Go down
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Sty 27, 2015 11:04 pm
Tak więc siedzi na ławie oskarżonych o miłość, tu nie ma sędzi - już sam tak zarządziłeś - tu nie ma żadnych praw, tylko w twoim życiu nie mogą zaistnieć uczucia - wszystko wtedy się sypie, grunt pod nogami upada - już dawno nie masz własnej planszy, dawno już została ci odebrana - możesz skakać tylko po planszach innych, a teraz kolejna uciekała Ci spod stóp...
I tak Czarny Koń rozpierzchnął się w pył - zniknęło zagrożenie, zniknęła mroczna ściana, która nie pozwalała iść dalej - jesteś tutaj znowu sam, mały Arlekinie, czy się cieszysz? Wygrałeś rundę, która z góry winna być dla Ciebie przegraną, a Kot, miast zepchnąć Małą Mysz z pieca, zeskoczył z niego - wysokość była spora, zabolały łapy od twardego lądowania i miast oglądać się za siebie i polować, czmychnął, by nie pozostawić po sobie nawet marnego wspomnienia - tak było zawsze, był mistrzem ucieczki, unikania, był mistrzem wyplątywania się ze zobowiązań, a jednocześnie splatania nici na nadgarstkach z innymi, od których uwolnić się nie dało, póki ktoś nie zniknie z drogi Sahira.
Mimo całej swej woli Nailah nigdy zniknąć jako pierwszy nie potrafił.
Przecież - jakby mógł? Cienie towarzyszą każdemu, bywają mniej lub bardziej posłuszne, mniej lub bardziej widoczne, ale zawsze możemy je odszukać i mieć pewność, że w pewnym momencie pojawi się dłoń, która podźwignie na nogi, kiedy się przewrócimy, a potem rozpierzchnie w eterze zupełnie jak tamten czarny koń z szachownicy - nie pozostanie po nim ślad, pozostanie wrażeniem jedynie utkanym przez chorą wyobraźnię - tą, co postanowiła się z nami bawić, byśmy nie mieli nad nią nawet najmniejszej kontroli...
Zaciskasz zęby, pochylasz się, ściągasz brwi, tłumisz w sobie wrzask, wściekłość, żal - znowu rozwarły się rany, ale to nic, one zawsze się otwierały - te wenętrzne, te, których nikt nie widział i na które nie było żadnego lekarstwa - to wszystko, co tworzyło z Ciebie śmiecia, którego nikt nie powinien szturchnąć nawet butem - bo czym innym byłeś, o dumna Emancypacjo Czerni, jeśli nie właśnie takim karaluchem, który zawsze przynosił tylko choroby, zadawane własną dłonią, albo te przypadkowe, jak to już w twe przekleństwo zostało spisane? Więc obiecałeś sobie - zostaniesz sam, więc obiecałeś - nigdy już nie rozglądniesz się za przyjaźnią, nigdy nie pomyślisz o miłości i spakujesz emocje do jednego worka, które wyrzucisz na złomowisko, a serce zamkniesz w misternie grawerowanej skrzyneczce - wyrzucisz ją do oceanu, a kluczyk do niej do drugiego - by znajdowały się jak najdalej od siebie, byś nigdy nie zechciał ich szukać i by nikt nie mógł ich znaleźć...
Odchylasz się i rozluźniasz wszystkie mięśnie, uspakajając wzrok - dobrze, Pokerzysto, nikt nigdy tam nie dotrze - sam żeś sobie panem, sam żeś niepotrzebnie dał się przyciągnąć chłopcu, którego zafascynowała czarna sierść Kota, sam żeś dał zwieść się Myszy, której wcale nie chciałeś krzywdy zrobić - odchylasz się, tak, już o tym wspomniałem - i opierasz o drewnianą ścianę, by spokojnie, jakby do niczego przed chwilą nie doszło, wziąć kolejnych kilka łyków - ta doskonała maska, którą przybrałeś, te doskonałe kłamstwa, którymi się oblepiałeś...
Noc najbardziej chroni swego Władcę.
Wpatrujesz się w ogień i milczysz - milczysz uparcie, jakby Coletta wcale tutaj nie było - milczysz i pijesz, a każdy kolejny łyk to łyk przypomnienia, kim powinieneś być.
Kim się stajesz.
Nie ma wspominania przeszłości, dla niej nigdy nie było miejsca...
Aż w końcu wstajesz, kiedy już Colette poddany niemocy alkoholu usiadł pod kolumną, pod którą wstał - podszedłeś do niego, niezachwiany, chociaż alkohol mocno już mieszał Ci w głowie - a jeszcze... z jedna tatak haustem wypita butelka i pewnie wyglądałbyś tak, jak ten Słowianin.
Godny towarzysz do butelki.
Pochylił się, aby ująć smukłą sylwetkę w ramiona i ruszyć w kierunku szkoły.
Dzisiejszego dnia Nadzieja okazała się troszczyć nie tylko o swe głupie dzieci.
[z/t x2]
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 2:46 am
"Wiesz, drogi przyjacielu, że przez te wszystkie dni padało dość sporo..? Nie zadziwi Cię to, wiem o tym, przecież to też nie dziwi i mnie – taka jest Nasza Anglia, o którą dzielnie walczymy i której dobrobyt staramy się utrzymać – My, czarodzieje, tak jak i oni – Mugole, rasa sama w sobie uważana za niższą tylko dlatego,że przy swymboku nie nosza magicznej pałeczki, która pozwoli im rozpierdolić w drobny mak najbliższego kościoła,albo zabić człowieka zaledwie jednym machnięciem. Jednym słowem w myślach. Jednym przebłyskiemwoli. Jest ich o wiele więcej, mimo to Magowie i Maginie uznają, że to oni przodują – przynajmniej ci najbardziej widoczni, wszak bez takiego rodzaju nietolerancji nie powstałby Voldemort; to niemal jak nadanie samemu sobie tytułu Boga i bawienie się w sąd ostateczny, w którym mówi się, że Ci są godni stąpać po tej świętej ziemi, a ci nie – ich krewnieczysta, brudna, zeszlamiona, nie ma prawa bytować tuż obok tej najbardziej szlachetnej, tej "błękitnej" (czy może to zwykły daltonizm pokręconego sadysty w postaci Tego-Którego-Imienia-Nie-Można-Wymawiać?). Wszyscy się burzą. Gotowiśmy tworzyć armię i stawać naprzeciwko nich, mimo to Ministerstwo milczy i obserwuje, jakby już za mało mieli powodów, żeby zadziałać i zrobić coś, cokolwiek! - wymaga się od tych ludzi zamkniętych za drzwiami opisanymi ich nazwiskami z tytulaturą szefostwa nad, rzeczy wielkich, które zazwyczaj są poza ich zasięgiem, ale oni nawet nie starają się robić najmniejszycch kroczków, bo wiesz, takie zapewnienie szkole bezpieczeństwa poprze wysłanie paru aurorów w sumie nie zmienia tutaj specjalnie wiele... Coś poza tym? Przecież z Azkabanu uciekli najgroźniejsi przestępcy – dlaczego nadal więc więzienie stoi puste, dlaczego obok Hogwartu pojawia się Bellatrix Black i atakuje grupkę uczniów, dlaczego młodzież nagle stawiana jest przed wyborem: żyj, albo umieraj – czytając to opacznie: albo jesteś utalentowany i potrafisz sobie poradzić w sytuacjach ekstremalnych, to masz szansę przetrwać w szalonej dżungli, jeśli nie, to przykro nam – taki mamy klimat, heh... Klimat, w którym ciągle i ciągle leje, w którym burzowe chmury sprowadzają ciszę na ziemię, gdzie stygnie nawet północny wiatr gnący drzewa Zakazanego Lasu – oczekujemy wielkich piorunów, wielkich widowisk, tymczasem niczego takiego nie możemy się spodziewać – w końcu nam się nudzi, w końcu opada ekscytacja i co nam zostaje dane..? Krople. Jedna po drugiej otulają ciało i wyciągają z niego ciepło, przywodząc melancholię stanowiącą doskonały łącznik między życiem i śmiercią, ustawiona gdzieś pomiędzy, nie dotykająca żadnej z granic... Zupełnie jakby sama była granicą. Nie chciałbym Cię skłamać, Przyjacielu, lecz nigdy tego listu nie dostaniesz. Nigdy nie nazwę Cię też "przyjacielem"... Jednak zapewne kiedyś dowiesz się, że w tym całym bałaganie, gdzie nieczyści łączą się z czystymi, a armia Voldemorta wyciąga swe skrzydła w przód, pokrywając całą Brytanię (pożerają ją jak Kruki nie mające umiaru w szarpaniu padliny), jestem jeszcze Ja. Nie żeby obchodziła mnie specjalnie ta potyczka – kiedyś może i miałem wielkie, ambitne plany, by ruszyć na pomoc Wyspy, ale jakoś mi przeszło – piękny egoizm, prawda? Przecież ta wojna jakoś dotyka mojego światka, w którym noszę miano dumnego Władcy Nocy, ale jakoś... dumy we mnie brak. Choć nie, wybacz – dumę posiadam, ale zewnętrznie dumny nie mogę być. Uciekam przecież lepiej od niejednego skulonego psa z wiedźmami dręczącymi mą jaźń, Cieniami i przyjacielem-Bestią, o którym pewnie swego czasu też się dowiesz, a teraz siedzę, zapełniam ruszem pergamin listem, którego nie dostaniesz i staram się skupić... Staram się skupić na tym, czy ja to nadal "ja". Czy w ogóle jestem. Nie oczekuję, że zrozumiesz, sam tego nie rozumiem, sam się z tego śmieję pod nosem – wielka, zabawna drama, szopka na kółkach...
Przez ostatnie dni nie było mi jednak do śmiechu.
Te moje Wiedźmy, który tańczą w moim jestestwie – nie potrafię się ich pozbyć, nie wiem nawet, czy bym chciał – przyzwyczaiłem się do barw upadku i do spacerowania po samym dnie, tutaj mi dobrze – mogę zwiedzać już wszystkie schodki... Tymczasem w pewnym momencie zobaczyłem Świetlika. Rozumiesz, jak to potrafi zwieść? Ja, Władający Ciemnością, Ja, Nieśmiertelny Syn Baltazaara, tego przeklętego, pojebanego wampira, który nawet po śmierci śmieje mi się w twarz i udowadnia mi, że niczego nie potrafię osiągnąć, że wszystko, czego dotykam, to jedna, wielka porażka – JA, zwykły uczeń, Krukon z VI roku, wsłuchujący się w deszcz bębniący o szybę... Ten "ja" został zaklęty blaskiem i zabłądził w miejscu, po którym poruszał się, zdaje mi się, od wieków – ten "ja" zabłądził przez Ciebie. Przez to maleńkie światełko, delikatne, ale odcinające się na tle przeklętej czerni, jakby chciało pokazać jedyną prawidłową ścieżkie w Dolinie Ponurych Upiorów. Przez jedną taką chwilę widziałem tego Świetlika... Potem zniknął. Pewnie schował się w trawę... Sądzę jednak, że to ja go stratowałem, gdy biegłem na oślep, zbyt poddany panice i zwierzęcemu intynktowi, nie wiem już sam, czy bardziej wpojonemu, czy bardziej nabytemu – zostawiłem go daleko, daleko za sobą – już mnie nie śledzi. Prawdopodobnie mogę spać spokojny – zbłądzenie jednak nie zostało naprawione, nadal jestem na jakiejś nieprawidłowej ścieżce, która karze mi pląsać w pozorach rzeczywistości – wiesz, to w sumie nie jest tak źle – w Tej książce Pozory dotykają Waszego pojęcia prawdy. Rozumiecie? Prawdy ludzi "normalnych". Oooch, nieee, ja też się mam za normalnego... Ja jedynie oceniam siebie i świat wokół własnymi normami, kompletnie różnymi od norm ogółu społeczeństwa. Chyba jakiś rodzaj grzeczności nie pozwala mi go określić mianem "dałnów". Tak, z pewnością to grzeczność... Znajdują się tam jednostki ciekawe, które zachwycają inteligencją, z którymi zawsze miło jest zamienić parę słów, ale to, że się w szary tłum wtapiają, nie znaczy, że od razu "stapiają" – mogą z niego wysunąć się w każdej chwili...
Tak właśnie poznałem pewnego Smoka.
Nie chcę Was smucić, ale bajeczka o Czystych, Nieczystych, Wielkim-Popierdolonym-Dowódcy, Świetliku i Smoku nie ma szczęśliwego zakończenia. Ach, zapomniałem w tym wszystkim o sobie, no jasne, a to przecież o sobie głównie powinienem bajać... Uznajmy, że nadal jestem Cieniem, dobrze, Przyjacielu? Że jestem tym Cieniem, który jest obok i pomoże Ci, jeśli upadniesz, ale nigdy nie dotknie, pomimo twym oczekiwaniom. Może nie chcesz mnie już widzieć? Biorę tą możliwość pod uwagę – zatyka ona nos, gardło, zmusza do nauki nabierania wdechu i na nowo pozwala doceniać wartość tlenu i chłodnego, rześkiego powietrza witającej się wiosny – zawsze pozwalałem wszystkim znikać, czekałem wręcz, aż to zrobią, więc wiesz co..? Ciebie porwę spowrotem. Jeśli masz zostać zniszczony, to tylko na moich oczach. Jeśli masz zostać złamany, to tylko na moich oczach. Jeśli masz zaznać szczęścia, to tylko... na moich oczach.
Egoizm.
Czuję, jak ta trucizna mnie oplata – proszę, proszę, sądziłem, że jestem jedynym paskudnym Szerszeniem w okolicy, tymczasem Ty wcale nie jesteś lepszy – Ty, któremu nie ufam, Ty, którego nazywam Przyjacielem w jakże tragi-komicznej formie. Uzależniłeś mnie od siebie. Jesteś z tego dumny?
Wiecie, jeśli świat jest stworzony przez trójkę pierwszych bohaterów (gdzie dwóch to bohaterowie zbiorowi), to w takim razie trzech ostatnich staje do nich w opozycji. Jebani protagoniści. Idziemy w swoją stronę – tam czekają na nas pola, łąki i nieskończoność błękitu nieba – jakże nie wyruszać w podróż i nie dać się poprowadzić w nieznane temu pociągowi, do którego Nas wciągnąłeś i wręczyłeś mi bilet na niekończącą się przejażdżkę? Żałuję, że z niego wyskoczyłem... czy więc pozwolisz mi wrócić? Spójrz, macham do Ciebie, wiem, że Świetlik i Smok to Ty, wiem, że mógłbyś przewrócić oczami, wiem, że ze świarami... kartka została tutaj tak mocno pomazana, że nie sposób było odczytać dalszej części myśli przez parę linijek
Piszę.
Muszę pisać, muszę bardzo dużo pisać – słucham miarowego grania, stuku-stuk, stuku-stuk – znów myśli mi zaczynają pierzchać we wszystkie strony, znów czuję te niedobre dreszcze – nie martw się, od tego jest noc, bym mógł wyznać Ci wszystkie moje grzechy, właśnie dlatego jest teraz czwartanad ranem – Ty pewnie śpisz, ja piszę list, nie pierwszy, nie ostatni – to trochę jak rozmowa z moim nie-istniejącym ojciem... Tylko że Ty istniejesz... I nie mam pojęcia, dlaczego akurat teraz Moja Siostra mi o nim przypomniała. Usłyszeliście Ją? Właśnie szepta mi na uszko... Skupcie się... Ten szmer za waszymi plecami, ten delikatny, przenikający skórę dotyk, muśnięcie ledwo karku... To Ona. Taaak, Ona – wielka, kochana, łagodna i zawsze tak samo bezstronna i sprawiedliwa dla wszystkich, jedynie Ludzie (ogólniejsze nazwanie Bohatera, którym są Czyści i Nieczyści) niesprawiedliwie o niesprawiedliwość Ją posądzają... Nadążacie za myślą..? Jeśli nie, to musicie wrócić do kilku zdań sprzed tego aktualne – dopóki nie poczujecie Nocy nie będziecie w pełni zrozumieć, co Wasza prywatna Siostra szepce wam na ucho... Może już wyciąga kosę..? Może już ją naostrzyła..? Może coś Ci grozi, a Ty jedynie ze strachu zatykasz uszy i pozwalasz imaginacji gnać z kopyta do przodu, jak ten Trupioblady koń co zarżał w oddali, ruszasz w ślad za Apokalipsą, ruszasz w ślad za...
To były bardzo ciężkie dni, wiesz, Przyjacielu?
Przecież nie powiem Ci, jak wielkim wstydem jest dotyk przypominający o przedsmakach gwałtu."


Ten tydzień był wyjątkowo ponury.
Pogoda kłębiła chmury w swym epicentrum jak sierści kotów w postaci sierści, zebranych pod szafą, skąd nie chcą wyleźć i zbierają się w coraz to większe kulki – właściciel mieszkania nie jest nimi zainteresowany, ba! - są schowane za głęboko, nikt nie może po nie sięgnąć, więc po prostu trwają tam – trwają i rosną w siłę... Takim wydawał się ten deszcz, na który zebrało się ledwo dzień po tym felernym spotkaniu w Bibliotece, dzień po historii, która zgodnie z modlitwami pewnego Krukona została pogrzebana żywcem w surowym, zimnym kamieniu – wystarczająco ciężaru nosiły barki obu, by jeszcze do niego dokładać, by całkowicie niszczyć to, co zostało między dwoma osobnikami zostało wybudowane – coś, co zdawać się mogło kruche, jednak miało podstawę nie marnego, mizernego krzaczka, a drzewa z prawdziwego zdarzenia, które korzeniami starało się sięgać coraz głębiej i głębiej pod powierzchnię ziemi – tak działo się w sercu jedynego wampira w tej szkole dla czarodziei, nazywanej inaczej Hogwartem. Nie wiem, nie pytajcie, co się działo przez pierwsze dwa dni – Władca Nocy zniknął nawet z mych oczu Narratora, nie byłem w stanie zajrzeć do jego schorowanej jaźni, która zaczęła wywlekać wszystkie brudy na wierzch i bełtać je ze sobą – tak te Cienie, które wymknęły się mu z ciężkiej klatki nie otwieranej już od paru miesięcy, pożerały kawałek po kawałeczku jego mózgu, przeżuwały i wypluwały przed jego oczy, by układać je w najbardziej wypaczone wersje wspomnień – wiecie, gdybyście chcieli wiedzieć, gdzie fizycznie przebywał, to schował się on w piwnicy, w Zakazanym Lesie i tam, wetknięty w chłodne kąty ścian, przesiedział dwie bezsenne doby, w których godziny kompletnie zlały mu się w jedną maź – nie pojawił się na lekcjach, nie zjawiał się na korytarzach szkolnych, a kiedy już udało mu się doprowadzić samego siebie do względnie używalnego stanu, powrócił do swego Dormitorium i z kolei nie opuszczał jego – mieszkał tu sam jeden, nikt nie chciał dzielić z nim pokoju, a i on sam nie chciał – groziłoby to wystawianiem na zbyt częstą pokusę, teraz przynajmniej miał spokój... Zasiadł przy biurku, cały przemoczony – przecież jest wampirem, przecież nie zachoruje, nawet jeśli przez jeden dzień złapie stan przeziębieniowy, to jego organizm natychmiast sobie z tym niewygodnym fantem poradzi, toteż siedział i pisał.
Pisał bardzo wiele – o tym, co boli, o tym, co cieszy, a wszystko ujęte w paranoicznym stachu i ironii, być może bardziej cyniźmie – nie wiem, czemu, nie byłem w stanie sięgnąć go niego ręką i wyrwać mu ten papier, by walnąć go w twarz i zmusić do ogarnięcia się – nie wiem, czy coś by to dało, przedziwna struktura spaczonego umysłu, wolno, bo wolno, ale naprawiała się sama przez siebie – wystarczyło dać mu pióro, ołówke i gitarę, by całatwórczość zaczynała zmywać z niego znaki grzechu, zatracenia i epidemiologicznego porażenia, którą to epidemię podchwycił również Colette – sam nie mógł zarazić, kompletnie odcinając się od szkoły, jednak Warp..? Bardzo ciekawe, co teraz robił – zapomniał tak szybko i rzucił to wszystko w kąt? Nie sądzę.
Wiesz Warp, że człowiek jest odpowiedzialny za to, co oswoił..?
Tak i minęły kolejne dni, a wraz z nimi nadeszła wreszcie upragniona sobota, w którą przecież coś obiecałeś pewnemu Czarnemu Kocurowi, pamiętasz? On siedział od wczoraj i czekał – czekał na szaloną sowę, która przyśle mu jakiś list, siedział nad jeziorem, na tej konkretnej ławce i wpatrywał się w taflę, licząc, że się zjawisz – biernie, biernie, bo przecież zazwyczaj tak właśnie przemykał przez żywot.
Oswojony, Czarny Kot czekał, ale Ciebie nie było.
I nie myślcie, drodzy Czytelnicy, że to oznaczało wielki dramat, łzy, które od dawna nie wypłynęły spod powiek Spektrum Czerni, czy ból.
Skądże znowu!
Sobotni wieczór, chyba tak mogę nazwać ten czas okołogodziny osiemnastej, kiedy uczniowie czmychali na boki, albo byli potrącani przez bardzo wściekłego i niezadowolonego Kocura, choć czy ja wiem, czy był taki wielce niezawodolony..? Mrok, który w sobie nosił, nie należał do tych, co drzemały, jak zazwyczaj – dziś pulsował, pulsował silną energią, która chciała objąć rdzą wszystko, co żywe, co użyteczne, by zakryć jaśniejące pochodnie cieniami, dzięki którym wampirzy wzrok zostanie wyostrzony do granic możliwości – nic szczególnie mającego się do ogółu uczniów, nie bierzcie tego tak do siebie... Ten sygnał był wysyłany jedynie do jednej osoby.
Niema wiadomość: nadchodzę.
Kroki Kota zawiodły jego miękkie łapy, na których poruszał się z typową dla drapieżnika, niewymuszoną gracją i lekkością, a zarazem płynnością ruchów i wrodzoną niemal arystokratycznością – ach, zgubna duma..! Gdyby ktoś potrafił obserwować, gdyby tylko znalazłby się w pobliżu ktoś bliższy, nie widziałby w tym zazwyczaj cicho chodzącym swymi drogami wampirze Sahira Nailaha, a samego Vincenta Nightraya w pełni swego majestatu, z tym spojrzeniem, które przyciągało jak magnes, z tą aurą, która była tak samo przyrównywalna – coś zwierzęcego mieszało się z ludzkimi tonami, nadając całości wybuchową mieszankę – tak, już było okej, tak, już wczoraj choroba umysłu przeminęła i pozostawiła po sobie jedynie to, co zostało napisane, nic poza tym – czarnowłosy odetchnął mocno, poruszając płatkami nozdrzy, kiedy wkroczył do Pokoju Wspólnego Puchonów, odtrącając na bok jakąś niewiastę, która akurat podała hasło i chciała wejść – coś krzyknęła z oburzeniem, ale bez problemu złapała równowagę, dodatkowo przytrzymana przez swoją koleżankę...
Zobaczyłeś go niemal od razu.
- Tomiczny! - Warknąłeś, obnażając kły i napinając mięśnie – warknąłeś? Ba! Krzyknąłeś niemal na cały salon, większość uczniów odskoczyła od Ciebie automatycznie i nie stawiali większych oporów, kiedy rzuciłeś się gładkim ruchem do przodu, by sprężystym krokiem pokonać odległość dzielącą Cię od wywołanego osobnika, którego zaraz złapałeś za ramię i pociągnąłeś na sobą, nie zauważając nawet min jego kolegów. - Idziesz ze mną. - Obwieściłeś bez pardonu – ledwo go złapałeś i od razu ruszyłeś w kierunku wyjścia z pomieszczenia – chyba ktoś złapał Puchona, albo Puchon sam zaprostestwoał, bo nalge poczułeś opór – automatycznie obróciłeś się z uniesioną różdżką wycelowaną w "kolegów" Warpa. - Przykro mi, Colette nie ma dzisiaj dla was czasu. - Syknąłeś lodowatym tonem, w którym zaklęty był ten nieziemski, przenikający do samych trzewi spokój, o wiele gorszy od jakiegokolwiek krzyku.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 2:49 am
Ta cała sytuacja przekraczała jakaś niezrozumiałą barierę, o którą Col jeszcze nigdy wcześniej nie uderzył, nie musnął jej nawet ubraniem; nie chciał, nie zamierzał, bronił się przed tym rękami i nogami... a jednak. Nadział się na nią tak, że jakaś część, którą wgniótł, końcówką wbiła mu się w ciało i ciepłą posoką zalała cały mostek. Bolało... oczywiście, ze bolało, nie miał nawet czym zatkać dziury i tak się wykrwawiał. Bolało, kiedy zbiegał po schodach w dół do lochów, bolało, kiedy zrzucał szatę i torbę na podłogę dormitorium, bolało nawet kiedy leżał w bezruchu i dla spokoju udawał chorego. Cóż to w ogóle był za żart?! Wcale nie musiał... był chory, ale objawy nie zamykały się w katarze, gorączce, a nawet w wymiotach. Zaledwie w okresowym przyciskaniu ukochanych osób do brudnej podłogi i molestowaniu ich. Tak, molestowaniu; należy nazywać rzeczy po imieniu.
Tak strasznie się bał, że to się kiedyś może właśnie tak skończyć... Zawsze miał wrażenie, ze wszystko będzie w porządku, wystarczy... cśśś... siedzieć cicho, nie wychylać się, aprobować piękno, które nie było dla niego ze stosownej odległości. Nie podchodzić, nie kierować wzroku tam, gdzie nie wolno, rąk pod spód pewnych zakazanych barier i trzymać prawdziwe, głębsze uczucia schowane za plecami. Mógł to przecież pociągnąć, wytrzymać, był przecież taki silny; nie mógł okazać słabości i zrezygnowania; pozwolić porwać się jak zwierze. Taka pewność pozwalała mu okłamywać rówieśników, rodziców, siebie. Może nawet trochę Sahira... do dzisiaj. Przez to naprawdę mógł udowodnić światu, że nie trzeba o leczyć ani nigdzie zamykać, może żyć normalnie! Po raz kolejny: ...do dzisiaj. To było jak przejażdżka po piekle: zapętlone obrazy z biblioteki atakowały go pod kołdrą ze wszystkich stron jak wrony i nie przynosił radości. Ani satysfakcji. Ani podniecenia. To było okropne, w świetle następstw i zgniłych owoców, jakie dało, Colette jawił się samemu sobie jako... potwór. W odróżnieniu od Sahira, który był bestią.
Pomiędzy tymi dwoma upiornymi ewenementami kryła się subtelna różnica: bestia nabierała złych nawyków poprzez doświadczenia albo otoczenie, rosła w siłę dopiero z czasem, zbierała w sobie niechęć, pociąg do zemsty, szorstkość; ale mimo wszystko nie była kiedyś taka. Natomiast potwór od samego początku był czymś toksycznym i zamiast próbować odciąć ludzi od swojego wpływu, wtapiał pomiędzy nich i żerował jak pasożyt. Colette już urodził się zepsuty... Zgniły Chłopiec. Musiał się z tym w końcu pogodzić i możliwe, że musiał... zacząć się leczyć?

I am a prince and I live in a ship and I aim my rifle and I shoot from the hip
And I have a friend I pity quite a bit
She said, “Grab your gun, let's have some fun, share with me your perigees
I have responsibilities, I cannot run!
I do not wish the death of any living thing,
I might be a killer but one day I shall be queen
and put an end to slaughter, but until then I'm keen
on staking claim to land and sea and everything between.”


Bał się tego owszem: bał się szpitala z ludźmi obłąkanymi równie lub nawet bardziej niż on, tkwiącymi samotnie w pokojach, w warunkach przy których nawet więzienie o zaostrzonym rygorze było złotym pałacem. I co by mu robili? Terapia zdjęciami, jakie miałyby wybudzić jego pociąg do kobiet? Prozac? Terapia grupowa? Elektrowstrząsy? A może był już przypadkiem beznadziejnym i pozostawała lobotomia...? Pewnie jakby ordynator usłyszał jego historie i te, na które targnął się naprawdę i te, jakie pozostawały w jego głowie, to Warp miałby dach nad głową już do końca życia. Przynajmniej tyle dobrego...
Albo tyle złego.
Miał jakiś ratunek? Jakikolwiek? Mógł się dalej ukrywać, ale sprawy zaszły za daleko, co jak kiedyś natrafi na kogoś słabszego? Przyniesie hańbę i sobie, i rodzinie... dla chwili uniesienia, egoistycznie nie rozpatrującej dobra drugiej jednostki, nawet tej, którą trzyma się w ramionach. Może został Bóg...?
Bardzo dawno się nie modlił. Znał formułki przynajmniej pięciu podstawowych paciorków, ale te rymy zawsze brzmiały dlań idiotycznie,a to w końcu była rozmowa ze Stwórcą, czyżby on nie potrafił porozumiewać się normalnym dialogiem? Czy też szastał heksametrem... to było idiotyczne. Był środek nocy, wszyscy dookoła spali, najbliższy sąsiad właśnie z kocim pomrukiem przewracał się na drugi bok, a ktoś z drugiego końca komnaty burczał coś pod nosem. A Col nie spał; klęczał przy swoim łóżku, z łokciami opartymi o uginający się materac i splecionymi dłońmi, przystawionymi do twarzy tak mocno, że kostkami odbijał czerwone ślady na czole. To chyba nazywano żarliwą modlitwą... Był grzesznikiem – owszem; odwrócił się od Ojca -całym sobą; ale pamiętał z lekcji przypowieść o synu marnotrawnym, że Pan cieszy się, biorąc ich w ramiona, nawet bardziej niż obecności dzieci, które go nie opuściły. Może i na niego spłynie ta minimalna łaska... może oczyści umysł Puchona, który teraz oblepiała smoła poczucia winy. Ciągnąca się, skapująca na dno świadomości i powiększająca raz po raz bagno, które tylko czekało na kolejnego głupiego, jaki nie patrzy pod nogi. Chciał być zdrowy.... osiągnąć jakąś nirwanę w swoim życiu, odsunąć płytkie potrzeby, zaprowadzić harmonię po burzy i wichurze, które załamały kolumny jego jestestwa i runął po niej na ziemię. Powoli: najpierw na kolana, a potem na twarz. I został tam sam, gotowy gnić i usychać, a potem zamienić w kompost.
Sam był sobie winien.

I played a game with eleven fools who told me not to break the rules.
But when have angels ever helped me yet?
And magic isn't real and anyway it doesn't matter,
'Cause no matter what I conjure it could not help be me deflect
The angry death of every hopeful thought
That I might be a lover or a fighter that I’m not
In someones spider web or net I could be caught
But I'm too bitter, better off alone, guess I forgot.


Powinien się uczyć od szkolnej bestii tego, jak się traktuje ludzi. Ha... haha... może wtedy byłby roztropniejszy. Bo ileż zaskakującej różnicy było w tym, jak Sahir go dotykał... za każdym razem delikatnie, nawet wtedy, kiedy ustawiał go sobie do ugryzienia. Za każdym razem to były nieśmiałe, rozpalające muśnięcia, delikatnie wpleciona między nie adoracja. Wtedy nawet dwie wpatrzone otchłanie przestawały być takie chłodne...
Co on najlepszego zrobił...
Colette nie potrafił tak? Już raz zobaczywszy, że nie został odepchnięty, już nie potrafił wysilić się na delikatność? Zwolnić, poczekać, zadbać? Nie, kurwa...?! Nie. Musiał wraz z okazaniem słabości wobec własnych potrzeb, jednocześnie pokazać siłę w postanowieniach. Mógłby rozegrać to inaczej, to oczywiste – mógłby przypiąć się łańcuchami do ściany, założyć sobie grubą obrożę, ostry kaganiec, raniący chętne do gryzienia zęby i dziąsła; oraz zasłonić oczy. To zniwelowałoby niebezpieczeństwo... Szczęk okowów mógłby utwierdzać wampira w fakcie, że był bezpieczny. A obmierzłemu, spętanemu Smokowi wystarczyłoby trząść się tylko pod tym łagodnym dotykiem; życie już i tak bardzo dużo mu w ten sposób dawało. Ale co to miało teraz za znaczenie? To koniec.
...Sahir nie zasługiwał na to, co się tam stało.
Przeprosiny, jakie zgotował mu potwór też nie były specjalnie wyjątkowe. A należało przeprosić i podziękować; za grę i szybką, choć krótką przejażdżkę, która nawet jeśli rozpalała zmysły, to w końcowym odcinku zamieniała szemrzącą w żyłach krew w kwas. Miał mu tyle do powiedzenia, jeszcze pomimo wielu rozmów tyle tematów chciał poruszyć... wielka szkoda. Ale na rozmowę nie było już miejsca, nastał moment, w którym nawet otchłań nie chciała patrzeć w Colette. Kawałek pergaminu, niebieski atrament i wdzięcznie poruszające się pióro, nadawało się na idealny nośnik informacji. W końcu... zawsze w słowie pisanym zawierało się stokrotnie więcej emocji niż w rozmowie, staranność w doborze słów zawsze była większa... wszystko było lepiej. Gdyby tylko pisali do siebie listy, nigdy nie doszłoby do tej piekielnej tragedii.
Pergamin wyprostowany, oświetlony przez księżyc wpadający przez okno, kałamarz otwarty, pióro zanurzone i... co? Co miał mu niby napisać? Że jest słaby? Że dał się porwać chuci i... na Boga w takim świetle to naprawdę był gwałt. Traktowanie Sahira jak przedmiotu, jak własności, porywając się na przeciwnika z pazurami, które mimo, iż nie zamierzały go zabić czy przebić na wylot, to zamierzały zedrzeć ubrania i zrobić może nawet o wiele, wiele gorszą krzywdę. Miał wyjątkowo głupią i dziewczęcą potrzebę oparcia teraz ciężkiej głowy o Jego pierś. I tylko tyle! Albo i aż tyle; po prostu czuł się ciężko, zostawiony w tej matni sam, nie miał już w skrzydełkach siły, żeby unosić się ponad trawę i wskazywać drogę. Dlatego zamiast ziścić tę naprawdę niewinną i ostateczną prośbę, leżał teraz z policzkiem na chłodnej ziemi i z tej perspektywy, postukiwał w zamyśleniu o pergamin, zostawiając na nim coraz większe kleksy.
Nici z listu.

So what do you want me to say?
Sorry?
Should I apologize, when you ignore me?
I didn't ask to be right or to be lonely
Or to be hatched into an ugly story.


Padało cały czas, zupełnie jakby pogoda idealnie dostosowywała się do nastroju Warpa; albo to ten po prostu lubił być sobie raz na ruski rok pępkiem świata dookoła którego wszystko się obraca. Nie zasypiał już w losowych miejscach, lista z jego tymczasowymi sypialniami gdzieś zaginęła, chodził na lekcje, nieszczególnie biorąc w nich udział umysłem, a tak, to snuł się po korytarzach jak poranione zwierze, obijał się o ściany i uczniów oraz dokarmiał wymęczony organizm pierwszym, lepszym pokarmem, jaki mu się nawinął i nie wymagał specjalnego przyrządzania go. Głównie były to proste kanapki. Nigdzie nie widział Sahira. Wampir znikł jak kamień w wodę; jeszcze pół biedy, gdyby po prostu unikał Coletta, ale Puchon nie widział go nawet na lekcjach – to działało jeszcze bardziej przybijającąco Dzień po dniu było jakby gorzej i słabiej, bo nawet jeśli Nailah lubił chadzać własnymi ścieżkami, uciekać ze skupisk ludzkich, z jasnych przyczyn nie brał udziału w posiłkach oraz ponad wszystko kochał spokój i samotność, to nadal.... nigdzie go nie było. Zawsze wydawał się mieć wszystko konkretnie w dupie, pokazywał wręcz ostentacyjnie łatwo mu było położyć swoją obojętność na dowolny temat i przejść z nowymi doświadczeniami do trybu normalności. W tym przypadku tak nie było... i niezależnie ilekroć Colette na lekcji dyskretnie się obracał, zerkając na części ławek osadzone w mniej oświetlonych miejscach, miejsce zawsze było puste. I tak cały tydzień. Matnia robiła się coraz głębsza a poczucie ciągłego echa własnej destrukcji narastało w głowie i wprawiało w wibracje powietrze dookoła.

So here I am, respectfully and royally destroying
Any chance of getting back on your good gills
And I don't want to be hurtful but if yellows the new purple
Well then bleeding's the new breathing, don't you think I will!
I used to wish the death of every living thing
I might be your killer but you'd never be my queen
So put away your laughter, pack up your hopes and dreams
I'm done with black back-handing and red pandering, it seems.


Może to i dobrze, że go nie spotykał? Może to wszystko rozejdzie się po kościach jak czarna polewka? Co by zrobił jakby zderzył się z nim na korytarzu? Albo dostał go jako parę na ćwiczeniach? Uwarzyliby wspólnie najskuteczniejszy Wywar Żywej Śmierci na świecie – to byłoby pewne. Rozmowa, kontakt i bliskość byłaby obarczona tymi utopijnymi „wspomnieniami” o których mówił Sahir, jakie teraz były jak szpilki. Gorzej... kołki! Uniwersalna broń i na ludzi, i na wampiry.
Tym bardziej Colette nie myślał nawet o sobotnim spotkaniu w Hogsmeade – to było absolutnie wykluczone, niewykonalne, nieodpowiedzialne, poza schematem, bezsensowne, nieodpowiednie, doszczętnie zepsute i zniszczone ...bardzo chciał iść. Ale jedyne jak to widział, to kilka godzin sączenia kremowego piwa w ciszy, która uczyniłaby go jeszcze bardziej samotnego niż lata spędzone w wymarłym mieście. Godziny spędzone przy obojętnej, skrzywdzonej Otchłani, jaka co rusz domawiałaby kolejny i kolejny trunek, byleby mieć dobry i niepodważalny argument, by nie otwierać ust do rozmowy. To było zrozumiałe, wszystko było zrozumiałe. Polak zresztą robiłby dokładnie to samo; pomimo mnogości tematów i spraw do wyjaśnienia, nadal wewnętrznie czuł, że taka szczera rozmowa nie sprowadziłaby na nich nic dobrego. Wspomnienie z biblioteki było jak zaropiałą rana, wiadomo, że jeśli nie chciałoby się, by wdało się weń zakażenie, należało ją oczyścić, ale to z kolei przynosiło niezmiernie mocny ból. Równało się otwarciu śmierdzącego rozdarcia, całego lepkiego od limfy i ropy koloru obrzydliwej, gęstej żółci, jaka odkrywała poszarpane, gnijące mięśnie i na nowo rozrywała ledwo zlepione strupy. Ciekła prawie czarna krew, zakażenie rzuciło się na świeże rozerwania, bolało coraz bardziej i nigdzie nie było ani opatrunku, ani alkoholu, ani nikogo, kto potrafiłby cokolwiek z tym zrobić. Można było tylko w rosnącej gorączce patrzeć jak rana otacza się coraz bardziej czerwony, piekącym zapaleniem, jak woalką... albo jak żyły robią się coraz widoczniejsze, czarnieją prawie, dzień pod dniu i ciemna trasa w ciąż rośnie – to właśnie było zakażenie i obumieranie... jeśli dojdzie do serca, to zapanuje wieczna Ciemność, a niewiele już zostało czasu.
Dokładnie tak teraz wyglądała przyjaźń Colette i Sahira. Brawo Tomiczny. Brawo.

That I am just pathetic, I won't be overlooked
I'm past the point of fishing to get back upon your hook
I've made a manifesto, I've been bested by a crook, but never more!
I'm planning on reclaiming what he took...


Minął długi czas, zapanowała sobota, mniej wilgotna na zewnątrz ale nadal nieprzyjemna, zaganiająca uczniów do siedzenia w ciepłym zamku, przy rozpalonym kominku, żeby wspólnie dyskutować, uczyć się, pielęgnować umiejętności magiczne a nawet korować lekko nadwątlone zdrowie. Jak dotąd nikt nie zaczepił Warpa, nie wyzywał go, nie wypytywał o bibliotekę, więc najwidoczniej dopisało mu szczęście. Niepełne.
Starał się jakoś przejść z tym wszystkim do normalności... po Sahirze nadal nie było ani śladu, a on sam już wrócił do formy po utracie krwi. Problem w jego aktualnym braku energii tkwił raczej w podświadomości. Mimo to starał się robić coś konstruktywnego, ale nie wymagającego od niego specjalnych nakładów kreatywności – siedział i czytał książkę do Transmutacji. Uciekał od rozmów, od grania w bierki, szachy (ich, to miał już kompletnie dość), albo od przerzucania się niegroźnymi zaklęciami. Wybrał spokojne strawienie wolnego czasu w postaci garbienia się nad tomiszczem na swoich kolanach, siedząc po turecku na największej sofie w Pokoju Wspólnym, z kubkiem.. kubasem gorącej czekolady w dłoniach. Czuł, że coś go bierze i wolał zwalczyć to już teraz, zanim i odporność wbije mu sztylet w plecy i zmusi do pełnowymiarowej stagnacji w łóżko. Chciał tego, ale nie mógł kompletnie uciekać od relacji międzyludzkich, bo co...? Bo było mu tak cholernie źle?! Zaraz ludzie zaczną pytać, a on będzie topił się w matni kłamstw i zmuszał do wymyślania barwnej i wzruszającej historyjki, która nigdy nie miała miejsca. Nie... chciał tu po prostu siedzieć i od pół godziny czytać non-stop to samo zdanie. W tle jedynie słysząc co nieco z normalnego świata.
Miał głowę zwróconą bardziej w stronę kominka niż reszty pokoju, dlatego nie aktualizował nawet w głowie stanu liczbowego jego towarzyszy i towarzyszek dookoła - co chwila ktoś wchodził i wychodził, wpuszczał chłodny powiew z piwnicznego korytarza i znowu był spokój, a wdzięczny ogień natychmiast wyrównywał różnice temperatur. Dopiero kiedy wrota zostały otwarte na oścież na czas dłuższy niż to absolutnie konieczne, ogień zadrżał trwożnie na drwach, mocniej się do nich przytulając, chłód nie tylko pod względem temperatury przetoczył się przez komnatę, a rozmowy i śmiechy zamilkły jakby ucięto je nożem. Wtedy Colette ten pierwszy raz poczuł jak coś układa mu się miękko na ramionach, zimne i śliskie dłonie śmierci. Ale dopiero ryknięcie od strony wrót sprawiło, że oparzył się czekoladą w język, a ogromna książka zsunęła mu się z kolan i pacnęła na podłogę. Odwrócił się od razu i dla bezpieczeństwa odłożył kubek na stoliku tuż obok. Sahir. Stał tam. Po tak nieznośnie długiej przerwie... przyszedł do niego, powinien się cieszyć. Wiec dlaczego tego nie robi...? Bo widzi te płonąca, ziemną aurę, jakiej macki ślizgały się po ścianach i maniakalnie szukały pokarmu. Wampira otaczało coś cholernie niedobrego, co sprawiało, że Puchoni odruchowo cofali się o krok, nawet dziewczyna, jaka przed wejście odepchnął, a teraz chciała poinformować, że Krokuni nie powinni tu wchodzić. No śmiało... kto pierwszy odważy się powiedzieć takiemu Sahirowi, że czegoś nie powinien...? Smok? Smoka nie było. Arlekin? Był kamieniem, do cholery. Świetlik? Leżał martwy w trawie. Myszka schowała się w dziurze, królika w końcu dopadły lisy. Nie było już żadnych porównań i metafor.
Teraz był ból w ramieniu miażdżonym prawie jak przez imadło, bo Colette został praktycznie zwleczony z sofy i pociągnięty w stronę wyjścia. Najbliższy jemu kumpel ocucił się i złapał go, starając się jakoś wywrzeć na wampirze wrażenie tego, że Borsuki, mimo, iż noszące sławę najtchórzliwszych domów w Hogwarcie, w grupie potrafiły być naprawdę ciężkie do pokonania. A on właśnie wszedł do ich leża. Było takich paru, którzy na jego różdżkę odpowiedzieli wydobyciem własnej, ale...
- Stop! Do cholery nie tu! - Col zamachał rekami i zwrócił się do kumpla, wyszarpując łagodnie rękę z jego dłoni. - Już okej. Wszystko jest w porządku. Wrócę.. za chwile!
Ciężko stwierdzić, czy usłyszeli ostatnie, bo jak tylko bohater go puścił, to zły charakter natychmiast wywlókł go na korytarz. Szedł szybko, sprawiając, że Puchon musiał praktycznie truchtać i to zgarbiony, przez tę niekomfortową pozycję, do jakiej zmuszał go żelazny uścisk. Owszem próbował się jakoś spokojnie wyswobodzić, opierać dłoń o te jego i odpychając od siebie, czasem nawet wbijając w nią paznokcie. Wszyscy mijani odwracali się z animi, śmiali pod nosem, albo wodzili za nimi wzrokiem z przerażeniem. Czy to kolejna ofiara Sahira?! Co on zamierza zrobić z tym brunetem?! Zabić go?! Zjeść?! Zrobić sobie sznurki na pranie z jego jelit i kolię z zębów?! Okropne! Ale niezależnie do tego, jakie te domysły były absurdalne, nie było w tym nic głupiego i śmiesznego, bo sam nie wiedział, co ten szalony wampir szykuje. Wyglądał na wściekłego, i tak spokojnego w tej wściekłości, że przesuwał się po korytarzu jak taran, zupełnie nie do zatrzymania. Przez Colette chyba tez nie.
- Mogę sam iść... wiesz? Gdzie ty mnie ciągniesz?! Zwolnij no... stop! Cholera jasna, Sahir!

So what do you want me to say?
Sorry?
Should I apologize, when you ignore me?
I didn't ask to be right or to be lonely
Or to be hatched into an ugly story.

To be hatched into an ugly story.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 2:51 am
Start...
Jeden palec dotknął magicznego przycisku, wyłączył tryb czuwania i trwania na wielkim zawieszeniu – była to dłoń pewnego wampira kierowana zupełnie ludzką, która nie powinna nawet muskać czubka jego butów, przecież to rodzaj tych, co winni służyć lepszej rasie w naszej doskonale skonstruowanej chierarchii, a mimo to wampir ten pragnął tego dotyku – ciepłego... delikatnego... Rozumiesz Colette, co to znaczy, czyż nie..? Ty, osoba, które nie zalicza się do gatunku człowieczego, potwór, który przybrał owczą skórę, żeby zmylić wszystkich dookoła – tylko czasem zdradzały Cię zwierciadła duszy... I Sahir wciąż, nieustannie, wyczuwał na sobie ten głód – głód, który w stłumionej, delikatnej formie (znów powtarza się to bardzo ważne słowo, jakie będzie nami kierowało przez cały ten dzień) pląsał się pomiędzy wnętrznościami, oplatał wokół podartej duszy, sugerując jej, żeby podniosła się z pozycji leżącej, żeby uniosła chociaż odrobinkę swe niematerialne ciało – i unosiła. Dostrzegała świetlika pośród traw, który sprowadzał tylko dla niej dziwny, melancholijny spokój, zapewniając, że jest on światełkiem, które nie zniknie, nie dlatego, że nie może umrzeć – przecież jest tak samo kruchy jak wszystkie inne, żyjące poza tymi prywatnymi terenami oplecionymi kolczastym drutem z napisem: "Dno Upadki", gdzie jeszcze światło dzienne, bardzo przez tą Duszę nielubiane, docierało – wolała coś tak idyllicznego, a co wchłonęła w siebie i jego pamięć stała się tak żywa, że nie mogła rozpłynąć się w żaden sposób. Proszę, niech ktoś da mu tabletki, niech ktoś poda eliksir – to wszystko można cofnąć, doprawdy... Przecież On cierpi, cóż więc po blasku? - blask ten zwodzi jedynie, jest ślepym przewodnikiem przy prowadzonym ślepcze, którego nigdy przez las nie uda mu się powieść, równie dobrze więc mogliby się rozejść, byłoby bezpiecznej, żadnemu nie groziłoby wpadnięcie na przypadkowe drzewo (jedna z wizji, o których chcesz zapomnieć), żadnemu nie groziłby upadek na podłogę i nagły skok na głęboką wodę, w której podtapiałyby was fale. Ty topiłeś się najbardziej. Wydaje wam się, że tym Potworem tutaj jest ten, którego tak w Hogwarcie się bano, że to Bestia potrzebuje tabletek..? Może więc rozczarowaniem dla was, mili czytelnicy, będzie, kiedy powiem, że żerbam o tabletki dla Coletta Warpa? Mówiłem dobremu chłopakowi ustami Sahira, którego serce początkowo drżało ze strachu (nie bierzcie tego jako realnego odczucia, to jest tylko piękna metafora tego, co każdy normalny mógłby czuć), że nowa osoba, która zobaczyła koteczka i która do niego podbiegła, jak wielu innych zwabiona magnetyczną aurą drapieżnika (przecież przyciąga do siebie ludzi jak żelazo...), dozna pecha prędzje czy później – widzisz już, co się dzieje? Pojmujesz? Najgorsze jest to, że w to brnąłeś dalej i dalej i nagle różnice pochodzenia, wszelakie bariery społeczne, zostały przełamane – wyłamałeś się z szarości, w którą czarnowłosy nie zaglądał i udało ci się zwrócić na siebie jego uwagę – bardzo wiele nawet tej uwagi... Kocur rozpieszczany coraz bardziej szukał świadomie twego towarzystwa coraz częściej i częściej, nawet jeśli miałby obok siedzieć w milczeniu – jestes pierwszą osobą, z którą tyle rozmawiał i rozmów nie miał dość, nie zastanawiał się nawet nad tym, by milczeć na dłużej, nawet gdy pytania były niewygodne i przed nimi umykał – nie wiem, co to za klątwę rzuciłeś, Potworze rozbudzony przez Spektrum Czerni – czy to mrok cię pociągnął tak mocno do siebie, byś nie mógł mu się oprzeć i zapałał chęcią wolnego opadania, bez skrzydeł, których nie mogłeś rozwinąć ogarnięty rozpaczą i własną słabością? Chciałeś rozmawiać, chciałeś przepraszać, a mimo to nie uczyniłeś żadnego kroku w tym kieurnku – może byłoby łatwiej, gdybyś znał prawdę... HA! Gdybyś znał prawdę... Ja wiem, że większość rzeczy by inaczej wyglądało. Bezpieczeństwo samego Kota stawąło się kompletnie przeszkadzającym czynnikiem, kiedy tylko brało się pod uwagę to, jak mocno cierpiałeś Ty – sam drapieżnik zastanawiał się nad tym – jak się czujesz, o czym myślisz, czy to wszystko znaczyło dla ciebie coś więcej, czy było tylko przygodą? - nie wiedział, nie miał pojęcia, choć analizował miliard razy wszystkie twoje odpowiedzi, zaprzeczenia, moc spojrzenia, ciągle imaginacja podsuwała wizję twej dłoni, w której dzierżył nóż i tylko czekał... Stawał przed tobą obnażony, bez zbroi, z żałosnym spojrzeniem, bo nie wiedział, czy powinien się bronić... nie... bo wiedział, zwłaszcza po tym wydarzeniu z Biblioteki, które czerwoną kreską przecinało jego wspomnienia, że nie chce się wcale bronić. Że chce ofiarować ci swoje dłonie i przyjąć na nie kajdanki – ach, wiedział, że rozerwałby je jeszcze wiele, wiele razy, ale kiedy przez sobotni dzionek sączył piwo pod daszkiem nad jeziorem, wpatrzony w jego niespokojną, kołysaną wiatrem toń, w zasadzie mógł tylko powiedzieć, że... no trudno. Kupi się nowe i kiedy pobiegasz po obcych płotach znowu wrócisz, gotowy do przypięcia smyczy, machając ogonem i miaucząc, oczekując z niecierpliwością, by poświęcić mu uwagę – jak takie małe dziecko, które znalazło fascynującego, starszego kolegę do zabawy ukazującego mu inny świat, bardzo ciepły, bardzo kolorowy... i w którym też drzemało elektryzujące niebezpieczeństwo, łagodne i dobrze skryte, lecz już poznane – miast przerażać... pociągało – jedyne, co smuciło, co drapało wnętrze od wewnątrz, była świadomość tego, że napadów paniki się nie wybiera – bardzo wstydliwych napadów, nie godziło się na nie komuś takiemu, jak ty, tak samo na jakąkolwiek słabość, którą starałeś się zbijać w sobie teraz raz po raz, tratując swoje serce, które zaczęło się odzywać z dna oceanu – posłałeś mu kilka strzał, postawiłeś dodatkowe mury – niech milczy, tylko przeszkadza i wszystko psuje, odbierając zdolność chłodnej kalkulacji, gdy umysł tak się rozgrzewał przez mocniejsze bicie.
Siedzisz więc w miejscu, gdzie nikt nie chodzi, zwłaszcza w tak ponure dni, z kilkoma butelkami pełnymi wody obok siebie i z butelką whiskey w jednej ręce, którą piłeś tak, jak przeciętni nastolatkowie piją piwo kremowe – siedzisz i czekasz, podburzając samego siebie i czekając na odzew od strony Coletta, wiedząc, że nie przyjdzie, że nie napisze, mimo to jak skończony kretyn na to czekałeś, nakręcając się coraz bardziej – to dobrze, bardzo dobrze – czyniłeś świadomą manipulację własnym umysłem, by się ogarnąć i stanąć wreszcie przed Puchonem, który nie odważył się stanąć przed tobą jako pierwszy – był przerażony, wtedy, tam, jak go zostawiłeś w bibliotece, zrobiłeś gówno i to ty byłeśmu winny przeprosiny, nie on tobie, co za mały kretyn... Przecież to ty go odtrąciłeś... Nie w sumie, żeby zbytnio odpowiadało ci tamto wydarzenie... do którego też sam go sprowokowałeś, kusząc jak prawdziwy casanova, zupełnie jakbyś uwodził każdego na rogu – powinieneś był sobie darować, tylko jak zdusić w pełni porywy... serca. No właśnie – serce. Ten chujowy, niepotrzebny organ, który wkurwiał cię niebotycznie, a nie mogłeś sobie go naprawdę wyrwać i wyrzucić w pizdu, nie potrafiłeś też go zabić – nadal wołało do ciebie i przypominało o swojej obecności, choć ostatnimi czasy ucichło na bardzo długo... dopóki nie zjawił się Colette i nie zaczął mieszać w twoim życiu.
Namieszał naprawdę wiele, trudno mi będzie wszystko wymienić, nawet jeśli na pierwszy rzut oka tego nie widać i Sahir Nailah pozostawał wciąż tym samym Sahirem Nailahem (och, szok życia, czyż nie?) - wciąż było wiele rzeczy, które można było odrzucić, poprawić, zmienić, lub uznać, że jest dobrze tak, jak jest, ale to wymaga pracy – długiej, długiej pracy, zaś wszak ta dwójka miała za sobą ledwie parę spotkań – parę bardzo intensywnych spotkań, ale nadal mogli o sobie wzajem powiedzieć tyle, co nic, przynajmniej czarnowłosego ciągle dręczył niedosyt wiedzy i niezrozumienia Smoka Katedralnego... w jego zrozumieniu. Ciężko mi to wyjaśnić – działanie jest podobne do braku pojęcia... motywów, nawet jeśli się je znało i w pewien sposób akceptowało. To jak pytanie "dlaczego "a" jest literą "a", a nie "b"" – czyli rzeczy abstrakcyjne, pozornie idiotyczne, a które miały niepokojącą moc porywania ze sobą całej siły mózgu, na którym się skupiało.
Łyk za łykiem trunek znikał, tak samo jak znikały godziny, aż w końcu zaczęło się ściemniać – minimalnie straciłeś poczucie czasu... I wtedy stwierdziłeś, że masz dość czekania. Znudziło ci się. Nie będzie jakiś małolat tak marnotrawił twego cennego czasu...
Wiatr znów przybrał postać czarnego rumaka, który ruszył do szarszy i obwieszczał swe pojawienie się na zniszczonej szachownicy głośnym tętnieniem kopyt o marmur i dzikim rżeniem.
Nastąpiło użycie przycisku "przewinięcia" w przód.
Start.
Nailah ze spokojem spoglądał na tych, którzy w dłoniach trzymali swoje różdżki, gotowe rzucić w ciebie czar – niech rzucają, co ci zrobią? Rzucą Kedavrą? No przecież, że nie! - to dzieci, których największym osiągnięciem jest rzucenie czaru drętwoty, nic poza tym – dlatego nie bałeś się stawać z nimi w szranki, zwłaszcza w obecności tylu uczniów, gdzie ty nie zawahałbyś się ani przez chwilę z z użyciem czarnomagicznego zaklęcia, jeśli tylko któryś z tych knypków wykonałby nieodpowiedni ruch – szczęście w nieszczęściu (bardziej się przychylałeś o dziwo do szczęścia) Colette uspokoił sytuację i dał się bezproblemowo wyciągnąć z salonu, nikt za nim nie biegł, chociaż wielu się oglądnęło i pewnie teraz wszyscy rozprawiali o tym, o co chodzi, co się dzieje i czy Warp wróci stamtąd żywy – nie byłoby nawet dziwnym, gdyby paru śmiałków za nimi w końcu pogoniło ze szlachetną misją "ratowania przyjaciela", chociaż czarnowłosy nie miał pojęcia, czy ktoś by się na to porwał...
- Takich masz przyjaciół? - Zapytał lodowato; im bardziej Colette próbował wyciągnąć dłoń, tym on bardziej sugestywnie zaciskał palce na jego przegubie. - Bardzo wartościowi ludzie, którzy pozwalają cię zabrać krwiożerczemu wampirowi... - Tak, to był... wyrzut. To był całkowicie realny wyrzut z jego strony, że Smok trzyma się z takimi osobami, które nawet nie szczególnie postarały się dowiedzieć, co się dzieje, upewnić, że wszystko jest okej... bo gdyby to przy wampirze taka akcja się rozerwała, to prędzej wyrwałby z dupy nogi temu, kto z tak szemraną reputacją chciałby od niego Warpa odciągnąć i powieść nie wiadomo gdzie i nie wiadomo, po co... Naprawdę mało by go obchodziło, czy Warp by mu ufał, czy nie, jeśli on nie podzieliłby tego zaufania i uznałby daną personę za zagrożenie dla niego. Lecz to tylko ty – wszak to ty tu byłeś protagonistą, tym złym... Ach, nie, przepraszam. Ty byłeś "zły" tylko dla ogółu – w waszej dwójce to Colette uważał się za diabła wcielonego, podczas gdy ty roiłeś sobie w głowie inne teorie. Wyrzuty sumienia cię przytłaczały...
Poszarpana dusza tęsnikła za świetlikiem i nie mogła sobie wybaczyć, że doprowadziła do jego śmierci.
- Nigdzie sam nie idziesz. - Uciąłeś tonem nie znoszącym sprzeciwu – podchmielenie robiło swoje i dodawało ci sporo animuszu... chociaż wolałbyś być o wiele bardziej nietrzeźwy, bo aktualnie posiadałeś jedynie stan ogólno pojętego "rozluźnienia"... <- napisał narrator postaci, która niczym czołg przedzierała się przez uczniów, gotów zabijać ich spojrzeniem. Dalej nie dopowiedział już niczego – zbliżyli się do drzwi wyjściowych i czanrowłosy bez pardonu, nie zważając na protesty, pchnął je, by wyjść na zewnatrz – nie było widać żadnych gwiazd na niebie, chmury przysłaniały je wszystkie, ale przynajmniej, w porównaniu do wszysktich poprzednich, noc ta była spokojniesza – wiatr nie szalał jak nieujeżdżony mustang pod siodłem jeźdźca i deszcz nie chłostał po twarzy, tym nie mniej – było zimno. Dopiero tutaj czarnowłosy się zatrzymał i zmierzył Puchona spojrzeniem, by go wreszcie puścić i ściągnąć z siebie płaszcz, który mu rzucił, zostając w samym golfie.
- Ubierz się, bo zmarzniesz. - I znów go złapał i pociągnął dalej – bez większych zastojów, ba – mogłeś pomyśleć wcześniej i powiedzieć mu, że wychodzicie na zewnątrz, więc powinien się ubrać... nie pomyślałeś. Nie szkodzi. Tym razem ten uścisk był...wiesz jaki, Warp?
DELIKATNY.
Sahir poprowadził Puchona alejką – cóż z tego, że niedługo wybije godzina policyjna, a bo to wampierz miałby się tym przejmować? - szli dalej, bezustannie, aż skończyła się droga – tutaj musieli kawałek okrążyć, by iść wilgotną trawą, a nie po błocie i kałurzach, aż dotarli wreszcie pod daszek, gdzie leżała torba Nailaha, jego gitara i ognisko płonęło, nieco przygaszone przez brak drwa, które mogłoby pożerwać, a którego kupka, dość spora, na zapas, leżała obok – nie, żeby Nailah planował po Puchona iść – to w zasadzie wyszło całkowicie samo z siebie... W jego kieszeni nadal wisiał list dla niego, który czytał parę razy, nie dowierzają, jakie bzdety tam powypisywał (przecież nie mógł sam przed sobą przyznać się do swych słabości) – dopiero tutaj puścił Coletta i wskazał mu palcem ławkę.
- Siadaj. - Nakazał.
No, gdzie twoja irytacja, Smoku Katedralny? Irytacja i złość?
Zaplótłszy ręce na piersiach i stanąwszy przed Tomicznym bokiem nie miałeś pojęcia, co mu właściwie powiedziec... prawdę? Przecież... nie... co on by sobie pomyślał? Nie, nie, nie... Ale tylko prawda wchodziła w gre – trzeba było wybrać tą odpowiednią...
- Cały dzień kurwa na ciebie czekam! - Wybuchnął nagle po długich, ciężkich minutach, które przeciągały się w całe wieki, a które rozdarł jego krzyk – nawet obrócił się do bruneta i nawiązał kontakt wzrokowy z jego bajecznymi oczętami. - Ja pierdole. - Mruknął i znowu się obrócił, nie potrafiąc tego logicznie ująć w słowa – miał za wielki burdel w głowie. - No dobra, okej... spanikowałem wtedy... zadowolony? Mam dotykową fobię... Moja wina, że cię pokusiłem... Przepraszam... PRZEPRASZAM! - Ponownie nawiązał kontakt wzrokowy, już go nie zruwając. - Możesz mi... wybaczyć?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 2:54 am
Kolejne rozdanie? Nie, to przecież niemożliwe, przecież gra już skończona! A jeśli nie, to jest nie fair, bo Smok tym razem nie miał absolutnie żadnych kart. I na dodatek związane ręce. I nogi. I skrzydła. I oczy. Czas! Moment! Niech to wszystko zwolni do kurwy nędzy, bo prędkość zaczyna wbijać Colette muchy w zęby. Jeszcze kilka minut temu Warp siedział sobie spokojnie na tyłku w cieplutkim, puffkowym kurwidołku, otoczony przez miodowe światło ognia, bawiących się towarzyszy i cieszący podniebienie gorzkawym smakiem gorącego, gęstego napoju. A teraz? Właśnie przez przypadek przydepnął szatę jakiejś Krukonki, ciągnięty przez wampira po parterze. Gdzieś w okolicach Wielkiej Sali. Jej szpetne przekleństwo szybko zakrył typowy szum rozmów i jakieś dziwaczne komentarze, jakie puszczali mijani uczniowie. No i tej jeden komentarz, jaki wy-warczał jego oprawca, po trzeciej rozpaczliwej próbie wyrwania się z okowów dłoni, zacisnąwszy palce tak, że ledwie jednostki siły dzieliły go od popsucia Coletta. Czepianie się znajomych nie było najlepszym pomysłem, nawet w świetle pokrętnego docenienia faktu, że wampir się... martwi? Nie. Na pewno nie.
- Ufają moim decyzjom. - wypalił od razu w ich obronie, bo dobrze widział, że wychylali się jeszcze, jak sięgał ich wzrokiem w lochach i uspokajał ruchami dłoni. - Jeżeli szukasz wojny, to musisz ją powziąć z kimś innym... - sapnął i szarpnął się jeszcze raz, kompletnie niezadowolony z faktu tak ostentacyjnego uwięzienia. I jeszcze wlókł go przez całą szkołę jak trofeum... działało to Warpowi na nerwy, doprowadzało do narastającej wewnętrznej furii i... i... zaraz... Cały tydzień chodził osowiały, nawet jak okazało się, że współlokator podczas małego pokazu sztuki płomienia, spalił mu najdroższą z książkę, nie poruszył nawet powieką. Był tak zobojętniały na wszystko, że dorobił się tymczasowej ksywki – Ameba. Chciał zrzucać to na odmóżdżenie związane z nawałem nauki, ale jego ukryte, obrzydliwe kłamstwo odsłaniała właśnie ta chwila. Nagle zastygłą maszynerię szarpnięto i kopnięto poradnie, żeby od nowa zaczęła działać, a ta z wrażenia po prostu bezrefleksyjnie rzuciła się w sprint i wjebała w ścianę. A teraz leżała na plecach i idiotycznie machała nogami w powietrzu. Dokładnie tak Colette teraz się czuł; nie potrafił się odnaleźć, ale te kilogramowe problemy i skala tego co się dzieje dopiero go goniła, grzmotami opadała na podłogi korytarzy tuż za nim, wybijając nierówne dziury, leje jak po asteroidzie. A potem na nowo podźwigały się ociężale, przesuwały kolejne metry i na nowo przypawały świat Puchona o drżenie w posadach. Były coraz bliżej, ale przez szalone tempo Sahira jeszcze ich nie doścignęły. Zupełnie jakby... wiedział. Albo jakby goniło go dokładnie to samo. Najgorsze był oto, że z każdym uderzeniem rosła trwoga i drżenie ziemi, na której polak o mało się nie potykał, czuł, że to wszystko, zagłuszone przez ostatni tydzień potępieńczo krzyczy, wrzeszczy za jego plecami, rwąc sobie garściami włosy z głowy i już daje znać, ze jak tylko go dopadnie... tylko metr bliżej, jeśli go przygniecie, to po prostu zginie. Ot tak...tutaj. Jak pacynka, której odcięto sznurki. Nawet pchnięte drzwi wejściowe zamku nie zdołałyby zatrzymać tej cholernej burzy. Tak samo jak zimny wiatr, jaki od razu rzucił się na Colette, który na ten uroczy wieczór ograniczył się tylko do jeansowych spodni i cienkiego swetra. Chłód otoczył go natychmiastowo, ale zanim zdążył zaoponować, przypomnieć, że kompletnie nie jest przygotowany na wieczorne spacery; wampir bez głębszego namysłu zatrzymał się i wcisnął mu w ręce własny płaszcz. Co za wariactwo zatrzymali się! Cholera jasna! Goniące ich monstrum, uniosło się ostatni raz, sypiąc na podłogę jej własne odłamki i zawisło nad głowami tej dwójki. Colette zdążył tylko zarzucić podarowane okrycie na ramiona i i ich śmierć zdążyła puścić się w dół by śmiertelny zadać raz. I nic się nie stało. Ledwie twardą krawędzią dotknęła płaszcza i rozprysła się na miliardy połyskujących kawałeczków i Sahir na powrót złapał Cola za dłoń, pociągając go w dalszą drogę. Tym razem wolniej, spokojniej i bez zbędnego bólu.
Co Warp powinien był z tym wszystkim zrobić?! Był kompletnie zdezorientowany, mógłby przysiąc, że coś ich goni, aż obrócił się i wpatrywał w powoli zamykające ramiona wielkich wrót zza których jawił się skrawek krajobrazu kompletnie całych i przetrwałych ten atak korytarzy. A potem wrota trzasnęły. Może oszalał? Złapał wolną dłonią za poły płaszcza tuż pod szyją, żeby osłonić gardło przed chłodem i wpatrzył się w plecy wampira. Chciał coś powiedzieć... może podziękować za ubranie... nie pytał, czy to przypadkiem nie sprawi, że Nailah się przeziębi... można by nawet wstrzyknąć mu AIDS w oko i nie zrobiłoby to na jego układzie odpornościowym żadnego wrażenia, a co dopiero jakaś prosta gorączka i katarek... Ciekawe tylko czy chłód odczuwał tak samo jak śmiertelnicy? Aż automatycznie spojrzał na ich dłonie i wyprostował wolno palce, zahaczając ledwie paznokciem o skórę drugiego ucznia i natychmiast go cofnął, zbaczając spojrzeniem na nierówne podłoże, przesuwając je nawet po gałęziach, mijanych drzewek. Płaszcz był cholernie ciepły, a on nie mógł uwierzyć w to, co się działo i dzieje. Nie miał oporów przed powaleniem Sahira na podłogę, a teraz ledwie muśnięcie wywoływało w nim jakieś dziewicze odruchy – jakby bał się, że jeszcze jedna taka wyuzdana akcja jak ta z palcem sprzed kilku sekund, a wampir się posypie jak porcelana. Dokładnie ten wampir, jaki bez specjalnego wyciłku torował sobie drogę przez Hogwart. Ten czołg. Porcelanowy czołg. Gdyby ktoś widząc Puchona takiego, usłyszał całą tę pierdoloną historykę jaka ich oboje poróżniła, to najpewniej poskładałby się ze śmiechu, a Nailah'a posądził o niesamowicie wybujałą wyobraźnię. A Warpa o nieosiągalne dla kogoś tak wątłego jak on, zapędy.
Było tych kilka razów, kiedy chciał coś powiedzieć, już praktycznie otwierał usta, ale doganiało go wspomnienie żałosnego wywodu, jaki zapodał ostatnim razem i na nowo gasło to minimalne światełko i zasępiał się mocniej. Szedł więc posłusznie... szedłby dalej, nawet gdyby widział na horyzoncie rzeźnie. Poddał się po prostu, nie było smoczej irytacji, ani zdenerwowania, po prostu wspinał się dzielnie za swoim przewodnikiem. Nie miał już żadnych specjalnych względów, po prostu był idiotą. Posłusznym idiotą, więc, kiedy weszli do dobrze znanego mu już miejsca, przyjemnie otoczonego blaskiem i ciepłem ognia, bez słowa i zwłoki po prostu pacnął na najbliższą ławkę, mocniej nasuwając na siebie poły płaszcza i patrząc na nerwowo zachowującego się rozmówcę.
Tak, był mu winien wyjaśnienia; zwłaszcza po tym gwałtownym wyciągnięciu go z miejsca, gdzie wampir nie powinien się pojawiać. I to na oczach innych, zrzucając na niego konieczność tłumaczenia potem wszystkiego, co się działo, i to nie jednej, czy dwóm, ale z dziesięciu osobom... a plotki już same się układały. Zlał to; poprawił okulary i obserwował jak Sahir ciemnieje na tle fajczącego się drewna. I czekał. Nie chciał zaczynać pierwszy... właściwie to nic nie chciał, wszystko, czego się dotykał ze złota zamieniało w gówno. Jeśli przejmie odruchowo władzę nad tym spotkaniem, to ono też się przemieni, więc całkowicie wręczył pałeczkę i berło władzy, a sam odsunął się łagodnie. Smok bez siły ułożył się na boku, odsłaniając miękki brzuch i leżał tak chcąc tylko patrzeć na Kota, który różowym ochłapem szorstkiego języka przylizywał sobie smoliście czarne futerko, jakie zostało brutalnie zmierzwione. A czarnuszek zachowywał się tak, jakby podejmował właśnie bardzo ważne decyzje, gdzieś wewnątrz siebie.
Na pierwsze nie wiedział jak zareagować, poza tym czuł, że to jeszcze nie koniec sprawy, więc nie przerywał, tylko śledził go nienachalnie wzrokiem, zacisnął tylko mocniej wąskie usta po tym wybuchu i usiadł jakoś tak mocniej na twardej ławce. Żar od ognia przyjemnie podgryzał mu ciepłem zmarznięte policzki. Czekał na niego.... ma fobie przed dotykiem.... chce wybaczenia....
- Zostawiłeś mnie tam. - wiedział, że uderzył tymi trzema, krzywdzącymi słowami jak dzwon, ale w ani jedną sekundę tego krótkiego dźwięku nie wkradła się nawet nutka wyrzutu.
I zapadła cisza. Colette odetchnął i nie tyle uciekł, co przesunął łagodnie wzrok na ogień, pozwalając, żeby tańczące jęzory, mieniące się żółcią, pomarańczem, czerwienią, a nawet niebieskim i refleksami, zupełnie pochłonęły jego uwagę. Nie wyglądał, jakby zastanawiał się jakkolwiek nad odpowiedzią. Właściwie to nie wyglądał, jakby miał jakkolwiek podjąć się jej. To nie była najczystsza forma złośliwości, jaka kazała Sahirowi kurwa wytrwale czkać, póki król wielki pierdolony się namyśli.
- Za co ty mnie przepraszasz, kretynie...
Aleś jebnął teraz, Tomiczny...
- Byłem bliski zgwałcenia ciebie w publicznym miejscu, a ty ciorasz mnie jeszcze w odosobniony zaułek z dala od szkoły i pieprzysz głupoty. - mógł nawet zarobić w twarz teraz, nie obchodziło go to. Był opanowany jak nigdy. - Wysyłasz mi sprzeczne sygnały, nie potrafię odnaleźć się w tym kodzie, zwłaszcza teraz; wszystko sypie mi się z rąk i jeszcze upadając na podłogę tłucze na mniejsze kawałki. Próbując to skleić kaleczę sobie palce, przez co na kolorowe puzzle przekłamują krople krwi i już nic do siebie nie pasuje. Kompletnie cie zgubiłem. - pod koniec stwierdził jakby do siebie, unosząc mocniej brwi.
Mlasnął i zaczął szukać jakiegoś guzika przy kołnierzu, aby zapiąć się pod szyję i uwolnić jedną z dłoni od ciągłego przytrzymywania grubego materiału.
- To niezbyt bezpieczne, żebyś tu ze mną siedział, chyba, że masz kajdanki. - jebać godzinę policyjną, obecność alkoholu, ognia i nadgorliwego Filcha. Jebać też Bazyliszka. Tu chodziło o jakiegoś demona, którego Colette miał w sobie zapieczętowanego, a jaki aktywował się za każdym razem, kiedy Sahir się do niego zbliżał.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 2:56 am
Nailah nigdy nie szukał z nikim wojny, jakże to tak, któż to widział, by cienie się buntowały? - była o tym mankamencie mowa w Piotrusiu Panie, aczkolwiek to był wyjątkowo złośliwy duch, który pragnął krzywdy – właśnie, zaraz zaraz, zwolnij nieco – ty niby krzywdy nie pragniesz? Zaprzeczas samemu sobie, co poradzę, wszystko zależy od dnia, w którym go zapytacie – dzisiaj powie, że przecież nie chodzi tu o ranienie kogokolwiek (hahaha, śmieszne), dzisiaj powie, że chciałby być tylko tłem, którego się nie dostrzega, że chciałby zniknąć, ale już za chwilkę w zasadzie, jeśli tylko wampirza krew zabuzuje mu w żyłach, wołana szeptem Luny otulonej hebanem chmur, może nchylić się nad Smokiem i ugłaskiwać Bestię swego wnętrza, która wyciągała po gada pazurzyska, aby wsunąć go do swojej paszczy i zmiażdżyć z przeświadczeniem, iż tylko doda mu to uroku do tego niesamowitego blasku, który wokół siebie roztacza, odejmując zdziwienie, że miał wielu znajomych i wszyscy do niego lgnęli – miał aurę idealnie sprzeczną z tą, która otaczała Czarnego Kota, a mimo to, kiedy znajdowali się obok siebie, nie wyżerali od siebie wzajem energii, znajdując między nimi doskonałą linię, w której się spotykały i miast walczyć, to przylegały do siebie wzajem, dopasowując się, zupełnie jak Ying i Yang – wszak świat nie może istnieć bez światła, a światło nie może istnieć bez ciemności.
Odczuwał zimno jak każdy inny – zimne dreszcze od razu zaatakowały jego skórę i chłód owionął sylwetkę, ale wiedział, że w przeciwieństwie do Coletta nie będzie się męczyć zbyt długo z przeziębieniem i obojętnie, do jakiego stanu by ono nie doszło, zawsze się z niego wyliże – krew w nim miała śpiewać pieśń wieków i nieśmiertelności, nie mogła poddać się w tak młodym wieku i po prostu przeminąć, nawet jeśli on sam by sobie tego zażyczył- trwać! - powiedzieli – trwać i czerpać z życia garściami, dopóki jeszcze nie jest ono nudne, dopóki jest co oglądać i o czym się uczyć, a gdy już dobrniesz do końca, to poznawać czasy przeszłe i przypominać sobie to z początków, co zostało zapomniane – tak miała wyglądać ta droga, czy to więc nie było zbyt okrutne, dać się oczarować śmiertelnikowi, gdy wiedziało się, że nie ma się na tyle silnej psychiki, by zamienić tą osobę w wampira, nawet jeśli między nimi rozgorzeje szalona miłość? Aktualnie jawiłosię to na poziomie dziwnego zauroczenia, potrzeby poznawania, chęci spędzania czasu w towarzystwie tej istoty, ale kto wie, co będzie dalej? Może dwóch mistrzów niszczenia wszystkiego, co wpadło im w ręce, zniszczą siebie nawzajem do takiego stopnia, że nie będzie czego zbierać? Ostatni tydzień niechaj jawi się jako ponury przykład tego, jak łatwo było obrócić w proch misternie budowany domek z zapałek – w przypadku Sahira budował on się sam, w przypadku Coletta z początku były to na siłę stawiane kawałki i ścianki w marach pokuty, jak to on sam uznał... Tylko co chciał odpokutować? I jak wielką w takim razie porażką było to, co w Bibliotece się wydarzyło? Znów mógłbym zacząć mantrę szukania winnych, ale nie chcę, ale tego nie zrobię – lepiej zdrowo spojrzeć przed siebie na temat i miast rozmyślać o tym, kto gdzie zrobił zły krok, spojrzeć na tu i teraz... choć to "tu" i "teraz" wymagało właśnie rozgrzebania tamtej sytuacji, żeby wiedziec, co poszło nie tak i co można poprawić... przecież potrzebne było tu zrozumienie... tylko jak zrozumieć, skoro Nailah uparcie milczał i nie potrafił wydusić z siebie tego, co go ukształtowało i doprowadziło do tego stanu, obojętnie, na jakiej płaszczyźnie by problem się nie pojawił?
Sahir zerwał kontakt wzrokowy po zagraniu tymi ciężkimi kartami, o których jego sumienie grało bardzo głośno – nie wiedział, czemu wtedy uciekł, albo raczej – wiedział – miał wrażenie, że zaraz zacznie tam wrzeszczeć i szaleć, jeśli tylko nie znajdzie się w miejscu dającym chociaż minimum wrażenia bezpieczeństwa, z dala od źródła tego, co... wprawiało w niepokój – wypowiedziane n głos, w dodatku przez samego Coletta, brzmiały jednak okropnie – wbijały igły we wnętrzności i poruszały nimi, by podrażniać, trafiąc w czółe punkty, wrzucały ołów do wnętrza, by dodatkowo cielesność i duchowość obciążyć, puszczając je jak kamień w wodę i pozwalając tonąć – więc toniesz, zgoda, możesz pójść na dno, wszak topielce i tak nie mają szans udusić się bardziej, niż już uduszone są – jedyną groźbą były witające z dna macki czerni, które znowu zapraszały w swe objęcia – macki teraz przyjmowane z pełną świadomością, że się na nie zasłużyło przez bycie człow... wampirem-chujem. Przejechałeś dłonią po twarzy i cofnąłeś się, by usiąść na ławcę naprzeciwko Coletta, po drugiej stronie ogniska, na jej krańcu, by złapać więcej ciepła z ogniska, które teraz dla miłej odmiany zalewało cię falą ciepła – drewniane ścianki i drzewa wokół chroniły przed deszczem i wiatrem – zaplotłeś drżące palce dłoni ze sobą i zwiesiłeś je między udami, nerwowo podrygując jedną nową i zaciskając szczęki – również bez pardonu wchłaniałeś oczyma płomienie, a raczej sam żar łączący się z czernią już częściowo wypalonych, grubych badyli.
Colette miał rację. Jasne, że miał, wiedziałeś o tym, nienawidziłeś samego siebie – dopóki trzymałeś się z dala od każdego wokół, dopóki od siebie odpychałeś i nie starałeś się zbliżyć i nie zaczynało cię wiercić pragnienie "zbliżenia się" (czy raczej po prostu zostania), to było dobrze, nikt nie miał problemów, ba! - ty nie miałeś problemów... Tylko jak wytłumaczyć komuś swoje zachowanie, którego się samemu nie rozumie, bo ma się już tak nasrane w głowie, że stara się tylko jak najbardziej uciekać przed sobą samym, byle zapomnieć i się nie zastanawiać, bo ma się tyle odruchów dziwacznych, że przerażają nawet siebie samego..? I jak to wytłumaczyć, no? I jak powiedzieć: "zależy mi", gdy jutro się powie: "wal się", odwróci i pójdzie w pizdu? Właśnie dlatego tak wszystkich wokół siebie męczyłeś. Dlatego nikt zbyt długo nie wytrzymywał... i po nikogo byś już nie wrócił, pozwoliłbyś, by wasze ścieżki się rozeszły, jednak Warp...
Głębokie cienie rzucasne przez blask z ogniska pogłębiały tylko podkrążone oczy wampira, nadając jego twarzy upiornego wręcz wyglądu.
- Ty mnie nie zgubiłeś, Warp, Ty mnie nigdy nie miałeś. - Znów przeminęły minuty przetkane ciszą, nim w końcu odchyliłeś się w tył, rozplatając palce, by oprzeć się o ścianę za plecami i skierować wzrok na twarz Coletta – twoja duma wołała o pomstę do nieba, a jednak czułeś się tak, jakbyś powinien się wytłumaczyć przed nim i to porządnie – czułeś się tak, jakbyś również go stracił, jakby rzucił stołem, na którym układałeś puzzle, z krzykiem, byś więcej tego nie robił. I ta strasznie wrzeszcząca duma co oczywiście znów z tobą robiła? Nie sprawiała, że chciałeś się tłumaczyć, och nie... chciała pociągać do czegoś zupełnie innego, chociaż wnętrze toczyło krwawe łzy. - Ta, zostawiłem Cię tam. Zabawne, prawda? - Zapytałeś rozbawionym tonem, uśmiechając się lekko, chociaż nie było w tym ironii. Otchłań jego oczu niemal całkowicie wygasła, pozostawiając matową czerń. - Przecież nic się nie stało... Afera z niczego... Jedno nieudane zbliżenie się do siebie na wyższym poziomie. I za co cię przepraszam? Za to, że Cię sprowokowałem do zaczęcia, a potem się wycofałem. - Zamknął oczy, rozłożywszy ramiona w akcie bezradności, wyginając o parę milimetrów wyżej kąciki warg. - Za to, że widziałem, do jakiego stanu Cię to doprowadziło, a jednak zamiast wtedy wziąć za to odpowiedzialność i przyznać się do błędu, to zniknąłem... Za to, że jednak nie daję ci spokoju pewnie też. Sory, Tomiczny, ale nie zamierzam z ciebie zrezygnować. Wolę już czekać aż ewentualnie wbijesz mi nóż plecy z pasji tłoczonej przez twoje żyły, niż wrócić do swego nie-życia. - Och, to dość paskudne, znowu unikasz sedna sprawy, znowu nie wytłumaczysz dokładnie samego siebie – zacząłeś w tym momencie odczuwać wręcz obrzydzenie tym, że nie możesz się zmusić do całkowitej otwartości... I wprost przyznać, że go kurwa lubisz. Tak po prostu. - Znowu za dużo gadam naokoło, no nie? - Odwróciłeś wzrok w bok, zesmutnym, samotnym uśmiechem, tam, w ciemną noc, której "ciemnica" dla ciebie była bardzo względna – przesuwałeś jej kurtyny jak tylko chciałeś, bez wahania, bez zażenowania, wiedząc, że Noc posłucha twych rozkazów.
- Daj spokój, Colette. - Odszukał spojrzeniem jego spojrzenie. - To ja mam żądać od ciebie kagańca,albo smyczy, żebyś mi nie pozwalał uciekać i wkręcać sobie różnych faz?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:00 am
Drewno trzaskało i jeden z większych kawałków, który był podstawą swoistego 'tipi', czyli klasycznego kształtu układania gałęzi, zwalił się rozsypując nieco iskier naokoło, podnosząc gwałtownie wielkość paleniska, sprawiając, że cienie obu siedzących rozmówców zatańczyły na ścianach a potem na powrót osiadły w jednym miejscu. Rozmowa szła nienaturalnie wolno i topornie, jak po gruzie, co nie znaczyło, że nie wciągała Cola, wręcz przeciwnie, wsłuchiwał się i analizował wszystko, co rozmówca mu przekazywał, układał to na odpowiednich półkach i odchodził kroczek w tył, żeby spojrzeć na to krytycznie. Gdyby robił tak z każda decyzja, to ominąłby wielu niepożądanych, pojebanych sytuacji. Między innymi jak ta w bibliotece. Ale nie! Po co myśleć i zastanawiać się?! YOLO.
A teraz nic się nie kleiło, bo żaden nie mówił całej prawdy, przez to za dużo nie rozumieli, nie potrafili odnaleźć jakiejś nici zgodności, ani chociażby smyrnąć się tokami myślenia. Wszystko na opak. Col miał błoniaste skrzydła, Sahir skorupę i oboje kucnęli sobie tam, z wydętymi policzkami i odmawiali wyjścia. Oto rozmowa.
Parsknął pod nosem i pokiwał niemo głową. Tak, nigdy go nie miał Przez chwile mocno chciał, aż za mocno i przez to posunięcie więcej stracił niż zyskał. Podniósł wzrok i spojrzał na twarz rozmówcy, którą teraz gięło dzielące ich, gorące powietrze, które gotowało się tuż ponad jęzorami ognia. Szkoda, Kocie... bo ty Smoka miałeś. Nawet za bardzo.
- Owszem, to bardzo... śmieszna sprawa. - miał świadomość tego, że dobór słów nie był zbyt trafiony, ale co innego mógł powiedzieć. Nie zamierzał robić z siebie ofiary, przewrażliwionej, obrażonej nastolatki. Musiał zająć czymś ręce.... ta cała sytuacja była dla niego zbyt... zaciskająco na gardle.
Rozejrzał się bezradnie i zobaczył chudy, całkiem długi patyk tuż za swoją ławką i szybko wychylił się po niego z jakimś starczym jękiem. Plecy już nie te same, huh...? Świetnie, Col, teraz możesz np. wsadzić go sobie w dupę. Albo w palenisko. I Wybrał opcję drugą, grzebiąc sobie konstruktywnie w żarzącym się drewnie innym żarzącym drewnem.
- Zachowujemy się jak dzieci i robimy dramę z niczego. - wzruszył ramionami bezradnie i pokręcił głową. I nagle ucieszył się, jakby odnalazł w swoim umyśle odpowiedź na wszystkie pytania i chciał już teraz podzielić się nią z kamratem, jaki szukał jej całe życie. - Wiem co możemy z tym fantem zrobić~! ...zapomnieć.
Oto i remedium na wszystko.
- To było głupie, czy aktem wzajemnego wybaczenia będzie niedrążenie naszego zachowania z wtedy i zatarcia tego? No wiesz... nic się nie stało, to był tylko żarcik, heheszki, pośmialiśmy się. - grzebał dalej i brzmiał jakby zaciskał zęby coraz mocniej. - Drewniane miecze nie przebijają pleców, nie martw się. Ale dziękuje, to... całkiem miłe. Tak sądzę.
Powoli zaciskanie ust w poziomą kreskę zaczynało wchodzić mu w manierę, jaka była owocem nerwowego podgryzania spodniej części warg. Chyba się stresował i nie za bardzo mógł nad tym zapanować. Nie chciał nic rozjebać, a stał dosłownie na cienkim lodzie na którym już widział bruzdy. I teraz desperacko, niezalezienie jak niekomfortowa była pozycja w jakiej się znajdował, nie zamierzał ruszyć się nawet o milimetr.
- Nie. Mów dalej... po tygodniu trochę stęskniłem się za twoim głosem i jadowitymi uwagami. - oh, puścił mu oczko i władował swój pieprzony patyk w jakąś szczelinę, z którą znowu się chwilkę szarpał. - Nigdzie cie nie było. Nawet na lekcjach. To przeze mnie, czy po prostu dowaliłem swoje niezawodne trzy grosze do reszty problemów?
Spotkali się wreszcie spojrzeniami na długo. Mój Boże.... nadal był dokładnie taki sam, jak wtedy w bibliotece (no niespodziewane, doprawdy!), smok siedział wpatrzony w twarz okoloną kurtyna czarnych, zmierzwionych włosów i zasobną w parę oczu, jaka akurat dziś i akurat teraz nie pochłaniała całego światła, ale pozwoliła mu igrać na cienkiej woalce, jaką się zakryła. Satynie.
- Nie. - zaoponował tak po prostu na tą śmiałą sugestię. - To żadna sztuka... wypuszcza się rzeczy, na jakich nam zależy. Jeśli wróci – jest twoje, jeśli nie, to nigdy twoje nie było.
Nie, nie miał w planach triumfalnego pokazania Sahirowi, iż wrócił i jest jego, bla-bla-bla. Sahir nie był rzeczą; to już zostało omówione.
- Kagańce i okowy dla dzikiego rumaka? Otrze sobie szlachetną skórę, wścieknie na mnie i odgryzie rękę. Zabrałbym ci całe dzikie piękno, to byłoby idiotyczne marnotrawstwo, a nie zapobiegliwy pragmatyzm. Nie będę robił czegoś, co jest sprzeczne z twoją naturą tylko dla tego, by osiągnąć własne, płytkie cele. - wytoczył kawałek drewienka poza obręcz kamieni, jaka otaczała palenisko. Chyba brał to za osobisty sukces. - Poza tym, postaram się nie dawać ci więcej podłoża do odwalania... faz. Musisz mi tylko powiedzieć jedną rzecz. Albo nawet parę rzeczy.
Stracił zainteresowanie drewienkiem i pochylił się, opierając łokcie o rozsunięte kolana, dla prostej wygody.
- Czego jeszcze tak nie lubisz? Pomimo kretynizmu tamtej sytuacji, wyszedłem tam na idiotę. Nie lubię wychodzić na idiotę, więc odetnę symptomy rozbudzające w tobie paranoje.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:01 am
Mogliby się w sumie trochę podzielić – gdyby to zrobiliby, osiągnęli stopień doskonałości – trochę pewności siebie dla tego, trochę niepewności dla tamtego, ten oddaje swój nadmiar konieczności analizowania wszystkiego wokół, a tamten daje lekkość rzucania się na głęboką wodę. Chociaż... w sumie już oboje to mieli. Potrafili stosować te zamienne, tylko że zazwyczaj jakoś nie wychodziło im to w odpowiednich momentach – budowali sobie takie ognisko, jak to, skupiali na sobie wzajem i pożerali drewno, które ich łączyło i pozwalało nadal roztaczać światło o wiele za szybko... Bach! - konstrukcja się sypała, a ci zamiast zrezygnować z odbudowania jej sięgnęli po badyle parzące dłonie i postanowili pobawić się od nowa – Col wziął patyczek do zabawy w ramach przerwy, Sahir ogrzewał dłonie – zwykłe posiedzenie, zupełnie jakby nic się nie stało, tylko ta atmosfera między nimi była nienaturalna – napięcie wędrowało w górę coraz bardziej i niedługo zabraknie mu skali, choć do wybuchu jeszcze troszkę mu brakowało i nie trzeba było się przejmować, że szala zostanie prędko przechylona – właśnie przez to, że się schowali za własnymi barierami, we własnych kątach i dopóki łbów nie wystawią i będą się wpatrywać każdy w swoją stronę, stawiać na nowo drewienka na oślep, bez komunikacji, to takim sposobem niczego nie uda im się osiągnąć – wyraźnie mocno zarysował się problem tego, co się wydarzyło, a co naprawdę nie powinno być niczym szczególnym... Jednak jest. Jakimś cudem zamienili to w wielki problem, który przeciął łączące ich nici ostrym nożem, pozwalając im teraz unosić się na chłodnym wietrze nocy.
Uśmiech zniknął w końcu z twojej twarzy po odetchnięciu i przymknięciu oczu, kiedy po powtórzeniu twych słów o śmieszności sytuacji przyszło to o zapomnieniu – a jak niby inaczej to zrobić? Oboje nadal w pewien sposób chcieli, ale nie mogli – i tak, słowo "śmieszne" ani trochę nie pasowało do tego, co im się przytrafiło (albo raczej: co sami sobie zgotowali). Tylko czy zacieranie całego zdarzenia naprawdę było jedynym, najlepszym wyjściem? Na pewno zrozumienie i rozwiązanie problemu samo się nasunie, jeśli tylko zaczniecie się ze sobą komunikować ze sobą wzajem i sobie wzajemnie wybaczycie... chociaż akurat ty niczego do wybaczania nie miałeś, widziałeś w tym tylko swoją winę – to bardziej z samym sobą się musiałeś przeprosić i naprawić w swoim jestestwie mnóstwo, mnóóóstwo rzeczy.
- Kurde, chyba dzisiaj nie będę w stanie wyrobić normy tygodnia, jakoś nie jestem w kondycji. - Kącik warg drgnął ci w półuśmiechu – rozchyliłeś powieki, by spoglądać na Coletta. - To było jak krzyk przy śnieżnej górze. Niby nic specjalnego, a lawina gotowa... Musiałem sobie zrobić po prostu parę dni wolnego.
Obydwóch powinno się pierdolnąć w te durne łby, żebyście się ogarnęli, może gdyby taka boska łapa was dosięgnęła, to od razu byście pojęli, że to nie jest koniec świata i wszystko kręci się dalej?
- To prawda... Jest to jednak marne dla mnie pocieszenie, że aktualnie otwarcie się do tego przyznaję, bo czuję się, jakbym uderzył cię w twarz i kazał spierdalać... a ty naprawdę odszedłeś. I wiesz co..? Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek będę żałował, że coś takiego zrobiłem i że ta osoba naprawdę odeszła. - Znów uśmiechnął się sam do siebie, pochylając na nowo do przodu, by z zainteresowaniem przyglądnąć się towarzyszowi, zmuszając swój umysł do oczyszczenia się, by zmył z siebie negatywne przeżycia i wspomnienia tego tygodnia - mocne, dramatyczne, których się nie rozumie, choćby nie wiadomo jak się ich nie próbowało analizować – cóż, może i Świetlik jeszcze nie lśnił, ale przynajmniej Kot na nowo zobaczył, że oddycha – położył się, chciał do siebie przygarnąć to stworzenie... ale bał się, że w swoich nieporadnych dłoniach je zmiażdży. Bał się, że znów zrobi nieodpowiedni ruch, przed którym potem ucieknie, zamiast przyjąć na siebie jego konsekwencje.
- Oł, oł, oł, zaraz zacznę rzygać tęczą, za dużo tego słodzenia jak na jeden dzień. - Ach, dobrze ci idzie. Manipulowanie samym sobą i sprowadzenie się do "normalnego" stanu udawało się w pełni – też nie znosiłeś ukazywać się w takiej żałosnej formie, to było wkurwiające i sam najchętniej samemu sobie przyłożyłbyś w pysk – nie, Nailah nie miał dla siebie żadnych kart ulgowych, może i kiedyś je trzymał, gdy żył użalając się nad sobą i własnym żywotem, aczkolwiek teraz trzeba było iść do przodu – to wystarczyło, by żyć i by coś dla siebie z tego życia złapać. Czy też nie-życia.
Tym nie mniej poruszony temat był naprawdę ciężki. Wprawiał w zakłopotanie swego rodzaju i niepewność tego, czy o takie rzeczy pyta się rzeczywiście wprost...
- Nie przepadam za lochami Hogwartu i mam skłonności klaustrofobiczne. - Odpowiedziałeś wprost, zamiast lawirować. - Chociaż znowu jak mam paranoję to automatycznie uciekam do takich pomieszczeń. - Uśmiechnąłeś się przepraszająco, przechylając głowę na bok, ale ten uśmiech zniknął równie szybko, jak się pojawił, zastępując go... po prostu cieniem smutku i znużenia osoby dawno przez życie złamanej i przekreślonej – chyba nie potrafiłbym wam lepiej opisać wyrazu mimiki, jaki zagościł na wiecznie spokojnej, zdystansowanej facjacie wampira. - A Ty, Colette? Czego się tak boisz? - Nie było dla ciebie żadną tajemnicą to, że homoseksualizm był bardzo tępiony w dzisiejszych czasach, mówiło się o tym na prawo i lewo, zwłaszcza, że ta grupa starała się walczyć o swoje prawa, nawet jeśli narażali się przy tym na ataki ze wszystkich stron – to niemal jak w czasie II wojny światowej, kiedy naziści brali tych, którzy im się nie podobali i rozstrzeliwali ich pod ścianą – tutaj nikt publicznie tego nie robił... ale i tak wychodziło niemal na to samo.
- Kurwa, Colette... Tak strasznie mi przykro... - "Przykro mi, że jestem taki zjebany i nie kopnąłem cię w dupę, żebyś poszedł w pizdu w odpowiednim momencie." Zaśmiałeś się cicho pod nosem. - Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że twoje zdecydowanie mi się nie podobało. - Przynajmniej na początku, dopóki cię nie pierdolnęło to, co, jak sądziłeś, zostawiłeś za sobą i nie pozostawiło na tobie żadnej skazy – ach, ach, jakże się myliłeś... Pozostawiło mnóstwo skaz..! Ale tej się nie spodziewałeś – nie w TAKIM aż stopniu. - Zawsze rozjebie wszystko, co dostanę od życia, taka karma. - Wzruszyłeś ramionami.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:05 am
Atmosfera byłą tak napięta, że w kryzysowej sytuacji Sahir mógłby wpleść ją jako kolejną strunę do swojej gitary. Właściwie to po co przytargał tu swój instrument...? Ponoć czekał na niego cały dzień, na tą obiecaną 'randkę', jaka w obecnej sytuacji byłaby kompletną porażką. Może umilał sobie czas brzdąkaniem...? Co za chora sytuacja, musiał to powstrzymać. Tylko jak miał coś zmienić, nadal nie chcąc wyściubiać nosa zza swojej zasłony? Nie było szans na pójście na łatwiznę... Z jednej strony ta sytuacja wymagała pracy, a z drugiej Col nie wiedział czy Sahirowi w ogóle chce się bawić w takie klocki i rozgrzebywać ten syf. Ta rana już w bibliotece wyglądała bardzo poważnie, to co teraz kryło się pod niezmienianym bandażem było na tyle przerażające, że żaden nie palił się do odsuwania gazy. A zakażenie szło, chwilowo zwolniło, Warp nawet śmiał twierdzić, że się zatrzymało, ale nadal było bardzo widoczne.
Ciekawym było stwierdzenie Sahira o jego fobii przed dotykiem. Dla ludzi pozbawionych tego realistycznego poglądu na świat to niby normalka, w końcu ludzie mieli fobie przed pająkami, przed wysokością, przed zwierzętami, a nawet fobie przed kontaktami fizycznymi na płaszczyźnie bakterii i brudu... tak, owszem, bardzo ładnie. Piątka z plusem, Jasiu. Ale było drugie dno i drugie fobie, te... nabyte, które nie były irracjonalnym, przerośniętym strachem przed scenariuszami, jakie same wciskały się do głowy, jak wizerunek śmierci od zagryzienia przez psa, albo ohydna wizja ośmiu włochatych nóg powoli sunących po skórze. Były takie, które nabywało się przez ludzkie doświadczenia: jak na przykład lęk przed wodą, jaki doznaje każda osoba, która choć raz w życiu się topiła, lęk przed ogniem u światków pożaru i lek przed dotykiem u ofiar...


Nigdy nie pytał o życie Sahira zbyt szczegółowo. Połowicznie dlatego, że szanował jego przestrzeń osobiste i prywatność, a połowicznie dlatego, że ten zawsze się denerwował, kiedy Smok kopał za głęboko. Dziwaczne to było, bo w końcu „co niby się takiego zdarzyło”...?
„...co niby...?”
Z lekkim znużeniem i złością wetknął pałąka w drewniane tipi i zostawił, nawet jeśli wystawał jak szajz i psuł koncepcje. Oto jego artystyczny wkład.
- Rozumiem. Tylko trochę się martwiłem, znowu będziesz miał tyły w zajęciach... - ...no i masz mój zeszyt, cwoku! Nie... daruje mu tym razem, ale przyszłość zarysowuje się w barwach wkuwania i to w trybie tak cholernie nagłym, że już Warpa głowa zaczynała boleć od samej wizji. I tu się rozgrywała prawdziwa tragedija! Młodym czyłowiekiemm był, winien się uczyć, przyszyłość sobije planować, a nie jakieś... miłostki, phy! - Oł, oł, oł. - zmałpował go i zaśmiał się nagle, całkiem szczerze tym razem. - Epicki cios, bez dotykania. Jeszcze brakowało, żebyś pisnął do mnie: „Ty zboczeńcu!” Ha-ha-ha.. tak mi się odwinąłeś, że poczułem to gdzieś w kręgosłupie. - aż odruchowo pogładził się po policzku. - Po prostu... uznajmy, że tak mnie tresujesz. Za każde niepoprawne posunięcie jest szpadel przestawiający mi szczękę... ucieknę z piskiem, to jasne. Ale jak nie wracam, to zawsze można mnie zawołać, błąkam się gdzieś w pobliżu.
Świetlik oddychał i nawet udało mu się powoli przewrócić mizerne ciałko na brzuch po czym raz, bzyknąć miniaturowymi skrzydełkami. Nie przeszkadzały mu włochate, miękkie łapki wraz z aksamitnymi poduszeczkami na spodzie. Tak długo jak pazury miały schowane.
- Cisza. Będę ci słodził ile se będę chciał, nie będziesz mi mówił jak mam żyć! - podjął się tej aktorskiej kłótni i zmarszczył nawet brwi, pozwalając pojawić się między nimi tej śmiesznej zmarszczce. Utrzymał to do momentu tych... trochę trudniejszych zwierzeń; jakoś mimo wszystko było widać po Nailah'u, że nie przychodzi mu to z lekkością. Lochy, a dom Hufflepuff'u, do którego się dziś szarpnął, był w samym sercu....wow. - Ja? A... ah. Cóż... - zaczął podrapywać się po karku i zastanawiać. Nie on nie filtrował swoich strachów i nie wybierał tych brzmiących najmniej głupio, ale naprawdę zaczął się nad tym zastanawiać. Pamiętał, że kiedyś się czegoś bał.... kiedyś...- Ja boje się klaunów. No, może nie do końca tych typowych, tylko w maskach. Trochę jak w teatrze... bardziej przypominających inteligentnych błaznów. Ale z nimi związany jest ten strach który... cholera, ale gębą na kłódkę, jak to komuś powiesz, to cie w lochach za jaja powieszę. Khym. No. I nie będziesz się śmiać! Także... no bo ja nie mogę mieć w sypialni krzeseł. - spuścił wzrok w dół i popukał o siebie czubkami wskazujących palców. - Nie chodzi tu o same krzesła, ale o sam fakt, że jak byłem mały, to miałem gdzieś potwory spod łóżka i z szafy czy garderoby, moja wyobraźnia zawsze prezentowała mi błazna jaki siedział na krzesełku, które zawsze stało naprzeciwko mojego łóżka, bo mamie podobał się właśnie taki układ mebli w moim domu. A on tam siedział i się gapił... - widocznie przeszły go dreszcze i musiał rozmasować jedno ramię. - To chyba tyle. O prześladowaniu i nie-akceptacji społeczeństwa chyba nie muszę się rozwodzić. - tak, homoseksualizm. Trafiłeś w 11-stkę Sahir.
Noc zwierzeń, huh...? Chyba było lepiej... chyba parujący siarką nochal smoka troszkę wystawał zza błony skrzydła, jakie męczyło się już i sztywniało tak osadzone ciągle w pionie jak ogromny parawan. Wychylał się, żeby zobaczyć czy zza skorupy znajdzie wzrokiem chociaż czubek czarnej czupryny. Sahir uczynił już pierwszy krok w naprawieniu tej gównianej sytuacji, przywlekając go tu. Teraz on musi dostawić swoją część drewien, kiedy jego kamrat przytrzymywał własne, parząc sobie palce. Sprawa zmieniła się zresztą zwłaszcza, kiedy doszedł jeszcze ten cichy, acz cholernie wielki, niebotyczny, horrendalny wybuch, od którego nastąpiła twarda cisza, której nie ważył się zakłócić nawet wiatr. Coś lekko szurnęło i Smok zgarnął swoje skrzydło na tył, podnosząc się z miejsca. Colette także.
- To może... rozpierdalajmy wszystko na około, a nie siebie? - jak patologicznie to musiało teraz zabrzmieć, ale co z tego? Patrzył na niego bardzo serio, jakby to było najnormalniejsze pytanie pod słońcem. - Jeszcze mi nie ufasz...? Przecież wiesz, że nie zrobiłbym ci wtedy krzywdy. Wiesz to, prawda? Sam nie wiem co ja chciałem... po prostu cały czas wydawałeś się mieć problem z innymi, z tym, że przynosisz jebanego pecha i zbliżanie się do ciebie jest najdurniejszym, co można zrobić. Chciałem ci chyba pokazać, że jest inaczej, że mogę... mogę sięgnąć nawet ustami twojej szyi i będę nadal żył. Gorzej zrobiło się dopiero w momencie, w którym smak skóry przebił smak krwi. Po prostu.
Zamachał rękami i przeszedł kilka kroków w te i we wte. Co on najlepszego wygadywał?!
W końcu uniósł ręce w obronnym geście.
- Nie... wiesz... pierdole! Jak dotąd ani razu nie byłem z tobą tak prostolinijny i jednocześnie tak skryty jak dzisiaj. Teraz. I wiesz co? Mam dość; potrzebuje alkoholu, którym doprowadziłeś się do obecnego stanu, a przy którym ja zeszmacę się tak bardzo, że będziesz mógł mną zamiatać Zakazany Las. I w czasie picia coś sobie pośpiewamy a ty... nie wiem... wyrobisz swój tydzień, jak Boga kocham, jesteś mi to winien! ...i opowiesz mi nie wiem... Cholera, mamy ognisko, możesz mi opowiedzieć jakąś straszną historię, jaka zmrozi mi krew w dupie. I potem będziesz musiał mnie odprowadzić do zamku, bo przecież sam będę się za bardzo bał. - gestykulował jak szaleniec po energetyku. - Jestem królem hardkorów; jedni opowiadają sobie straszne historie o wampirach, a mi horrory prawi jeden z nich. To jest dopiero moc.
Panie i Panowie... Kotlet wrócił do formy.
- A i jeszcze jedno. - dopowiedział i przesunął się ten spory krok bliżej rozmówcy, żeby pochylić się i po bardzo głębokim wdechu, musnąć niewinnie ustami kącik jego warg. - No to gdzie ten alkohol?!
I już go nie było, zbytnio pochłonęło go zaglądanie pod ławki.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:06 am
To nie byłby taki zły pomysł – ten z zamienianiem strun gitary na atmosferę, która ich oplatała – wystarczyło ją złapać, jestem tego pewien, że przy jej obecnym stanie nie będzie to stanowić żadnego wyzwania – podciąć ją potem trochę i nawlec, pewnie nawet nie trzeba by było jej zwijać – sama by się natychmiast napięła dzięki zastojowi, jaki ciągle zamierał w ich rozmowach. Kurwa, przysięgam, że Sahir się starał, żeby zamiast jeszcze bardziej potęgować nadmiar stałości powietrza, ro rozrzedzać je i rozganiać ciemne chmury, który złośliwie kłębiły się nad ich głowami – na początku to w ogóle nie szło, pomijając to, żeś Coletta tu zaciągnął, żeby móc z nim porozmawiać szczerze w cztery oczy- przecież nie moglibyście się dogadać w zamku, tam wszyskto byłoby oznaczone cenzurą i byłoby to, na Boga!, jeszcze bardziej krępujące, jeszcze bardziej niedopuszczalne, niż było teraz! Dobrze więc, żeś w końcu kopnął samego siebie, by naprawić to, coś zjebał! Dlatego zamiast tkwić za swym murem wyskoczył zza niego i usiadł na miękkiej trawce, zdecydowany, w końcu nie wahając się jak panienka między "chcę i nie chcę", by unieść łapkę i pacnąć nią błonę Smoka, nie wystawiając nawet minimalnie pazurów – ot, znalazł sobie zabawę! Jak on może się chować za tą szarością, skoro jest taki piękny! - "Chodź do mnie!" - Miauczał Kocur – "Pobawmy się jeszcze raz!" - Tylko tym razem, oooch, wiesz, jakiego słowa użyję – delikatnie! On pobiegnie, a Ty leć, wzbijaj się w przestworza, ślepia cieszyła sama obecność, same pięknie lśniące łuski, może to mu wystarczyło..? Nieee, zdecydowanie nie, nawet jeśli to na początku najmnocniej przyciągnęło. Kocur domagał się uwagi. I wymagał tej uwagi. Czuły nos wyczuwał zabrudzoną ranę, wyczuwał ropę mieszaną z krwią, która brudziła smukłe ciało gada – wiesz, że koci język potrafi uleczyć wiele zakażeń? Nie da rady jej zabandażować, musisz sam sobie z tym poradzić, ale nie pozwoli, żeby dalej się rozprzestrzeniała i trwała niezmiennie w tej okropnej postaci – uderza więc nerwowo i niecierpliwie ogon w ziemię. Kocur siedzi. Kocur czeka. Kocur powraca do swej formy cierpliwości, oferując całego siebie, nawet jeśli było to przesiąknięte dziwną nierealnością, to dawał z siebie wszystko w tymkonkretnym momencie – nie pytaj więc, czy chce się tymi klockami bawić – nie potrzebował nawet żadnych zabawek, zadowoli się potężnym ogonem gadzim i możliwością biegania za nim, jeśli się zacznie nudzić, ale teraz nawet się nad tym nie zastanawiał – jeśli jednak żądasz odpowiedzi – tak, chciał, dlatego w to brnął, tak trudno uwierzyć? Tak strasznie nierealne wydaje się to, że aktualnie zrzucił swe odpychające bariery, które nawlekał, by okazać nieco... uczucia? Wszystko przez to zepsute serce, które odnalazło parę ludzkich uczuć i wrzuciło je w niego, zanim zdążył je na nowo wyrzucić... Zatruł się własnym jadem – ups! Okazuje się, że dwa razy wciśnięta trucizna niweluje się wzajem.
Zaraz Arlekin zacznie dostawać opieprz od Konia, że tak od niechcenia podchodzi do tej roboty – magicznie role się odwrócili! Rumak pochylił się, by chwycić miecz w zęby i podać mu – "może to przez brak tej broni!" - pomyślał z bystrym błyskiem w oku przekrzywiając z ciekawością głowę – trącił pyskiem maskę Arlekina, by zaraz przylgnąć do jego policzka łbem, jakby chciał odzwierciedlić miły gest głaszczącej dłoni, którą dobrze zapamiętał na swoim karku i która kojarzyła się tylko z najlepszym – tak, Dziki Rumak nie wymagał wędzideł, Czarny Kot nie wymagał obroży – pod tym tylko by się rozppłynęły oba byty, doskonale to ująłeś – tego, co oddane skrzydłom wolności nie można wiązać, inaczej całe piękno pryska i daje w ręceczystą szarość bez jakichkolwiek dodatkowych odcieni...
Tymczasem nawet jeśli zwierze nadal cieszyło się wolnością, to oswojone nie potrafiło zapomnieć o słodyczy doznawanej z ludzkich rąk i smoczej łapy.
Więc nie spierdol tego artystycznego wkładu.
- ... I zabrałem ci zeszyt. - Zupełnie, jakby przeczytał w myślach Coletta – bardzo płynnie dokończył, kiedy ten tak pozostawił zdanie przeciągnięte, które zakończenia niby nie wymagało, ale on je pięknie określił. - Wiszę ci korki... o ile będziesz jakichś potrzebował. - Jak to brzmi! Mimo, że Nailah naprawdę często miewał nieobecności, chyba nawet w ostatnim półroczu więcej go nie było, niż był, ciągle tylko mówiło się o tym, że w stanie krytycznym lądował w Skrzydle Szpitalnym, albo po prostu znikał ze szkoły i wtedy nikt nie wiedział, gdzie też się podziewał, a mimo to jego oceny niemal wszędzie nosiły się jako Wybitne.
- Dziękuję, dziękuję. - Pokłonił się na siedząco, tworząc na swej twarzy bezczelny, drapieżny uśmieszek. - Zostawię to na następny raz, włożę odpowiednio ładną sukienkę... kolory różu, co sądzisz, podkreślą moje oczy? - Uniósł dłoń i teatralnym gestem odgarnął włosy w tył, wyginając szyję w tył i zadzierając podbródek, by zaprezentować się jak najprawdziwsza modelka rodem z okładek z magazynów. - Ooo, z pewnością będę wołać... tak, że cała szkoła usłyszy. - Przykładem choćby mogło być dzisiejsze wparowanie do Pokoju Wspólnego.
- Tsss... - Zjechał Puchona krytycznym spojrzeniem. - W takim razie narażasz się na największe dawki jadowitego wyzłośliwiania się.
Boi się... klaunów! To dopiero było dziwaczne! I krzeseł..? Dobra, krzesła były jeszcze bardziej dziwaczne, tym nie mniej nie zaśmiałeś się – podejrzewałeś, że aż takich napadów paniki, by siedzieć potem przez dwa dni w jakiejś zapyziałej piwnicy nie miał, tym nie mniej strach był strachem i nie ważne, przed czym, ale zawsze pożerał tak samo.
- Przebiłeś mnie w byciu dziwnym, pozdrawiam. - Po tej chwili powagi znowu się uśmiechnąłeś... I tak, to na końcu doskonale potwierdziło twoje przypuszczenia. - Szczerze powiedziawszy... Jest to jedyna rzecz, która wiem, że musi zostać przed opinią publiczną. - Przyznał. - Tak samo jak dragi... Za to się wsadza do psychiatryka... Debilizm... - Pokręciłeś głową z kpiącym uśmieszkiem. - Nie pojmuję, czym ludzie się tak ekscytują... Homoseksualizm cieszył się popularnością i śmiem nawet twierdzić, że ogromną, od czasów starożytnych... tymczasem wokół, teraz, gdzie teoretycznie rozwinęliśmy się intelektualnie, wszyscy na słowo "homo" latają jak pojebani z krzyżami. - Tak, Sahir Nailah i jego podejście do życia, w którym gówno go obchodziła opinia publiczna... ale tutaj pozostawała trzeźwa świadomość tego, że nie jest to zwykłe palenie fajek, czy to, że wszyscy zaczną go bardziej "nie lubić"...
Kot od razu wskoczył między łapy Smoka i przylgnął łbem do jego szerokiej piersi – coś jednak ciszę zagłuszyło... I było to pełne zadowolenie mruczenie wydobywające się z piersi małego drapieżnika.
Sahir zaśmiał się cicho,krótko, na tą śmiałą propozycję, ale uciął go szybciej, niż się zaczął, kiedy zobaczył spojrzenie Coletta – uniósł brwi w wyrazie twarzy mówiącej: "serio..?" z pełnią niedowierzania wetkniętego w to pytanie przeplecionego z rozbawieniem.
- Do Ciebie, jako do osoby, mam... W tamtej sytuacji naprawdę kompletnie nie chodziło o ciebie. - Automatycznie jego dłoń powędrowała do szyi – nie było na niej żadnych śladów, już nie, jego skóra nie nosiła żadnych, nawet najmniejszych blizn – wszystko na nim regenerowało się bardzo szybko i doskonale, nie pozostawiając żadnych skaz pomimo ilości doznanych urazów. - Szczerze? Udało Ci się to. Przynajmniej... w mniejszej części, marny śmiertelniku. - Och, no musiał to zakończyć w taki sposób, żeby trochę załagodzić słodki podźwięk tych słów, spoglądając na Coletta, który wstał, dość krytycznie – był to krytycyzm wymierzony w sumie w swoje słowa, auto-krytyka za ciągłe stawianie linii, w której wyznawanie jakichkolwiek uczuć było niemal nie do zaakceptowania. Lecz tak – dzisiaj jest noc zwierzeń! Lepiej korzystać, póki można.
- Eeeej, co to za scenariusze! - Zaprotestowałeś zaraz i lekko się skrzywiłeś, po swojemu, ale wcale nie dlatego, że naprawdę byłeś niezadowolony. - Świetnie, wkopałem się. - Wymruczał i wyprostował się, już z zamiarem szukania butelek, które gdzieś przy ławce postawił, kiedy nagle Col się pochylił, a ty aż drgnąłeś z zaskoczenia... i zaraz to zaskoczenie zamienił wyraz tak ciepły i łagodny, jaki chyba nigdy dotąd nie pojawił się na facjacie Nailaha – słowo daję, było to niemal przerażające, jakby Nailah miał się zaraz rozpłynąć, albo jakby można było z nim zrobić, co się chce... ale trwało to ledwo ułamek sekundy.
- Dla Ciebie nie ma! - Warknął i pchnął lekko Cola, by samemu móc się podnieść. - Chodź tu, padalcu, nauczę Cię najważniejszego zaklęcia na świecie! - Złapał za butelkę wody. - Słowo daje, to najlepsze zaklęcie, jakie stworzyłem. - Stwierdził bardzo skromnie, przechylając głowę, by zerknąć na Cola, po czym znów skierował otchłań na butelkę, by przejechać różdżką w powietrzu. - Musisz skupić się na tym, jaki alkohol chcesz. - Wyjaśnił pokrótce i ponowił ten sam gest, wypowiadając zaklęcie: - Alkohomore. - I woda zaczęła zabawiać się na szlachetny bursztyn. - Ooo, właśnie... zapomniałem ci powiedzieć, że stworzyłem zaklęcie na chodzenie po wodzie. - Wyszczerzył się paskudnie. - Wziąłem sobie do serca bycie Jezusem.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:10 am
Nadszedł czas zwierzeń; pod osłoną nocy na pogorzelisku po wielkiej burzy, na którym już rosła miękka, soczyście zielona trawa, miały się dziać bardzo ciekawe rzeczy. Bardzo przełomowe rzeczy. W końcu po to były stworzone noce, prawda? By mówić w tym czasie rzeczy, jakich nie dałoby się powiedzieć za dnia.
Tyle prawd, tyle rozluźnionej szczerości, zupełnie jakby obojgu z nich poluzował się worek z ich wewnętrznymi myślami i losowe z nich wysypywały się kolejno nie bacząc na sznur, jaki miał je zatrzymać w środku. To wszystko mogło być spowodowane ty, że za długo już trzymali to wszystko, worek robił się pękaty i energia, jaką zwykle zużywali na rozmowę, zamarła i niespożytkowana rosła i rosła, sprawiając, że puszczały w nim szwy. I co...? Oboje żyli, żaden się nie obraził, nie zmienili specjalnie stosunku do siebie nawzajem nawet jeśli padło o jedno czy dwa słowa za dużo, ale nic się nie stało. Było nawet... lepiej, o wiele swobodniej. Na tyle by wywabić Kocura z kryjówki i sprawić, że ten obrósł w coś, co owszem było pewnością siebie, ale jednocześnie jego ruchy były bardzo łagodne. Nawet wobec tak pancernego stworzenia jak Smoczydło o miodowych łuskach. I przyniosły rezultaty... bo któż by się oparł... no któż?! Kiedy miękkie poduszeczki tej miniaturowej, względem tych monstrualnych rozmiarów, łapki po prostu puknęły go w to majestatyczne skrzydło. Odpuściły wszystkie blokady i z trzaskiem opadły na boki. Potwór miotał się, gibał delikatnie na boki, nie chciał się przysuwać, mógłby zmiażdżyć niechcący stworzenie, jakie i bez tego siedziało bardzo blisko, suwał tylko ogonem po trawie. Tak, delikatnie, tak...! Nie popełni już podobnego błędu, teraz będzie idealnie. Teraz lśniące, piękne futro będzie głaskane pod włos, nagle cichnące pomruki zadowolenia będą rozpatrywane i brane pod uwagę na płaszczyźnie źle wystosowanych pieszczot, Kot będzie miał dojście wszędzie, nawet na smoczy kark i to nawet wtedy, kiedy ten odbije się od ziemi i na długą chwilę straci z nią kontakt. Chcesz wrócić do podróży, Sahir...? Chcesz z powrotem wsiąść do gnającego pociągu? Dobrze... to jedna, jedyna szansa, bo pohukujące, stalowe monstrum na parę, zrobiło w tej okolicy pętle i zaraz drugi raz przejedzie dokładnie ten sam odcinek. Twój bilet będzie tak na ciebie czekał... w pełnym pędzie wychyli się z jednego z rozsuwanych wrót o wyciągnie do ciebie dłoń, musisz ją pochwycić i dać wciągnąć się w nieznane; ale masz tylko jego słowo, jako gwarancje bezpieczeństwa. Wystarczy ci to, mimo wszystko? To była druga szansa, ta sama, jaką otrzymał poraniony, nadgorliwy przerośnięty gad, który roztkliwiony tym obrazkiem, dotknięty do głębi swojego gorącego serca (który również służył za piec do rozpalania jadu, ale cśśś). Poddał się temu, ale... delikatnie, właśnie delikatnie. Nie było gdzie się spieszyć, mieli czas; wszystko dało się załatwić małymi kroczkami... Dlatego też podsuwał ostrożnie łeb pod koci bok i lekko szturchnął go nozdrzami, jednym śmiesznym fuknięciem wykręcając mu futro na wszystkie strony.
Szczek rozkładanej Szachownicy również dodał coś od siebie, do symfonii tego wieczoru, której głównymi instrumentami były elementy fauny i flory. Na pustych polach wiatr hulał zupełnie nieopanowany, ale nawet on pierzchał, kiedy stukot gospodarza przyprawił leżące pionki o drżenie. Tylko ciężka, kamienna rzeźba ani drgnęła i dalej trwała w ukłonie, chowając pełne ślicznych detali kształty pod nawałem kamienia. Przeciwnik spał, dopełnił spoczynku na placu broni w momencie, w którym sądził, że wojna dobiegła końca. Mylnie. Ale nawet bron na nowo wsunięta między jego twarde palce, nie zmieniła jego położenia i magicznie nie przyczyniła się do pękania tej ohydnej warstwy. Ani rżenie, ani nerwowe postukiwanie. Choć słyszał, bardzo dobrze słyszał. I bardzo dobrze czuł.... to znajome ciepło, które rozlało się nieporadnie na jego policzku i ramieniu. Czas się budzić, Arlekinie... jak można tak spać?! ~Twój sen już całe wieki trwa, no wstawaj już, raz-dwa~
Ale ambiwalentnie do samego rytuału zapadania w sen, wybudzanie się trwało o wiele dłużej// czy rumak był skory jeszcze zaczekać...?
Obaj musieli dawać sobie czas i swobodę, szarość nie mogła tego wszystkiego zepsuć, było już za dużo kolorów, za daleko razem doszli i nim zdążyli się obejrzeć za swoimi życiami sprzed kilku tygodni... nie było już do czego wracać.
- I zabrałeś mi zeszyt. - podjął z szerokim uśmiechem. - Oj będę. Z transmutacji. W ramach prawdziwego hejtingu poćwiczę zmienianie ciebie w pucharek. - pokazał mu jęzor, czując wewnątrz siebie jak zaczyna wracać ta niesamowita pewność tego, że wszystko jest ok. Na pewno? W..wszystko? Można już bezpiecznie wyjść? Ależ można, można... ale ucz się teraz na swoim błędzie. Już Coś wiesz, wykorzystaj to. Wykorzystaj a teraz ciesz się. Ciesz się, bo masz z czego. I z kim. Wiec śmiał się, do rozpuku,w pewnym momencie nawet sprawiając, że w płucach kończyło mu się powietrze i milkł, ale wił się na ławce jak kopany prądem. To przez te cholerne aktorskie występy Sahira i jego transowate zapędy. - Oh, madame na cóż sukienka! W niczym kobieta nie wygląda tak dobrze jak... w niczym. - chichotał i ocierał łzy z kącików oczu, czując jak maltretowana przepona już zaczyna spinać się bez opanowania z lekkim kuciem na środku. Boże, uwielbiał tego czło... nie-człowieka! Teraz to on odpierdalał jakieś dziwy, od których Warp składał się jak pudło i miał zamiar kicać pod sufit. A taki poskładany mógł skakać nawet wyżej niż przeciętny dom! Głównie ze względu na swój niepoprawnie dobry humor oraz na to, że domy nie potrafią skakać.
- Aha, to pozdrawiam z ziemi, z tej homoś w fobią krzeseł i manią na Koty! - uśmiechnął się iście uwodzicielsko i sam też przeczesał palcami włosy, po czym... ha... a jednak. Odnalazł szybkimi ruchami jakąś wewnętrzną kieszeń w płaszczu i bez namysłu zsunął z nosa okulary. Wiedział, że wtedy ostrość jego widzenia gwałtownie podda się pewnym zmianom, zwłaszcza nocą, ale znał zdanie Sahira na ich temat i... postanowił się poświecić. Zwłaszcza, że skupiony na rozmówcy widział go całkiem dokładnie, każdy grymas na jego twarzy, a ogień po prostu poruszaj ac się szybko rozmywał się co moment, zmieniając w migotliwie światełko – poza tym wszystko było po staremu. - A co, też coś ćpiesz? - spytał rozbawiony odnośnie zdania wampira na temat wsadzania do psychiatryków ludzi, którzy chociaż odrobinkę odstawali od moralnej normy. Poza tym, przyganiał kocioł... sam też, choć nieświadomie, pozwolił sobie posmakować jednego z droższych narkotyków na tym globie. Niewiedza nie zwalnia go z grzechu.
A co do zdecydowania się Colette, co do podjęcia leczenia, to... ono mogło jeszcze trochę poczekać... miał ważniejsze sprawy... na przykład miękką, mruczącą, czarną kulkę, która umościła sobie posłanie tuz pod jego ciepłą piersią. W najprawdopodobniej najbezpieczniejszym miejscu na ziemi, gdzie drapieżnik mógł spokojnie mrużyć ciemne ślepia, poruszać z zadowoleniem wąsikami i rozkładać się jak na fotelu masażysty. Bo Smok coś próbował (delikatnie...!) zbliżał swój ogromny pysk i szorstkimi płytkami łusek odrapywał futrzarzy grzbiet pozwalał gardłowej muzyce i na niego samego sprowadzać błogi, tak cholernie długo wyczekiwany spokój. Wrócił do niego. Jego mały przyjaciel. I potwierdził, że mu ufa.
- Będzie tak, jak mówię. Bez gadania. Wpadłeś jak pączek w masło... czy jak to się mówi. (dop. aut. Jak miód w kromkę XD) - zarządził, wbijając jeszcze w rozmówce swój władczy paluch. No może nie bezpośrednio ale odległościowo.
Przenikał łagodnie pomiędzy tym co chciał, a tym co musiał i tym razem po udanej fuzji udało mu się wykrzesać w pieczątce ust, złożonej na skórze Krukona, niesamowicie dużo uczuć, jakich nie mógł wytrzymać przez ostatnie dni. A one jakby znalazły odbicie w jego twarzy. Wymienili się iskrą, jaka przepłynęła przez ich ciała przez cząstki sekundy i zaczynała cofać zakażenie. A może jednak chwile tak popaprane jak tamta w bibliotece czasem były potrzebne...? Niezbadane były pojebane wyroki Kosmosu i los, jaki gotował. Żyć tak, żeby niczego nie żałować, żyć tak aby niczego nie żałować. Ani jednego pocałunku, ani jednego uczucia, ani jednego zaciągnięcia dymem i ani jednej kropli alkoholu.
- Dla Króla zawsze się znajdzie! No zrób tę swoją „jezusową sztuczkę”, no chyba, że tak się wstawiłeś, że prędzej wysadzisz nas w powietrze. - zaatakował uszczypliwie, ale dreptał za nim, jak to Polak miał odmówić alkoholu? Nie wykorzystać okazji do melanżu? ...Sahir Z NIM się nie napije?! Niedorzecznością wielką to jest.
- Czy pobieranie nauk u Jezusa czyni mnie jakimś w pytę trzynastym apostołem? - zagaił przemyśleniami prosto z wieczorów przy paleniu czegoś podejrzanego, co nie było tytoniem. - Jesteś autorem manny spadającej z niebios biednym czarodziejom, przytakującym się do testów?! Powinni cie kanonizować za cuda, jakie ten wynalazek będzie za sobą nosił... w końcu żadna zajebista historia nie zaczyna się od „kiedy jadłem sałatkę”. - zaśmiał się głośno, mocniej otulając płaszczem i przyglądając działaniom swojego wielkiego Mistrza. - Święty Sahir z Hogwartu, patron alkoholików, homoseksualistów i starych pannic czekających na idealnego mężczyznę. Już dziś na Odpuście, można kupić święte Jo-jo z jego wizerunkiem. - trząsł się praktycznie na samą myśl takiego ewenementu. Matko jedyna... Święty Sahir... Kyrie eleison. - ALKOHOMORE!
Koniec. Przewrócił się i śmiał z ziemi, kompletnie go złamano! Niby starał się kopać nogami tak, by nie dostał ani rozmówca ani butelka, ale kto go tam wie... tego Smoka.
Atmosfera rozluźniła się i upłynniła do stanu w którym mogli się nią nawzajem ochlapywać. Jednak nici ze struny, Sahirze, smutnyś? Oby nie, to to jeszcze nie koniec.
- Świetnie! Można robić imprezki przy jeziorze i sprawić, że najebani kumple się nie potopią. - genialna myśl. - Ale na jakiej zasadzie to działa, ze tylko nogi się nie topią, czy nagle robię się dla wody tak odpychający, że mogę się turlać po tafli jak po takiej oblodzonej? Tylko ta wtedy nie byłaby oblodzona. Cholera, jakby to było tak, to moglibyśmy się poślizgać po jeziorze, czujesz tę zajebistość?! Filch mógłby nam naskoczyć. - zsunął się zadowolonym, iskrzącym wzrokiem z wampira i spojrzał na butelkę. - To coo... Dasz łyka, czy mam patrzeć jak wół we wrota niebios? - stuknął palcami krawędź naczynia ze złotym trunkiem.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:11 am
I z pewnością noce te nie zostały stworzone po to, by o nich prędko zapominać - pragnąłby posiadać w sercu odpowiednio dużą wolę, by dzięki niej ujarzmić schorowany wiatr, który wkradał się w kasztanowe włosy smukłego Arlekina i splatał je z czarnymi, falowanymi kosmykami utkanymi z pajęczej sieci grzywy stojącego przed nim Rumaka - ujarzmić i przelać w niego pewność siebie, która istniała tylko pod postacią braku chęci rozwodzenia się nad tym, jak jest zjebanie, jak jest źle - wyuczył się ten wicher, szumiący kołysankę do uszu, miast nieść ze sobą zniszczenie tego dnia, iż z życia trzeba łapać doznaniowo piękne chwile, które rozgrzewały wnętrze nie trując go przy okazji, nawet gdy, jak w przypadku smoka, to samo serce potrafiło wyprodukować ciepło w obecnej formie i to bardziej trujące, która raz wkłuta siała zniszczenie zarówno u jej nosiciela, jak i tego, kto się z nią zetknął - tyle że zarówno jeden, jak i drugi, nie obawiali się własnych osobowości, w których kryły się demony - każdy miał własne, każdy poddawał się im przy niesprzyjających psychice warunkach, sztuką nie było przecież polubić kogoś za jego zalety - sztuką było polubić go za jego przywary i to nimi się cieszyć na pewien sposób - magia tego paradoksu już działa, czujecie to wieloma komórkami ciała, wiem o tym - ta noc sprzyja i oby sprzyjała wam każda kolejna, żebyście odrzucili obawy odtrącenia i sami w sobie te minusy na rachunku sumienia przyswoili i przestali odrzucać.
Kot znalazł sobie niebezpieczne miejsce, to prawda, z czystego przypadku choćby mógłby sobie coś zrobić w tym niefortunnym miejscu, dlatego wcale nie odrzucił nieostrożności, ale postanowił dać w łapy Smoka najważniejszą kartę, której mu do tej pory odmawiał - była naprawdę piękna, mieniąca się miedzią, z połyskliwym obrazkiem, ręcznie malowanym, przedstawiającym małą mysz unoszącą nosek ledwo metr przed wpatrzonym w nią, leżącym, czarnym kotem, w którego ślepiach drzemała jedynie ospałość, jakiekolwiek ślady agresji, które powinny być naturalne wobec wyczucia ofiary - ta karta podpisana była jednym słowem w pięknej, wijącej się aż do krawędzi, czcionce: zaufanie. Nie to w 100%, nie bezinteresowne oddanie, ale już ugodowość i uległość w mniejszym stopniu - jeszcze przed nimi długa droga i wiele innych asów do rozdania, spoczywających jak na razie w nietknięciu w rękawach, z którego z rzadka zwykły sypać się przypadkowo. I cóż z tego, że głęboki wydech smoczydła rozdmuchał hebanowe kłaki - przylgnął do ziemi brzuchem w odruchu, ale zaraz wrócił do poprzedniej pozycji, kładąc po sobie uszy, po czym cofnął się o parę milimetrów i stanął na tylnych łapach, by oprzeć miękkie opuszki tych przednich na lśniących łuskach pomiędzy nozdrzami i zaglądnąć w te dwubarwne, jasne ślepia. Miałby teraz obrócić się i uciec, nie łapiąc biletu tak śmiało mu ofiarowanego? Nikt na siłę nie wciskał go w jego pazury, Colette, zmęczony i strudzony nie był głupi, by zmuszać kogoś do podjęcia podróży, na którą osoba ta się nie godziła i wręcz nią i samym proponującym nużyła - mimo swej dobroci i pewnej naiwności, jaka znaczyła cielsko gada płaskimi łuskami przylegającymi do skóry, miast odstawiać, by drapać wszystko, co się zbliży, to jego wyczucie granic pchające do robienia różnych głupstw (na przykład ambitnego pomysłu: ach! Zacznę sobie gadać z wampirem, którego wszyscy się boją i który może mi zrobić krzywdę!) miało swe ograniczenie w postaci braku chęci narzucania się, gdy towarzysz wysyłał mu jasne sygnały, żeby dał se siana.
- Tylko spróbuj... Zabiję cię... - Śmiertelnie niebezpieczny, złoty pucharek, który kłapie zębami i próbuje odgryźć rękę temu, który go do tak poniżającej formy wsadził. - Obawiam się, że gdybym ubrał "nic" to latałaby za mną cała szkoła, zbyt porażona moją zajebistością, żeby się za mną nie oglądać. - Zadziwiające, z jaką łatwością Smokowi Katedralnemu przyszedł śmiech, wpisany w melodię jego gardła, która wreszcie zaczęła wracać na odpowiednią częstotliwość odtwarzania - rozprężenie przyszło naturalnie... czy jednak na stałe? Wysiliłeś umysł do uwagi, do skupienia się i przeanalizowania tego, co się tu teraz dzieje, chociaż przyszło to z trudem w tej chwili - jakoś twój mózg po tym aktualnym wysiłku kopnął cię w rzyć i wyburczał, żebyś się trochę ogarnął i dał wreszcie sobie odpocząć - bardzo chętnie, oczywiście, zrobisz to, odetchniesz... kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora; teraz czułeś się nadmiernie odpowiedzialny za to, co zrobiłeś Colowi i nie potrafiłeś sobie tego wybaczyć, raz po raz uderzając samego siebie po plecach batem do krwi - takie samo okaleczanie nie było w stanie niczego naprawić, w zasadzie było tylko egoistyczną potrzebą wyrzucenia z siebie natłoku złych emocji prowokowanych przez brak poczucia, że jest się wystarczająco dobrym dla kogoś tak... ciekawego. Ciekawego? Colette był niewątpliwie ciekawy... ale słowo to jest zbyt banalne, by ująć kwintesencję jego natury - przypuszczam, że określenie go inaczej niż "Smok Katedralny" w jednym słowie zawsze skończy się kompletną porażką.
- Pytasz na poważnie? - Zaliczyłeś właśnie zawias mentalny - no bo... mówiłeś mu, czy nie mówiłeś? Wtedy, w Pokoju Wspólnym Puchonów, gdy, jak się dowiedziałeś, chciałeś spać przed wrotami do Krukolandii, a ten ciągnął cię przez cały zamek... co by tłumaczyło, czemu naliczyłeś potem tyle otarć na sobie i siniaków, mały szczegół - byłeś wdzięczny, że tak się pofatygował, jakby Filch ich przyłapał, to byłaby niezła zadyma...
Uśmiechnąłeś się lekko na jego stanowcze zakończenie narzekań, że musisz znosić jego towarzystwo - w sumie ciekawym było, jak to wszystko potoczy się dalej - teraz, kiedy już powrócił do wagonu i jechał w miękkie pola kwitnącej kukurydzy, które będą płynnie zmieniać się wraz z pokonywanymi kilometrami - w tym miejscu już zaczynała się pewna granica zaufania, jakim potrafiłeś Smoka obdarzyć, zwyczajnie przez to, jak zostało to już przed narratora samego Coletta zauważone, że bank, w którym można było rozdawać kredyty ufności pod nazwiskiem Nailaha, dawno temu już zbankrutował - pojawiła się osoba, która weń zainwestowała, ale musiał minąć ten niezbędny "czas", który miał też ze sobą przywieźć różne ciekawe zdarzenia i który majątek pomnoży, wreszcie mogąc przestać się lękać o to, że zaraz kompletnie trzeba będzie go zamknąć i nikt więcej nie będzie w stanie przebić się przez zardzewiałe drzwi oplątane łańcuchem.
- Wstawić to ja mogę zaraz ciebie twarzą prosto w kałużę. - Odszczekał. - Hmm... Dobre pytanie! - Zauważył, wracając na ławkę z butelką w dłoni, już nie wodą, a whiskey i zaśmiałeś się mimowolnie na tą dygresję i rozkminę dotyczącą twego "jezusowania" - dziwna sprawa, biorąc pod uwagę, że teoretycznie nie powinno się z Syna Bożego żartować, a jednocześnie chora i popieprzona, gdy wiedziało się, że Jezus i Apostołowie włącznie z Maryją byli pierwszymi  wampirami. I jeszcze to nadanie świętości - jak tu śmiechem nie wybuchnąć? Takim jeszcze mocniejszym, niż poprzedni, dość głośnym jak na pozorny brak umiejętności śmiania się przez wampira.
- Ha, widzisz... słowo "wymyśliłem" jest trochę za mocne - przewertowałem stare książki i udało mi się odkopać jedno takie zaklęcie, którego się wyuczyłem, ale jak na razie nie przeprowadziłem jego gruntowniejszych testów... Wymaga odnowienia. I przerobienia... Dlatego pójdziemy je wypróbowywać jak wypijemy więcej procentów. - Uniósł butelkę w ramach toastu, zanim pociągnął z niej łyka i podał w ręce Warpa. 
- Masz, Żydzie, znaj łaskę. - Obnażył złośliwie zęby. - Szczerze powiedziawszy wizja uciekania przed Filchem po jeziorze wydaje się być przerażająca. - Zachichotał niemal.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:13 am
Nie było źle, pionki tak długo, jak nie zostały pokonane, nie zasypiały na wieczność. Nie umierały, po prostu gasły, ale można było je z powrotem szturchnąć – tak samo, jak Arlekina, który zwykle stojący twardo na ziemi, teraz kilka razy zakołysał się zadziwiająco miękko jak na kamień, pchany ogromnym końskim łbem. Czas się obudzić. Nie było w końcu źle, nawet jeśli szalone barwy jego ubrania nadal pokrywała trupia, jednolita szarość, to faktura pokrywającej go skorupy znacznie zmiękła. Kasztanowe włosy wtedy zaczęły się lekko unosić pchane pod wiatrem, zaczął odczuwać łaskotanie czarnej grzywy na policzku, a miękki materiał cudacznego stroju wreszcie zaczął się marszczyć i zachowywać jak coś zwiewnego. Zza czarnej maski trudno było to oczywiście dostrzec, ale Arlekin rozchylił już ciężkie powieki i wpatrywał w karego rumaka i powoli ze szczękiem zacisnął smukłe palce na drewnianej rękojeści miecza.
Nie było źle. Smok trzymał Kota blisko siebie i otoczył najwyższą uwagą, chcąc sprawdzić żeby było mu jak najlepiej, nawet jeśli jedynym narzędziem niosącym przyjemność i jednocześnie największy ból były ogromne łapy, których pazury były większa niż sam mniejszy drapieżnik – dlatego też ostrożność była wskazana, zarówno u mruczącego Księcia Ciemności, jak i u ogromnego gada o miodowych łuskach, który już raz zbyt przejęty machnął ostrą bronią tuż przed różowawym noskiem. Ale ten wrócił, nawet nie na tak bardzo obrażonych łapach i świadom i gotów na wszystko co niespodziewane i jeszcze... tyle się teraz działo. Smok z czcią pochylił ogromny łeb, upstrzony rogami i niektórymi z rzędów odstających mocno łusek, i przyjął złotą kartę, wsuwając ją w wachlarz, jaki wetknięty miał pod ogromnym pazurem. Do dzisiaj cieszył się, że udało mu się przychylić tę konkretną jednostkę w pozytywny sposób w swoją stronę, że pokazało jej się jakieś pozytywy tej znajomości, że Sahir był bardziej spolegliwy względem niektórych dziwnych (niejednokrotnie idiotycznych) zagrywek tej popieprzonej myszy i oszukiwał sam siebie, że ten mu ufa. Gówno prawda. Nie ufał. Może po prostu wampir nie wyczuwał jeszcze zagrożenia, jakie obligowałoby go do trzymania większego dystansu i ciągłego spinania się na widok Puchona. A teraz zagrożenie nie mignęło nawet czarnowłosemu przed oczami, ale uderzyło w niego, rozkładając na łopatki na zakurzonej podłodze i... zaufał. To była bardzo niecodzienna sytuacja, owszem niesamowicie pocieszała strudzonego gada, jaki na nowo potrafił utrzymać nerwy na wodzy, ale niezmiernie zaskakująca. To świadczyło, że nie było źle.
Colette chciał więcej takich kart! Chciał zobaczyć co jest napisane i narysowane na kolejnych, chciał zobaczyć jak Nailah się zmienia po podarowaniu każdej... Na Boga, te karty z obydwóch stron wyróżniały się na tle całej reszty, przy mętnej bieli innych świeciły się jak drogocenne kamienie na kolii. Ich widok sprawiał, że korona kolców na smoczym łbie proporcjonalnie urosła, zrobiła się jakby bardziej rozłożysta. Jakby zwierze ewoluowało przy okazji i nawet w nim coś ciekawego wykiełkowało. Teraz już kompletnie nie było odwrotu, zamknęła się za nimi pewna brama; żaden nie wyjedzie z tego domu wariatów inaczej niż nogami do przodu.
- No-no... uważaj, bo wykorzystując mój niepojęty skill przekonywania, wkręcę ci ulepszony uniform szkolny jak ubranie z bajki „nowe szaty króla”. I będziesz zapieprzał po szkole goły jak cie natura stworzyła i zrobimy test kto podbiegnie do ciebie szybciej: grupa napalonych lasek czy nauczyciel z kocem, jaki ma cie zakryć. - Sahir powinien zacząć się bać, o ile znał Cola na tyle, by wiedzieć, że jego obecny niby to żartobliwy ton brzmiał naprawdę... nawet w połączeniu ze śmiechem brzmiał naprawdę złowróżbnie. - Zły ja, zły...
Nie było źle. Powoli swoboda zaczęła wydrapywać pazurami dziury w tej pieprzonej atmosferze sprzed chwili, rwać ją zębami jak apetyczne wiszące mięso i wypluwając jej przeżute ścierwo gdzieś w odmęty jeziora. Wpuściła przez to nieco świeżego powietrza. Dobrze... wcześniej nie mieli absolutnie czym oddychać.
Zamiast odpowiadać przytaknął tylko głową. Naprawdę stan, do którego wcześniej doprowadził się Sahir, kiedy miał omamy, halucynacje (taką sytuacje), widział wszędzie cienie, uciekał od ciemności, do której przecież zwykle go ciągnęło – to wszystko Colette zrzucał na głód. Zawsze tylko na głód, może dlatego, że w swoim bogatym w ignorancję i błogą nieświadomość świecie myślał, że dealowanie czymkolwiek w Hogwarcie graniczy z kompletną i niepojętą niemożliwością. Głupi... uczniowie zawsze znajdą sposoby. Na wszystko. Sam zresztą był tego idealnym przykładem, jak skończony idiota przez wszystkie piętra i psotne schody taszczył nie należącego do najmniejszych ucznia i nawet nie minął się z Filchem albo którymkolwiek z prefektów. Szczęście amatora...? Niekoniecznie, bo to nie był pierwszy raz, kiedy w godzinie policyjnej przebywał poza murami, ale teraz rygor był nieporównywalnie większy. Obecność Bazyliszka, dziedzic Komnaty Tajemnicy, ucieczka więźniów z Azkabanu, Czarny Pan, czy chociażby żyjąca sobie po sąsiedzku Żerlica... trzeba było bardzo uważać. Na pewno bardzo...! Zwłaszcza, kiedy siedzi się, psia mać, z alkoholem w altance obok jeziora! Bardzo mądrze szóstoroczni, bardzo mądrze...
Na dodatek było całkiem nielegalny, własnoręcznie pędzony... wykreślić, własnoręcznie wyczarowany – złota płynna ambrozja, którą osobisty Jezus mógł uraczyć każdego ze swoich wiernych jeśli ci tylko dostarczyli mu czystą wodę – żyć nie umierać. Obok wszelkich tych bezsensownych religii, ta alkoholowa wyglądała naprawdę obiecująco: dawała granice zaleczenie ran psychicznych, wiecznej szczęśliwości i absolutnego niemartwienia się o przyszłość (nawet ta pozagrobową). No i wierni mieliby swojego mesjasza na wyciągnięcie rąk.
Puchon usiadł na ławce niedaleko, ale nie na tej samej, co Sahir i przysłuchiwał się opowieści wynalezienia najprawdopodobniej jednego z najbardziej uniwersalnych zaklęć w historii. A historia ta i plany związane z niesamowita opowieścią o ucieczce przed Filchem, przyjemnie upływały i rozrastały się w miarę tego jak wykańczali butelkę, podając ją sobie jak fajkę pokoju. Ostatecznie wygrała wersja o tym, że ślizgaliby się jak po lodowisku, jadąc jednocześnie na złotołuskim koto-smoku, w hełmie automatycznie rzucającym Protego. No i jeszcze gdzieś była mowa o różowej sukience, ale Colette był zbyt zajęty krztuszeniem się ze śmiechu, żeby zapamiętać. Kilak razy Sahir nawet uratował u życie mocnym klepnięciem w plecy, nawet jeśli któryś z razów powalił Puchona na kolana z ławki.
- Nie, ale słuchaj! - upił kolejnego, porządnego łyka i otarł usta rękawem, oddając gospodarzowi butelkę z ostatnim pół-łykiem alkoholu. - Trzym, kto pije ostatki, ten jest piękny i gładki. W każdym razie...! Słuchaj ja tak cholernie serio z tym kościołem twojego wyznania! Whiskey było w tych zlewach przy drzwiach.. tych, co wiesz, się zamacza palce przed paciorkiem! I mam już nawet modlitwę, słuchaj! Khym...! Sahirze nasz, któryś jest w sklepie! Święć się wódko Twoja! Przyjdź wiśniówko Twoja. Bądź piwo Twoje! Jako u Ciebie tak i w monopolowym. - prawie dusił się ze śmiechu, ale ciągnął dalej z taki samym, pijackim patosem. - Alkoholu naszego daj nam dzisiaj i odpuść nam imieniny! …bo chcemy pić każdego dnia, nie tylko w imieniny. ...jako i my odpuszczamy Tobie i Twoim... … ...jajcom. I nie wódź nas do sklepu, ale nam wszystko przynieś sam. Teraz i zawsze, i na wieki, wieków, Menel! - zakończył i chrząknął. - I tu składam ci serie pokłonów i całuje ceremonialne gumofilce.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:14 am
Nailah złapał się za głowę w momencie, kiedy butelka była w dłoniach Coletta, trzeba korzystać z okazji, dopóki jest szansa, bo potem nigdy nie wiadomo, w jakim momencie znowu trzeba będzie dźwigać znamię tego najwięcej chlejącego, żeby nadążać za nastrojem towarzysza, choć jak na wspomnienia wszysktich pijących, toPuchon zdawał się mieć całkiem dobrą głowę... czy może tylko tak ci się wydaje? No bo, tak naprawde, kto oprócz niego chciał się z tobą napić w przeciągu ostatnich dwóch lat? Na żadne imprezy nie chodziłeś, nikogo do swojej nory nie zapraszałeś, gdy opuszczałeś Hogwart, no a w samej szkole... wiadomo... I pomyśleć, że był czas, kiedy mniej piłeś, w ogóle nie paliłeś, kiedy przestałeś brać – a potem bum, trach, wszystko musiało jebnąć! Musiały pojawić się czynniki, które zaczęły pierdolić wszystko w twojej główce i wymuszać na tobie potrzebę jakiejś zmiany, jakiejś ucieczki – naprawdę, nic fajnego, nic przyjemnego, tylko cóż mogę poradzić? Co ma przekonać takieog, by tego nie robić, gdy nie ma nikogo wystarczająco blisko, gdy wzasadzie żaden ten czynnik nie uszkadza zdrowia na dłużej i rzadko kiedy czyni jakiekolwiek problemy poza ewentualnym obijaniem się i budzeniem w dziwnych miejscach? Aktualnie jedynym problemem była... WIZJA COLETTA! I to bardzo poważną – jak na razie żył błogą nieświadomością tego, co jeszcze do łba Smoka Katedralnego strzeli, na razie zatrzymywał się i próbował jakoś sprostać aktualnemu problemowi wyścigów (co za chory zakład), w których to uczennice... z nauczycielem... Co to byłby za skandal! I dlaczego niby miałbyś się rozbierać na szkolnym korytarzu?! Za mało miałeś w kartotece?! Pokręciłeś z niedowierzaniem głową i porwałeś swoją działkę whiskey z dłoni rozmócy, by pochłonąć parę łyków cudownego trunku – tak, zbyt trzeźwy, zbyt trzeźwy! - jeszcze nie pora dla ciebie na tak harde rozkminy, które, ujmując rzecz prosto – zupełnie miksowały ci mózg.
- Nie... nie kurwa... łapy precz od mojej garderoby. - Zagroziłeś Colettowi palcem, ale jakoś miałeś wrażenie, że niewiele go te groźby obchodzą, jeśli coś mu wpadnie do chorego łba, to naprawdę to zrealizuje... oooch, ale byś się wściekł, gdyby na przykład Col wpadł na genialny pomysł poszukania jakiegoś zaklęcia nagości, czy cholera wie czego jeszcze, które by na ciebie rzucił – idziesz sobie, idziesz, a tu nagle bach! Nie ma ubrań! No nie ma! Nie, nie – nawet nie chciałeś się nad tym zastanawiać, bo sama myśl podwyższała ciśnienie.
- Zaczynam się zastanawiać nad wpierdoleniem ci na zapas. - Zauważyłeś, ale mimo niby-powagi tej groźby, nie mogłeś powstrzymać uśmiechu – pieprzony Smok i jego aura-totalnego-rozpierdolu-twojej-aury...
Nie odpowiedziałeś od razu na to pytanie o narkotyki – machnąłeś na to ręką, wzruszyłeś ramionami, nie miałeś ochoty na to odpowiadać, ani rozwodzić się nad tematem, z którym związana była spora historia twego życia – może potem, może kiedyś, aktualnie nie chciałeś sobie psuć tego dziwnie dobrego nastroju, nawet jeśli gdzieś we wnętrzu wciąż czaiła się ponura, namacalna mara, tylko nie chciałeś, by się wychylała – niech sobie tam siedzi, zamknąłeś ją na cztery spusty razem z Bestią, gładziłeś dłonią, siedząc tam z nimi, tuląc do swej piersi, którą drapały – pozwalałeś porywać się procentom, które dzisiaj wyjątkowo szybko na ciebie wpływały – pewnie to przez niedobór krwi i zmęczenie, które waliło w ciebie z całego tygodnia i kumulowało się w tej godzinie, podjudzane przez whiskey – i wiecie co? Bawił się świetnie. Naprawdę świetnie. Żartował, snuł chore wizje, domysły, uśmiechał, nawet podśmiewywał i było naprawdę dobrze – o tym Filchu, który zaliczał glebę i udawał szczupaka puszczonego na lód, o smoku z magiczną czapeczką-wpierdolką, o tym, że jak tak dalej pójdzie, to tym śmianiem się i zakrztuszeniem Smok zdmuchnie cały Hogwart i nie będzie co zbierać, a co jak biednego Filcha przytrzasną cegły i nie będzie z niego można zrobić tego szczupaka? - i to było smutne, no naprawdę smutne! Nie mogli przecież do tego dopuścić, pan woźny stał się nagle bardzo istotną jednostką ich życia – i, na Boga, cały świat przestał istnieć! Przeszłość, jakieś marne i błahe problemy, jakieś niby zmęczenie, pragnienie krwi – to wszystko się rozmywało, gotowe zaatakować później, w innym czasie...To chyba zdrowe, mimo wszystko, prawda? Nie ma nic złego w tym, że chciało się być chociaż przez parę chwil tym szalonym, ale trochę bardziej pozytywnie, tym bardziej wesołym... Tylko że to nijak Nailah nie pasowało do twej osobowości. Stawiając Cię przy Puchoni i tak wychodziłeś na tego ponurego, który ledwo się uśmiechał, który śmiech ledwo z siebie wyduszał... każda z emocji powinna być stonowana, schładzana – patrz, szukałeś silnych doznań, a teraz nagle zaczęły cię one kompletnie przerastać...
Sahir wyzerował butelkę i odłożył ją na bok, mrużąc ślepia, kiedy Colette zaczął o tym, że on nie żartował z wyznaniem sahiryzmu – matko boska, w ogóle co to za słowo i czemu sam na nie wpadłeś w tym swoim podchmielonym łbie? - chciałeś przerwać i wtrącić się, że w takim razie, skoro on będzie miał swoją religię, to czemu nie od razu państwo! - Państwo by się nazywało "Colettowo" i Warp byłby prezydentem, bo Nailah byłby zbyt zajęty siedzeniem i byciem zajebistym, żeby wysilać się na cokolwiek innego, bo cóż innego zazwyczaj bóstwa robią? Och, w tym momencie bluźniłeś w zasadzie, tak się nie godziło, ale alkohol pozwalał, alkohol głaskał po główce, alkohol nie pozwalał żadnych nieprawidłowości zauważyć... Zająłeś się słuchaniem i tak się jakoś stało, że doszło do modlitwy, którą wymyślił – wybałuszyłeś na niego oczy, po czym jebłeś plecami na ławkę, zasłaniając dłońmi oczy z plaśnięciem o twarz i idiotycznym wręcz uśmiechem, byłeś pewien, że jest idiotyczny, nie mógł być żaden inny po usłyszeniu takich nowości – ale banan był niezły...
- Nie... Moja głowa... To za dużo, ja wysiadam..! - Powróciłeś do pozycji siedzącej po paru minutach chichotania jak opętaniec – no wybaczcie, ale do tego musiało dojść, prawie się popłakał! - otarł łzy w kącikach oczu i podniósł się ociężale,potrząsając głową. - Colette, błagam, pauza.... - Wyciągnął niemal obronnie ręce w jego kierunku, wychodząc z budki – pomimo tego, że nie miał na sobie płaszcza, a sam golf, zrobiło mu się gorąco i zabrakło mu powietrza przez ten śmiech – przykucnął na zewnątrz i znów schował twarz w dłoniach... by znowu zachichotać. - Nieeee... błagam, litości dla mojego biednego brzucha..! - Podparł się jedną ręką ziemi, by drugą zapleść na wysokości żołądka i unieść otchłań oczu ku niebu – wiatr porwał jego krucze kosmyki do tańca – na tle wszechogarniającej nocy naprawdę się z nią zmywał – wyciągała po niego opiekuńcze ramiona, nie groźne w żaden sposób, tak jak groźnymi były dłonie jego Siostry, po której ni widu, ni słuchu – wszak obiecał ostatnim razem, że nie zabierze jej na spotkanie, czyż nie? Jeszcze na tyle pijany, by na mokrej ziemi siadać, nie był, toteż zaraz się podniósł i wrócił do ławki, kiedy odczuł, że przypomniał sobie, jak prawidłowo pobiera się tlen z otoczenia, by złapać za używaną butelkę i opłukać ją różdżką oraz na nowo napełnić ją wodą, którą połowiczną częścią przepłukał obie dłonie i twarz z leksza; nie opuszczało go wrażenie, że jest jakoś dziwnie wcięty pomimo wypicia takiej małej ilości... a może wypił już był najebany jak po Coletta szedł, tylko trudno to było zauważyć przez tą złość, przez tą wściekłość..? Oparł się ociężale o ściankę ramieniem i skierował twarz na Smoka.
- Urwałeś się z innej planety... Dodałeś arszenik do tej whiskey, jak nie patrzyłem..? - Uniosłeś butelkę, teraz z samą wodą, by się jej przyjrzeć.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:18 am
Nie było nic złego w cieszeniu się, zwłaszcza po kilku dniach, które obojga z nich wbiły w ziemię i ciorały po niej dopóty, dopóki nie przedarły się przez grubą warstwę sumienia i nie zaczęły sięgać wrażliwej skóry. I sięgnęły w końcu... sięgnęły na Boga i dlatego Colette miał tą gębę taką zblazowaną i proszącą się o bonusowy wpierdol. Nic w całym Wszechświecie, jak on długi i szeroki, nie przypominało wdzięcznego worka treningowego, jak jego bez przerwy śmiejąca się facjata. A to był ledwie początek jego humor zaczynał szczytować jak aktorka na porno imprezie i potrzebował coraz więcej pozytywnych wrażeń, coraz więcej impulsów, jakie co rusz, ani na sekundę nie pozwalały mu się nudzić. Nie mógł przecież do cholery, nie mógł! Był Filch, smok w czapce wpierdolce, lodowisko z jeziora i hektolitry alkoholu. Sam o dziwo bardzo klarownie za wszystkim nadążał i jeszcze mocniej rozpędzał tę rozgrzaną maszynę, zamiast chować się we wnętrzu jej zagonów, wystawał przez okno, prawie po pas, wrzeszcząc na cały głos i starając się nakłonić Sahira by zrobił to samo. By poczuł wiatr we włosach i muchy w oczach. To też nazywało się życie! Mknięcie miejscami po szynach z taką siłą, że sypały się iskry.
Był przy wampirze, już i tak dalece w swym rozluźnieniu posuniętym, jak jakiś wariat na lekach pobudzających, mógł przebiec Zakazany las dookoła a nadal wróciłby tu jeszcze gotów na kolejną butelkę i niedoścignięty przez mieszkające tam monstra. Nie było szans, był teraz zbyt niezniszczalny, za mocno odsunięty od problemów świata doczesnego, od jakiś przyjebanych dram z biblioteki, od problemów z wewnętrznym potworem i zahamowań wynikających z wewnętrznej moralności. Dość! Noc jest jeszcze młoda! Gnajmy! Szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu...!
- Żeby mi wpierdolić, musiałbyś mnie najpierw złapać. - zacmokał, kręcąc butelką seksownie. A przynajmniej byłoby seksownie, gdyby nie przymrużał pijacko przekrwionych oczu. I prawie nie wylewał trunku, ale na szczęście towarzysz w ostatniej chwili zabrał mu butelkę. - Bo jestem teraz najszybszym... Ej! Nie skończyłem jeszcze mojego łyka! I jestem najszybszym... szybkobiegaczem! Tu już nie ma zauroczonych tobą brzóz, jakie mogłyby mi przeszkodzić. Tu jesteśmy tylko ty. - wskazał na niego oskarżycielskim paluchem zagłady. - Ja. - teraz na siebie. - I wpierdol.
I nie wytrzymał, ba nawet raz... chrumknął podczas tego cholernego chichotu, którym przerwał sobie tę podniosłą prezentacje własnej seks-zajebistości, którą wcale nie tak łatwo jest pokonać! No bo nie dało! Wygrywał, doprowadzał nawet samego, ponurego wampira do ataku śmiechu, od którego nawet ten pokładał się na ławce. Przy okazji sam trzasł się, pochylał i obejmował obiema rękami w pasie, obserwując walczącą ze sobą dziką i nieokiełznana bestię, jaka tylko czekała, by rozerwać uczniów Hogwartu na kawałki. Patrzył jak ta bestia rzucała się, zasłaniała nieudolnie twarz bladymi rekami i śmiała się tak szeroko, że dałoby się nawet z takiej odległości policzyć jej krwiożercze zębiska. Czarnowłosy praktycznie płakał z żalu nad tym widowiskiem. Naprawdę wzmożona ostrożność była przy nim jak najbardziej wskazana.
- Ej... gdzie ty idziesz?! - poruszył się z udawanym urażeniem i wstał nawet, przechodząc nieostrożne ćwierć-kroku. - Nie ma pauzy, trzeba zapierdalać! - podjął do pleców Nailah'a i pokazał mu jęzor, samemu z nagłych uderzeń gorąca, rozsuwając nieco na boki poły darowanego mu, świetnie trzymającego ciepło płaszcza. Światło, jakie gościło w altance zmalało od czasu ich przybycia, co nawet tak zapijaczony mózg jak Colette, pchnęło do myślenia, że należy dać płomiennemu bóstwu nieco więcej ofiar do strawienia. Przeszedł wtedy ledwie parę kroków do przygotowanej kupki, dając tym samym wampirowi chwile czasu dla siebie. Podniósł dwa, leżące najbardziej na wierzchu kawałki i chwiejnym krokiem wrócił do otoczonej kamiennym kręgiem, świątyni, żeby ostrożnie, ale na tyle szybko by się nie poparzyć, wstawić świeże drewno do już nadwątlonej rodzinki. - Masz... jedz, maleńki. Om-nom-nom...
Colette tańczący z żywiołem. Całe życie na krawędzi.
Obejrzał się jeszcze na jedną drewnianą rzecz, która stała z kolei po drugiej stronie. Gitarra... Nie, nie chciał jej wrzucać tak gdzie myślicie, choć niewątpliwie przemknęło mu przez tan pusty baniak. Z nią jednak obszedł się delikatnie i przytargał bliżej siebie, by powracając na miejsce ułożyć ją sobie na kolanach i tykać palcami napięte struny. Nie pociągał za nie, ale i tak wydawały minimalne, drżące dźwięki.
- Dodałem tam kilka kropel krwi pijanej dziewicy.... a co, nie smakosi? - podniósł oczy na rozmówcę i wyszczerzył się rozkosznie. „Smakosi”, było zwrotem, jaki zawsze towarzyszył Colette w dzieciństwie, jako pieszczotliwe pytanie mamci odnośnie tego, czy przypadły mu go gustu okrojone ze skórek kanapeczki, ustawione w wagoniki pociągu. Zawsze smakowały. ...smakosiły.
Pijana dziewica. Ponoć wampiry lubiły dziewice, zresztą co im się dziwić? Każdemu bardziej smakowałaby darowana kanapka, jeśli nikt się na nią wcześniej nie spuścił. Ot taka... arystokratyczna finezja krwiopijców. Col ułożył sobie gitarę po mistrzowsku i przejechał po niej palcami. Nie za dużo myślał nad swoimi decyzjami, robił teraz co tylko chciał i postanowił zawyrokować kolejną rzecz:
- Zrób więcej alkoholu, a ja w tym czasie zaśpiewam ci piosenkę! Ekhym: Gdzie ścieki płyną z wolna, rozsiewa śmieci Maj; Anarchia rosła z wolna, a nad nią szumiał Punk. A-nar-chia ro-sła z wolna, a nad nią szumiał Punk! - podszarpywał lekko, ale nieszkodliwie struny gitary układając na gryfie palce w losowe akordy. Chociaż tak po gruntowniejszej analizie to nie były nawet akordy. - W tym Punku tak wrzeszcząco, że aż podnieca mnie; Emo już wybito, a Skinów jeszcze nie. E-mo już wy-bi-to, a Skinów jeszcze nie! Wtem Skinhead idzie z wolna: „Oh Punku, witam Cię! Bejsbolem Cie przywitam, czy chcesz tego czy nie?”. Bejs-bo-lem Cie przy-wi-tam, czy chcesz tego czy nie?! Gdy Punk wyjął jabola i odpiął ciężki pas, to Skinhead taki gapa, że aż... pod glana wlazł! A Skin-head ta-ki gapa, że aż pod glana wlazł! - pod koniec szarpnął ostentacyjnie, by zakończyć z większą dramaturgią.
Sponsored content

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 6 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach