Go down
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Cze 16, 2015 12:07 am
Smok nie chciał odtrącenia, na tym poziomie zabiłoby go to nawet mocniej niż najgorszy pech, który kiedykolwiek ściągnąłby Sahir; dlatego chciał szacunku dla swojej decyzji i przyzwolenia do dobijania kolejnych kawałków drewna do swojego długiego i nadzwyczaj trwałego mostu. Chciał nadal wpadać w te przyjemne zastoje czasowe – takie, jak teraz. Zdawali się tu być tak cholernie długo, a Colette był święcie przekonany że gdyby teraz odwrócił głowę, to pozycja słońca nie zmieniłaby się od tego czasu. Głupie, co? Bo oczywiście, że się zmieniła; zrobiło się jaśniej, a on mógł z tym swoim chorym wzrokiem wreszcie lepiej przyglądać się odprężonemu wampirowi. I nie w głowie było mu niszczenie tego spokoju, rwanie mięsa czy chrupanie kości – nawet jeśli można by pomyśleć, że jego pseudonim obliguje go do bycia takim. No, bo kto to widział? Litościwy Smok, to w końcu słaby Smok. Chyba. Bo każdy jego atak, stroszenie twardych łusek i wznoszenie w górę błoniastych skrzydeł nigdy nie miało na celu prawdziwego ataku, choć niejednokrotnie pierdolnięcie było większe niż zamierzał – straszna i pozbawiona czasem gracji gadzina. Atakował, kiedy widział, że Sahir ląduje na kolanach przygnieciony przez nic konkretnego poza własnymi paranojami – wtedy nie pomogłaby wyciągnięta w jego stronę dłoń, jaką w tamtym stanie pewnie był gotów pokąsać. Nie pomogłoby tym bardziej współczucie i łagodna analiza. Ale pomogło stawianie go do pionu jednym tupnięciem pazurzastej łapy, jaka kazała zbroić się w oręż miast popadać w marazm. I wtedy wampir taki był wspaniały, kiedy podnosił się szybko z klęczek, prawie przy tym wywracając. Odnajdywał szybko broń nawet w postaci prostej wykałaczki i już na powrót był gotów, już mógł przyjąć na klatę wszystko, co tylko zaraz zwali mu się na głowę! Już róg wojenny dął w jego czaszce, mięśnie były napięte, zęby i pazury gotowe rwać i kąsać, walczyć w wolność i spokój, i...! Pstryk jasnych palców. I niczego nie było. Nie było armii wrogów, ani ziejącego ogniem straszydła, ale nie było też męczących zjaw. A On był znów na nogach, a nie kolanach. To za każdym razem była ryzykowana rozgrywka, niezależnie od ilości partii i rozeznania przeciwnika, za każdym razem nie dało się przewidzieć co się stanie i czy akurat tego dnia wampir nie poczuje się jak lalka, której emocjami za mocno się zabawiono i nie rzuci się na swojego nad wyraz agresywnego gracza. Ale nigdy też nie doszło do takich ekscesów... było wkurwienie, była dziwa atmosfera i zawsze koniec rozgrywki równał się z natychmiastowym końcem rozmowy na najbliższych kilka dni. Ale potem pojawiała się nowa, tocząca się tak, jakby wcześniej nic takiego się nie stało. I tak trwali obok siebie. ...jak więc nazwać te uczucia? Symbioza? Potrzebowali siebie nawzajem i już tak mocno zmęczyli się zabawą w podchody, że jak tylko sprawdzili bezpieczny grunt, natychmiast poskładali głowy na swoich ramionach i przysypiali obok. Ale nigdy nie spali oboje w tym samym czasie – zawsze jeden musiał pilnować drugiego. Idealna harmonia. Taka, jakiej Colette najmocniej potrzebował: coś trwałego, prawda do której można zawsze wrócić i nie była snem ani halucynacjami z niedożywienia, ale na swój sposób naprawdę piękną historią z niebanalnym morałem. Bo kto by powiedział, że można znaleźć tyle ciepła, będąc zamkniętym w chłodnych, bladych dłoniach? Tyle uczucia i zmysłowości w pocałunkach serwowanych przez wargi, których miękka faktura kryła przecież co najmniej parkę ostrych jak brzytwy kłów, jakie nie zostały tak stworzone tylko do siania wizualnego terroru? Tyle mądrych słów od człowieka, którego niektórzy uważali za żałosnego? I ostatecznie tyle ciekawych (bolesnych, a jakże, ale nadal ciekawych) historii z ust tego, którego nikt nie chciał słuchać? Bo wodził za nos, bo obrzucał półprawdami, bo wkurwiał się, kiedy zadawano niewłaściwe pytania, bo, bo, bo... Bo nie było nikogo dość cierpliwego. Bo trzeba odczekać dwa lata – żeby nie zostać odesłanym z kwitkiem. I nawet jeśli nie wiedziało się wtedy za dużo o tym milczącym Krukonie, który po roku nieobecności pojawił się nagle w tej samej 'klasie' i zawsze siedział w kącie sali lekcyjnej, z dala od innych i czasem notował, czasem szkicował coś w rogu jakiegoś zeszyciku, to nadal przecież można go było obserwować kątem oka... co? Bo już wtedy świat na moment stawał, tylko chłopak z czarnymi włosami nadal poruszał się w normalnym tempie, podczas gdy reszta radosnych kompanów Puchona zamierała powoli w trakcie opowiadanego żartu, kolega z ławki wstrzymał się w połowie robienia notatek, a profesor zwalniał w czasie pisania czegoś ważnego na tablicy. A chłopak siedzący najdalej nadal szkicował. Czasem zdarzało Mu się wiedzieć i wtedy podnosił głowę znad swojego pergaminu, ale Colette też był szybkim przeciwnikiem i obracał głowę zanim go namierzono. A wraz z tym ruchem działo się coś, co przypominało trzask szklanej bańki, jaka po rozpryśnięciu na kamiennej posadzce, oddawała dusze otoczeniu i rzeczywistość uderzała w twarz wracając do swojego poprzedniego trybu. I nikt nic nie wiedział. A teraz Smok nie potrafił już bawić się bez Niego. Bez swojego Kota. Choć najpierw czuł się w powinności pokazania mu jak się bawić. Kroczek po kroczku.
Wszystko było idealnie poukładane, wszechświat ponastawiał swoje trybiki tak, by Fortuna złapała w swe jasne dłonie niemrawo wlokącego się swoją ścieżką Czarnego Kocura – ten wcale się nie wzbraniał, kiedy na moment ogarnął go nieznany mu dotyk, a Bogini nagle zmieniła jego trasę i cofnęła się z nim o kilka kilometrów, kładąc na soczystej trawce przed swoim smutnym dzieckiem, jakie zdążyło już pogodzić się ze stratą i beznadziejnością swojej sytuacji. Jak Prezent. Jak znak. Masz jej za złe, Kocie? Tyle rzeczy się nagle ponaginało, kiedy Colette sobie coś postanowił, tyle spraw dostosowało się do jego decyzji i planów, automatycznie krzywiąc twoje. I nawet jeśli samo dziecię Fortuny nie zdawało sobie z tego sprawy, to nadal chciało ci to podświadomie wynagrodzić tymi czułymi zabiegami. To wszystko mimo wszystko miało głębszy sens – wszystko, czego ta dwójka doświadczyła, żeby wznieść na piedestał to, co doświadczali teraz. To bardzo smutne i bolesne, ale żeby osiągnąć wszystko, trzeba najpierw wszystko stracić. Idealny plan się dopełnił; prowadzony przez 17 lat detaliczny opis wszystkiego wreszcie zazębił i spiął ze sobą dwie zupełnie różne książki do stanu, w którym opiewały jedną i tę samą: głodną, ognistą i mroczną historyjkę. Zaczarowaną historyjkę na dodatek, w której główni bohaterowie żyli własnym życiem i nie mieli żadnego prawa zaglądać go stronic ich podczepionej bliźniaczki – dlatego musieli ze sobą rozmawiać, aby wiedzieć co działo się wcześniej. Colette w tym duecie był wiecznie nienasyconym słuchaczem, który ciągle mógł leżeć, spoglądać na poruszające się blade wargi albo lekko przymrużone oczy i czekać, aż ten wibrujący tembr oplecie się dookoła jego szyi kolejną miękką wstążką, wylatującą z białego ognika i zagłębi potulnego wyznawcę w świątyni prywatnego Bożka.
Tak, byli razem niepokonani. I to wcale nie było tak, że nic o sobie nie wiedzieli? Colette wiedział bardzo dużo - wiedział o Sahirze więcej niż zapewne sam Sahir! Wiedział ile maleńkich zmarszczek pojawia się na szczycie nasady jego nosa, kiedy się złościł. Wiedział, że kiedy przychodziło do momentów szczerości, wampir nie patrzył swojemu rozmówcy w oczy. Wiedział dokładnie ile przekleństw musi polecieć w wiązance, aby Krukon uspokoił się po dostaniu sową w głowę. To nie jest dużo? To jest... ogromna wiedza! Była jak złoty łańcuszek, w którym każda informacja, jaką podawał o sobie Czarny Kocur była jak idealnie okrągła perła.
Srebrny krzyżyk. Perła. Przyjaciele z sierocińca. Perła. Koszmary senne. Perła. Nawet Vincent... Nawet on był tutaj Perłą. Ale cśś... nikt nie mówił o tym głośno. To była misterna biżuteria, której wampir nigdy nie zobaczy, a którą Puchon trzymał w miejscu, którym tkwiła dziura po sercu. Gdzie znajdowało się zatem serce? To już chyba wszyscy wiedzą. Serce znajdowało się w rękach taniej kurwy posuwanej przez czarującego nauczyciela Numerologii. I wiecie co...? To były najlepiej ulokowane uczucia na świecie.
Nie odstręczały i nie obrzydzały, a wgniatały w fotel i nastrajały do tego, by zostać milczącym Powiernikiem Tajemnic – to bardzo odpowiedzialna i ciężka fucha. Nierzadko sprowadzała większego pecha niż cały pochód czarnych kotów, ale myśl o tym, że Colette mógł dostąpić czegoś takiego była niezmiernie podniecająca. Drżała wtedy gdzieś głęboko i dawała nowe świadectwo istnienia dla jakiegoś wyższego celu, dla kogoś. Wtedy istniało się jakoś bardziej i jakoś jaśniej.
- Gdyby ktoś napisał o tobie książkę, to czytałbym ją z zapartym tchem. - bąknął nagle, nie imając się na dobrą sprawę żadnego z powyższych tematów, mówiąc to najwyraźniej z samej chęci powiedzenia tego... komplementu. Leżał tak i wpatrywał się w swojego bajarza z szeroko rozwartymi teraz oczami; nie bał się, skubaniec. Znowu. Nie bał się tego, co usłyszy i tego, czy to cokolwiek zmieni. Bo nie zmieni niczego poza tym, że dostanie w dłonie kolejną, piękną perłę. W zamian za nią słuchał miauczenia i stroszył palcami lśniące futerko, kojąc zmysły ukontentowanym, wolnym i lojalnym zwierzakiem. Ubóstwiał go takiego, kiedy z czasem Kocur pokładał się obok już bez wcześniejszej rezerwy i pozwalał miziać palcem nadstawiony kark. Kiedy snuł swoje kocie opowieści z licznych wypraw za ogrodzenie i te zanim do niego wlazł... I każde były przyjmowane jak informacja dnia, zawsze warta przycupnięcia w trawie z kubkiem kakao i pochłoniętego śledzenia jego przygód. ...gdyby Colette tylko wiedział ile niedowartościowania czasem Sahir widział, spoglądając na swoje odbicie... Ile słów musiałoby popłynąć, żeby to się zmieniło? I przede wszystkim ile słów musiałoby popłynąć teraz, żeby Smok w ogóle się o tym dowiedział? Na każdą opowieść był czas i miejsce, teraz jedna właśnie plotła się powoli, dając Krukonowi szansę na wypróbowanie mądrości i cierpliwości Smoka. A Smok czekał i kolejność go nie obchodziła. Mógł czekać godzinami i pilnować tu spokoju przyjaciela, obejmować go barierą przy której nawet Protego Horriblis było jakimś miernym pierdnieciem różdżką. Nic nie miało się przez nią przedrzeć, kiedy Katedralny Smok pochylał się nad kuleczką czarnego futra i niezgrabnie okrążał go łapą i pyskiem. Kto by pomyślał, że smoczy skarb może być taki ruchawy i tak mało... złoty.
Brwi drgnęły chłopakowi z ożywieniem, kiedy dachowiec leniwie pojął temat, dając samemu sobie kolejną chwilę do namysłu. A gadowi dając swoją dłoń do pieszczenia. Colette automatu zamruczał przyjemnie, okradając czarnowłosego z jego indywidualnego berełka do wydawania kocich odgłosów i otarł się nosem o grubszy materiał szaty, naprowadzając pieszczące palce na wrażliwy teren tuż za uchem. Traf bez pudła.
- A więc: spanie, nauka i opieka nad niebezpiecznymi zwierzętami. - podsumował, zerkając na rozmówce jednym okiem. - A więc kolejnym miejscem naszego spotkania musi być leżakowanie w środku ZOO albo Zakazanego Lasu, tuż po meczącej wycieczce z przewodnikiem. Co ty na to? - zaproponował iście kusząco i musnął wargami skórę dłoni, prawie jak z wdzięczności, po czym prędko odwrócił głowę, błagając, żeby ten nie zaprzestawał procederu smyrania. - Oczywiście ze Zboczoną Świnią w jednym łóżku, bo tak byłoby zdecydowanie za mało hardkorowo jak dla ciebie.
No tak, żenujący żart prowadzącego na koniec. Typowe.
Ale chciał go tym wszystkim niewinnie rozluźnić. Już mu mówił, że nie chciał być demonem, rozliczającym go ze wszystkiego, ale czymś, co pozwoli... Co pozwoli...
- Mów do mnie, Sahir. Może jak już będzie po wszystkim, to w jakiś sposób pomogę ci zamknąć ten rozdział...? I zrobić na jego spodzie jakiś dekoracyjny, zawijasty napis końcowy? - przesunął łaskocząco palcami po przedramieniu wampira, imitując tym napis 'The End'; aż do łokcia i z powrotem w górę. Chciał iść dalej, nie zatrzymywać się na temacie, jak jego krew działała na na przyjaciela. Nie dlatego, że się bał, ale dlatego, że jej nadmiar (zupełnie jakby odpowiadała na zawołanie, psia mać!) zaczynał zaścielać skórę na policzkach – wszystko to na samą myśl, że Krukonowi może odpowiadać jej rdzawy smak. No tak, jednak Col czasem łapał się na takie proste – i chore – komplementy.
- Sądzisz, że kiedyś mógłbyś o tym zapomnieć? Albo po prostu dać tej konkretnej zjawie odejść? - wpatrywał się w niego nieprzerwanie, naiwnie wierząc w jakiś najmniejszy procent ukojenia, jakiego czarnowłosy mógłby doznać po terapii samą rozmową.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Cze 16, 2015 7:59 am
To było niesamowite, wiesz? Twoja odwaga, z którą potrafiłeś do niego podchodzić, twój brak oporów- no nie bałeś się, skubany - ciągle się nie bałeś! Tak, tak - wymierzana w ciebie była doza nienawiści równa miłości i to się nigdy nie zmieni, chyba właśnie dlatego czułem się taki pewny, kiedy patrzyłem na ten most, który budowałem kawałeczek po kawałeczku z twoją pomocą - czasami w słocie, czasami w blasku słońca - nad pogodą nie panowałem - nie panowałem zresztą nad wieloma rzeczami, w przeciwieństwie do ciebie. Mówię, że jestem manipulatorem. Że kręcę, że rzucam półprawdami, że kontroluję, że stawiam na swoim - przy tobie wypadam na jakże posłuszną istotkę, która raczej jest manipulowana - czy ty to w ogóle robisz świadomie? Nie wydaje mi się. Prowadziłeś tą dobrą politykę manipulacji, która sprawiała, że mógłbyś wziąć w swe długie palce artysty koronę i założyć na skronie - i wiesz co? Nie chciałbyś jej. Dałbym sobie głowę odciąć, że dobrowolnie nie chciałbyś tej korony, że uważałbyś, że nie pasujesz na króla - czy się mylę? Moja analiza twej osoby w końcu może biec swoją drogą, moje postrzeganie ciebie samego może być strasznie rozmyte przez ogrom emocji, które we mnie wzbudzasz, a które starałem się jako tako tłumić i utrzymywać wszystko na typowym poziomie "wszystko jest dobrze", co równało się powiedzeniu: "wszystko jest w normie" (żeby było śmieszniej te normy były bardzo specyficzne jak na ogólno-społeczne pojęcie). Jesteś właśnie tym idealnym portretem władcy, władcy najlepszego - wysłuchałbyś wszystkich, wszystkich byś starał się zrozumieć, wszystkim starałbyś się odpowiednio pomóc i miałbyś tą mądrość w oczach - ciągle ją masz... kryjesz w sobie wiedzę, która rozprzestrzenia się niczym kosmos za taflami lustrzanych oczu,które nie chcą mi odpowiedzieć na dwa proste, zadane pytania - albo raczej: odpowiadają. Za każdym razem tak samo. Za każdym razem pokazują mi weń moje odbicie tak wyraźnie, że niemal wbijają w ławkę, w tą torbę i kurtkę, jaką miałem pod głową podłożoną - te oczy odpowiadałyby na pytania wszystkich, czasami, jestem przekonany!, potrafiłbyś nie jednego wyśmiać i pierdolnąć sobie facepalma - ty, taki aniołek, a jednak bestia łamiąca kości, tak, tak, nie zapominam o tym, potrafisz ponieść się irytacji i złości, choć są to przerażająco małe ilościowo przypadki - twoja anielska cierpliwość jest nieziemska - zwłaszcza do mojej osoby... ja bym sobie dawno pierdolnął w twarz i odszedł w pizdu - w końcu jestem nienormalny i moje zachowanie jest nienormalne, miotam się jak lew w klatce, chodząc to w jedną, to w drugą - no i fajnie, można popatrzeć, ale jak długo? W końcu lew nie odpowiada spojrzeniem i nie wyraża żadnych chęci na zmienienie choćby toru, po którym się poruszał... Lecz nie - kiedy ja wpadałem na taki tor, kiedy pokładałem się, przygnieciony własnymi marami, cieniami i wiedźmami - rozbijałeś szybkę, za którą poruszało się ten pseudo-król zwierząt i atakowałeś - to jasne, że lew ma w zwyczaju się bronić, kiedy przychodzi zagrożenie... I okazywało się, że nie ma przed czym się w sumie bronić. Rozumiem to. Rozumiem, co dla mnie zrobiłeś, ale nigdy nie okażę ci za to wdzięczności - och, jak mnie to wkurza, żebyś tylko wiedział, do jakiego szału mnie prowadzi - nie wiem, czemu. Chyba dlatego, że nie potrafię pozbyć się wrażenia, jak wielkim pogrywaniem z moimi emocjami stanowi to krok i uzmysławiało, jak wiele musiałeś mnie obserwować, moich odruchów i mechanizmów, by pojąć coś, czego nie udało się pojąć tylu osobom przed tobą... Masz rację, nie mili tak anielskiej cierpliwości. Nie byli tobą. Kolejny hipokretynizm, bo przecież cóż ja sam innego robiłem z ludźmi - chyba przestanę już wyliczać i zwracać na to uwagę, bo jeszcze się zastanowisz pięć razy, z kim ty się w ogóle zadajesz i z czym ja do ciebie niby wychodzę. Wolę lepiej napisać, że ta harmonia naprawdę była idealnie wyczuwalna - po tylu zgrzytach i dopasowywaniu kawałków - zobacz, na jakiej teraz drodze się znajdujemy! - chyba powinienem znowu coś odpierdolić i musimy się pożreć, bo aż normalnie dziwnie, no nie? Żebyś czasem się mną nie znudził, żebyś czasem nie pomyślał, że zdobyłeś już trofeum, powiesiłeś nad kominkiem i teraz już mnie masz - huh! Niedoczekanie twoje! Sama myśl o tym wzbudzała sprzeciw - odwracałem się do ciebie dumą z ultra fochem, unosiłem ogon i z jakąż gracją odchodziłem w swoją stronę - przynajmniej tak to wyglądało w mojej głowie, bo w praktyce, jak widzisz - leżysz na mnie, a ja cieszę się jak pojebane dziecko - wiem, wiem - nie widać tego po mnie, nawet uśmiechu za bardzo na mojej twarzy nie widać, a tylko ruch palców za uchem i po wrażliwej skórze na szyi, potylicy i karku mówiły, byś został, byś się nie ruszał - teraz było ciepło, musiałeś mi czytać w myślach, bo moja chęć przygarnięcia cię do siebie była ogromna - uprzedziłeś mój ruch, oto jesteś: Mój Król w Słonecznej Koronie. Taki piękny... Zjeżdżam palcami na twoje czoło, muskam kość policzkową - taka pociągła twarz o uśmiechu zwalającym z nóg, kiedy te wąskie wargi rozciągały się w górę, kiedy te oczy zaczynały lśnić - kiedy się nie uśmiechałeś wydawałeś się czasem taki poważny - w tych właśnie momentach nurkowałem w studnie twego niezgłębionego jestestwa - jestem ciekaw, czy ludzie doceniają cię tak, jak powinni. Czy widzą, jak ty wiele rozumiesz i jak pochłaniasz świat z precyzją wiru wodnego, ale jednocześnie nie w tak destrukcyjny sposób, jak ja to zwykłem robić, oj nie - przyjmujesz rzeczy takimi, jakimi są, nie próbowałeś ich rozbijać - nie pojmuję tego daru, nie potrafię go nazwać - to tak, jakbyś potrafił dostrzec duszę we wszystkim, na co spojrzysz, lub może właśnie tak, jakby twoje spojrzenie potrafiło uduchawiać... I teraz, Skarb Narodów, spędzał czas właśnie ze mną. Tylko ze mną. Po kręgosłupie przebiegł mi dreszcz, który niewiele miał wspólnego ze zmianą temperatury, z moim lodowatym ciałem - nie przerywałem wędrówki palców po twojej twarzy, badając ją, wreszcie poważając się na naruszenie tej świętej przestrzeni, do której zbliżałem jak dotąd tylko moje zbereźne wargi, których do ciebie zbliżać nie powinienem - chcę cię zapamiętać. Już cie zapamiętałem. Chcę cię rzeźbić dłońmi w powietrzu, móc zarysowywać twoje wgłębienia w facjacie, każdą ze zmarszczek, która się pojawiała, kiedy robiłeś różne miny i te specyficzne dołeczki, które się pojawiały w wiadomych momentach - ty, mówisz, już się tego wyuczyłeś, a ja..? Ciągle mi było za mało, ciągle, kiedy kreśliłem twe rysy, odczuwałem niemal złość - przyznam ci się, że wszystkie rysunki spaliłem. Co do jednego. Cóż, to wszystko dla tego, że perfekcji nie da się uchwycić. Twoje piękno, najwyższe ze wszystkich, których nie są w stanie przysłonić rzeźby sławnych artystów, obrazy sławetnych malarzy, smukłe wierze architektury gotyckiej,czy blask jakiejkolwiek innej osoby - wszyscy przy tobie tak blakli, iż kwestia twojej pozycji była tak oczywista i niezachwiana... Och, tak... mógłbym ci to powiedzieć - ciekawe, kiedy się na to odważę. Ciekawe, kiedy się odważę na powiedzenie choćby "lubię cię" - miesza się tutaj kilka problemów nakładających na siebie: po pierwsze - wypowiedzenie faktu prowadzi mnie potem do prostej drogi ucieczki, boję się, że znowu coś odpierdolę i że cię zranię, a czy tak naprawdę potrzebowałeś tak banalnych słów?; po drugie - właśnie wspomniana banalność: to brzmiało tak tanio i beznadziejnie, że chciało mi się wywracać oczami i rzucać tylko kurwami przy dodaniu lol, jaka żenada; po trzecie (i ostatnie)... chyba to krótkie zdanie wcale nie określało odpowiednio moich emocji. Porażająco je spłycała. Porażająco je detronizowała. Nie, nie - poczekaj na mnie, Królu, jeszcze coś zrobię z moim cipko-emowaniem, jeszcze kiedyś się pozbieram - tylko... kiedy? Nie masz wystarczająco wiele czasu... Czy potrafiłbym zamienić cię w wampira? Widząc ciebie takim, jakim jesteś, nie wierzyłem, byś kiedykolwiek mnie o to poprosił. Dobrze ci było w twojej skórze, jebaniutki. Wyginałeś się, mruczałeś i pyszniłeś złotymi łuskami przed wszystkimi wokół - co by się stało, gdybyś nagle został skazany na pasożytniczy tryb życia? Jak zwykle zadaję zbyt wiele pytań, strzel mnie w łeb... Chyba zbliża się w końcu godzina, w której będę mógł napiąć mięśnie i gładko, po cichutku, zmienić z tobą miejscami - teraz ja wsunę się na tron z Koroną Nocy, ty będziesz stał za mymi plecami, jak ja to do tej pory robiłem - oto i Luna daje znak, że już czas, już moja pora - nie będzie zbyt wielu audiencji, nie będzie szeregu ludzi chcących coś powiedzieć - nikt nie zapuszczał się do zamku po zmroku, znikała nawet służba, kiedy wstępowałem na tron, odbierając swe Dziedzictwo Nocy - huh, żeby tylko mi to przeszkadzało... Dalej, pójdźmy, Arlekinie - przybiorę postać karego rumaka, wsuń się na mój grzbiet - pogalopujemy w noc, poniosę cię przez przestworza, będziemy się unosić, a w moim cwale kopyta ledwo będą dotykać ziemi, gdy długa grzywa, rozwiana na wietrze, będzie łaskotać skórę twych dłoni, na której będziesz je zaciskał - opuść miecz i tarczę, dziś nie będziemy galopować w stronę ludzkich wiosek - dziś pokarzę ci, jak wygląda Noc - pokarzę ci Twoje królestwo mymi oczyma - ma też naprawdę piękne zakamarki... ale ty to wiesz. Rozumiałeś to dużo wcześniej, niż ja sam, nabierający minimum pewności siebie przy twoim jestestwie. Powinienem czuć się poważnie manipulowany. Czy ja się zmieniam? Czy zmieniam się pod ciebie i czy czasem nie masz mi tego za złe? Może nie podoba ci się to, jak jestem teraz łagodny, może wolałeś nasze ciągłe walki? Nie znudzę ci się..? Och, nie, mówisz, że właśnie tego potrzebowałeś - tej harmonii. Ja też. Ciii, nie mówcie nikomu, zwłaszcza, że przecież muszę tak naprawdę biec za przygodą i adrenaliną w żyłach: ale od niedawna czułem, że mam stały ląd, na który mogę wrócić, a na mojej czarnej wyspie, do której Smok zbudował swój most, nie panuje już burza, ponieważ zagościło na jej krańcach, jeszcze nie odważywszy się przedzierać przez mury z jadowitych kolców, wyjątkowo łagodne stworzenie, jak na Smoka - czy ja wiem, czy łagodny Smok, to słaby Smok? Smoki wszak były bardzo łagodne dla swych skarbów - wiedziały, jakie są delikatne, hołubiły je - na swój sposób forma skarbu, którą przedstawiłeś mi już w tak obrazowy sposób, a która mnie uraziła i wpoiła w żyły nienawiść, po rozszyfrowaniu twojego sposobu rozumowania, stała się łechcąca. Czułem się hołubiony. Miałem nadzieję, że ty... dostrzegałeś, jak ja bardzo uwielbiałem ciebie. I jak ja cię hołubiłem, coraz bardziej i bardziej przeżerany zachwytem do twej osoby.
Nie mam tego za złe. Kiedyś będę miał - rozumiesz, tak dla zasady, wyuczony buntu dla samego buntu, wyuczony tego, że ja mogę i będę iść tylko własnym torem - ale choć już dostrzegałem ten dziwny paradoks tego, jak wszystko naginało się do tego jednego Puchona, którego fizycznie wielkim by nie nazwał, za to duchowo i mentalnie już jak najbardziej, to nie potrafiłem się gniewać i, dziwiąc się samemu sobie, nie było we mnie nawet maleńkiego skrawka chęci postawienia na swoim i udowodnienia, że mogę inaczej, no bo... po co? To byłoby jak strzał w kolano - jasne, potrafiłem sobie tak strzelać, ale tutaj było zbyt przyjemnie, droga Fortuno - więc nie, nie mam Ci tego za złe, wręcz przeciwnie - dziękuję. Bardzo, bardzo ci dziękuję, ponieważ dzięki tobie... jestem i wiem, że mogę być, z najwspanialszym człowiekiem, jaki tylko pojawił się przed mymi oczyma od początku mych narodzin. To był prezent. Cudowny prezent - zdecydowanie za długo ten prezent odrzucałem, bo ile to już minęło..? och, dopiero ze cztery miesiące, jak się znamy - zgrozo, naprawdę?! Tylko cztery? Jakim cudem... mam wrażenie, jakby minęło już przynajmniej pół roku... z drugiej zaś strony ten czas nieco przeciekł przez palce, stając się jeszcze droższym i jeszcze cenniejszym.
Wampir palnął lekko Coletta po potylicy, jego powieki opadły do połowy,kiedy twarz wyraziła... sam nie jestem pewien, co dokładnie - chyba jakąś formę urazu, ale takiego minimalnego i nie do końca na serio, bo i nie miał się za co obrażać - pokusiłbym się o stwierdzenie, że to bardziej tak pro forma, żeby zareagować na słowa, które padły z ust Puchona - bardzo mocne słowa wbrew pozorom, które w ustach kogoś innego zabrzmieć mogłyby dość banalnie, użyte zaś w jego przypadku nabierały tak silnej głębi, że ich membrana zadrżała w samych twoich kościach, rozchodząc się wibracjami po komórkach - tak, zdecydowanie nigdy nie będziesz gotów, co Warp powie, z czym wypali w danym momencie i dokąd przyjdzie im biec, kiedy ten sobie coś obmyśli i pociągnie cię za rękę - ty pewnie pomarudzisz, powarczysz, ponarzekasz (jak prawdziwy Polak?), ale nie będziesz się jakoś specjalnie wzbraniał, czy ustępował mu kroku.
- Chyba sam musiałbyś tą książkę stworzyć... - Wymruczałeś, czując się bardzo, ale to bardzo nieswojo, tak i nie mogąc sprostać wyzwaniu, by spoglądać mu w oczy, którymi zabłądziłeś do góry - komplementy? Nigdy do nich chyba nie przywykniesz, pomijając te chwile, w których je po prostu ignorowałeś i zasłaniałeś tarczą kompletnego wyjebanizmu, puszczając je kompletnie mimo uszu - tutaj nie potrafiłeś tego tak po prostu udać, że nie słyszałeś, czy że nie wywarło to na tobie wrażenia - skrzywiłeś się lekko - no ba, bo przecież to normalna reakcja - krzywić się, kiedy jest się komplementowanym, ale to też nie tak, że... nie sprawiło to swoistej przyjemności. Sądzę, że Colette wiedział, co się stanie i sądzę, że osiągnął dokładnie to, co osiągnąć chciał, pomijając nawet fakt, że to zdanie wymsknęło mu się tak po prostu, spośród zgiełku szczerych myśli ubranych w fantazyjne firany - potrafisz się bawić słowem, przyznaję, Nailah - ale Colette nie ustępował ci w tym ani o krok, z tym, że jego czary miały większą moc - ponieważ on wiedział, że są szczere i ty też wiedziałeś, że są - kiedy natomiast ty przemawiałeś, nigdy nie byłeś tego do końca pewny - nie sposób było ci przebrnąć przez morza kłamstw, jakimi we własnym wnętrzu się otoczyłeś - starałeś się trzymać podarowane ci serce tak delikatnie i trwożnie, by czasem nie zbrudziło się w całym tym syfie - na szczęście promieniowało własną mocą i zdawało się posiadać mechanizm obronny, a jednocześnie było zbyt ufne... Mówiłeś mu: nie ufaj mi! - i co?
Zaufał.
Bo się nie bał.
- A latałeś kiedyś na testralach? - Colette... chłopak, którego swoiście przyciągały tajemnice, ale nie w taki sposób, jak zazwyczaj śmiertelnych przyciągały - kolejna rzecz, którą trudno ubrać w słowa, a która stanowi część charakteru tej istotki - ludzie zazwyczaj bali się mroku. Ciemności. Wiedzieli, że tam spotka ich coś złego... Ale on? On po prostu wsadzał swój nos do dziupli, w której mówiono, że śpi Nundu, po czym spędzał tyle niezbędnego czasu na obserwacjach, by w końcu skończyć w tej jaskini razem z przerośniętym kotem, wtulony w jego brzuch. Taki był właśnie Colette. Jego ciekawość... posiadała w sobie nieskończone ilości cierpliwości i mądrości - przymioty godne druidzkich starców, co już przynajmniej wiek stąpali po tym świecie. Bardzo szlachetne przymioty - więc, w jego wypadku, powiedzenie, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła się nie sprawdzało - trzeba jeszcze dodać to jego zjawiskowe, niebanalne szczęście i nie bierze dziw, jakim cudem tak długo przetrwał i jakim cudem spędzał teraz czas nakryty zimnym, bladym ramieniem wampira, rozmawiając z nim o wycieczkach na przyszłość. - Powiedz: podobała ci się wycieczka do Hogsmeade? - Zaprzestawać? Nie zaprzestawał pieszczoty, która go również odprężała na swoisty sposób. Chyba to działało bardziej w stronę: wolę głaskać, niż być głaskanym - fobia wciąż była żywa i wypalona, a ta czynność była niesamowicie cudowna - Nailahowi od dawna nie zdarzyło się tak kogoś traktować... od śmierci jego przyjaciół - tej jednej perełki z sierocińca. Jak widać palce nie zapomniały, jak to jest, ale sama przyjemność była odkrywana na nowo - pragnienie zadowolenia Smoka mocno pulsowało w jestestwie ciepłą, jasną kulką. To chyba było Jego serce. - Chyba w twoich marzeniach sennych. - Warknął, z jednym kącikiem uniesionym ku górze, z lekko uniesionym podbródkiem, kiedy na niego spoglądał - żenujący żart prowadzącego całkiem udany, za ten suchar poproszę tutaj puchar raz!
- Jak ty zrobisz zawijas końcowy to pewnie wyjdzie z tego penis. - Znowu odbiegł otchłanią w bok, lekko, krytycznie uśmiechnięty po tym wyzłośliwieniu się, zastanawiając się, jakiej mocy nabrałyby te demony, gdybyś je wypowiedział na głos - wszystkie? I czy Colette na pewno chciał tego słuchać? Obrzydliwych historii twojego upadku? Ironia i cynizm: twoje naturalne bronie (poza ucieczką) przed niewygodnymi, problematycznymi tematami, na których wypowiedzenie potrzebowałeś czasu: bo nie oszukujmy się, gdyby to był ktokolwiek inny, nie byłbyś w stanie wydukać niczego i po prostu zgrabnie lawirując przegadał rozmówcę, by ten zapomniał, że w ogóle pytał i w ogóle temat się pojawił, a potem, gdybyś już odszedł, zostawiając go z mindfuckiem, który dotarłby do niego z opóźnieniem: dlaczego w zasadzie on nie odpowiedział na moje pytania i jak to się stało..? - albo i nawet nie uświadomił sobie, że to pominięcie wystąpiło.
- Ja... nie wiem, nie sądzę. - Palce nerwowo przejechały po smoczym łbie. - Coś... porobiło się ze mną, w mojej głowie... coś... niedobrego, wiele rzeczy się dziwnie popsuło... - Nie potrafiłeś tego wyjaśnić. Sam tego nie rozumiałeś - ale widziałeś, że... to nie było nic dobrego. To było złe. Naprawdę złe. - Nigdy nie sądziłem, że będę czuł się lżej mówiąc komukolwiek o czymkolwiek, więc nie mówiłem... Ale tobie mam ochotę ględzić bez przerwy, to też trochę dziwne. - Trudno było uspokoić ruch palców... Aż w końcu uniosłeś się i nachyliłeś, by objąć go ramionami, zamknąć w tych objęciach - ach, ta woń, ten zapach... mdlałeś oparty na nim w niemożności zwalczenia wbicia kłów w jego szyję. - Nienawidzę cię w chuj i mam ochotę ci przywalić. - Och, ale przecież w twoim głosie pobrzmiało wyraźne rozbawienie - nieco drżałeś, ale to naprawdę nic nie miało to wspólnego z panującą tu temperaturą - no, może troszeczkę... Zmierzwiłeś jego włosy i cofnąłeś się na swoje miejsce. - Myślę, że w życiu nie poznałem tak niesamowitej osoby, przy której czułbym się bezpiecznie. I że te zjawy nigdy nie były tak mdłe, mając styczność ze Wschodzącym Słońcem w ludzkiej skórze.
Magia...
Huh - ta tania kurwa nie miała swojego dziewictwa do oddania, nie miała do oddania pierwszego pocałunku - co z tego, że wyszedł z tego cało, skoro ciało ciągle ciało bolało, a jeszcze bardziej umysł? Ten ból znikał - jak mógł nie zniknąć przy takiej łagodności?
Nie.
Łagodny Smok to wcale nie Słaby Smok.
Łagodny Smok to Silny Smok, będący Epicentrum Wszechświata Czarnego Kota, który wciągnął go w swój Czarny Płomień, przysuwając do siebie licznymi wstążkami.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Cze 16, 2015 6:52 pm
Wszelki strach, jaki kiedykolwiek mógł towarzyszyć Colowi w kontaktach z Sahirem, przeszedł już przez swoje dwie fazy istnienia: Strach przed Nim, który następował tylko we wczesnych chwilach obserwacji i analizy zachowania Czarnego Kocura przy innych – tych wszystkich gburowatych, odpychających zabiegów, jakie miały na celu zniechęcenie absztyfikantów albo podarowanie sobie samemu klarownej szansy na danie komuś w mordę pod byle pretekstem. Ta wizja była płaska i powierzchowna, ale wcale nie zniechęcała gada o łuskach grubości pancerza wszystkich tych 'zapuszkowanych' rycerzy, jacy szarżowali na wampira chcąc w glorii zabić bestię. A potem zawracali się z podrapanym tyłkiem i dowartościowującym siebie poczuciem, że to wszystko wina żałosności tej bestii, a oni są po prostu zbyt dobrzy na branie udziału w tej walce. Zabrali więc swoje grabki i w chwale opuścili piaskownicę, dumnie wyprostowani i z własnymi majtkami naciągniętymi na głowę. Oto był strach przed Sahirem. Potem następował inny... Strach o Niego. O jego spokojny sen, o napiętą membranę psychiki, o jego wiecznie niezaspokojone łaknienie – i to nie tylko krwi, ale i adrenaliny, przygody i kłopotów. Tu panowała trwoga o wiele większa, niewyobrażalnie mocniejsza niż trzęsienie portkami po wbiciu kłów w skórę. Bo przecież nic ci nie będzie – po tym ani w pełnie nie będziesz się zmieniał w nietoperza, ani sam nie będziesz łaknął krwi, a w chwilach omdleń wystarczy jak przekąsisz czekoladową żabę i podniesiesz poziom cukru, w tej marnej reszteńce posoki, jaka została po tym, jak obrzydliwy pasożyt zabrał sobie bezkarnie trzy, może cztery większe łyki. Taak... dlatego Colette się wtedy nie bał ani trochę, w końcu nawet jeśli jakieś spotkanie nie poszłoby po jego myśli i dostałby w twarz, to i tak parłby dalej z myślą tego, że dobrze się stało. W końcu ile można o sobie wiedzieć, jeśli nigdy się nie biło? Ciekawe czy Krukon pamiętał jeszcze, co Smok powiedział mu wtedy przy zagrodzie, sekundę przed tym, zanim rdzawa posoka miała zalać dziąsła. „Gryź poniżej kołnierza” ...bo inaczej wszyscy zobaczą! Nie usłuchał się oczywiście i ranę długi czas zakrywał czarno-żółty, gruby szalik, ale nic się nie wydało, a Warp nie czuł potrzeby informowania o tym kogokolwiek. Nie odczuł nawet specjalnych zmian z tym związanych, poza usilną potrzebą powiększenia dawek żywieniowych oraz dodaniem do kolekcji zabawnych anegdot tej historii o tym, że zmęczony zasnął kiedyś na beczce przed dormitorium. Tak, to było posuniecie na miarę tego inteligentnego Smoka, łączącego w sobie dojrzałość i dziecinność, który tyle znaczył w oczach wampira. I wtedy się nie bał. Nie, ani trochę... Colette Warp bał się dopiero teraz. Może przez to, że wreszcie odnalazł sobie w życiu jakieś miejsce? Nie trzeba szukać Sahir, dość... Dość rozglądania się. Miejsce jest tu i teraz, po co patrzeć w przyszłość, skoro mają dla siebie kolejny wschód słońca? Ktoś kiedyś powiedział: należy myśleć o przyszłości, w końcu to w niej przyjdzie nam żyć. Ale w przyszłości były wyrzeczenia i... przemijanie. I to przemijanie tylko jednego z nich.
Colette nie wyobrażał sobie nigdy poprosić Sahira o dar wieczności. Nie myślał o tym; w żadnym ze swoich szalonych i kolorowych snów o nadbiegających latach, jakie mogli wspólnie spędzić, nie umierał na posadzce, czekając, aż przyjdzie do niego druga, mroczniejsza szansa. Po prostu nigdy nie rozpatrywał takiego scenariusza i nijak się do niego nie ustosunkował. Może tak naprawdę nigdy nie chciał? Albo może jeszcze do tego nie dojrzał i miał teraz do dyspozycji równie cierpliwego, leniwie wylegującego się na piecyku Kocura, który gotów był poczekać i dać brunetowi najwspanialsze prawo na tej ziemi? Prawo wyboru. Bo nigdy nie stanie się tak, że zostanie do tego przymuszony – tego był pewien i nie spodziewał się nawet w najczarniejszych wyobrażeniach, tak samo jak Krukon, zdrady. Nagle po prostu zaczęli robić się dla siebie bardzo naturalni i otwarci w zamiarach – lubili sobie tworzyć miejsca i królestwa, sprawować tam niepodzielną władzę nad pustką, w której nie było poddanych, bo przecież nikt inny nie miał, nie ma i nie będzie miał tam wstępu. A korona i berełko...? Nie, strata czasu i nadmiar ciężaru na głowie - jak tu biegać po polach z jakimiś szlachetnymi kamieniami, zaciskającymi się na czaszce? Nie, Colette nie chciał korony i wampir znając go już tę krótką chwilę, z łatwością to zgadł. Brawo. Ale korona to bardzo kiepski atrybut władcy, zwłaszcza, że ta dwójka poza byciem Panami na tronie byli też swego rodzaju Stwórcami swojego świata, demiurgami z pogiętą wyobraźnią, którzy sami stanowili prawo i moc im darowana wcale nie musiała być zrobiona ze złota, platyny albo Mithrilu. Swoją drogą, jak tak teraz o tym pomyśleć, to ciekawe czy coś pobocznego, jakieś dusze już nie zaczęły pojawiać się na ich Szachownicy...? Może stworzenie świata wcale nie było takie trudne i pozostawiano to wybitnym jednostkom, których granicę twórcze praktycznie nie istniały...? Może w tym śmiesznym wyobrażeniu nasz Bóg jest też jakimś uczniem, który stwarza kolejne rzeczy podczas przerw obiadowych, kiedy przegryza ze smakiem kanapkę z serem i ogórkami? Może zapomniał o tej dwójce siedzącej teraz w budce obok zmyślonej szkoły magii i czarodziejstwa, dlatego nijak im nie pomagał...? A ci wyrwali się z ram i zaczęli tworzyć własny świat, w którym znowu na pewnym stopniu rozwoju nie będą już nad niczym panować i zasłużą na nienawiść ze strony duszyczek, jakie tam zamieszkały? I tak dalej, i tak dalej...
Szalona wizja. Ale za to jak wielki umysł musiał to wszystko stworzyć? Stworzyć Jego.
Col przesunął delikatnie dłonią po okrytym grubszym materiałem, torsie drugiego chłopaka i przymrużył oczy. Nie, nie potrafiłby go po prostu pierdolnąć i zostawić. Ani teraz, ani nigdy wcześniej – chyba faktycznie ciągnęło go do przeciwności, niebezpieczeństwa, zniszczonych, zarośniętych i zapomnianych ścieżek. Nie może być za łatwo, nigdy nie może być za łatwo. W końcu z jakiegoś powodu jego obierane kierunki musiały być zapomniane! Coś tam musiało być, ale co? Czy jest niebezpieczne? Można z tym porozmawiać? Może mnie czegoś nauczyć, coś opowiedzieć? Znajdę tam coś potężnego? I tak Smoczydło pchało się wszędzie tam, gdzie inni zawracali się albo starali nawet w tym bajzlu znaleźć prostą drogę, po czym łapali się w zasadzki, albo błądzili jak dzieci we mgle. Ale najgorzej wychodzili ci, którzy chcieli tę drogę oszukać albo normalizować... Tych szkielety wyglądały najgorzej. DWA LATA. Dwa lata, żeby przejść przez wszystkie próby, uspokoić nerwy i presję, przeczytać wydrapane w skałach, ostrzegawcze sentencję, zatopić w ciemnym bagnie albo mroku jaskiń, czy tuneli. Miesiące spędzone na leczeniu przypadkowych, zdobytych tam ran; na uczenie się odporności i wypracowanie niezbędnych barier; na znalezienie odpowiednich argumentów i podjęcie istotnych, zaważających nad wszystkim decyzji. I wszystko po to, by na schodach przed wejściem do szkoły, ledwo łapiąc ze szczęścia oddech po długim biegu do mety, zajść Kotu drogę i powiedzieć:
Hej. Przeszedłem przez wszystko, co za sobą zostawiłeś. Mam na imię Colette, miło mi Cię poznać, Sahir.
Co najlepsze przy okazji na zmęczonego podróżnika spadł pewien rodzaj łaski i nigdy nie spytano go na głos o intencje. O to, dlaczego, to robił. Dlaczego się na to szarpnął nawet jeśli nie miał absolutnie żadnej, nawet najmniejszej pewności na to, że jego trud się opłaci. Czemu zmusił się na czołganie hardkorową, zarośniętą ścieżką i wymknął z czułego klosza, żeby poszukać sobie towarzystwa skrajnie różnego od tego, jaki otaczał go dotychczas? Wbrew wszystkiemu, to była bardzo skrupulatnie podejmowana decyzja – w końcu Nailah nie był zabawką, a Colette (taką miał nadzieję) rozpuszczonym, bogatym dzieckiem, jakie ma nagle chce potrzymać w sypialni w klatce jakiś egzotyczny, niebezpieczny gatunek. Chciał podejść do tej sprawy najdelikatniej jak tylko umiał i musiał sam siebie przekonać, że jego chęci są czyste, że motor decyzji nie zostanie podjęty tylko z powodu nudy, a nagroda o jaką walczył nie miała nasycić go 'na chwilę'. Wszystko ładnie, pięknie, ale wciąż nie wiadomo dlaczego miotnął się na tę dziwną, bolesną ścieżkę i podjął próbę kolejnego wyostrzenia swojego charakteru – na tyle silnej, by nie skończyła jak inne, których piły w kontakcie z Dzieckiem Fortuny nagle tępiły się i gniotły na nim jak plastelina, zupełnie nie robiąc mu krzywdy. Nie, nie był samobójcą, ani masochistą, był po prostu chorobliwie ciekaw. Sahira też był ciekaw... Ale dlaczego, Colette?!
No właśnie, ciekawe dlaczego...?
Może po prostu go kochał? Ciekawe, co Krukon by na to odpowiedział, kiedy po miesiącach analiz, obmyślania najbardziej pogiętego planu na usprawiedliwienie zachowania Colette, kiedy już finalnie przedstawiał cały misterny ciąg przyczynowo-skutkowy podjętych decyzji, usłyszał, że to dlatego, że po prostu...
Po prostu. Bez szans na powodzenie, bez gwarancji na odwzajemnienie, ani jakiejkolwiek szansy na normalną przyszłość. Po prostu. Dojrzały, dziecięcy i bardzo długo pielęgnowany kaprys. A trofeum (nie, jeszcze nie było zdobyte i najprawdopodobniej nigdy nie będzie) zamiast na kominku, leżało na starej ławce i zradzało na ciele przyjemne dreszcze przez powolne i ospałe pieszczoty. Sprawiało, że Smoczydło delikatnie przymykało powieki, zaciskało palce na grubszym materiale szaty i wzdychało cicho, jak urzeczone tak hipnotyzującym rytuałem. Taaak... Col nie mógł być nigdy skazany na samotność. Coś okropnego stałoby się wtedy z nim całym. Chyba to samo, co z Sahirem, gdyby ten podjął się normalnego, stabilnego życia, znalazł sobie zwykłą, szarą pracę i pod krawacikiem z neseserkiem i elegancko przyciętymi włosami, co dzień rano wybierał się do tego samego miejsca, by spędzić tam osiem godzin siedząc na tyłku. To była wizja, jakiej cały Świat Magii dla niego chciał, choć podporządkowanie się temu wyrokowi po prostu by Go zabiło. Nie trzeba było nawet spędzać z Krukonem tyle czasu, co Colette, żeby wiedzieć, że ta wizja jest niedorzeczna, nie ma prawa bytu i jeśli kiedykolwiek coś przykuje tego dzikiego wilka do jednego miejsca, to on skrupulatnie nazbiera w sobie nienawiść i pewnego dnia zużyty łańcuch pęknie...
Dlatego trzeba dotrzymać mu kroku i nie bać się wchodzić tam gdzie on. Ba, nawet samemu ciągnąc go za rękę i wskazywać kolejną ciekawą drogę, zaskakiwać i stymulować jego umysł – żeby on też nie znudził się ogrodem i pewnego dnia po prostu wyszedł po fajki, i nie wrócił.
Warp przymknął powoli oczy, kiedy palce z jego karku przeniosły się powoli na twarz i łaskotały skórę opuszkami. Wtedy lekki uśmieszek zaigrał mu na ustach i wykroił tę charakterystyczną zmarszczkę na policzku, która ostrzejszym łukiem gięła się nieco wyżej kącika ust. Ze spokojem pozwalał się badać i uginał pod palcami miękkie poduszeczki warg, raz ospale próbując złapać jeden z opuszków w swoje tępe zęby – i prawie wyszło. Ofiara z rozmysłem wymsknęła się bokiem, poruszając jakby z namaszczeniem, którego Colette zupełnie nie rozumiał. Nawet jeśli w oczach Nailah'a był wyjątkowo ludzkim aniołkiem, który sprzedał swoja aureolkę za butelkę Ognistej Whiskey, wyjątkowo czystym stworzeniem, to był jednak tą przeklętą Zboczoną Świnią i chciał brudzić się tym dotykiem z pasją, od której jego dwukolorowe oczy zachodziły mgłą. Bo on też się wtedy nie zmieni... mózg przepłoszony brakiem pruderii nie ucieknie uchem i nadal będzie taki sam – kompletnie zapomniany w emocjach i usilnie trzymający swoją silną wolę za wodze do stopnia, w którym bielały mu kostki palców. Chciał wiedzieć jak to jest. Z Nim. Bo nie tylko Sahir czuł się nowy w tym wszystkim; oboje stawiali pierwsze, drżące kroki i poznawali nowe rzeczy, wdrażali w życie pomysły i jakieś znane sobie szablony tego 'jak to powinno wyglądać'. To też była zabawa – czasem bolesna i wyjątkowo zagmatwana pod względem zasad – ale przyjemnie zajmowała im wolny czas i wymagała współpracy co najmniej dwóch graczy.
Smok chciałby zobaczyć te rysunki... dzieci, które w oczach Ojca wydawały się być zbyt pokrzywdzone przez los, żeby dać im żyć i oglądać wschody słońca – wszystkie spłonęły zanim zostały zaprezentowane modelowi. A szkoda, wielka szkoda. Nikt nigdy nie próbował naszkicować Colette. Nikt nie próbował nauczyć się wymowy jego prawdziwego nazwiska. Nikt nie napisał mu piosenki. No i nikt tak nie smyrał go za uchem. A on nigdy się o to nie prosił, bo nie wymagał takich ekscesów, one były po prostu pewnymi malusieńkimi przyjemnościami codzienności – jak wtedy, kiedy natknął się na dziedzińcu na Sahira z gitarą i ten zdecydował się coś mu zagrać. Reakcja była dokładnie taka sama jak przy zagrodzie, ale tym razem krwawiące Smoczydło zdążyło zbiec, zanim do końca nie wypadło na pokrętnie zboczonego... oh wait, już i tak wypadał. Ale to nie zmieniało faktu, że nadal chciał to wszystko zobaczyć. W końcu sam fakt tego, że Krukon poświęcał temu cenny czas swojej samotności, znaczył dlań bardzo dużo. Zwłaszcza dla takiego artystycznego beztalencia jak Puchoński błazen. To znaczyło dużo więcej niż „lubię cię”. To znaczyło: „Huh, patrz... nie miałem co robić, to postanowiłem narysować się maszerującego po błoniach w beczce na szelkach. Khym... a teraz bierz to i zabieraj mi z oczu, bo nie mogę na to patrzeć.” To by się skończyło kolejną lawiną pocałunków, przez które wampir starałby się usilnie przebić z jakimś gburowatym zbyciem tego nagłego wybuchu euforii. A Smok w beczce na szelkach zawisnąłby na ścianie sław w dormitorium Hufflepuffu, gdzieś obok Smoczego leża. Tuż obok ciągle zatrzymanego na Styczniu kalendarza. I będzie zawsze oglądany tuż przez snem - zupełnym opuszczeniem teraźniejszej rzeczywistości, by udać się w podroż na Szachownicę. Czasem ta wędrówka była samotna, a czasem czekał tam cień Karego Rumaka, jakiego każde odbicie kopyt zostawiało po sobie czarną mgłę... Ach, dziki cwał na zwierzęciu, które nigdy się nie męczy, przez surrealistyczne krainy, których spokój burzył tętent i łopot grzywy rozwianej jak flaga. Kolejny akcent idealnej harmonii. Bardzo trudnej do osiągnięcia właśnie w takiej postaci, bo teraz kojarzyła się już tylko z patrzeniem na świat cudzymi oczami. A skoro nawet w świecie magii nie dało się dopełnić tak niebezpiecznego rytuału, to dwójka podróżników posiłkowała się najprostszą metodą do osiągnięcia bardzo podobnych owoców. Metodą „chodź, pokażę ci”. Że mrok wcale nie jest taki straszny, a słońce wcale nie parzy; że są takie zakamarki w Hogwarcie o których się filozofom nie śniło i są takie miejsca na ziemi, które są marzeniem do wiecznego spoczynku w ich otoczeniu. Że są takie zwierzęta, są takie historie, są takie emocje... Trzeba je poznać bardziej, szybciej, mocniej; wciąż na krawędzi, chaotycznie, bez kontroli, stabilności pod nogami i ze zwariowanym uśmiechem na ustach. Nie, Sahir nie łagodniał. Nigdy nie złagodnieje, niegrzeczny Kocur – ale o to chodziło. O to, żeby nikogo nie zmieniać. A stawienie w nowych sytuacjach to nie zmiana, a przynajmniej nie pełna – to tylko akt czułości w postaci strasznego, przebrzydłego gada, jaki niebezpiecznie usadził łeb na Kocim brzuchu. To był dopiero hardkor, nie? No co, niby nie jest?! Oczywiście, że jest – jeden zły ruch i gadzinie zachce się ziewać, a wtedy Kociak zniknie w niewyjaśnionych okolicznościach. Nic nie łagodniało, po prostu nagle przygody i adrenalina nabiorą smaczku, bo okaże się, że ma się coś do stracenia. Wtedy gra robi się dużo ostrzejsza, prawda? Oj tak... kiedy wiesz, że musisz wrócić, potrzebujesz wrócić, ale nagle by to zrobić musisz wpierw wygrać i usilnie utrzymać przy życiu.
Lekkie burkniecie wyrwało się z gardła Cola, kiedy pacnięto go jak mućkę, a on w podzięce posłał swojemu farmerowi pseudo-poirytowane zerknięcie. A to niby było za co? Hę? HĘ?! Przecież powiedział komplement! Ten gbur powinien się bardziej zarumienić jak panienka i zachichotać, dziękując i zasłaniając usteczka palcami. Bardzo zabawna wizja: he...he...he. Tu leży Colette Tomiczny, ofiara jego własnych, durnych żartów. Tablice nagrobkową ufundowali rodzina i przyjaciele sp. z.o.o.
- Nie... książka o tobie pisana przeze mnie, czyli taka po trosze ilustrowana. I to w karkołomne i bardzo dalekie od norm anatomicznych rysunki nagich, męskich klat. - stwierdził, wyginając delikatnie usta w podkówkę. - Sadzę, że zbilibyśmy na niej majątek, ale byłaby poczytna tylko u kobiet. No i... nie tylko „poczytna”. - poruszył brewkami. Oho, Zboczona Świnia, mode: ON.
Teraz wystarczyło już tylko czekać na kolejne, tym razem mocniejsze, klepnięcie. Aż brunet zacisnął powieki.
- Dobra... pacaj jeszcze raz, tylko nie za mocno, bo łeb mam tak pusty, że echo wybije mi zęby.
Więc komplement został przyjęty. Prawie jak kolejny, maleńki podarek złożony przy głazie poświęconym bezimiennemu bożkowi. Tuż obok ludzika z patyczków, słoika z żywym, pięknym motylem, miseczki z krystaliczną wodą, kupki muszelek i kolorowych kamyczków. Przyjęto wszystkie i nawet jeśli złożona im aprobata nie była widowiskowa i nie opiewała w magiczne, towarzyszące temu rewelacje, to żadnego z podarków nie kopnięto, ani nie zepsuto – dbano o nie tak, że nawet trawa, na których spoczywały zdawała się nie rosnąć, by nie naruszyć ułożenia, jaki nadał im ich twórca i kolekcjoner.
- Nigdy nie posunąłem się wobec nich do niczego więcej poza dokarmieniem. - odparł odnośnie testrali i lekko przygryzł różowawą wargę na znak tego, że coś wewnątrz niego zaczynało się przejmować i mocno jarać myślą, jaką zakorzeniło w nim to proste pytanie. - Siedziałem tylko na grzbiecie normalnych koni i spinałem się wtedy do stanu w którym, jakbym jakimś sposobem spadł, to pewnie rozbił się na kawałeczki. I te konie zwykle to czuły, Testrale są pewnie jeszcze inteligentniejsze i tym bardziej... gdzieś mnie poniosą. - uciekł wzrokiem na bok. Nie to, że się bał... Wcale niee... Po prostu nie chciał jechać sam. Nie czuł, żeby miał być w tym pierwszorzędny – testral to w końcu nie miotła. Ale jazda na nich... ciekawe co się wtedy czuło... one w końcu miały skrzydła, mogły latać na tych błoniastych, poszarpanych łapach, które wystawały im z łopatek... porażająco podniecająca wizja – straszna jednocześnie, ale wkupująca się w myśli niczym doświadczony kupiec wciskający szmelc w taki sposób, jakby to była... no właśnie: korona. Kolejna korona do zdobycia: Króla Przestworzy.
- Ścigalibyśmy się... - mruknął, nadal nie odrywając wzroku od spokojnego krajobrazu skarpy i nierozciągającego się za nią jeziora. Puchon szybko pokręcił głową i oderwał spokojnie głowę od brzucha czarnowłosego, opierając się łokciem o ławkę po drugiej stronie jego torsu, żeby ustabilizować sobie komfortową pozycję i spoglądać na bajarza z zainteresowaniem, lekko z góry. - Czy mi się podobało? Jeszcze pytasz...? Przytuliłem policzek do twojej dłoni w centrum Trzech Mioteł w otoczeniu całej masy czarodziejów – to przypuszczalnie jedna z najbardziej hardkorowych rzeczy, jakie zrobiłem w życiu. - jego klatka piersiowa zadrżała od cichego śmiechu. - Musimy to kiedyś powtórzyć, wiesz? Ale teraz... - na moment oparł palec na jego ustach. - Nie zmieniaj tematu.
Dobrze wiedział, że Sahir jak nikt potrafi lawirować między tematami, żeby zmienić bieg rozmowy i całkowicie nad nim zapanować, więc Smok wolał ustrzec go zawczasu, że nie da się zmylić i wciąż pamięta. Ale pozwolił sobie w tej przerwie na wredny rechot.
- Sahir Nailah, człowiek, który zamyka rozdziały swojego życia kutasami. - odparł niczym spiker w reklamie. - Oj nie, tym razem bym się postarał i ewentualne falliczne elementy byłyby... głęboko ukryte. No wiesz... głęboko. - dźgnął go w splot słoneczny, żeby jeszcze, kurwa, bardziej pokazać, że tutaj w tym miejscu zdania jest dwuznaczność-halo-Sahir-widzisz?! Tak, te żartobliwe momenty rozluźnienia były potrzebne... w końcu skoro już robili sobie poranki zwierzeń i Col miał niepowtarzalną okazję dowiedzieć się czegoś więcej o kulce czarnego futra, to nie zamierzał tego przepuścić, a już tym bardziej otoczyć to smętną atmosferą. Nie znaczyło to oczywiście, że nie miał szacunku do bólu Krukona, ale jednocześnie nie chciał, by takie sytuacje kojarzyły się z otoczoną koszmarem powinnością.
Kiedy tylko wyczuł drżenie na pieszczącej go dłoni, otarł ciepłe palce o jego skórę i zaczął opuszkami delikatnie gładzić wnętrze zgięcia jego łokcia – to był bardzo wolny i przyjemny ruch, który miał dodatkowo zaznaczyć gadzią obecność. Nie przerywał w tym czasie, nie komentował tylko po którymś z kolei, wydukanym komentarzu uśmiechnął się łagodnie, mile połechtany po Ego. Ale nie robił jak dotąd niczego wielkiego, prawie jakby zespajał się z otoczeniem. To zniknęło w momencie, w którym Sahir podniósł się naglę i przycisnął go ciaśniej do siebie, a Polak z automatu objął go w pasie i zatonął w cieple, i dotyku nagiej skóry. Musiał się na powrót trzymać w ryzach i starać skupić na słowach, a nie ciele, które znowu znalazło się tak blisko. Sam wtedy na tę krótką chwilę wcisnął nos w zagłębienie pomiędzy szyją, a ramieniem przyjaciela. ...miał mu jeszcze tyle do powiedzenia... ale najpierw chciał go wysłuchać. Podobało mu się to – to, że zawsze miał jakąś nową informację, nowe przeżycie, z jakim mógł przybiec do Niego na złamanie karku, a jednocześnie zawsze było coś nowego, co mógł usłyszeć z tych bladych ust.
- Wiesz, że jeśli mi przywalisz, to ci oddam? - zachichotał, przeciągając tę bliskość jeszcze o sekundę, kiedy wampir już się cofał i na powrót kładł. Wtedy Warp znowu postąpił machinalnie i poprawił ten pseudo-kocyk na jego ciele, który zmarszczył się po zmianie pozycji. - Myślę, że nawet jeśli boisz się tych wszystkich niepokojących zmian tutaj... - puknął go palcem między oczy, a potem powtórzył to na jego mostku. - ...i tutaj, to sadzę, że one właśnie cię budują. Właśnie takiego... a ta nieprzewidywalność, która zakrawa o bycie szalenie niebezpiecznym ma jednak swoje granice. Nie jesteś doszczętnie zepsutym potworem. Tak długo jak potrafisz to robić... - zwolnił tempo mówienia, żeby wtulić policzek w niezmiennie gładzącą go dłoń. - Nie jesteś.
Otworzył wolno oczy, zadowolony i przeciągający się przyjemnie, pyszniący swoimi łuskami.
- Chcesz przez to powiedzieć, że zechcesz... - chrząknął i delikatnie ruszył się z miejsca, żeby zsunąć tyłek z ławki i przyklęknąć na jedno kolano na ziemi. A dłoń, którą przyciskał jak dotąd do policzka, teraz zbliżył palcami do ust i muskał je ustami. - Zechcesz uczynić mnie Powiernikiem swoich Tajemnic? - oh, ten błazen był śmiertelnie poważny. Wystarczy tylko spojrzeć w te oczy.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sro Cze 17, 2015 5:45 pm
A pamiętasz, słodki Colette, nasze pierwsze spotkania..? Pamiętasz to naprawdę pierwsze, kiedy to wszedłem z tobą w bliższy kontakt - och, tylko po to, by samą swą obecnością zaszczuć tych, z którymi rozmawiałeś - w sumie chyba nic nie musiałem wtedy mówić, ale odezwałem się, wykształcając sobie opinię o twoich znajomych -nadal się utrzymywała, w zasadzie ciągle była tylko mocniejsza - powinni cię powstrzymać, odciągać ode mnie wszystkim - no tak, pewnie o mnie nie wiedzieli - nie bierz tego za wypomnienie - dzięki Bogu,że nie wiedzą! - nie wpadłby mi nawet do głowy pomysł, że mógłbyś komuś zdradzić sekret, który nas łączy, nie jesteś przecież plotkarzem, nie jesteś przecież niewiastą, co musi mielić jęzorem dla samej zasady mielenia nim - twoje uczulenie na głupotę było bardzo wyraźne i nie zdziwiłbym się, gdybyś dostawał wysypki i nos zalewał ci się krwią na samą myśl o taki osobach, co dopiero mówić o bycie nią - ale jednocześnie jestem w jakiś sposób zły - na nich, nie na ciebie - nienawidzę ich - nigdy ich nie poznałem a już ich nienawidzę i jestem pewien, że gdybyś mi kogoś przedstawił, trafiłby na listę moich wrogów numer jeden, od razu, za samo spojrzenie, za jakikolwiek gest, za sam fakt istnienia - nastroszyłbym futro i obnażył kły, wbijając pazury w ziemię i unosząc ogon - ta forma, by wydawać się większym, niż się jest, by wypłoszyć przeciwnika - większość zatrzymywała się na tej formie, ale akurat ty, Colette, dobrze wiedziałeś, że w moim wypadku na stroszeniu by się nie skończyło - byłby to naprawdę krótki proces, jeśli przeciwnik nie okazywałby strachu - bo gdyby okazywał, to co innego... ale do czego ja w zasadzie dążę? Chyba do zazdrości - była, ale jej nie było: cieszyłem się tym, że masz tak wiele osób wokół siebie, bo potrzebowałeś tego tak, jak ja potrzebowałem krwi, by normalnie funkcjonować, ale... To "ALE"... ale w tym konkretnym momencie mógłbym im wszystkim urwać nogi, ręce i głowy, żeby mieć cię na wyłączność - tylko dla siebie, tak szalenie opętany wonią, dotykiem i spojrzeniem - już rozumiem dlatego, co miałeś na myśli przez to trofeum, dlatego przestało ono tak swoiście wadzić - plan został wręcz zaakceptowany, więc próbuj: próbuj ściąć moją głowę i zawiesić ją nad kominkiem, to będzie bardzo ciekawe i jestem pewien, że będziemy się przy tym świetnie bawić - huh, przerażająca wizja, ale to kolejna rzecz, którą wiesz na pewno: zbyt mało hardcorowe zabawy nie są dla mnie zabawami i pierzchają tak, jak mrok pierzcha przed wstającym słońcem. Kiedy tak o tym myślę i spoglądam, przez jak wiele rzeczy już razem przeszliśmy i kiedy przypominam sobie, że w tym potoku słów, którego ciągle było za mało, chciałem tylko przypomnieć ci ten moment, gdy zaniosłem cię do Krukolandii, gdy za mocno się spiłeś, dochodzę do wniosku, że to wszystko naprawdę jest bardzo pojebane - ale bardzo przyjemnie pojebane zarazem. Tak więc: pamiętasz? Jasne, w sumie po co ja w ogóle pytam - tam, gdzie tak skrupulatnie cię przeszukiwali - już to widzę, jak zostałbyś naznaczony, gdybyś powiedział takim nachalnym, którzy nie daj boże by odnaleźli znak z późniejszej "przygody", jak zdemonizowany - tyś zły, ty - niedobry! - podałeś wampirowi własną krew, dobrowolnie?! A gdybyś tak zaprzeczył i powiedział, że wcale nie dobrowolnie... jestem pewien, że byś tego nie zrobił, patrząc na konsekwencje. Wolałbyś przyjąć to, czym by cię obrzucili, na siebie - tak odważnie... To jest właśnie ten strach, masz rację - ten właśnie strach "o mnie", nie "przede mną".
- Tsss... - Uniósł górną wargę, jej lewą stronę wyżej od prawej, obnażając jeden z kłów w niemal pełnej swej klasie - och tak, nie widział żadnych, najmniejszych nawet powodów dla tego, by musiał je chować i przestać się z nimi obnosić - pewnie, jak to zostało ujęte, wtedy nie byłby brany za takiego straszaka, ale z drugiej strony czemu miałby się starać o to, by ktokolwiek zmienił o nim zdanie? Kiedyś próbował - zdecydowanie za długo tego próbował po ekscesie z Zackiem, tym nie mniej człowiek w końcu uczy się na własnych błędach, tak samo jak i na cudzych - trzeba więc wyciągać z otoczenia jak najwięcej... tylko musiałbyś jeszcze aż tak wiele uwagi na to otoczenie zwracać... Byłeś doskonałym obserwatorem - kim teraz jestem? Doskonałym, szkolnym straszydłem? Tym dzikim dzieciakiem w piaskownicy, przed którym umykały inne dzieci, które dostawały wpierdol, mówiąc: jesteśmy lepsi, ty jesteś po prostu żałosny - a agresja miast maleć, to tylko wzrastała, pozostawiając go wściekłym i rozżalonym.
Tak naprawdę mogę powiedzieć, że nikt mnie nie kochał.
Więc byłem tym dzikim dzieciakiem w piaskownicy - kto miał mnie miłości nauczyć, powiedz, w świecie, w którym Czarne Koty witało się chłostą i egzorcyzmami? Wszyscy byli wrogami, wszyscy widnieli na tej liście "zabić" - i teraz pojawiłeś się Ty... Aktualnie mam wrażenie, że mamy tylko siebie. Że tylko siebie kochamy - choć słowo "kocham" - to, które nie zawita do bram mej świadomości...
- Bez komentarza! - Oj, pacnął, no jasne, że pacnął - drugi raz i zarazem ostatni raz: ten drugi, porządny raz, a stanowczo na tyle, żeby zepchnąć go ze swojego brzucha, odrywając dłoń od jego głowy, by w końcu podnieść się do pozycji siedzącej - koszula zjechała z jego klatki piersiowej i pozwoliło na nią spojrzeć - złapał ją w palce i obejrzał - huh, dziura w koszuli po nożu nie była wielka, ale zapach krwi, którym nabiegła, był wciąż bardzo intensywny - przynajmniej dla twoich, wyczulonych, zmysłów - zwłaszcza na ten konkretny bodziec - cała była ubabrana i wymagała zaradzenia na to różdżką - dobrze, że tak nie został potraktowany twój mundurek szkolny, bo biorąc pod uwagę to, że różdżki nie miałeś... cholera, głupia pizda - a dzisiaj są zajęcia, bardzo ciekawe, jak zamierzałeś brak różdżki wyjaśnić - ostatnie, czego potrzebowałeś, to podejrzanych ruchów przy ciągnącym się śledztwie - co, powiesz, że jej zapomniałeś? A co zrobisz, kiedy wezwą cię na przysłuchanie? Znowu powiesz, że nie pamiętasz? Z całym uszanowaniem, ale jego odpowiedź była bardzo prosta - odzyskać ją - problemem jest tylko znalezienie jej - trzeba byłoby zrobić wywiad... a z drugiej strony kiedy myślałeś o konieczności zbierania się stąd, ogarniało cię jakieś wielkie zmęczenie... Dopóki tutaj byli wydawało się, że cały świat jest po prostu nonsensem - tylko oni dwoje, nikt poza nimi - to zdawało się mieć o wiele więcej sensu, niż to, że poza ścianami tej wielce poetycko nazwanej "altanki" jest życie.
- Smok bojący się małych koników? - Uśmiechnął się krytycznie, wsuwając w końcu dłonie w koszulę - robiło się zimno, trzeba było na nowo narzucić płaszcz na ramiona - zanim zająłeś się zapinaniem jej sięgnąłeś za swoją głowę, już do reszty rozbudzony, by wręczyć dziękczynną kurtkę chłopaka, wykorzystywaną przez chwilę jako poduszkę. - Polatamy razem, więc nawet, jeśli spadniemy, obiecuję robić za miękką poduszkę do lądowania. - Odpowiadając od razu na pytanie - nie, Nailah nie latał nigdy na testralach, oprócz tego, że je kochał na swój sposób i miał do nich ogromną słabość, dlatego spędzał w ich towarzystwie chyba więcej czasu przed poznaniem Warpa, niż w ludzkim - w sumie zdecydowanie więcej. Uwielbiał je. Je, hipogryfy, Nundu, smoki - wszelakie magiczne istnienia, które swoją inteligencją dalece wykraczały poza pojmowanie "zwierzęcia" - zawsze uważał, że są one więcej warte niż ludzie. Wyobrażasz to sobie? - wasza dwójka wznosząca się nad lasem - brzmiało dostatecznie hardcorowo - w Sahirze nie było obawy przed tym, że cokolwiek się stanie - znał stada tych zwierząt o wiele lepiej, niż własną klasę, niż chłopaków z własnego dormitorium - być może tkwił w tym sęk zwierzęcego instynktu i naturalnego wyczucia drapieżnika - większość istot magicznych spieprzała od wampira daleko, kiedy tylko poczuły jego woń, dlatego jego oceny z ONMS były na zastanawiająco niskim poziomie - co w tym dziwnego, skoro gdy przychodziło do zaopiekowania się topkiem, to Sahir skupiał się na tym, by po prostu go nie dotykać, bo dostałby normalnie zawału, gdyby tylko zbliżył do niego dłonie - były jednak takie zwierzęta, jak na przykład Testrale, o rozwiniętej jaźni, która pozwalała im trzeźwo oceniać potencjalne zagrożenie, komunikować wręcz z tym, kto próbował nawiązać z nimi kontakt.
Czarnowłosy obrócił się, zsuwając nogi na ziemię, by usiąść na ławce tak, jak Pan Bóg przykazał, kiedy już poogarniał konieczną czynność w postaci ubierania się - nie zmieniać tematu, no tak, racja, automatycznie to robił, rzeczywiście Colowi udawało się zdumiewająco łatwo wszystko rozluźniać, rozpraszając napiętą atmosferę upodobnioną do struny gitary, tym nie mniej ogarnięcie tej kuwety było naprawdę dużą sprawą... przynajmniej Nailah mógł powiedzieć, że łatwiej mu to teraz zrobić, poddany sugestywnym zabiegom Smoka - spoglądał na to wszystko teraz z odpowiedniej perspektywy, bardziej na trzeźwo, chociaż dusza i umysł wciąż się powoli zbliżały - może choć na chwilę się zatrzymały i zrezygnowały z powrotu do poprzedniego stanu spoczynku..? - Doprawdy, co ty robiłeś w swoim życiu, że uważasz to za takie hardcorowe..?
Mówić o tym, że nie jest się zepsutym potworem komuś,kto zamordował z piętnastu uczniów? Nie byłeś skłonny w to uwierzyć, ale też Warp nie starał się ciebie przekonać, że w ogóle nim nie jesteś - on jedynie dawał znać, że nie jesteś doszczętnie tym przesiąknięty - miał rację, bo wtedy na pewno nie byłbyś zdolny do tych wszystkich gestów względem niego... tego, który przed tobą teraz klęczał, dotykając twoją lewą dłoń, wyciągając ją ku sobie, muskając palce, wywierając na ciebie coraz mocniejsze zdziwienie - ta dłoń, na której pysznił się szkarłatny sygnet Baltazaara, ta twoja chłodna, blada dłoń, która zebrała już dość posoki i grzechów - czemu to wszystko wydawało się takie oszałamiające..? Scena jak wyjęta z innego świata - gdzieś tam były słowa, w których powinieneś zapytać, co on właściwie wyprawia i podnieść go z ziemi, a z drugiej był pełen zadowolenia podszept - tego drugiego, oczywiście, się bałeś - to te pradawne dziedzictwo, dla którego taki gest wydawał się normalniejszy od złego wtulenia policzka w twoją dłoń, od poskładania swojej szaty i podłożenia jej pod twoją głowę - nie, nie, to jest niepoprawne... Colettowi może i niepotrzebna była korona, ale zbyt często coś we wnętrzu Nailaha żądało, by on taką posiadał - taką i tron, nawet jeśli sala tronowa miałaby być pusta - takowy oferowała tylko Matka Noc, gdy podróżowało się po głębinach jej niezmierzonego świata, którego jakoby Panem zostałeś nazwany - zdecydowanie byłeś zbyt młody, by choćby ocierać się o tak odpowiedzialną rolę, o tak potężną, pradawną krew kogoś, kto był najprawdopodobniej najstarszym czarodziejem na ziemi, najczystszej krwi - nawet na pewno... i słowo BYŁ jest bardzo dobrze dopasowanym słowem.
- To... - To był niemal szept, to był jakiś dziwny, wyrwany z kontekstu dźwięk, który mimowolnie wyparł się na twoich strunach głosowych pośród wszystkiego, co mógłbyś powiedzieć - dźwięk, który pozwolił nieco się otrząsnąć i przywrócić świat do normalności. - Zgrozo, nie rób tak, mieszasz mi w mózgu, wstawaj... - Zagiąłeś palce, by ująć lekko dłoń Coletta i pociągnąć go, żeby się podniósł i wrócił na swoje miejsce, ale znowu nie spoglądałeś mu w oczy. - Życzy pan sobie ładnie opakowane i z dostawą do domu? - Obróciłeś głowę, by zyskać z nim kontakt wzrokowy, odzywając się po dłuższej chwili ciszy w konieczności przemielenia wszystkiego - i takim sposobem i tak jakoś zgubili temat, zgubili poprzedni wątek - chcąc nie chcąc urwałeś poprzedni temat, a teraz już nie wiedziałeś, jak złapać go za łeb, by powrócił - choć może to lepiej, niech nie powraca: co za dużo, to nie zdrowo, nie będziesz fundował Colettowi traumy przed zajęciami. - Dobra, dość tego emo-pierdolenia, potrzeba mi więcej alkoholu na takie poważne tematy. - Rozglądnąłeś się na boki w poszukiwaniu butelki, którą jeszcze niedawno Colette trzymał, w głupiej nadziei nie na to, że znajdziesz w niej alkohol, bo to problemem nie było, ale na to, że znajdziesz w niej krew - pewnie, drodzy czytelnicy, nie zdziwi was to, że nie znalazł..?
- Nie jestem doszczętnie zepsutym potworem, ponieważ pojawiłeś się w odpowiednim czasie, a i tak, sam widziałeś, potrafię wyciągnąć różdżkę i nasączyć glebę czarną magią, zraszając je krwią kilkunastu osób... - Sahir wstał, czując, że naprawdę zaraz skoczy Colettowi do gardła od suszenia w gardle, które potarł z rozdrażnieniem. - Moja Siostra przekonuje mnie, że nie mogę zrezygnować ze swojej pozycji i nie zapanuję nad nią... Ale taak, wiem, czuję w sobie wystarczająco wiele ludzkich uczuć, żeby wiedzieć, że jeszcze nie przegrałem. - Ułożył dłoń na poziomie serca, gdzie jeszcze przed chwilą tknął go Puchon. - Pozostaje teraz pobłądzić po korytarzach labiryntu losu i zobaczyć, czy udało się umknąć ludzkiej sprawiedliwości. - Uśmiechnąłeś się lekko do Cola.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sob Cze 20, 2015 7:25 pm
Colette jak nikt nadawał się na ciepłą posadkę Powiernika Tajemnic, o którą tak gorliwie się ubiegał, bo nawet mimo tak wielkiej liczby przyjaciół z którymi rozmawiał od serca i mimo ciągotek do wprowadzania się przy nich w stan głębokiego upojenia, nadal potrafił trzymać język za zębami. Pilnował swoich tajemnic, tajemnic Sahira i tych wspólnych, które ich łączyły – nikt w końcu nie miał się dowiedzieć. Ten sekret był jak maleńki płomień, który ledwo tlił się w dłoniach i którego widzieli tylko oni dwoje. Może i ta zażyłość nie należała przez to do najprostszych – w końcu wymagała ukrywania się, udawania na oczach innych i ciągłego napięcia związanego z tym, że ktoś może zobaczyć ich razem – ale zdecydowanie warta była takiego poświecenia. Była warta tych małych rytualików, do jakich musiało dojść przed wyrwaniem dla siebie małego, codziennego crescendo w postaci gorącego pocałunku; warta poświęcenia chwili czasu na otwarcie na nowo tej Kociej skorupki i przylgnięcie do jej ciepłego, czułego wnętrza; a nawet warta tych chwil niezrozumienia, kiedy oboje po ułamku pikanterii, dawali sobie wzajemnie mocno po hamulcach i siedzieli potem dobre pół godziny w dymie po palonych gumach, i starali ochłonąć. A przynajmniej Colette się starał. Niedobry Smok. Sięgał krnąbrnymi pazurami coraz dalej i coraz chętniej, chcąc utorować sobie własną drogę do tego czarnego, ledwo bijącego serca tak, by ze swojego piedestału strącać innych ogonem. I tutaj pojawia się kolejne odniesienie do Smoka i jego Księżniczki – znowu i znowu. Z tym, że ten konkretny gad nie chciał dopuszczać nawet do bramki tej wieży nikogo innego - niezależnie czy kobieta, czy mężczyzna - zamierzał walczyć z równą siłą z obojgiem płci. A na tym polu zasady były kompletnie różne niż te w realnym świecie. Tutaj Smoczydło nie obawiało się robić innym krzywdy, jeśli poczuło się zagrożone; nie bawiło się w ustępstwa, podział albo wyjątki. Nie, cisza, Jego i koniec. I będzie tak do końca świata siedział ze stary, wyświechtanym kuferkiem zatkniętym między łapy, a każdego chętnego, zgłaszającego się po tę 'zgubę', zmieni w zużytą zapałkę i trzaskiem biczowatego ogona odeśle do Nibylandii. To był jego skarb i nie zamierzał nikomu go oddawać... chciał zdobywać go codziennie, od nowa robić coś, by zasłużyć sobie na niego. Na Niego. Bo zdobywał Sahira cały czas, coraz to nowymi próbami i patrzył jak z początku wampir przełyka ten fakt jak łykowate, nieznośne warzywo, krzywi się i wzbrania, a potem zaczyna mu się to coraz bardziej podobać, jak powoli i niepewnie ulega oraz odwdzięcza się uwagą i tymi malusieńkimi świadectwami przywiązania. Reagował bardzo różnie na sygnały: że jest kimś bardzo ważnym i istotnym; że potrafi doprowadzać Colette do skrajnych emocji i zmuszać do tej ognistej walki z samym sobą; że jest dla kogoś spokojną ostoją, która wcale nie kojarzy się z nieszczęściem, cierpieniem i pożogą. I że walki i pojedynki z nim toczone są wreszcie frajdą, a nie owocem nienawiści albo niezrozumienia.
Kolejna deseczka przybita do mostu.
Pozostawała tylko jedna rzecz bez odpowiedzi, która oby nigdy nie dotrwała do odpowiedzi: kogo społeczeństwo brzydziłoby się bardziej? Wampira homoseksualisty czy ich własnego obywatela, który o nim fantazjował? Hm?
Oby nigdy się nie dowiedzieli.
- Auć! - no tak, nawet mimo całego psychicznego i fizycznego przygotowania odczuł to drugie pacnięcie, już wyobrażając sobie, co takiego mógłby zlecić na łożu śmierci, by wpisano mu na tablicy nagrobkowej... „Grunt to zdrowie”? Ah, ten Colette, do końca był śmieszkiem – to by pewnie myśleli przyjaciele nad grobem, okolonym przez sztuczne, ubabrane w ziemi kwiatki i bogatym w ulubiony u rodziny Warpów motyw skulonego aniołka z kamienia. Zdechł, bo opowiedział dwuznacznego suchara szkolnemu straszydłu. Chłopcu, który późną porą nadal siedział sam w piaskownicy bez własnych kolorowych grabek i wiaderek, miał lekko poobdzierane ubrania, delikatnego siniaka pod okiem i właśnie praktycznie parował z wściekłości, kiedy w całym parku słychać było jeszcze skowyt niedawno spranego dzieciaka, który żalił się mamie. Po tego zabijakę w piaskownicy rodzice jeszcze nie przyszli. I nie zapowiadało się, by mieli się pojawić kiedykolwiek. Więc umorusany w piachu chłopiec ze złością wtopioną już w mimikę twarzy, na przemian budował coś bezkształtnego, by po chwili zniszczyć to pięściami. Raz to była zwykła górka mokrego piachu, a raz jakaś śliczna i koronkowa budowla – bez znaczenia, wszystkie kończyły tak samo, zgniecione na miazgę. I wszyscy, którzy okazali się być na tyle głupi, by zniszczyć jego budowlę przed nim, też kończyli w taki sposób. ...no może z łaskawszym końcem. Z tym, że wtedy biegli do rodziców, jacy przybierali kształt Losu i karali chłopca za bronienie własnych dzieł sztuki, których i tak nikomu nie było dane dokładnie obejrzeć. Bo w końcu wszystkie niszczył, nie...? Nikt nie wierzył, że te dłonie mogą zrobić coś wspaniałego, bo nie pozostawiały po tym ani jednego śladu. Nie wiadomo czy ze strachu czy z niechęci do dzielenia się nimi z kimkolwiek.
Kiedy Colette dosiadł się do brzegu piaskownicy, kilka razy udało mu się odciągnąć chłopca od jego dzieła, zanim rzucił się na nie z pięściami, wtedy ten zachowywał się jak dziki. Nie mógł zdzierżyć patrzenia na piaskową rzeźbę, faktu tego, że istnieje już za długo i ktoś niepowołany je zobaczy – wtedy wyrywał się bestialsko, roztrzaskiwał wszystko kopniakiem i beształ małego gada, biegiem opuszczając plac zabaw. Ale zawsze wracał. Warp też wracał. Wtedy historia się zapętlała, ale coraz więcej szeptanych nad uchem słów nieproszonego w piaskownicy gościa, docierało do jej małego króla i coraz więcej zdawał się myśleć, zanim jego dłoń opadała na sklepienie piaskowego miasteczka. Z czasem nawet pozwalał Colowi dobudować coś od siebie, zanim to zniszczył – i to było naprawdę piękne.
Colette nawet mimo zepchnięcia ze swojego wygodnego miejsca, uśmiechnął się do siebie na to wspomnienie, na jedno z... nie... na najtrafniejsze z metafor, jakie odnosił do tego wampira. Zerkał nań kątem oka nieomal faktycznie widząc drobinki piasku poprzyklejane do jego brzucha i ramion. Doprawdy... czasem Puchońska fantazja nie miała sobie równych. Warp oderwał z grzeczności wzrok, kiedy przyjaciel się ubierał i sam pochylił się, podnosząc mały kamyczek leżący niedaleko jego buta, żeby podrzucać go w palcach.
- Bez przesady nie są takie małe! - obruszył się i odebrał kurtkę, szybko wciągając ją na lekko drżące ramiona. - Jasne, już to widzę, najpierw wepchniesz mnie jak klocka na grzbiet, a potem palniesz: „Żartowałem” i klepniesz Testrala w zad. ...a ja wstałbym po tym z grobu i zrobił ci takie nawiedzanie, że wysrałbyś jelita.
Coś dużo razy pojawiał się ostatnio motyw śmierci w myślach, Colette, prawda...? Za dużo. Dobrze, że w tym żartobliwym sensie – jeszcze pomyśleć, że jest już na tyle szczęśliwy, że nie miałby po zejściu na tym świecie niedokończonych spraw. Ale nie, tak łatwo nie ma – chciał po prostu palnąć tym śmiesznym tekstem z jelitami. Śmiesznym i niesmacznym zarazem. ...po prostu brukował sobie ścieżkę do piekła, bo jak już wjeżdżać, to stylowo! Na randkę też można lecieć stylowo, choć tym razem Colette czuł, że jego wyobrażenie bardzo dalekie będzie od realizmu, bo nie czuł się na siłach, by wyglądać zajebiście na latającym ogierze. Ale zamierzał spróbować, a jakże! Puchoni Król zdecydował, że ta zabawa jest wystarczająco hardkorowa i garnie się, nie da przygodnie wymsknąć się sprzed nosa, zwłaszcza, że zagwarantowano mu miękkie lądowanie. Jak nie (w pozytywnym scenariuszu) w ramionach swojego Alonzo, to (w gorszym scenariuszu) na miękkich i giętkich pajęczynkach Akromantul w Zakazanym Lesie.
- Po prostu nigdy nie robiłem... takich rzeczy z drugim mężczyzną w obecności sporej ilości ludzi. A to, że byli napruci wcale nie polepszało sprawy, wręcz wciągnęliby nas na stos z tym mniejszymi wyrzutami sumienia. - stwierdził całkiem lekko jak na czarny charakter takiego smutnego końca. - Na błoniach byłem bliski ledwie śmierci, tam byłem bliski wykluczenia i znienawidzenia, a to zdecydowanie bardziej hardkorowe. - hierarchia ważności była aż zanadto widoczna i klarowna.
Oh nie, Sahir nie był bez skazy. Był nadpsutym owocem, owszem. Zgniłym Chłopcem. Ale wbrew temu wcale nie był odstręczający i już dawno pozbawiony widma nadziei na poprawę tego stanu rzeczy. Był prawie jak... nie... Nie, na te historię nie przyszedł jeszcze czas. Dzisiaj Colette chciał się cieszyć i ciągać Krukona za jęzor, a nie płakać i wspominać coś, co pierdolnęło go swego czasu tak mocno, że nie pozbierał się po dziś dzień. I przypuszczalnie nie pozbiera się już nigdy.
Dzisiaj chciał klęczeć i katować pocałunkami te wargi i smukłe, blade palce i... no niech będzie: mieszać czarnowłosemu w mózgu tak samo, jak mieszano jemu. Pomiędzy tą dwójką korona i berło płynnie przechodziła z rąk do rąk, nie wyrywali jej sobie i potrafili zarówno okazać sobie szacunek i oddanie, jak i wspiąć się na tron, by nacieszyć władzą. Choć tym razem Smoczydło nie miało nawet najmniejszego pojęcia, jakie wrażenie wywarło tym drobnym i zupełnie niewymuszonym gestem. Jak bardzo trzeba komuś ufać, by bez oporów paść przed nim na kolana, z pewnością, że ten nie wykorzysta tego i nie zacznie traktować jak niezbędnik codzienności? Chyba bardzo.
Dlatego zaśmiał się tylko krótko, kiedy ponaglono go do wstania i zasadził tyłek z powrotem na swojej drewnianej grzędzie, ale tyłem do ściany altanki i przodem do wyjścia z niej. Nie skomentował sprawy odnośnie sprzedaży wysyłkowej małych Sahciów – przewidywał, że nie spodobałaby się odpowiedź: „Tak, jeszcze frytki do tego!”
- Więc może na kolejnym melanżo-wieczorku, bo dzisiaj wolę nie iść na zajęcia śmierdzący gorzelnią. Już wystarczy, że uważano mnie za naćpanego na Eliksirach, a i tak jako jeden z nielicznych uwarzyłem poprawnie Eliksir Euforii. - zaznaczył dumnie, pusząc się i czekając na podziw, bukiet róż i owacje na stojąco. Ale zamiast tego miał tylko tyłek szukającego butelki wąpierza. Może być. Warp uśmiechnął się upiornie, jak powiększona wersja Chochlika Kornawlijskiego i zrobił sobie z tego zadka tarcze strzelniczą dla swojego kamyczka. Wycelował więc skrupulatnie, chcąc zdążyć zanim rozmówca się obróci i...!
Ciap.
Bajecznie odbił się od jeansów.
- Nie udało. Dosięgnął cię każący kamyczek sprawiedliwości. - wyszczerzył się szeroko. Niczym wdzięczny worek treningowy, co Nailah?
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sob Cze 20, 2015 8:24 pm
Wszyscy urodziliśmy się w szpitalach, na białych salach, z dala od świata, z dala od ulic, na których mieliśmy żyć, nie pytani o to, czy w ogóle chcemy opuszczać bezpieczne łono, czy chcemy zacząć wdychać londyński, ciężki smog - już wtedy wpatrywano się w nas, raz bardziej ciepło, raz bardziej zimno - nie wiem, już nie mi dane jest określać, jakie uczucia pchały waszych rodziców do tego, by was ująć w ramiona - ale nie ujmowali w nie jako pierwsi - trafialiśmy najpierw w te obce dłonie lekarzy i lekarek, cali okrwawieni, płaczący - wiecie, że w Rosji uważają, że jeśli dziecko nie wyda pierwszego krzyku, to nie jest istotą żywą..? Więc topili je, zanim krzyknęli, uznając, że nie dokonują zabójstwa... ilu tak naprawdę zostało pozbawionych szansy przeżycia swoich dni, zanim jeszcze zdążyli otworzyć ślepe początkowo oczy? Szkoda (albo to i dobrze), że nie pamiętamy, jak to jest, złapać pierwszy oddech w płuca, obcy i zupełnie różny od tego, który pobieraliśmy z bezpiecznego brzucha naszych rodzicielek - nie, nie mieliśmy wyboru - dali nam imię, dali numerki, oznaczyli, że jesteśmy tacy i tacy, a każdy z naszych rodziców miał jakieś konkretne wyobrażenia o nas samych - że będziemy weterynarzami, doktorami, nauczycielami, a czemu urodził się chłopczyk, a nie dziewczynka..? Tak jak na samym początku nie mieliśmy wyborów - tak nie sądzę, byśmy go mieli za wiele tu i teraz, chociaż wszystko daje nam złudne, bezpieczne poczucie, że nie jesteśmy marionetkami, które są poruszane za sznurki - wolimy tak myśleć, chociaż... nie wiem, co o tym sądzić - przecież gdybyśmy mieli wybór, to przepowiednie ze szklanych kul nie mogłyby być snute - dopiero kiedy się pojawią, dopiero, kiedy dostajemy je w palce, to możemy coś zrobić z naszym życiem - ale okazuje się, że przeznaczenie przewiduje i to, że taką kulę w dłonie dostajemy i nie wiem, czy są tacy, którym by się udało zapobiec wydarzeniom z wróżb - tych poważnych wróżb, nie tych marnych tarotów, które kładą ledwo mętny cień na przyszłą drogę, którą aktualnie przemierzaliśmy - tak jak teraz nie jestem w stanie stwierdzić, jaka jest ta droga, na której stał właśnie Czarny Kot - bo widzicie, niby jest na niej jednako cień i światło - z jednej i drugiej strony oświetlają ją w połowie, lecz jest na tyle ciężka, że nie można wybrać, po której stronie podróżować - tak więc idzie, duszony tym ciężkim smogiem, poprzez alejki wysokich kamienic, w których oknach ludzie mają zblazowane oczy - to światło i ten cień - wiecie, to tylko metafory dwóch istnień, które nagle pojawiły się na planszy szachowej i może, a ten, kto śledzi kroki Czarnego Kota wie, co to są za osoby - cóż, nie będę ich nazywał w tym momencie z imienia - niech nadal będą w swoim nieważkim stanie, bez konkretnych form - może ich nabiorą i staną jak żywi przed jego oczyma, kiedy napcha płuca zwodniczymi proszkami, które będą wodzić jego myśli na zgubę - och, bo widzicie, on już trzyma go w palcach - swój cudowny lek na codzienność, przyglądając się mu, opierając ramieniem o belkę podtrzymującą strop altanki, ustanowionej na środku wejścia do niej, gładko pozwalając myślom przesuwać się po swoich bezdrożach, słysząc za plecami ruch i oddech kogoś bardzo ważnego - kogoś, kto tą codzienność ogarnia, ulecza i sprawia, że tyle tego uśmiercającego mentalności leku nie jest potrzebne - ale teraz się przyda, teraz się przyda... Tak, tak - nic na tym świecie nie dzieje się samo od siebie - ten dzieciak w piaskownicy, cały ubrudzony w piasku, nie znalazł się tam znikąd - ten dzieciak, który mógł kreować i tworzyć, którego, wiecie, tak przynajmniej sądzę, dłonie nie były przeznaczone do niszczenia - taki nie mógł być zamysł Boga, kiedy witał go w jego pierwszych oddechach poblaskiem szpitalnych lamp i tych radosnych spojrzeń - bo to było radosne spojrzenie - jego matki, zalanej łzami, wyczerpanej, takiej szczęśliwej, że dane jej będzie potrzymać syna w ramionach chociaż przez kilka chwil, zanim przyjdzie jej się pożegnać z nim na zawsze - został do tej piaskownicy przyniesiony z ciepłym błogosławieństwem poblasku słońca - potem miał do niego dołączyć ten Smok, który snuł swoje zbereźne fantazje, a jednocześnie jakie piękne obok tego! - weź tutaj pogódź jedno z drugim, weź pojmij, o co tak naprawdę temu chłopakowi chodzi, skoro układał swoje puzzle na podstawie paradoksów i ich skomplikowanie przekraczało nawet możliwości 3d - stało się jakimś... 6d, o ile w ogóle coś takiego istnieje, nie wiem - w każdym razie Nailahowi plątały się ręce, kiedy starał się jedno z drugim, w tej błogiej naturalności, pogodzić, kiedy starał się dopasować elementy - i pasowały, no jak cholera pasowały - tylko czarnowłosy nie potrafił ich zrozumieć, nie wiedział, co one chcą mu przekazać i jakimi sygnałami od siebie biły - nadal nie ma żadnych pytań z zewnątrz - nadal w tej bibliotece panuje głucha cisza - to dobrze - to te twoje sakrum przed szalonym światem, możliwość zamknięcia się, by myśli mogły chociaż trochę się ukoić i przestać wyłapywać otoczenie - w czasie jednak, kiedy on poświęcał skradzione przez Coletta Warpa myśli jemu samemu - tamten robił to samo - tak uczyli się siebie na pamięć i szukali swoich bajek, gdzie by do siebie pasowali, wciąż i bezustannie, bawiąc się wyobraźnią niczym najdoskonalsi pisarze, którzy nawet w swym zamyśle nie potrzebują kart i kałamarza, żeby powstawały dalej na tych wyimaginowanych kartkach starej, zszytej ze sobą księgi.
- Marudzisz. - Prychnął ciemnowłosy, zmieniając punkt podparcia ciężaru ciała z lewej nogi na prawą, bawiąc się torebeczką z narkotykiem - dzisiaj miały się zacząć przeszukiwania dormitoriów, dzisiaj trzeba było pojawić się na lekcjach - to tylko historia, można ją... nie, nie pomyślisz, że przespać - zbyt byłeś łasy na wiedzę, chociaż akurat przy tym duchu nawet ty miałeś problemy ze skupieniem się - więc może akurat dzisiaj można by się tam przekimać..? - Witam w świecie poczucia humoru Sahira Nailaha. - Oj tak: hahaha, ale śmiesznie wyglądasz po wybuchu Bombardy! - to z pewnością było... czarne poczucie humoru... nawet takie bardziej czarniejsze niż czarne - ale jakoś się w tym dopełniali i potrafili śmiać z samych siebie, więc nie powiem, że jest źle: powiem - jest wręcz bardzo dobrze, bo potrafili się wzajemnie rozbawiać i podnosić na duchu, kiedy nastrój jednego z nich szedł w dół. No właśnie, ale skoro żyli w tej idealnej symbiozie, jak bardzo trzeba ufać komuś innemu, żeby ją naruszyć i zejść do poziomu klękania..? Symbol tego był tak mocny, że aż zdzielił wampira po twarzy, a krew w jego żyłach zagotowała się, wpierdalając go jego chaotycznych, goniących igły sekundnika, myśli, że cały świat tak powinien klękać - obcy głos, obcy szept - jeden z tych cieni, które krążyły wokół i przylgnęły na chwilę do twoich pleców, wsuwając się między ciebie i Śmierć, by objąć cię ramionami i uwiesić się na szyi - tylko że wcale nie czułeś się obciążony - ciężaru było brak... Jak bardzo trzeba komuś ufać i zawierzać..? Jak bardzo trzeba kochać i pragnąć drugiej osoby nie w tym banalnym, dziecinnym znaczeniu..? Wszystko, co Colette Warp robił, wszystko, co mówił, jakich gestów używał, całe te dwa rąbane lata, osadzały się na mentalności Sahira Nailaha, próbującego to wszystko ułożyć, ogarnąć - doceniającego tego, jak... jak... nie, nie potrafię tego nawet nazwać. To przenikało do kości, to wstrząsało, to doprowadzało do kompletnego resetu i niedowierzań prześcigających się w swojej sile - może winna się tam pojawić wdzięczność? - nie potrafiłeś ogarnąć tego, ile w tym wszystkim było dojrzałości - i jak to pojednać z tym wesołkiem, którym był na co dzień nie splamionym brutalnością życia dorosłych? Kim on był? Skąd się wziął? Dlaczego? - dlatego, że po prostu kochał - taka piękna odpowiedź, która pojawiła się już wcześniej - co jakiś czas mimo to pojawiają się te same pytania, bo do głowy wpadają nowe informacje, a wraz z nimi konieczność pogodzenia jednym z drugim, wraz z nimi - zgrzyty, jakieś nieprawidłowości, które jednak były prawidłowościami - och, paradoks tutaj gonił paradoks - chyba po prostu Nailah był ogłupiony tym wszystkim - zachłyśnięty smakiem tego... że ktoś się o niego troszczył. Że ktoś o niego dbał. Nie, to nie było naturalne. Nic tu nie było naturalne. Proste, czułe nakrycie koszulą, czułe ułożenie głowy na klatce piersiowe, czuły dotyk we włosach, kiedy zasypiało się kołysanym dźwiękiem serca - nic tu nie było normalnego. Wszystko to było nowym oddechem - a to, co nowe, bardzo często przeraża, a z pewnością dziwi. To było właśnie jak takie nowe narodziny - tylko że tutaj jest się pytanym i chce się ustalić wszystko zgodnie z nami samymi. Nowe, lepsze narodziny - tylko czemu mimo wszystko rzucać musi się na coś tak pięknego cień..? Pewnie dlatego, żebyś mógł to bardziej docenić - nawykłeś do bólu, oooch, słodkość mogłaby cię miotnąć o ścianę i nazbyt rozleniwić...
Nie dla czarnych kotów szczęśliwe zakończenia.
Bóg jeden wie, ile czasu te ciężary przyjdzie mu nosić.
- No tak... - Rzeczywiście - tobie to nie robiło żadnej różnicy... nie da się przecież już ciebie bardziej znienawidzić - zdecydowanie społeczeństwo o wiele mocniej więc zareagowałoby na odkrycie, że Colette Warp kocha tego, którego oni nienawidzą, że łamie tabu od wieki wieków przykazane - nie musimy czekać i nie musimy obawiać się odpowiedzi na tamto pytanie, ono jest tuż pod naszym nosem - tak i wystarczy spojrzeć na to, jak jeden i drugi reagowali na ruchy innych, otaczających ich istot - Smok reagował, Czarny Kot nie - ten drugi nadal robił, co robił, nadal szedł swoimi torami - huh, lecz cóż - dobrze, że na razie sprawa miała się, jak miała i bohaterowie nie musieli wiedzieć tego, co wiedzieliśmy My - ich autorzy, co czuwamy pilnie, na krzesłach VIPów w tym teatrze, nad przedstawieniem toczącym się przed naszymi oczyma, przeżywając wszystko równie intensywnie, co aktorzy na deskach sceny - i bardzo często wszystko wymyka nam się spod kontroli, ale to nie szkodzi - przynajmniej ja tak uważam - to nawet lepiej - niepewność tłoczy nasze żyły co do tego, co zaraz się stanie...
Ach nie, przepraszam - przecież Sahir Nailah jest najbardziej schematyczną i przewidywalną postacią i samotna łza toczy się po jego policzku.
W tym momencie może nie toczy - ale zawsze może zacząć się toczyć.
Nailah wysypał trochę proszku na zagięcie w dłoni przy kciuku i pochylił się, żeby wciągnąć biel do śluzówek, od razu czując, jak uderza go w głowę - huh, czysty towar, no kto by powiedział, że parę kropel krwi może być warte jakże zaufanego dostawcy? To niemal jak jałmużna - gdyby nie frustracja, gdyby nie pierdolona bezsilność, rozpierdoliłbyś to wszystko w trzy dupy, wyrzucił na wiatr - ostatnie, czego chciałeś, to pochylania się i głaskania po główce - uczucie było takie samo, jakby właściciel rzucił psu resztki z pańskiego stołu i kazał się cieszyć, że są najlepszej jakości - ale nie, nie rozrzucił wszystkiego i nie roztrwonił - wyżej, niż ten czczy kaprys i uniesienie się dumą, stała delirka i pragnienie odlecenia - wtedy już i tak ani duma, ani honor nie będą ważne - zresztą te dwa przymioty dawno zostały w nim zmiażdżone, więc całe ich pojęcie było bardzo giętkie - to, że miały istnieć jako żelazne mury, by łudzić społeczeństwo, to swoją drogą - ale przecież aktorzyną byłeś urodzonym... Niemal jestem sobie w stanie wyobrazić, że miast do kołyski, zaraz po urodzeniu posadzono cię do stolika pokera i powiedziano: ucz się! To będzie twoja przyszłość! Huh, uzależnienie od hazardu... Od hazardu, w którym w zakład dawano własną duszę. Własne życie.
- To na przyszły weekend, jeśli nie poślą mnie do Azkabanu w ten weekend... - Bo i zbliżały się przesłuchania wielkimi krokami - a tak lekko, jak wypowiadał się o pewnych rzeczach Warp, tak ty się wypowiadałeś o tym. O, tak, nasyp jeszcze trochę tego leku na codzienność, tak, już prawie go koniec, teraz druga śluzówka... Nailah wzdrygnął się i zamrugał intensywnie po wciągnięciu ostatniej dawki narkotyku i rozejrzał po otoczeniu przed sobą - zdecydowanie tak można było iść na zajęcia - otrzepał dłonie i obtarł nos, automatycznie również sprawdzając, czy nie popruszyło się SM trochę na jego czarną koszulę - och, szlak, zapomniałeś, jaki ujebany jesteś - przecież musisz się jeszcze wymyć, zanim zajęcia się zaczną...
Nailah ledwo drgnął, kiedy poczuł, jak coś odbija się od jego czterech liter i usłyszał ten charakterystyczny odgłos odbijanego kamyczka, który zaraz po tym zarył w wilgotną glebę - a wszystko to w przymulonym, spowolnionym tempie - jego jedyną reakcją było uniesienie w górę głowy.
- Nie udało. - Przytaknąłeś, nawet nie bardzo rejestrując, że to miał być żart - narkotyk bardzo szybko uderzał do głowy - oderwałeś się ramieniem od drewnianego słupa i ruszyłeś do przodu, zapominając nawet o swojej torbie, którą złapał Warp, doganiając cię. - Ale mam na to wyjebane.
Taaak, jak worek treningowy.
Nic nowego.
[z/t x2]
Alice Hughes
Oczekujący
Alice Hughes

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Lip 28, 2015 10:46 pm
Paranoja. Tylko to jedno przychodziło jej do głowy, kiedy po powtórkowe lekcji zielarstwa zamiast do suchego zamku udała się w głąb błoni. Zestaw do magicznych dowcipów, owinięty w mająca chronić przed wilgocią folię spoczywał na dnie szkolnej torby. Musiała go ukryć. I to najlepiej jak najdalej od własnej sypialni. Może i nie był wyjątkowo niebezpiecznym artefaktem, nadal jednak widniał na liście rzeczy zakazanych przez Filcha. I co z tego, że był szczelnie zamknięty a Panna Hughes absolutnie nie miała zamiaru go używać? Lepiej było nie kusić losu. Teoretycznie mogła niby zostać po lekcji i starać się przekonać opiekunkę domu, że ta niegroźna walizeczka stanowi prezent dla kogoś spoza zamku. Ugodowa Profesor Sprout mogłaby nawet przystać na chwilowe zarekwirowanie jej zawartości... Ale nie, nie i jeszcze raz nie! Nie mogła mieć pewności co do decyzji nauczycielki, a to oznaczało jedno - musiała wziąć sprawy we własne ręce, nawet jeśli nie było to do końca przyjemne. Ignorując więc nieprzyjemne uczucie wilgoci wewnątrz znoszonych butów wycierała co jakiś czas mokrą od deszczu twarz i wymuszała uśmiechy w kierunku zmierzających w stronę zamku uczniów. Na szczęście im bardziej oddalała się od ciepłej szkoły tym było ich mniej. W końcu, kiedy przemoczony płaszcz lepił się do ciała a w zasięgu wzroku nie majaczyła żadna sylwetka Puchonka przystanęła. Rozejrzała się jeszcze dookoła, nie skupiając się jednak na pięknych widokach i powoli podeszła do ukrytej miedzy drzewami, drewnianej budki. Ręce drżały jej z zimna i stresu, kiedy odpinała torbę i wyciągała zabezpieczony pakunek. Ty weź się uspokój... Przecież to nic takiego... - przekonywała samą siebie przyklękając obok jednej z drewnianych ławeczek. No właśnie, wspominałam o paranoi? Najwyraźniej nawet tak proste z pozoru działanie przyprawiało tu kogoś o szybsze bicie serca... Upchnęła paczuszkę między deskami i przysłoniła ją kilkoma leżącymi nieopodal butelkami. Zmarszczyła nos. 
- Protego Totalum... - Szepnęła a różdżka lekko jej zadrżała, kiedy łagodny promień otoczył walizeczkę. Uśmiechnęła się pod nosem i wyprostowała. - Powinno wystarczyć... - Mruknęła, po raz kolejny rozglądając się uważnie dookoła. Przełknęła ślinę kiedy jej wzrok padł na jeden z większych kamieni. Nie do końca przekonana do tego co robi wyciągnęła różdżkę w jego kierunku. - Wingardium Leviosa? - Głaz nie poruszył się nawet o milimetr, a Alice mrugnęła gwałtownie chowając topolowego badyla do kieszeni. Tak, tak. Blokowanie wejścia do altanki nie było by najlepszym pomysłem... A z całą pewnością mogło by wszczynać podejrzenia. Kręcąc więc głową nad łaskawym losem i własną głupotą schowała różdżkę do wewnętrznej kieszeni szaty i skierowała się w dół wzgórza, po raz ostatni ogarniając wzrokiem miejsce w którym schowała prezent dla Colette, by wrócić po niego kiedy tylko ta cała farsa dobiegnie końca. 


[z/t]


Ostatnio zmieniony przez Alice Hughes dnia Wto Lip 28, 2015 11:05 pm, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Lip 28, 2015 10:46 pm
The member 'Alice Hughes' has done the following action : Rzuć kością

#1 'Pojedynek' :
Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Dice-icon
#1 Result : 4, 5

--------------------------------

#2 'Pojedynek' :
Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Dice-icon
#2 Result : 5, 1
Alexandra Grace
Gryffindor
Alexandra Grace

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Nie Sie 23, 2015 1:58 pm
Trzymała jego dłoń tak, jakby była to ostatnia rzecz, którą zrobi w swoim życiu. Prowadziła go dość długo. Skała na której można zobaczyć jej ulubiony widok jest niestety stosunkowo daleko, a raczej wysoko. Wreszcie jednak po przebytym kawałku trasy byli na miejscu. W trakcie nie mówiła dużo. Nie licząc odpowiedzi na jego ostatnie słowa.
- Zawsze będę tego chciała - Nie były to wielkie słowa ani przemowa godna samego dyrektora szkoły. Prostymi jednak zwrotami można czasami powiedzieć o wiele więcej. Tylko na takie się zebrała po tej chwili, która upłynęła im od wyjścia ze szkoły.
Dlaczego tam? Uwielbiała widok i nie bała się tutaj, że wydarzy się coś złego - to jeden z tych egoistycznych powodów. Inny był taki, że to miejsce uznała za warte opowiedzenia. Na tyle piękne, by Zack mógł o nim słuchać. Usiadła na trawie wcześniej informując go, że to zrobi i prosząc, by postąpił podobnie. Rozejrzała też się szybko, czy nie ma przypadkiem dookoła nich niczego, co może ich poranić. Miejsce choć urokliwe było odwiedzane przez grupy, które... cóż, nie dbały o nie. Trzeba więc brać poprawkę na to i pilnować się. Tym razem jednak akurat na tym kawałku trawy nie było nic szczególnego.
- Widok z tego wzgórza jest wyjątkowy Zack... - zaczęła stopując na moment, by przemyśleć jak opowiedzieć mu, co jest w tym innego. Co powiedzieć, by odczuł, że przy 10 stopniach temperatury i sporym zachmurzeniu coś wciąż jest ładne. Że wciąż WIDAĆ ten aspekt wizualny. Bo tak jest - niezależnie od pogody z tego miejsca widać uroki krajobrazu.
- Widać stąd jezioro. Zajmuje duży obszar. Większy niż Hogwart. Przejście całego zamku nie zajęłoby tyle, co przepłynięcie tego zbiornika z wodą. Wyobraź sobie, że zamek jest nagle czterokrotnie, a nawet pięciokrotnie większy, że nie możesz znaleźć jego końca. - Odwołała się do czegoś, co oboje znają. Doszła do wniosku, że to jedyny sposób, by zrozumiał. Wyobrażenie sobie przejścia pięciokrotnie większego zamku chyba uświadomiło mu idealnie, jaka jest różnica.
- Stąd można powiedzieć, że jest niebieskie. Niebieski jest jak śnieg. Nie ten, gdy jest mroźnie tak bardzo, że palce nam odpadają. Niebieski to... to to przyjemne uczucie, gdy płatki śniegu stykają się z policzkami. Jest chłodny, ale nie przesadnie - Nawet nie zauważyła, że wciąż trzyma jego rękę. Nie wydało się to jednak takie głupie. Może jeśli jego wyobraźnia styknie się z jej odczuciami względem wszystkiego, co opisuje to... to może ten widok ucieszy go tak, jak ją?
- Woda łączy się w pewnym momencie z niebem. Niebo też jest niebieskie, ale w inny sposób. To inny odcień niebieskiego - błękitny. Błękit to zimny, delikatny wiatr, który przynosi nam tyle radości w cieplejsze dni, Zack - Zamknęła na moment oczy, ucichła i zaczęła mówić w głowie swoje własne słowa. I jakimś cudem pasowały jej do tego widoku. Myśląc o nich, widziała ten kawałek krajobrazu, który opisała.
Czy Zack też go widział? A raczej, czy go czuł...
- Zack... staram się. Tylko, czy... to ma znaczenie? - Rozumiesz pytanie, prawda? Wiesz, co ona chce powiedzieć...
- Mam opowiadać dalej? - zapytała smutno, tracąc wiarę w to, że jej słowa mogą przynieść mu to, co tak usilnie starała się osiągnąć.
Chciała, żebyś poczuł, jaki świat jest piękny. I tak bardzo przeraża ją myśl, że chyba nie zna takich słów, by naprawdę Ci to dać.
Zack Raven
Oczekujący
Zack Raven

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sob Wrz 12, 2015 2:06 pm
Słuchałem jej uważnie. Miała taki ciepły głos. Sprawiał, że mogłem go słuchać codziennie. Dzięki temu łatwo było mi wyobrazić sobie to co ona widziała.
Bezkresne jezioro. Wiele razy nad nim stałem, wiele razy czułem jego zapach i wiatr na twarzy.
Nie przeszkadzało mi to, że trzymała mnie za dłoń. Nawet lepiej się czułem, łatwiej było mi czuć to samo co ona.
Niebieskie jest jak puchaty, chłodny śnieg. To ciekawe. Nigdy bym tego tak nie wyobraził sobie.
Zamknąłem oczy i uniosłem głowę do góry jakby właśnie płatki śniegu na nie spadały.
Wiatr.
Słowa cenne, powiedziane z głębi serca. Słowa i opis skierowany tylko do mnie, tylko dla mnie. Od niej. Od mojej małej księżniczki, która stara zbawić się świat. Mój świat ciemności. Chce rozdzielić każdy cień, który przesłania mi widok. Uśmiechnąłem się lekko i starałem sobie wyobrazić ten widok. Widok., który Alex kochała, gdzie lubiła przychodzić. Objąłem ją delikatnie dodając jej otuchy. Byłem szczęśliwy, że ją poznałem, że stara się mi pomóc, kiedy inni widzieli we mnie tylko biedne, niewidome dziecko, kiedy inni się mnie bali ona wyciągnęła do mnie dłoń.
- Dziękuję Alex – szepnąłem jej cicho na ucho.
Dziękowałem jej za to, ze była przy mnie, że mnie nie zostawiła, że starała się mi opisać widok świata. Ten piękny widok, którego nigdy nie będę mógł zobaczyć, ale dzięki niej jestem bliżej dokonania tego.
- Nie smuć się – dalej mówiłem cicho. Nie chciałem psuć tej chwili.- Jeśli nie jesteś zmęczona i chcesz możesz opowiadać dalej – uśmiechnąłem się ciepło. – Wszystko co dla mnie robisz ma sens, bo jest dla mnie ważne – oparłem głowę na jej ramieniu i słuchałem jej głosu.

/wybacz, że tak długo i krótko ;-;
Alexandra Grace
Gryffindor
Alexandra Grace

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sob Wrz 12, 2015 8:35 pm
Wyjątkowe słowa zawsze są kierowane do wyjątkowych ludzi. Zack jest takim człowiekiem. Nawet kimś więcej. Dla Alexandry był Aniołem Stróżem. Zawsze, gdy się pojawia świat wydaje się lepszym miejscem. Tak działa na nas cudza obecność. Człowiek jest istotą społeczną. Potrzebuje chociaż jednego ludka któremu będzie mógł opowiadać, śpiewać, płakać. Z którym pójdzie się w ciemności tylko dlatego, że to po prostu tak ważna dla nas istota. Kogoś, kto samą swoją obecnością zmienia wszystko. Nie mogła się bać tego Gryfona. Nie mogła go zostawić samego.
Nie mogła, bo znaczy dla niej więcej. Dużo, dużo więcej niż inni. Od początku był inny. Inny w pięknym tego słowa znaczeniu. Takim, który pozwala na to, by mógł ją tulić, a ona nie boi się trzymać jego dłoni. Że pomimo strachu, który w sobie nosiła dziś zostawia go za sobą.
Ile razy powtórzy, że nie ma za co? Pewnie z milion. Tyle że oboje wiedzą, iż nie mogą do końca swoich dni dziękować sobie za wszystko. A mimo tego chcą to robić. Słowa jednak nigdy chyba nie wyrażą tego, kim oboje są dla siebie.
Ten uśmiech
Dla niego mogła nawet opowiadać zmęczona. Gdy ten banan się pojawiał... jakby nie było rzeczy niemożliwych. W takich chwilach czuła, że nawet przebiegnięcie maratonu byłoby banalnie proste.
- Ponad jeziorem, wszędzie dookoła rozciągają się góry. Są skaliste, czyli twarde i szare. Ten kolor jest jednym z tych smutnych. Jak te dni w których człowiek myśli, że wszystko jest powtarzalne, męczące i bezsensu. Szary to kolor zmęczenia powtarzalnością złych rzeczy i tych nic nieznaczących - tutaj wzięła trochę dłuższy oddech, by po chwili kontynuować swój opis krajobrazu - Nie psuje to jednak widoku, bo góry okalają drzewa. Z nimi jest pewien problem, bo gdy mamy ciepłe miesiące to ich liście są zielone, czyli są uczuciem spokoju duszy, zapachem skoszonej trawy. Nic nas nie trapi, jesteśmy wolni od problemów. Gdy zaczynają się zimniejsze dni to ich kolor jest różnoraki. Mamy na przykład czerwone - silne emocje, determinacja, ale także żółte - ciepło, czy też brązowe - ciężką pracę - W tym momencie położyła swoją głowę na jego, która spoczywała nadal na jej ramieniu - Do tego dziś jest sporo chmur. One są szare, ale i białe. Biały to zdradliwy kolor, bo każdy inaczej go odbiera. Dla mnie jest dziwnym kolorem - hipokrytą. Kojarzy mi się z ogromnym chłodem i śmiercią. Innym zaś z radością, dobrem i mi także. Z białym jest jak ze specyficznym człowiekiem, można go lubić albo nie, ale czasami... czasami go kochamy innym nie znosimy - Nigdy nie przypuszczałaby, że jest tak wiele rzeczy do zobaczenia. Tyle do opowiedzenia. Świat to jedna wielka historia najwyraźniej.
- Każdego dnia jest tu trochę inaczej. Gdy świeci słońce na przykład to woda błyszczy. Świeci się i mieni, a to jest porównywalne do ekscytacji, promyka nadziei. Gdy leży tu śnieg jest też wyjątkowo. Jest biało. Wtedy jednak ta dziwna dla mnie barwa jest idealna. Pasuje tutaj, bo zamienia to miejsce w opowiastkę. Gdy jest śnieg to widok jest jak bajka. Gdy jest burza przypomina strach. Gdy jestem tu z Tobą też jest inne - Słowa dziś płynęły z niej wyjątkowo licznie. Zawsze (prawie) dużo gada, ale to... to tak jakby serce mówiło za nią.
- W Twoim towarzystwie widok ze wzgórza jest dla mnie, jak śpiewanie. To moja mała tajemnica, której nie ujawniam. Jest moją przyjemnością, która przynosi mi najwięcej radości. Ty w tym miejscu ze mną jesteś jak słowa dopełniające niezwykłą melodię - I na tym chwilowo skończyła, czekając na to, co zrobi Gryfon.
Zack Raven
Oczekujący
Zack Raven

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Nie Paź 04, 2015 11:59 am
Nigdy nie zrozumiem tego, dlaczego ona nadal przy mnie jest, przecież ta dziewczyna, jest taka cudowna. Mogłaby się przyjaźnić z każdym. Mogłaby chwytać gwiazd, a jest przy mnie. Przy człowieku, który z każdym dniem zmaga się z tym, aby nie upaść. Alex jesteś naprawdę wyjątkowa. Chciałbym mówić ci to codziennie i będę to robić.
Alex była osobą, której się nie bałem, której potrafiłem zaufać i powierzyć siebie, aby mnie prowadziła. Ta dziewczyna może mnie zabrać wszędzie, a ja nie będę się tego bał, bo wiem, że przy niej nic mi się nie stanie. Nie rozumiałem tego uczucia, ale chciałbym się tak czuć codziennie, chciałbym słyszeć jej głos, chciałbym czuć jej zapach, który był taki przyjemny.
Czy kiedykolwiek zrozumiemy, to co do siebie czujemy? Czy kiedykolwiek będziemy na tyle odważni, by to wszystko nie było tylko marazmem, który z każdym dniem staje się tylko sztuczną zabawą? Czy kiedykolwiek ja zrozumiem, kim dla mnie jesteś Alex?
Szary.
Znałem ten kolor aż za dobrze. Codziennie czułem się zmęczony wysilając wszystkie zmysły, by przetrwać, by nie wpadać na ludzi, by nie narazić się na ich gniew, złość i obelgi.
Moja kochana Alex i ty twierdzisz, że ja jestem twoim Aniołem Stróżem? To przecież ty ratujesz mnie od ciemności, to dzięki topie potrafię zobaczyć to wszystko, co dzieje się wokół nas, to przecież ty pozwalasz mi wejść w świat, w którym żyjesz. Nigdy nie przestanę ci dziękować, nigdy, ponieważ jestem przy tobie szczęśliwy i zrobię wszystko byś nigdy nie straciła wzroku. Nie potrafił bym sobie wtedy poradzić bez ciebie. Zawsze starałem się być samodzielny i przez to byłem nieszczęśliwy i nagle pojawiłaś się ty, a ja ci zaufałem i teraz potrafię się uśmiechnąć.
Potok tych pięknych słów był dla mnie jak melodia najpiękniejszych dźwięków pianina. Stukanie wody o parapet. Podmuch ciepłego, letniego wiatru na twarzy. Było to coś nowego, coś czego nawet Annabelle nie potrafiła mi opisać. Chciałbym tego słuchać codziennie. Czułem ucisk w gardle spowodowany tym, że po prostu się wzruszyłem. Ta dziewczyna była wyjątkowa i nikt temu nie powinien przeczyć. Nikt nie powinien jej ranić.
- Twoje słowa są jak melodia – szepnąłem do niej.- Mam ochotę ci znowu podziękować, ale wiem, że wiesz, że to jest dla mnie ważne. Pierwszy raz znalazła się osoba taka jak ty, jesteś naprawdę wyjątkowa – szepnąłem.

/mam nadzieję, że nie jesteś zła ;^;
Alexandra Grace
Gryffindor
Alexandra Grace

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Paź 05, 2015 7:46 pm
Tylko czy o to w tym wszystkim chodzi? Czy trzeba rozumieć? Może takie jest właśnie ich przeznaczenie? Może nie mają rozumieć, dlaczego nie potrafią przestać sobie dziękować, czemu siedzą ciągle obok siebie i nie rozumieją sensu niczego, co dzieje się dookoła?
Może tak właśnie ma być. Siedzieć obok i być. Nic więcej ni mniej?
Może nigdy nie poznali czegoś takiego, by umieć nadać temu nazwę?
Może to wszystko dzieje się właśnie po to, by dopiero mieli poznać prawdę.
Zack jest jej Aniołem Stróżem. Prowadzi ją po ciemności i wyprowadza z niej. Wskazuje kierunek, podnosi gdy trzeba. Jest. Samo w sobie to działa już cuda. Ludzie znikają. Puff i już ich nie ma, a on... on jest zawsze. Gdy tylko był potrzebny. I jakkolwiek by siebie sam nie doceniał to i tak niczego nie zmienia, bo panna Grace widzi w nim niesamowicie dobrego człowieka. Niezwykłego Gryfona. To jednak już padło wiele razy. Nie miała problemu z powtarzaniem tego. Szczególnie jemu, bo powinien wiedzieć, jaki jest ważny.
Bo dzięki niemu również znowu jest szczęśliwa, a nawet mocniej - pierwszy raz jest chyba, aż tak mocno szczęśliwa. Jakby cały świat się zmienił. Zadziwiające, że jedna osoba w naszym życiu może tak wiele zmienić. Wprowadzić tak wielką siłę. Sprawić, że wszystko co było wcześniej nie przysłania już teraźniejszości. Wreszcie po długiej nocy wyszło słońce dla Gryfonki. Nie była pewna na jak długo. Cieszyła się jednak, że ma okazję przeżyć ten konkretny wschód. Dzięki niemu zobaczyła świat inaczej.
- Ta melodia jest tylko dla Ciebie. Ale ty to już wiesz - odszepnęła mu, czując jak jej własne serce właśnie próbuje doprowadzić tyle tlenu do mózgu, by nie zaniemówiła. Na moment jednak musiała wziąć głębszy oddech. Znowu, by dać radę powiedzieć jeszcze coś ważne.
- To pewnie głupie, ale przed snem zastanawiam się, jaki widok chciałabym mieć przed oczami po raz ostatni zanim nastanie ciemność. Myślałam o tym miejscu... ale... - znowu przerwa, jakby pierwszy raz w życiu bała się coś powiedzieć na głos - Ale teraz wiem, że chciałabym, żeby to był Twój uśmiech - I powiedziała. Drżącym głosem, ale jednak! W dodatku nie powstrzymała się. Przytuliła go mocno i trzęsła się z tego wszystkiego. Zbyt wiele emocji, jak na takie chucherko.
- Chciałabym móc tu z Tobą siedzieć jutro, za miesiąc, rok i dwa lata. A potem... potem znaleźć nowe miejsce poza szkołą, gdzie moglibyśmy tak siedzieć - szeptała mu, nie mogąc już wreszcie powiedzieć nic więcej.
On i tak wiedział.
Musi wiedzieć, jakie to dla niej wszystko ważne.
Jaki on jest ważny.
Zack Raven
Oczekujący
Zack Raven

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sob Paź 17, 2015 6:45 pm
Szczęście? Czym jest szczęście? Kiedyś nie czułem się szczęśliwy. Kiedyś czułem się pusty. To wszystko co działo się wokół mnie było obce, nieznane i strasznie daleko ode mnie. Bałem się wszystkiego naokoło, ale teraz pojawiła się ona. Ta cudowna dziewczyna, która sprawiła, że jestem szczęśliwy, że zostałem wypełniony – nie tylko słowami, które obrały się w kolory, ale tym, że ona jest przy mnie i że nie chce mnie zostawić. Bo wiecie to jest takie cudowne i ciepłe uczucie – mieć kogoś, mieć przy sobie Alex, która mnie nie chce zostawić. Nie potrafię tego opisać tak jak Alex sprawiła z kolorami. Tą melodię, którą chciałbym zapamiętać do końca życia. Melodia dla mnie, melodia od niej. Boże, jak ja ci dziękuję, że mi ją dałeś. Teraz mam szansę marzyć, teraz wiem, że się nie poddam i pomogę jej widzieć. Będę przy niej tak długo jak tego będzie chciała.
Mimowolnie się uśmiechałem. Nie wiedziałem czemu tak nagle uśmiech wkradał się na moje usta, ale to dzięki niej. Jestem tego pewny. Teraz mam tyle siły jak jeszcze nigdy. Byłbym nawet w stanie teraz zatańczyć i się nie potknąć o swoje nogi.
Serce… moje serce też bije szybko. Mam wrażenie, że słychać to aż w zamku, ale to ze szczęścia. Nie dociera to do mnie. Teraz naprawdę uświadomiłem sobie, że już nigdy nie będę sam, przynajmniej dopóki znam Alex. Jej głos był taki kojący.
Objąłem cię mocno czując jak drżysz, zamknąłem oczy i głaskałem twoje plecy. Nie chciałem, abyś tak się czuła, ale podejrzewałem, że to ze szczęścia. Uśmiechnąłem się na jej słowa mimowolnie. To było takie automatyczne. To tak jak ślina pojawia się w ustach, gdy czujemy zapach świeżo upieczonego ciasta dyniowego.
- Będziemy, zawsze będę na każde twoje wezwanie Alex – szepnąłem.
Chwilę tak przytulałem ciebie. Nie chciałem, abyś się odsuwała. Byłaś taka ciepła. Czułem się bezpiecznie i szczęśliwie. W końcu jednak trzeba było wstać i wrócić do szkoły. Robiło się naprawdę zimno.
- Wracajmy. Nie chcę byś się przeziębiła – szepnąłem i wstałem. Niepewnie złapałem jej dłoń i skierowałem się w stronę zamku, a potem dormitorium

[z/t x 2 – jeśli jednak chcesz zostawić posta, to śmiało]
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Lis 23, 2015 9:05 pm
Ta pewna siebie postawa miała w sobie coś denerwującego, coś, co – by utrzymać odpowiedni poziom własnej dumy – chciało się zanegować, obalić i wgnieść w ziemię, by zetrzeć ten uśmieszek z ust i zepchnąć klapki z oczu. To podziałało jak machinalna potrzeba typowego drapieżnika, chcącego wznieść swoje racje na wyżyny, nie pozwalającego poczuć się drugiemu drapieżnikowi zanadto pewnie, by nadmiernie wojownicze i buńczuczne myśli nie uderzyły mu do głowy, by zachować harmonię i kuszący posmak zagrzewającej do działań niepewności - to było zupełnie nie-instynktowne, nie powinno być, a jednak zadziałało na bardzo podobnej, błyskawicznej zasadzie, z  tym, że zdecydowanie chętniej wpakowało się pod prasy zdrowego rozsądku i uniemożliwiło ukształtowanie tej potrzeby w słowa. W zdania: „A co jak nie przyjdzie?!”, „A co, jak nic nie pójdzie po twojej myśli i stracisz swoją jedyną szansę?!”, „Co jak twoja druga połówka zadowoli się substytutem tego, czego ty nie możesz jej dać albo nie mającym tego, co działa jej w tobie na nerwy?”. To wszystko zatrzymał się na zakręcie, pomiędzy strunami głosowymi, a językiem, gdzie na podniebieniu maleńki języczek gibał się jak ogromny ozdobny żyrandol na suficie sali balowej, w której nagle czas się zatrzymał, a goście w strojach z białego szkliwa zamilkli w trwodze, bo dwoje z nich nagle wyciągnęło szpady i stanęło naprzeciw siebie. To Arlekin i Colette. Ten pierwszy, reprezentujący złośliwą, twardą i nieustępliwą naturę, która wznosiła wyżej potrzeby samozadowolenia, wewnętrznego zwycięstwa i triumfu ponad wszystko inne i ten drugi, który tak cholernie długo wmawiał Nailah'owi, że przecież faktycznie nie ma się czego bać.
Że Puchonka zawsze do niego przyjdzie.
A on zawsze może przyjść do niej.
I nie przekreśli tego jakaś durna potrzeba podniesienia koślawego poczucia triumfu i złego gatunku samozadowolenia, które pozyskiwało się poprzez zasiewanie u innych zwątpienia. Przecież to nie był On. Colette się tak nie zachowywał, wcale tak nie myślał! I nie mógł czegoś takiego usprawiedliwiać i zasłaniać woalką z poczucia, że jeśli Sahir będzie w pełni świadom, że go ma – posiada tak naprawdę i w pełni – to... po prostu się znudzi. Nagle trofeum stanie się w pełni trofeum i to Warpowi przyjdzie zawisnąć nad kominkiem w obramówce z drewna. I zacząć się kurzyć i podążać ścieżką zapomnienia.
Szpady zderzyły się ze sobą i posypały iskry na pierwszym zakręcie, który minął razem z Sahirem, wychodząc z terenów dziedzińca i kierując się w stronę lochów. Chyba wtedy Colette rzucił coś o tym, że im bliżej lochów się mieszka, tym więcej ich tajemnic się poznaje i wystarczy połaskotać maleńką gruszkę na obrazie, by dojść do kuchni i podjeść coś przed snem - ale sam już na dobrą sprawę nie wiedział, czy to po prostu nie echo śmiechu i dzwoneczków przy błazeńskiej czapce. Z durnych względów i własnych, wewnętrznych i na co dzień uśpionych, paranoi nie chciał nic mówić, bo bał się, że nawet mimo pojedynku Arlekin będzie potrafił rozdwoić uwagę i wpleść kilka niechcianych słów w wypowiedzi swojego naczynia. A przecież nic się nie stało, na Boga! Sahir tylko się uśmiechnął! Tylko wypiął pierś jak Król Świata i nie pozostawiał żadnych złudzeń co do swoich racji.
Stal znowu syknęła przy kontakcie z bliźniaczką i prowokator nie mogąc splunąć jadem na piedstał, zaczął go sobie wtłaczać w żyły, a raczej w ostrze, które zdążyło już naciąć śliczny strój Smoka.
Przecież nic się nie stało, Colette, uspokój się!
Nie wiedział skąd ten pomysł o obawie. Sahir uważał, że jego Julia jeszcze go nie znała, Sahir powiedział kiedyś swojej Julii, że go nie ma i nigdy nie miała, przyszłości nawet nie rozpatrywał. Sahir martwił się niezrozumieniem i otrzymaniem ledwie marnej jego namiastki w obliczu potrzeby Nieskończoności i potrzeby celowania Wyżej. To był jeden z najbardziej realnych zmartwień, jakie Colette poznał w życiu. To było gdzieś obok zmartwień jego Mamy, która czasem obawiała się, że zostawiła jego brata na mrozie, dlatego nie ma go z nimi akurat dzisiaj na obiedzie.
Colette stał w otwartym przejściu i patrzył jak zgarbione skrzaty domowe uwijają się obok Pana Nailah'a, Sir i dwa z nich przepchały się przez resztę, by donieść mu zakręcone, szklane butle pełne czystej, pitnej wody. A Col stał i patrzył i nie mógł się ocucić. Drugą próbę podjął, kiedy wspinali się na schody powrotne na parter i znowu szli w kierunku dziedzińca. Zupełnie jakby coś przebiło się przez jego łuski i zaczynało zatruwać myśli. Nie... nie „przebiło”, zauważyłby – raczej „przeniknęło”. Na przykład przez łapy, na przykład w trawie rozsianej po wyspie.
Głupi i nieodpowiedzialny Smok. Nie zauważył, że kiedy chciał rozbić zbite lustro z czarnej wyspy, wtedy w sklepie Scrivenshaft'a, to jego maleńki odłamek wbił mu się w skórę. Jest na tym świecie pewien porządek rzeczy odnośnie braku możliwości odzyskania w pełni raz nadszarpniętego zaufania, oraz tego, że nie należy pakować się bez przygotowania tam, gdzie czeka tylko marny koniec – ci, którzy próbują to sprytnie obejść, zwykle nie kończą za dobrze.

Trzecie machnięcie szpadą zepchnęło Arlekina z powrotem w otchłań gardła i Warp ocucił się w połowie drogi do błoni, zerkając ze zdziwieniem najpierw na Sahira, a potem w dół na jego dłoń, w której trzymał szklaną butelkę. Potem na własną, w której trzymał drugą. Dobrą stroną było to, że pamiętał całą ich wcześniejszą rozmowę.
Odchrząknął, jakby dopiero wrócił do żywych. Miał gardło niesamowicie wyschnięte.
- Tu rozmawia się trochę bezpieczniej. - zaczął, chcąc jakoś wytłumaczyć się z zupełnego odpłynięcia myślami w stronę kosmosu i znów przywołał na bladą twarz więcej kolorów. - Wtedy, kiedy mówiłeś o grze... Miałeś na myśli, że mógłbyś się przywiązać do patrzenia jej w oczy, czy do tego, że cie rozumie? - spytał, nie patrząc na Krukona i skopując sobie z drogi kamienie i co twardsze grudki ziemi. Odkrył z lekkim rumieńcem, że znacznie łatwiej mu zadawać takie prostolinijne pytania, nadal mając w głowie Puchonke o dwukolorowych oczach. Zresztą, najwyraźniej nie tylko jemu.
Potrzebował też powrotu do lekkiego tematu, jaki zapanował tuż przed jego odpłynięciem i za którego przypomnienie sobie dziękował Merlinowi.
- Ej, to nie moja wina, że byłeś taki impulsywny...! Zresztą, jak mam być całkowicie szczery, to raz na jakiś czas musimy zadbać, by publika w tle się nie nudziła i dostarczać im nowych, debilnych wrażeń. - zagaił i zaczął się wspinać na lekkie wzniesienie, które prowadziło do drewnianej ostoi spokoju i pieszczących żołądek od wewnątrz wspomnień. - Colette Warp, postrach szkoły... Faktycznie nieźle. Możesz mnie od dziś tak nazywać! - rzucił rezolutnie i wpadł do altanki, od razu odkładając butelkę na ziemię i zgarniając pocięte drwa spod ławki. - Będziesz czynił honory barmana a ja zafunduje nam grzanie czy narzucam za szybkie tempo? - rzucił wyzywająco i z odetchnięciem uwalił drewno na kręgu z kamieni, przygotowanym pod ognisko.
Sponsored content

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 10 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach