- Colette Warp
Re: Magiczny Park
Pią Cze 19, 2015 8:39 am
Cudownie po prostu! Kumpla znokautował i wziął na zakładnika jakiś świr uzbrojony w gołębie, który teraz szarżuje na żeńską część drużyny i wyzywa ją od elementów sprzętu sprzątającego. A to miała być tylko Ognista Whiskey! A nie popłuczyny po czyimś weselu, doprawione grzybami halucynogennymi i metaamfą, którą dostarczył tam złowrogi Pottie! Reklamacje zapewne wszyscy będą mogli złożyć dopiero Filchowi na pięknym szlabanie, podczas prania jego przebrzydłych skarpet, które niektórzy farciarze w szkole wygrywali za branie udziału w konkursach, heheh...
Ale wracając: takim sposobem Colette był rozdarty pomiędzy odganianiem podejrzanych gołębi od Gryfona, a zatrzymaniem wpienionego staruszka, zanim ten zacznie dokręcać dziewczynom końcówki od mopa do głów. Decyzja została podjęta po rytuale jednego tupnięcia, zestresowanego obrotu wokół własnej osi i dokładnie dwóch, i pół zacmokaniach.
- Sorry, stary, zaraz wracam! - rzucił szybko i w zawrotnym tempie udało mu się dogonić tego przebrzydłego ślimaka i dobiec do dwóch nie tyle przerażonych, co mocno skonfundowanych dziewczyn, które chyba same nie wiedziały czy śmiać się z tej prędkości „nacierania” przeciwnika, czy może cofnąć się jeszcze o spory krok i dopiero potem zacząć. Okazało się, że pomysł Warpa odnośnie bułek spodobał się Alice, ale ta byłą o jeden lewel inteligencji wyżej i miała chlebową tarcze, jaką ewentualnie można by wkupić się w łaski tego ekstrawaganckiego wariata. Esmeralda wydawała się jakby bardziej spłoszona, a raczej... chcąca bardziej uniknąć kontaktu, żeby nie wybuchnąć. Warpowi przez chwilę wydawało się, że zna ten konkretny, hamujący samego siebie wyraz twarzy, ale przez promile i niesamowicie - psia mać! – szybkie tempo akcji, nie myślał o tym za dużo i zrzucił to na fakt, że zapewne była poirytowana i też chciała zdzielić staruszka, ale siliła się na spokój. Tak, to zdecydowanie byłą dobra wersja wydarzeń. No i zadała właściwe pytanie.
Col stanął niedaleko Alice, broniąc przy okazji przejścia do cyganki, po czym podniósł brwi o wiele wyżej, słuchając tego skrzekliwego tonu.
- Oby to nie było łapanie gołębi... - bąknął, przyglądając się dłużej opasłemu gołębiowi, jaki przycupnął sobie na głowie Gryfona jak na zajebistym gnieździe. - Więęc... o jakiej przysłudze, ochraniającej nas przed rechotem, Pan mówi? - zjechał spojrzeniem kontrolnie na jego laskę, żeby nie dostać w łeb drugi raz.
Ale wracając: takim sposobem Colette był rozdarty pomiędzy odganianiem podejrzanych gołębi od Gryfona, a zatrzymaniem wpienionego staruszka, zanim ten zacznie dokręcać dziewczynom końcówki od mopa do głów. Decyzja została podjęta po rytuale jednego tupnięcia, zestresowanego obrotu wokół własnej osi i dokładnie dwóch, i pół zacmokaniach.
- Sorry, stary, zaraz wracam! - rzucił szybko i w zawrotnym tempie udało mu się dogonić tego przebrzydłego ślimaka i dobiec do dwóch nie tyle przerażonych, co mocno skonfundowanych dziewczyn, które chyba same nie wiedziały czy śmiać się z tej prędkości „nacierania” przeciwnika, czy może cofnąć się jeszcze o spory krok i dopiero potem zacząć. Okazało się, że pomysł Warpa odnośnie bułek spodobał się Alice, ale ta byłą o jeden lewel inteligencji wyżej i miała chlebową tarcze, jaką ewentualnie można by wkupić się w łaski tego ekstrawaganckiego wariata. Esmeralda wydawała się jakby bardziej spłoszona, a raczej... chcąca bardziej uniknąć kontaktu, żeby nie wybuchnąć. Warpowi przez chwilę wydawało się, że zna ten konkretny, hamujący samego siebie wyraz twarzy, ale przez promile i niesamowicie - psia mać! – szybkie tempo akcji, nie myślał o tym za dużo i zrzucił to na fakt, że zapewne była poirytowana i też chciała zdzielić staruszka, ale siliła się na spokój. Tak, to zdecydowanie byłą dobra wersja wydarzeń. No i zadała właściwe pytanie.
Col stanął niedaleko Alice, broniąc przy okazji przejścia do cyganki, po czym podniósł brwi o wiele wyżej, słuchając tego skrzekliwego tonu.
- Oby to nie było łapanie gołębi... - bąknął, przyglądając się dłużej opasłemu gołębiowi, jaki przycupnął sobie na głowie Gryfona jak na zajebistym gnieździe. - Więęc... o jakiej przysłudze, ochraniającej nas przed rechotem, Pan mówi? - zjechał spojrzeniem kontrolnie na jego laskę, żeby nie dostać w łeb drugi raz.
- Alice Hughes
Re: Magiczny Park
Sob Cze 20, 2015 8:05 pm
I jak tu nie wierzyć, że ten cholerny świat jest piękny? Ciepłe promyki budziły do życia ziemię i otulały ich blade twarze, łagodny wietrzyk muskał co jakiś czas niesforne i nie dające się ułożyć - lub w przypadku Esmeraldy gładkie i lśniące - włosy, jakiś stary dziadyga szczuł ich laską... Cudowne popołudnie!
Choć wciąż otumaniona tym niespodziewanym i nieco absurdalnym obrotem sytuacji - Hughes wreszcie ciut się rozbudziła, po raz pierwszy od dłuższego czasu skupiając się wyłącznie na chwili obecnej zagłuszając - opanowującą ją powoli - ciszę. O tak... Perspektywa oberwania w głowę drewnianą laską działała lepiej niż kubeł zimnej wody. A jeśli dodatkowo groźba ta padała z ust człowieka, który nazywał gołębie swoją rodziną? Staruszek nie musiał mieć werwy czy wielkiej mocy, jego szaleństwo w całości wystarczało do tego by budził w tej chwili respekt. Nie spuszczając z niego wzroku kiedy nazywał ją kijem od miotły - och! Taki dżentelmen zapewne nigdy nie dorobił się potomstwa, nic więc dziwnego, że przysposobił sobie gruchające gołąbki - kątem oka przyuważyła jak Colette, nieco chyba otrzeźwiony sytuacją - może sama powinna zaopatrzyć się w łaskę i grozić mu nią kiedy wpadnie na kolejny, brawurowy i inteligentny plan? - zmierza w jej stronę wyprzedzając tego łaknącego sprawiedliwości rycerza parku. Jednocześnie Esmeralda - która jako jedyna zdawała się zachowywać teraz spokój i resztki racjonalnego myślenia - wycofała się jeszcze bardziej. I chyba był to sposób idealny. Zwinąć manatki i zwiewać. Albo był by idealny, gdyby tylko Potter był w stanie ruszyć swoje szanowne cztery literki zamiast zgrywać Śpiącą Królewnę strzeżoną przez gołębia.
Zrobiła krok w bok stając jeszcze bliżej Warpa. Czuła się bezpieczniej mając go obok siebie i mogąc wreszcie z bliska zerknąć na jego obolałą łepetynę. Przełknęła ślinę nieco głośniej kiedy wspomniał o łapaniu ptaków... Czym innym w końcu było rzucenie kilku okruchów ciapowatym kaczkom a czym innym łapanie gołębi... One miały dzioby... I pazury... Powróciła spojrzeniem do staruszka kiwając głową na potwierdzenie słów swoich znajomych.
- Zrobimy wszystko jeśli tylko da nam pan szansę. - Starała się zapewnić go z uśmiechem, choć to co pojawiło się na jej twarzy bardziej przypominało teraz minę człowieka żującego cytrynę.
Choć wciąż otumaniona tym niespodziewanym i nieco absurdalnym obrotem sytuacji - Hughes wreszcie ciut się rozbudziła, po raz pierwszy od dłuższego czasu skupiając się wyłącznie na chwili obecnej zagłuszając - opanowującą ją powoli - ciszę. O tak... Perspektywa oberwania w głowę drewnianą laską działała lepiej niż kubeł zimnej wody. A jeśli dodatkowo groźba ta padała z ust człowieka, który nazywał gołębie swoją rodziną? Staruszek nie musiał mieć werwy czy wielkiej mocy, jego szaleństwo w całości wystarczało do tego by budził w tej chwili respekt. Nie spuszczając z niego wzroku kiedy nazywał ją kijem od miotły - och! Taki dżentelmen zapewne nigdy nie dorobił się potomstwa, nic więc dziwnego, że przysposobił sobie gruchające gołąbki - kątem oka przyuważyła jak Colette, nieco chyba otrzeźwiony sytuacją - może sama powinna zaopatrzyć się w łaskę i grozić mu nią kiedy wpadnie na kolejny, brawurowy i inteligentny plan? - zmierza w jej stronę wyprzedzając tego łaknącego sprawiedliwości rycerza parku. Jednocześnie Esmeralda - która jako jedyna zdawała się zachowywać teraz spokój i resztki racjonalnego myślenia - wycofała się jeszcze bardziej. I chyba był to sposób idealny. Zwinąć manatki i zwiewać. Albo był by idealny, gdyby tylko Potter był w stanie ruszyć swoje szanowne cztery literki zamiast zgrywać Śpiącą Królewnę strzeżoną przez gołębia.
Zrobiła krok w bok stając jeszcze bliżej Warpa. Czuła się bezpieczniej mając go obok siebie i mogąc wreszcie z bliska zerknąć na jego obolałą łepetynę. Przełknęła ślinę nieco głośniej kiedy wspomniał o łapaniu ptaków... Czym innym w końcu było rzucenie kilku okruchów ciapowatym kaczkom a czym innym łapanie gołębi... One miały dzioby... I pazury... Powróciła spojrzeniem do staruszka kiwając głową na potwierdzenie słów swoich znajomych.
- Zrobimy wszystko jeśli tylko da nam pan szansę. - Starała się zapewnić go z uśmiechem, choć to co pojawiło się na jej twarzy bardziej przypominało teraz minę człowieka żującego cytrynę.
- Mistrz Gry
Re: Magiczny Park
Nie Cze 21, 2015 3:15 pm
Co za przepiękna i radosna niedziela, prawda? Aż chciało się żyć i oddychać świeżym powietrzem po tych naleciałościach trupami ze wczorajszego pogrzebu - spędzacie tutaj doprawdy przewspaniałe popołudnie swojego życia, jakie, mam nadzieję, do końca życia zostanie w waszych cennych pamięciach i ani Sherisse, ani Starzec, nie przeminą - będą żyć wiecznie w legendach przekazywanych z pokolenia na pokolenie... i tak dalej, i tak dalej. Może tylko James Potter nie będzie tego wspominał aż tak dobrze, jakby mógł - w końcu Sherisse pokręcił się w kółko na jego głowie, poczochrał mu fryz na podryw i umościł się nań swoim kobylczym zadem, łypiąc na pozostałych imprezowiczów oczami, które mogłyby na miejscu zabijać - na szczęście żadna czarna magia nie wpadła jeszcze na tak nieelegancki pomysł, by używać gołębi do zabijania - a szkoda, śmiem twierdzić, że byłyby to czary zadziwiająco aż skuteczne... W każdym bądź razie - Potter wydawał się średnio świadomy tego, co się z nim dzieje - chyba połączenie whiskey plus dostania pałką w łeb nie dawało efektów zgoła pozytywnych - dobrze, że jesteście jeszcze wy, bo przyszłoby nam zamykać to bagienko, zanim je jeszcze otworzyliśmy.
- Faktycznie... - Starzec przymrużył jasne oczy i wyciągnął rękę, by pacnąć Warpa po czterech literach, kiedy ten przechodził obok, ale tym razem nie tak mocno, jak poprzednio, w zasadzie to tylko ku zaczepce, albo raczej, w tym przypadku: ku przestrodze... jak się okazywało starzec potrafił być bardzo szybki, kiedy tego chciał. - Trutnie upierdliwe z was, łapę bym sobie prędzej odciął, niż uznał was za własne dzieci. - Komplement za komplementem, cobyście czasem nie poczuli się zbyt zajebiście w tej sytuacji - jedna walcząca z siłą powalającego słońca, jedna walcząca ze strachem przed szaleńcem i jeden walczący z własnym umysłem po alkoholu, co płatał mu figle - mam doskonałą grupkę, którą można posłać do brzucha Akromantul! Ojć... wygadałem się, co dla was przygotowałem, no ja niedobry...
Żartuję, nie będzie tak łatwo.
- Hm, hm, no dobrze, dobrze... - Zaplótł ręce na klatce piersiowej. - Córka mi wczoraj zaginęła! Na chwilę tylko poszła na łąki i nie wróciła, nie wróciła! A mówiłem jej: uważaj, niebezpiecznie, Zakazany Las blisko, niedobre rzeczy się dzieją ostatnio! Ale poszła i nie wróciła... To mi ją znajdźcie, a ja wam tego trutnia oddam! - Wskazał na Pottera krańcem laski.
- Faktycznie... - Starzec przymrużył jasne oczy i wyciągnął rękę, by pacnąć Warpa po czterech literach, kiedy ten przechodził obok, ale tym razem nie tak mocno, jak poprzednio, w zasadzie to tylko ku zaczepce, albo raczej, w tym przypadku: ku przestrodze... jak się okazywało starzec potrafił być bardzo szybki, kiedy tego chciał. - Trutnie upierdliwe z was, łapę bym sobie prędzej odciął, niż uznał was za własne dzieci. - Komplement za komplementem, cobyście czasem nie poczuli się zbyt zajebiście w tej sytuacji - jedna walcząca z siłą powalającego słońca, jedna walcząca ze strachem przed szaleńcem i jeden walczący z własnym umysłem po alkoholu, co płatał mu figle - mam doskonałą grupkę, którą można posłać do brzucha Akromantul! Ojć... wygadałem się, co dla was przygotowałem, no ja niedobry...
Żartuję, nie będzie tak łatwo.
- Hm, hm, no dobrze, dobrze... - Zaplótł ręce na klatce piersiowej. - Córka mi wczoraj zaginęła! Na chwilę tylko poszła na łąki i nie wróciła, nie wróciła! A mówiłem jej: uważaj, niebezpiecznie, Zakazany Las blisko, niedobre rzeczy się dzieją ostatnio! Ale poszła i nie wróciła... To mi ją znajdźcie, a ja wam tego trutnia oddam! - Wskazał na Pottera krańcem laski.
- Esmeralda Moore
Re: Magiczny Park
Wto Cze 23, 2015 4:40 pm
Czy wsunięcie się w cień przyniosło dziewczynie upragnioną ulgę? cóż i tak i nie. Słońce już nie było tak bardzo upierdliwe, ale ta jasność nadal dawała mocno po oczach, i chciała czy nie musiała jedną ręką zrobić sobie daszek nad oczami aby widzieć chociaż jakieś kontury postaci.
-Aha...- Mruknęła cicho opierając się o pień drzewa a jej chusta z monetkami zadzwoniła cicho.
-Mam rozumieć, że ta osoba o której Pan mówi nie jest gołębiem- Cóż znacznie łatwiej było znaleźć człowieka z krwi i kości. Niż złapać jakiegoś cholernego ptaka. Co prawda, cyganka znała pewne zaklęcie które mogło by im ułatwić to zadanie, ale nie chciała popisywać się nim. Można spokojnie stwierdzić, że zostawiała je na specjalną okazję.
-Jeżeli stawia Pan w ten sposób sprawę, to cóż ja się zgadzam. Nie wiem jak inni- Nie ważne jakie podejście miała do Potter'a nie chciała mieć go na sumieniu. Tym bardziej, śmierć z dzioba gołębia do bohaterskich zdecydowanie nie należy. Na dodatek szkoła i tak miała sama w sobie już wystarczająco wiele problemów. Jeszcze jeden poszkodowany mógł by przeważyć czarę goryczy. Nie dość, że sam dyrektor był posądzony o to, że nie wie co się dzieje w szkole, to jeszcze by się okazało, że nie umie zapewnić uczniom bezpieczeństwa. A to mogło by prowadzić do zamknięcia szkoły. A Romka tego chciała najmniej. Nie miała gdzie się udać. Ta szkoła była jej jedynym domem.
-Aha...- Mruknęła cicho opierając się o pień drzewa a jej chusta z monetkami zadzwoniła cicho.
-Mam rozumieć, że ta osoba o której Pan mówi nie jest gołębiem- Cóż znacznie łatwiej było znaleźć człowieka z krwi i kości. Niż złapać jakiegoś cholernego ptaka. Co prawda, cyganka znała pewne zaklęcie które mogło by im ułatwić to zadanie, ale nie chciała popisywać się nim. Można spokojnie stwierdzić, że zostawiała je na specjalną okazję.
-Jeżeli stawia Pan w ten sposób sprawę, to cóż ja się zgadzam. Nie wiem jak inni- Nie ważne jakie podejście miała do Potter'a nie chciała mieć go na sumieniu. Tym bardziej, śmierć z dzioba gołębia do bohaterskich zdecydowanie nie należy. Na dodatek szkoła i tak miała sama w sobie już wystarczająco wiele problemów. Jeszcze jeden poszkodowany mógł by przeważyć czarę goryczy. Nie dość, że sam dyrektor był posądzony o to, że nie wie co się dzieje w szkole, to jeszcze by się okazało, że nie umie zapewnić uczniom bezpieczeństwa. A to mogło by prowadzić do zamknięcia szkoły. A Romka tego chciała najmniej. Nie miała gdzie się udać. Ta szkoła była jej jedynym domem.
- Colette Warp
Re: Magiczny Park
Sob Cze 27, 2015 11:48 am
Się porobiło... tego się nie spodziewał! Ani zaatakowania laską, ani wzięcia Dżottera w niewolę przez kobylego gołębia, ani tym bardziej zasadzenia klapsa w tyłek. Może jako kobieta Colette, idąc na automacie, zasadziłby liścia, ale tu, jako facet był zdecydowanie i absolutnie nieprzygotowane na takie ewentualne dary od losu (w końcu nikt, nawet w rodzinie nie przetrzepał go w dupsko!) więc jedynie podskoczył i na ostatnie metry spacerku do dziewcząt dostał dziwnego motorka i pokonał odległość trzy razy szybciej. Niech go szlag trafi... starucha! Szybki był, a zdawał się poruszać w tempie, w którym Smok dałby radę jeszcze skoczyć po kolejną butelkę Ognistej (poprzednia została oczywiście u Pottera, damn!) zanim agresor dosięgnąłby Alice i Esmeraldy. Ale obie dziewczęta koniec końców radziły sobie znakomicie i pod względem nastawienia bojowego i ciągotek do pertraktacji. Nawet wybadały, że facet żyje nie tylko z gołębiami a nawet kiedyś istniał dzień, w którym zamoczył i zalał formę. I wydał na świat potomstwo, które... przepadło. Aż w Colu budził się ambiwalentny: rycerski smok! Ratować nadobną dziewicę? On pierwszy!
- To ja może wniosę o postulat nazwania siebie ratunkową Drużyną Gołębia. - alkohol znowu uderzał mu do głowy i przynosił rozluźnienie w tej pokręconej chwili. Tak, zwracał się do swoich dwóch Rangersów, które jeszcze (słowami czy to bochenkiem) trzymały gościa z daleka. Potem dopiero przeniósł wzrok na uroczego dżentelmena.
- Pod całą tarczą słoneczną nie znajdzie Pan bardziej odpowiedzialnej grupy, jaka gotowa jest skoczyć na pomoc i przy okazji nie pozabijać się po drodze. Pan tylko opisze jak córka wyglądała, koleżanka sporządzi portret w chlebie... – tu wskazał kciukiem najpierw na Alice, a potem na Esme. – ...a ja razem czarnowłosą nimfą zaklniemy wszystkie żywioły do pomocy.
Ha! Poradził sobie, mówca! Psia mać.
- To ja może wniosę o postulat nazwania siebie ratunkową Drużyną Gołębia. - alkohol znowu uderzał mu do głowy i przynosił rozluźnienie w tej pokręconej chwili. Tak, zwracał się do swoich dwóch Rangersów, które jeszcze (słowami czy to bochenkiem) trzymały gościa z daleka. Potem dopiero przeniósł wzrok na uroczego dżentelmena.
- Pod całą tarczą słoneczną nie znajdzie Pan bardziej odpowiedzialnej grupy, jaka gotowa jest skoczyć na pomoc i przy okazji nie pozabijać się po drodze. Pan tylko opisze jak córka wyglądała, koleżanka sporządzi portret w chlebie... – tu wskazał kciukiem najpierw na Alice, a potem na Esme. – ...a ja razem czarnowłosą nimfą zaklniemy wszystkie żywioły do pomocy.
Ha! Poradził sobie, mówca! Psia mać.
- Alice Hughes
Re: Magiczny Park
Nie Cze 28, 2015 6:22 am
Córka... Córka?! Alice wytrzeszczyła oczy na staruszka i poczuła się nieco głupio. Nieco? Nawet ulizywany na czole loczek wystrzelił do przodu, kiedy ta blada, wątła twarzyczka spojrzalana capa nieco poważniej. Czy to możliwe, że ten stary... człowiek... był po prostu zrozpaczony a nie szalony? Jednocześnie podrapała się po głowie na tego - wymierzonego w stronę jej kolegi - klapsa. Jedno wcale nie wykluczało drugiego... Splatając ręce na piersi odwróciła się i skinęła głową Esmeraldzie. Sama bowiem nie zdziwiła by się zbytnio, gdyby latorośl mężczyzny okazała się być po prostu wyjątkowym - białym na ten przykład - gołębiem czy innym, niespotykanym w tych warunkach - jak taka mewa - ptaszyskiem. Nim jednak zdążyła poprosić o jakieś wskazówki obróciła głowę w stronę Puchona. Napsztykanego w trzy rzyci Puchona...
- Colette... - Mruknęła rozpaczliwie, a kolejne słowa chłopaka tylko utwierdziły ją w tym co miała zrobić. Oderwała fragment chleba i wepchnęła go w usta Warpa.- Zjedz coś... - Poprosiła błagalnie, kneblując go w delikatny sposób. Delikatny, bo w całym tym alkoholowym - i osobowościowym - spaczeniu, chyba on jeden potrafił rozmawiać z wariatami. Jednocześnie wyglądał nader uroczo, kiedy fragmenty chleba tryskały niczym fajerwerki. Gdyby tylko nie postrzegała go jako młodszego - jasnego i skretyniałego czasem - brata... Otrząsnęła się strzepując wypełnioną okruchami dłoń.
- Kolega ma rację! Jesteśmy wybitnie zdolni... - Mruknęła niepewnie chowając ręce w kieszeniach i rozpaczliwie domagając się spokoju. Zerknęła na ubezwlaznowolnionego Pottera, zdając sobie sprawę, że po raz kolejny ta melepeta nie panuje nad samy sobą. Dostrzegając, że znowu zmuszona jest ratować jego dupsko, na które - jako jedna z niewielu uczennic - nie leciała, obiecała sobie, że w końcu przydzwoni w ten zakuty łeb.
- W która stronę ta piękność poszła? - Uśmiechnęła się do starca.
- Colette... - Mruknęła rozpaczliwie, a kolejne słowa chłopaka tylko utwierdziły ją w tym co miała zrobić. Oderwała fragment chleba i wepchnęła go w usta Warpa.- Zjedz coś... - Poprosiła błagalnie, kneblując go w delikatny sposób. Delikatny, bo w całym tym alkoholowym - i osobowościowym - spaczeniu, chyba on jeden potrafił rozmawiać z wariatami. Jednocześnie wyglądał nader uroczo, kiedy fragmenty chleba tryskały niczym fajerwerki. Gdyby tylko nie postrzegała go jako młodszego - jasnego i skretyniałego czasem - brata... Otrząsnęła się strzepując wypełnioną okruchami dłoń.
- Kolega ma rację! Jesteśmy wybitnie zdolni... - Mruknęła niepewnie chowając ręce w kieszeniach i rozpaczliwie domagając się spokoju. Zerknęła na ubezwlaznowolnionego Pottera, zdając sobie sprawę, że po raz kolejny ta melepeta nie panuje nad samy sobą. Dostrzegając, że znowu zmuszona jest ratować jego dupsko, na które - jako jedna z niewielu uczennic - nie leciała, obiecała sobie, że w końcu przydzwoni w ten zakuty łeb.
- W która stronę ta piękność poszła? - Uśmiechnęła się do starca.
- Mistrz Gry
Re: Magiczny Park
Sro Lip 08, 2015 9:44 pm
- Gołębiem! Moja córka! Oszalałaś, laleczko? - Spojrzał na Esmeraldę, jak na ostatnią wariatkę - może naprawdę to słońce jej uderzyło do głowy? Z perspektywy staruszka wyszła aktualnie na naprawdę wielką wariatkę - ale on się wariatów nie bał, oj niee..! Jeno jego wzrok był pełen pogany, jakby zaraz miał wampirzycę egzorcyzmami chłostać! A może po prostu wiedział o twojej tajemnicy, droga cyganeczko..? Nie, chyba nie, niby skąd mógłby o tym wiedzieć, prawda..? Tym nie mniej - zjechał cię jak skończoną kretynkę tymi swoimi jasnymi, wodnistymi oczyma i zaraz głowę skierował na przemykającego Coletta - oj tak, przemykać to ty potrafiłeś! - ale nie myśl, że uda ci się umknąć jakże niesamowitym zmysłom tego staruszka! W starym ciele zdrowy duch, w starym ciele zdrowy duch..! Zwłaszcza, że jego wierna rodzina zdążyła już powrócić i pozajmować najbliższe gałęzie - oho, teraz lepiej uważajcie - przepowiadali na dziś deszcz gołębich bomb... hehe, no dobra, tak naprawdę to ja je przewidziałem na teraz, no ale przecież nie jesteście wróżkami, jak niby moglibyście przewidzieć, że bombardowanie tajemnej mafii Sherisse odbędzie się właśnie dzisiaj i to zostanie skierowany właśnie na was? Podpadliście no, to teraz musicie zbierać plony swych niecnych uczynków! Wstydźcie się! Staruszek wyciągnął palec i wycelował go w klatkę piersiową Alice - stał w odpowiednim oddaleniu, więc nie tyknął jej, ale to nie szkodzi! Już sam gwałtowny gest wyglądał tak, jakby własnie wypluł pocisk od starego, dobrego Magnuma, jeszcze to wszystko było ukoronowane jego spojrzeniem... Wszystko pod kontrolą, wszystko pod kontrolą! O ile cokolwiek mogło być pod kontrolą w takiej dziwacznej sytuacji.
- Ooooj..! Piękna, piękna jest moja córa! - Uniósł dłonie i złożył je, wznosząc oczy ku niebu i uśmiechając się błogo, ściskając w pomarszczonych palcach swoją laskę, którą się podpierał. - A włosy takie srebrzyste ma, a oczka po mnie, a zgrabna taka, oj bardzo zgrabniutka, marzenie każdego pana..! A mówiłem, e włoski takie miękkie? - Spojrzał na tych winnych spłoszeniu jego gołębi i zamerdał jednym palcem w swoich włosach, nie uważając tych, którzy przed nim stali, za najbystrzejszych, to lepiej im pokazać, o jakie włosy chodzi (heheszki). - Miękkie, oj miękkie..! - Zachwycał się dalej swoich skrzeczącym głosem, obracając do nich tyłem. - Za mną, trutnie jedne! Zaprowadzim was do miejsca, w którym żem córę widział! - Machnął na nich laską, jakby się nią znowuy odgrażał co najmniej i ruszył do przodu - stado gołębi zerwało się do lotu i spłynęło na pana Pottera, zaczepiając pazury o jego ubranie i uniosły go w powietrze, odlatując nim ku wesołym chmurkom na błękicie nieba - pan Potter z gołębiami zniknął wśród drzew.
Proszę kontynuować TUTAJ PRZED domkiem druida.
[z/t all]
- Ooooj..! Piękna, piękna jest moja córa! - Uniósł dłonie i złożył je, wznosząc oczy ku niebu i uśmiechając się błogo, ściskając w pomarszczonych palcach swoją laskę, którą się podpierał. - A włosy takie srebrzyste ma, a oczka po mnie, a zgrabna taka, oj bardzo zgrabniutka, marzenie każdego pana..! A mówiłem, e włoski takie miękkie? - Spojrzał na tych winnych spłoszeniu jego gołębi i zamerdał jednym palcem w swoich włosach, nie uważając tych, którzy przed nim stali, za najbystrzejszych, to lepiej im pokazać, o jakie włosy chodzi (heheszki). - Miękkie, oj miękkie..! - Zachwycał się dalej swoich skrzeczącym głosem, obracając do nich tyłem. - Za mną, trutnie jedne! Zaprowadzim was do miejsca, w którym żem córę widział! - Machnął na nich laską, jakby się nią znowuy odgrażał co najmniej i ruszył do przodu - stado gołębi zerwało się do lotu i spłynęło na pana Pottera, zaczepiając pazury o jego ubranie i uniosły go w powietrze, odlatując nim ku wesołym chmurkom na błękicie nieba - pan Potter z gołębiami zniknął wśród drzew.
Proszę kontynuować TUTAJ PRZED domkiem druida.
[z/t all]
- Prudence Grisham
Re: Magiczny Park
Nie Wrz 06, 2015 6:18 pm
Cisza? Nie. Takie coś nie istnieje. Wszędzie jest COŚ, co ją przerywa do chwili, gdy jesteśmy żywi. Potem może jest gdzieś prawdziwa cisza, ale i to jest faktem niepewnym. Wróćmy jednak do tego, co jest tu i teraz. A jest dźwięk. Nie z ust tej kobiety - ona milczy zawsze i wszędzie. Świat jednak nie bierze z niej przykładu. Nawet w czasie, gdy w tak zwyczajnym miejscu (o ile jakiekolwiek miejsce, gdzie czasami bywają czarodzieje jest "zwyczajne"...) nie ma zbyt wielu osób to afonia nie istnieje. Świat tak naprawdę bez przerwy krzyczy. Zwierzęta wyją, śpiewają, piszczą, ludzie robią to samo. Nasze dusze wrzeszczą o uwagę, męcząc nas samych. A gdy słyszy się głosy to choćbyśmy byli największym czarodziejem na świecie to coś jest z nami nie tak. Jakby z kimkolwiek było dobrze, heh... Przechodząc jednak do rzeczy. Profesor Grisham miała czas wolny. O dziwo miała go, aż za dużo i za często. Powinna siedzieć w zamku dla własnego bezpieczeństwa, szczególnie w tym ciekawym, aczkolwiek niebezpiecznym czasie dla wszystkich czarodziejów. Dzieje się jednak wręcz przeciwnie - siedzi wszędzie tylko nie w zamku, tak jak to się dzieje teraz. Na jakiejś trawce z widokiem na wodę. Pogoda dziwnym trafem tym razem dopisuje, jeszcze bardziej kusząc. Tak oto samotnie z własnymi myślami siedziała po raz kolejny bez większego celu. Miała przed sobą pióro i pergamin. Puste. Nie miała pojęcia co zapisać. Tak było najczęściej. Niewypowiedziane słowa nie trafiały na papier tylko kumulowały się w niej, jakby nigdy nie miały przyjąć czyjejkolwiek uwagi.
I tak właśnie jest. Niemowa to średni towarzysz. Cóż, bywa. Do czasu, gdy jest piękny świat, ludzie są zbyt małą jego częścią, by się nimi przejmować.
I tak właśnie jest. Niemowa to średni towarzysz. Cóż, bywa. Do czasu, gdy jest piękny świat, ludzie są zbyt małą jego częścią, by się nimi przejmować.
- Vakel B. Bułhakow
Re: Magiczny Park
Nie Wrz 06, 2015 8:48 pm
Wracał. Szybkim krokiem przemierzał wysypane żwirem dróżki. Czoło miał spocone, włosy przyklepane, muszkę przekrzywioną - zdawało się, że nie był sobą, a jednak to właśnie teraz, losowi przechodnie mogli podziwiać prawdziwą, zdenerwowaną twarz Bułhakowa. Wracał. Wysłał pierwszą w tym miesiącu sowę, ze starannie wykreśloną wiadomością: Postępów w sprawie brak. Bądź zdrów, ojcze. I tyle. I wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi. I czuł, że do póki czegoś nie wymyśli, to nie ma czego szukać w rodzinnym domu. Zatrzymał się przy sadzawce, spoglądając na dziko porośnięty tatarakiem brzeg. Pierwszy raz od przebudzenia poczuł błogi spokój. Jakby patrzenie na taflę wody było w stanie wymazać choć trochę negatywnych emocji.
Bułhakow czuł jak z dnia na dzień narasta w nim coraz więcej myśli, reakcji i potrzeb. Być może dlatego tak desperacko szukał oparcia w kimkolwiek. Potrzebował zastępstwa. Kogoś, kto załata dziurę, pozostawioną w życiorysie po wyrwaniu z niej osoby, która go zawiodła. A jednak wciąż o niej myślał. Nawet teraz, kiedy stał sam w czarująco pięknym parku, kiedy powinien zachwycać się tym, co ma. Być sobą, żyć dla siebie.
Jak bardzo chciałby pokazać jej rozkwitające na wiosnę rośliny. Wracające tutaj ptaki...
Nie chciał o tym myśleć, a jednak działało to kojąco. Wojna się zbliżała, a on właśnie wybrał stronę. Prawdopodobnie podpisując na siebie wyrok śmierci. Był za słaby żeby przeżyć.
Odwrócił się z zamiarem odszukania spojrzeniem jakiejś ławki, albo dowolnego, innego miejsca, by usiąść i wtedy ją zobaczył. Mogła spostrzec go już wcześniej, kiedy przysłonił siedzącym na trawie osobom widok na jezioro. Kojarzył ją, ale nie zamienił z nią nigdy żadnego słowa. Jedynie milczące, wymowne spojrzenia. Tak jak teraz. Leniwie uniósł w górę rękę, na znak powitania. Obecność współpracowniczki nie była mu obojętna.
Bułhakow czuł jak z dnia na dzień narasta w nim coraz więcej myśli, reakcji i potrzeb. Być może dlatego tak desperacko szukał oparcia w kimkolwiek. Potrzebował zastępstwa. Kogoś, kto załata dziurę, pozostawioną w życiorysie po wyrwaniu z niej osoby, która go zawiodła. A jednak wciąż o niej myślał. Nawet teraz, kiedy stał sam w czarująco pięknym parku, kiedy powinien zachwycać się tym, co ma. Być sobą, żyć dla siebie.
Jak bardzo chciałby pokazać jej rozkwitające na wiosnę rośliny. Wracające tutaj ptaki...
Nie chciał o tym myśleć, a jednak działało to kojąco. Wojna się zbliżała, a on właśnie wybrał stronę. Prawdopodobnie podpisując na siebie wyrok śmierci. Był za słaby żeby przeżyć.
Odwrócił się z zamiarem odszukania spojrzeniem jakiejś ławki, albo dowolnego, innego miejsca, by usiąść i wtedy ją zobaczył. Mogła spostrzec go już wcześniej, kiedy przysłonił siedzącym na trawie osobom widok na jezioro. Kojarzył ją, ale nie zamienił z nią nigdy żadnego słowa. Jedynie milczące, wymowne spojrzenia. Tak jak teraz. Leniwie uniósł w górę rękę, na znak powitania. Obecność współpracowniczki nie była mu obojętna.
- Prudence Grisham
Re: Magiczny Park
Nie Wrz 06, 2015 9:20 pm
Wszyscy coś kojarzą. Dzwoni im wiele rzeczy, ale jak to bywa z ludźmi - słuchają, ale nie słyszą. On nie był żadnym wyjątkiem od tej nieszczęsnej reguły. W tłumie, a szczególnie zamkowym skrycie się nie należy do trudnych rzeczy. Wystarczy zrobić coś przeciwnego do tego, co on zrobił. Nie zajmować żadnej strony, nie wybierać niczego. Bieganie po nierównej linii niewiadomych jest bardzo wygodne o ile zna się sposób na życie w cieniu. Nie jest to łatwe, ale sprawia, że można skakać pomiędzy dwoma rzeczami bez końca i nikt nie pociągnie Cię do odpowiedzialności w tej sprawie. Nie da się? Bzdura. Oczywiście, że jest to możliwe. Gdyby komukolwiek zależało na tym by ZNAĆ Prudence to szybko zorientowano by się, że bardzo łatwo utrzymała całe swoje życie tak. Żyjąc w kłamstwie, będąc szarą. Żadnych barw, szczególnie tych prostych i niejasnych, jak czerń i biel. W takiej grze chodziło tylko o "bycie", a nie jego jakość. Wypaczając pojęcie dobra i zła, prawdy i kłamstwa, życia i śmierci. Usuwając ze swojego słownika wszystkie słowa, pozostawiając tylko jedno - dopasowanie. Jeśli nie jesteś osobą, której ludzie chcą to musisz się nią stać. W zależności od potrzeby pasujesz do każdej sytuacji. Brzmi pięknie, prawda? Cóż, takie życie jest okropne i daleko mu do "piękna".
Tak naprawdę to nie ma nic konkretnego. Ciemność. Chaos. Pustka.
Jak widać nieważne, co się wybiera. I tak zawsze byłoby źle.
Jej obecność każdej znajomej twarzy zawsze była obojętna. Dokładniej to musiała taką być. Przywiązanie jest ryzykiem. Trzeba go unikać, by nigdy nie dać sobą manipulować. Nie oznaczało to jednak, że w jej duszy było zło. Tak, jak jej myślenie tak i jej dusza - jest szara. W szarości są jednak i jaśniejsze odcienie. Takie, które pragną obecności innych wbrew temu, co nakazuje rozsądek. W takiej właśnie chwili uśmiecha się życzliwie do tego człowieka i macha w jego kierunku, licząc że podejdzie do niej. Wykluczające się, prawda? Potrzebować innych, ale ich nie chcieć. Bać się, ale mimo wszystko chcieć. Nie bać się, ale potrzebować. Błędne koło, niezrozumiałej dla niej samej.
Jednakże kto tak nie ma? Każdy posiada zbyt wiele odcieni. Nawet jeśli tylko jednej barwy. Zrozumieć człowieka to rzecz niemożliwa, jeśli jego definicją są antonimy.
Tak naprawdę to nie ma nic konkretnego. Ciemność. Chaos. Pustka.
Jak widać nieważne, co się wybiera. I tak zawsze byłoby źle.
Jej obecność każdej znajomej twarzy zawsze była obojętna. Dokładniej to musiała taką być. Przywiązanie jest ryzykiem. Trzeba go unikać, by nigdy nie dać sobą manipulować. Nie oznaczało to jednak, że w jej duszy było zło. Tak, jak jej myślenie tak i jej dusza - jest szara. W szarości są jednak i jaśniejsze odcienie. Takie, które pragną obecności innych wbrew temu, co nakazuje rozsądek. W takiej właśnie chwili uśmiecha się życzliwie do tego człowieka i macha w jego kierunku, licząc że podejdzie do niej. Wykluczające się, prawda? Potrzebować innych, ale ich nie chcieć. Bać się, ale mimo wszystko chcieć. Nie bać się, ale potrzebować. Błędne koło, niezrozumiałej dla niej samej.
Jednakże kto tak nie ma? Każdy posiada zbyt wiele odcieni. Nawet jeśli tylko jednej barwy. Zrozumieć człowieka to rzecz niemożliwa, jeśli jego definicją są antonimy.
- Vakel B. Bułhakow
Re: Magiczny Park
Pon Wrz 07, 2015 12:16 am
Problemem Bułhakowa było to, że on już urodził się po tej czarnej. Wychował się w domu, w którym nie zaznał tego, czego jako dziecko potrzebował - towarzyszyły mu jedynie chłód północy i śmierć. Niejednokrotnie próbował się od tego uwolnić, ale wciąż było to tylko grą, na którą łapali się inni. Pozytywny profesor numerologii był kłamstwem, w które sam Bułhakow chciał uwierzyć, ale nie mógł. Nie takim ludziom jak on dana była skala szarości. Prudence mogła się w niej ukryć, zakopać tą część siebie, której nie chciała i tłumaczyć nią swoje życie. Mogła pozostać szara, bo taką drogę wybrała sobie sama.
Bułhakow miał wrażenie, że nie był jedyny. Że nad każdym śmierciożercą ciążyło to nieuchronne fatum, kierujące ich na z ł ą stronę i zmuszające do pozostania przy niej na zawsze. Nawet pomimo świadomości niechybnego upadku.
Nie wiedział co podkusiło go do podejścia w jej stronę, a jednak coś mówiło mu, że tak trzeba. Jakby oczy kobiety prosiły się o ten moment uwagi, nawet jeżeli spotkanie miało zakończyć się siedzeniem w ciszy. Nie miał pojęcia o tym, że Prudence jest niemową, ale nastrój dzisiejszego dnia nie zachęcał do barwniejszej wymiany zdań. To był po prostu kolejny, trudny, pochmurny, kwietniowy poranek. Jeden z tych, kiedy nie jesteś już pewien, czy szybciej lunie na ciebie deszcz, czy twoje oczy wysiądą i dadzą wypłynąć łzom zmęczenia.
Tak, Bułhakow był bardzo zmęczony.
Chciałby sypiać spokojniej.
Bez pytania się dosiadł. Bezczelnie, ale żaden z nauczycieli Hogwartu nie miał go już za szczególnie ogarniętego. Wpierw, rzecz jasna, położył na ziemi marynarkę, żeby nie zmoczyć nowych, wyprasowanych spodni, a następnie był tuż obok. Nie za blisko, nie za daleko. Obok, a jednak tak, by nie naruszać jej niepisanej przestrzeni osobistej.
- Coś w głębi mi mówi, że twój dzień jest równie denerwująco nijaki, co mój. - powiedział, jak gdyby nigdy nic, wpatrując się w niespokojną taflę wody.
Bułhakow miał wrażenie, że nie był jedyny. Że nad każdym śmierciożercą ciążyło to nieuchronne fatum, kierujące ich na z ł ą stronę i zmuszające do pozostania przy niej na zawsze. Nawet pomimo świadomości niechybnego upadku.
Nie wiedział co podkusiło go do podejścia w jej stronę, a jednak coś mówiło mu, że tak trzeba. Jakby oczy kobiety prosiły się o ten moment uwagi, nawet jeżeli spotkanie miało zakończyć się siedzeniem w ciszy. Nie miał pojęcia o tym, że Prudence jest niemową, ale nastrój dzisiejszego dnia nie zachęcał do barwniejszej wymiany zdań. To był po prostu kolejny, trudny, pochmurny, kwietniowy poranek. Jeden z tych, kiedy nie jesteś już pewien, czy szybciej lunie na ciebie deszcz, czy twoje oczy wysiądą i dadzą wypłynąć łzom zmęczenia.
Tak, Bułhakow był bardzo zmęczony.
Chciałby sypiać spokojniej.
Bez pytania się dosiadł. Bezczelnie, ale żaden z nauczycieli Hogwartu nie miał go już za szczególnie ogarniętego. Wpierw, rzecz jasna, położył na ziemi marynarkę, żeby nie zmoczyć nowych, wyprasowanych spodni, a następnie był tuż obok. Nie za blisko, nie za daleko. Obok, a jednak tak, by nie naruszać jej niepisanej przestrzeni osobistej.
- Coś w głębi mi mówi, że twój dzień jest równie denerwująco nijaki, co mój. - powiedział, jak gdyby nigdy nic, wpatrując się w niespokojną taflę wody.
- Prudence Grisham
Re: Magiczny Park
Wto Wrz 08, 2015 7:41 pm
A kiedy rodzisz się dosłownie "nigdzie"? Gdy nie ma miejsca który można by było nazwać "domem"? Tylko popękane milion razy serce, którego nauczono tylko tajemnicy. Niczego w życiu nie wybrała. Ale o tym wiedzą nieliczni, którzy nie mają nawet prawa powiedzieć tego głośno. Nie chciała wierzyć w to kłamstwo, jakim jest całe jej życie. Ona żyła nim od zawsze, bo przeżycie było ważniejsze od jego jakości. Chodziło tylko o to, by uchronić swoją marną egzystencję. Nikt nie wie, że ona wie. Nikt nie wie kim jest naprawdę. Nikt nie wie, ale fakt, że mogliby się dowiedzieć już paraliżuje.
Jedna mała tajemnica, która urosła do niebotycznych rozmiarów. Ale jej nowy towarzysz chyba też wie, co to znaczy.
Nie trzeba się znać, żeby wiedzieć. Piękna kobieta, sama w parku, z papierkiem i piórem. Ktoś, kto ma dobry dzień, nie jest zmęczony i posiada przyjaciół raczej nie siedziałby tak w samotności, prawda? Nikt, kto ma siły i chęci do wszystkiego nie robi tak. Chociaż, czy z nią było znowu aż tak źle? Chyba nie. Jeśli nauczono Cię, że demony wcale nie znikają za dnia to możesz spać spokojnie.
Nawet jeśli zastanawiasz się nad tym, czy krew na cudzych rękach to naprawdę taki wielki grzech. Gdy myśli o złych rzeczach tak, że wcale się już takimi nie wydają.
Prudence jest szara. Tak bardzo, że nie ma w tym już nic dobrego prócz faktu, że szarość nie zgarnie Cię ze sobą. Nie będzie kusiła tak, jak czerń ani zapraszała jak biel. Po prostu otwiera przed Tobą drzwi.
Możesz wejść jedną nogą i za chwilę wyjść i nikt nie wyciągnie z tego żadnych konsekwencji.
Uśmiechnęła się szczerze, gdy towarzysz zajął miejsce obok. Bezsensu idąc jej tokiem rozumowania.
Ale w szarym nic nie jest ocenione. Przyznanie się do hipokryzji i po prostu do faktu, że "jest" i nic więcej nie jest taki trudne.
Na szczęście miała na czym coś zapisać. Szybko więc swoim wyćwiczonym pismem stworzyła coś dla niego i podała mu pergamin.
Każdy dzień jest nijaki, panie profesorze Bułhakow - Tak, znała jego imię. Wiedziała, że to profesor. Część grona pedagogicznego, którego sama jest częścią.
Jednak dla kogoś, kto nie mówi oczywistym jest znać praktycznie wszystkich i wszystko. Cisza opowiada wiele ciekawych historii i to w ciszy dostrzega się to, czego nikt widzieć nie chce. Nie wspominając już o tym, że pamięta się o kulturze. Prudence nie chciała się sparzyć. Kontakty z ludźmi są trudne, szczególnie gdy myślą, że jej kalectwo rzuca się na mózg. Wolała więc zacząć uprzejmie. Byleby nie nakrzyczał na nią, że od tak zaczęła pisać do niego po imieniu. Krzyk jest okropny, bo milczy tak naprawdę pod względem merytorycznym wypowiedzi.
Jedna mała tajemnica, która urosła do niebotycznych rozmiarów. Ale jej nowy towarzysz chyba też wie, co to znaczy.
Nie trzeba się znać, żeby wiedzieć. Piękna kobieta, sama w parku, z papierkiem i piórem. Ktoś, kto ma dobry dzień, nie jest zmęczony i posiada przyjaciół raczej nie siedziałby tak w samotności, prawda? Nikt, kto ma siły i chęci do wszystkiego nie robi tak. Chociaż, czy z nią było znowu aż tak źle? Chyba nie. Jeśli nauczono Cię, że demony wcale nie znikają za dnia to możesz spać spokojnie.
Nawet jeśli zastanawiasz się nad tym, czy krew na cudzych rękach to naprawdę taki wielki grzech. Gdy myśli o złych rzeczach tak, że wcale się już takimi nie wydają.
Prudence jest szara. Tak bardzo, że nie ma w tym już nic dobrego prócz faktu, że szarość nie zgarnie Cię ze sobą. Nie będzie kusiła tak, jak czerń ani zapraszała jak biel. Po prostu otwiera przed Tobą drzwi.
Możesz wejść jedną nogą i za chwilę wyjść i nikt nie wyciągnie z tego żadnych konsekwencji.
Uśmiechnęła się szczerze, gdy towarzysz zajął miejsce obok. Bezsensu idąc jej tokiem rozumowania.
Ale w szarym nic nie jest ocenione. Przyznanie się do hipokryzji i po prostu do faktu, że "jest" i nic więcej nie jest taki trudne.
Na szczęście miała na czym coś zapisać. Szybko więc swoim wyćwiczonym pismem stworzyła coś dla niego i podała mu pergamin.
Każdy dzień jest nijaki, panie profesorze Bułhakow - Tak, znała jego imię. Wiedziała, że to profesor. Część grona pedagogicznego, którego sama jest częścią.
Jednak dla kogoś, kto nie mówi oczywistym jest znać praktycznie wszystkich i wszystko. Cisza opowiada wiele ciekawych historii i to w ciszy dostrzega się to, czego nikt widzieć nie chce. Nie wspominając już o tym, że pamięta się o kulturze. Prudence nie chciała się sparzyć. Kontakty z ludźmi są trudne, szczególnie gdy myślą, że jej kalectwo rzuca się na mózg. Wolała więc zacząć uprzejmie. Byleby nie nakrzyczał na nią, że od tak zaczęła pisać do niego po imieniu. Krzyk jest okropny, bo milczy tak naprawdę pod względem merytorycznym wypowiedzi.
- Vakel B. Bułhakow
Re: Magiczny Park
Czw Wrz 10, 2015 8:51 pm
Nigdzie. To tak idealnie do niego pasowało. Był zagubiony, rozdarty pomiędzy tym, co uważał za powinność, a tym... czego on właściwie chciał? Nie musiał się przecież z niczym pogodzić - sam wyjechał, a jednak nie zerwał wszelkich kontaktów z rodzinnym domem, który stał gdzieś tam, pokryty warstwą śniegu. Czasami, kiedy myślami wracał do niego wyobrażał go sobie tak jak lata temu. Jakby czas się zatrzymał, a on stał tam. Dla niego. Ale Bułkahow wiedział dobrze, że tak nie jest. Wszystko się zmieniało.
Oprócz tego, że nie należał do nikogo i niczego. Żył sam i podejmował własne decyzje, nawet jeżeli go to w pewnym stopniu przerażało. Urodził się po czarnej stronie i postanowił przy niej pozostać, chociaż po drugiej stronie muru czekało na niego więcej szczęścia niż był w tej chwili w stanie unieść.
To dlatego odeszła, przeszło mu przez myśl, dusiła się w tym razem ze mną.
Zmęczone spojrzenie powędrowało w stronę zapisanej przez nauczycielkę kartki. Uśmiechnął się do niej delikatnie, spoglądając na jej zmarnowaną twarz.
- Wystarczy Vakel, pani profesor Grisham. - powiedział spokojnie, nie zadając pytań. Pamiętał. Pamiętał imiona ich wszystkich, chociaż często udawał, że tak nie jest. Pamiętał cyfry, nazwiska, liczby, symbole. O każdej porze dnia i nocy. I to właśnie ludzi przerażało - dlatego udawał, że zapomina.
Nie pamiętał jedynie, aby Prudence się odezwała. Zakładał więc, że lubi milczeć. Teraz coś jednak w nim zapłonęło. Jakaś przedziwna, typowo ludzka potrzeba dowiedzenia się prawdy. Poznania powodu, dla którego odpowiedź zapisała na kartce, a nie wyrecytowała melodyjnym, pasującym do nieprzeciętnym urody głosikiem.
Ale to nie był czas i miejsce.
Oprócz tego, że nie należał do nikogo i niczego. Żył sam i podejmował własne decyzje, nawet jeżeli go to w pewnym stopniu przerażało. Urodził się po czarnej stronie i postanowił przy niej pozostać, chociaż po drugiej stronie muru czekało na niego więcej szczęścia niż był w tej chwili w stanie unieść.
To dlatego odeszła, przeszło mu przez myśl, dusiła się w tym razem ze mną.
Zmęczone spojrzenie powędrowało w stronę zapisanej przez nauczycielkę kartki. Uśmiechnął się do niej delikatnie, spoglądając na jej zmarnowaną twarz.
- Wystarczy Vakel, pani profesor Grisham. - powiedział spokojnie, nie zadając pytań. Pamiętał. Pamiętał imiona ich wszystkich, chociaż często udawał, że tak nie jest. Pamiętał cyfry, nazwiska, liczby, symbole. O każdej porze dnia i nocy. I to właśnie ludzi przerażało - dlatego udawał, że zapomina.
Nie pamiętał jedynie, aby Prudence się odezwała. Zakładał więc, że lubi milczeć. Teraz coś jednak w nim zapłonęło. Jakaś przedziwna, typowo ludzka potrzeba dowiedzenia się prawdy. Poznania powodu, dla którego odpowiedź zapisała na kartce, a nie wyrecytowała melodyjnym, pasującym do nieprzeciętnym urody głosikiem.
Ale to nie był czas i miejsce.
- Prudence Grisham
Re: Magiczny Park
Czw Wrz 10, 2015 9:28 pm
Profesor Grisham
Co za dziwny zwrot. Niby znajomy, swojski, codzienny. Normalne, że ludzie tak się do niej zwracają. Nie ma w tym niczego na miarę odkrycia kontynentu, czy nowego pierwiastka. Mimo tego wciąż uderzająco męczące. Gdy nawet nazwisko nie jest tak naprawdę Twoje. Imię zresztą podobnie. Jesteś tworem. Imię jednak lubiła. Można nawet powiedzieć, że się do niego przywiązała i przez to nie miała z nim żadnego problemu. Nazwisko jednak definiuje nas w pewien sposób. Określa jako ludzi. Społeczeństwo powinno wiedzieć, jak ważną osobistość trzymają mury zamku. Jednak nie wie i nie dowie. Prudence zawsze będzie niemówiącą kobietą od Starożytnych Run w oczach świata. Czy naprawdę tak niewiele znaczy prawda? Dokładnie. Jej prawda mogła ją tylko zabić, nawet gorzej niż powolnie robi to kłamstwo ciągnięte od jej niemowlęcych lat. To, które odebrało jej możliwość posiadania uroczego domu rodzinnego.
W ogóle rodziny. Przyjaciół. Miłości.
Zawsze sama. Samotna? Oczywiście, że tak. Samotność jednak też jest jakimś towarzystwem. Takim, które pozwala na odnalezienie własnego miejsca. Zobaczenie ludzi. Analizowanie ich, poznawanie od takiej strony, jakiej nawet oni nie znają. Wchodzenie głębiej niż pierwsze wrażenie. Mogła przynajmniej o tym decydować. Kogo przewertuje od A do Z, skoro w swoim życiu mogła wybierać tylko w jaki sposób się kryć.
Kolejna karteczka od uśmiechniętej psorki dla drugiego psora po chwili była już gotowa.
Wystarczy Prue, Vakel
Czasami pisanie okazuje się wspaniałą rzeczą. Łatwiej coś przekazać. Oszczędza się słowa. Myśli nad nimi. Nie było tajemnicą, że pewnie gdyby mogła mówić wyglądałoby to zupełnie inaczej. Los podarował jej trudny żywot. Może gdyby urodziła się w innych okolicznościach, nieobarczona niczym istotnym. Może gdyby nie jej rodzice byłaby teraz gadatliwą, otwartą i towarzyską kobietą.
Może jej głos byłby piękny? Albo wręcz przeciwnie?
Może, ale to nie miejsce i czas na zastanawianie się nad tym.
Dziś jest, kim jest. Pogodzona ze światem kobieta. Wiedząca za dużo.
A wciąż tak niewiele.
Co za dziwny zwrot. Niby znajomy, swojski, codzienny. Normalne, że ludzie tak się do niej zwracają. Nie ma w tym niczego na miarę odkrycia kontynentu, czy nowego pierwiastka. Mimo tego wciąż uderzająco męczące. Gdy nawet nazwisko nie jest tak naprawdę Twoje. Imię zresztą podobnie. Jesteś tworem. Imię jednak lubiła. Można nawet powiedzieć, że się do niego przywiązała i przez to nie miała z nim żadnego problemu. Nazwisko jednak definiuje nas w pewien sposób. Określa jako ludzi. Społeczeństwo powinno wiedzieć, jak ważną osobistość trzymają mury zamku. Jednak nie wie i nie dowie. Prudence zawsze będzie niemówiącą kobietą od Starożytnych Run w oczach świata. Czy naprawdę tak niewiele znaczy prawda? Dokładnie. Jej prawda mogła ją tylko zabić, nawet gorzej niż powolnie robi to kłamstwo ciągnięte od jej niemowlęcych lat. To, które odebrało jej możliwość posiadania uroczego domu rodzinnego.
W ogóle rodziny. Przyjaciół. Miłości.
Zawsze sama. Samotna? Oczywiście, że tak. Samotność jednak też jest jakimś towarzystwem. Takim, które pozwala na odnalezienie własnego miejsca. Zobaczenie ludzi. Analizowanie ich, poznawanie od takiej strony, jakiej nawet oni nie znają. Wchodzenie głębiej niż pierwsze wrażenie. Mogła przynajmniej o tym decydować. Kogo przewertuje od A do Z, skoro w swoim życiu mogła wybierać tylko w jaki sposób się kryć.
Kolejna karteczka od uśmiechniętej psorki dla drugiego psora po chwili była już gotowa.
Wystarczy Prue, Vakel
Czasami pisanie okazuje się wspaniałą rzeczą. Łatwiej coś przekazać. Oszczędza się słowa. Myśli nad nimi. Nie było tajemnicą, że pewnie gdyby mogła mówić wyglądałoby to zupełnie inaczej. Los podarował jej trudny żywot. Może gdyby urodziła się w innych okolicznościach, nieobarczona niczym istotnym. Może gdyby nie jej rodzice byłaby teraz gadatliwą, otwartą i towarzyską kobietą.
Może jej głos byłby piękny? Albo wręcz przeciwnie?
Może, ale to nie miejsce i czas na zastanawianie się nad tym.
Dziś jest, kim jest. Pogodzona ze światem kobieta. Wiedząca za dużo.
A wciąż tak niewiele.
- Vakel B. Bułhakow
Re: Magiczny Park
Sob Wrz 12, 2015 12:21 am
Prudence tak lubiła nie doceniać samej siebie. Szara, nijaka, na niby. A jednak była tutaj. Żyła i oddychała, siedziała obok, skupiając na sobie całą możliwą uwagę mężczyzny, który zjawił się tutaj przez czysty przypadek. Jakby było w niej coś, co nie pozwalało przejść obojętnie. Unikalnego i nadzwyczajnego.
- Prudence to dobre imię. Nie widzę sensu w jego zdrabnianiu. - powiedział jakby od niechcenia, wyciągając z kieszeni marynarki paczkę papierosów. - Przeszkadza ci? - zapytał odrobinę zmieszany. Była tak pozytywna, że nie powinien odnosić takiego wrażenia, a jednak czuł, jakby coś w głębi mówiło mu, że powinien sobie iść. Czasami miewał wrażenie, że nigdzie nie ma dla niego miejsca. Nie dziwota - niewielu znalazło się takich, który wytrzymali dłużej z wróżbitą, który kaleczył swój dar wykorzystując go w celach niekoniecznie pochlebnych. Ludzie umierali. Wciąż. A on pośrednio miał ich krew na rękach.
Samotność nie potrzebowała braku głosu. Samotność nie potrzebowała rozumienia skali szarości. Samotności zupełnie wystarczało wyraźne poczucie odrębności i wyższości nad innymi. Ono sprawiało właśnie, że samotność wybrała również Vakela.
Ale nie mógł narzekać. Sam wybierał. To wciąż on podejmował decyzje. Odtrącał, przez co niejednokrotnie sam ucierpiał. Gnębił. Zdradzał.
Nawet teraz, kiedy siedział obok Prudence, którą umysł profesora uznawał za postać wyjątkowo neutralną, niezamieszaną w tak nieczyste sprawy jak on - nie czuł się źle. Jakby ta ciemniejsza strona wsiąknęła w niego do tego stopnia, że zlała się z codziennością i nie wadziła na każdym kroku. Wyprało się z niego zupełnie poczucie jakiejkolwiek winy.
To dlatego śmierciożercy byli tak okrutni.
- Prudence to dobre imię. Nie widzę sensu w jego zdrabnianiu. - powiedział jakby od niechcenia, wyciągając z kieszeni marynarki paczkę papierosów. - Przeszkadza ci? - zapytał odrobinę zmieszany. Była tak pozytywna, że nie powinien odnosić takiego wrażenia, a jednak czuł, jakby coś w głębi mówiło mu, że powinien sobie iść. Czasami miewał wrażenie, że nigdzie nie ma dla niego miejsca. Nie dziwota - niewielu znalazło się takich, który wytrzymali dłużej z wróżbitą, który kaleczył swój dar wykorzystując go w celach niekoniecznie pochlebnych. Ludzie umierali. Wciąż. A on pośrednio miał ich krew na rękach.
Samotność nie potrzebowała braku głosu. Samotność nie potrzebowała rozumienia skali szarości. Samotności zupełnie wystarczało wyraźne poczucie odrębności i wyższości nad innymi. Ono sprawiało właśnie, że samotność wybrała również Vakela.
Ale nie mógł narzekać. Sam wybierał. To wciąż on podejmował decyzje. Odtrącał, przez co niejednokrotnie sam ucierpiał. Gnębił. Zdradzał.
Nawet teraz, kiedy siedział obok Prudence, którą umysł profesora uznawał za postać wyjątkowo neutralną, niezamieszaną w tak nieczyste sprawy jak on - nie czuł się źle. Jakby ta ciemniejsza strona wsiąknęła w niego do tego stopnia, że zlała się z codziennością i nie wadziła na każdym kroku. Wyprało się z niego zupełnie poczucie jakiejkolwiek winy.
To dlatego śmierciożercy byli tak okrutni.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach