudolfa, gdy pozbył się ostatniego z kamuflaży. Wilczy uśmiech towarzyszył już teraz psiemu zarostowi, drapieżnej gracji i rozczochranej czuprynie kruczoczarnych włosów. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w swe zmienione ciało, w odbicie swej właściwej twarzy w szybie, która nagle wydawała się być tak obca. Poczuł ulgę, radość i ekscytację. Oto twoją wymówka, szeptało Szaleństwo, uparty kochanek. Rockers musiała już wiedzieć, że jego miejsce znajdowało się w kręgu Piekła przeznaczonym dla oszustów.
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Sob Sty 09, 2016 5:29 am
Gdyby scharakteryzować każdy krąg i wyciągnąć cechy unikalne, które pozwalają na identyfikację grzesznika, to wcale nie byłoby tak łatwo wybrać sobie odpowiednie miejsce. Najpewniej nadal przemawiałaby przez nią ta bezczelność i pycha, i po prostu stworzyłaby dziesiąty krąg. Miejsce, które byłoby doskonałe w każdym calu - wieczna Kraina Zimy, tylko że C. nie ograniczałaby się do podziemia, o nie, poszłaby krok dalej. Zagarnęłaby powierzchnię, tworząc z niej swoje królestwo. Królestwo godne jedynego jeźdźca Apokalipsy posiadającego koronę. Wiedziała, że jest to możliwe. Wiedziała, że byłaby w stanie to osiągnąć, bo w końcu to sama Śmierć dbała o jej bezpieczeństwo i o to by jej krzywdy zostały pomszczone. Szaleństwo było tylko dodatkiem, który miał postać lodowatego ognia płonącego w jej środku, drażniącego jej zniszczoną duszę. Nie uznawała wiary jako takiej, uznawała za to własną niepowtarzalność. Bo w końcu... jak miała wierzyć, skoro Bóg nie żył, skoro go nie było? Niebo mogło sobie istnieć, mogło być istną sielanką, gdzie obecnie bawiła się Wojna, ale główny stwórca już dawno przepadł. Więc On, ten o fałszywym obliczu, który właśnie stał przed nią, mógł sobie dzierżyć pędzel, którym mógł we własnym mniemaniu tworzyć i niszczyć, ale to nie miało żadnego znaczenia. Dlaczego? Bo jej obraz był nie do ruszenia.
Przeklęci niech będą Ci, którzy wymagają wiary, nie objawiając żadnych cudów.
A nieszczęśliwi zostaną potraktowani z litością łagodnością.
Uwierzyłbyś w te zapewnienie?
Czy gdybym sprawdziła Twoją krew to byłaby równie błękitna, co Twoje oczy?
Drobne zmiany w jej mimice nie musiały przecież mieć żadnego znaczenia dla tego, który już twardo tkwił w swej wielkości. Mógł przecież po prostu przypatrywać się tej masce przez którą jedynie czasem można było dostrzec jej prawdziwą twarz. Wnętrze do którego prowadziły oczy, które były najbardziej żywe u Rockers, nadal było chronione, byleby tylko nie otrzymać przedwczesnego wyroku.
Do dziesiątego kręgu piekła jeszcze się jej nie spieszyło.
Oddał się naiwnemu zapewnieniu, że ma prawo do tego by poczuć wolność na własnej skórze, że przy kimś takim jak ona nie ma czego się obawiać, bo w końcu... była dla niego tylko zbuntowanym dzieckiem. Ale czy przypadkiem dorośli też nie mieli swoich zabawek, które ukrywali pod innymi nazwami?
Jej dłoń nadal pamiętała te uściśnięcie, skóra wchłonęła kilka obcych kropel potu, które wcześniej do niego należały. Uśmiech zniknął, ustępując miejsca drapieżnej ciekawości, jakby właśnie wśród wysokiej trawy natrafiła na wilka pogrążonego we śnie i chciała się przekonać, czy jak podejdzie bliżej to czy ten podniesie swój łeb. Wytłumaczenie praktykanta jej nie satysfakcjonowało; nie zamierzała dać się zbyć. Nie odpowiedziała, jedynie przekrzywiła głowę, pozwalając by część włosów zakryła jej jedno oko. Bawiło ją to, że patrzył na nią w taki sposób. Jakby zupełnie nie interesowało go, co zrobi, bo i tak nie będzie miało to większego wpływu na jego osobę. Nie musiała go nawet dotykać, by wiedzieć, że w jego ciele rządzi ogień. Ogień, który był tak różny od jej lodu.
Śmiało, przecież wiem, że uważasz mnie za niegroźną. Niech więc tak będzie.
Lubisz niespodzianki?
- Jesteś strasznie pewny siebie i bardzo przekonany o tym, że Twoje życie ma jakieś większe znaczenie - odparła, a jej wargi zadrgały. Nie wykonywała jak na razie żadnego kroku. Jej głowa wróciła na swoje poprzednie miejsce i jedynie blada czerwień ciepła musnęła mały kawałek łabędziej szyi. - Przynajmniej odnoszę takie wrażenie, Rudolfie.
Ulegał swoim myślom, wracał do wspomnień i to wspomnień, które mogłyby być naprawdę wiele warte, gdyby tylko weszła w je posiadanie. Mogła całkowicie przekroczyć granicę, poddać się słodkim, samolubnym podszeptom potwora w jej głowie, zaryzykować w tak gwałtowny sposób i po prostu sprawdzić, co kryje się pod falą złotych włosów. Mogła, ale przecież było za wcześnie. I on sam odkrywał przed nią część swoich kart. Bardzo powoli odwzajemniła uśmiech, odsłaniając jadowite białe zęby. Oczy jednak pozostały chłodne. Do czasu. Ciało praktykanta Transmutacji zaczęło się zmieniać i C. mimowolnie zrobiła pół kroku do tyłu, zaciskając dłoń na swojej różdżce, która spoczywała nadal w kieszeni. Potrzebowała kilka sekund by przyzwyczaić oczy do tego widoku, odnaleźć gdzieś w pamięci odpowiedni opis tej przemiany i pozbyć się zaskoczenia. Kiedy w końcu zamrugała kilka razy pod rząd i ujrzała jego prawdziwą twarz, wargi zacisnęły się w wąską kreskę, a oczy w których tańczyły lodowce poświęciły mu całą uwagę.
Żaróweczka numer jeden pękła z głośnym trzaskiem.
Jej twarz zastygła, ręka powoli uniosła się do góry i przy wykonaniu przez ciało dziewczyny instynktownego kroku do przodu, opuszkami palców musnęła ramię mężczyzny. Policzki zadrgały a wargi wykrzywiły się w geście szaleńczego, niezrozumiałego uśmiechu, który doskonale komponował się z arktycznymi bryłami lodu w oczach ciemnowłosej.
Rozpoznała go. Zdjęcie z plakatu zamajaczyło gdzieś w jej głowie, tak samo jak rodzinna fotografia rodziny Lestrange, którą pokazywała jej kiedyś matka.
Pozwól że wskażę Ci drogę do odpowiedniego kręgu.
- Nie sądziłam, że spotkamy się w takich okolicznościach. Aż tak mi ufasz, Rudolfie? A może powinnam od tej chwili zwracać się do Ciebie... paniczu Lestrange? - Wypowiedziała te słowa rozbawiona, czując jak jej ciało drga od śmiechu, który chce się wydostać na zewnątrz.
Śmiechu rozpaczliwego niedowierzania.
Przeklęci niech będą Ci, którzy wymagają wiary, nie objawiając żadnych cudów.
A nieszczęśliwi zostaną potraktowani z litością łagodnością.
Uwierzyłbyś w te zapewnienie?
Czy gdybym sprawdziła Twoją krew to byłaby równie błękitna, co Twoje oczy?
Drobne zmiany w jej mimice nie musiały przecież mieć żadnego znaczenia dla tego, który już twardo tkwił w swej wielkości. Mógł przecież po prostu przypatrywać się tej masce przez którą jedynie czasem można było dostrzec jej prawdziwą twarz. Wnętrze do którego prowadziły oczy, które były najbardziej żywe u Rockers, nadal było chronione, byleby tylko nie otrzymać przedwczesnego wyroku.
Do dziesiątego kręgu piekła jeszcze się jej nie spieszyło.
Oddał się naiwnemu zapewnieniu, że ma prawo do tego by poczuć wolność na własnej skórze, że przy kimś takim jak ona nie ma czego się obawiać, bo w końcu... była dla niego tylko zbuntowanym dzieckiem. Ale czy przypadkiem dorośli też nie mieli swoich zabawek, które ukrywali pod innymi nazwami?
Jej dłoń nadal pamiętała te uściśnięcie, skóra wchłonęła kilka obcych kropel potu, które wcześniej do niego należały. Uśmiech zniknął, ustępując miejsca drapieżnej ciekawości, jakby właśnie wśród wysokiej trawy natrafiła na wilka pogrążonego we śnie i chciała się przekonać, czy jak podejdzie bliżej to czy ten podniesie swój łeb. Wytłumaczenie praktykanta jej nie satysfakcjonowało; nie zamierzała dać się zbyć. Nie odpowiedziała, jedynie przekrzywiła głowę, pozwalając by część włosów zakryła jej jedno oko. Bawiło ją to, że patrzył na nią w taki sposób. Jakby zupełnie nie interesowało go, co zrobi, bo i tak nie będzie miało to większego wpływu na jego osobę. Nie musiała go nawet dotykać, by wiedzieć, że w jego ciele rządzi ogień. Ogień, który był tak różny od jej lodu.
Śmiało, przecież wiem, że uważasz mnie za niegroźną. Niech więc tak będzie.
Lubisz niespodzianki?
- Jesteś strasznie pewny siebie i bardzo przekonany o tym, że Twoje życie ma jakieś większe znaczenie - odparła, a jej wargi zadrgały. Nie wykonywała jak na razie żadnego kroku. Jej głowa wróciła na swoje poprzednie miejsce i jedynie blada czerwień ciepła musnęła mały kawałek łabędziej szyi. - Przynajmniej odnoszę takie wrażenie, Rudolfie.
Ulegał swoim myślom, wracał do wspomnień i to wspomnień, które mogłyby być naprawdę wiele warte, gdyby tylko weszła w je posiadanie. Mogła całkowicie przekroczyć granicę, poddać się słodkim, samolubnym podszeptom potwora w jej głowie, zaryzykować w tak gwałtowny sposób i po prostu sprawdzić, co kryje się pod falą złotych włosów. Mogła, ale przecież było za wcześnie. I on sam odkrywał przed nią część swoich kart. Bardzo powoli odwzajemniła uśmiech, odsłaniając jadowite białe zęby. Oczy jednak pozostały chłodne. Do czasu. Ciało praktykanta Transmutacji zaczęło się zmieniać i C. mimowolnie zrobiła pół kroku do tyłu, zaciskając dłoń na swojej różdżce, która spoczywała nadal w kieszeni. Potrzebowała kilka sekund by przyzwyczaić oczy do tego widoku, odnaleźć gdzieś w pamięci odpowiedni opis tej przemiany i pozbyć się zaskoczenia. Kiedy w końcu zamrugała kilka razy pod rząd i ujrzała jego prawdziwą twarz, wargi zacisnęły się w wąską kreskę, a oczy w których tańczyły lodowce poświęciły mu całą uwagę.
Żaróweczka numer jeden pękła z głośnym trzaskiem.
Jej twarz zastygła, ręka powoli uniosła się do góry i przy wykonaniu przez ciało dziewczyny instynktownego kroku do przodu, opuszkami palców musnęła ramię mężczyzny. Policzki zadrgały a wargi wykrzywiły się w geście szaleńczego, niezrozumiałego uśmiechu, który doskonale komponował się z arktycznymi bryłami lodu w oczach ciemnowłosej.
Rozpoznała go. Zdjęcie z plakatu zamajaczyło gdzieś w jej głowie, tak samo jak rodzinna fotografia rodziny Lestrange, którą pokazywała jej kiedyś matka.
Pozwól że wskażę Ci drogę do odpowiedniego kręgu.
- Nie sądziłam, że spotkamy się w takich okolicznościach. Aż tak mi ufasz, Rudolfie? A może powinnam od tej chwili zwracać się do Ciebie... paniczu Lestrange? - Wypowiedziała te słowa rozbawiona, czując jak jej ciało drga od śmiechu, który chce się wydostać na zewnątrz.
Śmiechu rozpaczliwego niedowierzania.
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Nie Sty 17, 2016 9:59 pm
Wstążki dymu pląsały leniwie w wilgotnym powietrzu otulającym ich ciała, sunęły powoli poprzez dziesiątki centymetrów stojących dumnie między dwójką wygnańców, niczym aluzje i kłamstwa, którymi karmili się nawzajem. Iluzoryczna uczta rozpychała żołądki fantomowym uczuciem nasycenia, a resztki łgarstw tworzyły tłuste plamy na jakże nieskazitelnych do tej pory fasadach, zbudowanych z wyprasowanych koszul, cierpliwie wiązanych krawatów i niewinnie młodych twarzy. Rockers i Lestrange spoczywali dumnie u dwóch szczytów stołu uginającego się od złotych talerzy pełnych pozorów, Król Wilków i Królowa Zimy, żerujący na naiwności.
Oto jednak przyszedł moment, by odstąpić od stołu, by zaczerpnąć czystego powietrza lekkomyślności i wgryźć się w krwisty ochłap prawdy. Rudolf czuł już zapach konfrontacji, gdy wypełniał jego nozdrza metaliczną wonią krwi. Srebrne tancerki smogu zawisły między nimi nieruchomo, gdy jego nałogi wypuściły go ze swych ramion. Eliksir wielosokowy wypełzł z żył, eliksir rozgrzewający opuścił czaszkę z hukiem roztrzaskującym jego wyimaginowaną rzeczywistość. Świadomość wróciła do niego z szelestem szat Caroline, gdy kruche dziewczę wtargnęło w lordowską przestrzeń. Czas kontynuował swą mozolną podróż poprzez wieczność, jego terkot na wyboistej drodze ludzkich żywotów zlał się z głośnym śmiechem Rockers. Wyrwany z harmonii dotychczasowych szeptów dźwięk przywiódł na usta Rudolfa niemalże czuły uśmiech. Stali teraz tak blisko siebie, że ich gorące oddechy mąciły się wzajemnie, stając się jednym, zespojonym dowodem szalonych egzystencji.
- Darujmy sobie te tytuły, Caroline - rzekł, a głęboki ton jego głosu stanowił dlań zaskoczenie. Jakże dawno go nie słyszał. - Nigdy nie byłem ich fanem, a przecież wspólnie skrywane sekrety tak wiążą ludzi.
Wykorzystując chwilę jej rozkojarzenia, sięgnął spokojną już dłonią ku jej szyi, by odgarnąć zeń pasma czekoladowych włosów. Oczom Rudolfa ukazały się dwie blade, lśniące i niemal niezauważalne blizny, znamiona upokorzenia zdobiące porcelanową skórę Rockers. Nie dał po sobie poznać, że spodziewał się ich istnienia, uniósł zaledwie delikatnie ciemną brew, spoglądając w tę niepokojąco pustą głębinę błękitnych oczu uczennicy. Musnął smukłym palcem delikatnie wypukły fragment skóry, ten pełen drwiącej czułości gest stanowiący mglistą groźbę. Gdyby to on otrzymał w prezencie nieskażone płótno jej skóry, odziałby ją nieskończonym srebrem cienkich blizn, powlekając jej istnienie szatą przeżytej agonii.
- Nie jestem jednak człowiekiem bezinteresownym - szepnął teatralnie, nagle trzymając jej twarz w obu dłoniach, czyniąc swój widok jedynym, co wypełniało jej świat. - Pokaż, co chowasz pod tą niezgłębioną skorupą lodu, Królowo.
Nieszczęścia chodzą parami. Rudolf nie miał zamiaru pozwolić brunetce na pożarcie samej dania głównego, o nie. Po raz kolejny już zwilżył językiem suche wargi, tym razem jednakże nie mogąc się doczekać chwili, w której rozszarpie soczyste mięso jej jestestwa na strzępy. Zastanawiał się, czy jej prawdziwe "ja" jest tak samo pozbawione smaku jak ów lód, w którym znalazła schronienie.
Oto jednak przyszedł moment, by odstąpić od stołu, by zaczerpnąć czystego powietrza lekkomyślności i wgryźć się w krwisty ochłap prawdy. Rudolf czuł już zapach konfrontacji, gdy wypełniał jego nozdrza metaliczną wonią krwi. Srebrne tancerki smogu zawisły między nimi nieruchomo, gdy jego nałogi wypuściły go ze swych ramion. Eliksir wielosokowy wypełzł z żył, eliksir rozgrzewający opuścił czaszkę z hukiem roztrzaskującym jego wyimaginowaną rzeczywistość. Świadomość wróciła do niego z szelestem szat Caroline, gdy kruche dziewczę wtargnęło w lordowską przestrzeń. Czas kontynuował swą mozolną podróż poprzez wieczność, jego terkot na wyboistej drodze ludzkich żywotów zlał się z głośnym śmiechem Rockers. Wyrwany z harmonii dotychczasowych szeptów dźwięk przywiódł na usta Rudolfa niemalże czuły uśmiech. Stali teraz tak blisko siebie, że ich gorące oddechy mąciły się wzajemnie, stając się jednym, zespojonym dowodem szalonych egzystencji.
- Darujmy sobie te tytuły, Caroline - rzekł, a głęboki ton jego głosu stanowił dlań zaskoczenie. Jakże dawno go nie słyszał. - Nigdy nie byłem ich fanem, a przecież wspólnie skrywane sekrety tak wiążą ludzi.
Wykorzystując chwilę jej rozkojarzenia, sięgnął spokojną już dłonią ku jej szyi, by odgarnąć zeń pasma czekoladowych włosów. Oczom Rudolfa ukazały się dwie blade, lśniące i niemal niezauważalne blizny, znamiona upokorzenia zdobiące porcelanową skórę Rockers. Nie dał po sobie poznać, że spodziewał się ich istnienia, uniósł zaledwie delikatnie ciemną brew, spoglądając w tę niepokojąco pustą głębinę błękitnych oczu uczennicy. Musnął smukłym palcem delikatnie wypukły fragment skóry, ten pełen drwiącej czułości gest stanowiący mglistą groźbę. Gdyby to on otrzymał w prezencie nieskażone płótno jej skóry, odziałby ją nieskończonym srebrem cienkich blizn, powlekając jej istnienie szatą przeżytej agonii.
- Nie jestem jednak człowiekiem bezinteresownym - szepnął teatralnie, nagle trzymając jej twarz w obu dłoniach, czyniąc swój widok jedynym, co wypełniało jej świat. - Pokaż, co chowasz pod tą niezgłębioną skorupą lodu, Królowo.
Nieszczęścia chodzą parami. Rudolf nie miał zamiaru pozwolić brunetce na pożarcie samej dania głównego, o nie. Po raz kolejny już zwilżył językiem suche wargi, tym razem jednakże nie mogąc się doczekać chwili, w której rozszarpie soczyste mięso jej jestestwa na strzępy. Zastanawiał się, czy jej prawdziwe "ja" jest tak samo pozbawione smaku jak ów lód, w którym znalazła schronienie.
- Caroline Rockers
Re: Mała sala
Pon Sty 18, 2016 4:39 am
Dym. Dymu było coraz mniej w pomieszczeniu przy otwartym oknie, którego przecież jeszcze nie zdołał zamknąć. Nikłe, przypominające bardziej grubsze nicie niżeli wstążki linie dymu łączyły ich dwójkę. Nie przeznaczenie, nie żadna siła wyższa a jedynie... fałsz, który zaczął pokazywać swoją prawdziwą twarz. Uczta w której oboje uczestniczyli mogłaby pozornie skusić rzeszę robaczków łaknących choć odrobinę przysmaków z tego grubo nakrytego stołu; gdyby jednak się ktoś dobrze mu przyjrzał dostrzegłby, że to złudzenie, a przyjemnie rozkoszny zapach jest tak naprawdę smrodem rozkładającej się prawdy, która przegrała walkę z ich dwójką, tym samym stając się ich dzisiejszym a zarazem ostatnim posiłkiem. Obfity tłuszcz stał się zmorą ich szat, a także siłą, która potrafiła przywrócić robakom instynkt przetrwania. Do takich królów i królowych nie należało się bowiem zbliżać.
Pozory i jeszcze więcej pozorów! Ile jeszcze będziemy w stanie ukrywać się przed światem i unikać ludzkich wyroków?
Stół zniknął, został zaledwie stolik na którym spoczywało danie główne i to po nie tak bardzo chciał sięgnąć ten, który ukrył się za jeszcze perfidniejszą maską niż ona.
Na co więc czekasz?! No dalej! Dalej, wgryźć się! Unieść srebrną pokrywkę do góry i zanurz swoje ostre kły w mięsie! Niech krew spływa i spływa, nawet jeśli to miałoby zranić wszystkich dookoła! Nawet jeśli wśród ofiar... miałby się znaleźć ktoś, kto jest dla Ciebie ważny.
Nieważne! Nieważne! Poświęć również tego kogoś!
Czas żreć, Królu Wilków, Ty o fałszywym obliczu, który nie obawiasz się ani ludzkich ani tych wyższych kar. CZAS ŻREĆ!
Jej ręka uniosła się do góry i odgoniła resztę dymu, który podążył w stronę otwartego okna. Po dymie zostały już zaledwie mgliste wspomnienia. Pozwolił na strzaskanie żarówki, której resztki teraz spoczywały w jej głowie, mogąc w każdej chwili skaleczyć stabilne trybiki. Co prawda, pozostały jeszcze dwie inne, ale miała w sobie na tyle samokontroli i siły by nie pozwolić na ich zniszczenie. Czas w tym momencie sprzyjał. Chaos na chwilę zamilkł uspokojony przez rękę wewnętrznego potwora, który spoglądał teraz na swojego nowego przeciwnika przez jasne oczy Caroline. Po chmurach nie było śladu - zniknęły gdzieś za horyzontem i nie wrócą dopóki równowaga nie zostanie przywrócona. Śmiech wstrząsnął jej ciałem, doprowadzał do drżenia rąk i głosu, do bólu alabastrowych policzków. Głowa na chwilę opadła w dół, by mogła wyrzucić z siebie resztę szaleńczego niedowierzania i kiedy ponownie ją uniosła, jeden kosmyk ciemnych włosów zatrzymał się w kącikach ust.
Oszust! Oszust! Oszust!
- Wspólnie skrywane... sekrety? - Powtórzyła, nadal nie mogąc się pozbyć rozbawienia, które teraz objawiało się poprzez szeroki, wręcz karykaturalny uśmiech. - A kto powiedział, że Cię nie wydam? Że nie porozrzucam listów gończych po szkole i nie zgłoszę tego nauczycielom oraz Ministerstwu Magii? Niby dlaczego miałabym to zrobić, co? Bo... będziemy rodziną? Bo zdradzisz coś na mój temat...? Najpierw musiałbyś mieć na mnie cokolwiek. A nie masz, prawda? PRAWDA?! - Dodała wręcz radośnie, patrząc na niego z oczami pełnymi iskrzących się od błyskawic lodowców. Po chwili odetchnęła głęboko i rozkojarzyła się pod wpływem rechotu potwora, który rozsadził się wygodnie w jej głowie. Dopiero kiedy poczuła obcy dotyk na swej skórze, gdy Lestrange odważył się jej dotknąć, odsłonić małe ślady po utracie jej skrzydeł, uśmiech zaczął schodzić z jej warg, ustępując miejsca drżącemu grymasowi niezadowolenia. Tego było więcej, to kryło się pod ubraniami, były też miejsca, które potrzebowały więcej światła by odkryć blizny na skórze, która zazwyczaj nie była niczym zasłonięta. Gdzieś w niej samej rozległ się grzmot, a jedna z błyskawic w jej oczach przecięła lód na pół. Odwzajemniła spojrzenie, tym razem bardziej świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Z grymasem, z szaleństwem pomieszanym z niezadowoleniem, które kryło się w zwierciadłach duszy, chwyciła za jego rękę z całej siły, którą zazwyczaj używała podczas meczy i odrzuciła ją od siebie.
- Nie. Dotykaj. Mnie - warknęła, czując jak naprężają się jej mięśnie. Czuła jak mnóstwo impulsów przepływa przez chude ciało, a wrażenie te się powiększyło w momencie, gdy chwycił jej twarz w obie dłonie. Bez pozwolenia. Bez ostrzeżenia. Nie lubiła dotyku. Nie lubiła, kiedy nie mogła panować nad taką sytuacją, decydować o zasadach na jakich się to odbywało. A on bezapelacyjnie postępował z nią tak, jakby miał do tego całkowite prawo, uderzając tym samym w jej dumę. I jeszcze drażnił! Podpuszczał!
- Czy naprawdę sądzisz, że będę robiła to, czego ode mnie chcesz? - Odpowiedziała szyderczo, mrużąc gniewnie swoje lodowate oczy, jej wargi delikatnie zadrżały z powodu zdenerwowania, że nadal nie zamierzał trzymać swoich rąk z dala od niej.
- Powiedziałam... - zaczęła, kładąc jedną dłoń na jego policzku a drugą kierując ku jego włosom. Nawet się uśmiechnęła. Zimno. - ŻEBYŚ MNIE DO KURWY NĘDZY NIE DOTYKAŁ!
Paznokcie prawej dłoni wbiły się w jego skórę, palce lewej zaś szarpnęły go za dłuższe kosmyki, zmuszając do tego by odchylił nieznacznie swoją głowę do tyłu.
- Nie masz prawa żeby mnie dotykać, Lestrange. I nigdy nie będziesz go mieć. I myślisz, że kim Ty jesteś... kim Ty jesteś, żebym miała przed Tobą się otwierać w jakikolwiek sposób? Co Ty możesz mi zaoferować? - Wysyczała, czując jak jej klatka piersiowa unosi się gwałtownie do góry by następnie opaść. Odsunęła się od niego, puszczając jego włosy i zostając ślad po swoich paznokciach na jego skórze. Wargi trzęsły się teraz jeszcze bardziej, a gniew całkowicie opanował jej twarz. Nie tracąc czasu sięgnęła po różdżkę i wycelowała w jego pierś.
Więc jak chcesz się bawić? Właśnie w ten sposób?
Proszę bardzo!
Za dużego pokazu dzisiaj nie będzie. W końcu muszę się jeszcze utrzymać na powierzchni.
- Flipendo - machnęła różdżką. - To nic takiego, prawda panie profesorze?
~
Odsunięcie się od Rudolfa: 6
Flipendo: 2,5 = 3,6 (1 oczko mi odpada, bo mam 70%)
Pozory i jeszcze więcej pozorów! Ile jeszcze będziemy w stanie ukrywać się przed światem i unikać ludzkich wyroków?
Stół zniknął, został zaledwie stolik na którym spoczywało danie główne i to po nie tak bardzo chciał sięgnąć ten, który ukrył się za jeszcze perfidniejszą maską niż ona.
Na co więc czekasz?! No dalej! Dalej, wgryźć się! Unieść srebrną pokrywkę do góry i zanurz swoje ostre kły w mięsie! Niech krew spływa i spływa, nawet jeśli to miałoby zranić wszystkich dookoła! Nawet jeśli wśród ofiar... miałby się znaleźć ktoś, kto jest dla Ciebie ważny.
Nieważne! Nieważne! Poświęć również tego kogoś!
Czas żreć, Królu Wilków, Ty o fałszywym obliczu, który nie obawiasz się ani ludzkich ani tych wyższych kar. CZAS ŻREĆ!
Jej ręka uniosła się do góry i odgoniła resztę dymu, który podążył w stronę otwartego okna. Po dymie zostały już zaledwie mgliste wspomnienia. Pozwolił na strzaskanie żarówki, której resztki teraz spoczywały w jej głowie, mogąc w każdej chwili skaleczyć stabilne trybiki. Co prawda, pozostały jeszcze dwie inne, ale miała w sobie na tyle samokontroli i siły by nie pozwolić na ich zniszczenie. Czas w tym momencie sprzyjał. Chaos na chwilę zamilkł uspokojony przez rękę wewnętrznego potwora, który spoglądał teraz na swojego nowego przeciwnika przez jasne oczy Caroline. Po chmurach nie było śladu - zniknęły gdzieś za horyzontem i nie wrócą dopóki równowaga nie zostanie przywrócona. Śmiech wstrząsnął jej ciałem, doprowadzał do drżenia rąk i głosu, do bólu alabastrowych policzków. Głowa na chwilę opadła w dół, by mogła wyrzucić z siebie resztę szaleńczego niedowierzania i kiedy ponownie ją uniosła, jeden kosmyk ciemnych włosów zatrzymał się w kącikach ust.
Oszust! Oszust! Oszust!
- Wspólnie skrywane... sekrety? - Powtórzyła, nadal nie mogąc się pozbyć rozbawienia, które teraz objawiało się poprzez szeroki, wręcz karykaturalny uśmiech. - A kto powiedział, że Cię nie wydam? Że nie porozrzucam listów gończych po szkole i nie zgłoszę tego nauczycielom oraz Ministerstwu Magii? Niby dlaczego miałabym to zrobić, co? Bo... będziemy rodziną? Bo zdradzisz coś na mój temat...? Najpierw musiałbyś mieć na mnie cokolwiek. A nie masz, prawda? PRAWDA?! - Dodała wręcz radośnie, patrząc na niego z oczami pełnymi iskrzących się od błyskawic lodowców. Po chwili odetchnęła głęboko i rozkojarzyła się pod wpływem rechotu potwora, który rozsadził się wygodnie w jej głowie. Dopiero kiedy poczuła obcy dotyk na swej skórze, gdy Lestrange odważył się jej dotknąć, odsłonić małe ślady po utracie jej skrzydeł, uśmiech zaczął schodzić z jej warg, ustępując miejsca drżącemu grymasowi niezadowolenia. Tego było więcej, to kryło się pod ubraniami, były też miejsca, które potrzebowały więcej światła by odkryć blizny na skórze, która zazwyczaj nie była niczym zasłonięta. Gdzieś w niej samej rozległ się grzmot, a jedna z błyskawic w jej oczach przecięła lód na pół. Odwzajemniła spojrzenie, tym razem bardziej świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Z grymasem, z szaleństwem pomieszanym z niezadowoleniem, które kryło się w zwierciadłach duszy, chwyciła za jego rękę z całej siły, którą zazwyczaj używała podczas meczy i odrzuciła ją od siebie.
- Nie. Dotykaj. Mnie - warknęła, czując jak naprężają się jej mięśnie. Czuła jak mnóstwo impulsów przepływa przez chude ciało, a wrażenie te się powiększyło w momencie, gdy chwycił jej twarz w obie dłonie. Bez pozwolenia. Bez ostrzeżenia. Nie lubiła dotyku. Nie lubiła, kiedy nie mogła panować nad taką sytuacją, decydować o zasadach na jakich się to odbywało. A on bezapelacyjnie postępował z nią tak, jakby miał do tego całkowite prawo, uderzając tym samym w jej dumę. I jeszcze drażnił! Podpuszczał!
- Czy naprawdę sądzisz, że będę robiła to, czego ode mnie chcesz? - Odpowiedziała szyderczo, mrużąc gniewnie swoje lodowate oczy, jej wargi delikatnie zadrżały z powodu zdenerwowania, że nadal nie zamierzał trzymać swoich rąk z dala od niej.
- Powiedziałam... - zaczęła, kładąc jedną dłoń na jego policzku a drugą kierując ku jego włosom. Nawet się uśmiechnęła. Zimno. - ŻEBYŚ MNIE DO KURWY NĘDZY NIE DOTYKAŁ!
Paznokcie prawej dłoni wbiły się w jego skórę, palce lewej zaś szarpnęły go za dłuższe kosmyki, zmuszając do tego by odchylił nieznacznie swoją głowę do tyłu.
- Nie masz prawa żeby mnie dotykać, Lestrange. I nigdy nie będziesz go mieć. I myślisz, że kim Ty jesteś... kim Ty jesteś, żebym miała przed Tobą się otwierać w jakikolwiek sposób? Co Ty możesz mi zaoferować? - Wysyczała, czując jak jej klatka piersiowa unosi się gwałtownie do góry by następnie opaść. Odsunęła się od niego, puszczając jego włosy i zostając ślad po swoich paznokciach na jego skórze. Wargi trzęsły się teraz jeszcze bardziej, a gniew całkowicie opanował jej twarz. Nie tracąc czasu sięgnęła po różdżkę i wycelowała w jego pierś.
Więc jak chcesz się bawić? Właśnie w ten sposób?
Proszę bardzo!
Za dużego pokazu dzisiaj nie będzie. W końcu muszę się jeszcze utrzymać na powierzchni.
- Flipendo - machnęła różdżką. - To nic takiego, prawda panie profesorze?
~
Odsunięcie się od Rudolfa: 6
Flipendo: 2,5 = 3,6 (1 oczko mi odpada, bo mam 70%)
- Mistrz Gry
Re: Mała sala
Pon Sty 18, 2016 4:39 am
The member 'Caroline Rockers' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 6
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 2, 5
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 6
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 2, 5
- Rudolf Lestrange
Re: Mała sala
Pon Sty 18, 2016 11:03 pm
Prawda miała smak ambrozji, rozpływała się w rudolfowych ustach niby gorąca krew, oszałamiając zmysły. Prawda była niczym łyk źródlanej wody po dniach pragnienia - spływała w dół wysuszonego kłamstwem gardła, wypełniała trzewia alkoholowym, uzależniającym ciepłem. Jak mógł odmawiać sobie tej wszechogarniającej rozkoszy przez te wszystkie tygodnie? Gdyby nie był dumnym skurwysynem, zapewne opiewałby łaskę swej karmicielki, głosiłby dzięki jej wspaniałomyślności. Czym jednak był Rudolf, jeśli nie dumnym, chciwym i łakomym skurwysynem, bijącym pokłony przed jednym tylko bóstwem - głodem? Niczym. Pędząc na rumaku o maści czarniejszej niż najgłębsza z rozpaczy, pożerał pomniejszą zwierzynę ścielącą jego ścieżkę. Niby Jeździec Apokalipsy pozostawiał za sobą zniszczenie, chłonąc wszystko, co Śmierć ośmieliła się przed nim postawić - cudze ambicje, marzenia, rodziny, zdrowie własnego umysłu. Dla wielkich bowiem szaleństwo było tylko kolejną przygodą.
Rockers, słodka, niewinna zwierzyno, Królowo własnych iluzji i dziecięcych mrzonek, obnaż gnijące truchło swej godności.
Śnieżnobiałe kości pękną z trzaskiem między wilczymi kłami, szkarłatna posoka uścieli Twe łoże, zardzewiała korona zmieni się w proch, z którego wzniosłaś ją na zmarszczonym troską czole. Nie pozostanie nic.
Caroline śmiała się głosem stworzonym do krzyku agonii i szlochu błagania. Zagubione dziewczę zstąpiło ze stronic zapomnianych już baśni, marnując bezcenne minuty swego bezwartościowego istnienia na rozbawienie. O ile piękniejszy widok mogłaby stanowić, wijąc się u stóp Rudolfa, w najwyśmienitszym z cierpień. Ukoronowałby niepokorne dziecko diademem z kruszca żeber, odział w futro wyprutych jelit, spowił czerwienią ubitego do krwi mięsa, usadził na tronie moczu i potu przerażenia. Jej bladą twarz pozostawiłby jednakże nietkniętą - już i tak przecież była martwa, a pustka w jej oczach raziła, niczym wyrwany z oczodołów żywot.
- Taka pewna siebie, taka... naiwna - mruknął z zachwytem, jak gdyby prawił jej najsłodsze z komplementów. - Nie, nie muszę decydować się na żałosne rozsiewanie plotek. Po prostu znajdziesz się tam, gdzie tyle razy już umościłaś sobie miejsce. Na kolanach.
Istota o oczach przerażonej, spłoszonej sarny rzuciła się w ramiona usilnie skrywanej desperacji, chwytając go mocno za nadgarstek, drżącymi palcami chwytając się ostatniej deski ratunku. Jej chłodny dotyk przyniósł mu zalążek bólu wznoszący się w żyznym gruncie ulgi. Atak i obrona, pościg i ucieczka - znane Rudolfowi, ojczyste terytorium, które przywitał z otwartymi ramionami. Wystarczająco szybko, by uchylił usta w zdziwieniu, Rockers obsadziła go w głównej roli strony defensywy, wbijając swe lodowe szpony w bladą skórę jego ręki, drugą zanurzając w kłębie czarnych loków. Ułamek sekundy rozkojarzenia dobiegł końca i tym razem to on chichotał rozpaczliwie, rozkoszując się okrutnym dotykiem młodej wiedźmy. Z głową odchyloną do tyłu, szyją odsłoniętą w wymuszonym geście uległości, wpatrywał się w sufit Małej Sali, z zachwytem dostrzegając butę Ślizgonki. Najdelikatniejsze z muśnięć upokorzenia zniknęło w falach satysfakcji, która wepchnęła go w swą nieprzeniknioną toń wraz z wściekłością pobrzmiewającą w głosie Caroline. Nie próbował nawet odeprzeć ataku, zafascynowany czelnością Rockers, skupiony na cudownym uczuciu bólu pulsującym na powierzchni jego czaszki. Chichotał wściekle nawet, gdy ta odsunęła się od niego, mrucząc swe żałosne zaklęcie. W mgnieniu oka pochwycił swą różdżkę czule, wyszarpując ją pospiesznie z kieszeni.
- Expelliarmus - szepnął niedosłyszalnie, uśmiechając się złowieszczo, gdy zaklęcie rzucone przez Rockers dobiło się w jej kierunku, muskając jej płonące gniewem ciało. - Sądziłem, że nawet Ty jesteś w stanie rzucić zaklęcie najdujące się poza programem II klasy, Rockers. Rozczarowujesz mnie.
Nie pozwolił jednakże dziewczynie na ripostę, skupiając się na własnym ataku. Wymruczał pod nosem "Caught" i syknął wściekle, gdy najdrobniejszy z łańcuchów upadł na podłogę kilkadziesiąt centymetrów od zabrudzonych butów uczennicy, wznosząc z podłogi chmurę kurzu. Mała porażka wzbudziła w nim większy gniew, niż mogłąby owa brązwłosa laleczka, stojąca przed nim. Nie rzucił jednakże kolejnego zaklęcia, wyprostował się tylko i spojrzał wyzywająco prosto w pękające powoli pod presją połacie lodu jej oczu. Płomienie jej pasji i urażonej dumy wystarczyły, by strawić pierwsze warstwy jej maski. Kłamstwa, którymi wiązała swą własną świadomość spopieliły się, lądując wraz z nieudanym zaklęciem u jej stóp.
- Czas na oferty minął, urocza Caroline. Jeśli droga jest ci wciąż posada wampirzej dziwki, schowaj ten swój bezużyteczny badyl - wywarczał, zbliżając się powoli do dziewczyny. Jeśli nie za pomocą magii, równie skutecznie mógłby unieruchomić ją fizycznie. Miał jednak nadzieję, że nie będzie takiej konieczności. Czekał cierpliwie na reakcję ślizgonki o gryfońskiej głupocie, zmierzając w jej kierunku, jak gdyby dzierżył w dłoniach rydwan czasu.
---
Expelliarmus: 4,6
Caught: 2,2
Rockers, słodka, niewinna zwierzyno, Królowo własnych iluzji i dziecięcych mrzonek, obnaż gnijące truchło swej godności.
Śnieżnobiałe kości pękną z trzaskiem między wilczymi kłami, szkarłatna posoka uścieli Twe łoże, zardzewiała korona zmieni się w proch, z którego wzniosłaś ją na zmarszczonym troską czole. Nie pozostanie nic.
Caroline śmiała się głosem stworzonym do krzyku agonii i szlochu błagania. Zagubione dziewczę zstąpiło ze stronic zapomnianych już baśni, marnując bezcenne minuty swego bezwartościowego istnienia na rozbawienie. O ile piękniejszy widok mogłaby stanowić, wijąc się u stóp Rudolfa, w najwyśmienitszym z cierpień. Ukoronowałby niepokorne dziecko diademem z kruszca żeber, odział w futro wyprutych jelit, spowił czerwienią ubitego do krwi mięsa, usadził na tronie moczu i potu przerażenia. Jej bladą twarz pozostawiłby jednakże nietkniętą - już i tak przecież była martwa, a pustka w jej oczach raziła, niczym wyrwany z oczodołów żywot.
- Taka pewna siebie, taka... naiwna - mruknął z zachwytem, jak gdyby prawił jej najsłodsze z komplementów. - Nie, nie muszę decydować się na żałosne rozsiewanie plotek. Po prostu znajdziesz się tam, gdzie tyle razy już umościłaś sobie miejsce. Na kolanach.
Istota o oczach przerażonej, spłoszonej sarny rzuciła się w ramiona usilnie skrywanej desperacji, chwytając go mocno za nadgarstek, drżącymi palcami chwytając się ostatniej deski ratunku. Jej chłodny dotyk przyniósł mu zalążek bólu wznoszący się w żyznym gruncie ulgi. Atak i obrona, pościg i ucieczka - znane Rudolfowi, ojczyste terytorium, które przywitał z otwartymi ramionami. Wystarczająco szybko, by uchylił usta w zdziwieniu, Rockers obsadziła go w głównej roli strony defensywy, wbijając swe lodowe szpony w bladą skórę jego ręki, drugą zanurzając w kłębie czarnych loków. Ułamek sekundy rozkojarzenia dobiegł końca i tym razem to on chichotał rozpaczliwie, rozkoszując się okrutnym dotykiem młodej wiedźmy. Z głową odchyloną do tyłu, szyją odsłoniętą w wymuszonym geście uległości, wpatrywał się w sufit Małej Sali, z zachwytem dostrzegając butę Ślizgonki. Najdelikatniejsze z muśnięć upokorzenia zniknęło w falach satysfakcji, która wepchnęła go w swą nieprzeniknioną toń wraz z wściekłością pobrzmiewającą w głosie Caroline. Nie próbował nawet odeprzeć ataku, zafascynowany czelnością Rockers, skupiony na cudownym uczuciu bólu pulsującym na powierzchni jego czaszki. Chichotał wściekle nawet, gdy ta odsunęła się od niego, mrucząc swe żałosne zaklęcie. W mgnieniu oka pochwycił swą różdżkę czule, wyszarpując ją pospiesznie z kieszeni.
- Expelliarmus - szepnął niedosłyszalnie, uśmiechając się złowieszczo, gdy zaklęcie rzucone przez Rockers dobiło się w jej kierunku, muskając jej płonące gniewem ciało. - Sądziłem, że nawet Ty jesteś w stanie rzucić zaklęcie najdujące się poza programem II klasy, Rockers. Rozczarowujesz mnie.
Nie pozwolił jednakże dziewczynie na ripostę, skupiając się na własnym ataku. Wymruczał pod nosem "Caught" i syknął wściekle, gdy najdrobniejszy z łańcuchów upadł na podłogę kilkadziesiąt centymetrów od zabrudzonych butów uczennicy, wznosząc z podłogi chmurę kurzu. Mała porażka wzbudziła w nim większy gniew, niż mogłąby owa brązwłosa laleczka, stojąca przed nim. Nie rzucił jednakże kolejnego zaklęcia, wyprostował się tylko i spojrzał wyzywająco prosto w pękające powoli pod presją połacie lodu jej oczu. Płomienie jej pasji i urażonej dumy wystarczyły, by strawić pierwsze warstwy jej maski. Kłamstwa, którymi wiązała swą własną świadomość spopieliły się, lądując wraz z nieudanym zaklęciem u jej stóp.
- Czas na oferty minął, urocza Caroline. Jeśli droga jest ci wciąż posada wampirzej dziwki, schowaj ten swój bezużyteczny badyl - wywarczał, zbliżając się powoli do dziewczyny. Jeśli nie za pomocą magii, równie skutecznie mógłby unieruchomić ją fizycznie. Miał jednak nadzieję, że nie będzie takiej konieczności. Czekał cierpliwie na reakcję ślizgonki o gryfońskiej głupocie, zmierzając w jej kierunku, jak gdyby dzierżył w dłoniach rydwan czasu.
---
Expelliarmus: 4,6
Caught: 2,2
- Mistrz Gry
Re: Mała sala
Pon Sty 18, 2016 11:03 pm
The member 'Rudolf Lestrange' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 3, 5
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 1, 1
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 3, 5
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 1, 1
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach