- Sahir Nailah
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Sob Kwi 11, 2015 9:46 pm
Mógłby mówić, zostałby wysłuchany bardzo uważnie, bardzo starannie i bardzo dokładnie – słowa byłyby świętością, wiesz? O wiele większą świętością na tym skrawku ziemi opuszczonej przez Boga, niż jakakolwiek inna modlitwa – świętością nawet dla kogoś, kto nie miał nic wspólnego z rzeczami uświęconymi, co diabłem jawił się w oczach ludzkości i demonem, którego należałoby wypędzić – ten właśnie demon, który planował dziś umrzeć, sprowadzając swą ostatnią Apokalipsę... Ale, jak mówiłem, skoro jednak jest o kogo walczyć, skoro tej osobie jednak nie wadzi, jak najpierw powiedział, bycie dotykanym przez te zachniętej od juchy dłoni, to dlaczego miałby zrobić jednak to, co robili wszyscy dookoła niego – czyli zniknąć, rozpłynąć się, zatopić w swym egoistycznym świecie nie dając nic od siebie? Jeszcze przed paroma chwilami (może godzinami?) wszystko wyglądało zupełnie inaczej – leżał, nie miał zamiaru robić niczego, czekał na nieuniknione, gotów oddać się dobrowolnie w ręce aurorów i dyrektora i powiedzieć im z uśmiechem: tak, to ja zabiłem. Tak, zabiję wszystkich, jeśli mnie nie zamkniecie. Teraz natomiast zamierzał stanąć przed nimi wszystkimi i zrobić to, co robił najlepiej.
Zagrać w pokera.
- Zamierzam zagrać w szachy. - Odpowiedział spokojnie – i na pewno brzmiałoby to imponująco, i na pewno wyglądałby teraz imponująco, gdyby nie jego blada twarz, podkrążone oczy, gdyby nie jego sylwetka, która wręcz chciała się i gotów był przeciekać między palcami, kiedy tylko starał się zrobić jakiś ruch, łącznie z podniesieniem spojrzenia, by rozejrzeć się po otoczeniu – rzeczywiście nie mogło minąć więcej niż... trzy godziny, sądząc po tym, że pomimo zabrudzenia szyb, nadal było we wnętrzu dość jasno. W tym czasie na pewno nauczyciele nie zdążyli zabezpieczyć do końca terenu wokół Dębu, dobrze, że wyineśliście się z Zakazanego Lasu, choć zapewne Colette nie pomyślał o tym, że nauczyciele poszli tam na poszukiwanie chatki Żerlicy, by uprzątnąć kolejne trupy – Rockers wybrała sobie idealną porę na rzucenie wam wyzwania...
Rockers, która zabiła Collinsa.
Skrzywiłeś się i ścisnąłeś powieki, wstrzymując na chwilę dech w piersiach i bynajmniej nie chodziło tutaj o ból fizyczny, nie chodziło też o ten czysto-psychiczny, w którym duszę obejmowała słabość z powodu kolejnego pożegnania – w końcu tak się miało stać, to miało być ostatnie pożegnanie, pokazanie waszej potęgi... Nadal w tym pożegnaniu coś było nie tak, nadal wiedziałeś, że nie możesz sobie teraz pozwolić na zastanawianie się nad tym – trudno było jednak zapanować nad rozmemłanym umysłem, co właśnie próbowałeś dokonać. I ważne, żeby zrobić to teraz, zanim weźmiesz się za ranę...
Nie wiesz i nigdy się nie dowiesz, ile z tego Nailaha zginęło w tamtej chacie, ile go zginęło na błoniach, a ile z niego rozpadało się dzień po dniu na korytarzach szkolnych – wszystko to kumulowało się w końcu w jedną osobę, chociaż wydawały się tak sobie różne – ta, która potrafiłą dotykać tak delikatnie tymi palcami i obejmować ramieniem, by chronić i ta sama ręka, która od pstryknięcia mordowała – nie były wszak różnymi członkami ciała. I teraz też mógł przygarnąć go do siebie i oferować mu tyle ciepła, ile tylko jeszcze w swoim jestestwie miał, starając się z siebie wyciągnąć to, co najlepsze – w końcu nic nie liczyło się tak bardzo, jak tamte barwne chwile, których wyrzucić nie mógł... które przylepiły się do niego i nawet nie myślał o tym, aby je wyrzucić. Więc, mogę szczerze powiedzieć, w odpowiedzi na pytanie, kiedy tak naprawdę był szczęśliwy, mogę odpowiedzieć wprost, jak i nad samą odpowiedzią Sahir by się nie wahał – prawdziwie szczęśliwy był tam, w Hogs, z Colettem. We Wrzeszczącej Chacie – z Colettem. W budce nad jeziorem... z Colettem. Chłopak ten dostał w swoje dłonie prawdziwie potężną moc sprawczą, która potrafiła łamać w paru słowach i budować również w zaledwie paru, a Sahir ta mu zaczynał tańczyć – to naprawdę było przerażające, lecz... to chyba było najbardziej ludzkie ze wszystkich domen, które lęgły się w jego wnętrzu.
A teraz myśl, Nailah. Myśl.
Krukon odetchnął raz jeszcze i rozprężyłmięśnie na tyle, na ile mógł, opierając się spowrotem o szafę, by przymknąć powieki, a w tej ciemności od razu przywołał mgliste, przerywane bólem, wspomnienia błoni, rozkładając powolutku swoją szachownicę, wykładając na stół karty – każda musiała zostać położona idealnie, każda nierówność sprawi zgrzyt... a ty nie możesz sobie na te zgrzyty pozwolić. Cokolwiek zrobisz – wszystko zostanie uzależnione od szczęścia i tego, że jednak ministerstwo nie zezwoli na użycie na tobie veritaserum – jeśli tak się stanie, to wszystko i tak weźmie w łeb, bo nawet ze swoją zdolnością autosugestii nie potrafiłeś zrobić sobie papki z mózgu. Mógłbyś wykasować sobie pamięć, ale na to troszkę za późno, złamałeś różdżkę i wątpiłeś zresztą, by to pomogło, chociaż..? Gdybyś skasował tylko sam początek... Tam, gdzie rzuciłeś Inferno... albo, z drugiej strony, czemu się do tego nie przyznać? Zrzucić to na stres, na... nie, chwileczkę... tamta rudowłosa dziewczyna, z którą się pojedynkowałeś... przecież jej różdżka, chociaż jeszcze nie jest zniszczona doszczętnie (jedynie połamana), to rozleci się od Klątwy Jedwabnika, którą na nią rzuciłeś, jeśli oni zaczną ją badać – mógłbyś więc gładko skłamać, że to ona zaczęła, że to ona rzuciła najpoważniejsze zaklęcia czarnomagiczne, że... że próbowałeś ją wszak powstrzymać. Nie uwierzą ci? Dlaczego niby nie? Jak dotąd Dumbledore doskonale wiedział, że pomogłeś bardzo wielu uczniom, nawet pomimo tego, że byłeś szykanowany... Mógłbyś wykorzystać parę osób, by stanęły po twojej stronie. Mógłbyś oszukać ich wszystkich.
I nadal to wszystko składało się na konieczność pozostania bez veritaserum.
Zresztą i tak główną podejrzaną będzie Rockers, to ona ściągnęła dzikie tłumy na błonia i nawoływała do stawienia się przeciw Collinsom, o ile dobrze ją słyszałeś, gdy wyszła z zamku... ciekawe, co w samym zamku opowiadała..?
Otworzyłeś powieki i sięgnąłeś do pasa, by odpiąć od niej maskę i przyjrzeć się jej – jednak dobrze, że ją zabrałeś – maska, prawdopodobnie bardzo droga, wyglądała pięknie – czarna, ozdobna, z piórami, idealna do balu maskowego... kolejny przedmiot do zniszczenia, już i tak była bezużyteczna – użyłeś jej instynktownie, gdy zobaczyłeś Coletta, to jakoś okazało się silniejsze od Ciebie – i bardzo dobrze, że to zrobiłeś. Oby zadziałała tak, jak powinna.
- Ją też spal. - Poruszyłeś niemal bezgłośnie wargami, wyciągając ją do Puchona. - Umyj... tą łopatkę. - Rozejrzałeś się na boki, ale chyba najlogiczniejszym było położenie się na stole z tego wszystkiego... chociaż na razie możesz zostać, jak jesteś – problemem będą plecy... Colette będzie musiał ci z nimi pomóc. Rzuciłeś bandaż na podłogę i wygiąłeś się trochę mocniej, by ściągnąć całkowicie koszulę i zacząć ją zwijać – wisiorki ciążyły na szyi, były zimne, mógłbyś się ich pozbyć, ale nie teraz, nie teraz...
Będziesz musiał zająć się tą raną później, odkazić ją, czy coś w tym guście – nawet jeśli ta łopatka zostanie umyta zwykłą wodą, to nie zlikwiduje to bakterii – nigdy nie miałeś zakażenia rany i naprawdę nie chciałeś doświadczać tego na własnej skórze.
- Ta dziewczyna, którą zabiłem... Ta rudowłosa... - Opuściłeś ręce, a wraz z nimi mocno zwiniętą, czarną koszulę, na swoje uda. - Nie ważne... - Przyłożyłeś palce do skroni, próbując się skupić. - Zamierzam wypalić tą ranę. - Nie trzeba było wymyślać szczególnie dobrego kłamstwa – śmiało mogłeś odpowiadać na większość pytań, że nie wiesz... a może jednak lepiej by było właśnie teraz wyjść z Colettem? Zagrać kartą: "ooch, biedne dziatki, takie poranione!"? Nie, nie, musiałeś wybadać sytuację w szkole, żeby mieć lepszą bajkę do sprzedania, a jeśli teraz tam pójdziesz, to zaczną za szybko o wszystko pytać. - Colette... Będę... będę potrzebował jeszcze trochę twojej pomocy. Chciałbym, żebyś mi pomógł z tym... na plecach. - Och, to będzie zapewne boleć jak skurwysyn, ale pewnie i tak zemdlejesz, mały deal, a ryzyko zakażenia zmaleje, no i na pewno rana się nie otworzy. Jak dotrzesz już do Pokoju Wspólnego to zatroszczysz się o resztę. - Przemyj potem tą ranę... i opatrz ją zaklęciem... zgoda?
Zagrać w pokera.
- Zamierzam zagrać w szachy. - Odpowiedział spokojnie – i na pewno brzmiałoby to imponująco, i na pewno wyglądałby teraz imponująco, gdyby nie jego blada twarz, podkrążone oczy, gdyby nie jego sylwetka, która wręcz chciała się i gotów był przeciekać między palcami, kiedy tylko starał się zrobić jakiś ruch, łącznie z podniesieniem spojrzenia, by rozejrzeć się po otoczeniu – rzeczywiście nie mogło minąć więcej niż... trzy godziny, sądząc po tym, że pomimo zabrudzenia szyb, nadal było we wnętrzu dość jasno. W tym czasie na pewno nauczyciele nie zdążyli zabezpieczyć do końca terenu wokół Dębu, dobrze, że wyineśliście się z Zakazanego Lasu, choć zapewne Colette nie pomyślał o tym, że nauczyciele poszli tam na poszukiwanie chatki Żerlicy, by uprzątnąć kolejne trupy – Rockers wybrała sobie idealną porę na rzucenie wam wyzwania...
Rockers, która zabiła Collinsa.
Skrzywiłeś się i ścisnąłeś powieki, wstrzymując na chwilę dech w piersiach i bynajmniej nie chodziło tutaj o ból fizyczny, nie chodziło też o ten czysto-psychiczny, w którym duszę obejmowała słabość z powodu kolejnego pożegnania – w końcu tak się miało stać, to miało być ostatnie pożegnanie, pokazanie waszej potęgi... Nadal w tym pożegnaniu coś było nie tak, nadal wiedziałeś, że nie możesz sobie teraz pozwolić na zastanawianie się nad tym – trudno było jednak zapanować nad rozmemłanym umysłem, co właśnie próbowałeś dokonać. I ważne, żeby zrobić to teraz, zanim weźmiesz się za ranę...
Nie wiesz i nigdy się nie dowiesz, ile z tego Nailaha zginęło w tamtej chacie, ile go zginęło na błoniach, a ile z niego rozpadało się dzień po dniu na korytarzach szkolnych – wszystko to kumulowało się w końcu w jedną osobę, chociaż wydawały się tak sobie różne – ta, która potrafiłą dotykać tak delikatnie tymi palcami i obejmować ramieniem, by chronić i ta sama ręka, która od pstryknięcia mordowała – nie były wszak różnymi członkami ciała. I teraz też mógł przygarnąć go do siebie i oferować mu tyle ciepła, ile tylko jeszcze w swoim jestestwie miał, starając się z siebie wyciągnąć to, co najlepsze – w końcu nic nie liczyło się tak bardzo, jak tamte barwne chwile, których wyrzucić nie mógł... które przylepiły się do niego i nawet nie myślał o tym, aby je wyrzucić. Więc, mogę szczerze powiedzieć, w odpowiedzi na pytanie, kiedy tak naprawdę był szczęśliwy, mogę odpowiedzieć wprost, jak i nad samą odpowiedzią Sahir by się nie wahał – prawdziwie szczęśliwy był tam, w Hogs, z Colettem. We Wrzeszczącej Chacie – z Colettem. W budce nad jeziorem... z Colettem. Chłopak ten dostał w swoje dłonie prawdziwie potężną moc sprawczą, która potrafiła łamać w paru słowach i budować również w zaledwie paru, a Sahir ta mu zaczynał tańczyć – to naprawdę było przerażające, lecz... to chyba było najbardziej ludzkie ze wszystkich domen, które lęgły się w jego wnętrzu.
A teraz myśl, Nailah. Myśl.
Krukon odetchnął raz jeszcze i rozprężyłmięśnie na tyle, na ile mógł, opierając się spowrotem o szafę, by przymknąć powieki, a w tej ciemności od razu przywołał mgliste, przerywane bólem, wspomnienia błoni, rozkładając powolutku swoją szachownicę, wykładając na stół karty – każda musiała zostać położona idealnie, każda nierówność sprawi zgrzyt... a ty nie możesz sobie na te zgrzyty pozwolić. Cokolwiek zrobisz – wszystko zostanie uzależnione od szczęścia i tego, że jednak ministerstwo nie zezwoli na użycie na tobie veritaserum – jeśli tak się stanie, to wszystko i tak weźmie w łeb, bo nawet ze swoją zdolnością autosugestii nie potrafiłeś zrobić sobie papki z mózgu. Mógłbyś wykasować sobie pamięć, ale na to troszkę za późno, złamałeś różdżkę i wątpiłeś zresztą, by to pomogło, chociaż..? Gdybyś skasował tylko sam początek... Tam, gdzie rzuciłeś Inferno... albo, z drugiej strony, czemu się do tego nie przyznać? Zrzucić to na stres, na... nie, chwileczkę... tamta rudowłosa dziewczyna, z którą się pojedynkowałeś... przecież jej różdżka, chociaż jeszcze nie jest zniszczona doszczętnie (jedynie połamana), to rozleci się od Klątwy Jedwabnika, którą na nią rzuciłeś, jeśli oni zaczną ją badać – mógłbyś więc gładko skłamać, że to ona zaczęła, że to ona rzuciła najpoważniejsze zaklęcia czarnomagiczne, że... że próbowałeś ją wszak powstrzymać. Nie uwierzą ci? Dlaczego niby nie? Jak dotąd Dumbledore doskonale wiedział, że pomogłeś bardzo wielu uczniom, nawet pomimo tego, że byłeś szykanowany... Mógłbyś wykorzystać parę osób, by stanęły po twojej stronie. Mógłbyś oszukać ich wszystkich.
I nadal to wszystko składało się na konieczność pozostania bez veritaserum.
Zresztą i tak główną podejrzaną będzie Rockers, to ona ściągnęła dzikie tłumy na błonia i nawoływała do stawienia się przeciw Collinsom, o ile dobrze ją słyszałeś, gdy wyszła z zamku... ciekawe, co w samym zamku opowiadała..?
Otworzyłeś powieki i sięgnąłeś do pasa, by odpiąć od niej maskę i przyjrzeć się jej – jednak dobrze, że ją zabrałeś – maska, prawdopodobnie bardzo droga, wyglądała pięknie – czarna, ozdobna, z piórami, idealna do balu maskowego... kolejny przedmiot do zniszczenia, już i tak była bezużyteczna – użyłeś jej instynktownie, gdy zobaczyłeś Coletta, to jakoś okazało się silniejsze od Ciebie – i bardzo dobrze, że to zrobiłeś. Oby zadziałała tak, jak powinna.
- Ją też spal. - Poruszyłeś niemal bezgłośnie wargami, wyciągając ją do Puchona. - Umyj... tą łopatkę. - Rozejrzałeś się na boki, ale chyba najlogiczniejszym było położenie się na stole z tego wszystkiego... chociaż na razie możesz zostać, jak jesteś – problemem będą plecy... Colette będzie musiał ci z nimi pomóc. Rzuciłeś bandaż na podłogę i wygiąłeś się trochę mocniej, by ściągnąć całkowicie koszulę i zacząć ją zwijać – wisiorki ciążyły na szyi, były zimne, mógłbyś się ich pozbyć, ale nie teraz, nie teraz...
Będziesz musiał zająć się tą raną później, odkazić ją, czy coś w tym guście – nawet jeśli ta łopatka zostanie umyta zwykłą wodą, to nie zlikwiduje to bakterii – nigdy nie miałeś zakażenia rany i naprawdę nie chciałeś doświadczać tego na własnej skórze.
- Ta dziewczyna, którą zabiłem... Ta rudowłosa... - Opuściłeś ręce, a wraz z nimi mocno zwiniętą, czarną koszulę, na swoje uda. - Nie ważne... - Przyłożyłeś palce do skroni, próbując się skupić. - Zamierzam wypalić tą ranę. - Nie trzeba było wymyślać szczególnie dobrego kłamstwa – śmiało mogłeś odpowiadać na większość pytań, że nie wiesz... a może jednak lepiej by było właśnie teraz wyjść z Colettem? Zagrać kartą: "ooch, biedne dziatki, takie poranione!"? Nie, nie, musiałeś wybadać sytuację w szkole, żeby mieć lepszą bajkę do sprzedania, a jeśli teraz tam pójdziesz, to zaczną za szybko o wszystko pytać. - Colette... Będę... będę potrzebował jeszcze trochę twojej pomocy. Chciałbym, żebyś mi pomógł z tym... na plecach. - Och, to będzie zapewne boleć jak skurwysyn, ale pewnie i tak zemdlejesz, mały deal, a ryzyko zakażenia zmaleje, no i na pewno rana się nie otworzy. Jak dotrzesz już do Pokoju Wspólnego to zatroszczysz się o resztę. - Przemyj potem tą ranę... i opatrz ją zaklęciem... zgoda?
- Colette Warp
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Nie Kwi 12, 2015 8:52 pm
Czasem nadmierna wylewność nie dawała tak dobrych skutków, jak powinna, zwłaszcza przy osobach pokroju Sahira, które nie łapały się na piękne wypowiedzi. Nie sprawdzały się też o dziwo przy Colette, który sam dostawał zgagi po nadmiernym słodzeniu. Oboje nie byli romantykami. Byli za to entuzjastami gier logicznych i tajemnic; w cenie więc był otrzymanie niektórych kart zakrytych. Wiec skoro dotychczas wyłożone wystarczyły, by wampir podniósł się z podłogi i zaczął wreszcie walczyć z przeciwnościami własnego ciała, żeby zacząć snuć plany o wyjściu z tej patowej sytuacji....? Tak, chyba tak.
Warp kiwnął głową a uśmieszek jaki przy tym zaigrał na jego ustach, przypominał nieco zadowolony grymas, jaki pojawiał się na ustach ojca, który po długich i nieudanych lekcjach jazy na rowerze, obserwował swoje dziecko, jak to pomimo obtłuczonych kolan i łokci, oraz pozdzieranego kasku, sięga ponownie po swoją maszynę. Towarzyszył temu ból i chęć przerwania tego nieprzyjemnego rytuału, ale przeszkadzała temu świadomość tego, że i tak owoce tej sytuacji będą musiały w końcu znaleźć się w drobnych dłoniach. Wiec nie przerywał, nie przeszkadzał, był gotów w każdej chwili złapać i przytrzymać go i podać w ręce co tylko będzie chciał. Na przykład ostrą łopatkę, którą Puchon w pośpiechu zanurzył w wodzie i zmywał zeń wszelkie, najmniejsze objawy rdzy, kurzu, grudki ziemi i resztę podejrzanych nalotów, które psuły idealnie równą powierzchnię. Oglądał się przy tym nerwowo na drugiego ucznia kontrolując, czy ten nie skończył z powrotem na podłodze. To wszystko cholernie bolało, zwłaszcza, że Tomiczny SAM mu to zrobił... utrudnił mu drogę do wolności, która już i tak nie różami była usłana. Praktycznie widać było delikatne żyłki zza bladej, prawie transparentnej teraz skóry; powiększające się cienie pod oczami, ubarwionymi w siateczki czerwonych żyłek i ostatecznie widać było wyschniętą i ściągniętą skórę ust. Potrzebował się napić.... napić, żeby krew podziałała jak lek przeciwbólowy, jak rozbudzająca ambrozja i ostatecznie jak magiczny specyfik, który szybciej postawi go na nogi i naprawi zniszczenia wewnątrz organizmu.
Ale najpierw... operacja.
Żeby naprawić duszę Sahira, trzeba było zatkać dziurę, przez którą ulatywała - Colette w końcu nie chciał być kolejnym i kolejnym czynnikiem, przy którym Nailah rozpadał się na kawałki. Chciał trzymać jego jestestwo stabilnie w dłoniach... w ogromnych, pazurzastych łapach i zmuszać go do podniesienia na różne, różniaste sposoby. To atakami, to prośbami, lawirując między skrajnościami i opierając się na ich doborze tylko i wyłącznie na swoim instynkcie samozachowawczym. Przy okazji jeszcze biegał po korytarzach i jeśli kawałki wampira nie zostały zmienione przez wiatr w kąt, albo sprzątnięte przez Skrzaty, to chwytał je w dłonie, chował do kieszeni i wpychał je z powrotem w niego przy ich rozmowach i niezliczonych pytaniach, jakie zadawał. Coś jak w chaotycznych, kompletnie nieforemnych puzzlach 3D, w których każda cząstka była inna. Niektóre z nich gięły się pod palcami jak gąbka albo modelina, a inne cięły palce ostrymi krawędziami.
Mój Boże.... nie mógłby żyć bez tej istoty. Zanudziłby się na śmierć. W końcu nawet tak banalny przykład: w życiu nie palił w ognisku tak ważnych, magicznych rzeczy jak te, nawet jeśli nie znał faktycznego przeznaczenia maski, która mu podano. Spalenie ich w kominku pokoju wspólnego nie wchodziło w grę; jeśli ktokolwiek wpadłby na genialny pomysł babrania się zaklęciami w drewnie, to odkrycie dwóch artefaktów w takim miejscu nie podziałałoby za dobrze na sytuację niby-bezstronnego Hufflepuff'u. Pozostawała altanka... ale jeszcze nie teraz, nie dziś. To były tylko dwie proste czynności, a on się czuł, jakby zawalono jego głowę tysiącami obowiązków – być może dlatego, że nie pozostawiał Sahira samego w obmyślaniu jakiegoś szatańsko-genialnego planu odnośnie ich brawurowego wykaraskania się stąd. Dlatego też słuchał chłopaka uważnie, jednocześnie, rzucając zaklęcie czyszczące na stół, by zepchnąć z niego cały kurz i pozasychane liście wprost na podłogę; tak, by przynajmniej blat na którym planował zasiąść wampir odpowiadał jakimś Afrykańskim wymogom medycznej czystości i nie układał się rannemu pod głową kotkami kurzowymi. Wtedy wystarczyło na nowo, z jakimś dziwnym bólem dorzucić do pojemnej, wewnętrznej kieszeni płaszcza maskę, jaka wcisnęła się tam tuż obok dwóch różdżek. Po raz kolejny jakaś rzecz, która bardziej zabolała Colette niż Sahira. Młody chyba za mocno przywiązywał się do rzeczy. ...i (nie)ludzi; i dlatego czuł się teraz, jakby trzymał tam jego rękę.
- Nie pamiętam za dobrze nikogo poza białowłosą dziewczyną i tym chłopakiem, który... - odwrócił się z niewielką miseczką pełną wody, by posprzątać krwawe ślady po bandażach, jakie odwijał w tym czasie Nailah; i... zaniemówił wbijając wzrok w męczącego się z bólem głowy Krukona. Zupełnie jakby wrósł w podłogę zmiażdżony atrakcjami wizualnymi. Podniecenie czasem naprawdę było prawdziwa suką. Zwłaszcza w chwilach, w których powinien rzucać się do pomocy, pomagać analizować sytuacje, w której oboje ugrzęźli, a nie stać jak ostatni palant i pożerać wzrokiem każdy... centymetr... odsłoniętej skóry. Tak, prawdziwa dziwka; pojawiająca się teraz w jakiś... 60%, bo zjeżdżając tym mało kulturalnym i pruderyjnym spojrzeniem natrafił w końcu na powoli i bardzo niechętnie gojącą się ranę, otoczoną czerwoną obramówką, przywodząca na myśl zapalenie.
- Nie wygląda najlepiej... - wymsknęło mu się i odłożył miskę na stół, zgarniając z dłoni wampira sztywne od krwi bandaże i odłożył je skotłowane obok niej. Podświadomie wiedział, co jego przyjaciel chciał sobie zrobić. W ranie nie było niczego do wyciągania, więc ostre, metalowe narzędzie mogło się przydać tylko rozgrzane do granic możliwości. A samo uczucie – nie poparte oczywiście doświadczeniem – przypalania prawie przyprawiało o mdłości. Albo to i zapach krwi...? A może wszystko naraz. - Oczywiście, że będziesz potrzebował... - uśmiechnął się smutno i chwycił go za dłoń, wspomagając przy odejściu od szafy i znalezieniu bliżej stabilnego stołu, który zwykle najwidoczniej nosił ciężary znacznie większe niż jeden, nawet cholernie napakowany uczniak. To wszystko, co mówił, nie znaczyło, że nie wierzył w samowystarczalność Sahira, ale było raczej jego głośno wypowiedzianą świadomością tego, że jeśli faktycznie wampir się ugnie albo jego aktualny stan zdrowia nie pozwoli dokończyć zabiegu, wszystko będzie na głowie Puchona. Brunet sugestiami zmusił wampira do zajęcia miejsca na stole, chociażby z przewieszonymi przez jego granice nogami, a sam stanął naprzeciw i sięgnął na bok dłonią, przysuwając bliżej miskę z wodą i zanurzając w niej niewielki, biały materiał..
- Jest czysta, tkwiła w szufladzie, do której chyba nikt się wcześniej nie dobierał... - sapnął i przejechał mokrym materiałem po brzuchu kompana. - Robiłeś sobie to wszystko kiedykolwiek? Jak długo mam trzymać metal przy skórze...? - im bliżej był rany, tym zmniejszał nacisk palców na skórze, jakby bał się, ze na nowo rozerwie świeżo zaleczoną tkankę; bardzo słusznie zresztą. Ale ograniczył się do pobieżnego oczyszczenia okolic rany i odsunął miseczkę jak najdalej. Zastąpił ją z niewyraźną, bladą twarzą na zdecydowanie ostrzejszy i twardszy oręż w charakterze tej głupiej łopatki i dobył różdżki powoli rozgrzewając narzędzie nad niewielkim ogniem z jej czubka.
- Zgoda. Przysięgam, że jak tylko to wszystko się uda.. to będziesz mógł wbić mi w brzuch, co tylko będziesz chciał.
Warp kiwnął głową a uśmieszek jaki przy tym zaigrał na jego ustach, przypominał nieco zadowolony grymas, jaki pojawiał się na ustach ojca, który po długich i nieudanych lekcjach jazy na rowerze, obserwował swoje dziecko, jak to pomimo obtłuczonych kolan i łokci, oraz pozdzieranego kasku, sięga ponownie po swoją maszynę. Towarzyszył temu ból i chęć przerwania tego nieprzyjemnego rytuału, ale przeszkadzała temu świadomość tego, że i tak owoce tej sytuacji będą musiały w końcu znaleźć się w drobnych dłoniach. Wiec nie przerywał, nie przeszkadzał, był gotów w każdej chwili złapać i przytrzymać go i podać w ręce co tylko będzie chciał. Na przykład ostrą łopatkę, którą Puchon w pośpiechu zanurzył w wodzie i zmywał zeń wszelkie, najmniejsze objawy rdzy, kurzu, grudki ziemi i resztę podejrzanych nalotów, które psuły idealnie równą powierzchnię. Oglądał się przy tym nerwowo na drugiego ucznia kontrolując, czy ten nie skończył z powrotem na podłodze. To wszystko cholernie bolało, zwłaszcza, że Tomiczny SAM mu to zrobił... utrudnił mu drogę do wolności, która już i tak nie różami była usłana. Praktycznie widać było delikatne żyłki zza bladej, prawie transparentnej teraz skóry; powiększające się cienie pod oczami, ubarwionymi w siateczki czerwonych żyłek i ostatecznie widać było wyschniętą i ściągniętą skórę ust. Potrzebował się napić.... napić, żeby krew podziałała jak lek przeciwbólowy, jak rozbudzająca ambrozja i ostatecznie jak magiczny specyfik, który szybciej postawi go na nogi i naprawi zniszczenia wewnątrz organizmu.
Ale najpierw... operacja.
Żeby naprawić duszę Sahira, trzeba było zatkać dziurę, przez którą ulatywała - Colette w końcu nie chciał być kolejnym i kolejnym czynnikiem, przy którym Nailah rozpadał się na kawałki. Chciał trzymać jego jestestwo stabilnie w dłoniach... w ogromnych, pazurzastych łapach i zmuszać go do podniesienia na różne, różniaste sposoby. To atakami, to prośbami, lawirując między skrajnościami i opierając się na ich doborze tylko i wyłącznie na swoim instynkcie samozachowawczym. Przy okazji jeszcze biegał po korytarzach i jeśli kawałki wampira nie zostały zmienione przez wiatr w kąt, albo sprzątnięte przez Skrzaty, to chwytał je w dłonie, chował do kieszeni i wpychał je z powrotem w niego przy ich rozmowach i niezliczonych pytaniach, jakie zadawał. Coś jak w chaotycznych, kompletnie nieforemnych puzzlach 3D, w których każda cząstka była inna. Niektóre z nich gięły się pod palcami jak gąbka albo modelina, a inne cięły palce ostrymi krawędziami.
Mój Boże.... nie mógłby żyć bez tej istoty. Zanudziłby się na śmierć. W końcu nawet tak banalny przykład: w życiu nie palił w ognisku tak ważnych, magicznych rzeczy jak te, nawet jeśli nie znał faktycznego przeznaczenia maski, która mu podano. Spalenie ich w kominku pokoju wspólnego nie wchodziło w grę; jeśli ktokolwiek wpadłby na genialny pomysł babrania się zaklęciami w drewnie, to odkrycie dwóch artefaktów w takim miejscu nie podziałałoby za dobrze na sytuację niby-bezstronnego Hufflepuff'u. Pozostawała altanka... ale jeszcze nie teraz, nie dziś. To były tylko dwie proste czynności, a on się czuł, jakby zawalono jego głowę tysiącami obowiązków – być może dlatego, że nie pozostawiał Sahira samego w obmyślaniu jakiegoś szatańsko-genialnego planu odnośnie ich brawurowego wykaraskania się stąd. Dlatego też słuchał chłopaka uważnie, jednocześnie, rzucając zaklęcie czyszczące na stół, by zepchnąć z niego cały kurz i pozasychane liście wprost na podłogę; tak, by przynajmniej blat na którym planował zasiąść wampir odpowiadał jakimś Afrykańskim wymogom medycznej czystości i nie układał się rannemu pod głową kotkami kurzowymi. Wtedy wystarczyło na nowo, z jakimś dziwnym bólem dorzucić do pojemnej, wewnętrznej kieszeni płaszcza maskę, jaka wcisnęła się tam tuż obok dwóch różdżek. Po raz kolejny jakaś rzecz, która bardziej zabolała Colette niż Sahira. Młody chyba za mocno przywiązywał się do rzeczy. ...i (nie)ludzi; i dlatego czuł się teraz, jakby trzymał tam jego rękę.
- Nie pamiętam za dobrze nikogo poza białowłosą dziewczyną i tym chłopakiem, który... - odwrócił się z niewielką miseczką pełną wody, by posprzątać krwawe ślady po bandażach, jakie odwijał w tym czasie Nailah; i... zaniemówił wbijając wzrok w męczącego się z bólem głowy Krukona. Zupełnie jakby wrósł w podłogę zmiażdżony atrakcjami wizualnymi. Podniecenie czasem naprawdę było prawdziwa suką. Zwłaszcza w chwilach, w których powinien rzucać się do pomocy, pomagać analizować sytuacje, w której oboje ugrzęźli, a nie stać jak ostatni palant i pożerać wzrokiem każdy... centymetr... odsłoniętej skóry. Tak, prawdziwa dziwka; pojawiająca się teraz w jakiś... 60%, bo zjeżdżając tym mało kulturalnym i pruderyjnym spojrzeniem natrafił w końcu na powoli i bardzo niechętnie gojącą się ranę, otoczoną czerwoną obramówką, przywodząca na myśl zapalenie.
- Nie wygląda najlepiej... - wymsknęło mu się i odłożył miskę na stół, zgarniając z dłoni wampira sztywne od krwi bandaże i odłożył je skotłowane obok niej. Podświadomie wiedział, co jego przyjaciel chciał sobie zrobić. W ranie nie było niczego do wyciągania, więc ostre, metalowe narzędzie mogło się przydać tylko rozgrzane do granic możliwości. A samo uczucie – nie poparte oczywiście doświadczeniem – przypalania prawie przyprawiało o mdłości. Albo to i zapach krwi...? A może wszystko naraz. - Oczywiście, że będziesz potrzebował... - uśmiechnął się smutno i chwycił go za dłoń, wspomagając przy odejściu od szafy i znalezieniu bliżej stabilnego stołu, który zwykle najwidoczniej nosił ciężary znacznie większe niż jeden, nawet cholernie napakowany uczniak. To wszystko, co mówił, nie znaczyło, że nie wierzył w samowystarczalność Sahira, ale było raczej jego głośno wypowiedzianą świadomością tego, że jeśli faktycznie wampir się ugnie albo jego aktualny stan zdrowia nie pozwoli dokończyć zabiegu, wszystko będzie na głowie Puchona. Brunet sugestiami zmusił wampira do zajęcia miejsca na stole, chociażby z przewieszonymi przez jego granice nogami, a sam stanął naprzeciw i sięgnął na bok dłonią, przysuwając bliżej miskę z wodą i zanurzając w niej niewielki, biały materiał..
- Jest czysta, tkwiła w szufladzie, do której chyba nikt się wcześniej nie dobierał... - sapnął i przejechał mokrym materiałem po brzuchu kompana. - Robiłeś sobie to wszystko kiedykolwiek? Jak długo mam trzymać metal przy skórze...? - im bliżej był rany, tym zmniejszał nacisk palców na skórze, jakby bał się, ze na nowo rozerwie świeżo zaleczoną tkankę; bardzo słusznie zresztą. Ale ograniczył się do pobieżnego oczyszczenia okolic rany i odsunął miseczkę jak najdalej. Zastąpił ją z niewyraźną, bladą twarzą na zdecydowanie ostrzejszy i twardszy oręż w charakterze tej głupiej łopatki i dobył różdżki powoli rozgrzewając narzędzie nad niewielkim ogniem z jej czubka.
- Zgoda. Przysięgam, że jak tylko to wszystko się uda.. to będziesz mógł wbić mi w brzuch, co tylko będziesz chciał.
- Sahir Nailah
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Nie Kwi 12, 2015 10:30 pm
Nie wahałeś się nawet na jeden, krótki moment z przyjęciem niezbędnej pomocy, bez której nie dałbyś rady – jak to tak, samemu podźwignąć się, gdy miało się wrażenie, jakby zaraz wszystkie wnętrzności, poszarpane, miały wylecieć tą paskudną dziurą i jednocześnie przez wymiotowanie? Nie czuł nóg – dobrze się stało, że jedną ręką przytrzymał się szafy, która głośno zapiszczała w proteście traktowania jej jak swoistej laski przez staruszka i drugą powierzył Colettowi – kiedy tylko się uniósł mroczki przed oczyma ugięły mu kolana i kuszącym szeptem namawiały do położenia się, do powrócenia w statyczną pozycję, w której nie musiał wykonywać żadnych ruchów, a już na pewno nie martwił się o szalejący błędnik i swą własną słabość – tam, rownając z podłogą, do której grawitacja uparcie ciągnęła i okładała swoje cztery grosze do tej pertraktacji – w zasadzie twoja porażka, Nailah, była z góry przesądzona – nie istniały żadne szanse i żadne sztuczki, które mogłyby ci pomóc zmierzyć się ze słabością w tym staniesam na sam... I wtedy przychodził Smok. Tak, ten, co marzył, by naprawiać porwaną duszę, duszę już przesiąkniętą złem, a która tak rozsmakowała się w przelewie krwi, jak tamta różdżka, która skończyła połamana... Wiesz, tak właśnie skończyło jego sumienie. Zdradzało go. Przysparzało o zbyt wiele bólu – więc wyparł się go. Instynkt przetrwania ludzkiego (czy też wampirzego) jest wielkim skurwysynem, jeśli już decydujemy się ciągnąć nasza egzystencję i doświadczamy oczyszczenia, w którym odkrywamy, że wcale nam tak nie śpieszno na drugi świat, jeśli tylko mamy... jakikolwiek sens. Nawet jeśli tym sensem miałoby być brak sensu. Trochę to skomplikowane, ale w gruncie rzeczy nie było głupim powiedzeniem w stylu "masło maślane" – należło do tych tematów, cięzkich i brutalnych, które można ciągnąć godzinami i dopóki samemu się ich nie doświadczy – nigdy się ich nie zrozumie.
Tak jak było z nieskończonością.
Oto więc jest twój prywatny, Smoczy stróż, który chyba bardzo zaniepokoił się, że wierza zbudowana z potężnych kamieni nagle zaczęła się walić, a po księżniczce ani śladu, by próbowała z niej uciekać – wszak jak to, no uciec? Nie w ten banalnie rozumiany sposób – czy juz czasem o tym nie wspominałem? Smok pomaga Czarnemu kotu w dotarciu do celu, tego maleńkiego, lecz po małych kroczkach do celu się właśnie dochodziło i osiągają wyczekiwany sukces – czarnowlosy ciężko oparł się o blat z pohcyloną głową, która latała mu na wszystkie strony, kilka kropel świeżej krwi od ruchu znów spłynęło po bielejącej skórze, lecz jest dobrze, zaraz upewnią się, że więcej tej drogocennej cieczy nie ucieknie – a najpierw... Najpierw trzeba będzie omówić parę spraw – czas tykał, jednak to zatrzymanie się wskazówek zegara nie było trwałe – teraz planowały odkupić sobie zastój i gnały do przodu jak pojebane, a świadomość tego była przytłaczająca, zwłaszcza gdy wiedziało się że każda niemal sekunda jest tutaj w cenie złota – czarnowłosy musiał się pokazać w szole, nauczycielom, udając, że wszystko z nim w porządku – to nie będzie łatwe zadanie... ale poniekąd – to dobrze. Sahir naprawdę lubił wyzwania dla swoich zdolności aktorskich i manipulacyjnych. Powiedziałbym, że dopiero teraz zaczynała się prawdziwa frajda i dla mnie rzeczywiście taką mogła się jawić, ale jakoś wampirowi... nie bardzo było do śmiechu. Z pomocą Coletta usiadł na stole i podparł się o kant, próbując złapać chociaż miligram niezbędnej świadomości na powrót – będzie dobrze, będzie dobrze... musisz tylko... troszkę ochłonąć.
- Ta jasnowłosa... Juliet Collins... - Wyjaśniłeś z opóźnieniem – och, nie ma to jak poznać imię trupa po jego śmierci, prawda? - Zamierzam... przewertować całą winę na popleczników Czarnego Pana. - Wyjaśniłeś bardzo ogólnikowo, ale nie zamierzałeś wymagać na Colette, by kogokolwiek okłamywał, jeśli by takiej zgody nie wyraził – kłamstwo, jakby nie patrzeć, to również grzech – tylko że czyż on już grzechem splamiony nie był..? Colette naprawdę był ludzki w swoim bycie, niby taki silny, a jednocześnie na swój sposób delikatny – potrafił z siebie wyciągnąć tą siłę, którą ci już raz zademonstrował. Lepiej, żeby znów tego robić nie musiał.
Stanowczo mógłbym się kłócić w nie-romantyczną naturę Nailah. Wręcz przeciwnie – był romantykiem z urodzenia, wielbiącym piękne romanse, wielbiącym poezję, mający typowy syndrom niezrozumiałego artysty – to jeno przeżycia, jakich doświadczył, wypaczyły go na tyle, by zmuszony był przewertować całe swoje jestestwo i wyjebać wszystko, co tak bardzo cenił – ta delikatność przynosiła same tragedie.
Uczucia przynosiły same tragedie.
- Przyznam się, że rozpocząłem to zamieszanie... w samoobronie... - Mówiłeś powoli, na płytkich wydechach, zastanawiając się nad każdym słowem, by mieć pewność, że nie zabrzmi to jak bełkot ledwo przytomnego człowieka – im dłużej siedziałeś w bezruchu, tym szybciej ból przemijał, łagodzony lodowatą wodą, którą nasiąknięta była szmatka trzymana przez ciemnowłosego, a którą jeździł po rozpalonej skórze. - Nie ma świadków. Nie ma dowodów. - Nie ma różdżki, nie ma dowodów, prawda, szanowny Krukonie? - Ta rudowłosa i ten chłopak, którego zabiłem na końcu... Przyznam się do użycia Kedavry. Powiem, że ta rudowłosa próbowała wyczarować mroczny znak. To ona użyła... tych czarnomagicznych zaklęć. I to ona zniszczyła mi różdżkę. - Nie, Colette nie musi kłamać, w zasadzie jak dobrze pójdzie, to w ogóle nie będzie musiał brać w tym udziału, chociaż... byłoby o wiele łatwiej, gdybyś miał jakieś poparcie zeznań. - Potem... w szale krwi... by nikogo nie skrzywdzić... uciekłem do lasu. Dlatego... nie stawiłem się u nauczycieli. - Nie, Dumbledore się na to nie nabierze, on był zbyt inteligentny, on zbyt wiele wiedział, zbyt wiele widział... Ale to nic. Dumbledore nie musiał ci wierzyć. Ty również byłeś bardzo dobrym obserwatorem i wiedziałeś, że z jego strony nie musisz obawiać się zagrożenia. Ważne, by wszyscy wokół ci uwierzyli. - Pewnie... nie użyją veritaserum... - Zastanawiałeś się, czy Rockers naprawdę nie poszłaby na pierwszy ogień – co ona wyprawiała w szkole, że przyciągnęła za sobą takie tłumy..?
- Byłbyś... w stanie skłamać? - Nie wiedziałeś, jak dobre zdolności aktorskie Smoczydło posiada, aczkolwiek, jeśli są tak dobre, jak noszone przez niego maski, by skrywać samego siebie w swej głębi – to dobrze.
Niemal się zaśmiałeś, niemal byłbyś to w stanie zrobić, ale brzmiało to bardziej jak parę cichych kaszlnięć, albo głośniejszych wydechów... sam nie jestem pewien, jak to określić.
- Jak dotąd... nie byłem aż tak zdesperowany. - Przyznałeś bez ogródek. - Trzymaj tak długo, by nie przylepiła mi się do skóry. Wystarczy chwila. - Jakkolwiek tą chwilę interpretować... ale sam w zasadzie nie wiedziałeś. - Wolałbym dostać choćby tej twojej paskudnej wódki, niż wbijać ci cokolwiek... zwłaszcza w brzuch. - Nie mogło być tak źle, skoro humorek nadal się Nailaha trzymał. - Potrzebujemy... kurtyny, Colette. - Stąd to pytanie o kłamstwo. - Trzeba... jakoś... roznieść wieść, że wśród uczniów... byli poplecznicy Voldemorta. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Colette nie był idiotą, jasne, że rozumiał. - Spal to, co ci dałem, jeszcze dzisiaj. Dumbledore pewnie zarządzi przeszukiwanie pokoi.
Tak jak było z nieskończonością.
Oto więc jest twój prywatny, Smoczy stróż, który chyba bardzo zaniepokoił się, że wierza zbudowana z potężnych kamieni nagle zaczęła się walić, a po księżniczce ani śladu, by próbowała z niej uciekać – wszak jak to, no uciec? Nie w ten banalnie rozumiany sposób – czy juz czasem o tym nie wspominałem? Smok pomaga Czarnemu kotu w dotarciu do celu, tego maleńkiego, lecz po małych kroczkach do celu się właśnie dochodziło i osiągają wyczekiwany sukces – czarnowlosy ciężko oparł się o blat z pohcyloną głową, która latała mu na wszystkie strony, kilka kropel świeżej krwi od ruchu znów spłynęło po bielejącej skórze, lecz jest dobrze, zaraz upewnią się, że więcej tej drogocennej cieczy nie ucieknie – a najpierw... Najpierw trzeba będzie omówić parę spraw – czas tykał, jednak to zatrzymanie się wskazówek zegara nie było trwałe – teraz planowały odkupić sobie zastój i gnały do przodu jak pojebane, a świadomość tego była przytłaczająca, zwłaszcza gdy wiedziało się że każda niemal sekunda jest tutaj w cenie złota – czarnowłosy musiał się pokazać w szole, nauczycielom, udając, że wszystko z nim w porządku – to nie będzie łatwe zadanie... ale poniekąd – to dobrze. Sahir naprawdę lubił wyzwania dla swoich zdolności aktorskich i manipulacyjnych. Powiedziałbym, że dopiero teraz zaczynała się prawdziwa frajda i dla mnie rzeczywiście taką mogła się jawić, ale jakoś wampirowi... nie bardzo było do śmiechu. Z pomocą Coletta usiadł na stole i podparł się o kant, próbując złapać chociaż miligram niezbędnej świadomości na powrót – będzie dobrze, będzie dobrze... musisz tylko... troszkę ochłonąć.
- Ta jasnowłosa... Juliet Collins... - Wyjaśniłeś z opóźnieniem – och, nie ma to jak poznać imię trupa po jego śmierci, prawda? - Zamierzam... przewertować całą winę na popleczników Czarnego Pana. - Wyjaśniłeś bardzo ogólnikowo, ale nie zamierzałeś wymagać na Colette, by kogokolwiek okłamywał, jeśli by takiej zgody nie wyraził – kłamstwo, jakby nie patrzeć, to również grzech – tylko że czyż on już grzechem splamiony nie był..? Colette naprawdę był ludzki w swoim bycie, niby taki silny, a jednocześnie na swój sposób delikatny – potrafił z siebie wyciągnąć tą siłę, którą ci już raz zademonstrował. Lepiej, żeby znów tego robić nie musiał.
Stanowczo mógłbym się kłócić w nie-romantyczną naturę Nailah. Wręcz przeciwnie – był romantykiem z urodzenia, wielbiącym piękne romanse, wielbiącym poezję, mający typowy syndrom niezrozumiałego artysty – to jeno przeżycia, jakich doświadczył, wypaczyły go na tyle, by zmuszony był przewertować całe swoje jestestwo i wyjebać wszystko, co tak bardzo cenił – ta delikatność przynosiła same tragedie.
Uczucia przynosiły same tragedie.
- Przyznam się, że rozpocząłem to zamieszanie... w samoobronie... - Mówiłeś powoli, na płytkich wydechach, zastanawiając się nad każdym słowem, by mieć pewność, że nie zabrzmi to jak bełkot ledwo przytomnego człowieka – im dłużej siedziałeś w bezruchu, tym szybciej ból przemijał, łagodzony lodowatą wodą, którą nasiąknięta była szmatka trzymana przez ciemnowłosego, a którą jeździł po rozpalonej skórze. - Nie ma świadków. Nie ma dowodów. - Nie ma różdżki, nie ma dowodów, prawda, szanowny Krukonie? - Ta rudowłosa i ten chłopak, którego zabiłem na końcu... Przyznam się do użycia Kedavry. Powiem, że ta rudowłosa próbowała wyczarować mroczny znak. To ona użyła... tych czarnomagicznych zaklęć. I to ona zniszczyła mi różdżkę. - Nie, Colette nie musi kłamać, w zasadzie jak dobrze pójdzie, to w ogóle nie będzie musiał brać w tym udziału, chociaż... byłoby o wiele łatwiej, gdybyś miał jakieś poparcie zeznań. - Potem... w szale krwi... by nikogo nie skrzywdzić... uciekłem do lasu. Dlatego... nie stawiłem się u nauczycieli. - Nie, Dumbledore się na to nie nabierze, on był zbyt inteligentny, on zbyt wiele wiedział, zbyt wiele widział... Ale to nic. Dumbledore nie musiał ci wierzyć. Ty również byłeś bardzo dobrym obserwatorem i wiedziałeś, że z jego strony nie musisz obawiać się zagrożenia. Ważne, by wszyscy wokół ci uwierzyli. - Pewnie... nie użyją veritaserum... - Zastanawiałeś się, czy Rockers naprawdę nie poszłaby na pierwszy ogień – co ona wyprawiała w szkole, że przyciągnęła za sobą takie tłumy..?
- Byłbyś... w stanie skłamać? - Nie wiedziałeś, jak dobre zdolności aktorskie Smoczydło posiada, aczkolwiek, jeśli są tak dobre, jak noszone przez niego maski, by skrywać samego siebie w swej głębi – to dobrze.
Niemal się zaśmiałeś, niemal byłbyś to w stanie zrobić, ale brzmiało to bardziej jak parę cichych kaszlnięć, albo głośniejszych wydechów... sam nie jestem pewien, jak to określić.
- Jak dotąd... nie byłem aż tak zdesperowany. - Przyznałeś bez ogródek. - Trzymaj tak długo, by nie przylepiła mi się do skóry. Wystarczy chwila. - Jakkolwiek tą chwilę interpretować... ale sam w zasadzie nie wiedziałeś. - Wolałbym dostać choćby tej twojej paskudnej wódki, niż wbijać ci cokolwiek... zwłaszcza w brzuch. - Nie mogło być tak źle, skoro humorek nadal się Nailaha trzymał. - Potrzebujemy... kurtyny, Colette. - Stąd to pytanie o kłamstwo. - Trzeba... jakoś... roznieść wieść, że wśród uczniów... byli poplecznicy Voldemorta. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Colette nie był idiotą, jasne, że rozumiał. - Spal to, co ci dałem, jeszcze dzisiaj. Dumbledore pewnie zarządzi przeszukiwanie pokoi.
- Colette Warp
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Pon Kwi 13, 2015 1:50 pm
Widział jak dym, obejmujący i wylatujący ponad łopatkę przybiera kształt równomiernych, czarnych słupków. Już nawet na drewnianej rączce czuł, że temperatura metalu gwałtownie się podniosła. Połowa jego nie była przekonana do tego... starego już trochę i zaśniedziałego sposobu radzenia sobie z obrażeniami, ale druga w pełni rozumiała, że czas jest teraz na wagę złota, a rana – najwidoczniej nawet dla wampira – jest zbyt okazała i niebezpieczna, by mógł po niej od tak zacząć na luzie maszerować po szkole, trzeźwo myśleć i wprowadzać swój plan w życie. Mimo wszystko nie było go stać na luksus wyboru, czy chce się tego podjąć czy nie – w końcu był jedyną osobą, jaka mogła tu wspomóc chwiejącego się na nogach Nailah'a, jedyną jaka widziała go w chwili w której jakby nie patrzeć był zupełnie bezbronny i w pełni, ufnie oddał się w nieporadne łapy, jakie przecież same wyrządziły mu tę krzywdę. Oboje najwyraźniej lubowali się w niszczeniu siebie nawzajem, zarówno fizycznie jak i psychicznie, po czym odbudowywaniu wciąż na nowo, spoglądając na to jak bardzo końcowy efekt różnił się od poprzedniej formy... Ciekawe tylko który etap był najgorszy? Niszczenie czy naprawa?
Obrócił łopatkę w dłoni pozwalając, by na moment ogień podniósł się wyżej i objął jej bok, jęzorami liżąc ją aż po rozgrzanej powierzchni u góry, zupełnie jakby mógł pożreć ostry kawałek metalu. Posępny Smok ratuje swoją księżniczkę zamierzając się na nią z bronią. Przytrzymując plecami sypiący się strop, a rozłożonym skrzydłem rozwijał dach nad jedynym korytarzem prowadzącym do wyjścia, który od drgań i obsuwającej się ziemi nie zdążył jeszcze zmienić się w kupę gruzu. Ogonem wybił dziurę w ścianie i i zakręcił go wokół mostu, gnącego się niebezpiecznie u stóp wieży, jedynym, jaki prowadził na bezpieczną polane niedaleko, na której Smok czasem sypiał. Potwór trzymał w posadach całą fortecę, pytanie czy mógłby teraz dla Niego skłamać było...
- Juliet Collins. - ...chciała mnie chyba zabić, chciał dodać. Chyba, bo zupełnie nie znał zaklęcia, jakie posłała w jego stronę, nawet nie podejrzewał, że gdyby nie Felix, to najprawdopodobniej sam byłby przez nie odpowiedzialny za sporą część śmierci na terenie błoni. A teraz jak głupi.... zastanawiał się czy wolałaby na swoim grobie lilie czy asfodele? Na pewno planował uczestniczyć w pożegnaniu wszystkich, którzy tam spoczęli... ale najpierw musiał ratować jeszcze żywych. Wiec nie poganiał Sahira, słuchał go, spoglądając na jego jeszcze trzęsącą się lekko od wysiłku głowę, znad smug dymu. Wampir mówił o poplecznikach nie Śmierciożercach jako takich, więc nie miał na myśli armii przybocznej Sam-Wiedział-Kogo we własnej osobie, ale czarodziejów... mu przychylnych? Tutaj w szkole? Wśród uczniów? - Jeśli zwalisz winę na tę rudowłosą dziewczynę będą pewnie szukać jej różdżki i ją badać... jeśli to zrobią, to wyjdzie na to, że kłamiesz, bo nie wykazałaby żadnego dowodu na to, że próbowała... sądzisz, że moglibyśmy... ja mógłbym dostać się tam jeszcze zanim nauczyciele do końca wszystko zabezpieczą i znaleźć ją? Zresztą... jej zgubienie wcale nie byłoby podejrzane... - mruczał chyba nie do końca jeszcze przekonany do tego pomysłu. Owszem wszystko trzymało się kupy i było wiarygodne tak długo jak nie znajdzie się niewygodny świadek w charakterze magicznego przedmiotu albo znajomych tej dziewczyny, którzy mogliby zeznać o jej niewinności. - Tylko, kiedy będą z tobą rozmawiać... nie opowiadaj niczego za dokładnie.... tylko kłamstwa mają detale. - kłamać dla siebie, a kłamać dla kogoś, to naprawdę duża różnica w sztuce. Colette odsunął ogień od rozgrzewającej aż powietrze naokoło siebie łopatki i dłużej zawiesił zacięty i silący się na opanowanie wzrok na czarnowłosym.
- Tak. - odłożył różdżkę obok, była zrobiona ze stanowczo jaśniejszego drewna niż ta należąca do Sahira. - Nie walczyłem tam, rany jakie wszyscy widzą zrobił mi Remus Lupin, po głupim kawale, jaki niedawno odwaliłem mu na dziedzińcu; co najmniej trzydziestu uczniów jest w stanie potwierdzić, że się na mnie wtedy rzucił z zamiarem fizycznego pobicia. Porwałem się na brawurową ucieczkę przed nim i wiedząc, że jest Prefektem i w szkole z łatwością mnie dopadnie - uciekłem na zewnątrz. Tak.... Sam nie wiem, jakieś krzyki, pełno świateł, chyba nielegalny pojedynek, bo uczniowie korzystają z tego, że nauczycieli jest w Hogwarcie zdecydowanie mniej niż zwykle. Ale na dodatek jacyś Krukoni - nie znam ich, nie pamiętam jak wyglądają, mam manierę patrzenia na szaty; jeden to chyba blondyn - ponoć widzieli na niebie zaczątki mrocznego znaku, biorę to za kawał, w tym czasie wrzaski ustały, ale nie szedłem tam, cofnąłem się do szkoły. Nie chciałem się w nic mieszać, zwłaszcza, że nauczyciele wysypywali się na zewnątrz jak pod alarm, poszedłem do Skrzydła Szpitalnego. Na tym się zatrzymam. Mam coś zmienić? - zagaił obracając znowu łopatkę w palcach, by jej płaska część, była wycelowana wprost w brzuch drugiego czarodzieja. - Wierz mi, nic by ci teraz nie wyczyściło tej rany jak „moja paskudna wódka”. - odpowiedział bladym uśmiechem na uśmiech. - Rozumiem. Coś wymyśle. Mam pełno przyjaciół których mogę.... - wykorzystać.
Pokręcił głową, żeby się otrząsnąć.
- Ja się zajmę ta operacją... jeśli zemdlejesz w trakcie, to nie będę w stanie złapać i oderwać od ciebie rozgrzanego metalu. I lepiej nie patrz. - tak bał się, co za szaleniec nie bał się oparzeń?! Zwłaszcza, że przy zetknięciu z taką temperaturą ciało machinalnie zabierało dłonie, niezależnie od tego ile samozaparcia miałby w sobie Colette. Uchwycił więc narzędzie ogrodnicze pewniej i stabilniej, polecając jeszcze, by Krukon uchwycił się mocno stołu za plecami i wychylił w tył, żeby otworzyć łatwiejszy dostęp do rany. Wyglądała na ledwie pokrytą swego rodzaju ziarnistą otoczką, która już i tak naderwana po kropelce broczyła krwią. Aż poczuł jak ten widok wypala mu się na źrenicach, ale nie oderwał go, takie memento czasem jest dobre. Czasem dodaje masce piękne, nowe zdobienie i jest przykładem tego, że nawet Dziecię Fortuny życie doświadcza na równe sposoby. Aż widział teraz jak mięśnie Sahira spinają się machinalnie pod jego skórą, oczekując najgorszego. Aż w przypływie jakiegoś dziwnego współczucia pogładził je uspokajająco palcami. - To zrobimy to na trzy. ...Raz... - i wbrew umownej wyliczanki błyskawicznie przyłożył metal już na początku. Patrzył jak dookoła łopatki skóra pobielała natychmiast i zmieniła kolor z perłowego na po prostu szary papier, jakby nawet kilka milimetrów od strefy zniszczenia komórki obumierały i wydawały ostatnie tchnienie pozbywając się nawet resztek melaniny, jakie im zostawiono. Wszystkiemu towarzyszył głośny i przeciągły syk, najprawdopodobniej przy kontakcie metalu ostudzanego nagle falą krwi, której nawet kropla nie wymsknęła się spod agresora. Niewyobrażalne gorąco rzuciło się setkami paszcz wściekłych psów na skórę która najzwyczajniej topiło i zalepiało tym samym nieprzyjemną wyrwę w jej fakturze. Temu tez towarzyszył dym... i z jakiś względów Colette poczuł, że musi natychmiast oderwać narzędzie, jak czarna, cienka smuga znikła – i to zapewne przez Felix, bo była to właśnie ta chwila... idealna. Ta po której na łopatce nie zostało nic poza upiornym, czarnym śladem po zaschniętej bestialsko krwi, a rana? Rana była.... nie było jej. Był ogromny, bolesny biały ślad o trójkątnym kształcie. Zniekształcony, okolony mięśniami, jakie drżały teraz od wysiłku i sam jeszcze jeszcze przez sekundę cicho syczący.
Obrócił łopatkę w dłoni pozwalając, by na moment ogień podniósł się wyżej i objął jej bok, jęzorami liżąc ją aż po rozgrzanej powierzchni u góry, zupełnie jakby mógł pożreć ostry kawałek metalu. Posępny Smok ratuje swoją księżniczkę zamierzając się na nią z bronią. Przytrzymując plecami sypiący się strop, a rozłożonym skrzydłem rozwijał dach nad jedynym korytarzem prowadzącym do wyjścia, który od drgań i obsuwającej się ziemi nie zdążył jeszcze zmienić się w kupę gruzu. Ogonem wybił dziurę w ścianie i i zakręcił go wokół mostu, gnącego się niebezpiecznie u stóp wieży, jedynym, jaki prowadził na bezpieczną polane niedaleko, na której Smok czasem sypiał. Potwór trzymał w posadach całą fortecę, pytanie czy mógłby teraz dla Niego skłamać było...
- Juliet Collins. - ...chciała mnie chyba zabić, chciał dodać. Chyba, bo zupełnie nie znał zaklęcia, jakie posłała w jego stronę, nawet nie podejrzewał, że gdyby nie Felix, to najprawdopodobniej sam byłby przez nie odpowiedzialny za sporą część śmierci na terenie błoni. A teraz jak głupi.... zastanawiał się czy wolałaby na swoim grobie lilie czy asfodele? Na pewno planował uczestniczyć w pożegnaniu wszystkich, którzy tam spoczęli... ale najpierw musiał ratować jeszcze żywych. Wiec nie poganiał Sahira, słuchał go, spoglądając na jego jeszcze trzęsącą się lekko od wysiłku głowę, znad smug dymu. Wampir mówił o poplecznikach nie Śmierciożercach jako takich, więc nie miał na myśli armii przybocznej Sam-Wiedział-Kogo we własnej osobie, ale czarodziejów... mu przychylnych? Tutaj w szkole? Wśród uczniów? - Jeśli zwalisz winę na tę rudowłosą dziewczynę będą pewnie szukać jej różdżki i ją badać... jeśli to zrobią, to wyjdzie na to, że kłamiesz, bo nie wykazałaby żadnego dowodu na to, że próbowała... sądzisz, że moglibyśmy... ja mógłbym dostać się tam jeszcze zanim nauczyciele do końca wszystko zabezpieczą i znaleźć ją? Zresztą... jej zgubienie wcale nie byłoby podejrzane... - mruczał chyba nie do końca jeszcze przekonany do tego pomysłu. Owszem wszystko trzymało się kupy i było wiarygodne tak długo jak nie znajdzie się niewygodny świadek w charakterze magicznego przedmiotu albo znajomych tej dziewczyny, którzy mogliby zeznać o jej niewinności. - Tylko, kiedy będą z tobą rozmawiać... nie opowiadaj niczego za dokładnie.... tylko kłamstwa mają detale. - kłamać dla siebie, a kłamać dla kogoś, to naprawdę duża różnica w sztuce. Colette odsunął ogień od rozgrzewającej aż powietrze naokoło siebie łopatki i dłużej zawiesił zacięty i silący się na opanowanie wzrok na czarnowłosym.
- Tak. - odłożył różdżkę obok, była zrobiona ze stanowczo jaśniejszego drewna niż ta należąca do Sahira. - Nie walczyłem tam, rany jakie wszyscy widzą zrobił mi Remus Lupin, po głupim kawale, jaki niedawno odwaliłem mu na dziedzińcu; co najmniej trzydziestu uczniów jest w stanie potwierdzić, że się na mnie wtedy rzucił z zamiarem fizycznego pobicia. Porwałem się na brawurową ucieczkę przed nim i wiedząc, że jest Prefektem i w szkole z łatwością mnie dopadnie - uciekłem na zewnątrz. Tak.... Sam nie wiem, jakieś krzyki, pełno świateł, chyba nielegalny pojedynek, bo uczniowie korzystają z tego, że nauczycieli jest w Hogwarcie zdecydowanie mniej niż zwykle. Ale na dodatek jacyś Krukoni - nie znam ich, nie pamiętam jak wyglądają, mam manierę patrzenia na szaty; jeden to chyba blondyn - ponoć widzieli na niebie zaczątki mrocznego znaku, biorę to za kawał, w tym czasie wrzaski ustały, ale nie szedłem tam, cofnąłem się do szkoły. Nie chciałem się w nic mieszać, zwłaszcza, że nauczyciele wysypywali się na zewnątrz jak pod alarm, poszedłem do Skrzydła Szpitalnego. Na tym się zatrzymam. Mam coś zmienić? - zagaił obracając znowu łopatkę w palcach, by jej płaska część, była wycelowana wprost w brzuch drugiego czarodzieja. - Wierz mi, nic by ci teraz nie wyczyściło tej rany jak „moja paskudna wódka”. - odpowiedział bladym uśmiechem na uśmiech. - Rozumiem. Coś wymyśle. Mam pełno przyjaciół których mogę.... - wykorzystać.
Pokręcił głową, żeby się otrząsnąć.
- Ja się zajmę ta operacją... jeśli zemdlejesz w trakcie, to nie będę w stanie złapać i oderwać od ciebie rozgrzanego metalu. I lepiej nie patrz. - tak bał się, co za szaleniec nie bał się oparzeń?! Zwłaszcza, że przy zetknięciu z taką temperaturą ciało machinalnie zabierało dłonie, niezależnie od tego ile samozaparcia miałby w sobie Colette. Uchwycił więc narzędzie ogrodnicze pewniej i stabilniej, polecając jeszcze, by Krukon uchwycił się mocno stołu za plecami i wychylił w tył, żeby otworzyć łatwiejszy dostęp do rany. Wyglądała na ledwie pokrytą swego rodzaju ziarnistą otoczką, która już i tak naderwana po kropelce broczyła krwią. Aż poczuł jak ten widok wypala mu się na źrenicach, ale nie oderwał go, takie memento czasem jest dobre. Czasem dodaje masce piękne, nowe zdobienie i jest przykładem tego, że nawet Dziecię Fortuny życie doświadcza na równe sposoby. Aż widział teraz jak mięśnie Sahira spinają się machinalnie pod jego skórą, oczekując najgorszego. Aż w przypływie jakiegoś dziwnego współczucia pogładził je uspokajająco palcami. - To zrobimy to na trzy. ...Raz... - i wbrew umownej wyliczanki błyskawicznie przyłożył metal już na początku. Patrzył jak dookoła łopatki skóra pobielała natychmiast i zmieniła kolor z perłowego na po prostu szary papier, jakby nawet kilka milimetrów od strefy zniszczenia komórki obumierały i wydawały ostatnie tchnienie pozbywając się nawet resztek melaniny, jakie im zostawiono. Wszystkiemu towarzyszył głośny i przeciągły syk, najprawdopodobniej przy kontakcie metalu ostudzanego nagle falą krwi, której nawet kropla nie wymsknęła się spod agresora. Niewyobrażalne gorąco rzuciło się setkami paszcz wściekłych psów na skórę która najzwyczajniej topiło i zalepiało tym samym nieprzyjemną wyrwę w jej fakturze. Temu tez towarzyszył dym... i z jakiś względów Colette poczuł, że musi natychmiast oderwać narzędzie, jak czarna, cienka smuga znikła – i to zapewne przez Felix, bo była to właśnie ta chwila... idealna. Ta po której na łopatce nie zostało nic poza upiornym, czarnym śladem po zaschniętej bestialsko krwi, a rana? Rana była.... nie było jej. Był ogromny, bolesny biały ślad o trójkątnym kształcie. Zniekształcony, okolony mięśniami, jakie drżały teraz od wysiłku i sam jeszcze jeszcze przez sekundę cicho syczący.
- Sahir Nailah
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Pon Kwi 13, 2015 6:39 pm
Tak, Juliet Collins, ta zła, ta niedobra, która, jak powszechnie było wiadomo, przynajmniej w domu węża (powszechnie w plotkach, hehehe), że zajmuje się urokami, których nie zamieszczono w podręcznikach szkolnych – była tak samo nienormalna jak każdy, kto tylko nosi nazwisko "Collins" – w zasadzie, jeśli tylko słyszysz "Collins" to masz pewność, że jeśli nie jesteś zbyt dobrym czarodziejem, albo masz zbyt delikatną psychikę, to trzeba spierdalać na sam kraniec ziemi, żeby tylko nie wejść temu danemu Collinsowi pod nogi – bardzo słuszna, naturalna reakcja... zwłaszcza, że oni mieli w sobie coś z... lisów. Zresztą Shane nawet był animagiem (przypuszczalnie niezarejestrowanym) i właśnie w to zwierze się zamieniał – przypadek? Lub nawiążmy do Neve, którą wszyscy mieli za słodką księżniczkę, kompletnie nieszkodliwą... oj tak, jasne, bardzo nieszkodliwą. Bardzo... nieszkodliwą... a posiadanie w niej wroga, ze wszystkich osób, które Sahir napotkał w swym życiu, było najgorszą opcją z możliwych. Lecz teraz nie o niej, nie w tym temat miał się zakotwiczyć – czarnowłosy płynnie przesunął się ze znajomych twarzy, których już nigdy więcej nie zobaczy, choć tak się do nich przyzwyczaił, by przejść do, chwilowo, bardziej istotnej sprawy – czyli do świata tych kłamstw, które zamieszał zapleść wokół siebie, by były mu tarczą i bronią zarazem – to były kłamstwa przybierające postać dwukierunkowego miecza – będą miały pewnie sporo niedopatrzeń, wiele rzeczy trzeba będzie wymyślać na bierząco, nie jesteś w stanie objąć wszystiego umysłem w tej chwili, tak więc i twoje dłoni, które mierzyć będą klingę w cały świat, również za klingę będą musiały trzymać. Dopóki oponenci nie zauważą, że twoja skóra pokrywa się czerwienią – będzie dobrze. Teraz ważniejsze, by ochronić własną skórę, chociaż, nie będę ukrywać, że czarnowłosy mógłby śmiało tam pójść, otworzyć ramiona i z uśmiechem powiedzieć: to ja ich wszystkich zabiłem. I zrobiłby to. Czekałby na karę, odsiedział swoje i nawet nie liczył na wyjście, bo nie miałby dokąd wracać – to by było zadziwiająco proste i bardzo by mu odpowiadało... gdyby Colette naprawdę go znienawidził. Ile niezadowolenia i żalu, ile złości i niehcęci teraz się w nim kryło do twje osoby – nie bardzo wiedziałeś, tak jak nie miałeś pojęcia, jak teraz zrozumieć i ulukować jego uczucia do ciebie – chciałbyś go o to wypytać, chciałbyś zrozumieć, ale nie miałeś na to czasu – już skreślone miano Smoka zapisałeś na nowo na czystej karcie i przywróciłeś komódce jej dawny wygląd, przy ścianie, nad którą wisiał tęczowy obraz twojego małego, wymarzonego skrawka raju, w którym rzeczywistośc była najmniej rzeczywista, a jednocześnie doświadczałeś weń kwintesencji znaczenia "życia" – jak więc miałbyś mu nie ufać? Nie potrafiłeś mu nie ufać. Już, w tym punkcie, w którym byłeś, nie potrafiłeś powiedzieć do siebie: on jednak cię wykorzystuje, pomimo tego, oc zrozumiałeś z jego słów pod drzewem – kompletnie mieszało ci się wszystko w umyśle... lecz stop! Nie czas, Sahirze, teraz nie czas, byś mógł się nad tym rozwodzić, naprawdę! Pamiętaj, co masz do zrobienia.
- Możemy przyjąć... że jej różdżka nie istnieje. - Właśnie dlatego wybrałeś ją, a nie kogoś innego - miałeś pewność, że akurat ta jedna osoba będzie miała rozpierdoloną różdżkę, ba! - jak to cudnie będzie wyglądało, kiedy ta różdżka rozjebie im się na oczach... kolejny punkt do wiarygodności, Sahirze, czyż nie? Znowu byś się zaśmiał, słysząc jego pouczenie, ale znowu dziwinie to zabrzmiało i wykrzywiło twoją twarz w grymasie bólu – nosz jajko uczy kurę, jak jajka znosić! Bardzo ciekawa uwaga, mimo wszystko, złote powiedzenie, które dokładnie odzwierciedlało kłamstwo doskonałe. W każdym razie – kłamstewka były jedynie narzędziem do uczynienia pięknego przedstawienia, teatru, który prowadził prostą drogą do twego ulubionego słowa: manipulacji.
Krukoni, Krukoni... Remus Lupin... Ucieczka, nie mieszanie się...
- Mogą... sprawdzić twoją różdżkę... ale dobrze... jest dobrze...
Przynajmniej na ten moment zmroczenia wydawało ci się to w miarę przystępne – udekorowane, lekko podrasowane, na pewno nada się na doskonałą bajeczkę zwykłego, przerażonego ucznia, który nie chciał się mieszać w rzeź, jaka w oddali malowała się pod wielkim dębem.
- Mój płaszcz. Oddaj mi mój płaszcz. - Lepiej uniknąć ewentualnych, dodatkowych pytań, jeśli do przeszukiwań pokoi dojdzie. Na pewno zrobi się w szkole ciężko, dyrektor na pewno wpadnie w szał, zwłaszcza gdy się dowie z twoich ust o poplecznikach Voldemorta... I tak, to musieli być poplecznicy, to nie mogli być Śmierciożercy – ci wszakże mieli mroczny znak na ciałach, którego na trupie nie sposób było przegapić... zwłaszcza takim, jak Flame, który był trupem w całości.
Skinąłeś parę razy głową i odchyliłeś się nieco w tył, wsunąłeś zwiniętą mocno koszulę między zęby i zacisnąłeś je na nim, już czując, jak oddech mimowolnie ci przyśpiesza, kiedy zagiąłeś palce na krańcach stołu, by się podtrzymać – mięśnie reagowały automatycznie, spinając się, kiedy umysł wysyłał bodźce, że zaraz pojawi się taka pierdolona dawka bólu, że będzie można wypróżnić jelita w spodnie... Już chciał wyjmować materiał z ust i nawarczeć, by Warp się nie cackał i robił swoje, ale nie dane było mu tego zrobić – nie oderwał nawet ręki od stołu, kiedy rozpryskujący się miliardem ostrych kawałków w mózgu ból, rozlał się po całym jego ciele, wyginając plecy i napinając się jak struna – krzyk został tylko połowicznie zduszony w kneblu, w który Nailah wbił z całej siły szczęki... zadziwiające, że całość nie trwała dłużej, niż parę sekund... może paręnaście? Jeśli tak wyglądało Piekło, jeśli w takim bólu ciągle trzeba było się obracać, to nagle wszystko stawało się jasne, czemu nikt do niego nie chce wywędrować i broni się rękoma i nogami przed śmiercią...
W całym poszukiwaniu pięknych słów naprawdę ciężko było to opisać. Ten smród spalonej skóry, to uczucie rozpalonego żelaza przy ciele, od którego gotowała się skóra, a wraz z nią spalała tkanka i wrzała krew – nienaturalne gorąco, które nadkładało się do już rozpalonej struktury ciała – wszak winno być ono chłodne, Nailah przyzwyczaił się do chłodu, w jakimś stopniu podświadomie go szukał... Jeśli kiedyś wylaliście sobie wrzątek na dłonie, to zapewniam was, że to uczucie nie było w stanie go doścignąć – musielibyście je skondensować, jeszcze mocniej ulokować, może wtedy... ta, wtedy, tak sądzę, byłoby w porządku... Więc nie dziwota, że przeciągłe wycie zagłuszone materiałem koszuli drżało i wyrywało wszystkie struny głosowe w gardle, że cały przeraźliwie drżał, napinał się do stopnia, w którym policzyć było można każdą możliwą żyłkę na zaprezentowanych mięśniach... i że w końcu, wykończony, zemdlony, opadł bezwładnie na blat, oddychając szybko, urywanie, z półprzymkniętymi oczami, które zaszły mu kurtyną czerni, a pisk w uszach wżerał się w bębenki wrażeniem kompletnego odcięcia od świata.
Zaś to jeszcze nie koniec. Jeszcze nie.
Trzęsąc się jak osia dźwignąłeś się w końcu na poznaczonym bliznami przedramieniu – chłód lodowatej wody był niemal zbawienny i pozwolił, zwłaszcza pod względem samoświadomości, poczuć się zdecydowanie lepiej – owszem, będzie boleć, będzie wykurwiście boleć... ale przynajmniej, jeszcze tylko troszkę!, będziesz mógł wreszcie ruszyć do Hogwartu i pobiec do jakiegoś nauczyciela, żeby odpowiedzieć o tej całej tragedii, która się na błoniach wydarzyła. Wszak byłeś tylko ofiarą tego okropnego wydarzenia..!
Ledwo kontaktując z realiami przekręciłeś się na stole, żeby teraz obnażyć plecy – o ile wcześniej mogłeś mówić, że czujesz się nietomny, tak teraz miałeś wrażenie, jakbyś zdecydowanie przećpał marihuanę, albo liście rapustnika – i to w bardzo srogiej dawce przedawkował, bo do śmiechu nie było ci ani odrobinę – podświadomość zajęczała, żeby poprosić, żeby przestać, żeby nie kontynuować, ale czasami trzeba zrobić coś dla większej sprawy... Czy nie takimi prawami rządził się świat? Trzeba coś ofiarować, aby zyskać coś innego – nie zawsze była to wymiana równowarta.
Wraz z odwróceniem się na brzuch jego przytomność była ledwie połowiczna, kiedy zaś doszło do kolejnego, bliskiego spotkania żelaza z naskórkiem – całkowicie stracił przytomność, by ocknąć się dopiero po jakichś piętnastu minutach, ciężko przełykając ślinę w zaschniętym gardle i bezładnie sięgając dłonią, by wyciągnąć kawał szmaty spomiędzy zębów i odetchnął głęboko, starając się unieść ciężką głową, kompletnie nie czując czasu, ile go upłynęło i jak bardzo powinien się śpieszyć – musiał się jeszcze dzisiaj ogarnąć, to był bardzo, bardzo konieczne... Nie mógł tak po prostu pójść jutro do jakiegoś nauczyciela, to by było kompletnie irracjonalne... może i zniknięcie wytłumaczyłby napadem głodu, często znikał, nic nowego, ale na całą noc? Nie, nie, to by była przesada.
Tak więc – memento? Rzecz dobra, rzecz niezbędna – Nailah nigdy nie zapomni obrzydzenia, które widział w dwukolorowych tęczówkach swego Smoka, nigdy nie pozbędzie się ze swej myśli grozy, że coś takiego może się powtórzyć, wetknięty między świadomość tego, że wcale nie chciał widzieć czegoś tak obrzydliwego, tak mu wrogiego – nie dla jego osoby! Wargi Coletta, jego twarz – był stworzony do uśmiechu, tego czystego, tego, w którym nie musi się niczym przejmować – taki świat byłby czystą utopią – sprowadzisz na niego zapewne jeszcze wiele cierpienia, ale może następnym razem zastanowisz się jednak ze dwa razy, co? Tutaj właśnie tkwiło to drugie zaczepienie, w którym chora satysfakcja kazała brnąć w autodestrukcję, której Colette, chcąc nie chcąc, stawał się częścią, nawet gdy on sam chciał odbudowywać i wzmacniać, nie kopać pod nim dołki. Nie, nie ten smutny uśmiech, który przed chwilą sprezentował. Nie ta zmęczona, znużona twarz. Nie, nie, nie, do cholery jasnej! Gromadziło to w tobie gniew, który znowu najchętniej przelałbyś na cały świat – przynajmniej Nailah odnalazł doskonałą odpowiedź na kiedyś zadane pytanie – czy gdyby miał artefakt, który mógłby jednym machnięciem doprowadzić do zniknięcia wszystkich ludzi, to czy by to zrobił... i już oczywistym się staje, że bez wahania by odpowiedział dzisiejszego dnia – tak. Zrobiłbym to bez choćby jednego mrugnięcia powieką. Nie zauważył jednak jego zatrzymania, jego urwania zdania, kiedy wpatrywał się w obnażoną klatę piersiową – hahaha, zgrozo, chyba by wybuchnął szczerym śmiechem, że jednak pozostaje tutaj jakiś pewnik niezmienności... całkiem dziwny i przyjemny zaczepnik codzienności.
Od tego smrodu palonego mięsa robiło ci się niedobrze.
- Możemy przyjąć... że jej różdżka nie istnieje. - Właśnie dlatego wybrałeś ją, a nie kogoś innego - miałeś pewność, że akurat ta jedna osoba będzie miała rozpierdoloną różdżkę, ba! - jak to cudnie będzie wyglądało, kiedy ta różdżka rozjebie im się na oczach... kolejny punkt do wiarygodności, Sahirze, czyż nie? Znowu byś się zaśmiał, słysząc jego pouczenie, ale znowu dziwinie to zabrzmiało i wykrzywiło twoją twarz w grymasie bólu – nosz jajko uczy kurę, jak jajka znosić! Bardzo ciekawa uwaga, mimo wszystko, złote powiedzenie, które dokładnie odzwierciedlało kłamstwo doskonałe. W każdym razie – kłamstewka były jedynie narzędziem do uczynienia pięknego przedstawienia, teatru, który prowadził prostą drogą do twego ulubionego słowa: manipulacji.
Krukoni, Krukoni... Remus Lupin... Ucieczka, nie mieszanie się...
- Mogą... sprawdzić twoją różdżkę... ale dobrze... jest dobrze...
Przynajmniej na ten moment zmroczenia wydawało ci się to w miarę przystępne – udekorowane, lekko podrasowane, na pewno nada się na doskonałą bajeczkę zwykłego, przerażonego ucznia, który nie chciał się mieszać w rzeź, jaka w oddali malowała się pod wielkim dębem.
- Mój płaszcz. Oddaj mi mój płaszcz. - Lepiej uniknąć ewentualnych, dodatkowych pytań, jeśli do przeszukiwań pokoi dojdzie. Na pewno zrobi się w szkole ciężko, dyrektor na pewno wpadnie w szał, zwłaszcza gdy się dowie z twoich ust o poplecznikach Voldemorta... I tak, to musieli być poplecznicy, to nie mogli być Śmierciożercy – ci wszakże mieli mroczny znak na ciałach, którego na trupie nie sposób było przegapić... zwłaszcza takim, jak Flame, który był trupem w całości.
Skinąłeś parę razy głową i odchyliłeś się nieco w tył, wsunąłeś zwiniętą mocno koszulę między zęby i zacisnąłeś je na nim, już czując, jak oddech mimowolnie ci przyśpiesza, kiedy zagiąłeś palce na krańcach stołu, by się podtrzymać – mięśnie reagowały automatycznie, spinając się, kiedy umysł wysyłał bodźce, że zaraz pojawi się taka pierdolona dawka bólu, że będzie można wypróżnić jelita w spodnie... Już chciał wyjmować materiał z ust i nawarczeć, by Warp się nie cackał i robił swoje, ale nie dane było mu tego zrobić – nie oderwał nawet ręki od stołu, kiedy rozpryskujący się miliardem ostrych kawałków w mózgu ból, rozlał się po całym jego ciele, wyginając plecy i napinając się jak struna – krzyk został tylko połowicznie zduszony w kneblu, w który Nailah wbił z całej siły szczęki... zadziwiające, że całość nie trwała dłużej, niż parę sekund... może paręnaście? Jeśli tak wyglądało Piekło, jeśli w takim bólu ciągle trzeba było się obracać, to nagle wszystko stawało się jasne, czemu nikt do niego nie chce wywędrować i broni się rękoma i nogami przed śmiercią...
W całym poszukiwaniu pięknych słów naprawdę ciężko było to opisać. Ten smród spalonej skóry, to uczucie rozpalonego żelaza przy ciele, od którego gotowała się skóra, a wraz z nią spalała tkanka i wrzała krew – nienaturalne gorąco, które nadkładało się do już rozpalonej struktury ciała – wszak winno być ono chłodne, Nailah przyzwyczaił się do chłodu, w jakimś stopniu podświadomie go szukał... Jeśli kiedyś wylaliście sobie wrzątek na dłonie, to zapewniam was, że to uczucie nie było w stanie go doścignąć – musielibyście je skondensować, jeszcze mocniej ulokować, może wtedy... ta, wtedy, tak sądzę, byłoby w porządku... Więc nie dziwota, że przeciągłe wycie zagłuszone materiałem koszuli drżało i wyrywało wszystkie struny głosowe w gardle, że cały przeraźliwie drżał, napinał się do stopnia, w którym policzyć było można każdą możliwą żyłkę na zaprezentowanych mięśniach... i że w końcu, wykończony, zemdlony, opadł bezwładnie na blat, oddychając szybko, urywanie, z półprzymkniętymi oczami, które zaszły mu kurtyną czerni, a pisk w uszach wżerał się w bębenki wrażeniem kompletnego odcięcia od świata.
Zaś to jeszcze nie koniec. Jeszcze nie.
Trzęsąc się jak osia dźwignąłeś się w końcu na poznaczonym bliznami przedramieniu – chłód lodowatej wody był niemal zbawienny i pozwolił, zwłaszcza pod względem samoświadomości, poczuć się zdecydowanie lepiej – owszem, będzie boleć, będzie wykurwiście boleć... ale przynajmniej, jeszcze tylko troszkę!, będziesz mógł wreszcie ruszyć do Hogwartu i pobiec do jakiegoś nauczyciela, żeby odpowiedzieć o tej całej tragedii, która się na błoniach wydarzyła. Wszak byłeś tylko ofiarą tego okropnego wydarzenia..!
Ledwo kontaktując z realiami przekręciłeś się na stole, żeby teraz obnażyć plecy – o ile wcześniej mogłeś mówić, że czujesz się nietomny, tak teraz miałeś wrażenie, jakbyś zdecydowanie przećpał marihuanę, albo liście rapustnika – i to w bardzo srogiej dawce przedawkował, bo do śmiechu nie było ci ani odrobinę – podświadomość zajęczała, żeby poprosić, żeby przestać, żeby nie kontynuować, ale czasami trzeba zrobić coś dla większej sprawy... Czy nie takimi prawami rządził się świat? Trzeba coś ofiarować, aby zyskać coś innego – nie zawsze była to wymiana równowarta.
Wraz z odwróceniem się na brzuch jego przytomność była ledwie połowiczna, kiedy zaś doszło do kolejnego, bliskiego spotkania żelaza z naskórkiem – całkowicie stracił przytomność, by ocknąć się dopiero po jakichś piętnastu minutach, ciężko przełykając ślinę w zaschniętym gardle i bezładnie sięgając dłonią, by wyciągnąć kawał szmaty spomiędzy zębów i odetchnął głęboko, starając się unieść ciężką głową, kompletnie nie czując czasu, ile go upłynęło i jak bardzo powinien się śpieszyć – musiał się jeszcze dzisiaj ogarnąć, to był bardzo, bardzo konieczne... Nie mógł tak po prostu pójść jutro do jakiegoś nauczyciela, to by było kompletnie irracjonalne... może i zniknięcie wytłumaczyłby napadem głodu, często znikał, nic nowego, ale na całą noc? Nie, nie, to by była przesada.
Tak więc – memento? Rzecz dobra, rzecz niezbędna – Nailah nigdy nie zapomni obrzydzenia, które widział w dwukolorowych tęczówkach swego Smoka, nigdy nie pozbędzie się ze swej myśli grozy, że coś takiego może się powtórzyć, wetknięty między świadomość tego, że wcale nie chciał widzieć czegoś tak obrzydliwego, tak mu wrogiego – nie dla jego osoby! Wargi Coletta, jego twarz – był stworzony do uśmiechu, tego czystego, tego, w którym nie musi się niczym przejmować – taki świat byłby czystą utopią – sprowadzisz na niego zapewne jeszcze wiele cierpienia, ale może następnym razem zastanowisz się jednak ze dwa razy, co? Tutaj właśnie tkwiło to drugie zaczepienie, w którym chora satysfakcja kazała brnąć w autodestrukcję, której Colette, chcąc nie chcąc, stawał się częścią, nawet gdy on sam chciał odbudowywać i wzmacniać, nie kopać pod nim dołki. Nie, nie ten smutny uśmiech, który przed chwilą sprezentował. Nie ta zmęczona, znużona twarz. Nie, nie, nie, do cholery jasnej! Gromadziło to w tobie gniew, który znowu najchętniej przelałbyś na cały świat – przynajmniej Nailah odnalazł doskonałą odpowiedź na kiedyś zadane pytanie – czy gdyby miał artefakt, który mógłby jednym machnięciem doprowadzić do zniknięcia wszystkich ludzi, to czy by to zrobił... i już oczywistym się staje, że bez wahania by odpowiedział dzisiejszego dnia – tak. Zrobiłbym to bez choćby jednego mrugnięcia powieką. Nie zauważył jednak jego zatrzymania, jego urwania zdania, kiedy wpatrywał się w obnażoną klatę piersiową – hahaha, zgrozo, chyba by wybuchnął szczerym śmiechem, że jednak pozostaje tutaj jakiś pewnik niezmienności... całkiem dziwny i przyjemny zaczepnik codzienności.
Od tego smrodu palonego mięsa robiło ci się niedobrze.
- Colette Warp
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Pon Kwi 13, 2015 10:05 pm
Najdłuższe kilka minut w życiu Colette. Wcześniej sądził, że będzie to te kilka ostatnich minut na łożu śmierci, ale przyszły szybciej niż się spodziewał i zamiast dać mu cisze, miękką pościel łóżka i widok słońca za maleńkim oknem; przyniosły kurz, zamrażający palce chłód wody na przemian z promieniejącym gorącem żelazem, jakie topiło ciało, niszczyło je, żeby je ocalić. Nie jego ciało, ale bolało tak samo, jakby przykładał je do siebie. Krzyk, nawet jeśli w jakiś sposób stłumiony cienkim, przegryzanym prawie materiałem rozbijał się po czaszce jak nieznośna kakofonia. Bolało i przyprawiało o chęć płaczu, ale nie mogło doprowadzić do złamania Arlekina jaki ledwo, ledwo trzymał się na swojej rozchwianej nóżce. Ale musiał wytrwać na posterunku, po prostu musiał, zwłaszcza po pierwszym omdleniu rozedrganego wampira, kiedy ten pierdolnął o blat tak mocno, że ledwie jakimś dzikim zrządzeniem losu stół był szerszy niż te zwykłe do posiłków i wampir nie złamał sobie karku o jego krawędź. Ta była kilka milimetrów od czubka jego głowy. Warp rzucił się wtedy z nasączoną lodowatą wodą szmatką na to miejsce, nie bardzo myśląc o tym czy szok temperatur nie wyrządzi mu tylko gorszej krzywdy (niezależnie do tego, jak kretyńsko to teraz nie zabrzmi), ale skóra okazał się faktury innej niż plastelina i zastygła diabelnie szybko, z odetchnięciem ulgi przyjmując na siebie łaskoczący, delikatny materiał. Puchon chyba wtedy mówił coś do przyjaciela... że jeszcze trochę.... nie mogli przerwać teraz, ten ból musiał być zadany szybko, w krótkich odstępach czasu, a po nim miała przyjść wielka nagroda. A przynajmniej zwykle przychodziła. Nagroda tu była nikła, bo obojgu czekało dużo pracy, najwięcej zresztą właśnie Sahira, którego Smok nie potrafił wspomóc bardziej niż... niż doprowadzając go do omdlenia kolejnym atakiem na jego przerażone tym wszystkim ciało.
Starł z jego ciała krew – tak, jak obiecał. Opatrzył rany – tak, jak obiecał, dopilnowując metodami prób i błędów, by Ferula zadziałała tak, jak powinna. Miał tak rozedrgane dłonie, że nawet za trzecim rzuceniem i tak ręcznie poprawił bandaż, by nie ściskał za mocno. Łopatka już dawno leżała, ciśnięta w kąt, w stare pudła jak wzgardzony agresor. Puchon częściowo zwilżył też twarz wampira, odlepiając kosmyki włosów od policzków i ust, zaciśniętych mocno na materiale. Kilka razy nawet złapał się na tym, że przykładał policzek do miękkiej skóry między łopatkami chłopaka, żeby wyczuć słabe bicie serca. Znowu był przerażony nawet kilkunastominutową samotnością, nie wiedząc, czy zrobił wszystko dobrze, czy wszystko odpowiednio zrozumiał. I czy aby te krzyki i trzaski nie zwróciły niczyjej uwagi... A On tak tu leżał. Rozciągnięty na twardym, nagrzewającym się od jego ciała blacie jak na stole niewprawnego chirurga; z plecami, torsem i ramionami ponaznaczanymi śladami tego, że Colette nie był jedynym szalonym pielęgniarzem, któremu Sahir się oddał. ...albo przynajmniej nie jedynym, jaki po wampira sięgnął. Gardło ścisnęło mu się mocno, wzdrygając w ciele kolejnymi drgawkami, kiedy pobłądził palcami z widocznych przy łokciu żyłek na zarys wyjątkowo starej blizny, jaka pięła się w górę w stronę ramienia, ale płynnie zjeżdżała bliżej łopatki. W życiu nie widział Krukona bez koszulki, w życiu nie widział.... tego, co pod nią chował. Bardzo dużo rzeczy wracało teraz ze wspomnień Colette, zwłaszcza takich, o których nie powinien myśleć właśnie w takiej chwili, kiedy powinien budzić zemdlonego i doprowadzać go do stanu trzeźwości, w którym mógłby z czystym sercem wypuścić go tu samego. Ale znowu wróciła twarz Sahira skąpana w ciepłym, złotym świetle ogniska wtedy, kiedy wściekły wyrwał się do wtargnięcia do Pokoju Wspólnego Hufflepuff'u. Kiedy próbował się tłumaczyć... Że nie lubi bliskich kontaktów z innymi.
Opuszki miękko przesunęły się tym razem po bliźnie, która pomimo wyraźnej, odcinającej się barwy bardzo, bardzo delikatnie zarysowywała się zmianą faktury pod palcami. Ta wyglądała na świeższą. Nie mógł oderwać od niej zarówno wzroku jak i ciała, zupełnie jakby chciał odczytać Braille'm tą historię Nailah'a, której ten nie chciał opowiedzieć. Jakby chwila w której otaczający ich smród palonej skóry i rozgrzanej krwi, był ku temu idealnym otoczeniem. Tylko czas... Ciągle czegoś im brakowało, by dokończyć tę bolesną rozmowę. Jak nie atmosfery albo chęci, to czasu czy też siły. I tak Colette dalej pozostawał w rozkosznej ułudzie i nadal... nie był zdeklarowanym turpistą czy jego nienazwanym mniejszym rodzajem, ale nawet mimo tych wszystkich blizn, nadal uważał wampira, za wyjątkowo... pięknego. Nie potrafiłby go znienawidzić, poczuć do niego wiecznej odrazy, za daleko już zabrnęli w osładzaniu sobie życia, żeby teraz po jednym (wielkim, oh... wielkim...) wyskoku naprawdę uwierzyć, że ta druga strona zabiła i zakopała głęboko tę cząstkę siebie, z którą wcześniej dopijało się słodkie, karmelowe piwo i opowiadało niezliczone, idiotyczne historie nad jeziorem. Colette wpadł. Wpadł w to wszystko tak mocno, że zaczynał na dobre odczepiać się od rzeczywistości wybierając jak narkoman tę rzeczywistość, jaka odpowiadała mu najbardziej, tę bardziej trującą i toksyczną, ale dającą mu przeżycia, o których wcześniej – nawet w świecie przesyconym magią, na Boga! - mógł czytać tylko w książkach. I wywoływała uczucia, w których zaistnienie w swoim spętanym okowami powinności życiu, nigdy nie podejrzewał. I to wcale nie była romantyczna opowieść... W końcu jego lubym był nie kto inny, jak ranny, zemdlony potwór żywiący się krwią. Tu w starej, zamkniętej cieplarni, w otoczeniu syfu i zepsucia. Któremu najpierw wbił swoją nienawiść w brzuch, a potem starał na szybko załatać dziurę, wysysając z chłopaka ostatnie jednostki energii. Dobijał go. Tak z pewnością to nie była romantyczna historia. Ale może przez to więcej warta niż niejeden tani, sielankowy scenariusz...
Kiedy plecy Sahira drgnęły, Puchon natychmiast oderwał od niego dłoń i pochylił się, żeby początkowo chociaż pomóc mu wspiąć się na łokcie i wyciągnąć zmaltretowaną koszulkę z ust. Ale poradził sobie sam. Teraz w dwukolorowych oczach nie było obrzydzenia, nie było po nim nawet śladu, pozostało rozbiegane, pobudzone spojrzenie i Silencio, jakie chcąc nie chcąc rzuciło mu się na usta, których nie mógł domknąć od dobrych kilku minut. Ale wykrztusić z nich coś artykułowanego tez było sztuką. Ułożył tylko bezwiednie mokrą, czerwoną już od krwi szmatkę na karku chłopaka, żeby mocniej go rozbudzić atakiem chłodku, który rozlewał macki w charakterze pojedynczych kropel po jego obojczykach i z tyłu, żłobiąc mocniej linię jego kręgosłupa w dół, do pasa. Dopiero potem Colette zsunął z siebie wreszcie płaszcz, odrzucając go na uda Krukona i podwinął zdecydowanie białą koszulę, do momentu, aż ta nie zmarszczyła się pod jego ramieniem. Schylił się w tedy i praktycznie podłożył wampirowi swoja rękę.
- Bądź realistą i nie traktuj tego jak jałmużnę... ani nie zbywaj kolejnym pocałunkiem... Obaj wiemy, że będziemy w dupie jeśli nie będziesz wystarczająco trzeźwy przy kontakcie z nauczycielami, a bez... tego, będzie jeszcze ciężej w już i tak patowej sytuacji. - mówił, i przez to, że zaciskał dłoń, na zgięciu ręki zarysowały się widoczne, cieniutkie żyłki po brzegi wypełnione tym, co trzymało Puchona teraz na takim motorze i pchało do robienia wszystkiego piec razy szybciej. Adrenaliną, krwią i stresem. - Tylko gryź ponad łokciem. Szyję mogą przeszukiwać, ale do zdjęcia koszulki mnie nie zmuszą.
Sahir... dumny Sahir Nailah nigdy nie powinien znajdować się w takim stanie... ten obraz Colette zamierzał zamknąć w skrzynce ze spiżu i schować bardzo, bardzo głęboko. Jakby uświęcając jego cześć i pielęgnując honor. I upewniając, że wszystko będzie w porządku...
- Na mojej różdżce nie ma żadnego zaklęcia stricte pojedynkowego... no nie licząc Avifortis, ale wątpię, by wzywali Ministra Magii, bo napuściłem na kogoś bandę wściekłych kolibrów. Mogą badać ją ile tylko chcą... - uspokoił go jeszcze przy końcu. - A płaszcz... płaszcz ukryje gdzieś, skąd będziesz mógł go zabrać, jeszcze dzisiaj. Może za jedną z beczek przy wejściu do mojego domu...? Może.
Starł z jego ciała krew – tak, jak obiecał. Opatrzył rany – tak, jak obiecał, dopilnowując metodami prób i błędów, by Ferula zadziałała tak, jak powinna. Miał tak rozedrgane dłonie, że nawet za trzecim rzuceniem i tak ręcznie poprawił bandaż, by nie ściskał za mocno. Łopatka już dawno leżała, ciśnięta w kąt, w stare pudła jak wzgardzony agresor. Puchon częściowo zwilżył też twarz wampira, odlepiając kosmyki włosów od policzków i ust, zaciśniętych mocno na materiale. Kilka razy nawet złapał się na tym, że przykładał policzek do miękkiej skóry między łopatkami chłopaka, żeby wyczuć słabe bicie serca. Znowu był przerażony nawet kilkunastominutową samotnością, nie wiedząc, czy zrobił wszystko dobrze, czy wszystko odpowiednio zrozumiał. I czy aby te krzyki i trzaski nie zwróciły niczyjej uwagi... A On tak tu leżał. Rozciągnięty na twardym, nagrzewającym się od jego ciała blacie jak na stole niewprawnego chirurga; z plecami, torsem i ramionami ponaznaczanymi śladami tego, że Colette nie był jedynym szalonym pielęgniarzem, któremu Sahir się oddał. ...albo przynajmniej nie jedynym, jaki po wampira sięgnął. Gardło ścisnęło mu się mocno, wzdrygając w ciele kolejnymi drgawkami, kiedy pobłądził palcami z widocznych przy łokciu żyłek na zarys wyjątkowo starej blizny, jaka pięła się w górę w stronę ramienia, ale płynnie zjeżdżała bliżej łopatki. W życiu nie widział Krukona bez koszulki, w życiu nie widział.... tego, co pod nią chował. Bardzo dużo rzeczy wracało teraz ze wspomnień Colette, zwłaszcza takich, o których nie powinien myśleć właśnie w takiej chwili, kiedy powinien budzić zemdlonego i doprowadzać go do stanu trzeźwości, w którym mógłby z czystym sercem wypuścić go tu samego. Ale znowu wróciła twarz Sahira skąpana w ciepłym, złotym świetle ogniska wtedy, kiedy wściekły wyrwał się do wtargnięcia do Pokoju Wspólnego Hufflepuff'u. Kiedy próbował się tłumaczyć... Że nie lubi bliskich kontaktów z innymi.
Opuszki miękko przesunęły się tym razem po bliźnie, która pomimo wyraźnej, odcinającej się barwy bardzo, bardzo delikatnie zarysowywała się zmianą faktury pod palcami. Ta wyglądała na świeższą. Nie mógł oderwać od niej zarówno wzroku jak i ciała, zupełnie jakby chciał odczytać Braille'm tą historię Nailah'a, której ten nie chciał opowiedzieć. Jakby chwila w której otaczający ich smród palonej skóry i rozgrzanej krwi, był ku temu idealnym otoczeniem. Tylko czas... Ciągle czegoś im brakowało, by dokończyć tę bolesną rozmowę. Jak nie atmosfery albo chęci, to czasu czy też siły. I tak Colette dalej pozostawał w rozkosznej ułudzie i nadal... nie był zdeklarowanym turpistą czy jego nienazwanym mniejszym rodzajem, ale nawet mimo tych wszystkich blizn, nadal uważał wampira, za wyjątkowo... pięknego. Nie potrafiłby go znienawidzić, poczuć do niego wiecznej odrazy, za daleko już zabrnęli w osładzaniu sobie życia, żeby teraz po jednym (wielkim, oh... wielkim...) wyskoku naprawdę uwierzyć, że ta druga strona zabiła i zakopała głęboko tę cząstkę siebie, z którą wcześniej dopijało się słodkie, karmelowe piwo i opowiadało niezliczone, idiotyczne historie nad jeziorem. Colette wpadł. Wpadł w to wszystko tak mocno, że zaczynał na dobre odczepiać się od rzeczywistości wybierając jak narkoman tę rzeczywistość, jaka odpowiadała mu najbardziej, tę bardziej trującą i toksyczną, ale dającą mu przeżycia, o których wcześniej – nawet w świecie przesyconym magią, na Boga! - mógł czytać tylko w książkach. I wywoływała uczucia, w których zaistnienie w swoim spętanym okowami powinności życiu, nigdy nie podejrzewał. I to wcale nie była romantyczna opowieść... W końcu jego lubym był nie kto inny, jak ranny, zemdlony potwór żywiący się krwią. Tu w starej, zamkniętej cieplarni, w otoczeniu syfu i zepsucia. Któremu najpierw wbił swoją nienawiść w brzuch, a potem starał na szybko załatać dziurę, wysysając z chłopaka ostatnie jednostki energii. Dobijał go. Tak z pewnością to nie była romantyczna historia. Ale może przez to więcej warta niż niejeden tani, sielankowy scenariusz...
Kiedy plecy Sahira drgnęły, Puchon natychmiast oderwał od niego dłoń i pochylił się, żeby początkowo chociaż pomóc mu wspiąć się na łokcie i wyciągnąć zmaltretowaną koszulkę z ust. Ale poradził sobie sam. Teraz w dwukolorowych oczach nie było obrzydzenia, nie było po nim nawet śladu, pozostało rozbiegane, pobudzone spojrzenie i Silencio, jakie chcąc nie chcąc rzuciło mu się na usta, których nie mógł domknąć od dobrych kilku minut. Ale wykrztusić z nich coś artykułowanego tez było sztuką. Ułożył tylko bezwiednie mokrą, czerwoną już od krwi szmatkę na karku chłopaka, żeby mocniej go rozbudzić atakiem chłodku, który rozlewał macki w charakterze pojedynczych kropel po jego obojczykach i z tyłu, żłobiąc mocniej linię jego kręgosłupa w dół, do pasa. Dopiero potem Colette zsunął z siebie wreszcie płaszcz, odrzucając go na uda Krukona i podwinął zdecydowanie białą koszulę, do momentu, aż ta nie zmarszczyła się pod jego ramieniem. Schylił się w tedy i praktycznie podłożył wampirowi swoja rękę.
- Bądź realistą i nie traktuj tego jak jałmużnę... ani nie zbywaj kolejnym pocałunkiem... Obaj wiemy, że będziemy w dupie jeśli nie będziesz wystarczająco trzeźwy przy kontakcie z nauczycielami, a bez... tego, będzie jeszcze ciężej w już i tak patowej sytuacji. - mówił, i przez to, że zaciskał dłoń, na zgięciu ręki zarysowały się widoczne, cieniutkie żyłki po brzegi wypełnione tym, co trzymało Puchona teraz na takim motorze i pchało do robienia wszystkiego piec razy szybciej. Adrenaliną, krwią i stresem. - Tylko gryź ponad łokciem. Szyję mogą przeszukiwać, ale do zdjęcia koszulki mnie nie zmuszą.
Sahir... dumny Sahir Nailah nigdy nie powinien znajdować się w takim stanie... ten obraz Colette zamierzał zamknąć w skrzynce ze spiżu i schować bardzo, bardzo głęboko. Jakby uświęcając jego cześć i pielęgnując honor. I upewniając, że wszystko będzie w porządku...
- Na mojej różdżce nie ma żadnego zaklęcia stricte pojedynkowego... no nie licząc Avifortis, ale wątpię, by wzywali Ministra Magii, bo napuściłem na kogoś bandę wściekłych kolibrów. Mogą badać ją ile tylko chcą... - uspokoił go jeszcze przy końcu. - A płaszcz... płaszcz ukryje gdzieś, skąd będziesz mógł go zabrać, jeszcze dzisiaj. Może za jedną z beczek przy wejściu do mojego domu...? Może.
- Sahir Nailah
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Pon Kwi 13, 2015 11:26 pm
Wampiryzm miał kilka przyjemnych plusów poza całym tym szajsem, który, przykładowo, sprawiał, że umierali na słońcu (taki tam szczególik) i nawet z medalionem nie mogli na nim wytrwać bez oznak zmęczenia – dlatego też funkcjonowali nocą. No dobrze, ale nawet pomijając wyostrzone zmysły, widzenie w ciemnościach i zwinność, jaką byli obdarzeni u szczytu sił (to już, do kurwy nędzy, nie wystarczy?) - po ich ranach nie pozostawało śladu.Goiły się, w zależności od możliwości, trochę szybciej niż u ludzi, tym nie mniej znikały po nich wszelakie blizny, jeśli tylko dało się im odpowiednią ilość czasu – tkanka regenerowała się do stanu wyjściowego w stu procentach. Tak więc, mimo wszystkiego, co powinna jego skóra na sobie nosić – nie miał żadnych blizn... żadnych prócz tych na przedramionach, które w pojedynczych przypadkach przechodziły na przeciągnięte w poprzek strupki – nic więc dziwnego, że blizny same w sobie były brane za świeże, bo w rzeczywistości takimi były – ale to nic, to naprawdę nic – to rany, które były i będą, zapewne nie znikną nigdy – nazwę je "zaczepnikami rzeczywistości", dobrze? Termin bardzo dobry, aż, odważyłbym się powiedzieć, stanowczo nadużywany, aczkolwiek adekwatny – w końcu... ci, którzy mają wątpliwości co do tego, czy są prawdziwi, czy może tylko złudzeniem stworzonym w ich własnej jaźni, próbują samym sobie udowodnić na wszystkie sposoby, że jednak dotykają ziemi, że wydarzenia nie są scenariuszami wyjętymi z ich głów, a biorą udział w czymś większym, nad czym, w gruncie rzeczy, kontroli nie mają, ponieważ każdy tutaj ma własną wolę i te wszystkie istoty, ci ludzie, nie są jedynie marionetkami, które zatańczą tak, jak się im zaśpiewa. Przynajmniej... tak zakładamy. Więc – kolejne przeciągnięcia ewentualnego ostrza po skórze? Więc zęby, które wbijamy samym sobie? Samookaleczanie? Temat-tabu aktualnych czasów, coś, o czym się nie mówi, coś niewyobrażalnego, bowiem zakazanego choćby przez samą wiarę w to, że ciało nasze winno być naszym sakrum, gdyż w zdrowym ciele zdrowy duch – gdy więc ma się chorą duszę i nie szczególnie jest się w stanie jej brzydotę utrzymać we wnętrzu, automatycznie stara się to odzwierciedlić. To była ta tajemnica Nailaha, o której nikomu nie mówił, do której się nie przyznawał, którą z wielką dbałością zawsze ukrywał, nie miał w końcu w zwyczaju obnażać się w randomowych miejscach, czy też, o zgrozo – chodzić z "kolegami" pod prysznic – bo nie miał, tak przykładowo, kolegów... chociaż może to pominę. Och, generalnie – każdy z nas ma jakieś słabości (Nailah ma ich zbyt wiele), którym nie jesteśmy w stanie się oprzeć (jesteśmy, jeśli tylko chcemy), co to za różnica, jeśli nie wpływają jakkolwiek na otoczenie (raczej kiepski argument)?
Otchłań wampira natknęła się na wyciągniętą rękę – przez szum, to piszczenie w uszach, rozumiał wszystko, co było do niego mówione, albo raczej – mógłby zrozumieć, bo wyraźnie słyszał, jednak ogłupiony umysł, który... ledwo co działał w tej chwili, nie był gotów przyjąć na siebie ciężaru analizy słów – było coś o jałmużnie – co to jałmużna? - było coś o przyjmowaniu, o realizmie, o pocałunku... Dobrze, dobrze – na pewno to nie przepadnie, na pewno to zinterpretuje... ale na razie jego spojrzenie nie miało w sobie nic ludzkiego – były oczami zwierzęcia, któremu właśnie podetknięto pod nos kawałek świeżego, ciepłego mięsa, a on tylko się czaił, kiwając w swym braku stabilizacji głową na boki, by obserwować ewentualny ruch ofiary, której reszty ciała nawet nie dostrzegał – nawet nie był w stanie pojąć, że to nadal Colette przy nim stoi – wszystko w nim przemieniło się na tryb ostrożnego drapieżnika, który świadom swego braku sił woli na początek zbadać sytuację, niż rzucać się bez opamiętania w jednej sekundzie, by czasem nagle nie zabrano mu tego smacznego kąska wprost sprzed nosa... I kiedy upewnił samego siebie, że ta ręka tam jest, zawieszona i będzie, nawet coraz mocniej obnarzała żyły, po których śmigało czujne, błędne spojrzenie, przestał się wahać i... ugryzł. Pochylił się tak szybko, i zacisnął palce na jego ręce tak mocno, jak nie powinien tego robić będąc w aktualnym stanie fizycznym – jego bestia ignorowała jednak wszelakie normy, stawiając wszystko na jedną kartę, na jedną możliwość zdobycia pożywienia tu i teraz, dzięki której miał szansę, chociaż minimalną, polować dalej o własnych siłach, kierowany najczystszymi instynktami, w której człowieczeństwa nie była ani grama... Jak więc łatwo się domyślić – nie ugryzł ponad łokciem. Wycelował bezbłędnie kły tam, gdzie żyła była najpiękniej wyprezentowana, w samym łokciu, gdzie przez skórę wyczuwał niemal jej puls, chociaż nawet jej nie dotykał – wgryzł się w nią mocno, pazernie, dreszcze tylko wzmocniły się dodatkowo przez ulgę, która przetoczyła się przez jego jestestwo – krew była jak letnia woda, którą ochładza się robotnik po całym dniu pracy w upale, orzeźwiająca, błogosławienie dodająca sił w całym tym paskudnym akcie, jaki sobą prezentowała. Wyszło więc na to, że w aktualnej pozycji czarnowłosy kucał na stole, nachylony do Coletta, przytrzymując go za ramię.
Chwileczkę, jak to leciało..?
Sahir wpadł.
Wpadł w to wszystko za mocno, że zaczynał całkowicie odbiegać od swoich norm (albo właśnie do nich wracać?) i zastanawiać się nad rzeczami, nad którymi normalnie by się nie zastanawiał – na przykład na tym, jak by to było wrócić do dawnego trybu, w którym nikomu nie wadził, póki nikt mu nie wszedł w drogę, nie rzucał się w oczy, dopóki nadmiernie nie chciał zostać zauważony. Zastanawiał się, jak by to było zmienić się w mały posążek, który ciągle mógłby tkwić w jasnym płaszczu Coletta – to wszystko miało w sobie banał, który napawał go niedowierzaniem, a jednocześnie ciągnął, nawet jeśli co jakiś czas pojawiało się dziwne "stop", mówiące, że wszak go nie znasz – ale jak to? Znaliście się tyle czasu – nikt, jak dotąd, nie był w stanie utrzymać samego siebie w ryzach, być dla ciebie ciągle zaskakującym – on jednak potrafił. Czy to możliwe? Wydawało się, że niby znałeś jego historię, a jednocześnie, kiedy przysiadałeś i zaczynałeś się nad tym rozwodzić, wychodziło na to, że wiesz tyle, co nic. Nie, zdecydowanie jeszcze nie miałeś takiej sytuacji, w której... przepadłeś tak mocno. Tak stanowczo. Cała ta twoja analiza, cała potrzeba kontrolowania własnych emocji – nie wiem, no do jasnej cholery, nie mam pojęcia, co takiego ten ciemnowłosy chłopak w sobie miał, że przyciągał cię do siebie jak ćma do płomienia... Och, byłeś już wielokrotnie zauroczony, w zasadzie pod względem fizycznym o wiele łatwiej było zbliżyć ci się do niewiast, tym nie mniej... Niby Colette był prostym, zwykłym człowiekiem. Niby. Wydawał się jednak, dla ciebie samego, kompletnie nieosiągalny...
Narkomani kochają swoje uzależnienia, jeśli za niezbyt wielki, spodziewany koszt, dają im w zamian przeżycia, których wcześniej nikt im nie dostarczył.
I Sahir nie czuł się w posiadania czegokolwiek, co by Coletta mogło uszczęśliwić.
Wiecie – łatwo dla kogoś takiego, jak Nailah, było handlować życiem – brać je, odbierać, zwodzić, manipulować, bawić się z Losem i pluć mu w twarz z odrazą, kiedy nazbierało się tyle na karku, by wiedzieć, że bycie potulnym nie ma żadnego popytu, tym nie mniej – handlować uczuciami samymi w sobie..? Nie potrafił znaleźć w sobie niczego prócz bladych przebłysków. Miłość? Nie rozumiał tego słowa, a mimo to czuł się szczęśliwy przy Colettcie. Czy to właśnie miłość? Miłość=szczęście? Chęć starania się? Chęć wydobycie z siebie choćby najbardziej zblazowanych ochłapów, żeby tylko pokazać, że jest się człowiekiem?
Więc tak – aktualnie ze wszystkich części Sahira to Colette był jego najbardziej ludzką stroną. Colette, którego podpierało parę innych istotek, które zdążyły do niego dotrzeć... ale które zapewne i tak go odrzucą prędzej czy później, przez to, że najgorętszą z emocji, jaką w sobie chował, była właśnie nienawiść... I jakkolwiek chorym by się to nie wydawało – wylewanie jej na innych zazwyczaj oznaczało troskę. Och, na taką Alex na przykład...
Taaak, zdecydowanie kwestia uczuć była ślepym korytarzem w przypadku tego wampira.
Oderwałeś się w końcu od ręki Coletta i zakrztusiłeś wręcz powietrzem, przechylając w przód, by w ostatnim momencie podeprzeć się przedramionami na blacie – jedną ręką sięgnąłeś do szmatki, która prawie zsunęła ci się z karku i wyciągnąłeś w kierunku ciemnowłosego, próbując drżącą dłonią przycisnąć ją do zranionego miejsca chłopaka.
Na pytanie: jak wiele Nailah mógłby zrobić dla Coletta, nie było chyba odpowiedzi. Albo raczej: odpowiedź była zbyt przerażająca, by ktokolwiek chciał ją usłyszeć.
Ręce tak mu latały, obraz tak się rozjeżdżał, że nie potrafił nawet trafić tą szmatką w jego rękę.
Otchłań wampira natknęła się na wyciągniętą rękę – przez szum, to piszczenie w uszach, rozumiał wszystko, co było do niego mówione, albo raczej – mógłby zrozumieć, bo wyraźnie słyszał, jednak ogłupiony umysł, który... ledwo co działał w tej chwili, nie był gotów przyjąć na siebie ciężaru analizy słów – było coś o jałmużnie – co to jałmużna? - było coś o przyjmowaniu, o realizmie, o pocałunku... Dobrze, dobrze – na pewno to nie przepadnie, na pewno to zinterpretuje... ale na razie jego spojrzenie nie miało w sobie nic ludzkiego – były oczami zwierzęcia, któremu właśnie podetknięto pod nos kawałek świeżego, ciepłego mięsa, a on tylko się czaił, kiwając w swym braku stabilizacji głową na boki, by obserwować ewentualny ruch ofiary, której reszty ciała nawet nie dostrzegał – nawet nie był w stanie pojąć, że to nadal Colette przy nim stoi – wszystko w nim przemieniło się na tryb ostrożnego drapieżnika, który świadom swego braku sił woli na początek zbadać sytuację, niż rzucać się bez opamiętania w jednej sekundzie, by czasem nagle nie zabrano mu tego smacznego kąska wprost sprzed nosa... I kiedy upewnił samego siebie, że ta ręka tam jest, zawieszona i będzie, nawet coraz mocniej obnarzała żyły, po których śmigało czujne, błędne spojrzenie, przestał się wahać i... ugryzł. Pochylił się tak szybko, i zacisnął palce na jego ręce tak mocno, jak nie powinien tego robić będąc w aktualnym stanie fizycznym – jego bestia ignorowała jednak wszelakie normy, stawiając wszystko na jedną kartę, na jedną możliwość zdobycia pożywienia tu i teraz, dzięki której miał szansę, chociaż minimalną, polować dalej o własnych siłach, kierowany najczystszymi instynktami, w której człowieczeństwa nie była ani grama... Jak więc łatwo się domyślić – nie ugryzł ponad łokciem. Wycelował bezbłędnie kły tam, gdzie żyła była najpiękniej wyprezentowana, w samym łokciu, gdzie przez skórę wyczuwał niemal jej puls, chociaż nawet jej nie dotykał – wgryzł się w nią mocno, pazernie, dreszcze tylko wzmocniły się dodatkowo przez ulgę, która przetoczyła się przez jego jestestwo – krew była jak letnia woda, którą ochładza się robotnik po całym dniu pracy w upale, orzeźwiająca, błogosławienie dodająca sił w całym tym paskudnym akcie, jaki sobą prezentowała. Wyszło więc na to, że w aktualnej pozycji czarnowłosy kucał na stole, nachylony do Coletta, przytrzymując go za ramię.
Chwileczkę, jak to leciało..?
Sahir wpadł.
Wpadł w to wszystko za mocno, że zaczynał całkowicie odbiegać od swoich norm (albo właśnie do nich wracać?) i zastanawiać się nad rzeczami, nad którymi normalnie by się nie zastanawiał – na przykład na tym, jak by to było wrócić do dawnego trybu, w którym nikomu nie wadził, póki nikt mu nie wszedł w drogę, nie rzucał się w oczy, dopóki nadmiernie nie chciał zostać zauważony. Zastanawiał się, jak by to było zmienić się w mały posążek, który ciągle mógłby tkwić w jasnym płaszczu Coletta – to wszystko miało w sobie banał, który napawał go niedowierzaniem, a jednocześnie ciągnął, nawet jeśli co jakiś czas pojawiało się dziwne "stop", mówiące, że wszak go nie znasz – ale jak to? Znaliście się tyle czasu – nikt, jak dotąd, nie był w stanie utrzymać samego siebie w ryzach, być dla ciebie ciągle zaskakującym – on jednak potrafił. Czy to możliwe? Wydawało się, że niby znałeś jego historię, a jednocześnie, kiedy przysiadałeś i zaczynałeś się nad tym rozwodzić, wychodziło na to, że wiesz tyle, co nic. Nie, zdecydowanie jeszcze nie miałeś takiej sytuacji, w której... przepadłeś tak mocno. Tak stanowczo. Cała ta twoja analiza, cała potrzeba kontrolowania własnych emocji – nie wiem, no do jasnej cholery, nie mam pojęcia, co takiego ten ciemnowłosy chłopak w sobie miał, że przyciągał cię do siebie jak ćma do płomienia... Och, byłeś już wielokrotnie zauroczony, w zasadzie pod względem fizycznym o wiele łatwiej było zbliżyć ci się do niewiast, tym nie mniej... Niby Colette był prostym, zwykłym człowiekiem. Niby. Wydawał się jednak, dla ciebie samego, kompletnie nieosiągalny...
Narkomani kochają swoje uzależnienia, jeśli za niezbyt wielki, spodziewany koszt, dają im w zamian przeżycia, których wcześniej nikt im nie dostarczył.
I Sahir nie czuł się w posiadania czegokolwiek, co by Coletta mogło uszczęśliwić.
Wiecie – łatwo dla kogoś takiego, jak Nailah, było handlować życiem – brać je, odbierać, zwodzić, manipulować, bawić się z Losem i pluć mu w twarz z odrazą, kiedy nazbierało się tyle na karku, by wiedzieć, że bycie potulnym nie ma żadnego popytu, tym nie mniej – handlować uczuciami samymi w sobie..? Nie potrafił znaleźć w sobie niczego prócz bladych przebłysków. Miłość? Nie rozumiał tego słowa, a mimo to czuł się szczęśliwy przy Colettcie. Czy to właśnie miłość? Miłość=szczęście? Chęć starania się? Chęć wydobycie z siebie choćby najbardziej zblazowanych ochłapów, żeby tylko pokazać, że jest się człowiekiem?
Więc tak – aktualnie ze wszystkich części Sahira to Colette był jego najbardziej ludzką stroną. Colette, którego podpierało parę innych istotek, które zdążyły do niego dotrzeć... ale które zapewne i tak go odrzucą prędzej czy później, przez to, że najgorętszą z emocji, jaką w sobie chował, była właśnie nienawiść... I jakkolwiek chorym by się to nie wydawało – wylewanie jej na innych zazwyczaj oznaczało troskę. Och, na taką Alex na przykład...
Taaak, zdecydowanie kwestia uczuć była ślepym korytarzem w przypadku tego wampira.
Oderwałeś się w końcu od ręki Coletta i zakrztusiłeś wręcz powietrzem, przechylając w przód, by w ostatnim momencie podeprzeć się przedramionami na blacie – jedną ręką sięgnąłeś do szmatki, która prawie zsunęła ci się z karku i wyciągnąłeś w kierunku ciemnowłosego, próbując drżącą dłonią przycisnąć ją do zranionego miejsca chłopaka.
Na pytanie: jak wiele Nailah mógłby zrobić dla Coletta, nie było chyba odpowiedzi. Albo raczej: odpowiedź była zbyt przerażająca, by ktokolwiek chciał ją usłyszeć.
Ręce tak mu latały, obraz tak się rozjeżdżał, że nie potrafił nawet trafić tą szmatką w jego rękę.
- Colette Warp
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Wto Kwi 14, 2015 1:09 am
Już sam fakt, że blizny tam były przyprawiał o wewnętrzny skręt organów. A to wszystko spowodowane było bezsilną złością, z wolna zakrawająca o nienawiść, która opanowywała od środka jak szybko mutujący rak. Nawet jeśli na dobra sprawę nie było na kogo się złościć... Ciężko było określić czy Sahir zrobił sobie te rany sam, czy przyczynił się do tego ktokolwiek inny. Żadne z tych wyjść nie wydawało się lepsze od drugiego, oba były okupione traumą, jaka albo osłabiała na tyle, by stać się zabawką w czyiś rękach, albo na tyle, by samemu udowodnić sobie coś czego Colette nigdy na dobrą sprawę nie rozumiał. Choć miał chyba ku temu pełne prawo, spoglądając na to wszystko ze swojej pozycji. Pociąganie ostrzem, paznokciami czy zębami własnym ciele, fundowanie na nim wiecznych, bolesnych pamiątek, wyżywanie się i uspokajanie dopiero po upuszczaniu krwi, było tematem... poza tematami, które Puchon chciał ogarniać umysłem. Choć miał w swojej historii na koncie spotkania z takimi ludźmi... Jedni po prostu czuli silną potrzebę zmiany bólu psychicznego w fizyczny, biorąc to za ranę zdecydowanie łagodniejszą do zniesienia i prostszą w gojeniu, a drudzy... drudzy po prostu o tym nie rozmawiali. Sahir po prosu o tym nie rozmawiał. Nie podwijał rękawów koszuli, nie zbaczał na opisywanie takich zabiegów, nigdy nie wyszczególniał powodów takiego zachowania; nic, cisza. Nie było tematu. Nawet nie było co podejrzewać o to Nailah'a. W końcu on był.... W końcu on wolał.... Znaczy, częściej chyba...
Boże. Colette nic o nim nie wiedział. Cały czas uważał, że jest o czymś przekonany i nagle jedna sytuacja i ziemia osuwała mu się spod nóg. Jak Sahir radził sobie z presją? Co robił przyszpilony do muru? Jak reagował na naruszenie jego strefy osobistej? Polak zawsze sądził, że ten wolał wyżywać się na innych, tak jak przy ich pierwszych spotkaniach, kiedy wampir próbował się gdzieś dokopać, coś udowodnić, powstrzymać albo odepchnąć Puchona. Ale to nigdy nie był ten najprawdziwszy stres; ten, od którego człowiek zamienia się w zaszczute zwierze i nie myśli już dłużej logicznie, a łaknie jak powietrza choć odrobiny wolności w matni, w którą wpadł – dusi się i szamocze rwie wszystkich naokoło i... a nie... to Colette. Sahir rwie siebie.
Sahir rwie siebie.
I znowu ta bezsilna złość, aż miał szczerą ochotę potrząsnąć nim i wybić mu ze łba te idiotyczne pomysły o ile wampir nadal je choć w najmniejszym stopniu praktykował. ...jeszcze więcej. To sprawiało, że tematów do rozmowy było tylko więcej i więcej... Sahir musiał zostać w szkole, ich plan musiał się powieźć, bo jeśli coś pójdzie nie tak, to Colette niczym radosny bluszcz, któremu zabrano podporę; legnie na ziemi i zgnije. Smokom w końcu nie zabiera się ich księżniczek. Zwłaszcza tym Katedralnym. Zwłaszcza kiedy te podstawiały się wręcz tym wygłodniałym bestiom, chcąc doprowadzić je choć w ćwiartce do lepszego stanu i móc dalej dumnie osłaniać je skrzydłami. Tak też teraz Warp patrzył na wampira, jaki to nieufnie podchodził do swojego posiłku, jaki sam praktycznie podkładał się poranionemu drapieżnikowi pod nos i obracał miękkim brzuchem do góry. Każdy by się długo zastanawiał... czy ofiara nie jest chora, czy w jej żyłach nie płynie trucizna, jaką ma zamiar przekazać drapieżnikowi i zakończyć jego egzystencje w wyjątkowo agonalny sposób. A w tym... płynęła? Ta pełna iskier krew, jaka wlewała się o gardła, barwiła wargi i dziąsła, a potem miękko gnała rzez przełyk i syciła wewnątrz pozwalając od środka ciepłem wyczuć dokładnie gdzie znajduje się żołądek.
Colette nie spodziewał się, że nie spełni się nawet tak maleńkiej prośby jak wycelowanie dosłownie centymetry wyżej i warknął, prawie wyrywając rękę z objęć, kiedy kły zatopiły się w wyjątkowo unerwionym odcinku ręki. Nie wyrywał się, ta początkowa reakcja była machinalna, ale i tak jego ciało drgnęło ledwie nieznacznie, trzymane w zaskakująco silnych dłoniach jak w imadle. Syknął następnie przeciągle i nieomal przyklęknął na jednym kolenie, opierając czoło o zimny blat stołu. Bardzo bolało, ale nie chciał wychodzić na cipcie przy kochanku, którego przed chwilą dosłownie przypalał rozgrzanym do czerwoności żelazem. Dawał się dobrowolnie pożerać, zerkając kątem oka na epicentrum cichych kapnie, jakie dochodziły do niego z boku; jego krew. Ponieważ miejsce było mało komfortowe nawet dla gryzącego, niektóre krople uciekały z kącików jego ust i ciekły po jasnej brodzie albo po łokciu Cola, kilkoma kroplami barwiąc stół. Tego życiodajnego płynu miało wpłynąć niewiele, ale już od pierwszego łyka widać było zmiany w twarzy Nailah'a; zmniejszyły się cienie pod oczami, spojrzenie zrobiło się bardziej skupione a blade usta pokrywały tą specyficzną, rubinową szminką o tak cholernie upiornym wyglądzie. Poza tym... nic, więc pozostało tylko mieć nadzieje, że chociaż wewnątrz zacznie panować choć odrobinę większe ożywienie.
Chłopak odetchnął; raz i drugi, coraz płycej i przymknął powieki do połowy, czując jak przez nagły szok utraty krwi kolana ugięły się pod nim mocniej i był zmuszony pochwycić się stołu, żeby nie wyrznąć pięknego orła. Coś było wyjątkowo masochistycznego w obserwowaniu Sahira podczas tak... intymnego aktu. Tak, było w tym coś z intymności, pożeranie śniadaniowej jajecznicy nie miało w sobie takiego połączenia pomiędzy drapieżnikiem a jego ofiarą. Nie sprawiało tak namacalnie, że jeden musiał stracić, żeby drugi mógł zyskać, prosta, naturalna wymiana. Żeby było śmieszniej: Puchon od dziecka bał się strzykawek.
Aż sapnął głośniej, kiedy kły opuściły jego rękę i spojrzał na nią. Od łokcia do dłoni była praktycznie blada, jakby na moment odcięto całkowity dopływ krwi do dalszych partii, aż palce zaczęły go mrowić i miał początkowo problemy ze zginaniem ich. Natychmiastowo podźwignął się więc na zdrowej ręce i złapał Krukona za dłoń, przyciskając ją wraz ze szmatka do rany, znacznie stabilniej. Sahir nie miał mu nic do zaoferowania...? Nonsens. Colette nie był materialistą, nie chciał skarbów - jakie zresztą dobrowolnie wymiótł ogonem ze swojej komnaty, żeby zrobić miejsce ciekawskiemu, czarnemu kociakowi, któremu na górze złotych monet łapa mogła się omsknąć i przysypać o na wieki. Kto wie ilu śmiałków zginęło w taki sposób, chcąc zbliżyć się do Colette? Zwłaszcza kobiet. Chciał srebrnych krzyżyków, którym iw akcie radości przysmażał Nailah'owi policzki, chciał durnych historyjek o dostaniu się do drużyny na bani i tych mniej durnych, które opowiadały o bliznach na przedramionach. Miłość w końcu była ślepa, nie...? Tak, Miłość. Handlujcie z tym. Może było mu właśnie dobrze z ich wzajemną innością, opierająca się na zasadzie idealnej harmonii, Yin i Yan. Zbłąkany wędrowiec nie wyobrażał sobie spocząć na bardziej zielonej i łaskoczącej nos trawie, u stóp pamiątkowego głazu, postawionego tu ku chwale bożka śmierci. I chciał mu przynosić więcej patyczków, niosących na sobie pączki nierozkwitłych kwiatów, piękne muszle znalezione na brzegach plaż, pióra rajskich ptaków i spisane na urywkach pergaminu poematy. Właściwie to zwłaszcza dawanie, sprawiało mu najwięcej satysfakcji, nie chciał w zamian niczego więcej poza samym... byciem. Dlatego takim koszmarem okazała się prognoza tego, że Sahir może przestać „być”. A przynajmniej być w pobliżu.
- Bałem się, że pochłoniesz mnie całego... - parsknął, choć niewyraźnie, spoglądając na zamglone oczy kochanka i oparł powoli policzek na jego ściągniętym bliżej szyi ramieniu. - Sahir...?
Musiał go ocucić. Musiał sprawdzić czy to wystarczy czy przypadkiem nie dojdzie do momentu w którym Smok zostanie zmuszony obudzić pierwotne instynkty i poszukać drugiego dania, jakie będzie można oskubać do nieprzytomności. O czym on w ogóle myślał?! ...o ściąganiu tu kogoś w charakterze przynęty?!
Odpowiedź na pytanie, co Colette byłby w stanie zrobić dla ukochanego wydawało się być w ostatecznym rozrachunku równie przerażające.
- Czas nas goni.... To ci wystarczyło, czy mam może...?
Mógłby. Jak Bóg mu miły mógłby, ale w całej jego dziwności nie przechodziło mu to przez gardło.
Boże. Colette nic o nim nie wiedział. Cały czas uważał, że jest o czymś przekonany i nagle jedna sytuacja i ziemia osuwała mu się spod nóg. Jak Sahir radził sobie z presją? Co robił przyszpilony do muru? Jak reagował na naruszenie jego strefy osobistej? Polak zawsze sądził, że ten wolał wyżywać się na innych, tak jak przy ich pierwszych spotkaniach, kiedy wampir próbował się gdzieś dokopać, coś udowodnić, powstrzymać albo odepchnąć Puchona. Ale to nigdy nie był ten najprawdziwszy stres; ten, od którego człowiek zamienia się w zaszczute zwierze i nie myśli już dłużej logicznie, a łaknie jak powietrza choć odrobiny wolności w matni, w którą wpadł – dusi się i szamocze rwie wszystkich naokoło i... a nie... to Colette. Sahir rwie siebie.
Sahir rwie siebie.
I znowu ta bezsilna złość, aż miał szczerą ochotę potrząsnąć nim i wybić mu ze łba te idiotyczne pomysły o ile wampir nadal je choć w najmniejszym stopniu praktykował. ...jeszcze więcej. To sprawiało, że tematów do rozmowy było tylko więcej i więcej... Sahir musiał zostać w szkole, ich plan musiał się powieźć, bo jeśli coś pójdzie nie tak, to Colette niczym radosny bluszcz, któremu zabrano podporę; legnie na ziemi i zgnije. Smokom w końcu nie zabiera się ich księżniczek. Zwłaszcza tym Katedralnym. Zwłaszcza kiedy te podstawiały się wręcz tym wygłodniałym bestiom, chcąc doprowadzić je choć w ćwiartce do lepszego stanu i móc dalej dumnie osłaniać je skrzydłami. Tak też teraz Warp patrzył na wampira, jaki to nieufnie podchodził do swojego posiłku, jaki sam praktycznie podkładał się poranionemu drapieżnikowi pod nos i obracał miękkim brzuchem do góry. Każdy by się długo zastanawiał... czy ofiara nie jest chora, czy w jej żyłach nie płynie trucizna, jaką ma zamiar przekazać drapieżnikowi i zakończyć jego egzystencje w wyjątkowo agonalny sposób. A w tym... płynęła? Ta pełna iskier krew, jaka wlewała się o gardła, barwiła wargi i dziąsła, a potem miękko gnała rzez przełyk i syciła wewnątrz pozwalając od środka ciepłem wyczuć dokładnie gdzie znajduje się żołądek.
Colette nie spodziewał się, że nie spełni się nawet tak maleńkiej prośby jak wycelowanie dosłownie centymetry wyżej i warknął, prawie wyrywając rękę z objęć, kiedy kły zatopiły się w wyjątkowo unerwionym odcinku ręki. Nie wyrywał się, ta początkowa reakcja była machinalna, ale i tak jego ciało drgnęło ledwie nieznacznie, trzymane w zaskakująco silnych dłoniach jak w imadle. Syknął następnie przeciągle i nieomal przyklęknął na jednym kolenie, opierając czoło o zimny blat stołu. Bardzo bolało, ale nie chciał wychodzić na cipcie przy kochanku, którego przed chwilą dosłownie przypalał rozgrzanym do czerwoności żelazem. Dawał się dobrowolnie pożerać, zerkając kątem oka na epicentrum cichych kapnie, jakie dochodziły do niego z boku; jego krew. Ponieważ miejsce było mało komfortowe nawet dla gryzącego, niektóre krople uciekały z kącików jego ust i ciekły po jasnej brodzie albo po łokciu Cola, kilkoma kroplami barwiąc stół. Tego życiodajnego płynu miało wpłynąć niewiele, ale już od pierwszego łyka widać było zmiany w twarzy Nailah'a; zmniejszyły się cienie pod oczami, spojrzenie zrobiło się bardziej skupione a blade usta pokrywały tą specyficzną, rubinową szminką o tak cholernie upiornym wyglądzie. Poza tym... nic, więc pozostało tylko mieć nadzieje, że chociaż wewnątrz zacznie panować choć odrobinę większe ożywienie.
Chłopak odetchnął; raz i drugi, coraz płycej i przymknął powieki do połowy, czując jak przez nagły szok utraty krwi kolana ugięły się pod nim mocniej i był zmuszony pochwycić się stołu, żeby nie wyrznąć pięknego orła. Coś było wyjątkowo masochistycznego w obserwowaniu Sahira podczas tak... intymnego aktu. Tak, było w tym coś z intymności, pożeranie śniadaniowej jajecznicy nie miało w sobie takiego połączenia pomiędzy drapieżnikiem a jego ofiarą. Nie sprawiało tak namacalnie, że jeden musiał stracić, żeby drugi mógł zyskać, prosta, naturalna wymiana. Żeby było śmieszniej: Puchon od dziecka bał się strzykawek.
Aż sapnął głośniej, kiedy kły opuściły jego rękę i spojrzał na nią. Od łokcia do dłoni była praktycznie blada, jakby na moment odcięto całkowity dopływ krwi do dalszych partii, aż palce zaczęły go mrowić i miał początkowo problemy ze zginaniem ich. Natychmiastowo podźwignął się więc na zdrowej ręce i złapał Krukona za dłoń, przyciskając ją wraz ze szmatka do rany, znacznie stabilniej. Sahir nie miał mu nic do zaoferowania...? Nonsens. Colette nie był materialistą, nie chciał skarbów - jakie zresztą dobrowolnie wymiótł ogonem ze swojej komnaty, żeby zrobić miejsce ciekawskiemu, czarnemu kociakowi, któremu na górze złotych monet łapa mogła się omsknąć i przysypać o na wieki. Kto wie ilu śmiałków zginęło w taki sposób, chcąc zbliżyć się do Colette? Zwłaszcza kobiet. Chciał srebrnych krzyżyków, którym iw akcie radości przysmażał Nailah'owi policzki, chciał durnych historyjek o dostaniu się do drużyny na bani i tych mniej durnych, które opowiadały o bliznach na przedramionach. Miłość w końcu była ślepa, nie...? Tak, Miłość. Handlujcie z tym. Może było mu właśnie dobrze z ich wzajemną innością, opierająca się na zasadzie idealnej harmonii, Yin i Yan. Zbłąkany wędrowiec nie wyobrażał sobie spocząć na bardziej zielonej i łaskoczącej nos trawie, u stóp pamiątkowego głazu, postawionego tu ku chwale bożka śmierci. I chciał mu przynosić więcej patyczków, niosących na sobie pączki nierozkwitłych kwiatów, piękne muszle znalezione na brzegach plaż, pióra rajskich ptaków i spisane na urywkach pergaminu poematy. Właściwie to zwłaszcza dawanie, sprawiało mu najwięcej satysfakcji, nie chciał w zamian niczego więcej poza samym... byciem. Dlatego takim koszmarem okazała się prognoza tego, że Sahir może przestać „być”. A przynajmniej być w pobliżu.
- Bałem się, że pochłoniesz mnie całego... - parsknął, choć niewyraźnie, spoglądając na zamglone oczy kochanka i oparł powoli policzek na jego ściągniętym bliżej szyi ramieniu. - Sahir...?
Musiał go ocucić. Musiał sprawdzić czy to wystarczy czy przypadkiem nie dojdzie do momentu w którym Smok zostanie zmuszony obudzić pierwotne instynkty i poszukać drugiego dania, jakie będzie można oskubać do nieprzytomności. O czym on w ogóle myślał?! ...o ściąganiu tu kogoś w charakterze przynęty?!
Odpowiedź na pytanie, co Colette byłby w stanie zrobić dla ukochanego wydawało się być w ostatecznym rozrachunku równie przerażające.
- Czas nas goni.... To ci wystarczyło, czy mam może...?
Mógłby. Jak Bóg mu miły mógłby, ale w całej jego dziwności nie przechodziło mu to przez gardło.
- Sahir Nailah
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Wto Kwi 14, 2015 12:06 pm
Misja wykonana, szmatka wręczona (pierwszeństwo myśli dla Smoka, zawsze dla Smoka!), a tyś powrócił do opierania się o stół i przysiadłeś na łydkach, na których odzyskałeś większą część spokoju dla błędnika, co nadal chciał ci wariować – obraz się rozjaśniał (no wreszcie!), otoczenie nabierało na wyraźności, tak jak i pozostałe zmysły, nie tylko ten odpowiedzialny za wyłapywanie obrazu, zaczęły ruszać z kopyta – powolutku, teraz już mogłeś je posegregować, teraz nie waliły w ciebie jak w pierwszej chwili, łącząc się z bólem, który zginał cię w pół – wszystko się uspakajało i wracało na swoje naturalne tory, czemu poddawałeś się z wielką ulgą. Nawet oddech w końcu sprowadził się do w miarę równomiernych, płytszych uniesień klatkie piersiowej i gładko układały się myśli, wyciągane z głębokich kłębów dymu, które snuły się po dnie studni, w jakiej trwał zanużony.
Nic nie było tak, jak powinno być.
Czarnowłosy przejechał językiem po wargach, zbierając drogocenne krople, które nieopatrznie uciekły mu przy posiłku, który elektrycznymi impulsami rozchodził się teraz po jego ciele, napełniając kończyny wigorem niezbędnym do poruszania się, bez którego twoje podniesienie się stąd było bardzo wątpliwą możliwością i chyba potrzeba by było konia pociągowego (trolololo), żeby go stąd wyciągnąć. Nie mógł sobie pozwolić na luksusy takie, jak leżenie. Zadrżał, wyciągając odrętwiałą rękę powoli wypełnianą minimalną dawką krwi, by objąć Coletta, który przylgnął do niego policzkiem i uniósł się, wyciągając spod siebie nogi, aby opuścić je po obu stronach chłopaka trzymanego przy sobie, z krańców stołu, na którym dotąd się mościł, przygotowując się do zejścia – wzrok zabłądził mu na drzwi, zamknięte. Bardzo się darł? Ile czasu minęło? Już, powinni biec? Będziesz musiał wejść do szkoły tajemnym przejściem, żeby cię nikt nie zauważył, musisz się umyć, dopiero potem znaleźć profesora... najlepiej profesora Flitwicka... tym nie mniej niech będzie, że jakiegokolwiek, byle był jakiś profesor, któremu będziesz mógł opowiedzieć nieszczęśliwą historię. Dobrze, że tak czy siak jesteś blady, będzie widać, jakiś przerażony, jakiś biedny, jakiś głodny... wszystko trzeba przedstawić tak, żeby było jak najbardziej wiarygodne, ta bajka, którą im sprzedasz, ten teatr, ma się zamienić w ich rzeczywistość.
Tylko Ty, Colette i Caroline Rockers będziecie chować rzeczywistość... i pan Regulus Black, rzecz jasna, o którego jednak pojawieniu się i zręcznym wymignięciu od konsekwencji Nailah niemal zapomniał... NIEMAL. Okazuje się jednak, że był ktoś, na którego maska mogła nie zadziałać... ale znowu – wszystko i tak trzeba było zdać na zwykły, pierdolony fart. Zobaczymy, czy Matka Coletta, ta miła Fortuna promieniująca jasnym światłem, którego nie potrafiłeś pochwycić, dla Jego dobra wesprze i ciebie.
- Jest... - Długi czas milczałeś, zanim w końcu udało ci się wykrztusić jakieś słowo z gardła. - Jest w porządku... - Odsunąłeś go lekko od siebie, by sięgnąć po misę z wodą i zanurzyć w niej dłonie, by przepłukać twarz – było tu zimno, teraz naprawdę miałeś wrażenie, że było tu piekielnie, piekielnie zimno i jedyne, o czym marzyłeś, to łóżko i sen. Nieskończona ilość snu... Nawet jeśli miałaby być bez łóżka, byłeś w stanie położyć się nawet na żwirze i spać jak kamień, byle tylko nie musieć otwierać powiek. Potrząsnąłeś dłonią, by strącić krople wody z posklejanych, czarnych kosmyków i w końcu, po minucie kolejnego zastoju, zdecydowałeś się zsunąć na podłogę. Kolana same się pod tobą ugięły i z pewnością byś upadł, gdybyś nie wspomógł się asekuracją podparcia w postaci stołu – jeszcze nie bardzo czułeś nogi, po których przechodziło ci co rusz nieprzyjemne mrowienie, powszechnie nazywane "mrówkami" – to dobrze, to był znak, że jednak nie uległy żadnemu uszkodzeniu pod tym drzewem i zaczynało do nich dochodzić krążenie. Wampir dźwignął się w końcu w górę i z ciężkim odetchnięciem powiódł wzrokiem dookoła, by zatrzymać się na Colettcie.
Byłoby kłamstwem powiedzieć, że wszystko to stało się dzięki i przez Smoka Katedralnego – wszystko stało się przez Władcę Nocy, który wypowiedział wojnę gatunkowie ludzkiemu, który błędnie podszedł do niego ze wzgardą, traktując jak pierwszego lepszego wampira – bardzo, bardzo błędnie – najwyraźniej nie było mądrego, który by zamachał rękoma i ich powstrzymał, nawet Dumbledore milczał, o którego uwagi tyle czasu starał się zabiegać – jedyna osoba, tak naprawdę, która mogła mu pomóc. Tylko, na dobrą sprawę, cóż ten starzec mógł zrobić? Nie istniało zaklęcie, które pozwoliłoby mu na zmienienie myślenia wszystkich ludzi, bardzo banalnego i płytkiego myślenia... Dziwne, że to, co dla większości obrzydliwe i obiektem wszelakiego strachu, u pojedynczych jednostek zamieniało się w fascynację – o, na przykład u takiego Coletta, którego próby zrozumienia zabierały Sahirowi mnóstwo myśli, okupując je coraz bardziej – miał wrażenie, że powinien nad tym zapanować, inaczej skarze samego siebie na jakąś niezdrową obsesję, która będzie go ściągać każdej chwili do Puchona i nakazywać przesiadywać przy nim godzinami, stapiając się wraz z jego cieniem – odkrywał równie wyraźnie, że nie bardzo miał większa ochotę na ograniczanie tego. No właśnie – pazerność. Było w tym wiele pazerności, zaś w całym tym wydarzeniu, we wszystkich emocjach, które się między nimi dzisiaj rozwinęły, było wiele błędności. Nailah miał nadzieję, że to się zmieni. Że ON się zmieni – że uda mu się otrząsnąć, że znajdzie jakąś większą głębie w samym sobie, nawet jeśli nie było to zbyt łatwe i wymagało pewnej rzeczy, której dotąd unikał ponad wszystko inne – analizy samego siebie.
- Wszystko pod kontrolą. - Wygiąłeś nawet minimalnie wargi w górę, mierząc go zmęczonym spojrzeniem. - Jest dobrze, Colette. Jest dobrze. - Rzecz jasna: "względnie dobrze", w końcu trudno mówić o rewelacyjnym samopoczuciu... gdy znajdowało się w takim, a nie innym stanie, ale w porównaniu do tego, co było jeszcze przed paroma minutami, to teraźniejsze samopoczucie wampira można by było przyrównać do wniebowzięcia. Minuty ciszy rozwlekały się pomiędzy nimi, odwlekając chwilę pożegnania, zezwalając im po prostu trwać przy sobie bez zbędnych słów - lub może były one właśnie bardzo potrzebne? - Ten... płaszcz... zostaw go przy tych beczkach, jutro go zabiorę. Pójdę przodem. - Odbił się o kantu stołu, kiedy miał już pewność, że wszystko w nim funkcjonuje jak trzeba i może bez obaw o wywinięcie orła chodzić i skierował się do drzwi, przy których się zatrzymał z dłonią zawieszoną na klamce.
- Wiesz... to prawda, że zabiłem ich za krzywe spojrzenie. - Odwrócił się, by spojrzeć w oczy Coletta. - Nie mogłem znieść tego jak każdego dnia śledziły mnie spojrzenia pogardy i nienawiści. Ale teraz... to już mało istotne. - Otworzył drzwi i oderwawszy otchłań od Coletta wyszedł na zewnątrz, by zniknąć w szarości dnia o niebie nakrytego pierzyną chmur.
[z/t]
Nic nie było tak, jak powinno być.
Czarnowłosy przejechał językiem po wargach, zbierając drogocenne krople, które nieopatrznie uciekły mu przy posiłku, który elektrycznymi impulsami rozchodził się teraz po jego ciele, napełniając kończyny wigorem niezbędnym do poruszania się, bez którego twoje podniesienie się stąd było bardzo wątpliwą możliwością i chyba potrzeba by było konia pociągowego (trolololo), żeby go stąd wyciągnąć. Nie mógł sobie pozwolić na luksusy takie, jak leżenie. Zadrżał, wyciągając odrętwiałą rękę powoli wypełnianą minimalną dawką krwi, by objąć Coletta, który przylgnął do niego policzkiem i uniósł się, wyciągając spod siebie nogi, aby opuścić je po obu stronach chłopaka trzymanego przy sobie, z krańców stołu, na którym dotąd się mościł, przygotowując się do zejścia – wzrok zabłądził mu na drzwi, zamknięte. Bardzo się darł? Ile czasu minęło? Już, powinni biec? Będziesz musiał wejść do szkoły tajemnym przejściem, żeby cię nikt nie zauważył, musisz się umyć, dopiero potem znaleźć profesora... najlepiej profesora Flitwicka... tym nie mniej niech będzie, że jakiegokolwiek, byle był jakiś profesor, któremu będziesz mógł opowiedzieć nieszczęśliwą historię. Dobrze, że tak czy siak jesteś blady, będzie widać, jakiś przerażony, jakiś biedny, jakiś głodny... wszystko trzeba przedstawić tak, żeby było jak najbardziej wiarygodne, ta bajka, którą im sprzedasz, ten teatr, ma się zamienić w ich rzeczywistość.
Tylko Ty, Colette i Caroline Rockers będziecie chować rzeczywistość... i pan Regulus Black, rzecz jasna, o którego jednak pojawieniu się i zręcznym wymignięciu od konsekwencji Nailah niemal zapomniał... NIEMAL. Okazuje się jednak, że był ktoś, na którego maska mogła nie zadziałać... ale znowu – wszystko i tak trzeba było zdać na zwykły, pierdolony fart. Zobaczymy, czy Matka Coletta, ta miła Fortuna promieniująca jasnym światłem, którego nie potrafiłeś pochwycić, dla Jego dobra wesprze i ciebie.
- Jest... - Długi czas milczałeś, zanim w końcu udało ci się wykrztusić jakieś słowo z gardła. - Jest w porządku... - Odsunąłeś go lekko od siebie, by sięgnąć po misę z wodą i zanurzyć w niej dłonie, by przepłukać twarz – było tu zimno, teraz naprawdę miałeś wrażenie, że było tu piekielnie, piekielnie zimno i jedyne, o czym marzyłeś, to łóżko i sen. Nieskończona ilość snu... Nawet jeśli miałaby być bez łóżka, byłeś w stanie położyć się nawet na żwirze i spać jak kamień, byle tylko nie musieć otwierać powiek. Potrząsnąłeś dłonią, by strącić krople wody z posklejanych, czarnych kosmyków i w końcu, po minucie kolejnego zastoju, zdecydowałeś się zsunąć na podłogę. Kolana same się pod tobą ugięły i z pewnością byś upadł, gdybyś nie wspomógł się asekuracją podparcia w postaci stołu – jeszcze nie bardzo czułeś nogi, po których przechodziło ci co rusz nieprzyjemne mrowienie, powszechnie nazywane "mrówkami" – to dobrze, to był znak, że jednak nie uległy żadnemu uszkodzeniu pod tym drzewem i zaczynało do nich dochodzić krążenie. Wampir dźwignął się w końcu w górę i z ciężkim odetchnięciem powiódł wzrokiem dookoła, by zatrzymać się na Colettcie.
Byłoby kłamstwem powiedzieć, że wszystko to stało się dzięki i przez Smoka Katedralnego – wszystko stało się przez Władcę Nocy, który wypowiedział wojnę gatunkowie ludzkiemu, który błędnie podszedł do niego ze wzgardą, traktując jak pierwszego lepszego wampira – bardzo, bardzo błędnie – najwyraźniej nie było mądrego, który by zamachał rękoma i ich powstrzymał, nawet Dumbledore milczał, o którego uwagi tyle czasu starał się zabiegać – jedyna osoba, tak naprawdę, która mogła mu pomóc. Tylko, na dobrą sprawę, cóż ten starzec mógł zrobić? Nie istniało zaklęcie, które pozwoliłoby mu na zmienienie myślenia wszystkich ludzi, bardzo banalnego i płytkiego myślenia... Dziwne, że to, co dla większości obrzydliwe i obiektem wszelakiego strachu, u pojedynczych jednostek zamieniało się w fascynację – o, na przykład u takiego Coletta, którego próby zrozumienia zabierały Sahirowi mnóstwo myśli, okupując je coraz bardziej – miał wrażenie, że powinien nad tym zapanować, inaczej skarze samego siebie na jakąś niezdrową obsesję, która będzie go ściągać każdej chwili do Puchona i nakazywać przesiadywać przy nim godzinami, stapiając się wraz z jego cieniem – odkrywał równie wyraźnie, że nie bardzo miał większa ochotę na ograniczanie tego. No właśnie – pazerność. Było w tym wiele pazerności, zaś w całym tym wydarzeniu, we wszystkich emocjach, które się między nimi dzisiaj rozwinęły, było wiele błędności. Nailah miał nadzieję, że to się zmieni. Że ON się zmieni – że uda mu się otrząsnąć, że znajdzie jakąś większą głębie w samym sobie, nawet jeśli nie było to zbyt łatwe i wymagało pewnej rzeczy, której dotąd unikał ponad wszystko inne – analizy samego siebie.
- Wszystko pod kontrolą. - Wygiąłeś nawet minimalnie wargi w górę, mierząc go zmęczonym spojrzeniem. - Jest dobrze, Colette. Jest dobrze. - Rzecz jasna: "względnie dobrze", w końcu trudno mówić o rewelacyjnym samopoczuciu... gdy znajdowało się w takim, a nie innym stanie, ale w porównaniu do tego, co było jeszcze przed paroma minutami, to teraźniejsze samopoczucie wampira można by było przyrównać do wniebowzięcia. Minuty ciszy rozwlekały się pomiędzy nimi, odwlekając chwilę pożegnania, zezwalając im po prostu trwać przy sobie bez zbędnych słów - lub może były one właśnie bardzo potrzebne? - Ten... płaszcz... zostaw go przy tych beczkach, jutro go zabiorę. Pójdę przodem. - Odbił się o kantu stołu, kiedy miał już pewność, że wszystko w nim funkcjonuje jak trzeba i może bez obaw o wywinięcie orła chodzić i skierował się do drzwi, przy których się zatrzymał z dłonią zawieszoną na klamce.
- Wiesz... to prawda, że zabiłem ich za krzywe spojrzenie. - Odwrócił się, by spojrzeć w oczy Coletta. - Nie mogłem znieść tego jak każdego dnia śledziły mnie spojrzenia pogardy i nienawiści. Ale teraz... to już mało istotne. - Otworzył drzwi i oderwawszy otchłań od Coletta wyszedł na zewnątrz, by zniknąć w szarości dnia o niebie nakrytego pierzyną chmur.
[z/t]
- Colette Warp
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Sro Kwi 15, 2015 1:37 pm
Bardzo długi czas stał jeszcze oparty lędźwiami o ciężki stół, nie mogąc oderwać wzroku od drzwi w których ostatni raz widział ledwo wlokącego się, pół-nagiego wampira. Jak on zamierzał niezauważony przedrzeć się do szkoły...? Ile czasu zajmie mu ogarnięcie się do stanu, w którym wreszcie będzie przekonujący w swoich kłamstwach...? Czy wprowadzi w zeznaniach jeszcze jakieś dodatkowe zmiany...? I przede wszystkim, czy Puchon nie znajdzie Go zemdlonego sto metrów stąd - mimo wszelkich zapewnień Sahira jak bardzo jest już w porządku i jak bardzo da sobie z tym wszystkim radę.
Oderwał na moment szmatkę od puszczonej bezwładnie ręki i obserwował czy dwie dziurki na nowo nie nabiegają krwią. Nabiegały, więc na powrót je zasłonił. To w sumie dobrze, musiał zachować jakiś znaczący odstęp czasu pomiędzy ich opuszczaniem tego miejsca. Pomiędzy ich pojawieniem się na korytarzach. No i przede wszystkim... do czasu uspokojenia się tej sprawy, nie mogli ze sobą rozmawiać, widywać się, a już tym bardziej umawiać gdziekolwiek. Ich spotkanie tutaj mogło być w najgorszym z możliwych scenariuszy, przypuszczalnie ostatnim, a ta myśl wcale nie poprawiała zdezelowanej formy umysłu Warpa. Chłopak trawił wewnątrz ostatnie słowa wampira, konfrontując je z własnymi, których urywki pamiętał; wtedy pod drzewem, kiedy dał się ponieść emocjom.
A więc Sahir faktycznie zebrał w ręce życia kilkorga ludzi z błahych powodów... Wybrał nienawiść, zamiast pokazania swojej wyższości ponad nimi; swego rodzaju... dojrzałej wyższości. Zdenerwował się jak dziecko, które teraz już nawet nie chciało słuchać przeprosin. Nic to nie zmieniało, bo Colette nie zamierzał za nikogo przepraszać, a już tym bardziej za brać uczniowską. Ale mimo wszystko nadal uważał, że wampir po prostu dał się wykorzystać, i to nie przez Collinsów, o których sprawie Warp kompletnie nie miał pojęcia, ale przez własne emocje.
”Jest dobrze, Colette...?
Wcale nie było „dobrze”. Wcale nie odpowiadało mu traktowanie go jak dziecko, którego zakrywano kloszem łaski nie zwracania uwagi na zwariowany świat dorosłych, gdzie była śmierć, zniszczenie i zarazy, od środka pokrywając klosz ślicznym obrazkami i podsuwając dziecku kolejne klocki, żeby ten nie daj Bóg się nie znudził i nie szukał przygód poza swoją klatką. Trudno... już wyjrzał i już wstrząsnęło to nim wystarczająco, by pomóc się z tym wszystkim zmierzyć. Ale niech będzie.... rozpuści plotki. Będzie mówił to wszystkim, tak, by źródło pogłosek było kompletnie nie do namierzenia. Już nawet wiedział, gdzie zacznie.
Zerknął znowu na swoją rękę, ale tym razem ranki wyglądały lepiej, były delikatnie zaleczone, a dziurki zastąpiły wystające strupki. Opuścił więc rękaw koszuli i w miarę możliwości poprawił wygląd szaty, na ten moment nie kłopocząc się absolutnie brudnym i upapranym w krwi i ziemi płaszczu. Miał w końcu jeszcze coś do zrobienia, zanim dokładnie wbije sobie w głowę plan wydarzeń, jaki wymyślił i poddał Sahirowi pod ocenę. Musiał jeszcze przedrzeć się przez błonia, omijać nauczycieli i obszar starego dębu i przedrzeć się jakoś do altanki, która znajdowała się na wzniesieniu niedaleko jeziora. Miejsce na ognisko pod zadaszeniem wydawało się być lepszym pomysłem niż spalenie dwóch magicznych artefaktów, niż kominek w Pokoju Wspólnym.
Chłopak pocieszał się już tylko jednym cytatem, jakiego pochodzenie trudno było mu na tę chwilę dokładnie określić:
Długo powtarzane kłamstwo w końcu staje się prawdą.
z/t
Oderwał na moment szmatkę od puszczonej bezwładnie ręki i obserwował czy dwie dziurki na nowo nie nabiegają krwią. Nabiegały, więc na powrót je zasłonił. To w sumie dobrze, musiał zachować jakiś znaczący odstęp czasu pomiędzy ich opuszczaniem tego miejsca. Pomiędzy ich pojawieniem się na korytarzach. No i przede wszystkim... do czasu uspokojenia się tej sprawy, nie mogli ze sobą rozmawiać, widywać się, a już tym bardziej umawiać gdziekolwiek. Ich spotkanie tutaj mogło być w najgorszym z możliwych scenariuszy, przypuszczalnie ostatnim, a ta myśl wcale nie poprawiała zdezelowanej formy umysłu Warpa. Chłopak trawił wewnątrz ostatnie słowa wampira, konfrontując je z własnymi, których urywki pamiętał; wtedy pod drzewem, kiedy dał się ponieść emocjom.
A więc Sahir faktycznie zebrał w ręce życia kilkorga ludzi z błahych powodów... Wybrał nienawiść, zamiast pokazania swojej wyższości ponad nimi; swego rodzaju... dojrzałej wyższości. Zdenerwował się jak dziecko, które teraz już nawet nie chciało słuchać przeprosin. Nic to nie zmieniało, bo Colette nie zamierzał za nikogo przepraszać, a już tym bardziej za brać uczniowską. Ale mimo wszystko nadal uważał, że wampir po prostu dał się wykorzystać, i to nie przez Collinsów, o których sprawie Warp kompletnie nie miał pojęcia, ale przez własne emocje.
”Jest dobrze, Colette...?
Wcale nie było „dobrze”. Wcale nie odpowiadało mu traktowanie go jak dziecko, którego zakrywano kloszem łaski nie zwracania uwagi na zwariowany świat dorosłych, gdzie była śmierć, zniszczenie i zarazy, od środka pokrywając klosz ślicznym obrazkami i podsuwając dziecku kolejne klocki, żeby ten nie daj Bóg się nie znudził i nie szukał przygód poza swoją klatką. Trudno... już wyjrzał i już wstrząsnęło to nim wystarczająco, by pomóc się z tym wszystkim zmierzyć. Ale niech będzie.... rozpuści plotki. Będzie mówił to wszystkim, tak, by źródło pogłosek było kompletnie nie do namierzenia. Już nawet wiedział, gdzie zacznie.
Zerknął znowu na swoją rękę, ale tym razem ranki wyglądały lepiej, były delikatnie zaleczone, a dziurki zastąpiły wystające strupki. Opuścił więc rękaw koszuli i w miarę możliwości poprawił wygląd szaty, na ten moment nie kłopocząc się absolutnie brudnym i upapranym w krwi i ziemi płaszczu. Miał w końcu jeszcze coś do zrobienia, zanim dokładnie wbije sobie w głowę plan wydarzeń, jaki wymyślił i poddał Sahirowi pod ocenę. Musiał jeszcze przedrzeć się przez błonia, omijać nauczycieli i obszar starego dębu i przedrzeć się jakoś do altanki, która znajdowała się na wzniesieniu niedaleko jeziora. Miejsce na ognisko pod zadaszeniem wydawało się być lepszym pomysłem niż spalenie dwóch magicznych artefaktów, niż kominek w Pokoju Wspólnym.
Chłopak pocieszał się już tylko jednym cytatem, jakiego pochodzenie trudno było mu na tę chwilę dokładnie określić:
Długo powtarzane kłamstwo w końcu staje się prawdą.
z/t
- Martin Fleur
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Czw Cze 25, 2015 10:56 am
Martin lazł przez dziedziniec. Jeszcze nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Znaczy, w teorii był umówiony z Birdy w cieplarni nr. 3. W sumie, dlaczego akurat tam? W tej jednej, opuszczonej i nieużywanej? Czyżby znowu chciała namawiać go do sadzenia zioła w szkole?
Idiotyzm, jak można robić coś takiego w Hogwarcie. Na szczęście Martin pomyślał i swoją plantację zorganizował w Zakazanym Lesie, z dala od wścibskich oczu i chcących podkraść jego plony ludzi. No, poza Hagridem. Jemu wolno, ale tylko jemu.
I tak szedł.
Właściwie to człapał.
Dostawiał jedną nogę do drugiej.
...
Cokolwiek.
Tup, tup, tup, tup.
Bardzo powoli przemieszczał się w stronę umówionego miejsca, jednak coś spowodowało, że przestał się na czymkolwiek skupiać. Młodociane gryfonki. Młodociane ślizgonki. Wszystkie młode w szkole. Młode, piękne, niestety niechętne. Tak to jest, jak się nie myje, sorki Martin. No ale zawsze można chociaż zerknąć. A to już zdarzało się częściej. No piękne widoki, zupełnie, jakby oglądał maślane bułeczki w piekarni. Szkoda, że nie miał choć chwili dłużej. Może by nawet podszedł? Wyciągnął pełzającego po labiryncie jego dredów robaka i rzucił za siebie. Już po niedługim czasie wreszcie dotarł do swojego celu. Tylko, że siory jeszcze nie było. A to podobno on się zawsze spóźniał.
Idiotyzm, jak można robić coś takiego w Hogwarcie. Na szczęście Martin pomyślał i swoją plantację zorganizował w Zakazanym Lesie, z dala od wścibskich oczu i chcących podkraść jego plony ludzi. No, poza Hagridem. Jemu wolno, ale tylko jemu.
I tak szedł.
Właściwie to człapał.
Dostawiał jedną nogę do drugiej.
...
Cokolwiek.
Tup, tup, tup, tup.
Bardzo powoli przemieszczał się w stronę umówionego miejsca, jednak coś spowodowało, że przestał się na czymkolwiek skupiać. Młodociane gryfonki. Młodociane ślizgonki. Wszystkie młode w szkole. Młode, piękne, niestety niechętne. Tak to jest, jak się nie myje, sorki Martin. No ale zawsze można chociaż zerknąć. A to już zdarzało się częściej. No piękne widoki, zupełnie, jakby oglądał maślane bułeczki w piekarni. Szkoda, że nie miał choć chwili dłużej. Może by nawet podszedł? Wyciągnął pełzającego po labiryncie jego dredów robaka i rzucił za siebie. Już po niedługim czasie wreszcie dotarł do swojego celu. Tylko, że siory jeszcze nie było. A to podobno on się zawsze spóźniał.
- Birdie Fleur
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Czw Cze 25, 2015 8:44 pm
Biegła przez szkolne korytarze, przy okazji taranując kilku pierwszorocznych Puchonów. Jeden z nich (oczywiście ten najwyższy) próbował nawet na nią za to naszczekać, ale widząc niewzruszoną minę poddał się i ruszył dalej. Już po chwili znajdowała się poza murami zamku i spokojniejszym krokiem skierowała się w stronę cieplarni. Była trochę spóźniona, ale nie do końca się tym przejmowała - dla odmiany to braciszek mógł trochę na nią poczekać. Znali się dopiero rok, a Martin już niejednokrotnie zaszedł jej za skórę. Mimo to czuła, że chłopak jest dla niej w jakiś sposób ważny. Nie wiedziała, czy liczyły się tutaj więzi rodzinne, czy zwyczajne przyciąganie charakterów, ale nie opuszczała jej pewność, że łączące ich uczucie nie było przypadkowe.
- Cześć! - rzuciła luźno wychylając się zza jego pleców. Rzecz jasna jak słońce - nie miała zamiaru go wystraszyć! Skradała się czystym przypadkiem. Teraz wystarczyło uśmiechnąć się serdecznie, kiedy nie będzie ukrywał zażenowania, albo uniknąć szybkiego kuksańca w kolano, albo... albo co? Oboje byli dość nieprzewidywalni.
- Cześć! - rzuciła luźno wychylając się zza jego pleców. Rzecz jasna jak słońce - nie miała zamiaru go wystraszyć! Skradała się czystym przypadkiem. Teraz wystarczyło uśmiechnąć się serdecznie, kiedy nie będzie ukrywał zażenowania, albo uniknąć szybkiego kuksańca w kolano, albo... albo co? Oboje byli dość nieprzewidywalni.
- Martin Fleur
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Sro Lip 08, 2015 7:42 pm
Czekając na siostrę zaliczył kilka rundek po miejscu w którym się znajdował. Nie do końca rozumiał dlaczego opuszczono cieplarnię. Gdyby się nią trochę zająć. Uszczelnić ściany, odmalować... kilka galeonów i Martin brałby tę robotę w ciemno. W końcu lepsze to niż nauka historii mag... a nie, przecież on się nie uczy.
Nie do końca wiedział co ze sobą zrobić. Chyba nigdy nie zdarzyło się, żeby to on był pierwszym na miejscu. Zazwyczaj musiał doganiać swoich znajomych bo tym nie chciało się dłużej na niego czekać. Tak więc stał na środku pomieszczenia i wgapiał w rozbitą doniczkę leżącą na podłodze. Jedyne o czym myślał było pojawienie się w zakazanym lesie przy swoich uprawach. No i ewentualne zbiory, kto wie.
I wtedy stało się to. Małe czarnowłose stworzonko wyskoczyło zza pleców Martina z okrzykiem.
- KURWASZMAĆ. - Wydarł się tak, że słyszeli go pewnie w samym Azkabanie. - Czego chciałaś? - Mówił zezując to na nią to na rozbitą doniczkę.
Może by tak zagadać do którejś z tych dziewczyn na dziedzińcu?
Nie do końca wiedział co ze sobą zrobić. Chyba nigdy nie zdarzyło się, żeby to on był pierwszym na miejscu. Zazwyczaj musiał doganiać swoich znajomych bo tym nie chciało się dłużej na niego czekać. Tak więc stał na środku pomieszczenia i wgapiał w rozbitą doniczkę leżącą na podłodze. Jedyne o czym myślał było pojawienie się w zakazanym lesie przy swoich uprawach. No i ewentualne zbiory, kto wie.
I wtedy stało się to. Małe czarnowłose stworzonko wyskoczyło zza pleców Martina z okrzykiem.
- KURWASZMAĆ. - Wydarł się tak, że słyszeli go pewnie w samym Azkabanie. - Czego chciałaś? - Mówił zezując to na nią to na rozbitą doniczkę.
Może by tak zagadać do którejś z tych dziewczyn na dziedzińcu?
- Birdie Fleur
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Sro Lip 08, 2015 8:48 pm
Prawdę powiedziawszy Birdie nie spodziewała się, że w jakikolwiek sposób uda jej się zaskoczyć brata. Być może miała szczęście, być może od nieustannego palenia zielska praca jego mózgu i ciała gwałtownie zwolniła, o ile w jego przypadku w ogóle dało się wskoczyć na niższy poziom myślenia. Słysząc paniczny krzyk gwałtownie zakryła mu usta ręką.
- Spokojnie, ptysiu mój miętowy. Nie wab kogo nie potrzeba, drzewa mają uszy. - odsunęła się na krok, zamknęła za sobą szklane drzwiczki i rozejrzała. Przez dłuższy moment milczała, jakby zastanawiała się nad jego pytaniem, po czym wreszcie zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu i wydusiła z siebie krótkie - Zastanawiałeś się już może... - cmoknęła - Co będziemy robić za pół roku? Kiedy w skończymy Hogwart?
Zdawało się, że jest trochę zmieszana.
- Spokojnie, ptysiu mój miętowy. Nie wab kogo nie potrzeba, drzewa mają uszy. - odsunęła się na krok, zamknęła za sobą szklane drzwiczki i rozejrzała. Przez dłuższy moment milczała, jakby zastanawiała się nad jego pytaniem, po czym wreszcie zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu i wydusiła z siebie krótkie - Zastanawiałeś się już może... - cmoknęła - Co będziemy robić za pół roku? Kiedy w skończymy Hogwart?
Zdawało się, że jest trochę zmieszana.
- Mistrz Gry
Re: Nieużywana cieplarnia nr 3
Pon Sie 03, 2015 12:02 pm
Kończę sesję pomiędzy Birdie a Martinem z powodu braku Martina.
[z/t x2]
[z/t x2]
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach