Go down
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Lis 23, 2015 9:45 pm
Smutna różnica – próżno w niej szukać kolorowej nici szczęścia, która oplotłaby się wokół palca i stworzyła dwie obrączki – dla niego i dla niego – jeden z nich już ją założył – szedł przyglądając się swojej dłoni, tak łagodnie wciąż uśmiechnięty, z którym to uśmiechem chyba nikt by go nie poznał – nie tego smutnego gbura, agresora, który częstokroć najpierw przemawiał pięściami, potem ewentualnie poprawił kopniakiem i dla odwal się mógł przemówić w ostateczności, by stwierdzić, że przeciwnik nawet nie był tego wart – teraz tego wszystkiego nie było – nie było agresji, nie było niepokoju, nie było stresu ani bólu – wszystkie zostały przepędzone przez kolorową obrączkę zawiązaną przez Fortunę i wręczoną mu przez Coletta – było mu obojętne, dokąd go zaprowadzi, czy zechce zamieszkać na ponurej wyspie, na której wszystko milkło na zawołanie, tylko w oceanie potwór mocniej rozświetlał błękitne światełko podobne świetlikowi, czy może to on się przeprowadzi na stałe do ogrodu, albo zostanie w jakimś przytułku przy arenie – może przyjdzie mu zostać zapomnianą, zakurzoną lalką na komodzie, obok której obserwatorzy wciąż będą obojętnie przechodzić? - opcji było nieskończenie wiele, tak jak nieskończenie wielki był ich barwny świat, który, powiem to szczerze, aktualnie mienił się tam ponętnie intensywnymi barwami, że w zachwycie światem Nailah nawet nie dostrzegł zmiany w zachowaniu swego towarzysza – tak uważnie wysłuchał jego opowieści o tajnikach korytarzy i mieszkaniu w przeklętych podziemiach, których nie cierpiał – ale z nim nagle wydawały się jaśniejsze i przytulniejsze, nie przeszkadzało mu wchodzenie w ich ciasne odmęty zamykające niebo nad głową, opisane surowym jarzmem skończoności – wysłuchał o głaskaniu groszki, którą smyrnął palcami, gotów sam to wypróbować, podszedł do Skrzatów i kucnął przy nich, prosząc ich o wodę z jeszcze cieplejszym i spokojniejszym uśmiechem, wchodząc na swoje Wyżej – tylko jak na złość, spodziewał się, że Colette tam będzie – nie było go – został Niżej, a On nawet tego nie zauważył, tak bardzo zaparło mu dech w piersi wszystko, co zaczęło go otaczać – mówi się, że wampiry są w stanie dostrzegać nawet więcej kolorów, niż ludzie, że dostrzegają więcej szczegółów, bo każdy z ich zmysłów jest bardziej wyostrzony – jeśli tak, to znaczy, ze chyba do spełnienia tego cudu i wyniesienia tych przymiotów ponad przeciętność potrzebował po prostu odpowiedniego zapalnika – kogoś, kto sięgnie do niego, Bestii z Głębin, dłonią i nie przejmie się początkowymi poranieniami dłoni – wyciagnie stworzenie znające tylko ciemność ku słońcu... temu cudownemu lizakowi, który można było lizać krańcami zmysłów, wiedząc, że jest piękne choćby dlatego, że jest po prostu Słońcem – Słońcem współdzielonym pod jednym, cudownym błękitem nieba ze Smokiem Katedralnym, którego nie dało się zastąpić, którego nie dało się podrobić – odebrał od Skrzatów przydział butelek z wodą i skierował się spowrotem do Coletta, czując się... wolnym. Dopiero posiadając tą obrączkę poczuł się wolny – i znów – zachłyśniety kolejnym doznaniem na tyle, by nie dostrzec, że Smok tej plecionej z barwnych nitek obrączki na swój palec nie wsunął, a za jego ramionami Śmierć rozwinęła skrzydła, odtrącona lekkością tego, którego zawsze za bark trzymała – Czarna Kulka tak mocno przyssała się do Słoneczka, że chyba aż przydusiła jego promienie – kompletnie nieświadomie nakryła ją własnym mrokiem, pożerając od niej zbyt wiele ciepła, tak zafascynowana nowymi doświadczeniami pierwszych razów – wciąż nie widział, chociaż mijały chwile ciszy, gdy szli ku altance – wszak cisza w niczym mu nie przeszkadzała, zezwalała na wnikliwą celebrację we własnym wnętrzu chwil pięknych i wzniosłych w jego romantycznym, łagodnym wejrzeniu dobrego ojca, albo nawet i dziadka, który widział już śmierć swoich pradziadków, dziadków, rodziców i nawet dzieci – lecz został mu jeden wnuk... rozpieszczanie go wydawało się jedyną możliwą opcją, by podziękować mu za to, że po prostu jest. Że został przy starcu, choć ten siedział już na starym fotelu, w salonie starszym od niego, otoczony kurzem, pozbawiony chęci do życia i odsłonił ciężkie kotary, wpuszczając do środka powiew wiosennego powietrza...
Nailah zaśmiał się krótko, lecz nie ponuro – to był śmiech podobny do tego, którym wybuchnął wtedy, na błoniach, gdy Warp wpadł na genialny pomysł uciekania przed nim w kostiumie dinozaura – czy raczej – krokodyla – i wpadł na brzózkę, z którym potem został zesfatany – albo to Nailah był z nią sfatany..? - podobny, bo nie aż taki intensywny, nie tak długi, nie tak niekontrolowany, ale – szczery. I w jakiś sposób... czysty. Położywszy butelki na ławeczce porządnie pierdolnął dłonią w Kotlecie plery, coby płuca mu się odbiły wyraźnie na żebrach i gały wyszły z orbit, obnarzając kły w złośliwym, drapieżnym uśmieszku.
- Daj spokój, tak sobie pierdoliłem randomowo. Mój Puchon o dwukolorowych oczach jest wart rozkochiwania go w sobie raz po raz wszelakimi metodami. - Uśmiech przeszedł głasko w zadowolony, kiedy odłożył zaraz obok butelek starą gitarę pamiętającą swoje lepsze czasy, ale wciąż dzielnie utrzymywaną przy życiu dzięki magii zaklęć. - Skrótowo dlatego ochrzciłem cię mianem Pchły, przecież też pasuje. - Przykucnął na ławeczce i wyciągnął różdżkę – ziemia była sucha, można było spokojnie na niej siadać – zapomniała już o deszczu w ten paskudny dzień błoni, który zupełnie zmył się z barków czarnowłosego, tak jak i całe jego życie umknęło w niepamięć – Carpe diem, moi przyjaciele – droga do szczęścia była drogą przez ciernie, ale jak widać – każdy mógł do niej dotrzeć. Nawet taki życiowy przegraniec, jak Nailah.
Wszystko dzięki Colettowi.
I Sahir naprawdę nie wiedział, jak się spłaca taki dług – tamten opustoszały bank braku zaufania śmigał teraz na pełnych obrotach... tylko pytanie, czy Colette był w stanie dźwigać na sobie taką odpowiedzialność? I cały ciężar, jaki sam Nailah wiecznie za sobą niósł.
- Grzanie kojarzy mi się tylko z heroiną, ale chyba tą panienkę sobie odpuścimy, co? - Już uniósł różdżkę, już miał wymawiać w myślach formułkę... - W zasadzie jaki chcesz alkohol? - Obejrzał się przez ramię na Warpa.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Lis 24, 2015 11:19 am
Chyba po raz pierwszy w życiu jego wewnętrzna atencyjna dziwka została kompletnie znokautowana za pierwszym i celnym podejściem, i wewnętrznie niesamowicie się cieszył, że nie zwracano na niego uwagi. Że mógł bez ucieczki i cofnięcia się gdzieś w róg komnaty, oddalić się myślami i skupić na nie-umieraniu. Celebrować ciszę, dusząc się własnymi niepewnościami i i przez czarny pył i smog w ogóle nie zauważając tej obrączki ani nie podejrzewając pojawienia się czegoś tak istotnego. Nie widząc Sahira, ani jego zadowolenia, ani schodów Wyżej, choć o dziwo nie czując też ciężaru na ramionach ani karku, bo czułby je najprawdopodobniej, gdyby coś się tam pojawiło. Na pewno by czuł. Chciał się od tego wszystkiego opędzić, uciec, a jednocześnie zostać przy Sahirze, dlatego cofnął się jaźnią do skorupy wnętrza, pozwalając ciału przez większą część ich wycieczki podążać na autopilocie. Podążył drogą pierwszej myśli, która nawiedziła go w pogorzelisku, jakie nagle zastał dookoła siebie – zauważył, że trawa w ogrodzie zaczęła czernieć, a łodyżki kwiatów wysychać i schylać ich dumne główki ku podłodze, a przecież był po prostu pewny, że ani on, ani Kocur nic tu za sobą nie przynieśli, tego był po prostu pewien. Dlatego pierwsza myśl chciała odnaleźć to zduszone światło i użyć go przeciw cieniowi i temu idiotycznemu, rosnącemu przez głód uczuciu. I choć Patronus nic by tu nie dał, to wszystko co dobre i czyste musiało rodzić się z dobrych i czystych wspomnień, choć dokopanie się teraz do nich nagle przysporzyło dużo kłopotów, jakby te wyciągnięte najbliżej były za słabe, jakby nierealne, rozpadające w dłoniach. Dopiero po długich poszukiwaniach i kolejnych krokach stawianych na trawie błoni, w górze gruzu przebiło się małe światełko, które wzmacniało się w miarę rozgarniania ciężkich kamieni, by w końcu wybuchło i tak, jak słonce wychylające się zza dachu altanki, uderzyło Colette w oczy, przywracając mu błyskawiczną jasność umysłu.
Na krótką chwilę zobaczył przed oczami maleńki, połyskujący w świetle księżyca wisiorek w kształcie krzyża.
A potem zobaczył na twarzy Sahira, ledwie kątem oka, ten przyjemny uśmiech, kładący się na chwilowo poranionym i dziwnie ogłupionym wnętrzu jak zimny okład. Jak miód i ambrozja. Przypominał po co tutaj właściwie byli – po to, by wywoływać go częściej: ten uśmiech i ten chichot. Dlatego Smok znów rzucając okiem na skąpany w słońcu ogród odbił się od soczyście zielonej trawy i machnął potężnie skrzydłami, by mijając kilka zbędnych pieter, osiąść na Wyżej i otrzepać się ze słabości, by znowu mógł objął ogonem gibająca się czarną kulkę i nadążyć za jej tempem.
To wszystko, co miotnęło nim wcześniej mogło być dążeniem natury do utrzymania harmonii, w końcu coś cennego Im tam z Dołu zabrał – coś, co mieli od wielu, wielu lat i co nie jawiło się jako błyskotka, która miała stamtąd zniknąć. Ale Smok o barwie złota, ale umyśle sroki po prostu to zwędził i w ramach wymiany strzelił ich ogonem po pysku – w końcu doczekał się odzewu.
Dobrze, że Warp zdążył odłożyć szczapę drewna w kręgu kamieni zanim dostał plaskacza w plecy, bo był na niego tak nieprzygotowany, że aż kolana się pod nim ugięły – i prawie zemdlał! Odkaszlnął i natychmiast się wyprostował, żeby pieprznąć pięścią odchodzącego Nailah'a w łopatkę. Oczywiście nie na serio, bardziej zachował się jak zbulwersowane dziecko. Albo staruszka.
- Sahir, jak słowo daje, jak ci kiedyś przywalę t...! - program wygrażanie.exe przestał działać, komputer umysłowy sugeruje zastosować plik leczący Rumieniec.jpg. Ostrzega się przed chwilowymi problemami z odtwarzaniem dysków audio.
Stał więc w ciszy, wpatrzony w czarnowłosego, błagając o to, by czerwona naleciałość nie sięgnęła płatków jego uszu i szybko kucnął, chcąc ułożyć szczapę w pozycji pionowej.
- Pchła. Też mi coś... - odnalazł w końcu język w gębie. Albo w dupie, bo uciekł cholernie daleko. - To aluzja do zawracania ci tyłka gryzieniem w niego? - spróbował naprawić swoją żałosną pozycję w tym pojedynku, który słodkimi słowami ujmował mu serce i rzucał je na deski, zupełnie kołatając Puchonowi w umyśle i nagle podnosząc powinność zachowania spokoju i dystansu do rangi rzeczy arcy-arcy-trudnej. Słonce wręcz nie mogło się uwolnić od niedawno usłyszanego zdania i prawie zaczynało sypać podniecone iskry naokoło siebie zamiast nadal spokojnie ogrzewać najbliższe tereny. I niby podsuwał sobie coraz więcej drewna i niby układał je we wdzięczne tipi, ale nie ściągał wzroku z kombinującego wampira, dla czystej przyjemności ciesząc oczy tym satysfakcjonującym widokiem. Lubił patrzeć jak Nailah bawi się swoim zadaniem, jak się rozluźnia, zaczyna zachowywać – miał taką nadzieję – naturalnie, jak czuje się bezpiecznie i pokłada w odpowiedzialnej Gadzinie cenne puzderko ze swoim zaufaniem... Nagle Col rozumiał ideologie przycupnięcia w cieniu drzewa i czystej obserwacji, bez przeprowadzania jakiejkolwiek interakcji z obrazem – oczywiście pewnie na dłuższą metę jego narwana natura by nie wytrzymała i chciałby sięgnąć w końcu tego, w co wpatrywał się z taką pasją, ale już rozumiał. Mógłby trwać przy tym tipi niczym dzielny indianiec i gapić się na zadowolonego kochanka. Przynajmniej dopóki kochanek by go na tym nie przyłapał, bo Jego podglądacz miał w tej dziedzinie wyjątkowo małe doświadczenie. No i przyłapał. Na wlepianiu weń wielkich, dwukolorowych oczu, przymglonych przez przyjemność, ale uważnych jak nigdy, na trzymaniu ust niedomkniętych, przygotowanych na plecenie wianków słów, od których sam twórca dostawał dreszczy – wyglądającego naprawdę jak zmęczony długimi poszukiwaniami podróżnik przy pomniku Bożka w środku lasu. Choć tym razem przyszedł bez daru.
- Tak dopuścimy... - odparł szybciej niż pomyślał. Cóż zawsze lepsze to niż „ale jesteś piękny”. Na szczęście całe życie krycia się ze swoją orientacją i pilnowania przed dwuznacznymi uwagami wypracowało u Warpa niezbędną w takich sytuacjach blokadę. - Wiesz co... Zaskocz mnie. - pokazał mu jęzor i podniósł się, celując różdżką w drewno. - Incendio. – snopem ognia zaczął go podpalać i doprowadzać do tego, że wnętrze altanki pojaśniało jeszcze mocniej.
- Tylko pamiętaj, że to ty będziesz mi trzymał włosy podczas rzygania, jak się szarpniesz na rozpuszczalnik albo denaturat. - palnął i zerknął na tego śmieszka kontrolnie, przysiadając na tej samej ławce, co Krukon i obserwując strzelające tipi. - Spaliłem miniaturową rodzinę Indian. - skwitował, przenosząc wzrok na szklane butelki. Coś do niego dotarło. - Brałeś heroinę?
Nie, nie miał w planach besztania wampira albo opowiadania mu jakie to złe – czarnowłosy nie był idiotą, przypuszczalnie zawsze musiał być świadom niebezpieczeństwa. Problem tylko tkwił w tym, że miał je zapewne głęboko gdzieś.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Lis 24, 2015 12:14 pm
Więcej światła – dajcie mi więcej światła w tym miejscu oblanym pastelowymi barwami – trochę więcej, trochę wyżej, bez zachłanności, która pochłaniałaby umysł z taką samą mocą, jak płomienie wiły się na patyczkach ustawianych w szlachetne tipi bez zbędnego rozmyślania nad tym, jak piękna ta iluzoryczna rzeźba wychodziła – bo tutaj, teraz, wszystko było piękne – jasne, zdrowe, przyjemne, przesuwające przy twarzy jedwabne chusty pieszczące nagie ciała, które nie miały się czego wstydzić, same sobie znane i sobie wzajem również już wyuczone – być może wyznaczono im mapy, być może sami doszli do tego stopnia, że zaczęli je kreślić – nie wiem, ten świat zaczynał działać jak GPS, w którym wszystko było instynktowne – na szczęście ten GPS milczał i nie było denerwującego głosiku paniusi, która ciągle by powtarzała "za dwieście metrów jedź prosto" – była za to pieśń szumiącego jeziora, na którego tafli odbijały się promienie słońca – albo Słońca – jednego z dwóch tych niesamowitych istnień, z których jedno było o wiele za daleko, by sięgać po nie rękę, a drugie – tuż obok, sypiąc złocistymi iskrami, które deszczem opadały na wyjałowioną glebę, którą przyprószyło szkło porozbijanych butelek i stare niedopałki fajek, co dawno rozmiękły i do niczego się już nie nadawały – takie smutne miejsce, takie miejsce dla rebeliantów, którzy umyślili sobie jebanie logiki i kładzenie chuja na regulaminie szkolnym – ale teraz w tych pół okrągłych kawałkach szkła zmiecionych pod same ściany budki, przy których rosła jasno zielona, świeża trawa, kołysząca się na boki od podmuchów orzeźwiającego, ciepłego wiatru, co jedwabiem otulającym ciało poruszał, zbierały się iskry Słońca – miejsce tak brudne i opatrzone emblematem wesołych wspomnień zamieniało się w namiastkę bajecznego raju, które powstają jedynie w snach – nikt tutaj nie zapraszał Śmierci – musiała zostać poza granicami idyllicznego królestwa – Królestwa Wyżej. W końcu Kot przecież się obejrzał za ramię i zobaczył, że jego Smok nie idzie za nim po schodach – więc, dla zupełnej odmiany – wyciagnął do niego rękę – "no chodź" – mówiły jego oczy – "pokarzę ci świat trzy metry nad niebem" – taki, który nie będzie się spalać wyjątkowo jasnym płomieniem i po którym nie zostanie porzoga – miał dwie pary opiekuńczych rąk, które bardzo się starały o niego zadbać i dopieścić pod każdym kątem – tak, ten sam świat, który zawierał w sobie wszystkie troski, słabości i niedoskonałości – ale który przecież właśnie przez to był tak zjawiskowy.
Zrobił jeden krok do przodu dla uzyskania równowagi, kiedy pięść Coletta wylądowała na jego łopatce i zamarł w chwilowym bezruchu, wyginając plecy w łuk, gdy fala dreszczy przebiegła po całym jego ciele, objawiając się zwieńczającym je ni to jęknięciem, ni to warknięciem, zduszonym na krańcach zębów i kłów – Nailah zdecydowanie się rozleniwił, przestało mu się chcieć je chować, obnosił się wręcz z nimi z pełną premedytacją – w rozbawieniu za każdym razem widząc, jak ludzie na nie reagują – ale wargi wciąż wygięte były w dziwacznym uśmieszku – wzdragnął się mocno i odkaszlnął, poruszając ramionami dla odzyskania w nich czucia po paru sekundach paraliżu, który go złapał.
- Wal gdzie chcesz, byle nie w plecy. - Spojrzał na Puchona z lekkim rozbawieniem i wzdrygnął się jeszcze raz, nim przykucnął, czekając wspaniałomyślnie na dokończenie zdania rozpoczętego, ale chyba nie miał szans się doczekać – więc przestał się wpatrywać w twarz kasztanowowłosego – przecież czekało na niego najważniejsze zadanie na świecie – lanie wódy! - chociaż nie, może nie wódy, ten alkohol sprezentowany przez Warpa prosto z Polski, jego rodzimego kraju, był okropny, walił po gardle i rozgrzewał dziwacznie wnętrze... ale z drugiej strony przez to był ten zajebisty – nie wiedzieć czemu skojarzył mu się teraz z paskudną, gęsią krwią – i już wiedział, że zdecydowanie wódka to nie jest najlepszy alkohol na ten wieczór – wypadałoby poszukać w umyśle czegoś równie mocnego, co nie będzie też whiskey. - Nooo, panie Tomiczny, czekam. Tooo..? - Zaczepiłeś go, ani trochę nie sprzeciwiając się wewnętrznemu diablikowi złośliwości, by trochę poszczypać Coletta, by nie wypadał z obiegu w tym małym kółku wzajemnej adoracji istnych hejterów – tak, tak, słodki i jakże niewinny Warp hejterem. - A co, według ciebie nie pasuje? - Droczył się z nim dalej na tej jakże banalnej płaszczyźnie – tak, gryzienie w tyłek, które sprawiało, ze człowiek zrywał się z krzesła (albo wampir) i od razu czuł się naelektryzowany i pobudzony – łapał się za cztery i litery i szukał, co go użarło... no tylko że Colette zdecydowanie nie był taki maluczki – w ogóle to tak naprawdę do niego nie pasowało pod tym względem – wypadałoby znaleźć coś bardziej sensownego, ale co zrobisz panie, jak nic pan nie zrobisz – jakoś Nailah nie zawracał sobie tym głowy.
- Halo, ziemia do Pana Tomicznego? - Pstryknął palcami – bo wydawał się jak oczarowany – wetknięty w chwilę, otumaniony schodami do Wyżej – widzisz? - ten świat był dobry, ten świat nie zawierał w sobie nic z ponurej wyspy zostawionej tam, Niżej – nie oznacza to, że był pozbawiony jakichkolwiek cieni – przecież ich potrzebowali, nie dla satysfakcji publiki, a dla samych siebie, by bawić się w podchody, by bawić się w niebezpiecznego berka z brońmi w dłoniach, żeby rywalizacja podnosiła ciśnienie krwi i napędzała niezbędnej do przeżycia adrenaliny – ale to potem, teren areny był odgrodzony od słodkich doznań chwili obecnej – twarz Coletta wydawała się naprawdę jak dotknięta narkotykiem – zniewolona przez błogość, przez sztukę, którą przecież potrafił docenić, prawda? - ze wszystkich ludzi wrażliwych był osobą, z którą mógłbyś się podzielić wszystkimi dziełami, bo wiedziałbyś, że nie będzie takiej sytuacji jak z Dwukolorowooką Puchonką, która pomieszała w sobie pierworodność ich spotkania z zupełnie randomowym człowiekiem w rozmowie, która działa się jeszcze na schodach, że ona nie będzie mądrze kiwać głową, jeśli nie zrozumie i nie odejdzie, zachwycona jedynie doznaniami własnego wnętrza – jego prywatna muza ogarnięta zachwytem... Cudowny widok na coś wspaniałego.
- To mi zdecydowanie zawęziło pole do popisu. - Skrzywił się z niezadowoleniem, siadając na ławce, mając za plecami gitarę, najwyraźniej chwilowo rezygnując z czynienia cudów i bawienie się w Jezusa. - Pamiętasz naszą rozmowę na temat bycia Jezusem? Znalazłem zaklęcie, które pozwala chodzić po wodzie. - Uśmiechnął się kącikiem lewej wargi. - Płonie zaprawdę zacnie, wróżę przyszłość w zawodzie zawodowego opiekuna ognisk. - Wypadałoby wznieść kielona, wypić za to, ale na razie wódy było brak – i pomysłu na nią też – wszak teraz to już wręcz poszło o punkt honoru! - miał go zaskoczyć, to go zaskoczy! - nie mógł tego zignorować i pójść na łatwiznę, ha! Ale ten uśmieszek wyblaknął przy następnym pytaniu.
- Parę razy... za dobrych, starych czasów wujka Vincenta. - I stare, dobre poczucie humoru pana Nailaha, które w ogóle trudno było porównać do jakiegokolwiek poczucia humoru – kto co lubi, jak to mówią. Odwrócił głowę od ognia pożerającego patyczki, by spojrzeć na butelki raz jeszcze – z jednej strony szkoda było marnować na niskoprocentówki te dwie butelki, z drugiej strony walić od razu z grubej rury? - Sahir Nailah 1978 i jego problemy, w końcu nie ma człowieka bez problemów, no nie? Problem polegał na tym, że Nailah zanim by się upił jakimś cydrem czy czymkolwiek w tym rodzaju to minęłyby wieki świetlne i nigdy by się nie doczekał – z drugiej strony parę alkoholi, któe wpadły mu do głowy, były nie do przełknięcia same w sobie... I oświecenie zazwyczaj przychodzi w tych najmniej spodziewanych momentach – czarnowłosy z prędkością atakującej kobry capnął za szlaną butelkę i chyba jeszcze szybciej puknął w nią różdżką, pozwalając jej zawartości zmienić barwę na przejrzyście miodową i uśmiechnął się z zadowoleniem, wyciągając ją w kierunku Puchona. - Czyń honory, Smoku.
Woń alkoholu przypominała stary, dobry, angielski gin – i rzeczywiście ginem była – z dodatkiem słodkiej lemoniady – konsystencja była nieznacznie gęstsza od przeciętnej wody – przypominała konsystencje zmrożonej wódki – zresztą przecież nie brałby od Skrzatów ciepłej wody na alkohol – użyję tutaj mojego ulubionego słowa ostatnimi czasy – LOGICZNE. - Jest słodkie. - Zapewniłeś go - jednocześnie nie było tak zamulająco słodkie jak typowy likier, czy coś w tym rodzaju. Przypominało smakiem po prostu... drink z ginu. Walący po gębie zawartością 40% alkoholu. Pamiętał, jak w barze Colette mu mówił, że lubi słodkie alkohole.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Lis 24, 2015 1:57 pm
To była niesamowita odmiana. To, że tym razem to kocie, zwykle czujnie zmrużone ślepia zapewniały, dawały nadzieje – ba! - dawały gwarancję, że wszystko będzie lepiej! Drapieżnik był gotowy sięgnąć puchatą łapą do Smoczego pyska – zupełnie bez trwogi i zawahania. A ponoć Koty bardzo lubiły patrzeć na innych z góry - nawet dosłowne siedzenie na półce wzniesionej nad głowami reszty domowników poprawiało samopoczucie tych futrzastych kulek. A skoro najprawdopodobniej domem Sahira był świat, to taka półka Wyżej musiała mu się naprawdę spodobać. I chyba naprawdę nie chciał siedzieć na niej sam.
Nie było więc rady – trzeba było podsunąć koniec łuskowatego łba pod wyciągniętą dłoń i zapewnić, że zaraz będzie się obok. Już, tylko chwila, tylko moment, najpierw trzeba uwolnić się od trucizny, potem przysłonić na moment świat wielkim, przygotowującym się do lotu cielskiem i nagle półka Wyżej okazywała się być bliżej niż to wyglądało na początku. Albo to po prostu Smok potrafił na niej siedzieć, końcem ogona nadal muskając Piekło.
- Będę więc walić prosto w duszę. - zapewnił, na moment przygryzając wargę, kiedy warknięcie wydobyło się z gardła zadowolonego wcześniej Kocura. Chyba jednak jego widocznie dobre i zdrowe samopoczucie nie rzutowało jeszcze na pełne ozdrowienie pleców. Ale z jakiś względów Colette nie rzucił automatycznego „Przepraszam”, głównie dlatego, że Sahir nie wyglądał ostatecznie na złego z tego powodu, a Warp swoje durne i idiotyczne niedopatrzenie wolał zbyć milczeniem i skryciem wzroku na krótką chwilę w zaroślach. Ale kołysząca się wysoka trawa i wystające spomiędzy niej pojedyncze kłosy polnych roślin, gdzieniegdzie ubarwione kwieciem, nie były tak satysfakcjonujące, jak siedzący na drewnianej ławce alchemik, który na siłę próbował szczypać Pchłę i podjudzać do pociągnięcia uwag na temat wzajemnego wpierdolu rytualnego. A on milczał i patrzył na tę ubarwioną emocjami, złośliwą gębę, którą czasem, rzadko, udawało mu się ująć w dłonie i na chwilę przymknąć słowotok dla dobra ogólnego. Dlatego też zamiast odpowiadać od razu na te zaczepki, tylko bardzo powoli poszerzał delikatny, rozmarzony uśmiech do stanu, w którym jeden z jego policzków wreszcie przeciął dołeczek wywołany obecnością blizny, która po małym wypadku raz na zawsze ubarwiła jego niewinną buźkę w tak dziwną anomalię. W mugolskiej podstawówce mieli na to termin... Mówili, że Colette wygląda jak zadzior.
- Too... - bąknął i zamyślił się znowu na dłuższą chwilę, tym razem próbując rozbudzić się przez widok suchego drewna, pochłanianego przez miodowe płomienie. - No i zgubiłem myśl. Jebać ciebie, Nailah.- rzucił ze śmiechem i podrapał się po nosie, po czym potarł pod nim palcami, kontrolnie sprawdzając czy od nadmiaru nagłego ataku komplementów i wreszcie mówienia do niego po prawdziwym nazwisku, kurek mu się nie odkręci i trochę dodatkowego narkotyku dla Sahira nie pójdzie mu nosem. Alarm był jednak zażegnany. To dobrze, bo bardzo chciał słuchać... - Mów do mnie jeszcze. Vel Tomiczny. Idzie ci już coraz lepiej... Twój akcent już prawie mnie nie denerwuje. - wyszczerzył się równie złośliwie, co Spektrum Czerni jeszcze niedawno i poprawił siedzisko na twardym drewnie, nadal czekając na to, co Kocur wykombinuje, by go zaskoczyć.
- Pamiętam... I idąc tym tokiem myślenia raz w Pokoju Wspólnym Puffkolandu dotarliśmy do informacji, że ogórki są złożone w 98% z wody, więc jak chodzisz po ogórkach to jesteś w 98% Jezusem. - zaczął się trząść ze śmiechu i dla bezpieczeństwa schował różdżkę za pazuchę szkolnej szaty. To był ten temat pokrewny do pingwinich kolan i innych, które czasem lubił poruszać dumny kapitan drużyny chyba najbardziej pogiętego domu w Hogwarcie. Ravenclaw zakuwał na egzaminy, by utorować sobie drogę do wspaniałej przyszłości, Gryffindor jechał naukę praktyczną, by przydała mu się ona w walce z Tym-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać, Slytherin snuł plany o zapanowaniu nad światem, a Hufflepuff zastanawiał się ile procent Jezusa ma w sobie każdy człowiek, który daje radę chodzić po ogórkach. Przyszłość Świata Magii jest w dobrych rękach. Jak Col tak o tym myślał, to nie mógł przestać się śmiać i to tak głośno, że słowa jego rozmówcy doszły do niego dopiero powtórzone, kiedy brunet się uspokoił i zdjął na chwilę swoje okulary, by otrzeć łzy wzruszenia spod oczu.
- Haha.... ha... Co? - zatrząsł się jeszcze ostatni raz, dużo mocniej. - Na prawdę namierzyłeś takie zaklęcie? To pozostało ci już tylko kopiowanie chleba i zmartwychwst... Oh wait. - i znowu rozmowa z nim spełzła na niczym, bo prawie zsunął się tyłkiem z ławki przez rechot. - No nieee... Nie Shair, przestań, zakończ ten proceder, bo ludzie dorobią sobie do ciebie nową religię. - bąknął i wsunął wreszcie na nos swoje dekle od słoika i stuknął Krukona w ramię swoim ramieniem. - A tylko ja mogę ją wyznawać. Monopolizuję sobie tę gałąź rzeczywistości, żeby nie złapali jej jacyś brodaci brzydale z Nailahu Sahbar na ustach.
Humor znacznie mu się poprawił i raz na jakiś czas, musiał zakasłać przez nagłe poruszenie organizmu przez atak wesołości. Przepona zdaje się ucierpiała najmocniej, więc rozmasował ją dłonią przez koszulę. I wtedy na moment wesołość ustała, kiedy padło imię starego, Piekielnej Pamięci wujaszka i Colette w pierwszej chwili nie wiedział zupełnie jak wybrnąć z tej sytuacji. Ale wyznawał zasadę, że pierwsza myśl zawsze była tą najlepszą i po prostu bez słowa wyciągnął dłoń w stronę Sahira i potarmosił jego czarne, przyjemne w dotyku włosy. Zrobił ot nawet jeśli nad głową wampira wcale nie zawisła żadna czarna chmura, ba wręcz ten nagle sięgnął po butelkę jak ogarnięty genialną myślą i wytworzył coś, co miało płynną barwę łusek siedzącej obok Gadziny. Smok Katedralny przyjrzał się naczyniu ciekawsko i wyciągnął w jego stronę łapy, ujmując ją z namaszczeniem i rzucając do nakrętki.
- To na pewno bezpieczne? Mogę ci zaufać? - zagaił, ale nim doczekał się odpowiedzi łapczywie wychylił butelkę i pobrał dwa potężne łyki, z czego drugi, powzięty za szybko, omal nie doprowadził do zakrztuszenia, więc Puchon czym prędzej oderwał usta od szkła i uniknął marnotrawstwa. Zastygł w bezruchu i wpatrzony w ogień zamlaskał ustami. Oblizał się następnie i pozwolił grzbietowi nosa lekko się zmarszczyć w pierwszym odruchu.
- ZAJEBISTE. - mruknął i szybko obrócił się w stronę drugiego czarodzieja, wciskając mu alkohol w ręce. - To jest zajebiste! Spróbuj!
Kiedy tylko kolega odebrał od niego szkło, to Col przejechał palcami po wargach i oblizał je. Chyba wyrwało mu się ciche „wow”.
- Sądzisz, że tym zaklęciem można wymyślić całkowicie nowy alkohol? Wiesz, węszę dobry biznes. - rzucił pospiesznie, czując, że to dobry grunt niewymuszonej ucieczki przed tematem Vincenta, którego nie zamierzał tutaj i teraz poruszać. - Jest naprawdę słodkie. Tam w środku jest miód? Jest trochę gęste, zostaje na języku i skórze.
Gadał trochę jak nieszkodliwy maniak.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Czw Lis 26, 2015 11:42 am
Życie "Wyżej" było cudowne – bo kto nie byłby wdzięczny za możliwość obserwacji ludzi z góry, pozostawiając samemu niezauważonym? Dlatego Czarny Kot uwielbiał wysokości – świat kładł się wtedy złudzeniem pod jego nogami, a on sam był poza jego obrębem, w miejscach, do których nie docierają ludzkie stopy – jednak czasami bywało naprawdę samotnie – czasami chciało się podzielić z kimś pięknymi widokami i odczuciami, które przepływają przez serce i wznoszą resztki strzępów duszy, nadając ciału lekkość, wyrywając je spod jarzma grawitacji – nawet jeśli miało to być okupowane przywalaniem łapą w plecy i doprowadzania do stanu, w którym zapominało się, jak oddychać – zasłużył sobie, zgoda, zostało mu odpłacone piękne za nadobne, więc jak mógłby być zły, niby dlaczego, z jakiej racji, skoro czuł się tak, jak w wieku 9 lat, gdy biegał z dzieciakami wokół starej szopy, która była ich bazą na uboczach wielkiego miasta Londynu, gdy świat był mały i perspektywy otwarte, kiedy marzyło się i krzyczało, że jest się superbohaterem i wyzwoli się świat – przynajmniej ten malutki wokół siebie, bo myśli wtedy nie wybiegały poza ten mikroklimat oddzielony od reszty Londynu wielki, trzymetrowymi murami zbudowanymi z czerwonej cegły, za którym zbudowano z tego samego budulca dwa budynki, które były wówczas domem – wtedy nadal istniała niewinność i nadal istniał śmiech pochodzący z głebi serca, wtedy wszyscy obejmowali się ramionami i przysiągali sobie Nieskończoność na całą wieczność – Pięciu Rycerzy Walczących o Wolność – jednak przeszłość to przeszłość, jeśli pozwalało jej się cieniem przysłaniać teraźniejszość, to zbyt łatwo było zapomnieć, jak cieszyć się dniem dzisiejszym.
- W takim razie już nigdy tak do ciebie nie powiem, nie będę się nadmiernie wysilać. - Skwitował widząc ten złośliwy uśmieszek – "nigdy" – to bardzo mocne słowo – za mocne, by używać go zbyt szybko, bez przemyślenia, by szastać nim na prawo i lewo – i na pewno byłoby głupotą używanie go tutaj, gdyby nie fakt, że nie mówił na poważnie, bo i jakby mógł, skoro wiedział, jak ważne to nazwisko dla niego jest i że wszystko tutaj, co się przelewa między kolejnymi dogryzkami i odbijaniem piłeczki nie ma na celu niczego więcej poza takimi własnie przyjacielskimi przepychankami? Pewnie i mógłby się boczyć – w myślach w końcu teraz powtarzał to nazwisko, próbując nie łamać sobie za każdym razem języka, potrzebując skupienia na tym jednym, konkretnym słowie prosto z diabelskiej Polski, która za punkt honoru najwyraźniej wzięła sobie konieczność utrudnienia innym życia w nauce ich rodzimego języka – wszystko to przez perfekcjonizm, wszystko to przez to, że rzeczy istotnych nie można było robić na półgwizdka, na odwal się – nie, kiedy miało się do czynienia z kimś tak istotnym, bez kogo nie dało się żyć i oddychać – połowicznie więc nie było to odebrane "na serio", połowicznie "serio" zostało o tyle, o ile pojawiło się w głowie pytanie "naprawdę tak źle to wymawiam?" - i odpowiedź była automatyczna – "tak" – kiedy przyrównywało się dźwięczenie tego słowa z własnych ust, a z ust Warpa. Trzeba jeszcze nad tym popracować, trzeba popracować...
Iiii... facepalm. Donośny plask przebił się przez falowanie wody i trzaskanie ognia w kominku, który odpowiadał swoim rozbawieniem na każdą głupotę przeplatającą się przez dwóch nastolatków w ten nieinwazyjny, wcale nie złośliwy sposób, w głowie zaś zagrzmiało od "japierdolekurwajegomać" z dodatkiem ciężkiego westchnienia, które nie miało odzwierciedlenia w fizycznej formie, a wszystko to przez kolejną genialną rozkminę, przez którą przeszedł Warp ze swoimi znajomymi i która znowu wyrywała wręcz Nailaha z butów i miotnęła nim o przeciwległą ścianę – jego próby ogarnięcia tego, jak w ogóle można dochodzić do takich poważnych racji i przemyśleń pryskały już na samym początku i przeciągały się w krótkie "nieee", mające swe zwięczenie w "nie chcę wiedzieć" – i nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, kiedy poziom załamania zginał człowieka w pół.
- Nad kopiowaniem chleba i rozmnażaniem ryb mógłbym popracować, gdyby nie fakt, że jakoś nie jest mi to do szczęścia potrzebne. - Ewentualnie można by karmić biednych, pomysł wydawał się arcydobry – ale jeśli takie zaklęcie by istniało, to bieda na świecie zdecydowanie zostałaby zażegnana – nie byłoby głodu... nie było śmierci z niedożywienia... - Chyba nie byłoby chętnych! - Spojrzał na Coletta z rozbawieniem, przekrzywiając głowę, unosząc wysoko brwi w niedowierzaniu co do tego, że ktoś naprawdę mógłby wpaść na tak niedorzeczny pomysł. - Ty się śmiejesz, a płynie we mnie w końcu boska krew, może pomyślę o założeniu własnego kościoła. - Zarzucił włosami w iście aktorskim geście i położył palce na wysokości mostka, prostując się, by przyjąć jakże godną pozę do zostania nowym mesjaszem tego świata. Cały świat u stóp... to byłoby męczące – bycie takim mesjaszem – bycie w centrum uwagi – oczywiście, że głupota, coś takiego nigdy się nie wydarzy, ale wyobrażając sobie to Nailah już widział, że skisłby z żalu, gdyby jacyś nawiedzeńcy biegali wokół i robili rzeczy, chcąc, żeby on chodził w miejsca.
- Nie, stworzyłem Trupi Jad w butelce zamiast alkoholu, no daj spokój. - Tym razem bardzo lekko trąciłeś go w ramię, czekając, aż wypróbuje nowego trunku. - Przecież wiem, że jest zajebiste. - Odmruknąłeś, kiedy już dzieło zostało zatwierdzone przez głównego smakosza tego spotkania i wziąłeś od niego butelkę, by wziąć solidnego łyka i spojrzeć na szklane ścianki ze swą miodową zawartością, lekko marszcząc nos – ledwo wyczuwałeś ten smak, był nijaki i mętny, ale – nie najgorszy. - Nie wiem... chyba nie, nie pamiętam. - Przyznałeś, biorąc kolejnego łyka, po czym wręczyłeś Colettowi w rękę butelkę, a sam wziąłeś drugą, tą z wodą, by stuknąć w nią różdżką i zamienić ją na whiskey, czując wzdragnięcie po tamtym trunku. - Nazywa się Pimm. To mieszanka ginu z... lemoniadą? Nie jestem pewien. - Dobrze, że zaklęcie nie wymagało podawania zawartości. - Tym zaklęciem da się jedynie skopiować już istniejący trunek, byłoby zbyt pięknie, gdyby można było sobie sprzedawać alkohol własnej produkcji nie wydając nawet paru groszy na składniki do produkcji.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Nie Lis 29, 2015 10:47 pm
Smok wylegiwał się więc na wytrzymałym grubym drewnie, nakłaniając Kota delikatnymi szturchnięciami ogromnym pazurem, by roztkliwiająca kulka futra obróciła się na plecy i dała posmyrać po bezolu.
Tak, serio.
Wyżej nagle podniosło się o kilka dobrych pięter, chcąc dać swoim lokatorom nieco wytchnienia, zapomnienia. Wyrastało wysoko, wysoko ponad dym wojen, rozwiewane przez powietrze zarazy, dystansem wygłuszało wrzaski i krzyki – nawet te, które starały się nawoływać z tyłu głowy, a nie spod nóg – oraz uniemożliwiało dokładną analizę przykrych widoków. Pozostawiało tylko podłogę z pięknego, ciemnego drewna, której powierzchni nie psuł żaden sęk, żadne pęknięcie, żaden ubytek – odporną na ogromne ciężary i psoty ostrych jak szpilki pazurów i pazurków o różnych rozmiarach. Nieosiągalną przez nikogo, kto nie posiadał klucza, a tym kluczem była chyba ta niewielka obrączka, która mimo wszystko dla świata materialnego wyglądała tak biednie i mizernie, że większość ludzi wzięłaby ją za śmieć. Jak zresztą wszystko, co było naprawdę wartościowe, ale okryte mgłą szarości, by swojego znalazce i amatora uczynić prawdziwym szczęśliwcem. Kiedyś zarówno mizerna obrączka, jak i miejsce takie, jak to, było dla tej dwójki zupełnie nieosiągalne - a teraz wszystkie drogi zdawały się do niego prowadzić, ba... Wszystko było na widoku! Furtka do ogrodu, za rogiem ścieżka do lasu z kapliczką bezimiennego Bożka, nieco dalej Szachownica, za ciemnymi drzwiami przejście do ciepłego pokoiku, w którym Czarny Kot zwykł przesiadywać na ciepłym piecyku nim nie przybłąkała się do niego mysz, która wreszcie obrosła w łuski. Była zakurzona biblioteka i nie mniej osyfiona ławka spod jednej ze ścian Wrzeszczącej Chaty. Półka na końcach zmieniała się w szczyt kominka, który czekał na ustawienie na nim więcej pięknych, porcelanowych figurek, a w rogu leżało kilka połamanych desek, które ocalały z budowy mostu, z tych kilku nieudanych posunięć – niczym memento. Ta konkretna baza była naprawdę... Naprawdę... Naprawdę ogromna. I mocno popieprzona.
Dzieci czasem potrafią być naprawdę bardzo twórcze.

Czasem takie, jak Sahir, potrafiły budować labirynt, tylko po to, by zgubić się w nim z tym, który zechce je znaleźć.

Ciekawe czy śmianie się po godzinie policyjnej też było zakazane? Całe szczęście mieli do niej trochę czasu, ledwie minął obiad. Jakąś godzinę temu. Może dwie. Ewentualnie siedem. Siedem i pół wieczności.
Ciekawe czy wystawianie języka po godzinie policyjnej też było...? Do woźnego pewnie tak, ale wielki Sahir Nailah może dałby jakiemuś byle Puchonowi po takim występku pożyć jeszcze trochę bez ubogacania jego życia w doświadczenie związane z wiszeniem w lochach pod sufitem za kciuki. Ewentualnie właśnie za jęzor. Musiał wybaczyć innymi słowy, bo krnąbrnemu Warpowi żadna inna niewerbalna reakcja nie przyszła teraz do głowy, a po prostu musiał zareagować jak dzieciak! Bo teraz, na tej półce, bardzo nierozważnym było obnoszenie się z szybciej bijącym sercem, którego tętno zrywało się i przyspieszało, kiedy ten konkretny jęzor, prócz plucia jadem pokazywał, że potrafił pieścić – i to całkiem wprawnie, i dogłębnie. I to bynajmniej nie skórę. A przynajmniej nie tylko...
- Wiesz z czym mi się teraz to wszystko kojarzy? - zagaił i zrobił chwilową pauzę, znowu zerkając na ogień. - Z demonami. Kiedy schodzą na ziemię i sieją spustoszenie, to cały rytuał egzorcyzmu zmierza do tego, by wyznały swoje imię, a kapłan świątyni mógł posłużyć się nim, by wysłać je z powrotem do Piekła. Byłbym demonem samobójcą... Chyba, że trafiłem na odpowiedniego Kapłana. Albo odpowiedniejszego, nowego Bożka. - zerknął nań po kolejnym bardzo debilnym wyznaniu, bardzo w swoim stylu i znowu pociągnął zdrowego łyka z darowanej butelki. Mógł ze swojej bezpiecznej pozycji obserwować pijackie narodziny nowej religii śmierci, alkoholu z lemoniadą, seksapilu, dobrej odżywki do włosów i manipulacji. Bez słowa patrzył jak Sahir najpierw zlewa i okrąża temat Jezusa i ogórków, umieszczając tyłek w bezpiecznej odległości od niego, zerkając nań jak na tykającą bombę, a potem jak płynnie przechodzi do tematu z budowaniem Kościoła ku swojej czci. Można by w pierwszej chwili pomyśleć, że czarnowłosemu ta wizja przypadła do gustu i potrzebował jedynie kilku wprawnych komplementów, by osiągnąć odpowiednią skalę zadowolenia, ale Colette nie dawał się już tak łatwo zwieźć.
- Oh, daruj, jeden taki zarzut włosami i waliliby drzwiami i oknami. - zauważył, kiwając głową i po raz kolejny przybliżając wylot butelki do ust. - Poszliby za tobą do pubu i z powrotem. Przynajmniej ja bym poszedł, zawsze chciałem wziąć udział w pijackiej burdzie. Bo w końcu gdzie Sahir, tam i burda; jest Nailah, jest impreza. Hm... I zawsze chciałem napić się... Co to jest? A, gin. Dżina z lemoniadą. - zachichotał i wziął małego łyczka. - Dopisałem to sobie do listy questów jakieś pół minuty temu. Kościół Boskiej Krwi.- pokręcił głową i z lekkim jęknięciem (starość nie radość, część druga) podniósł się do pionu, po czym od razu podszedł do ogniska, chwytając za koniec malowniczo wbitego weń badyla. Wyciągnął go i zerknął na fajczącą się dość mocno końcówkę. Wpatrywał się w nią jak oczarowany.
- Chyba jeszcze jestem za mało pijany na to... - skwitował z uśmieszkiem i zerknął na zalegającego na ławce czarnowłosego, powoli zaczynając obchodzić palenisko i nie puszczając badyla. - No tak... Podstawowe zasady magii: ani nie potrafisz wyczarować znikąd jedzenia, ani picia, a w tym i alkoholu. Nie można mieć wszystkiego. - teatralne westchnienie i wstrzymanie spacerku. Mlasnął i ukłonił się zgranie przed swoją jednoosobową, najdroższą publiką. Jego obraz, oblany miodowym blaskiem ognia, falował od rozgrzanego powietrza i czynił granice ciała niesamowicie nierównymi i prawie nierealnymi. Nawet kiedy ciało wróciło jak sprężynka do prostej postawy i Puchon poprawił okulary, które zsunęły mu się odrobinę z nosa.
- Skoro ty robisz progres w kierunku bycia Mesjaszem, to nie mogę pozostać w tyle, bo jeszcze śmiesz pomyśleć, że możesz górować i nade mną, już pomijając resztę ludzkości. - machnął niedbale ręką. - Ja muszę zrobić progres w kierunku stania się Smokiem bardziej niż jestem. ...znasz ten trik? - pomachał płonącym badylem i odgłos zdenerwowanego płomienia przeciął ciszę, zupełnie różny od delikatnego trzaskania jego spokojnego brata, nadal tkwiącego na nieruchomym źródle – Widziałem kiedyś w objazdowym cyrku, jak ci ludzie podstawiali sobie płonące kugle pod usta i dmuchali ogniem. Myślę, że jak będę miał wystarczająco alkoholowych oparów w wydychanym powietrzu, to może i mnie uda się wreszcie poskromić tę gorącą naturę, której łaknie moja gadzia strona. Co to za Smok, co nie płonie. Huh... jak zapale sobie włosy to mnie uratujesz? - parsknął. Owszem to, co zamierzał zrobić było idiotyczne, ale nie dość, że sam znał zaklęcie, które by go uratowało, to – hej! - miał Krukona obok siebie. Już nie raz miał przyjemność – lub też nieprzyjemność – zobaczyć, że Jego refleks jest bezbłędny.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Nie Lis 29, 2015 11:48 pm
Budować tylko po to, by coś robić. By nie tkwić w miejscu, kiedy gonił drapieżnik – ten, co jest o wiele większy, a jednak którego łatwo zranić – wystarczy celować w podbrzusze, wystarczy szukać serca... Ach, nie, przepraszam – przecież to serce tkwiło w twojej kieszeni – masz to pudełeczko, widzisz? Świetnie, teraz więc niech ten, którego serce tutaj trzymasz, zrobi kolejny krok – założy obrączkę i otrząśnie się z demonów, które przeżarły się przez jego warstwę ochronną odsuwania wszystkiego na bok i opadły na duszę, ciągnąc ją w dół – tam, gdzie nie było miejsca na latanie i drapanie kota po brzuchu – oh cóż, to było tylko chwilowe, prawda? Chwilowy, mocny atak słabości, który rozciągał się w swoich urojeniach i nieporozumieniu, złej interpretacji wyolbrzymionej przez lęki czekające tylko na chwile słabości, by wysuwać się z najgłębszych zakamarków, aby samemu nie zrozumieć, co się do końca stało, bez odpowiedniejszej analizy... to wszystko, co nie wyszło na wierzch – co tak skrzętnie było docinane od świata zewnętrznego, jaki pobłyskiwał plejadą barw w swoim własnym, personalnym doborze gamy – pewnie uzależnionej od tego, z kim przyszło ten świat w tym momencie dzielić, prawda? I od tego, w jakim fragmencie labiryntu teraz się gubiła dwójka dzieci biegnących przed siebie, nieważkich na ten trudny, skomplikowany świat dorosłych – przecież nie dla nich! Oni mają jeszcze czas – muszą pociągać dziewczynki za warkocze, muszą złapać drewniane klocki i ułożyć z nich wierzę, postrzelać parę bramek do wymalowanej ściany, na której będzie stał obrońca – wszystko, co rozgrywało się w tym świecie, miało odzew piękna i bogactwa w ich własnych wyobraźniach – i założę się, że w swej komunikacji samymi spojrzeniami i gestami, potrafili niekiedy doskonale się zrozumieć na tej płaszczyźnie, by tworzyć coś razem – i współdzielić tworzoną jawę bez pobocznych oczu, które śledziłyby wścibsko ich ruchy – jak magnes ściga opiłki żelaza położone na stole.
- Hmmm..? - Nieco odchylił głowę, spoglądając na Coletta, który pokusił się do takiej metafory, w której znów trzeba było szukać powiązań, znaczeń, pojęć, a która była bardziej oczywista, niż mógłbyś na to wpaść – jedno z tych pojedynczych momentów, kiedy twój subiektywizm i kompletnie odmienne spojrzenie na świat ścierał się z jego, a ty próbowałeś przestawić swoje myśli, umysł i odczucia na te, które może aktualnie posiadać w sobie Smok Katedralny, próbując wyłowić z tego sens inny niż ten twój własny – i, no właśnie, na pewno byłoby łatwiej, gdybyś aż tyle nie myślał. Przymrużyłeś nieznacznie oczy. - Rzeczywiście: demon-samobójca. Albo demon, który dobrze wiedział, że nie pojawia się przed prawym Bożkiem, a przed takim, który z chęcią podpisze z nim cyrograf. – Wygiął leniwie kąciki warg ku górze i wzniósł butelkę w hołdzie toastu tym jakże mądrym słowom, za które warto było się napić – za tą znajomość, za barwy świata, za cały ten szajs, który pozwalał go doceniać i za to, by takie przebłyski działy się częściej – i oby nie znalazł się poszukiwać sprawiedliwości, którzy zechce ich przeżegnać chłostą w imię Boga Jedynego, tych grzeszników, co bluźnią przy butelce nieczystych napoi, sprzeciwiając się pięknu czystości wskazanego przez Kościół. Tak, to My, Ci Źli, Ci Przeklęci – i zakochani w swym źle i klątwach.
- To byłaby część religijnego rytuału. - Dziwnie, bardzo dziwnie – słuchać o samym sobie w tak abstrakcyjnych wizjach – to wprawiało w dwojakie uczucie – jednym z tych odczuć była świadomość tego, że gości się w czymś umyśle w słodkiej... pierwszej dziesiątce – och, jeszcze tak zadufany nie był w sobie, by powiedzieć, że mieścił się "jako numer jeden" – i bardzo wątpliwe, by szybko do takiego stadium doszło – było zbyt wiele rozpraszających czynników, które szybko zbijały fałszywą pewność siebie – ale tak czy siak – gościło się w czyichś myślach – i nie był to ten negatywny wydźwięk, nie było to goszczenie niechciane – to był ten rodzaj rozgoszczenia się doceniany w najwyższym stopniu, który był jak okrycie kocem przy tym rozpalonym kominku, nad którym stały porcelanowe figurki, jak dodanie do tego w dłonie świeżej herbaty z pomarańczą i goździkami, słodkiej, rozgrzewającej, która uspokajała – i siłą rzeczy wywoływała delikatny uśmiech na ustach. Więc pewnie tak – każdy inny zawisnąłby za ten jęzor jako flaga w wieży Ravenclaw – ale Colette to w końcu Colette. Priorytet ze specjalnymi przywilejami. - Uważaj, byłbym bardzo pretensjonalny. – Och, to było jak memento – i tylko dlatego nie dopowiedziałeś tego, co chciałeś dopowiedzieć – to był ten właśnie hipokretyznim – tym nie mniej w ogóle nie brzmiało to jak urwane zdanie, jak coś niedokończonego – uśmiechał się nadal po pociągnięciu kolejnych paru łyków alkoholu, śledząc ruchy chłopaka, by odłożyć butelkę i sięgnąć po gitarę, pochylając się nad nią do przodu i muskając palcami kilka strun. To memento z tego, co mówiłeś do niego, kiedy przenieśli się do domu nauczycielki – wtedy to aż tak cię nie dziwiło, gdy patrzyłeś na to z tej perspektywy, trzeźwości nie przysłoniętej okropnym zmęczeniem i cieniem minionej gorączki, sam fakt znalezienia się tam był lekkim szokiem – niby było minęło – ale potem było to wszystko, co zdarzyło się adekwatnie do sytuacji – ich rozmowy... taaak... - Pilibyśmy wszystkie alkohole świata, jakie byś sobie tylko zamarzył, które nalewałaby nam piękna kelnerka stojąca tuż obok z tacą winogron. – Wyobraźnia – wyobraźnia i wyimaginowany świat – nie mogło być w nim nic złego, a był tym lepszy, gdy nie był wywołany stymulantami alkoholu czy narkotyków, a kreowany na trzeźwo. I to nie w samotności. Uniósł spojrzenie z gitary na Puchona, kiedy ten stwierdził, że jest na to za trzeźwy jednak – na co? Na takie bajania? Nie, nie o to chodziło – chodziło o to, co trzymał w ręce – o ten badyl rozżarzony na końcu, z którym poprzednim razem bujał się jak zaklinający rzeczywistość szaman w hipnotyzujące nuty gitary – ale tym razem tylko spacerował po wypowiedzeniu tego stwierdzenia na swych ustach – pewnie zaraz doczekasz się puenty, dlatego też nie pytałeś – po prostu słuchałeś i uważnie się mu przyglądałeś.
- Nie. - Cyrk musi być... dziwną rzeczą. Zwierzęta w klatkach, zmuszane do tego, by zabawiały ludzi, o dawno zmarłych oczach, jeszcze dziwniejsi ludzie, z których inni się śmieją, albo podziwiają ich gimnastyczne wyczyny – potem się tylko szeptało o skaczących na nitkach gościach i clownach o czerwonych nosach, które straszą niegrzeczne dzieci, ale tym grzecznym dają watę cukrową. Tak poza tym – kugle..? Że jakieś patyki? - Do jeziora jest blisko, najwyżej cię do niego wepchnę. - Tutaj powinno nastąpić wzruszenie ramionami, bo przymknął oczy, zrobił tego typu minę, ale tylko nieznacznie je uniósł, zatrzymał w powietrzu i znowu opuścił, otwierając powieki, by znów skupić wzrok na Puchonie. Teraz następuje próba analizy i zrozumienia, co właściwie ma zostać osiągnięte tymi oparami alkoholu w wydechu i płonącym patykiem – że niby to da ognisty podmuch, jak ten smoczy? - Ogień, huh..? – Ogień był dobry, ale czy idealny? Był tym idealnym odzwierciedleniem jego popędów i gorącej natury w tym temacie – ale na tym się kończyło. Ciepło? Ziemia też może być ciepła. Ogień był... zbyt gwałtowny w ogóle. I fałszywy. Był jak wąż, który pełza w rożnych kierunkach, którego ruchów nie da się przewidzieć, tylko po to, by na końcu pożreć i pozostawić popiół. Z drugiej jednak strony dawał też ciepło i światło... I w końcu czym innym było słońce, jeśli nie ogniem? I to właśnie był problem – nie tego rodzaju przeszkadzający problem, a ten rodzaju problem, z którego posiadania czerpie się przyjemność – że nie potrafiłeś powiedzieć o Colettcie czegoś na pewno – w jego upartym utrzymywaniu samego siebie na poziomie "prostości" było w nim tyle do eksploracji, że trudno było to aż ogarnąć – i zazwyczaj nawet nie dało się zauważyć pewnych sygnałów – nawet plułeś sobie o to w brodę, że przegapiałeś pewne rzeczy, bo może to dla niego było ważne, bo może to go zabolało, bo może czuł sie źle, gdy on poświęcał ci całą swoją energię, a ty mu nic nie dawałeś? Przerażająca myśl – że mimo całej swojej siły Colette Warp w końcu zaczerpnie zbyt wiele twojej trucizny. Przerażająca myśl... Zamrażająca tak bardzo, że doprowadzała do kompletnego bezruchu – sam siebie przyłapałeś na tym, że przeszywasz Coletta wzrokiem – tym rodzajem spojrzenia utkwionym w spokojnej twarzy, która zawsze nosiła jakiś cień znudzenia, nawet jeśli znudzony nie byłeś, a nawet gdy to odkryłeś – nie mrugnąłeś nawet, nie drgnąłeś, nie oderwałeś od niego oczu – bo czemu byś niby miał? Dobrze rozumiałeś, że ci "silni" mieli zbyt wielkie skłonności do duszenia wszystkiego w sobie – a Colette robił to nałogowo.
- Nigdy nie byłem w cyrku. - Wyrwało ci się półmruknięciem, wyrwało się spośród balejażu zamyślenia, który nie nakładał się na ciebie zepsuciem nastroju – pozwoliłeś im nadal krążyć, dzieląc swoje miejsce z próbami wyobrażenia sobie Coletta ziejącego ogniem na cyrkowej arenie – albo właśnie tutaj, w tej budce, przy tym ognisku.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Lis 30, 2015 6:35 pm
Od kiedy Smokowi udało się w końcu przysiąść na drewnianej półce Wyżej, po chwilowych rozterkach, kąsających go w otoczeniu murów szkoły jak wściekłe psy, nie było żadnego śladu – nie pozostawiły nawet zadrapania. Czysta magia. Taka była cena odsuwania problemów, wrzucania ich wszystkich do jednego wora i ciągnięcia przez życie na rozklekotanym wózeczku. Przez większość czasu było w porządku, ale czasem bzdurna rzecz przelewała niewidzialną czarę goryczy i rzucała się na głowę z taką mocą, jak co najmniej śmierć rodzica. I trzeba było się spod tego wózka naprawdę długo wygrzebywać, zanim nie zdało sobie sprawy, że ten ból w głowie to nie owoc zwalenia się na nią całej ciągniętej zawartości, ale ledwie mały kamień, który wystrzelił celnie z pojękującego kółeczka. W obecnej chwili pomocne okazało się towarzystwo Czarnego Kocura, który nie musiał nawet zbierać dzieciaka z podłogi - wystarczyło, że ślepo otarł się o jego ramię i mruczeniem poganiał, by sprężyc tyłek i dotrzymać mu kroku. I jaki był przy tym dumny... Z jaką gracją mięśnie poruszały lśniącym futrem, po którego fakturze gładko biegły refleksy promieni słonecznych – zupełnie mu niestraszne w odróżnieniu od bajkowych wampirów z książek do straszenia mugolskiej latorośli. Jego tułów poruszał się w jednej linii, nie kuląc się, nie skacząc jak u dachowców, poruszał się wręcz jak pantera, która nawet w chwili całkowitego rozluźnienia jest gotowa pokazać kto tu ma większe i bardziej zdecydowane pazury. A skoro już o pazurach mowa; czarne łapki bezgłośnie i niezwykle miękko stykały się z drewnem, kiedy przemierzał je dumnie i ciekawsko... Ta tykająca bomba. Ten niezrównoważony i chaotyczny drapieżnik-morderca. Ten pozbawiony litości manipulant. Sprytnie uciekający przed wizją usidlenia i uwięzienia, kilkupiętrowy, kilkuset-kondygnacyjny i nafaszerowany pułapkami labirynt w podziemiach, którego ściany przesycone były zapachem rozgrzanego metalu, fiołków, alkoholu i kocimiętki – ty, który tam wchodzisz, żegnaj się z nadzieją, bo nie wyjdziesz stąd żywy. Warp, w myśl tej tabliczki ostrzegawczej, dawno się już ze swoją nadzieją pożegnał i był pewien, że z życia Sahira Nailah'a na pewno wyjedzie nogami do przodu i pod białym prześcieradłem. Oby tylko gubienie się trwało jak najdłużej.
Wracając jednak do tego durnego sposobu na radzenie sobie z problemami: Colette naprawdę mógłby żyć i postępować inaczej – mógłby bardziej analizować, postępować z większą odpowiedzialnością i uczyć się szybciej na swoich błędach, ale niestety już bardzo, dawno temu wybrał sobie drogę z wózkiem. Tak długo, jak mógł żyć tu i teraz, z Nim, nie obchodziło go, co go czeka w przyszłości.
- Oblałbyś swoją Boską krwią dokument, w którym przyrzekalibyśmy sobie coś nawzajem? - spytał szybciej niż zdał sobie sprawę jak dziwnie to zabrzmiało. Nawet jeśli nie w głowie mu były takie rytuały, to czasem myślał o podobnych rzeczach. Czasem, kilka minut przed snem, zdając sobie sprawę w jak pogiętej i magicznej rzeczywistości żyją. I w jak niebezpiecznej. - Tak na moment odstępując od tematu, choć według mnie nie aż tak mocno, to kiedyś myślałem by umówić się z tobą. Odnośnie pewnej materii. - dodał pospiesznie, by nie brzmiało to zbyt dwuznacznie w tej chwili. Choć randki też miał w głowie, owszem. - Chciałbym byśmy mieli jakieś miejsce, taki... Schron. Bezpieczną przystań. Żeby w chwili, gdy coś się stanie, gdy coś nas rozdzieli i posypie kłody pod nogi i na głowę, żebyśmy bez dawania żadnego sygnału mogli się tam spotkać. Tak na wszelki wypadek. Myślałem o Wrzeszczącej Chacie.
Po tym, co miało miejsce na błoniach nagle ten debilny pomysł wydawał się mieć coraz dłuższe i bardziej humanoidalne ręce i nogi. I nawet jeśli to był element rozpatrywania wyjścia z tragicznego scenariusza, w tej utopijnej chwili przyjemności w altance na niewielkim wzgórzu, to Col nie miał w planach popsucia atmosfery. I szczerze miał nadzieję, że do tego nie doszło.
Toast został przyjęty, religijny spór i nie-spór zażegnany i pozostawiony do rozpatrzenia, a kilka łyków trunku ukoronowało bluźnierstwa i niewybredne komentarze. Za to wszystko w istocie należało się napić – słodkiego trunku, zalanego lemoniadą, która czyniła ten rodzaj napitku praktycznie idealnym dla tego koślawego Piotrusia Pana, który zawsze i wszędzie pragnął wpychać jakiś infantylny element. Wybrał więc sobie idealną religię, w której jej Centrum naprawdę odczytywało pragnienia i ciągoty, i zaspokajało je w zaskakująco trafny i kreatywny sposób. Pimm, tak...?
Puchon znowu oblizał wargi.
- Gdzieś w tym pięknym wyobrażeniu musi być jakiś krwawy haczyk. - uśmiechnął się sprytnie, mając na myśli piękne kelnerki z tacami pełnymi winogron i kosztowanie alkoholu całymi dniami. - Może w nazwie przybytku, który byś przeznaczył na takie przyjemności, hę? - poruszył brewkami i zrobił przerwę na maleńkiego łyczka. - Jakbyś go nazwał?
Wbił wzrok w Krukona, rękawem ocierając mokre wargi i kolejnymi, niepewnymi uśmieszkami cyklicznie ubarwiał policzek w niszczący jego gładką powierzchnie dołeczek. Ciekawiło go, co Nailah mógł mieć teraz w głowie - jakie wyobrażenie własnej pijackiej świątyni? Co go tam kręciło i co mogło odstręczać, jak by się tam urządził – ze złotem, srebrem, platyną, czy ciemnym drewnem? - co by kolekcjonował, na co zwracałby uwagę i na co chciał, by inni ją zwracali? Kogo by tam wpuszczał i dlaczego tylko Colette? Hehe... Tak, za nadmierne poczucie stabilności swojej pozycji chyba nie karało się skróceniem o głowę. A przynajmniej nie w tym kraju. Warp często o Nim myślał, o ile nie praktycznie cały czas, nie mogąc się od Niego uwolnić jak od naprawdę wciągającego utworu, który nawet odgrywany w kółko przez całe miesiące ciągle zaskakiwał nową nutą albo nagle zasłyszanym w tle zupełnie nowym instrumentem.
I pomyśleć, że dwa lata temu Smok sądził, że nie może być z nim gorzej.
W blasku ognia Sahir wyglądał ze swoją kochanką w rękach dużo lepiej niż na pustym dziedzińcu. Nawet jeśli z perspektywy Colette, to jego obraz falował teraz w powietrzu i to jego czarne, głębokie oczy zdawały się być lekko przymglone przez dym. Choć nadal tak samo spokojne.
- To w sumie dobrze, że nie znasz, będziesz mógł zobaczyć go na żywo. Albo jego żałosną próbę, nie istotne. - odparł, niefrasobliwie podchodząc do wizji niebezpieczeństwa i spalenia sobie tej ślicznej czuprynki. Ba, nawet dając świadectwo swojej beztrosce chciał z rozpędu palnąć „czy Sahirowi rodzice też mówili, żeby nie bawił się ogniem, bo się w nocy zleje do łóżka”, ale pohamował się natychmiastowo i z jego gardła wydostało się jakieś niezrozumiałe bąknięcie. A potem chrząknięcie, bo ta nagła panika rozsypała mu wszystkie myśli jak okruszki na koszulę. Strzepnął je więc i postanowił zacząć od nowa. - Wniesiesz mnie do niego jak księżniczkę, czy ciapniesz jak wór z kartoflami i przy okazji zobaczysz ile razy odbije się od powierzchni i postawie po sobie kaczek zanim plumnę tam na dobre z głośnym sykiem?
Syknął głośniej, naśladując odgłos gaszonego płynem ognia i przybliżył płonący koniec patyka do twarzy, po czym pokiwał głową w zamyśleniu, kiedy siedzący nieco dalej rozmówca wymówił imię tego parzącego, gorącego tworu, który sukcesywnie pożerał i rozwalał kawałek drewna. Warp nie był pewien, czy wystarczy sam oddech, czy będzie musiał dosłownie pluć alkoholem, ale miał głęboką nadzieję, że to pierwsze, bo druga możliwość nie wyglądałaby tak widowiskowo. Postanowił zrobić próbę generalną i odchylił głowę na bok, by tam wziąć szybki łyk z butelki, który pospiesznie przełknął, a pierwszy wydech tuż po tym poświęcił właśnie ku czci ognia. Żółta, ruchoma główka szalonego żywiołu wzięła łatwopalne opary w ramiona i faktycznie jej niewielka chmurka pomknęła w stronę, w którą dmuchał jej zaklinacz, wydając charakterystyczny, niski szelest.
- WOAH! WIDZIAŁEŚ?! - podskoczył podjadany i wskazał na koniec patyka, który po tym chwilowym zachwianiu jego struktury, nadal fajczył się spokojnie tak, jakby nic się nie stało. I wtedy zorientował się, że Sahir nie ruszył się od czasu ostatniego, wypowiedzianego przez siebie słowa. Nawet nie drgnął. - Wszystko gra? - zagaił, widząc jego wpółprzymknięte powieki i sam przełknął ślinę nieco głośniej. Czuł na nawet na niej posmak słodkiej lemoniady. - Wiesz... Zwykle cyrki przyjeżdżają na wiosnę, a nie lato, ale jeśli bym jakiś wyczaił, to mógłbym cie do niego zabrać. Pojechalibyśmy rowerami... Jak to po mugolskiej wiosce i popatrzyli jak wyćwiczeni ludzie robią sztuczki, które potrafiłby zrobić każdy drugoroczny w Hogwarcie. - puścił do niego oko. - Nie umniejszając jednak cyrkowcom na szacunku.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Lis 30, 2015 8:40 pm
W tak słodkiej chwili łatwo było o szeptanie obietnic, czułe słowa i porywanie się na mówienie "nigdy" i "na zawsze" – na wieki wieków amen – tak brzmiała modlitwa obijająca się o podświadomość, dochodząca do swojego głosu na połowicznie zrozumiałej platformie, której nawet nie chciało się nadawać formy – była piękna, usłużna w tej postaci, w jakiej teraz wyginała smocze skrzydła i kołysała kocim ogonem – nie wiem, jak wyglądała, nigdy nie widziałem jej twarzy, ale mogłaby być babeczką zamawianą przez mrocznego człowieka poznanego gdzieś na koncercie – taką, która byłaby pięknie wyciętą babeczką w serduszko, z dużą ilością różowego kremu i lukrową posypką w gwiazdki – i choćbyś się starał nią nasycić, to każdy kolejny kęs nie będzie doprowadzał do wyczekiwanego zasłodzenia, by powiedzieć "dość" – miała w sobie coś takiego, że, jak wino – nabierała walorów i upajała nie od pierwszego, a każdego kolejnego gryza, więc ciężko było przestać – umysł pytał – dlaczego miałbym sobie odmawiać przyjemności, skoro za ścianami tej kawiarenki nie ma niczego, co by mnie do siebie przyciągało dostatecznie mocno, by tejże przyjemności powiedzieć nie? W takiej sytuacji tkwiliśmy – z wiedzą, że naprawdę nie ma tam nic, co by czekało z niecierpliwością i koniecznością spełnienia obowiązku – i nie było ścian, okien, drzwi eleganckiej kawiarenki – były stare, porośnięte od północnej, zewnętrznej strony, mchem, ściany budki, która pamiętała świetniejsze czasy dzieciaków, które nie goniły do alkoholu w marzeniu o "wykazania się z buntowniczej strony" – o ile w ogóle mogło w tym być cokolwiek buntowniczego – ten śmieszny dreszczyk emocji przeżywał... w wieku ośmiu lat. O jakieś dziesięć lat za wcześnie.
- Nie lubię obietnic. - Tak, już mu to kiedyś powiedziałeś, więc i powtórzyłeś to teraz – i właśnie dlatego nie zamierzałeś ulegać tej pokusie, by szeptać mu rzeczy piękne i obiecywać szlachetne kamienie, pomiędzy którymi mógłby składać swe skrzydła i które mógłby zagarniać masywnym ogonem, które tylko odkreślałyby piękno jego łusek, odbijając się w nich niby w malutkich lustrach, uszlachetniałyby jego pazury, które ze szmerem szmaragdów i diamentów przesuwałyby się między nimi, gdy unosiłby łeb, by spoglądać na przybyszów chcących podziwiać jego niewymuszony majestat i łagodność w wyrafinowanym kształcie trzymającym swe smcze zapędy na wodzy – tam, głęboko w sobie, gdzie niewielu docierało... o ile w ogóle ktokolwiek wcześniej tam dotarł – nie robił tego, bo wiedział – to jest czar, to jest ułuda, która opływa jego ciało słodkim nektarem spijanym z usta Coletta, to magiczny czar dwukolorowych oczu opływających twarz jak miód – może nie aż taka ułuda, byś nie nazywał jej rzeczywistością – ale wystarczająca, by samemu sobie nie ufać w tej materii – tylko i wyłącznie sobie, znów się do tego ograniczył ten maluczki świat cierni i cieni, zostawiony dla tej chwili daleko w tyle – wolałeś utrzymywać obawę przed powiedzeniem zbyt wiele, niż potem być niesłownym – tak to już jest ze słowami – rzuca się je na wiatr, a on przekazuje je dalej jednemu dębowi, a potem – całym lasom, które szumiąc przekazują baśniowe opowieści jeszcze dalej... lepiej baczyć na to, co wypływa z ust – zwłaszcza, gdy wydawały się takie miękkie i łase na to, by mówić wiele – i mówić słodko.
- Też o tym myślałem. - Twoje wargi znów wygięły się nieznacznie ku górze w ciepłym uśmiechu na tą niespodziewaną propozycję pana Coletta – rozluźniłeś całkowicie mięśnie, instrument nieznacznie zjechał w dół na twoich udach, gdy przestałeś przytrzymywać go stricte przy swoim brzuchu, ale nie spadł – wszak nie puściłeś tego średniowiecznego zabytku – staruszka kiepsko przeżywała jakiekolwiek obijanie jej o cokolwiek. - Brzmi dobrze, chociaż jest pewne miejsce, które muszę ci pokazać. Do którego zawsze instynktownie spierdalam, kiedy już nawet przestaję myśleć o tym, co robię. - Tak, tak – sekrety, sekrety – i jeszcze więcej sekretów – a wszystkie po to, by zostały obnażone tej jednej osobie – nawet te, o których, jak sądziłeś, nigdy nie będziesz opowiadał – znów to słowo "nigdy", jakże mocne i jakże, byłeś tego świadom, zupełnie puste w twoich własnych ustach, gdy tak łatwo przychodziło ci zmieniać swoje zdanie o 180 stopni nawet nie z dnia na dzień, a z godziny na godzinę – dobrze, że Colette był bardziej poukładany – inaczej pewnie wytworzylibyście jakiś podmuch chaosu, który przeobraziłby się w tajfun i pożarł chciwie Ziemię wokół was – kto wie, może byłby łaskaw was samych zaoszczędzić... naprawdę aż za często wydawał ci się o wiele bardziej dojrzały od ciebie – a dziwne, bo w końcu jednocześnie był niby tak beztrosko dziecinny... - Ale tak poza tym Wrzeszcząca Chata jest w porządku. Zatwierdzam ten pomysł. – I znów sięgnąłeś po butelkę, by i ten toast ukoronować – nie powinieneś pić, nie w tym stanie, ale kładłeś na to tak długiego chuja, że najmniejszy głosik sprzeciwu w twoim własnym bycie się nie odzywał, aby cię od tego pomysłu odwieść – i ty nawet nad tym nie myślałeś – nie, gdy twoje myśli skupione były wokół tego krążącego po drugiej stronie ogniska Smoka, cudnie dźwiganego przez gorejące powietrze będące filtrem między waszymi oczyma i wszelakimi ruchami – nic nie szkodzi, jakoś ci to nie przeszkadzało, a samo ciepło pozwalało się tylko bardziej rozluźnić, wraz ze specyficzną muzyką wygrywaną przez trzaskające drwa.
- Nie nazwałbym go. Byłoby "Miejscem bez nazwy". Pustym szyldem wiszącym nad wejściem. Miejscem gdzieś na krańcu ulicy, na krańcu dzielnicy, na krańcu miasta, na krańcu państwa... – Co by to było za miejsce? Miejsce gdzieś w Londynie, na przypadkowej ulicy, pewnie o jakiejś głupiej i mało wdzięcznej nazwie, do którego niewielu by wchodziło – od którego pachniałoby whskey i krwią, tytoniem i marihuaną, słodycz mieszałaby się z żelazem i słodkością narkotyku, skąd dochodziłyby pełne pogardy śmiechy, rechoty podobne do tych z najbardziej przeklętych miejsc w każdych opowiadaniach – i przy którym każdy by przystawał, zastanawiając się "dlaczego te miejsce nie ma nazwy"? Bo kurwa może nie mieć – odpowiedź jakże względni wymijająca i na odwal się – ale byłaby jedyną prawdziwą. I siedziałby w niej Colette przy samym barze, w stroju rodem z włoskiej familii, co pod garniakiem, w na szelkach, trzyma w kaburze przynajmniej dwa pistolety, a nogi ma zarzucone na stołek – ewentualnie na kelnerkę, która byłaby podnóżkiem – znów się przelotnie uśmiechnąłeś – połowicznie do Coletta, połowicznie do własnych myśli, unosząc leniwie ledwo jeden kącik ust w górę. - Krwawy haczyk byłby tylko dla ciebie. Mieszałbym whiskey z twoją krwią i zabijał wszystkich, którzy odważyliby się chociaż na ciebie spojrzeć. Ich krew byłaby nie warta nawet spojrzenia. Kelnerka musiałaby ją zbierać do wiadra mopem. - Przejechał kciukiem po wszystkich strunach, bez konkretnej melodii – tak po prostu, by wydała z siebie ten miękki odgłos wplatający się w całości w tą pokraczną, chorą wizję świątyni w barze...
Zaśmiał się krótko, cicho, tym swoim dudniącym, ponurym śmiechem, którym mógłby się śmiać diabeł słyszący od człowieka, co podpisał z nim już cyrograf, błaganie o uchowanie jego duszy – ale to była taka norma – bo przecież rozbawiły go te wizje – obie wizje – i te niesienia Coletta w arcyspokoju do jeziora jak księżniczkę, podczas gdy on by się jarał, jak i ta z biegiem, przerzuciwszy go sobie przez ramię jak worek zimnioków – bardzo trudno było wybrać z tej perspektywy...
- Nie śpieszyłbym się specjalnie – pod drodze musiałbym powoli odstawić gitarę, może najpierw zagrać jakiś utwór, upić trochę whskey, by moja żona nie poczuła się odrzucona, jeszcze, wiesz, poprawiłbym płaszcz i koszulę, chyba nierówno ją założyłem... a na końcu przepolerowałbym buty... nawet jeśli nic by im to nie pomogło. - Oj tak, zdecydowanie tym glanom już nawet pasta do butów nie pomoże – rozwalonym, z całkowicie zjechanym traktorem, obdartymi blachami, które wyglądały tak, jakby Nailah regularnie kopał nimi w nadmiernie ostre kamienie i sznurówkami trzymającymi je już tylko na słowo honoru. - Zastanawiam sie nad opcją przymierzenia się i odbicia glana na twoich pośladkach, byś wpadł za jednym zamachem do tego jeziora. Tylko nie wiem, czy nie jestem za leniwy, by brać aż taki zamach. – Tak więc sprawa się miała – teraz już na pewno Warp mógł być spokojny o swoje bezpieczeństwo, gdy Nailah zapewnił go, że tak sumiennie i troskliwie będzie wokół niego biegać, kiedy ten, nie daj Bóg, podpali sobie włosy – które naprawdę mocno mu urosły od ich pierwszego spotkania – w przeciwieństwie do włosów Nailaha, które były w zasadzie wciąż takie same – nawet jednak zauważenie tych zmian, wizja tego, że on się będzie zmieniać, a Nailah – nie – nie przysłaniała tej chwili, no hej – nie miał na to czasu – prawie puścił z wrażenia gitarę, kiedy drgnął na tej ławce, jakby zaraz chciał dawać susa w bok, kiedy niewielki płomień rozwinął swój jęzor po tejże 'próbie generalnej' – czarnowłosy ułożył gitarę na udach, by ta nie spadła i zaklaskał parę razy.
- Jestem pełen podziwu, Pogromco Ognia, per Smoku Katedralny. - Może i wcale nie wyglądałeś na zafascynowanego... ale byłeś. Zdecydowanie to było... coś! Jak czar! Wydawało się, jakby Puchon naprawdę zionął ogniem. - U mnie gra. A u ciebie? – Przejechał znowu kciukiem, w tym prozaicznym (albo nie?) bezruchu po strunach gitary. - Nie wydaje mi się to pociągającym pomysłem... chociaż, z drugiej strony, chyba jestem ciekaw, jak to wygląda... – Wreszcie się poruszył, wreszcie mrugnął – uniósł głowę do góry w ewidentnym zamyśleniu, próbując dopasować zasłyszane historie o tym, jak wygląda cyrk, do obrazków, które układały się w głowie mimochodem. - Brakowałoby mi tak pewnie sarmatów, bitwy i dobrego trunku. - Wrócił oczyma do Coletta i obnażył kły w paskudnym uśmieszku.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Lis 30, 2015 10:47 pm
Bawienie się połączeniem ognia i alkoholu nie było mądrą rzeczą, zwłaszcza, kiedy znaczną ilość płynu wlewano przy tym do organizmu i pozwalano jego oparom piąć się w górę, wprost do głowy i ograniczać mózg. A może wręcz przeciwnie? Może otwierał się tak, jak nie dawał rady wcześniej, ale za wysoką opłatę w postaci przeceniania własnych możliwości? W końcu skoro ma się samopoczucie Młodego Boga, to ile można walczyć z przeświadczeniem, że się nim jest? Nie długo. I nagle można pluć ogniem, można zagrać i zaśpiewać każdą pieśń, porwać się na każdego wroga i zawalczyć o względy każdej wybranki. Nawet księżniczki na szczycie wieży – z tym, że takim księżniczkom ku uzyskaniu podziwu rycerze pokazywali światło słońca prześlizgujące po klindze miecza albo chwalili się opowieściami o swojej odwadze. Smokowi pozostawały refleksy na łuskach i gorący oddech, którym obiecywał nie palić tylko jednej dłoni. Dłoni właściciela oczu, którym pozwolono jednocześnie ten ogień zobaczyć wraz z całą gamą innych tajemnic – wszystko podczas równej wymiany: słowa za słowa, kluczyk za kluczyk, szkatuła za szkatułę i czas za czas. I tego ostatniego, o dziwo było najmniej - choć wystarczająco dla dwóch roztańczonych pyłków w bezmiarze wszechświata, utytłanego w blasku gwiazd i okręconych jak spirale galaktyk. Za daleko to jednak zabrnęło, za daleko od ścian kawiarni, za daleko od słodko-gorzkiego zapachu gorących goździków, za daleko od szklanicy z czerwoną od krwi Whiskey. Należało się wyrwać jak ze snu, choć to tak naprawdę było przebudzenie z rzeczywistości, która nagle (wraz ze wszystkimi swoimi problemami i rozterkami) zrobiła się tak niewyraźna, że wszystko zdawało się być kopią kopii. Falowało jak rozgrzane powietrze nad paleniskiem. Należało więc wrócić głową na poduszkę, z tąpnięciem odbierającym dech i spaść na dół z galaktyk, z gwiazd, ze stratosfery, z widoku kołyszącej się zorzy polarnej, z nieba, z chmur, z przecinanego myślami powietrza, z czubków drzew wprost na wzgórze, z hukiem przebijając dach tak, by uderzenie powiększyło Smokowi źrenice, jak u kota już gotowego do morderczego skoku.
- Moich też nie będziesz chciał słuchać? - spytał, choć jeśli miał być szczery, to nawet nie potrzebował odpowiedzi. Jakakolwiek by nie była, nic by nie zmieniła. Jedno uderzenie jego serce wybiło jakby mocniej, jakby głośniej, jakby naśladowało dźwięk rozpadającego się, drewnianego dachu, a płomień na patyku zachwiał się niespokojnie, choć żaden gwałtowniejszy podmuch wcale nie nadszedł. Smok przez chwilę był wyżej niż Wyżej i nie napotkało go tam nic prócz ciemności i setek oddalonych i nieosiągalnych świateł. Poza Ich wspólnym miejscem nie ma w tej rzeczywistości nic ciekawego. Smok tkwił Poza niemal całe życie i nie było tam nic wartego uwagi – dlatego zamiast po gwiazdę sięgnął po czarną dziurę. Czarna dziura w końcu była blisko, nie udawała czegoś, czym nie jest. Nie udawała blasku Bożej Łzy, będąc tak naprawdę tylko zlepkiem ciągle wybuchającego gazu, jak przypuszczalnie cała reszta gwiazd z generałem galaktyki Drogi Mlecznej na czele – Słońcem. I czarna dziura wcale nie musiała składać żadnej obietnicy, jej ciemne oczy, dno jej słów i jestestwa, mówiły wystarczająco za nią, choć na co dzień wydawały się takie zimne i puste.
- Ty też? - jeśli Colette kiedykolwiek pozwolił ostać się niepewności względem tego, że wybrał za ukochanego kogoś, z kim nie jest jednomyślny, to oficjalnie rozdeptał tego piszczącego pasożyta butem. - No proszę... Tacy my dziecinni i nieokrzesani, a jednak myślimy o zabezpieczaniu sobie tyłów. - z trudnością ukrył nadmierne zadowolenie, kiedy szeroki uśmiech zaigrał na jego twarzy i nagle musiał skupić dużą część uwagi na jakimś kamyku obok swojego trampka. W te chwili priorytetem było dla niego, wkopanie tego nieszczęsnego fragmentu szarej skały wprost do ogniska, bez niszczenia wciąż trzymającego się dzielnie tipi. I wyszło.
- Czy to miejsce, to twoje mieszkanie? - spytał, w końcu zerkając na Nailah'a z iście zwierzęcą ciekawością. - Jest związane z tobą mroczną tajemnicą, czy dobrymi wspomnieniami? Nie wiem na co mam się przygotować. Choć... Nie wiem czy już ci to mówiłem, ale nie chcę zabierać jakiś drogich tobie miejsc, kiedy wiem, że każdy potrzebuje jakiejś samotni, która będzie tylko jego. Nieskażona kontaktem z kimkolwiek innym. Tak, żeby w razie jakiejkolwiek przyszłości powrót tam nie bolał aż tak bardzo i nie rozdrapywał ran. Czy w obliczu takiej wiedzy nadal chcesz mnie tam zabrać? - nie spuszczając wzroku z Krukona upił spory łyk alkoholu.
Boże jak chciał iść. Jak on niesamowicie mocno chciał się tam udać. Teraz. Zaraz. Czuł jak targało nim podniecenie wymieszane z lemoniadą i chęcią zlizania Whiskey prosto z bladych warg, które raz po raz upijały własną kolejkę narkotyku. Tak, alkohol też był narkotykiem – smutne i bolesne, ale prawdziwe. Ale powstrzymywała go ta wysublimowana szczypta dojrzałości - która dziwiła niewielką grupkę ludzi, ograniczającą się do jednego indywiduum - utrzymywała go w jako-takich ryzach, sprawiając, że jedynie dłonie mu przez to wszystko drżały. I dobijajała na pierwszy plan myśl o tym, że na ten cudowny spacer przyjdzie jeszcze czas, teraz liczyły się drewniane ściany altanki, trzaskanie palonego drewna i delikatne brzdęki gitary.
Pił więc ten Puchon. Pili oboje, ale jeden opowiadał, a drugi słuchał, głodny każdego słowa. Zatapiał się w okolonej krztuszącym, papierosowym dymem wizji pubu, utopionego w półświetle zasilanych elektrycznością kandelabrów, starających się na siłę wytworzyć we wnętrzu atmosferę elegancji i szyku. Lada baru, ubarwiona w mokre kołka znaczone przez zamawiane szklanki, lepiła się, tak jak i stoły oraz podłoga. Dolina wiecznej mgły pochodzącej od palonych narkotyków i testujących płuca cygar, ściany poznaczone dziurami od kul mugolskiej broni i tykający nad drzwiami zegar, który stanął już bardzo dawno temu. I gdzieś tam szeroka szklanica zalana złotym płynem, w którym igrała czerwień, której kolor Colette bardzo dobrze znał, widząc ją za każdym razem, kiedy się zacinał, obcierał, poświęcał dla dobrego samopoczucia ukochanego. Po krawędzi naczynia z grubym dnem i zakazaną zawartością sunęły w kółko blade palce, których opuszki stwardniały od ciągłych kontaktów ze strunami, wygrywając cichy pojękujący dźwięk.
Dreszcze przesunęły się po kręgosłupie Smoka, jak jaszczurka kąsająca jego skórę, sprawiając, że na ten moment kompletnie pochłonięty tą wizją, stracił zainteresowanie ogniem i cyrkowymi sztuczkami. Coś tak chorego i tak gorącego nie powinno tak mocno miotać jego emocjami, zmieniając je w obsesyjne i zaślepione na prawdziwe znaczenie wszystkich tych słów. Nie pozwalając dostrzec w nich niczego złego. Bo nie było w tym wszystkim nic złego, nie...? W krwi na mopie kelnerki, w dymie narkotyków, w zazdrosnym spojrzeniu czarnej dziury i obłędnie patologicznym i jednocześnie namiętnym znaczeniu każdego kolejnego zdania, które nagrało się na pocztę głosową w głowie Warpa i odgrywało raz po raz, zapętlone w niezdrowe koło.
- Więc chyba jestem bezpieczny... - skwitował, oddychając głośniej i nie mogąc domknąć ust, wciąż nie starając się nawet potrząsnąć z żarliwego uderzenia, które rozpierzchło się po całym jego ciele. Uciekł w popłochu do tematu ratowania siebie przed ogniem, który nagle umniejszył swoje znaczenie do tego wcześniej opisywanego robaczka pod podeszwą buta Puchona. Ogień przecież go nie zniszczy – jego łuski były za twarde, życie zbyt mocje, a uczucia i emocje zbyt gorące – prędzej to one spalą te fizyczną namiastkę skumulowanego gorąca. - Istnieje jakaś szansa, że gdybyś po tym wszystkim po drodze postanowił jeszcze zahaczyć o dormitorium, by wziąć prysznic i doczytał do końca rozpoczętą książkę, to może ostałyby mi się jeszcze brwi. - kąciki ust zadrgały mu lekko. - Zapytałbym wtedy gdzie twoje dobre maniery, ale pewnie spłynęły właśnie na czubek twojego zdezelowanego buciora i po wszystkim pewnie znalazłbym je przemoczone w tylnej kieszeni spodni.
Skłonił głowę i po udanej próbie, znowu lekko machnął kijem, prawie jak drewnianym mieczem, przesuwając się o kilka małych kroków na bok ogniska, odcinając Krukonowi częściowo możliwość ucieczki przez łuk wejściowy do altanki. Sahir mógł mówić co tylko chciał, nie dało się niezauważany tego, jak drgnął, kiedy zobaczył kulkę ognia.
- Miło mi. I gra. Gra jak nigdy. - pokiwał wolno głową i drgnął, znowu słysząc kojący dźwięk gitary. Rozbudziły się dreszcze, kiedy zadymiona wizja pubu ubarwiła się w cichą muzyczkę, produkowaną tylko przez jeden instrument. To byłoby takie złe i niepoprawne... Kazać Mu mówić o tym miejscu więcej. Znowu chcieć tego uniesienia, tego uderzenia, jakie słowa ze sobą niosły – bardzo bezwzględne i żarliwe słowa. W żadnej mierze nie wydawały się słodkie, choć dotykały miejsca, które wywoływało podobne odczucia – chociaż nie, nie „dotykały”, one go szarpały i bezlitośnie drażniły, dając chwile wytchnienia tylko wtedy, kiedy doprowadzały do opływającego w satysfakcję crescendo.
- Bitwę i dobry trunek pewnie będziemy musieli przynieść ze sobą. - szepną odważnie i może nawet trochę zdrożnie. Odetchnął i pierzchnął wzrokiem z powrotem w ognisko, choć nie ze strachem, bardziej tak, jakby chciał odwrócić uwagę swojej ofiary w tę samą stronę, daleko od faktu tego, że znowu zrobił dwa kolejne kroki wokół ogniska, bez pośpiechu zbliżając się do ławki i mrucząc coś do siebie. - Jak wygląda krew w Whiskey...?
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Lis 30, 2015 11:52 pm
Kto by się tym przejmował? Popatrz – znowu podejmuję temat braku mądrości w tym, że nie dbamy tutaj o dobre maniery, pozory normalności i nikt nie troszczy się, jaką cenę przyjdzie zapłacić na przyszłość za naciągane teraz długi – troszkę ich było, tych głupotek, co jedna za drugą dopisywały się do listy na skórze pleców, by tam ryło w nich Krwawe Pióro symbole pomyłek i zagubień – ale, hej, przecież teraz jest nam tak słodko, pośród tych gwiazd, z których nie spadamy i nie uderzamy plecami o ziemię, z siłą, która zabrałaby dech, że nie było sensu o tym myśleć – sens stawał się sensem samym w sobie – samą tą chwilą, samą upojnością, co wznosiła się jak dym ku górze i rozpływała bez pośpiechu na dachu budki, uciekając ku górze, by można ją było dostrzec z samego Hogwartu – mimo to jeszcze się nie zdarzyło, by jakiś nauczyciel tutaj przyszedł – czy może jednak..? Nie istotne – istotne było to, że bawiliśmy się i alkoholem, i ogniem – a poza tym igraliśmy z własnymi pragnieniami i ciągotami – i z tych dwóch pierwszych mam wrażenie, że właśnie te dwie ostatnie były najbardziej niebezpiecznymi, kiedy zbyt mocno zaczynały przypalać świat – te gorące pragnienia, co były tak potężne, że potrafiły aż wypalić smocze serce – wyobrażacie sobie to? Jak przeciętny człowiek mógłby je znieść? Zwalczyć? Nie miejsce złudzeń – by zwalczyć takie pokusy był tylko jeden sposób – ulec im – obojętnie, jak niezdrowe by nie były – pożądanie było rzeczą, która wprawiało ciało w drżenie od stód do głów, nie odpuszczała, nie dawała spokoju, nie pozwalała powiedzieć "stop!", gdy wszystkie myśli rozpierzchały się w pył i umykały – tam, z tym dymem, co był nam sygnałem do osiągania pozaziemskich doznań i przyjemności – a to dopiero rozmowa! Tylko, czy AŻ rozmowa? Należy? Co to w ogóle za słowo, Colette? Naprawdę tutaj cokolwiek "należy" robić? Niech upadają ideały! - niech upadają zasady, nakazy, normy i wszystko, co mogłoby się pokusić o użycie słowa "należy" – my je obalimy! Nie wierzysz, że moglibyśmy? Przecież to jest właśnie to uczucie – uczucie bycia Bogiem! Narkotyk sam w sobie, który stymuluje się sam przez młody umysł wierzący w swą nieśmiertelność, nie potrzeba do tego wampirzej krwi, nie potrzeba nadmiaru alkoholu we krwi – wystarczy odrobina wiary i oglądanie bliska gwiazd, które nie były niczym innym jak zlepkiem powietrza, zakłamane suki – a tak cudnie wyglądały z daleka..! I wiesz co? - wcale mi nie przeszkadza to, że są zakłamane – tak jak i nie przeszkadza mi to, że tyle się mówi o byciu dobrym dla zwierząt i nie zabijaniu im, po czym idzie się do kurnika i ubija kurczaka, by był na obiad – już na samym starcie świat swoją ułudą mówił nam, od pierwszego oddechu, od pierwszego krzyku po opuszczenia matczynego łona: wszystko co widzisz, jest kłamstwem. Urojeniem. Tak zaprojektowany został twój mózg, by widzieć kłamstwa – więc i ty kłam, jeśli chcesz, by świat był piękniejszy – nie było w tym nic złego, przecież to naturalne...
- Będę słuchał i sycił się drżącym na krańcach mojego umysłu głosem, powierzającym mi najgłębsze pragnienia swego serca. – Coś otrzymuje się za coś – podobno to kolejna zasada świata – nie ma nic za darmo, równo warta wymiana – ha! - gdzie tu równowartość? Nie doszukuj się, drogi czytelniku – to był poziom symbiozy dawania i brania, to była zgodność co do tego, że kłamstwo nie popłaca – i tutaj, między nimi, nie było mile widziane – okłamał go raz i był to o jeden raz za dużo – już tyle razy było to wałkowane w jego własnych myślach, że nagrało się jak na starą płytę, szarpiącą swoim gryfem już i tak naruszoną strukturę – igła była za ostra, winyl już i tak zniszczony – przydałby się jakiś nowy, tylko tak się składa, że nit nie zwykł sprzedawać w sklepach tuż za rogiem dusz na wymianę – a nawet gdy napotykało się na takich, jak Chłopiec o Dwóch Duszach, to jego umiejętności zszywania ich i cerowania były ograniczone – hej, on miał w sobie dwie dusze do zadbania... albo jedną i pół. Na to by wychodziło – Coletta z Coletta było jeden i pół – ta połówka nie wydawała się przyjazna – ta połówka była zgniłym mięsem za śliczną maską, była szyderstwem i cierniem w sercu, co poruszał się, gdy nosiciel stąpał nieuważnie – ta połówka była tym, co podkuszał do spinania konia ostrogami w galopie po szachownicy i syczał do uszka o niezbadanym morzu jadu, w którym warto konia zatopić – bo tam byłoby mu lepiej, bo tam czułby się bezpieczniej – i czarnego konia ten szept nie dotykał – ostrogi czasem ledwo go muskały, drażniąc lśniącą skórę – wszystko to odbijało się poza polem widzenia rumaka na jego jeźdźcu – jak i kiedy? W końcu jemu powierzało się duszę – może gdyby dać mu tę niedojebaną resztkę, której nie dało się złożyć w całość (nigdy nie mów nigdy – słowo na dziś powtórzone po raz enty) – a jednak Jemu się ją złożyć udało – to dopełniłaby tą połówkę i ją wyłagodziła? Lecz sądzę, że poddałaby się sile stałego lokatora, który drzemał niby w uśpieniu i rozprysła, jeszcze tragiczniej kończąc – nic by nie zostało ze wspomnień tańca w dolinie przeciętej błękitną wstęgą rzeki przy wstającym słońcu – w nadziei i rozkoszy – przecież nad naszymi głowami rozciągały się te gwiazdy – to piękne, Colette! - skoro skryta za maską połówka śniła, spróbujmy ich dosięgnąć i zamknąć w słoiku – wiem, przecież się nie uda... i cóż z tego? Sensem podróży nie był jej cel – przecież już mówiłem – sensem jest sam sens – sensem tej podróży jest sama podróż. Droga, którą moglibyśmy przebyć razem.
Uśmiechnąłeś się jeno w odpowiedzi delikatnie – bo czy naprawdę wymagało to dopowiedzenia? Tak, jednomyślność, tak, błądzenie po podobnych terenach – tak, w twoim niepewnym życiu naprawdę potrzebowałeś takiego miejsca – dla niego szczególnie – bo przecież już nie potrzebowałeś dodatkowych słów do tego, że on się martwił – że dbał i czuwał – i że sam miewał nienajlepsze momenty, kiedy ucieczka była ostateczną koniecznością – i gdyby cokolwiek złego się stało, chciałeś wiedzieć, gdzie w razie czego go znaleźć – w takim miejscu, gdzie na pewno nikogo nie będzie i nikt nie wpadnie, by również go tam poszukać – Wrzeszcząca Chata, która straszyła i do której nie wolno było chodzić – heh, niebezpieczeństwo – takie miejsca oddalony nie mogły być bezpieczne, w końcu to Hogwart, który z niewiadomych przyczyn nie był sensownie odgrodzony od Zakazanego Lasu, z którego wychodziły różne ustrojstwa – i w którym różne ustrojstwa żyły. Jak choćby Żerlica świętej pamięci, która żywcem pożarła paru uczniów. Zbyt wielu uczniów.
- W Londynie..? - Zadałeś to pytanie nieco bezrefleksyjnie, nieznacznie zdziwiony tą dedukcją – pewnie dlatego, że zupełnie nie myślałeś o takim miejscu bezpiecznym na czas wakacji – wtedy... zanim ten felerny rok się zaczął... zanim ten rok się zaczął nie było tak źle. Było... dobrze na tyle, na ile mogło być, biorąc pod uwagę... zresztą nie ważne – ale rzeczywiście nie wyobrażałeś sobie tego życia, gdy wyjdziesz ze szkoły – spotkań u psychologa, przymusowej pracy i bycia pod okiem Ministerstwa – najmniejsze przewinienie i areszt, co..? I – w Londynie – miejsce, do którego można by było uciec... Nigdy wcześniej nie musiałeś aż tak uciekać – zaszywałeś się w czterech ścianach ciemnego mieszkania i było w porządku. - Żartujesz? - Ocknąłeś się, gdy Colette kontynuował dalej – i w zasadzie automatycznie odpowiedziałeś, unosząc spojrzenie, które na moment tego zawieszenia w czasie i przestrzeni zatopiłeś w ogniu. - Wszystkie kąty tego zamku są jedną wielką samotnią – kiedy nie chcę, żeby ktoś mnie znalazł, to nie znajdzie. - Skrzywiłeś się w tym dziwacznym pół uśmieszku, zapijając go zaraz whiskey – taka ukryta umiejętność – naprawdę udawało ci się stapiać z cieniami – kiedyś lepiej, teraz gorzej, kiedy przestałeś mieć kontrolę nad własnym temperamentem i dominowała ochota zamordowania wszystkich wokół siebie – tym nie mniej... zdolność nadal pozostała – a biorąc pod uwagę fakt, że Warp miał talent do wtykania nosa w różne dziwne sprawy i zakamarki, on na pewno też potrafił zniknąć – różnica polegała na tym, że zazwyczaj nie chciał. Zazwyczaj – to jest dość istotne słowo, które mocno trzymało się podkreśloną linią twojego umysłu i obdarzone było znakiem zapytania – co do tego, czy Colette Warp też ma czasem chęci uciec od całego tego zgiełku... na pewno miał. Inaczej nie kochałby zachodów słońca w zaduszonej kurzem, starej chacie. - Przeceniasz moją miłość do sekretów. Gdybym mógł, przelałbym ci je wszystkie z mojej głowy na papier i ofiarował w lekturze z obrazkami. – Właśnie – cóż ten Warp z tobą czynił? - rozkochiwał w sobie raz po raz – ot i doskonała odpowiedź na to pytanie – zjawiskowy twór, który był nimfą pochylającą się nad rannym żołnierzem o poranku, co obmywała włosami twarz i przysłaniała drażniące promienie słońca – nimfą, co napajała świeżą wodą z krystalicznego stawu, w którym żyła i przylegała nagim ciałem do opatrzonego ciała wojownika – i dawała ciepło swą lekkością, by zażądać w godzinie ozdrowienia gorących pieszczot i ostrych pocałunków – ta nimfa nie miała jednak kobiecego ciała – i nie było w tym nic złego – dlaczego miało by być? Kościół tak powiedział? Więc czemu Księża przychodzili i brali w objęcia młodych jeszcze chłopców, mówiąc – to w ramach rozgrzeszenia... Kto dalej tak mówił? Psychologowie? Może i to była choroba. Może i to było nienormalne – ale hej – normalność przecież była nudna, prawda? Jeśli normy wyznaczała większość, to wychylmy się z niej – nie z potrzeby wymuszonego bycia innym – a z naturalnej przyczyny miłości do człowieka – nie ciała, nie umysłu, nie pięknych czynów i nie pięknych słów – do miłości, która wypływała na morze poznania i zrozumienia wszelakiego, która akceptowała to wszystko i osiągała doskonałą formę.
- Z fatalnymi wspomnieniami. Ale wiesz co? Czuję się tam bezpiecznie. W tym jedynym miejscu czuję się naprawdę bezpiecznie. – Dlaczego w zasadzie? - sam się nad tym zastanawiałeś. I nigdy nie uzyskałeś odpowiedzi na to pytanie – pewnie dlatego, że nawet nie starałeś się zajrzeć w głąb siebie, by spróbować to zrozumieć – tutaj nie wplatały się te przemyślenia – nie pojawiło się też w neuronach to pytanie i nie zaczęło podróżować po wszystkich złączkach – nie, teraz odłożył gitarę na bok i złapał obiema dłońmi butelkę, pochylając się nieco do przodu, ze wzrokiem znów zatopionym w pożeranym tipi, który miał być rytualnym rozpoczęciem całego tego zastanowienia nad religią – jakim cudem przeszli do spijania krwi z whiskey w przejrzystej szklanicy? - samo wyszło – musiało być niezdrowo, w jakiś perwersyjny sposób przyjemnie – ot i kolejne pole, w którym całkowicie się ze sobą zgadzali.
Drugi, trzeci łyk whiskey – aż w końcu czarnowłosy się wzdrygnął i podniósł, zdecydowanie zbyt szybko, przechodząc parę kroków w głąb budki – znów oddzieliło ich od siebie ognisko, jednak tym razem to wampir zadbał, by tak się stało, odwracając się do Coletta przodem po szybkim zreflektowaniu, czy odległość jest na pewno odpowiednia...
- Nie rób tego. - W jego głosie pojawiła się irytacja, tak jak i sylwetka stała się niespokojna, czujna – ale nie gotowa do kontrataku, nie gotowa do skoku – to była postawa kogoś, kto nie szykował się do walki, a do ucieczki tu i teraz w razie takowej nawiązania – oj tak – to, jak się zbliżał, to, jak odciął wyjście z budki, to, jak potem ciągle zmniejszał dystans i jak niezdrowe ogniki tańczyły w jego oczach – heh, już to kiedyś przerabialiście – i to nie raz – te momenty, w którym Warp naprawdę przypominał ci...
Urwana myśl – twój wzrok natychmiast skupił się na ognisku, zmysły zaczęły pracować na niespokojnie wysokich obrotach – sekunda nieuwagi – i już po tej sekundzie twój wzrok znów wrócił do sylwetki Puchona.
Nawet nie zarejestrowałeś jego pytania.
Czy ono w ogóle miało tu jakiś sens, czy było kolejnym miernikiem odwracania uwagi?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Gru 01, 2015 2:46 am
Emocje wprawiały myśli w tak szybkie wirowanie i wyostrzały je tak mocno, że te odbijały się od ścian czaszki i szatkowały mózg na drobne kawałki, pozwalając na nowo budować podstawy własnej rzeczywistości, gdzie samemu ustanawiało się zasady, samemu nadawało kształty i kolory, samemu decydowało co jest dobre, co złe, a co niewarte uwagi, oceny i przyporządkowania. W takim świecie Król mógł być tylko jeden, ale tworzona pod drewnianym dachem altanki poczwarka miała dwoje rodziców, którzy może i nie myśleli zawsze jednakowo, ale byli do siebie dopasowani jak dwa zagubione puzzle, które zespolone ze sobą, tworzyły obrazek wystarczająco piękny i zajmujący, by odsunąć chęć szukania do nich reszty. I tak ten labirynt z bardzo indywidualnymi i intymnymi zakątkami miał parę królewską – o jednakowej płci.  To też było odstępstwo od reguły, dla którego warto było rozwalić do gruzu poprzednie podstawy i wylać nowe – tak przynajmniej musiał zrobić Sahir, bo z nich dwóch to nie on był chory od urodzenia. I ten czyn, za który Krukon nigdy nie dostanie medalu ani pochwały ze strony kogoś ze świata dorosłych, Colette był mu cicho i niewymownie wdzięczny. Bo w końcu, wbrew całej tej zasadzie dążenia do kochania wnętrza drugiej osoby, bez ograniczania się trywialnymi i powierzchownymi elementami, to wcale nie była łatwa rzecz – to wyjście z ram normalności, która pozwalała żyć jakoś w tym chorym społeczeństwie i nie skończyć na palu abo w Azkabanie. Mógł wybrać łatwiejszą drogę i Warp był pewien, że czasem takie myśli Go nawiedzały i nawet nie był z tego powodu zły, w końcu i bez tego Czarny Kot miał wystarczająco problemów i już stanowczo odstawał od reszty. Jeszcze tego by brakowało, żeby wzięli go za ciotę – albo, żeby on sam tak o sobie myślał. Tak mówił ten cichutki głosik z tyłu głowy Cola, ten który czasem syczał też do uszka galopującemu rumakowi. Ale Sahir ani razu nie poruszył tego tematu, pozwalając temu najwidoczniej albo rozlać się po kościach, albo odsuwał to od siebie tak, jak Puchon odsuwał wszystko. A Smok za te gorące i delikatne, nie oczekujące niczego w zamian uczucie odwdzięczał się wysokim poziomem sztuki pielęgnacji ten tajemnicy, którą udało mu się przyswoić i wypracować w ciągu ostatnich szesnastu lat życia. Odwdzięczał się też leczeniem ran, staraniem przyniesienia ulgi i odrobiny zabawy. I gdzieś tam na końcu tej listy swoją miłością.
- I mam nadzieje, że z czasem prócz słuchania zaczniesz jeszcze wierzyć. - dokończył przyjemnym pomrukiem, ciesząc się, że jego księżniczka nie zaperzyła się i nie próbowała mu wmówić, że pewnie byłby w swoich przysięgach takim samym kłamcą i bezdusznym łgarzem jak cała reszta, której słów się nasłuchała. I miałaby w tej chwili troszeczkę racji – w końcu ludzie to gnoje i pijawki, po sparzeniu się na nich kilkanaście tysięcy razy nie należało im już ufać i oszczędzać swoje „drugie szanse”, ale Warp przy okazji oczywiście egoistycznie wierzył, że jest inny, że to ciepło poniżej jego mostka doda mu sił, by przenieść góry i sprostać każdej uważnie rozpatrzonej ofierze, którą zdecyduje się złożyć pod kamiennym wizerunkiem Bożka. Dobrymi chęciami Piekło było wybrukowane, ale to ostatnia rzecz, którą Warp mógł mieć i podarować komuś na tym smutnym jak pizda padole, zwanym Ziemią. Dobre chęci i słoiczek wypełniony gwiazdami.
Bo pomimo wszelkich swoich dziwactw i nieostrożnych posunięć, przez które czasem się Kocim pazurom narażał, zależało mu na tej czarnej kulce jak na nikim innym. Podnosił tylko błaganie do Losu, by ten nie kazał mu wybierać pomiędzy Sahirem a rodziną. Otaczał tę kulkę specjalnymi względami, dzielnie znosił jej ukąszenia i dzielnie powstrzymywał się, by nie popieścić jej własnym ogniem; okrążał ją ogonem z czułością i zaczepiał, by zwrócić na siebie uwagę tego fantastycznego tworu, by nakarmić swoje wiecznie nienasycone chęci bycia zważonym i zaakceptowanym. I chciał mu dawać drogie sobie drobiazgi, dbać o jego dobre samopoczucie, pilnować, by nikt więcej go nie krzywdził i słuchać, i zapamiętywać jego tajemnice, by raz po raz tworzyć, niszczyć, dodawać i rozbudowywać jego skomplikowany obraz w swojej popieprzonej głowie. Tak, popieprzonej – musiała taka być, skoro wizja dolewania własnej krwi do alkoholu w miejscu, który musiał przypominać po prostu zaplutą spelunę dla podejrzanych typów musiało być popieprzone.
Kiwną delikatnie głową, przyswajając sobie informację o tym, że dom Sahira znajdował się w ich pięknej stolicy, a nie gdzieś na jej obrzeżach czy innych wioskach, jak na przykład hacjenda rodziny Warpów. To dodatkowo rozbudziło w nim ten pozytywny, choć dziwacznie dziki rodzaj łagodnego podniecenia na samą myśl o tym miejscu. Jak mieszkał...? Jak wyglądały cztery kąty, które mógł urządzić sam, idealnie pod siebie? Jakich miał sąsiadów? Żył z nimi w zgodzie, czy odtrącał, jak na przykład uczniaków w szkole? Kogo już tam gościł? Dorabiał sobie jakoś na wakacje? Jak, gdzie? Tyle pytań... Ale Col zdecydował się na to, by nie zadawać żadnego. Głęboko wierzył w to, że uda mu się przyjechać do Krukona na chociażby dwa dni podczas wakacji i nie chciał psuć sobie niespodzianki. Niezależność Nailah'a wydawała się słodką i niekontrolowaną przez nikogo utopią dla dzieciaka, którego nieomal całą dobę pilnowali rodzice albo ustawieni po bokach ze swoimi domkami sąsiedzi. Wiadomym było, że wszystko miało swoje plusy i minusy, ale niebo zawsze wydawało się bardziej błękitne a trawa zieleńsza tam, gdzie człowieka nie ma.
- Więc zadecydowałeś. To chętnie pójdę! - rzucił szybciej niż planował, okazując tym swoje zadowolenie, mimo wcześniejszej rozpaczliwej próby zachowania dojrzałej, odpowiedzialnej i całkiem troskliwej postawy. Ale Kocur potrafił zadbać sam o swoją niezależność, więc pozostawało mu w tej materii zaufać. Jak zresztą w każdej innej. - Będziesz chciał zorganizować tam coś specjalnego? - zerknął na butelkę z której przed chwilą pociągnął zdrowego łyka i zakołysał pozostałą połową jej zawartości, tworząc mini sztorm zamknięty w szkle. Myślał w tej chwili o wielu rzeczach, między innymi o grubej księdze, ozdobionej pięknymi obrazkami, nakreślonymi dłońmi czarnowłosego artysty. To było trochę ciekawe, bo nigdy nie widział żadnego szkicu Sahira, ale z jakiś względów czuł, że były warte uwagi i dla kogoś tak oczarowanego Jego osobą, na pewno piękne. Ale piękno było kwestią względną. - Nie zrobiłbyś tego. Jesteś zbyt leniwy. - odbił wrednie. - A ja zdecydowanie wolę słuchać.
Odkrywanie kolejnej karty z niekończącej się talii Spektrum Czerni zawsze wiązało się z pewnym ryzykiem, zdecydowanie większym niż u innych (już pomijając fakt, że, by sięgnąć szczytu talii, dzielny Gad musiał sobie przytargać rozsuwaną drabinę), ale każda wyciągnięta stamtąd pozycja coraz mocniej i pewniej budowała wyobrażenie Nailah'a, wyjaśniała wiele spraw, które czasem poruszał, wiele jego machinalnych, wyuczonych przez życie zachowań i wdzięcznie dopełniały jego zawiłą, tragiczną i pełną zagadkowych dziur historię. Sięganie po te karty stało się nałogiem nie mniejszym niż papierosy. Ale poza poznawaniem zarówno przyjemnych jak i przykrych elementów Jego historii czasem wiązało się z połączeniem pewnych kropek i przewidzeniem, że niektóre rzutowały na teraźniejszość i przypuszczalnie nigdy nie uda się ich już zdusić i pogrzebać. Czasem wręcz umiejętność błyskawicznej dedukcji powinna się u tego durnego Gada rozwijać szybciej w miarę tego, jak często dostawał po gębie z jednego i tego samego powodu, wiecznie nie ucząc się na błędach. Przyswajał wszystko, po prostu na każdej płaszczyźnie był zdolny do poświęcenia czasu, siły i uwagi, by popracować nad sobą i wymienić co bardziej zardzewiałe trybiki - tylko jeden ciemny zakątek jego umysłu pozostawał niereformowalny, ślepy na przemeblowania i zupełnie niewzruszony na potrzebę zmian, resetując do stanu wyjściowego każdy widoczny komunikat o tym, że należy się nim wreszcie zainteresować. Ten kąt miał wiele nazw i żadna nie przechodziła Sahirowi Nailah'owi przez gardło, właśnie przez jedną z tych pierdolonych dziur w historii.
I to właśnie słodkie, zdrożne impulsy pochodzące stamtąd sprawiły, że na tę niedługą chwile ruchy Colette nabrały płynności, stały się bardziej wyważone, jego postępowanie nie wiązało się już z logicznym i analitycznym potencjałem umysłu, w którym najpierw musiał przemyśleć jak tu podejść ofiarę, by dopiero wprowadzić plan w życie – nie, on robił to wszystko instynktownie, nie bardzo się nad tym zastanawiając i po prostu ulegając temu, co przyprawiało go o drżenie, kładło się ekscytacją na szybciej bijące serce. I tu chyba tkwił największy błąd: nie myślał. Dlatego cenne sekundy trwało jego zorientowanie się, że nagle obiekt do którego podążał, by przeprowadzić niewinny i koniec końców rozwrzeszczany abordaż, prowadzący do zdobycia skarbu skrytego gdzieś w kąciku ust, po prostu nagle teleportował się na drugi koniec altanki. Spojrzenie Warpa natychmiast się zmieniło i pozwoliło, by ostatecznie to zdziwienie wygrało walkę o miejsce emocji dominującej.
- Czego...? - bąknął nim nie pozwolił sobie na odczytanie emocji z twarzy Sahira, nawet zza bariery falującego powietrza. Chłopak wydawał się nagle nadmiernie niespokojny, jego wcześniej leniwe ruchy nabrały prędkości, ale nie było to pozytywne ożywienie, to był wynik stresu i presji, której źródło Col namierzył kilka sekund później i tym razem już nie jego źrenice, a całe oczy nagle powiększyły się za sprawą mocniej niż na co dzień rozwartych powiek i Warp sam zerknął na ogień. Nagle rozszalały i niszczycielski żywioł stał się jedynym bezpiecznym punktem zaczepienia. - A. No tak. Przestraszyłem cie, wybacz. - silił się na to, żeby jego głos brzmiał naturalnie, mimo że dusił w sobie warknięcie na samego siebie. Jaszczurki powinny odrywać albo odgryzać sobie ogony w charakterze nagany, a nie w razie niebezpieczeństwa. - Możesz już spokojnie usiąść na ławce. Tu. Wops! Sorka. Prawie spaliłem gitarę, heh. - machinalnie wskazywał ławkę patykiem, na moment zapominając, że palił się na końcu i jeśli nawet nie zbliżył go do instrumentu, to i tak natychmiastowo odciągnął pałąka i przeszedł kilka małych kroczków w stronę innej ławki, przyległej do tej, którą zaproponował na powrót swojemu rozmówcy i przysiadł na jej odleglejszym końcu, trochę mocniej okrywając się połami czarnej szaty. Szedł wieczór, robiło się chłodniej. Choć w przypadku Puchona może to nie do końca wina głównie temperatury. Usadził tyłek na pokaz całkiem wygodnie i komfortowo na drewnianym siedzisku, a patyk przybliżył do ognia, zupełnie jak na regularnym ognisku. - Przydałby się kiełbasa. Zawsze denerwowało mnie to grzanie jej, ociekającej tłuszczem nad ogniem, którego gorące powietrze wypalało mi oczy. - rzucił leniwie i trochę jakby od niechcenia, wywołując na twarzy chyba melancholijny uśmieszek, zabierający miejsce ledwie na połowie ust. Chyba. Czuł się jak ślepiec, który szukał w pustym pokoju jakiegoś zaczepienia i po omacku już nawet nie błądził, a biegał po nim, ciesząc się tylko z tego, że znalazł sobie zajęcie na tyle pochłaniające, by nie musieć wwiercać spojrzenia w Krukona i sprawdzać, czy załagodził sytuację, czy tylko ją zaognił. Tę zagadkę rozwiążą najbliższe sekundy jego kretyńskich prób znalezienia odbicia od nieprzyjemnego tematu. Podrapał się o nosie. - Mówiłem ci, że mój znajomy pływał sobie wieczorem w jeziorze? Też chciałem tego spróbować kiedyś, może jak zrobi się trochę cieplej. Nie natknął się na druzgotki, a wielka kałamarnica w sumie nie jest taka straszna. Słyszałem na drugim roku, że uratowała kogoś topiącego się i wyciągnęła go na brzeg.
Głupi, durny, cholerny, popierdolony, zjebany, pieprzony, kurwa... Los. Tak sobie powtarzał. Jaki Los, psia mać, przecież to twoja wina i twoja decyzyjka, by się trochę poskradać i poudawać.
Myśli zwaliły mu się na głowę jak kowadło. Zarówno te dogniatające go do ziemi, jak i te, które starały się go podźwignąć i wmówić, że wszystkie te kompleksy są wywołane przez jego wyobraźnie na potrzebę nieciekawej sytuacji. Spośród natłoku słów i obrazów wyraźnie rysowało się tylko jedno pytanie: Ile razy i jak mocno będzie musiał jeszcze dostać po mordzie, żeby w końcu się czegoś nauczyć. Tylko czego...? Jak być kimś, kim nie jest? Wszelkie zmiany, jakie przedsięwziął zawsze obracały się gdzieś w okolicach stałego kształtu jego charakteru i właśnie To było jego elementem. Jedną z jego elementarnych potrzeb, których nie potrafił tak po prostu wyjebać i o nich zapomnieć, to było silniejsze od niego. Ale kiedy tylko widział spłoszoną i przygotowaną do ucieczki postawę Nailah'a, to czuł jak zaczyna go mdlić, jak cały układ trawienny skręca się w jeden supeł i błaga o wyrzucenie posiłku, który nagle ciążył na żołądku jak trucizna.
Sahir patrzył na niego jak na pierdolonego gwałciciela.
Col mimowolnie coraz mocniej zaciskał palce na całkiem grubym patyku i długo nie musiał czekać na bolesną i głośną odpowiedź drewna, które zgrzytnęło i w końcu trzasnęło, łamiąc się i częściowo spadając na ziemię. Puchon zerknął z niezrozumieniem na dół i rozwarł dłoń, w której spoczywał drugi koniec drewna. Skóra stopniowo czerwieniła się i pojawiało się na niej coraz więcej czerwonych kropek, przypominających zalegającą na liściach poranną rosę – głównie w miejscach, gdzie były w nią wbite co większe drzazgi. Chłopak cmoknął ze zniecierpliwieniem i wrzucił resztę kijka do ognia, spokojnie i bez pośpiechu zabierając się za wyciąganie jego ostrych i piekących elementów z wnętrza dłoni. Wargi miał zaciśnięte w poziomą kreskę, czując, że nie może już dłużej uciekać od tej decyzji i jeśli nie poweźmie pewnych kroków, to zamęczy i siebie i Jego.
- Nie wiem już co robić. - zaczął i wyrzucił na bok coś, co z syknięciem wyciągnął z wrażliwego zgięcia palca. - I nie wiem czy w ogóle powinienem robić cokolwiek. Choćbym nie wiem jak się starał i nie wiem ile razy wysłuchiwał jak to mógłbyś mi zaufać, spisać sekrety na stronicach książki, pokazywać mi swoje tajne kryjówki, to ty nadal będziesz patrzył na mnie jak na... - tym razem to jemu coś nie przeszło przez gardło. - Chcę po prostu żebyśmy mieli jasność. - oderwał się na moment od swojej roboty, by spojrzeć wprost w te poruszające duszę czarne oczęta. - Przysięgam, że w życiu cie nie dotnę, Sahir. Więc przestań się mnie już bać... Okej? Słowo, że to była tylko niewinna zabawa, nigdy... Nie chciałbym ani chociażby nie mógłbym zrobić ci krzywdy. - skwitował i podniósł się, klnąc pod nosem na drzazgi i wyszedł z altanki, żeby przemyć okrwawioną dłoń w jeziorze. Chłodna woda przynosiła przyjemne ukojenie. Przynajmniej ona, bo burza, jaką najpewniej wywołał (nawet jeśli nie w altance, to na pewno w swoim wnętrzu) z pewnością na dniach upomni się o zapłatę za tę decyzję.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Gru 01, 2015 10:53 am
Wspominałem już, że Nailah był naiwny? Był kiedyś – a teraz, jeśli komuś udawało się przedrzeć przez jego gruby mur, przejść przez wybudowany most – nie potrafił zrobić nic innego, jak wierzyć, słuchać, ufać, trwać w przekonaniu, że wszystko to, co usłyszy, się spełni – jasne, obok tego leżał strach przed tym zaufaniem i pytanie samego siebie "co, jeśli jednak tak nie będzie"? - miło było słuchać szeptów o tym, że nie zostanie się opuszczonym, że pojadą razem do domu Warpa, że pojadą do cyrku i zobaczą wieli namiot, z clownami, którego niechętny z początku widok przeradzał się w jakąś dziecinną fascynację i skrytą ciekawość – nieokazaną, bo przecież jak to niby okazać? Lepiej brać na wszystko negatywną poprawkę – że nigdy tam nie pojadą, że to wszystko się nie spełni, by potem się nie przejechać na ewentualnych przeszkodach, co zamażą widoki na coś wspaniałego – i nie dało się. Chociaż próbował się czasem przewartościować, to jakoś nie potrafił – tak mocno zaczynał czepiać się słów Coletta, które były jedynymi promieniami w szarościach jego świata, że zupełnie nie potrafił ich od siebie odepchnąć i powiedzieć sobie, że nic z tego nie będzie miało szans bytu – oby ten chłopak, co zaklinał ogień, był naprawdę błogosławiony przez dobre gwiazdy, co je chcieliśmy zamykać w słoikach, w dniu swych narodzin – ale jak mógłby być, po tak krwawym akcie? I widzisz, Colette – mnóstwo niepewnych, co wiją się i kręcą w swoim własnym rytmie, dygają i drgają, a umykają palcom, kiedy tylko zechcieć je przytrzymać i przyjrzeć im się z bliska – w przeciwieństwie do wizji stosów kart i potrzebowania drabiny, by je zdobyć, Nailah miał wrażenie, że te wszystkie karty Coletta są na wyciągnięcie jego dłoni – stoją, poustawiane w niekoniecznie równych kupkach, wokół niego, porozkładane i namawiające do tego, by po nie sięgać bez skrępowania – była w tym jakaś drwina, wyrzut w twarz, kiedy okazywało się, że nie da się ruszyć – co dopiero mówić o wyciąganiu dłoni, by jakąś dla samego siebie zaskarbić – bezruch ten nie wprawiał jednak we frustrację – w umyśle pojawiała się wiadomość, że aby pozyskać jedną z nich, należy przejść przez odpowiednią serię kroków – chyba nigdy nie próbowałeś nawet tańczyć, wszak czy to tango, czy to walc – każdy z nich wymagał odpowiedniej kolejności gestów, ułożenia sylwetki, kroków w poruszaniu się przez parkiet – i tutaj należałoby znaleźć wzór... ale okazywało się, że każda z kart wymagała innego układu – bo już taki był Colette – figlarny – nazbyt wredne stworzenie, aby dać się ująć w jeden prosty schemat, który przeprowadzi przez jego wnętrze bez nadmiernych komplikacji, tak po prostu – wszystko się zgadzało – wszak sam ciągle powtarzał, że bez hardcoru nie ma zabawy – to i tutaj, zapraszamy serdecznie! - do cyrku, w którym połyka się płonące deski, chodzi po dywanie z gwoździ i przebija się ciało mieczami! - a wszystko to bez najmniejszego upuszczenia kropli krwi, chociaż wyczuwałeś ją w powietrzu – ona biła od tej maski, od zgniłego mięsa, od butów opatrzonych ostrogami... Rozglądasz się – gdzie on jest? Omam? W ciemnościach nie było niczego widać – powinieneś się skupić na przedstawieniu, dopóki trwa – nie każdy jest tak pobłogosławiony, by zajmować miejsce w pierwszym rzędzie – doceń, podziwiaj każdy jego ruch – coś, co dzieje się tu i teraz, kolejne zapisane wspomnienie, które jeśli nie miałoby w sobie kropli dramatu, nie byłoby waszym spotkaniem... to była taka norma – mimo to nie dało się do niej przyzwyczaić i ozwać ją, tak po prostu "normalną". Normalna norma – czujecie to? To była nienormalna norma w pełnej mocy znaczenia słowa "nienormalna".
- Chyba nie... mimo wszystko nie zaglądam tam zbyt często. - To, że czułeś się tam bezpiecznie, nie zmieniało faktu, jak to miejsce było creepy. - Chociaż myślałem o zatarganiu tam jakiegoś koca... a już na pewno posprzątaniu. - To tylko luźne myśli, które nigdy nie znalazły swojego poparcia – czy jest w ogóle sens zmieniać tamtą piwnicę? Cały czas drzemało w tobie przeświadczenie, że nie wrócisz już do tego miejsca – okupione było taką ilością okropnych wspomnień, że wolałeś zostać w Londynie, pracować, starać się jakoś ustatkować – ale potem przychodziła myśl, że to by oznaczało długą separację z Colette – co z tego, że od czasu do czasu być przyjechał do Hogsmeade? - zaś ucieczka z tych murów wcale nie oznaczała ucieczki przed twoim pechem... skoro już tutaj tyle zła dotyka twojego ramienia krańcem palca, to tam, w świecie, w którym nikt i nic nie chroni przed nim? Wrócić, czy nie wrócić – to była naprawdę trudna decyzja – i stawała oczywistą, kiedy myślałeś o tym, jak Warp dzielnie uczy się na zostanie aurorem – mógłbyś go wspomóc, masz przecież niezbędną wiedzę, tak po prostu... być, a od czasu do czasu chodzilibyście do tej budki, albo do Hogsmeade i spędzalibyście czas jakby wam się tylko żywnie podobało. Heh, jak wszystko łatwo zmieniało barwy, kiedy tylko wkładało się w obrazek jednego z Królów – tego w złotej koronie i płaszczu o złotych, smoczych łuskach, co stał dumnie wyprostowany z jabłkiem i berłem w dłoniach o łatwo wybijanych palcach – wyglądał jak Król Maciuś Pierwszy – król, o którym wszystkie dzieci marzą, by zarządzał ich twierdzą, sprawiedliwy i odważny, łączący świat dorosłych i niedorostków – może Colette powinien zmienić swoje kwalifikacje i pójść na Ministra Magii? To by dopiero było...
- Fakt, zdecydowanie jestem zbyt leniwy. - Potwierdził od niechcenia – i chyba rzeczywiście lepiej było opowiadać – nawet jeśli słowa wtedy płynęły i częstokroć wydawały się nieodpowiednie, jeśli nie miało się zbyt wiele czasu na ich przemyślenie i toczyły się swoim torem, starając się być zrozumiałymi i pojętymi dla tego, kto ich słuchał – a to nie lada sztuka, bo, ha! - zrozumieć drugiego człowieka! To nie tak łatwo, to nie takie proste – to całe lata budowania opinii, zwiedzenia katakumb, labiryntów i szachownic, by można komuś było powiedzieć w twarz bez mrugnięcia okiem, bez najmniejszego zakłamania: "znam cię".
Chciałbym tu napisać – śmieszna sprawa, stary – z dwóch chorych ten bardziej chory nie urodził się takim – był całkiem normalnym – no wiesz, zwykłe dziecko z wielkim sercem – ten drugi zabił nim opuścił łono matki – i miał być normalny, z równie wielkim sercem – coś poszło nie tak, możemy wyzywać ten Los, który sprawił, że obaj nie mogą teraz skakać przy ognisku pochłonięci jego czarem i wizjom oczarowywania świata wokół siebie w niezdrowo pierwotnym tańcu, który pochłaniał wszystkie myśli, duszę w jej wszystkich kawałeczkach – "oni sami" byli zaledwie malutkim procentem w całej fazie tworzenia – wszystko zaczęło się od... narodzin – w tym trywialnym brzmieniu drzemała kwintesencja tego, jakimi dzisiaj są – wszystko dla nich zostało już zapisane do czasu spotkania się ich oczu po raz pierwszy – wtedy nastąpiło jakieś ucięcie... choć może nie? Może spisany scenariusz nadal trwał i bogowie bawili się w najlepsze na widowni, opętani śmiechem, którym ich dwójki spętać się nie dało? Dobry Boże, bardzo proszę – tylko kapkę szczęścia do tego jeziora ludzkich namiętności, w którym wydawało nam się, że możemy sięgnąć ponad przeciętność i zaciskać pięści na twoim jajach, gdyśmy sami wkładali sobie korony na skroń i cieszyli się z tego, że nie było chętnego do ich zrzucenia – nie pytajcie o czas i miejsce, bo wiecie – to wszystko działo się poza okręgiem możliwym do ahaczenia palcem śmiertelnika – to było miejsce, do którego dotrzeć mógł tylko Kot, skacząc po gałęziach drzew i Smok, który rozwijał majestatyczne, błoniaste skrzydła, sitkując przez nie promienie słoneczne, by rozlewały się miękkimi falami na zielonej trawie – albo nagiej ziemi, jeśli mówimy o fizycznym miejscu, w jakim aktualnie siedzieli – nawet nie mógłby ci, czytelniku, zaproponować dokładnego zwiedzenia tego miejsca – ledwo da się go wypatrywać z dołu, to taki mini Panteon, na którym lała się ambrozja, i z której, jak sądziłem, mieli nie spadać... Ale potężne ciało Smoka znów miało sprawić, że Kot bez zastanowienia cofnął się o dwa kroki wstecz – o jeden za dużo, by polecieć tam, gdzie nie było miękkiego lądowania – przecież nie miał skrzydeł, przecież nie mógł chwycić się pazurami gałęzi – wszystko było nagle za daleko... To nie był jeszcze ten moment. Moment, w którym Smok wydawał się nadmiernie przerażający pomimo obietnic samemu sobie, że już nigdy nie będziesz go tak odbierać i będziesz panować nad swoimi głupimi odruchami – i oto widać, dlaczego nie wypowiadałeś obietnic na głos, skoro nawet tak banalnych, wyszeptanych do własnych myśli, nie potrafiłeś uchować.
Ten moment dopiero nadszedł – zbliżanie się, poczucie osaczenia, które początkowo ignorowałeś, ale które nabierało na sile wraz z kolejnymi krokami – płynnymi, cichymi, które ginęły w trzasku ognia i szeleście liści rozciągniętych na tyłach – skradający się drapieżnik, z którego gardła wydawał się wydobywać cichy pomruk – kompletnie paranoiczne wyobrażenia wpełzały do umysłu, otaczały – wiedźmy się odzywały – te same wiedźmy, które mieszkały w twoim umyśle, a które teraz zaczęły ten szamański taniec wokół ogniska – rosły cienie, rosła rzeczywistość – w niej malałeś tylko ty, po jednej stronie mając "przecież to Colette, nic ci nie zrobi", a po drugiej "UCIEKAJ!", które bledną, potężną falą, rozpętaną tajfunem instynktu, zalało tą stronę jaśniejszą – to samo, co strąciło Kota z wyżej i uderzyło nim o rzeczywistość namacalną, ściągając słodki czar i sprawiając, że wylądował po drugiej stronie ogniska, wpatrując się w twarz Coletta, obezwładniony stresem, z napiętymi mięśniami – to napięcie przeszło elektrycznym impulsem w powietrzu – rozwinęło się z pokrzywionej linii i uderzyło prosto w sylwetkę Puchona, który zatrzymał się zdziwiony, pełen niezrozumienia, a który zaraz oderwał wzrok od ciebie, chociaż ty nadal czujnie go obserwowałeś, jakby zaliczał się tu i teraz do twoich wrogów – to już była obraza sama w sobie, nawet w twoim umyśle, który skręcał wnętrzności w niechęci tego, co zrobiłeś bez sekundy zastanowienia, a co się przedłużało, przeciągało, kiedy wzrok płynnie zamienił się we wzrok kogoś, kto został doprowadzony pod mur i nie wie, co dalej powinno zrobić, gdy zacisnąłeś pięści, kiedy odwrócił do ciebie spojrzenie wbijając je w ogień i powiedział coś tak... nie wiem, oczywistego? Czy te przeprosiny były oczywiste? W jakiś sposób tak, w jakiś nie – nie oczekiwałeś ich przecież, a jednak się pojawiły jako fakt, że rzeczywiście się wystraszyłeś – i to mocno – tylko jak mogłeś się obawiać Coletta? Tego chłopaka, który machnął kijem i prawie strącił gitarę, który zaraz powoli podszedł do innej ławeczki, niż tej, na której siedziałeś i sam usiadł, niemal wsuwając swoje berło w postaci patyka w języki ognia – mimo jego zapewnienia, że możesz już wrócić na swoje miejsce – nie poruszyłeś się nawet o krok, nie tyle nawet, co sparaliżowany strachem i stresem, który mimo wszystko nadal nie chciał cię tak szybko opuścić – do tego wszystkiego doszła mocniejsza wersja początkowej irytacji, którą nazwę pięknym słowem – bezsilność. To była bezsilność wobec własnych zachowań w momencie, w których w ogóle nie powinny się pojawić – kiedy teraz powinieneś był podejść do ławki Coletta, zarzucić mu rękę za ramie, powiedzieć "ale ze mnie kretyn, sorry Colette!", a mimo to nawet nie drgnąłeś, ciągle go obserwując – czemu? Skąd ten bezruch? Ten stres przybierał inny rozmiar – miał rozmiar obaw tego, że znowu spierdoliłeś, po raz kolejny i po raz kolejny przez ciebie Puchon poczuł się źle – chociaż nazwanie tego "złym samopoczuciem" było trochę niedomówieniem, nie sądzisz? Mówił coś – i go słuchałeś, lecz te słowa w swoim znaczeniu dochodziły do ciebie w spowolnieniu i nie do końca je rozumiałeś... Ale te, które nastąpiły po opowieści o jeziorze, zrozumiałeś aż nazbyt dobitnie. Uderzyły prosto w punkt, sprawiając, że odwróciłeś wzrok i odetchnąłeś – ciężar we wnętrzu był zbyt duży i przeważył do tego, że usiadłeś na chłodnej glebie, resztkami woli powstrzymując się przed naturalnym odruchem pragnienia ucieczki w kąt i odcięcia się od świata – heh, na szczęście tutaj było tych kątów wystarczająco wiele – zamiast tego zostałeś pod tą jedną ścianką, z odwróconą głową, zaciśniętymi szczękami, obejmując się ramionami, z nogami podciągniętymi pod klatkę piersiową – cokolwiek byś teraz powiedział, brzmiało w samych twoich myślach jak tania wymówka – lepiej nie mówić, lepiej już być cicho, chociaż na moment – i nie spoglądać – widok krwi był kolejnym powodem, żeby nie spoglądać... Zaplotłeś ręce na nogach i pochyliłeś głowę, by oprzeć ją na kolanach – zamknąć się na chwilę w świecie czerni, uspokoić, odzyskać normy funkcjonowania... widać sądzenie, że nic cię nie ruszy, było niezłą próbą samooszukiwania – not good enough, niestety. Znowu stałeś się nadmiernie wręcz przewrażliwiony.
Może jednak już wystarczy? Chociaż udawaj, że nie jesteś taką ciotą, no daj spokój...
Och tak - wyprostowałeś się tylko po to, by ukryć twarz w dłoniach i wyciągnąłeś przed siebie jedną nogę, prostując ją, biorąc kolejny głębszy wdech.[/b]
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Gru 01, 2015 12:31 pm
Półka Wyżej była miejscem po prostu idealnym, takim sztucznym, syntetycznym, ale w dotyku i widoku bardzo przekonującym Rajem na ziemi – nawet jeśli zarówno dotyk jak i widok należały do rzeczy bardzo względnych i mocą uzależnionych od wyobraźni odwiedzających. A raczej od wyobraźni hermetycznie zamkniętych i odciętych właścicieli, gospodarzy i Stwórców jednocześnie. I tak, jak każda rzecz piękna i dopieszczona w każdym, najmniejszym calu – nie mogła być trwała. I nie chodziło tu o to, że drewno pękało w końcu pod naciskiem, skarżyło się coraz bardziej przez zasiedlający ją ciężar, czy było w jakikolwiek sposób nadgryzane przez czas, nie – po prostu czas pobytu w tym miejscu był ograniczony; elastyczny i czasem bardzo łaskawy, ale nigdy nie będący wiecznością. W końcu w przeciwieństwie do niego, nie-idealne były zawsze jednostki, które się tam zapuszczały i absolutnie zawsze musiały coś mniej lub bardziej spierdolić. Wina tutaj nie była istotna, choć można ją było wskazać i wyróżnić spośród innych, nawet jeśli na ten moment oddała komuś swój znak rozpoznawczy w postaci czarno-żółtego szalika. Oboje obchodzili się z tym miejscem z szacunkiem, ale to nadal były dzieci, które chciały testować bariery już nawet nie drewna, a siebie nawzajem, wzbudzić na spokojnej wysokości nieco radosnego wrzasku i być może pobiegać po wszelkich instancjach, które tam były, ale ogromny, zwalisty Gad zapominał, że daleko mu było do zgrabnego i szybko czmychającego Kota, i że w chwili skradania się wyglądał bardziej jak niezmienny w swoich obyczajach morderca, niż chętne do zabawy zwierzątko domowe. Dlatego popełnił tyle błędów, że Kocur w końcu pierzchnął i znikł w ciemnym, gryzącym dymie, który cały czas rozciągał się pod ich stopami, ale nie ważył się sięgnąć wyżej.
Na półce nie mogła znajdować się jedna osoba, to była równoważnia, która potrzebowała harmonii i zawartości dwóch końców, żeby działać odpowiednio, dlatego drewno nagle zaczęło się przesuwać, sprawiając, że odchylało się pod coraz większym kątem, chcąc samemu powoli wyrzucić z siebie Smoka, który zastygł w bezruchu jak rzeźba, analizując to, do czego właśnie doszło. Nawet się nie ratował, nawet nie wbijał pazurów w drewno, żeby przestać się z niego zsuwać – to nie miało najmniejszego sensu, siedzenie Wyżej samemu. Należało opuścić to miejsce i słowo „należało” miało tutaj odpowiednią moc i siłę przekazu. Upadłe ideały czy szczątki szkieł po nieuważnie porozbijanych słoikach na gwiazdy były tutaj już tylko śmieciami, które z chrzęstem zsuwały się po drewnie, mijały Smoka i również ginęły w dymie. Jeszcze tylko dwa metry, metr, trzymał się już tylko przednimi łapami (choć „trzymał” to o wiele za dużo powiedziane”), zdążył rzucić tylko okiem na ubarwioną bluszczem furtkę do ogrodu i z sykiem łusek ocierających się o półkę, zsunął w końcu w dół. Spadał krótko i bez strachu, w końcu on miał skrzydła, on mógł wyhamować własny upadek, szarpiąc delikatnymi błonami i ledwie na słowo honoru wyczuwając czy gleba była już blisko, czy jeszcze nie. I jak tylko opadł na czarną ziemię, dostał po pysku i bokach gałęziami skarżących się czarnych drzew, a trawa zaczęła na nowo próbować przebić trucizną łuski, ruszył ospale na poszukiwania Kota, który mógł nie mieć tyle szczęścia, co on. Całe życie w końcu go nie miał. Każdy powiew wiatru na nieprzychylnej wyspie powtarzał Gadowi: „Patrz, coś narobił!
Wiedział, że wszystko się naprawi, przecież zawsze się naprawiało, ale to wcale nie znaczyło, że takie upadki były dla niego za każdym razem mniej bolesne albo że czerpał przyjemność z poddawania Sahira naciskom nadmiernego stresu. To musiało się zmienić i skoro wampir nie dawał rady wpłynąć na siebie, to harmonia wymagała poświęceń ze strony Puchona – głównego prowokatora tego typu sytuacji. W końcu nawet jeśli Sahir łaskawie brał na siebie połowę odpowiedzialności, bo „pokusił” bo „cośtam”, to wszystko było nie tak. To tak, jakby mówić, że to kobiety ubiorem prowokują do gwałtu – nieprawda, kurwa, po prostu nie prawda. To wszystko było kwestią wyboru w materii tak delikatnej, że nie należało się z nią bawić tak mocno, jak Smok szczerze chciał. Nawet jeśli Warp tak naprawdę nie dążył nigdy do żadnych, radykalnych posunięć i zawsze pozwalał narodzić się temu samemu z siebie. Ale faktem było, że raz dał radę to zwalczyć. I skoro wtedy mu się udało, to czemu nie wprowadził tego teraz...? A raczej „przed chwilą”, bo obecnie było już za późno. I czemu nie wprowadzić tego na zawsze? Żadna ciągotka, żadna namiętność, żadne chwilowe podniecenie i dążenie do kilkusekundowego uniesienia nie było warte tego spojrzenia – przerażonego i nieufnego, wrogiego, ale nie w sposób taki, jakby rzucało wyzwanie, ale taki, jakby błagało o zostawienie w spokoju.
Smok przystanął obok niewielkiej ciemnej polanki, dostrzegając na niej spłoszonego towarzysza, ale nie zbliżał się – wzrokiem ocenił tylko czy wszystko z nim w porządku i kucnął, tworząc z siebie karykaturalny „bochen Smoka”. Nie świdrował go wzrokiem, tylko nieśmiało zerkał na to, czy Kociak przypadkiem jeszcze mocniej się nie cofa albo czy na dobre nie ucieka. Zatopił się w widmie wcześniejszych słów, z chwil, kiedy Sahir był jeszcze spokojny i mówił o chyba drogiej swojemu sercu kryjówce, kiedy Col chciał jeszcze bąknąć coś o tym, że chętnie pomógłby mu jakoś urządzić tamto miejsce, ale w chwili obecnej powiedzenie tego, tak po prostu w eter, w ten szary, gryzący dym było jakby wymuszone, zupełnie niezwiązane już z żadnym tematem, który wcześniej ciągnęli i który urwał się Wyżej i nie docierał tutaj. Tak samo jak radosny temat cyrku. Przynajmniej jedna rzecz była tutaj dobra – poza półką mieli również wspólne, przyjemne epizody, które jeszcze ich czekały i wychodziły poza obszar wyobrażeń, mając miejsce właśnie w tej krzywej, znienawidzonej rzeczywistości. I w ich przypadku nawet osunięcie się z Wyżej i nawet zgubienie obrączki przez Smoka nie działało destrukcyjnie – i to właśnie tej myśli Col miał się chwycić podczas tego tonięcia – nie brzytwy, a gumowej kaczki, kiedy czuł jak zimna woda zabiera temperaturę jego skórze i jak kostnieją mu palce dłoni w niej zanurzonej.
Krew przestała już lecieć, ale on nadal nie zabierał ręki i wpatrywał się swoje zginające się i prostujące palce, nie słysząc żadnych odgłosów zza swoich pleców, z altanki. Po krótkim namyśle znużył drugą, zdrową dłoń i obmył sobie twarz w jeziorze, czekając, aż opływające gorące policzki i głowę zimno wreszcie choć trochę go ostudzi. A po jeszcze krótszym namyśle podniósł się wreszcie, zwracając kroki z powrotem do bezpiecznej przystani. Tam pojawił się zadziwiający progres – Sahirowi udało się nieco zmienić pozycje siedzenia na zimnej ziemi.
- Wstawaj, bo złapiesz wilka, a nie królika. - palnął, znowu słysząc z ulgą ten sam, miękki miód w tonie swojego głosu, stając tuż obok czarnowłosego, kryjącego twarz w bladych dłoniach. Idealnie – teraz tarcza z palców wyglądała bardziej jak tarcza strzelnicza, więc krótko po swoich słowach Col chlusnął na nią piekielnie zimną wodą, którą przytargał ze sobą po krótkiej toalecie. - No już wstawaj, nie było tak źle.
Puchon szybko zwrócił swoje kroki w stronę ławki i usiadł na niej, wyciągając zziębnięte i drżące dłonie w kierunku wciąż niezmiennie płonącego ogniska, które jako jedyne istnienie tutaj reprezentowało sobą coś opanowanego i jednostajnego. OGIEŃ, kurwa. Brunet zerknął na bok i chwycił butelkę, pociągając z niej trzy duże, zdecydowane łyki, po ostatnim krzywiąc się i kaszląc.
- Ale słodkie. Prawie zapomniałem jak bardzo.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Gru 01, 2015 4:35 pm
Hę? - łapanie wilka, królika – co za różnica? - łapanie to łapanie, nie ważne, którego pochwycą kły drapieżnika – może jednak ważne? - jeden z nich będzie się bronił o wiele groźniej, niż ten drugi – jeden z nich miał równie mocne kły stworzone do zabijania, przegryzania mięsa, pobierania krwi na kraniec szorstkiego języka, drugi do tego, by obgryzać marchewkę i pozwolić sobie w ostateczności na samoobronę nimi – nadal nie widzisz różnicy – umykała twoim zdolnościom pojmowania – przecież mięso to mięso, oba stworzenia mają futra, obu żyje serce – i każda z nich ofiaruje ci krew – nie ważne o jakim smaku, ważne, by była to krew – piękna, szkarłatna, ujmujące życie w parę kropel, które przelewały się rozkosznie przez palce i opływały spierzchnięte wargi, domagając się ich umalowania tą jedną, konkretną barwą, której nie była w stanie zastąpić żadna szminka, żadna farba, żadna kredka – jedno pochodzenie, jedna woń, jedna pokusa wodząca za kraniec nosa – gdzie byliby winni? - zawsze się ich szukało, kiedyś coś sie psuło, gdy pojawiało się zagrożenie i sypały trupy – zniszczenie półki – mówisz mi, że my nie będziemy winnych szukać? Mamy te skłonności – obaj szukamy winy w samych sobie, zauważyłeś? Może moglibyśmy się tym podzielić na forum – wnieść bezsensowne dyskusje na temat tego, kto tak naprawdę ma tutaj racje i kto trzyma aktualnie tabliczkę z napisem 10/10, by ocenić swe własne argumenty, a komu wręczono 0/10 – biorąc pod uwagę odpowiednie natężenie pecha i szczęścia w tych dwóch ciałach odpowiedź była niby oczywista – "niby" będzie słowem kluczem, tak jak i "należy" – bo nagle prawa i zasady powracały – powinności, potrzeby, dawanie i branie – wszystko to wracało na odpowiednie tory, które przestały się zamalowywać pastelowymi brawami przysłoniętymi przez świat Wyżej – dlatego gdy tam wchodzili – wchodzili oboje – gdy przychodziło im spadać – również musieli spaść razem – nie mogli przecież zejść normalnie, nie byliby sobą, gdyby kiedykolwiek do tego doszło – musialy być wstrząsy i wybuchy, szarpanina emocji, która zawsze powstawała, kiedy zaczynali zbyt nieuważnie ze sobą wzajem postępować, sądząc, że wszystko jest okej – według ich prywatnych miar było – gdzie podziała się poprawka na to, że z drugiej strony nie? - płacz przychodził po rozlaniu mleka – nigdy nie dosłowny, nie fizyczny – zawsze był to ten rodzaj złości na samych siebie i zaciskanie pięści, że pozwoliło się do tego dopuścić – tak działo się nad jeziorem, w którym Smok nużał swoje palce, chłodząc je w wodzie, która mimo całodziennego nagrzewania słońca nie była tak ciepła, by do niej wskoczyć bez zastanowienia – temperatura powietrza nie przekraczająca 15 stopni również do tego nie zachęcała – ale pomoczyć sobie dłonie, gdy jedna z nich zabarwiała kryształ swą specyficzną barwą – czemu nie...
Opuściłeś ręce i spojrzałeś na Coletta, który się zbliżał, którego kroki nie były nerwowe, nie były skradające się – były najnormalniejszymi krokami na świecie, którymi poruszał się na codzień – tak, uniosłeś twarz, by spojrzeć na niego z dołu, dłonie uderzyły niemal o twoje uda, kiedy je bezwolnie opuściłeś w dół – jedna z nich, ta prawa, nadal nosiła podłużną, cienką bliznę, która odbijała nieznacznie poświatę ognia, ale która i tak zniknie o wiele szybciej, niż ta blizna na policzku chłopaka, w którego się wpatrywałeś, stwierdzającego, że bliżej ci do złapania wilka – chwilowo ciężka głowa i oporna przed przyjmowaniem jakichkolwiek zdań, informacji, przed przetrwaniem tego, co do niej trafia, nie była chętna do współpracy – jaki wilk, jaki królik..? Ach tak, ta wiadomość, którą mu wysłałeś... Czy może chodzi też o to, że gotów byłeś się przeziębić? Wampiry chyba naprawdę na nic nie chorują – nie byłeś chory od... czasu stania się wampirem, nawet jeśli przedtem twój układ immunologiczny nie był ta czy siak zły. Heh, taaaa, szukanie winnych i kwestia naprawienia tego – jasne, że się naprawi... bo zawsze się naprawiało – bo głupio wychodziło, tak naprawdę zawsze szło o jakieś totalne pierdoły, po których, tak jak teraz, mówiłeś do samego siebie: "o co ci chodzi? Ogarnij się, przecież nic się nie stało..." - bo nie stało – i tylko jakaś twoja część, której kontrolować nie potrafiłeś, nadal wariowała... chyba już tylko dla zasady wariowania – gdy sam tego nie pojmowałeś, jak mogłeś próbować przepraszać go za to? Kiedyś ci zresztą powiedział, byś tak często nie przepraszał – tak, bo gdybyś mógł to przepraszałbyś nawet za swoje urodzenie się, przechodząc przez zaczęcie tej znajomości, a na tym, że przestraszyłeś się go, bo SIĘ SKRADAŁ (jak to w ogóle debilnie brzmi) kończąc – więc ot i kolejny powód, by się nie odzywać – głos i spojrzenie kasztanowowłosego był znów tak samo przyjemny dla ucha, nie tak ściśnięty, jakby słowa ledwo co wychodziły przez jego gardło – ale i tak nie miałeś ochoty mówić. Czegokolwiek. Śmierć wyciągnęła swój palec i znowu osiadła na twoich ramioanch – nie musiałeś się rozglądać, by zrozumieć, że świat znów był szary – barwy promieniowały tylko z ogniska, tych ławeczek i samego Smoka – cała reszta była szarością, która pojawiła się po podniesieniu się z trującej trawy po ogarnięciu, jak bolesny był upadek z Wyżej na plecy, nawet gdy nie spadało się na nagą skałę – ta Śmierć zabrała głos, zabrała kolory i poczęła zmuszać do "ogarniania się" – nie, nie że jego Siostra go do tego zmuszała, on sam zaczął siebie do tego zmuszać, odruchowo odwróciwszy głowę, kiedy wcale nie nagrzane ciepłem ciała Smoka krople spadły na jego twarz, wywołując charakterystyczne dreszcze orzeźwienia.
- Idiota ze mnie, wiem. - Ugh, jak ciężko było odnaleźć w sobie głos, który brzmiał jakoś nadmiernie głęboko – no dalej, a teraz, skoro już dotarłeś do tego etapu, to wstań – to nie może być trudniejsze od mówienia! I nie było. Podniesienie się poprzez podparcie o ziemię zajęło ułamek sekundy – otrzepałeś dłonie, potem zacząłeś otrzepywać spodnie i płaszcz z wręcz pedantyczną dbałością o to, żeby nie pozostał na niej nawet drobny paproszek – i nie, bynajmniej nie z wymuszonej niechęci spoglądania na Coletta, tylko z wrodzonej niechęci do brudu. Tak, do brudu. Dobrze, że ziemia tutaj była sucha – nie padało przez ostatnich parę dni, ale mimo to na naskórku pozostawało to nieprzyjemne odczucie, że należałoby się również kopsnąć do jeziorka – tyle że jakoś nie dałeś chwilowo na to faka – zaplotłeś ręce na klatce piersiowej, stojąc nad tym ogniskiem jak kat nad grzeszną duszą, z tą swoją miną zaprzeczającą o istnieniu na tym świecie jakichkolwiek emocji, o ile wyciąć z tego możliwości zabijania samym spojrzeniem (to w końcu nie emocja... prawda?) - słowa, słowa, znaleźć słowa – nie czułeś takiej potrzeby – nie czułeś napięcia... kłamałem – czułeś dziwną potrzebę wytłumaczenia się, a jednocześnie niechęć przed robieniem tego – plus wstyd – wstyd przed słowami, które poszły, by chwilę potem pojawił się akt jakoby całkowicie zaprzeczający – ale on wcale nie zaprzeczał słowom..! - sam chciałeś w to teraz wierzyć, chyba nie bardzo ci wychodziło – oddalałeś się – oddalałeś się od samego siebie, osiągając pierdoloną oazę spokoju jak w każdych chwilach po momentach krytycznych, których nie potrafiłeś ogarnąc – i ten spokój nagle pozwalał na robienie wszyskich rzeczy, na jakie miało się ochotę – ale już nie wracałeś na Wyżej – w tym stanie się nie dało, gdy zamykało się na świat zewnętrznym, stawiając samego siebie w wampirzej dumie na odpowiednio wysokim poziomie, by spróbować odbić się po nieudolnie ludzkim upadku – przeszedłeś parę kroków w stronę ławki, na której leżała gitara i schyliłeś się po whiskey, by... wypić jej na raz zdecydowanie za dużo – aż cię wzdragnęło i skrzywiłeś się z niechęcią nadmiaru tego ostrego smaku, który pozostał na krańcu języka – nie było dobrze, było słabo, byłeś coraz mniej stabilny, coraz słabszy, coraz łatwiej na nowo ulegałeś strachowi – i że niby nie chciałeś nic z tym robić, że nie próbowałeś? Przecież już zostało powiedziane – dobrymi chęciami to Piekło jest wybrukowane.
- Opracowałem białomagiczne zaklęcie, które powinno być na tyle silne, by chronić nawet przed czarnomagicznymi zaklęciami. Nie jestem w stanie używać białej magii, więc miałem nadzieję, że mi pomożesz. - ... bo stworzyłem je dla Ciebie. Nie spojrzałeś na niego - wzrok Smoka skierowany był na ogień, ten spokojny, stały punkt, a twój ten spokojny punkt odnalazł w wodzie - może to było dość zabawne, ale chyba dobrze odpowiadające ich charakterom - woda i ogień - ale jednak mimo tych wszystkich głupotek, które czasem sobie wzajem robili, zawsze potrafili się potem odnaleźć - tylko należało oblizać się ze wszystkich ran. Ślina kotów już to do siebie ma, że jest sobie w stanie poradzić z najgorszymi nawet ranami - potrzeba tylko czasu i spokoju, bezpiecznej kryjówki, w której można było poświęcić jej trochę czasu, a przecież, hej - ta sytuacja żadnej takiej nie wytworzyła, nawet jeśli na chwilę ognisko przestało być takie wesołe i ciepłe, a chłód powietrza nagle przesmyrnął się po skórze, pozostawiając na niej dreszcze.
I w końcu otchłań odnalazła swój koniec i początek świata siedzący po drugiej stronie paleniska.
- Nie panuję nad swoimi odruchami. Niech ci więcej nie przychodzi do głowy, że to znaczy, że się ciebie boję, albo myślę, że wyrządzisz mi krzywdę, bo tu nie chodzi o ciebie. To nie ty wzbudzasz we mnie strach. Więc nie składaj mi takich obietnic, brzmią... źle. - Co to za przysięga, że cię nie dotknie? Była w niej zła ostateczność... Najgorsza chyba dla samego Smoka. Przeszedłeś te parę kroków, z whiskey w dłoni, i kucnąłeś przy Colettcie wpatrzonym w ognisko. - Przykro mi, że zawsze muszę zrobić coś zjebanego, nad czym potem sam zastanawiam się "what the fuck" - przykro mi, że odbija się to na tobie czarną spuścizną. - Wstałeś, żeby odwrócić się przodem do ogniska i pociągnąć kilka kolejnych potężnych łyków - jeśli wcześniej były jakiekolwiek obiekcje co do picia - to teraz już na pewno uleciały.[/i]


Ostatnio zmieniony przez Sahir Nailah dnia Wto Gru 01, 2015 7:56 pm, w całości zmieniany 1 raz
Sponsored content

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 11 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach