- Jonathan Avery
Re: Pokój Wspólny
Sro Wrz 03, 2014 4:20 pm
Czuł się coraz mniej komfortowo.
Tak, to zdanie doskonale oddaje odczucia chłopaka. Przekraczała granice przez niego ustawione, naruszała je i drażniła, powodowała nieprzyjemne zmieszanie. Nie sądził, żeby była do tego zdolna. A jednak - przeceniał ją. Z drugiej strony zaczynała intrygować, wzrastać ponad opinię, którą Avery zdążył sobie wyrobić na jej temat. Miał mieszane uczucia co do tego; nie wiedział czy powinien czuć się zadowolony z tego powodu. Niepokojące było to, że pod pokładami całego szaleństwa Caroline świtała żywa inteligencja i przenikliwość - a on dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę.
Za późno, Avery. Zabolało? Ty, taki doskonały i zapatrzony w siebie, przeliczyłeś się tym razem. A może i nie? Nie jesteś przecież płotką w tym stawie, nie dasz się tak łatwo połknąć. Z węża nie można zamienić się w mysz, nie tak szybko i łatwo.
Przytrzymał jej dłoń, coby zaprzestała maltretowania jego kończyny. Ścisnął ją przy tym dużo mocniej niż wypadało, nie przejmując się możliwością zostawienia brzydkiego śladu na bladej skórze dziewczyny. Nie była jedną z tych panienek, wobec których chciało się uchodzić za ucieleśnienie cnót wszelakich. Delikatność właściwą przy kontaktach z płcią przeciwną zostawił za drzwiami pokoju, bezwiednie czerpiąc przy tym ze studni wykopanej gdzieś głęboko w tyle głowy przez ojca.
Czuł jak z każdym jej słowem rośnie w nim irytacja, a nawet coś na kształt złości. Kąciki warg nie drgnęły mu przy tym nawet odrobinę, wciąż unosząc się w nieznacznym uśmiechu. Na Merlina, gdyby tylko zdawała sobie sprawę z tego jak blisko była prawdy! Zacisnął nieco mocniej szczęki, starając się opanować piętrzące się emocje.
Dawno nie miał do czynienia z czymś podobnym.
Zaczynał pluć sobie w brodę, iż pozwolił by chwila znudzenia powiodła go ścieżką, którą właśnie podążał. Powinien się wycofać, zostawić żmiję samą sobie. Ale... No właśnie, zawsze jest jakieś "ale". Nie pamiętał kiedy ostatnio ktoś go tak poruszył, można wręcz powiedzieć że ożywił i zaciekawił.
Nie jesteś przecież pierwszym lepszym dzieciakiem, Avery. Czemu nie spróbować tego zakazanego owocu i nie pójść o krok dalej. Wydaje się to... Intrygujące. Co ci szkodzi spróbować, i tak spalasz się powoli w obliczu ambicji i wymagań, które przed tobą stawiają inni. Czemu by nie dorzucić do ognia? Tym razem z własnego wyboru.
Otworzył szerzej powieki, obdarzając Caroline długim zdziwionym spojrzeniem. Uśmiechnął się przy tym szerzej, jakby rozbawiony jej słowami. Bynajmniej tak nie było.
- Naiwna jesteś, moja droga - wzruszył ramionami, kwitując jej wywód czterema krótkimi słowami.
Zadrżał delikatnie czując na policzkach chłód jej dłoni, przez głowę bezwiednie przeleciało pytanie czy ta dziewczyna cała składa się tylko i wyłącznie z lodu, czy ciepło gości w niej jedynie w krótkich chwilach gdy rozpala ją wściekłość. Nie odwrócił spojrzenia od oczu Rockers, wpatrując się w nie pomimo fizycznego dyskomfortu. Dopiero po dłuższej chwili błękitne tęczówki drgnęły, przenosząc uwagę chłopaka na kształtne usta dziewczyny znajdujące się tak blisko jego warg.
Bawiła się nim, zdawał sobie z tego sprawę. Ciężko było mu pozbierać myśli, gdy odległość dzieląca ją od jego osoby była tak znikoma. Ba, gdzie praktycznie jej nie było. Nie zamierzał dać jej tej satysfakcji, wpychać do ręki kolejnej broni.
Niezbyt gwałtowanie odsunął ją od siebie, nie chciał wzbudzać jeszcze większego zainteresowania towarzystwa zgromadzonego w pokoju. Nie podobała mu się obecność osób trzecich, zdecydowanie.
- Nie liczę na nic. Masz rację, moja droga, jestem egoistą. Znudzonym na dodatek, co jest dość paskudnym połączeniem. Ale czy jestem bezwartościowy? Nie mnie to oceniać, Tobie tym bardziej. Nie będziemy na ten temat więcej rozmawiać. Powinnaś poszukać sobie ciekawszego obiektu zainteresowania, ode mnie nie dostaniesz tego czego pragniesz. Śmieszna jesteś w swojej próbie dostania się do ludzkiego wnętrza, wyniesienia z niego co lepszych rzeczy i zostawienia na wymianę... nie wiem w sumie czego. Mała, zgorzkniała i samotna dziewczynka. Nie jesteś nikim więcej. Sama widzisz jak bezsensowne są próby robienia sobie nawzajem psychoanalizy - spokojnie wytknął jej niedorzeczność tej rozmowy, nie przestając przy tym głaskania jej nogi.
Oparł głowę wygodniej o fotel, wiodąc przy tym spojrzeniem po pustoszejącym powoli Pokoju Wspólnym. Nie ciągnąłby tego cyrku, gdyby faktycznie cenił swego najbliższego kuzyna? Wątpliwe. Caroline była tylko i wyłącznie kobietą wybraną przez matkę Rabastana; nikim więcej. Nie można było tego nazwać jakąkolwiek głębszą relacją, której naruszenie można by uznać za niestosowne. Przynajmniej jeszcze nie teraz - i nie przez długi czas. Tym nie trzeba było się przejmować, Avery nie zamierzał zawracać sobie głowy takimi... błahostkami?
Tak, to zdanie doskonale oddaje odczucia chłopaka. Przekraczała granice przez niego ustawione, naruszała je i drażniła, powodowała nieprzyjemne zmieszanie. Nie sądził, żeby była do tego zdolna. A jednak - przeceniał ją. Z drugiej strony zaczynała intrygować, wzrastać ponad opinię, którą Avery zdążył sobie wyrobić na jej temat. Miał mieszane uczucia co do tego; nie wiedział czy powinien czuć się zadowolony z tego powodu. Niepokojące było to, że pod pokładami całego szaleństwa Caroline świtała żywa inteligencja i przenikliwość - a on dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę.
Za późno, Avery. Zabolało? Ty, taki doskonały i zapatrzony w siebie, przeliczyłeś się tym razem. A może i nie? Nie jesteś przecież płotką w tym stawie, nie dasz się tak łatwo połknąć. Z węża nie można zamienić się w mysz, nie tak szybko i łatwo.
Przytrzymał jej dłoń, coby zaprzestała maltretowania jego kończyny. Ścisnął ją przy tym dużo mocniej niż wypadało, nie przejmując się możliwością zostawienia brzydkiego śladu na bladej skórze dziewczyny. Nie była jedną z tych panienek, wobec których chciało się uchodzić za ucieleśnienie cnót wszelakich. Delikatność właściwą przy kontaktach z płcią przeciwną zostawił za drzwiami pokoju, bezwiednie czerpiąc przy tym ze studni wykopanej gdzieś głęboko w tyle głowy przez ojca.
Czuł jak z każdym jej słowem rośnie w nim irytacja, a nawet coś na kształt złości. Kąciki warg nie drgnęły mu przy tym nawet odrobinę, wciąż unosząc się w nieznacznym uśmiechu. Na Merlina, gdyby tylko zdawała sobie sprawę z tego jak blisko była prawdy! Zacisnął nieco mocniej szczęki, starając się opanować piętrzące się emocje.
Dawno nie miał do czynienia z czymś podobnym.
Zaczynał pluć sobie w brodę, iż pozwolił by chwila znudzenia powiodła go ścieżką, którą właśnie podążał. Powinien się wycofać, zostawić żmiję samą sobie. Ale... No właśnie, zawsze jest jakieś "ale". Nie pamiętał kiedy ostatnio ktoś go tak poruszył, można wręcz powiedzieć że ożywił i zaciekawił.
Nie jesteś przecież pierwszym lepszym dzieciakiem, Avery. Czemu nie spróbować tego zakazanego owocu i nie pójść o krok dalej. Wydaje się to... Intrygujące. Co ci szkodzi spróbować, i tak spalasz się powoli w obliczu ambicji i wymagań, które przed tobą stawiają inni. Czemu by nie dorzucić do ognia? Tym razem z własnego wyboru.
Otworzył szerzej powieki, obdarzając Caroline długim zdziwionym spojrzeniem. Uśmiechnął się przy tym szerzej, jakby rozbawiony jej słowami. Bynajmniej tak nie było.
- Naiwna jesteś, moja droga - wzruszył ramionami, kwitując jej wywód czterema krótkimi słowami.
Zadrżał delikatnie czując na policzkach chłód jej dłoni, przez głowę bezwiednie przeleciało pytanie czy ta dziewczyna cała składa się tylko i wyłącznie z lodu, czy ciepło gości w niej jedynie w krótkich chwilach gdy rozpala ją wściekłość. Nie odwrócił spojrzenia od oczu Rockers, wpatrując się w nie pomimo fizycznego dyskomfortu. Dopiero po dłuższej chwili błękitne tęczówki drgnęły, przenosząc uwagę chłopaka na kształtne usta dziewczyny znajdujące się tak blisko jego warg.
Bawiła się nim, zdawał sobie z tego sprawę. Ciężko było mu pozbierać myśli, gdy odległość dzieląca ją od jego osoby była tak znikoma. Ba, gdzie praktycznie jej nie było. Nie zamierzał dać jej tej satysfakcji, wpychać do ręki kolejnej broni.
Niezbyt gwałtowanie odsunął ją od siebie, nie chciał wzbudzać jeszcze większego zainteresowania towarzystwa zgromadzonego w pokoju. Nie podobała mu się obecność osób trzecich, zdecydowanie.
- Nie liczę na nic. Masz rację, moja droga, jestem egoistą. Znudzonym na dodatek, co jest dość paskudnym połączeniem. Ale czy jestem bezwartościowy? Nie mnie to oceniać, Tobie tym bardziej. Nie będziemy na ten temat więcej rozmawiać. Powinnaś poszukać sobie ciekawszego obiektu zainteresowania, ode mnie nie dostaniesz tego czego pragniesz. Śmieszna jesteś w swojej próbie dostania się do ludzkiego wnętrza, wyniesienia z niego co lepszych rzeczy i zostawienia na wymianę... nie wiem w sumie czego. Mała, zgorzkniała i samotna dziewczynka. Nie jesteś nikim więcej. Sama widzisz jak bezsensowne są próby robienia sobie nawzajem psychoanalizy - spokojnie wytknął jej niedorzeczność tej rozmowy, nie przestając przy tym głaskania jej nogi.
Oparł głowę wygodniej o fotel, wiodąc przy tym spojrzeniem po pustoszejącym powoli Pokoju Wspólnym. Nie ciągnąłby tego cyrku, gdyby faktycznie cenił swego najbliższego kuzyna? Wątpliwe. Caroline była tylko i wyłącznie kobietą wybraną przez matkę Rabastana; nikim więcej. Nie można było tego nazwać jakąkolwiek głębszą relacją, której naruszenie można by uznać za niestosowne. Przynajmniej jeszcze nie teraz - i nie przez długi czas. Tym nie trzeba było się przejmować, Avery nie zamierzał zawracać sobie głowy takimi... błahostkami?
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Sro Wrz 03, 2014 6:53 pm
Ciężko było ją dokładnie przejrzeć, czyż nie? Z innymi osobami wydawało się to łatwiejsze, zwłaszcza patrząc w co poniektóre emanującą niezwykłą szczerością i prawdziwością twarze. Ich o dziwo nie zdobiły żadne szklane maski, które potrzebowały niebywałej siły, by choć odrobinę ukazać prawdziwe oblicze swych właścicieli. Bo tak właśnie było. Większość ludzi, zwłaszcza Ślizgonów unikała dzielenia się ważniejszymi emocjami z resztą świata, zachowując je dla siebie, albo dla osób, które stanowiły znaczące elementy w ich życiu. Z Caroline prędzej działało to pierwsze - jeśli już okazywać słabość, te strzępki uczuć to tylko we własnym towarzystwie, by nie dać przypadkiem komuś możliwości chwycenia ją w sidła. Bo człowiek taki właśnie był. Mimowolnie niszczył wszystko, czego tylko dotknął. I mimo, że i ona nim była, to nie stanowiło to problemu by najpierw zacząć od innych, zwłaszcza, że już tyle razy oberwała za własną osobę, że stała się na tyle nieczuła by odcinać się od tej "ludzkiej" natury, przemieniając się w coś na kształt koszmarnej karykatury, cienia który polubił tkwicie w swej celi ciemności. Kiedyś były lata, że to właśnie ogień wymieszany z lodem tworzył jej postać, teraz jednak pozostał jedynie...lód. Ogień już dawno temu zgasł, skrzętnie ugaszony przez jej matkę i Grega i okoliczności o których nie chciała pamiętać.
Chwilę później, chłopak chwycił ją w dość mocny sposób i chcąc nie chcąc poczuła ból. Jednak to był swoistego rodzaju znak, który tak bardzo chciała otrzymać. No i otrzymała. Posłała mu zdawkowy uśmiech, starając się nie okazać, że rzeczywiście ja to boli; kąciki jej warg jednak delikatny drgały, jakby miała zaraz się skrzywić.
Gdyby tylko wiedziała! Ach! Tyle nieograniczonych możliwości, czyż nie? A teraz oba węże zaciekle się sprawdzały, chcąc wygrać tę z pozoru nieznaczącą i niewinną walkę.
Pytanie, ile wytrzymamy, Avery?
I czy ta gra rzeczywiście jest warta gorączkowej gonitwy myśli w celu odkrycia odpowiedniej taktyki?
Kto w ostatecznym rozrachunku zostanie pokonany?
Starała się nie okazywać żadnych emocji, nawet jak stopniowo wzrastało w niej zaciekawienie, pomieszane z odrobiną złości i podekscytowania. Czuła się przy nim, zupełnie inaczej, niż przy Sahirze, czy chociażby przy Rabastanie. Może to była kwestia ich podejścia i emocjonalności? Avery bowiem starannie opanowywał każdy choćby najmniejszy odruch, jakby chcąc udowodnić, że potrafi być wiecznie spokojny. Lecz ile było w tym prawdy, a ile udawania? Na ile jego figura była prawdziwa w tym świecie?
Mimowolnie parsknęła krótkim śmiechem, na jego jakże inteligentne stwierdzenie. Po czym ucichła nagle, chcąc się przekonać, co będzie dalej. Istotnie, to wszystko miało być zabawą, tak jak zawsze. Bez zbędnych emocji i rozterek, bez głębszych myśli. Może i wściekłość rzeczywiście była jedynym "ognistym" uczuciem, które sprawiało, że jej ciało, choć z pozoru lodowate, zdawało się pochłaniane przez płomienie? Bo przecież jej serce, czyli źródło wszelkich silniejszych emocji było zamarznięte. Czasami mogło być zastanawiające, czy ono w ogóle poprawnie funkcjonowało. Dziewczynie powinno coś towarzyszyć przy takiej bliskości, a jej zdawała się towarzyszyć jedynie...pustka. Może zwyczajnie tak dobrze wyciszyła swoje emocjonalne mechanizmy, że teraz w ogóle nie dawały o sobie znać? Całkiem możliwe.
Uczucia były przecież ludzką słabością, a ona nie miała zamiaru im ulegać. Przynajmniej Rockers starała się, żeby tak było.
- Czyżby? A dlaczego by nie? Zabronisz mi? Poskarżysz się tatusiowi? Udowodnisz mi, że się mylę? No proszę, Avery! Proszę, ja tylko na to czekam! Ale przecież Ty tak bardzo nie chcesz, żebym Ci poświęcała swoją uwagę. To już by nie było takie zabawne, jak w przypadku innych, nie? Bo tym razem to Ty, a nikt inny stałby się główną atrakcją wieczoru. Możesz sobie zabraniać, ale doskonale powinieneś zdawać sprawę, że to przecież nic nie da. Ojeju, ale się mi odgryzłeś...- zatrzymała się na chwilę, by zmrużyć burzowe tęczówki i posłać w jego stronę nieprzyjemny uśmiech. Pozornie, nie dotknęło jej. Pozornie. W głębi jednak duszy, poczuła złość i mimowolne uderzenie wprost w jedno z czułych miejsc.
Samotność.
Taak. To było to. To toksyczne odczucie, świadomość, że jest jedynie sama. Marionetka matki. Pojedynczy ruch sznureczków. Sama ze swoim bólem i cierpieniem, który rozwinął się w taki, a nie inny sposób.
Zatonęła na chwilę w tej mglistej otchłani obrazów i pojedynczych dźwięków, które jak szpileczki wbijały się w jej głowę. Odpływała ku zupełnie innej rzeczywistości, która odcisnęła na niej swoje ciemne barwy. I pewnie trwałoby to dłużej, gdyby nie sowa, która pojawiła się zupełnie znikąd w Pokoju Wspólnym. Być może akurat skorzystała z otwierającego się przejścia? Kto wie? Jednak pojawiła się i ruszyła wprost w stronę Avery'ego i Caroline. Przystanęła na jednym z oparć fotela i wystawiła nóżkę w stronę dziewczyny. Czarnowłosa, jakby się ocknęła i marszcząc czoło, skierowała spojrzenie na stworzenie. Nie była przyzwyczajona do otrzymywania listów, jeśli nie licząc pojawiających się od czasu do czasu wieści od braci, czy też ojca, no i oczywiście poleceń matki. Zastanawiając się nad tym, od kogo może być ten list, powoli odwiązała przesyłkę i pogłaskała delikatnie stworzenie, które chwilę później odleciało w swoją stronę.
Otwierać czy nie otwierać?
Wydawać by się mogło, że to dość oczywisty wybór, zwłaszcza, że wolała tego nie robić przy Ślizgonie. Nigdy nie wiadomo, co tam mogłoby być napisane, a gdyby jemu udało się coś odczytać, nie byłoby za ciekawie, prawda? Jednak ciekawość zwyciężyła i chwilę później, nie patrząc nawet na Jonathana, zaczęła szybko czytać.
Nie spodziewała się tego. Było jej naprawdę dziwnie, że Gryfonka napisała takie rzeczy, jakby wierząc, że to jakoś na nią wpłynie. Ale... to nie było przecież nic takiego. Po prostu uratowała ją i tyle, pod wpływem chwili, słabości i świadomości, że ta, niebezpiecznie blisko znajduje się przepaści, pomiędzy życiem a śmiercią.
Coś tam słyszała, że dziewczyna trafiła do Munga, że jej stan choć niekoniecznie ciekawy, był jednak stabilny. Ale sama świadomość, że ona... wiedziała, że C. jej pomogła, że napisała do niej była niespotykana i wprowadziła ją w otępienie. Oprócz wiadomości, było coś jeszcze. Coś co z początku umknęło jej uwadze. Pergamin a na niej ona. Tak właśnie; niczym żywa czarnowłosa, ale zarazem w zupełnie innej odsłonie. Ciężko było stwierdzić, dlaczego Ryan przedstawiła ją w taki, a nie inny sposób, lecz nie było miejsca na sentymenty i ciągłe uporczywe wpatrywanie się w coś, co przecież nie powinno mieć dla niej żadnego znaczenia.
Schowała szybko i list i rysunek do kieszeni swojej szaty i zamyślona spoglądała w okno, które ukazywało życie pod szkolnym jeziorem. Miała wrażenie, że mignęło jej jakieś stworzenie, co w sumie nie było niczym niespotykanym. Na chwilę nawet zapomniała, gdzie i z kim się znajduje, po prostu brnąc w swoich chaotycznych myślach i chcąc się odciąć od jakichkolwiek cieplejszych odczuć.
Bo to zwyczajnie nie powinno mieć miejsca.
Nie w jej przypadku.
Nie, kiedy chodziło o Królową Śniegu.
Chwilę później, chłopak chwycił ją w dość mocny sposób i chcąc nie chcąc poczuła ból. Jednak to był swoistego rodzaju znak, który tak bardzo chciała otrzymać. No i otrzymała. Posłała mu zdawkowy uśmiech, starając się nie okazać, że rzeczywiście ja to boli; kąciki jej warg jednak delikatny drgały, jakby miała zaraz się skrzywić.
Gdyby tylko wiedziała! Ach! Tyle nieograniczonych możliwości, czyż nie? A teraz oba węże zaciekle się sprawdzały, chcąc wygrać tę z pozoru nieznaczącą i niewinną walkę.
Pytanie, ile wytrzymamy, Avery?
I czy ta gra rzeczywiście jest warta gorączkowej gonitwy myśli w celu odkrycia odpowiedniej taktyki?
Kto w ostatecznym rozrachunku zostanie pokonany?
Starała się nie okazywać żadnych emocji, nawet jak stopniowo wzrastało w niej zaciekawienie, pomieszane z odrobiną złości i podekscytowania. Czuła się przy nim, zupełnie inaczej, niż przy Sahirze, czy chociażby przy Rabastanie. Może to była kwestia ich podejścia i emocjonalności? Avery bowiem starannie opanowywał każdy choćby najmniejszy odruch, jakby chcąc udowodnić, że potrafi być wiecznie spokojny. Lecz ile było w tym prawdy, a ile udawania? Na ile jego figura była prawdziwa w tym świecie?
Mimowolnie parsknęła krótkim śmiechem, na jego jakże inteligentne stwierdzenie. Po czym ucichła nagle, chcąc się przekonać, co będzie dalej. Istotnie, to wszystko miało być zabawą, tak jak zawsze. Bez zbędnych emocji i rozterek, bez głębszych myśli. Może i wściekłość rzeczywiście była jedynym "ognistym" uczuciem, które sprawiało, że jej ciało, choć z pozoru lodowate, zdawało się pochłaniane przez płomienie? Bo przecież jej serce, czyli źródło wszelkich silniejszych emocji było zamarznięte. Czasami mogło być zastanawiające, czy ono w ogóle poprawnie funkcjonowało. Dziewczynie powinno coś towarzyszyć przy takiej bliskości, a jej zdawała się towarzyszyć jedynie...pustka. Może zwyczajnie tak dobrze wyciszyła swoje emocjonalne mechanizmy, że teraz w ogóle nie dawały o sobie znać? Całkiem możliwe.
Uczucia były przecież ludzką słabością, a ona nie miała zamiaru im ulegać. Przynajmniej Rockers starała się, żeby tak było.
- Czyżby? A dlaczego by nie? Zabronisz mi? Poskarżysz się tatusiowi? Udowodnisz mi, że się mylę? No proszę, Avery! Proszę, ja tylko na to czekam! Ale przecież Ty tak bardzo nie chcesz, żebym Ci poświęcała swoją uwagę. To już by nie było takie zabawne, jak w przypadku innych, nie? Bo tym razem to Ty, a nikt inny stałby się główną atrakcją wieczoru. Możesz sobie zabraniać, ale doskonale powinieneś zdawać sprawę, że to przecież nic nie da. Ojeju, ale się mi odgryzłeś...- zatrzymała się na chwilę, by zmrużyć burzowe tęczówki i posłać w jego stronę nieprzyjemny uśmiech. Pozornie, nie dotknęło jej. Pozornie. W głębi jednak duszy, poczuła złość i mimowolne uderzenie wprost w jedno z czułych miejsc.
Samotność.
Taak. To było to. To toksyczne odczucie, świadomość, że jest jedynie sama. Marionetka matki. Pojedynczy ruch sznureczków. Sama ze swoim bólem i cierpieniem, który rozwinął się w taki, a nie inny sposób.
Zatonęła na chwilę w tej mglistej otchłani obrazów i pojedynczych dźwięków, które jak szpileczki wbijały się w jej głowę. Odpływała ku zupełnie innej rzeczywistości, która odcisnęła na niej swoje ciemne barwy. I pewnie trwałoby to dłużej, gdyby nie sowa, która pojawiła się zupełnie znikąd w Pokoju Wspólnym. Być może akurat skorzystała z otwierającego się przejścia? Kto wie? Jednak pojawiła się i ruszyła wprost w stronę Avery'ego i Caroline. Przystanęła na jednym z oparć fotela i wystawiła nóżkę w stronę dziewczyny. Czarnowłosa, jakby się ocknęła i marszcząc czoło, skierowała spojrzenie na stworzenie. Nie była przyzwyczajona do otrzymywania listów, jeśli nie licząc pojawiających się od czasu do czasu wieści od braci, czy też ojca, no i oczywiście poleceń matki. Zastanawiając się nad tym, od kogo może być ten list, powoli odwiązała przesyłkę i pogłaskała delikatnie stworzenie, które chwilę później odleciało w swoją stronę.
Otwierać czy nie otwierać?
Wydawać by się mogło, że to dość oczywisty wybór, zwłaszcza, że wolała tego nie robić przy Ślizgonie. Nigdy nie wiadomo, co tam mogłoby być napisane, a gdyby jemu udało się coś odczytać, nie byłoby za ciekawie, prawda? Jednak ciekawość zwyciężyła i chwilę później, nie patrząc nawet na Jonathana, zaczęła szybko czytać.
Nie spodziewała się tego. Było jej naprawdę dziwnie, że Gryfonka napisała takie rzeczy, jakby wierząc, że to jakoś na nią wpłynie. Ale... to nie było przecież nic takiego. Po prostu uratowała ją i tyle, pod wpływem chwili, słabości i świadomości, że ta, niebezpiecznie blisko znajduje się przepaści, pomiędzy życiem a śmiercią.
Coś tam słyszała, że dziewczyna trafiła do Munga, że jej stan choć niekoniecznie ciekawy, był jednak stabilny. Ale sama świadomość, że ona... wiedziała, że C. jej pomogła, że napisała do niej była niespotykana i wprowadziła ją w otępienie. Oprócz wiadomości, było coś jeszcze. Coś co z początku umknęło jej uwadze. Pergamin a na niej ona. Tak właśnie; niczym żywa czarnowłosa, ale zarazem w zupełnie innej odsłonie. Ciężko było stwierdzić, dlaczego Ryan przedstawiła ją w taki, a nie inny sposób, lecz nie było miejsca na sentymenty i ciągłe uporczywe wpatrywanie się w coś, co przecież nie powinno mieć dla niej żadnego znaczenia.
Schowała szybko i list i rysunek do kieszeni swojej szaty i zamyślona spoglądała w okno, które ukazywało życie pod szkolnym jeziorem. Miała wrażenie, że mignęło jej jakieś stworzenie, co w sumie nie było niczym niespotykanym. Na chwilę nawet zapomniała, gdzie i z kim się znajduje, po prostu brnąc w swoich chaotycznych myślach i chcąc się odciąć od jakichkolwiek cieplejszych odczuć.
Bo to zwyczajnie nie powinno mieć miejsca.
Nie w jej przypadku.
Nie, kiedy chodziło o Królową Śniegu.
- Shane Collins
Re: Pokój Wspólny
Sob Wrz 13, 2014 7:34 pm
Mógł ruszać nadgarstkiem. Palce jakby tonęły w smole, a cienkie igły bólu kuły jego kości, jednak niewątpliwie była sprawna. Cokolwiek zrobił mu Książe Ciemności, było jedynie tymczasowe, choć dokuczliwe. Nie było powodu ingerencji pielęgniarki, a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Jedyne czego potrzebował w tej chwili to zapaść się w swoim wygodnym fotelu w Pokoju Wspólnym. Tak, w swoim fotelu, żadna inna istota nie miała prawa zajmować tego miejsca bez wyraźnego powodu lub widma rychłej śmierci. W zasadzie, patrząc na to od strony czysto filozoficznej, czy jeżeli w nim zasiadała, to śmierć nie miała na nią czekać w obliczu samego chłopaka?
Trzask kręgów, zgrzytających głośno o siebie nawzajem, gdy Collins próbował się wyprostować. Chrupot stawów, które zesztywniałe, powracały do życia. Dudnienie ciężkich butów o wąskie korytarze lochów, tak znajomych, a jednocześnie nigdy wcześniej tak nieznanych. Astaroth syczał przy jego piersi, niewzruszony, choć z pewnością zadowolony z siebie po ostatniej walce z nie-do-końca-nieśmiertelny Nailahem. Shane pociągnął potężny łyk z piersiówki, a ciepło prawie natychmiast wypełniło jego ciało. Na dobrą sprawę równie dobrze mógł się sam wyleczyć w zaciszu dormitorium. Nie musiał obnosić się ze swoimi bitewnymi ranami, a z pewnościa nie chciał na darmo nadstawiać karku, gdyby Kim postanowiła jednak szepnąć słówko któremuś z nauczycieli. Nie potrzebował złego-dobrego PR'u.
Wszedł pewnym, choć zmęczonym krokiem do Pokoju Wspólnego. Jego oczy, te jadowicie żółte tęczówki, omiotły leniwie pomieszczenie, nie zadając sobie na tyle trudu, by rzeczywiście na nie spojrzeć. Dopiero, gdy do jego uszu dotarł dźwięk. Głos. Zimny, sarkastyczny, zbolały, przepełniony starczą zgryzotą, na którą chorują ludzie martwi w środku. Dopiero wtedy jego ociężały od bólu mózg przetrawił informacje. Gdyby go zauważyła wcześniej, pewnie byłby już martwy. Albo gorzej. A wierz mi, mój drogi Czytelniku, czekałby chłopca los o wiele gorszy od śmierci. Odcinałaby kawałek po kawałku płaty jego skóry, a on musiałby na to patrzeć. W pełni przytomny dopóki by nie skończyła. Dopóki nie spojrzałby na swoje własne ciało ulepione z jego własnej skóry. Chory duplikat jej wypaczonego mózgu. Z pewnością mogło być gorzej.
- Caroline. - wyszeptał, choć nie był zdziwiony. Nie był też przestraszony, choć powinien. Tak jak i ona. Bali się siebie nawzajem, świadomi tego jak różne i podobne są ich popierdolone umysły. Jak chorymi fragmentami ludzkich zachowań, wyuczonych, nabytych przez lata udawania, tak naprawdę są. Żadne z nich tak naprawdę nie chciałoby zabić drugiego. Jak już napisałem wcześniej - chodzi o coś o wiele gorszego od trywialnej śmierci.
- Widzę, że przyprowadziłaś nowe zwierzątko. - przeniósł swój wzrok na chłopaka siedzącego w fotelu. Muszę nadmieniać w którym? - Jak się wabi?
Jego oczy. Żółte. Zimne. Teraz także martwe. Jeden z bezpieczników przygasł śmiercią naturalną w jego czaszce, ratując umysł od zwarcia. Od natychmiastowego machnięcia różdżką. Od potrzeby pozbywania się zbędnego ciała.
To nie jest najlepszy dzień dla Gada, prawda?
Trzask kręgów, zgrzytających głośno o siebie nawzajem, gdy Collins próbował się wyprostować. Chrupot stawów, które zesztywniałe, powracały do życia. Dudnienie ciężkich butów o wąskie korytarze lochów, tak znajomych, a jednocześnie nigdy wcześniej tak nieznanych. Astaroth syczał przy jego piersi, niewzruszony, choć z pewnością zadowolony z siebie po ostatniej walce z nie-do-końca-nieśmiertelny Nailahem. Shane pociągnął potężny łyk z piersiówki, a ciepło prawie natychmiast wypełniło jego ciało. Na dobrą sprawę równie dobrze mógł się sam wyleczyć w zaciszu dormitorium. Nie musiał obnosić się ze swoimi bitewnymi ranami, a z pewnościa nie chciał na darmo nadstawiać karku, gdyby Kim postanowiła jednak szepnąć słówko któremuś z nauczycieli. Nie potrzebował złego-dobrego PR'u.
Wszedł pewnym, choć zmęczonym krokiem do Pokoju Wspólnego. Jego oczy, te jadowicie żółte tęczówki, omiotły leniwie pomieszczenie, nie zadając sobie na tyle trudu, by rzeczywiście na nie spojrzeć. Dopiero, gdy do jego uszu dotarł dźwięk. Głos. Zimny, sarkastyczny, zbolały, przepełniony starczą zgryzotą, na którą chorują ludzie martwi w środku. Dopiero wtedy jego ociężały od bólu mózg przetrawił informacje. Gdyby go zauważyła wcześniej, pewnie byłby już martwy. Albo gorzej. A wierz mi, mój drogi Czytelniku, czekałby chłopca los o wiele gorszy od śmierci. Odcinałaby kawałek po kawałku płaty jego skóry, a on musiałby na to patrzeć. W pełni przytomny dopóki by nie skończyła. Dopóki nie spojrzałby na swoje własne ciało ulepione z jego własnej skóry. Chory duplikat jej wypaczonego mózgu. Z pewnością mogło być gorzej.
- Caroline. - wyszeptał, choć nie był zdziwiony. Nie był też przestraszony, choć powinien. Tak jak i ona. Bali się siebie nawzajem, świadomi tego jak różne i podobne są ich popierdolone umysły. Jak chorymi fragmentami ludzkich zachowań, wyuczonych, nabytych przez lata udawania, tak naprawdę są. Żadne z nich tak naprawdę nie chciałoby zabić drugiego. Jak już napisałem wcześniej - chodzi o coś o wiele gorszego od trywialnej śmierci.
- Widzę, że przyprowadziłaś nowe zwierzątko. - przeniósł swój wzrok na chłopaka siedzącego w fotelu. Muszę nadmieniać w którym? - Jak się wabi?
Jego oczy. Żółte. Zimne. Teraz także martwe. Jeden z bezpieczników przygasł śmiercią naturalną w jego czaszce, ratując umysł od zwarcia. Od natychmiastowego machnięcia różdżką. Od potrzeby pozbywania się zbędnego ciała.
To nie jest najlepszy dzień dla Gada, prawda?
- Jonathan Avery
Re: Pokój Wspólny
Nie Wrz 14, 2014 3:02 pm
Obracał powoli srebrny sygnet, przesuwając go wzdłuż szczupłego palca. Wydawał się przy tym znudzony i senny, zupełnie niezainteresowany otoczeniem. I mniej więcej było to zgodne ze stanem faktycznym.
Błękitne spojrzenie zatrzymało się na jednej ze ścian, przesunęło się po niej machinalnie, śledząc toczące się krople wody. Mogłoby się wydawać, iż zapomniał o obecności dziewczyny siedzącej na jego kolanach.
Bynajmniej. Byłoby to awykonalne.
Postanowił zakończyć rozmowę, zanim ta wkroczy na niebezpieczne tory - a zdawał sobie sprawę, że są już tego coraz bliżsi. Nie bawiło go igranie z ogniem, nie sprawiało przyjemności droczenie się ze żmiją. Nie miał zamiaru dopuścić jej do siebie bliżej, nie uśmiechało mu narażanie się na ukąszenie.
Już miał otwierać usta by poinformować Caroline o swoich przemyśleniach i udzielić odpowiedzi na jej słowa, gdy na oparciu jednego z foteli wylądowała sowa. Drgnął lekko, zaklinając stworzenie w myślach by to nie on był odbiorcą - udało się.
Wbrew zasadom dobrego wychowania opuścił spojrzenie na przesyłkę, której adresatką była Ślizgonka. Prześledził treść listu, unosząc przy tym brwi. No proszę, nasza królowa lodu bohaterką? Kto by się spodziewał; na pewno nie on. Postanowił ugryźć się w język i nie komentować, przynajmniej nie w tym momencie.
Nie zwrócił uwagi na nowoprzybyłego, póki ten nie otworzył ust by zakłócić ciszę, która zapadła chwilę wcześniej. Spojrzenie chłodnych błękitnych oczu przesunęło się powoli po sylwetce chłopaka, a usta drgnęły w czymś na kształt uśmiechu. Idealne towarzystwo dla panny Rockers, bez wątpienia. Pasowali do siebie niczym pchła do psa, wybór roli obojętny - jedno i drugie równie dla Avery'ego przyjemne. Pech chciał, że choć Ślizgonkę mógł omijać szerokim łukiem, gdy tylko naszła go ochota to na Collinsa był z góry skazany. Jeden rocznik, jedno dormitorium. Szczęście niesamowite, moi państwo.
Chyba nadszedł idealny moment by opuścić towarzystwo, nacieszyć się chwilę świętym spokojem póki jeszcze jest taka możliwość. Troje to już tłok, szczególnie gdy dwoje nie do końca może popisać się nienaruszoną psychiką.
Nie skomentował słów chłopaka, uznając iż nie są one warte uwagi. Strzępienie języka po próżnicy to działka Caroline, nie jego. Odwrócił spojrzenie od Shane'a, nieszczególnie zainteresowany jego osobą.
Jeden dziwak był do zniesienia, dwa nieszczególnie.
Z deszczu pod rynnę, Avery. Gratuluję!
Błękitne spojrzenie zatrzymało się na jednej ze ścian, przesunęło się po niej machinalnie, śledząc toczące się krople wody. Mogłoby się wydawać, iż zapomniał o obecności dziewczyny siedzącej na jego kolanach.
Bynajmniej. Byłoby to awykonalne.
Postanowił zakończyć rozmowę, zanim ta wkroczy na niebezpieczne tory - a zdawał sobie sprawę, że są już tego coraz bliżsi. Nie bawiło go igranie z ogniem, nie sprawiało przyjemności droczenie się ze żmiją. Nie miał zamiaru dopuścić jej do siebie bliżej, nie uśmiechało mu narażanie się na ukąszenie.
Już miał otwierać usta by poinformować Caroline o swoich przemyśleniach i udzielić odpowiedzi na jej słowa, gdy na oparciu jednego z foteli wylądowała sowa. Drgnął lekko, zaklinając stworzenie w myślach by to nie on był odbiorcą - udało się.
Wbrew zasadom dobrego wychowania opuścił spojrzenie na przesyłkę, której adresatką była Ślizgonka. Prześledził treść listu, unosząc przy tym brwi. No proszę, nasza królowa lodu bohaterką? Kto by się spodziewał; na pewno nie on. Postanowił ugryźć się w język i nie komentować, przynajmniej nie w tym momencie.
Nie zwrócił uwagi na nowoprzybyłego, póki ten nie otworzył ust by zakłócić ciszę, która zapadła chwilę wcześniej. Spojrzenie chłodnych błękitnych oczu przesunęło się powoli po sylwetce chłopaka, a usta drgnęły w czymś na kształt uśmiechu. Idealne towarzystwo dla panny Rockers, bez wątpienia. Pasowali do siebie niczym pchła do psa, wybór roli obojętny - jedno i drugie równie dla Avery'ego przyjemne. Pech chciał, że choć Ślizgonkę mógł omijać szerokim łukiem, gdy tylko naszła go ochota to na Collinsa był z góry skazany. Jeden rocznik, jedno dormitorium. Szczęście niesamowite, moi państwo.
Chyba nadszedł idealny moment by opuścić towarzystwo, nacieszyć się chwilę świętym spokojem póki jeszcze jest taka możliwość. Troje to już tłok, szczególnie gdy dwoje nie do końca może popisać się nienaruszoną psychiką.
Nie skomentował słów chłopaka, uznając iż nie są one warte uwagi. Strzępienie języka po próżnicy to działka Caroline, nie jego. Odwrócił spojrzenie od Shane'a, nieszczególnie zainteresowany jego osobą.
Jeden dziwak był do zniesienia, dwa nieszczególnie.
Z deszczu pod rynnę, Avery. Gratuluję!
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Nie Wrz 14, 2014 8:25 pm
Nie powiedział nic. Nie skomentował tego w żaden sposób, nie pozwalając sobie na słowne zapędy w jej stronę w celu podwyższenia poprzeczki tej gry. Mógł ją przecież bezszelestnie zaatakować, albo spróbować się obronić przed jej leciutkimi próbami ukąszenia. A tak? Tak jego wargi zostały zamknięte, zanim odważył się wciągnąć w swoistego rodzaju otchłań lodowego piekła. Piekła symbolicznych rozkoszy. Może tylko dla niej, a może też i on zdobyłby choć kęs, który zatarłby jego wyuczoną maskę? Nie chciał sobie pozwolić na nic więcej w jej stronę, jakby marząc tylko o spoglądaniu na jej autodestrukcję.
Czemu Ślizgoni?
Czemu swoiste indywidualistyczne skurwysyny?
Jedynie oni zdawali się...nie bać. Albo przynajmniej naprawdę dobrze grali, wcielając się w wybrane przez siebie role. Dlaczego? Dlaczego? Niby to zwiększało tę adrenalinę, tę chęć poznania i trafienia w czuły punkt, ale jednak i ją narażało.
Czerwień. Żółć. Niebieszcz.
To było prostsze, mniej ryzykowne. A tu? Tu szły wysokie stawki, była na ich zdradliwych wężowych językach. I musiała udawać, że to nie porusza ją w żadnym najmniejszym stopniu, musiała się nauczyć odpowiednich gestów by wychodzić z nieprzyjemnych sytuacji w miarę obronną ręką. Samotność nie mogła stanowić tutaj przeszkody, każde cieplejsze drganie musiało iść w niepamięć. Tak jak ten list. Tak jak ten rysunek. To nie powinno mieć żadnego znaczenia. Liczył się tylko taniec destrukcji, do którego wciągała każdą napotkaną duszę.
Nie powtarzam się, to po prostu podobne brzmienia gorączkowej muzyki w tle, która stanowi idealny podkład do tej komicznej sytuacji.
Już czuła niemalże, jak powoli udaje się jej go opleść zimnymi rękoma, chcąc choć odrobinę zaryzykować. Rockers czuła ten słodki smak choćby i małego pojedynczego zwycięstwa, kiedy ktoś im przeszkodził w tej grze. Nić pękła. Została przerwana. Zdradziecki ogon zmiótł całą drobną pajęczynę wokół Avery'ego i przywrócił ją do rzeczywistego życia.
O ile tę parodię można było nazwać życiem.
Sen się bowiem nie spełnił i nie była pewna, czy będzie miała okazję by go potem postarać się przywrócić. Ofiara uciekała, miała przecież swoje sztuczki, ale i jej zdawały się działać. Bariery bowiem zaczynały pękać. Niby powstawały niewielkie rysy, a jednak...
Nić jednak została przerwana.
A może tak naprawdę nigdy jej nie było? Może to były jedynie jej bajeczne wyobrażenia o nieosiągalnym celu, jakim był on? Kiedy ostatni raz się tak czuła? Z niezwykłym kruczkiem Finn'em, wtedy w Zgniłym Jabłku? Pierwszy i ostatni raz, tak się mogło wydawać C. A jednak.. teraz czuła coś podobnego. Fascynację obojętnością Jonathana.
Na scenę wkroczył jednakże ktoś jeszcze. Błazen.
Ach! Witamy, witamy!
Łamiemy konwenanse, chowamy się w ciasnych obudowaniach, stosujemy wyuczone pozy!
Tak dawno go nie widziała. Już zdążyła zapomnieć o wszystkim, o każdej choćby najmniejszej rozterce spowodowanej jego osobą! O krótkim, wydawało się zrozumieniu jego, tak podobnego do jej, myślenia! Ale to tylko paradoksalne wyobrażenia! To nie było prawdziwe! Wszystko byłą grą, wielką bajeczką, na którą dała się nabrać! Uwierzyła, dotknęła kolejnej zakazanej krawędzi i... sparzyła się. To trzeba było zniszczyć. Jego powinno się zniszczyć.
I Śmierć nie wystarczała. Ani Lód.
Potrzebowała czegoś więcej do możliwości pokonania go na każdej płaszczyźnie.
- Witaj... - odezwała się cicho i chłodno, obrzucając go krótkim spojrzeniem. Nie skomentowała sformułowania, jakim uraczył drugiego Ślizgona, zamiast tego uśmiechnęła się złośliwie.
Robisz wielki błąd, że go nie doceniasz. Doskonałego aktora. Człowieka z głazu. Bez krzty ognia. Ale to Ty się sparzysz na tym, Collins. Nie ja. Nie on. Tylko Ty.
Oczy C. się zwęziły, a ona sama starała się zapanować nad drżeniem ciała. W końcu to był błazen. Szaleniec, ale nadal błazen. Uczysz się chociaż na błędach, czy nadal brniesz pod prąd?
Nie jesteście tacy sami. Mimo podobieństw, wciąż się różnicie. Ciężko jednak do końca stwierdzić czym, bo patrząc na Was dostrzega się te wspólne cechy.
Zaczęła się delikatnie kołysać, nogami wypijając cichutki rytm, a ustami poruszając bezdźwięcznie, jakby śpiewała bez słów. Z każdej strony otaczał ją wróg. Z każdej strony ktoś chciał jej upadku. Skrzydła boleśnie przypominają o jej upadku z Jego rąk.
Z rąk szaleńczego błazna.
Cisza trwa. Kolejna cisza przed burzą.
Kto jednak wykona pierwszy ruch?
Czemu Ślizgoni?
Czemu swoiste indywidualistyczne skurwysyny?
Jedynie oni zdawali się...nie bać. Albo przynajmniej naprawdę dobrze grali, wcielając się w wybrane przez siebie role. Dlaczego? Dlaczego? Niby to zwiększało tę adrenalinę, tę chęć poznania i trafienia w czuły punkt, ale jednak i ją narażało.
Czerwień. Żółć. Niebieszcz.
To było prostsze, mniej ryzykowne. A tu? Tu szły wysokie stawki, była na ich zdradliwych wężowych językach. I musiała udawać, że to nie porusza ją w żadnym najmniejszym stopniu, musiała się nauczyć odpowiednich gestów by wychodzić z nieprzyjemnych sytuacji w miarę obronną ręką. Samotność nie mogła stanowić tutaj przeszkody, każde cieplejsze drganie musiało iść w niepamięć. Tak jak ten list. Tak jak ten rysunek. To nie powinno mieć żadnego znaczenia. Liczył się tylko taniec destrukcji, do którego wciągała każdą napotkaną duszę.
Nie powtarzam się, to po prostu podobne brzmienia gorączkowej muzyki w tle, która stanowi idealny podkład do tej komicznej sytuacji.
Już czuła niemalże, jak powoli udaje się jej go opleść zimnymi rękoma, chcąc choć odrobinę zaryzykować. Rockers czuła ten słodki smak choćby i małego pojedynczego zwycięstwa, kiedy ktoś im przeszkodził w tej grze. Nić pękła. Została przerwana. Zdradziecki ogon zmiótł całą drobną pajęczynę wokół Avery'ego i przywrócił ją do rzeczywistego życia.
O ile tę parodię można było nazwać życiem.
Sen się bowiem nie spełnił i nie była pewna, czy będzie miała okazję by go potem postarać się przywrócić. Ofiara uciekała, miała przecież swoje sztuczki, ale i jej zdawały się działać. Bariery bowiem zaczynały pękać. Niby powstawały niewielkie rysy, a jednak...
Nić jednak została przerwana.
A może tak naprawdę nigdy jej nie było? Może to były jedynie jej bajeczne wyobrażenia o nieosiągalnym celu, jakim był on? Kiedy ostatni raz się tak czuła? Z niezwykłym kruczkiem Finn'em, wtedy w Zgniłym Jabłku? Pierwszy i ostatni raz, tak się mogło wydawać C. A jednak.. teraz czuła coś podobnego. Fascynację obojętnością Jonathana.
Na scenę wkroczył jednakże ktoś jeszcze. Błazen.
Ach! Witamy, witamy!
Łamiemy konwenanse, chowamy się w ciasnych obudowaniach, stosujemy wyuczone pozy!
Tak dawno go nie widziała. Już zdążyła zapomnieć o wszystkim, o każdej choćby najmniejszej rozterce spowodowanej jego osobą! O krótkim, wydawało się zrozumieniu jego, tak podobnego do jej, myślenia! Ale to tylko paradoksalne wyobrażenia! To nie było prawdziwe! Wszystko byłą grą, wielką bajeczką, na którą dała się nabrać! Uwierzyła, dotknęła kolejnej zakazanej krawędzi i... sparzyła się. To trzeba było zniszczyć. Jego powinno się zniszczyć.
I Śmierć nie wystarczała. Ani Lód.
Potrzebowała czegoś więcej do możliwości pokonania go na każdej płaszczyźnie.
- Witaj... - odezwała się cicho i chłodno, obrzucając go krótkim spojrzeniem. Nie skomentowała sformułowania, jakim uraczył drugiego Ślizgona, zamiast tego uśmiechnęła się złośliwie.
Robisz wielki błąd, że go nie doceniasz. Doskonałego aktora. Człowieka z głazu. Bez krzty ognia. Ale to Ty się sparzysz na tym, Collins. Nie ja. Nie on. Tylko Ty.
Oczy C. się zwęziły, a ona sama starała się zapanować nad drżeniem ciała. W końcu to był błazen. Szaleniec, ale nadal błazen. Uczysz się chociaż na błędach, czy nadal brniesz pod prąd?
Nie jesteście tacy sami. Mimo podobieństw, wciąż się różnicie. Ciężko jednak do końca stwierdzić czym, bo patrząc na Was dostrzega się te wspólne cechy.
Zaczęła się delikatnie kołysać, nogami wypijając cichutki rytm, a ustami poruszając bezdźwięcznie, jakby śpiewała bez słów. Z każdej strony otaczał ją wróg. Z każdej strony ktoś chciał jej upadku. Skrzydła boleśnie przypominają o jej upadku z Jego rąk.
Z rąk szaleńczego błazna.
Cisza trwa. Kolejna cisza przed burzą.
Kto jednak wykona pierwszy ruch?
- Shane Collins
Re: Pokój Wspólny
Nie Wrz 14, 2014 9:00 pm
Uspokajający szum oceanu myśli w którym pławił się bez wytchnienia, kołysał umysł do snu. Ciepła fala smutku, która zmywała wspomnienia z jego jaźni, torowała sobie drogę poprzez wizję martwej dziewczyny. Jej ciała. Mleczno białej skóry, opalizującej w przyciemnionym blasku świec, napiętej na smukłej sylwetce. Ostro zarysowanej linii ust, sinoniebieskich połówek przypieczętowanych smugami szkarłatu. Zionącej czernią dziury w jej lewej piersi. Wciąż dymiącej obłoczkami jej powolnej śmierci. Dłoń z zaciśniętą różdżką leży obok jej czoła w karykaturalnej pozie zmęczenia. Ta dłoń, wyłamana ze stawu nie z pomocą magii, a za pomocą brutalnej siły, oderwana od reszty ciała. Jego spokojne, niespieszne muśnięcia opuszkami palców po załamaniu szczęki, zostawiają rozmazane pejzaże. Niegdyś niebieskie oczy, teraz jadowicie żółte, martwo wpatrują się w sufit poszukując natchnienia. Odnajdując zaginione myśli, które utraciły dawien dawno drogę do czeluści jej chorego umysłu. Pojedyncza łza, wciąż świeża, rozpuszcza skrzepniętą krew na jej ustach. Zmrużył delikatnie oczy, pozwalając by jego płuca wypełniły się ciepłym, wilgotnym od krwi powietrzem. Dudniące serce w jego lewej dłoni wyrywało się do lotu, odnalazłszy drogę do obiecanej ziemi. Trawa chrzęściła pod ciężkimi butami, gdy niósł przed sobą ciało ukochanej-martwej by złożyć je w wieczny odpoczynek. Pulsująca czerwień przecięła powietrze, lecąc łukiem nad odmętami jeziora, lądując pośród druzgotek.
Shane Collins uśmiechnął się uprzejmie do siedzącej w fotelu Caroline Rockers. Skinął jej delikatnie głową, poszukując jej wzroku swoim własnym spojrzeniem. Rzeczywiście, nie byli tacy sami. Ona mogła być spaczona, zniszczona, złamana psychicznie na skutek różnych wydarzeń w jej życiu, lub z wrodzonej sukowatości. Ale czy na pewno była chora? Czy aby na pewno była gotowa posunąć się do wszystkiego, byleby usunąć go ze swojego życia, raz na zawsze, bez świadków i wielkich ceremonii? Czy na pewno mogła poświęcić wszystko w tym także samą siebie? Żółte, spokojne oczy spoczęły na jej błękicie, pozwalając wwiercać się w umysł, drylować, szperać i poszukiwać najgorszych lęków, najboleśniejszych wspomnień. Wszystko co przeżyła, wszystkie rany które jej zadano, każda najmniejsza błahostka, która chociaż raz doprowadziła ją do szlochu w Zielonym Dormitorium. To wszystko było wypisane na tej na pozór opanowanej twarzy, skrytej za maską obojętności. Okryta swoim ciepłym kocem tumiwisizmu mała dziewczynka, cierpiąca, zagubiona w cichym i spokojnym oceanie. Tym samym w którym on dryfował i układał się do snu każdego pojedynczego dnia, każdej pojedynczej nocy. W samotności. Ograniczony własnym, miernym ciałem i własnym chorym umysłem. Skazany na życie jako odludek, outsider, odmieniec. Wężousty.
Astaroth jak na komendę wychylił się zza kołnierza. Syczał leniwie i błogo przy jego uchu, a chłopak przysiągłby, że wąż zdążył już ocenić sytuacje na swój sposób, spod skórzanej kurtki. Wykryć potencjalne zagrożenie, o którym teraz śpiewał do jego ucha, niczym doskonały drapieżnik. Urodzony morderca, który za nic ma obowiązujące normy i nakazy. W końcu wszyscy prędzej czy później, stajemy się zwierzętami. Jemy, śpimy, pieprzymy. Odprawiamy taniec godowy, a cykl się zamyka. Kolejny chłodny uśmiech przyozdobił jego twarz, wyostrzając rysy.
- To przyjemność widzieć Cię całą i zdrową. - ponowił kiwnięcie głową, zupełnie jakby potrzebował własnej aprobaty, potwierdzenia że właśnie to miał na myśli. Tak, z pewnością odpowiednio dobrał słowa. Przechylił nieznacznie głowę, nie spuszczając swojego spojrzenia z dziewczyny. Jak w lustrze, wąż powtórzył jego gest.
Z chęcią zatańczę, dokładnie tak jak mi zagracie.
[z/t]
Shane Collins uśmiechnął się uprzejmie do siedzącej w fotelu Caroline Rockers. Skinął jej delikatnie głową, poszukując jej wzroku swoim własnym spojrzeniem. Rzeczywiście, nie byli tacy sami. Ona mogła być spaczona, zniszczona, złamana psychicznie na skutek różnych wydarzeń w jej życiu, lub z wrodzonej sukowatości. Ale czy na pewno była chora? Czy aby na pewno była gotowa posunąć się do wszystkiego, byleby usunąć go ze swojego życia, raz na zawsze, bez świadków i wielkich ceremonii? Czy na pewno mogła poświęcić wszystko w tym także samą siebie? Żółte, spokojne oczy spoczęły na jej błękicie, pozwalając wwiercać się w umysł, drylować, szperać i poszukiwać najgorszych lęków, najboleśniejszych wspomnień. Wszystko co przeżyła, wszystkie rany które jej zadano, każda najmniejsza błahostka, która chociaż raz doprowadziła ją do szlochu w Zielonym Dormitorium. To wszystko było wypisane na tej na pozór opanowanej twarzy, skrytej za maską obojętności. Okryta swoim ciepłym kocem tumiwisizmu mała dziewczynka, cierpiąca, zagubiona w cichym i spokojnym oceanie. Tym samym w którym on dryfował i układał się do snu każdego pojedynczego dnia, każdej pojedynczej nocy. W samotności. Ograniczony własnym, miernym ciałem i własnym chorym umysłem. Skazany na życie jako odludek, outsider, odmieniec. Wężousty.
Astaroth jak na komendę wychylił się zza kołnierza. Syczał leniwie i błogo przy jego uchu, a chłopak przysiągłby, że wąż zdążył już ocenić sytuacje na swój sposób, spod skórzanej kurtki. Wykryć potencjalne zagrożenie, o którym teraz śpiewał do jego ucha, niczym doskonały drapieżnik. Urodzony morderca, który za nic ma obowiązujące normy i nakazy. W końcu wszyscy prędzej czy później, stajemy się zwierzętami. Jemy, śpimy, pieprzymy. Odprawiamy taniec godowy, a cykl się zamyka. Kolejny chłodny uśmiech przyozdobił jego twarz, wyostrzając rysy.
- To przyjemność widzieć Cię całą i zdrową. - ponowił kiwnięcie głową, zupełnie jakby potrzebował własnej aprobaty, potwierdzenia że właśnie to miał na myśli. Tak, z pewnością odpowiednio dobrał słowa. Przechylił nieznacznie głowę, nie spuszczając swojego spojrzenia z dziewczyny. Jak w lustrze, wąż powtórzył jego gest.
Z chęcią zatańczę, dokładnie tak jak mi zagracie.
[z/t]
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Wto Wrz 16, 2014 7:18 pm
Tańczyła w swych myślach do wytrawnej i starej, jak wino muzyki, która opanowywała całe jej ciało. Choć nie zawsze mogła się poszczycić estetyczną oprawą swoich przedstawień; nie używała wszak koronkowych rękawiczek prawdziwej czystokrwistej pannicy, drwiąc sobie w głębi z tych bzdurnych zasad ustalanych przez wysokie lordowskie mości czarodziejskie, to jednak kierowała się wygórowaną kwintesencją własnych chorych pragnień. Morze? Tylko te lodowate, które swoimi mackami wciągnęło by ją w świat głębszej pustki. Które zaspokoiłoby jej wewnętrznego...potwora. Obraz jej duszy wszak posiada coraz więcej śladów zgnilizny. Białe pełzające larwy powoli przebijają względnie nowe płótno, chcąc wywiercić dziury. Dziury świadczące o podziurawionej osobowości. Niepełnej. Chorej. Destrukcyjnej.
Nic nie wiesz, Shanie Collinsie. I nie dowiesz się, bo ona nie wpuści Cię do swojego świata. Nie dowiesz się, co sprawia jej radość, a co budzi w niej największe lękliwe stany.
Poznasz jedynie jej ból, doświadczysz jej cierpienia na swej skórze, jej rozczarowania względem Ciebie. Bo zniszczyłeś to. Pozbawiłeś ją tej małej cieplejszej iskierki. Został tylko, tak dobrze Ci znany wyniosły chłód, a także jej chęć... zniszczenia. Całkowitego, niezaprzeczalnego pozbycia się problemu, jakim byłeś Ty.
Ja płaczę. Ja się śmieję. Ja gram. To kolejny pokaz z udziałem błazna. Jedynie co się różni to nowy aktor pierwszoplanowy i moja nowa maska. Z kapryśnego szaleństwa, lodowate opanowanie.
Nie ugnę się w tym tańcu, nie zapomnę o dalszych cichych słowach, które pojawiały się na bieżąco w mej głowie.
Nogi przestały się kołysać, a usta zamknęły się w beznamiętną pułapkę. Delikatnie odgarnęła z czoła pojedyncze kosmyki i leniwie skierowała wzrok na Jonathana, by dotknąć jego twarzy, niczym motyl kwiatu i uśmiechnąć się dziwnie samymi kącikami warg. Wydawało się, że to nie było ważne, że to był zaledwie mały odruch, jak matki do dziecka. Cały szkopuł polegał na tym, że ani on, ani ona, nie pasowali do tych ról. Do żadnych, które były znane ludziom. To była jedynie iluzja; zmyłka dla postronnych obserwatorów. Po chwili spojrzeniem wróciła do Collinsa, siedząc na swoim "ludzkim tronie" i rozważając wszystkie możliwe opcje. Jego wąż nie zrobił na niej zbytniego wrażenia, wszak już go widziała, już wcześniej była świadkiem tego, jak Ślizgon wpływa na swoje stworzenie. Odwzajemniła za to jego uśmiech, a w oczach zabłyszczały ostrzegawczo lodowe ogniki.
- Doprawdy? To godne...wzruszenia - odparła cicho, czując jak jej wargi rozciągają się w jeszcze szerszym grymasie, który rozkwitł na jej twarzy. Skrzydła ostrzegawczo zapulsowały. Nie dodała nic więcej, nie mając zamiaru marnować na niego niepotrzebnych słów. Nie uważała, że to jest potrzebne. Wręcz wydawało się jej to nie na miejscu. Zamiast tego, zarzuciła nogę na nogę i ostrożnie przechyliła się do przodu, nadal mając bezpośrednią styczność fizyczną z Averym. Śledziła każdą choćby najmniejszą zmianę w zachowaniu błazna, gotowa by w każdej chwili odeprzeć atak. Wszak... nikt z nich jeszcze nie zaczął. I nie zamierzał. Każdy odgrywał swój wstęp do odpowiednich działań, przysługujących ich rolom.
W myślach już widziała jego ciało, poćwiartowane na drobne kawałki, z których unosiłby się czarny złowróżbny dym. To byłyby puzzle, pokryte śladami krwi, a każdy element byłby taki sam; przypominałby zepsute mięso. To byłoby zwyczajne następstwo czarnomagicznej zabawy z połączeniem mugolskich pogańskich rytuałów. A może ostałby się jeden większy kawałek? Jego szeroki uśmiech błazna, który by podpaliła różdżką.
Ostateczne zniszczenie zagrożenia.
Gorączkowe zewy szaleństwa odzywały się teraz częściej w jego towarzystwie, którego tak skutecznie, aż do tej pory unikała. Ale w końcu musiał nadejść ten moment, czyż nie? Ostrzegawcze sygnały niebezpiecznej gry...
Nic nie wiesz, Shanie Collinsie. I nie dowiesz się, bo ona nie wpuści Cię do swojego świata. Nie dowiesz się, co sprawia jej radość, a co budzi w niej największe lękliwe stany.
Poznasz jedynie jej ból, doświadczysz jej cierpienia na swej skórze, jej rozczarowania względem Ciebie. Bo zniszczyłeś to. Pozbawiłeś ją tej małej cieplejszej iskierki. Został tylko, tak dobrze Ci znany wyniosły chłód, a także jej chęć... zniszczenia. Całkowitego, niezaprzeczalnego pozbycia się problemu, jakim byłeś Ty.
Ja płaczę. Ja się śmieję. Ja gram. To kolejny pokaz z udziałem błazna. Jedynie co się różni to nowy aktor pierwszoplanowy i moja nowa maska. Z kapryśnego szaleństwa, lodowate opanowanie.
Nie ugnę się w tym tańcu, nie zapomnę o dalszych cichych słowach, które pojawiały się na bieżąco w mej głowie.
Nogi przestały się kołysać, a usta zamknęły się w beznamiętną pułapkę. Delikatnie odgarnęła z czoła pojedyncze kosmyki i leniwie skierowała wzrok na Jonathana, by dotknąć jego twarzy, niczym motyl kwiatu i uśmiechnąć się dziwnie samymi kącikami warg. Wydawało się, że to nie było ważne, że to był zaledwie mały odruch, jak matki do dziecka. Cały szkopuł polegał na tym, że ani on, ani ona, nie pasowali do tych ról. Do żadnych, które były znane ludziom. To była jedynie iluzja; zmyłka dla postronnych obserwatorów. Po chwili spojrzeniem wróciła do Collinsa, siedząc na swoim "ludzkim tronie" i rozważając wszystkie możliwe opcje. Jego wąż nie zrobił na niej zbytniego wrażenia, wszak już go widziała, już wcześniej była świadkiem tego, jak Ślizgon wpływa na swoje stworzenie. Odwzajemniła za to jego uśmiech, a w oczach zabłyszczały ostrzegawczo lodowe ogniki.
- Doprawdy? To godne...wzruszenia - odparła cicho, czując jak jej wargi rozciągają się w jeszcze szerszym grymasie, który rozkwitł na jej twarzy. Skrzydła ostrzegawczo zapulsowały. Nie dodała nic więcej, nie mając zamiaru marnować na niego niepotrzebnych słów. Nie uważała, że to jest potrzebne. Wręcz wydawało się jej to nie na miejscu. Zamiast tego, zarzuciła nogę na nogę i ostrożnie przechyliła się do przodu, nadal mając bezpośrednią styczność fizyczną z Averym. Śledziła każdą choćby najmniejszą zmianę w zachowaniu błazna, gotowa by w każdej chwili odeprzeć atak. Wszak... nikt z nich jeszcze nie zaczął. I nie zamierzał. Każdy odgrywał swój wstęp do odpowiednich działań, przysługujących ich rolom.
W myślach już widziała jego ciało, poćwiartowane na drobne kawałki, z których unosiłby się czarny złowróżbny dym. To byłyby puzzle, pokryte śladami krwi, a każdy element byłby taki sam; przypominałby zepsute mięso. To byłoby zwyczajne następstwo czarnomagicznej zabawy z połączeniem mugolskich pogańskich rytuałów. A może ostałby się jeden większy kawałek? Jego szeroki uśmiech błazna, który by podpaliła różdżką.
Ostateczne zniszczenie zagrożenia.
Gorączkowe zewy szaleństwa odzywały się teraz częściej w jego towarzystwie, którego tak skutecznie, aż do tej pory unikała. Ale w końcu musiał nadejść ten moment, czyż nie? Ostrzegawcze sygnały niebezpiecznej gry...
- Jonathan Avery
Re: Pokój Wspólny
Sob Paź 25, 2014 1:51 pm
Ktoś mógłby pomyśleć, iż Avery znalazł się między młotem, a kowadłem. Collins i Rockres w jednym pomieszczeniu, a pomiędzy nimi on. Dla wielu sytuacja mogłaby być delikatnie mówiąc niekomfortowa - dwie niestabilne emocjonalnie osobowości Slytherinu nad głową dla większości ludzi byłyby powodem do jak najszybszej ewakuacji. Nie wiadomo jednak czy to instynkt samozachowawczy Jona nie funkcjonował poprawnie czy też po prostu nie miał potrzeby uruchomienia się w danym momencie. To towarzystwo była dla panicza Avery'ego wyłącznie nużące, nie dostrzegał w nim niczego pociągającego czy też tym bardziej niepokojącegp; niech żmije kąsają siebie wzajemnie, jego pozostawiając w spokoju. Wygiął wargi w grymasie ledwie podobnym do uśmiechu, przesuwając bladoniebieskie spojrzenie z Caroline na Collinsa. Co też mogło się kryć pod tymi ciemnymi czuprynami? Jakie myśli i żądze przesuwały się powoli po ich umysłach? Jakie obślizgłe pragnienia skrywały się w głębi? Na Merlina, nie chciałby poznać odpowiedzi na te pytania. Obawiałby się, że przekroczyłyby one granicę - tak mocno rozciągniętą wszakże - jego pojmowania. Pozostawiając po sobie wyłącznie kilka odczuć, nawet nie przemyśleń. Obrzydzenie. Niechęć. Wstręt. Poczucie wyższości. Może i zaskoczenie, bynajmniej nie szok. Zwierzęta łaknące krwi, potwory żywiące się strachem. Jakiś wyższy cel w tym wszystkim? Szczerze by w to wątpił. Nie chciałby w to wnikać, nie jemu byłoby osądzać.
W swej nieświadomości mógł odnajdywać spokój, nie ciągnęło go do odkrywania tajemnic któregokolwiek z tej dwójki. Ich gra toczyła się pomiędzy nimi, nie przyciągając do siebie Avery'ego w żaden możliwy sposób. Wyraźnie odczuwał napięcie pomiędzy Ślizgonami, a jako osoba nieprzyzwyczajona do bycia tą trzecią w towarzystwie, postanowił je opuścić. Atmosfera zrobiła się zdecydowanie zbyt gęsta jak na jego preferencje.
- Zostawię Was samych, zdaje się że chwila dla siebie jest tym czym chociaż jedno z Was by nie pogardziło - uśmiechnął się uprzejmie, delikatnie zsuwając ze swoich kolan Rockers i podnosząc się z fotela.
Zawiesił na chwilę spojrzenie na gadzie Collinsa, powstrzymując się przy tym od przewrócenia oczami. Miał szczerą nadzieję, iż wężysko prędzej niż później szlag trafi, gdyż wspólne mieszkanie z nim pod jednym dachem nigdy nie należało do chociażby najmniejszych przyjemności. Ale co zrobić? Uzbroić się w pokłady tolerancji lub zobojętnienia, jak kto woli. Osobiście przyjmował opcję numer dwa, przyzwyczajając się i nie zwracając uwagi. Wyminął chłopaka, kierując się w stronę wyjścia z pokoju wspólnego. W chwili obecnej nie miał żadnego - nawet najmniejszego - planu na spędzenie wolnego po południa, jednak zupełnie mu to nie przeszkadzało. Było to uczucie przyjemne, pozwalające na chwilę z samym sobą.
Opuścił pomieszczenie, zostawiając za sobą Ślizgonów i napataczając się od razu na grupkę rozszczebiotanych trzecioklasistek z Hufflepuffu. Zdusił przekleństwo cisnące mu się na usta, tak samo jak myśl iż Shane i Caroline wcale aż tak złym towarzystwem nie byli.
/zt
W swej nieświadomości mógł odnajdywać spokój, nie ciągnęło go do odkrywania tajemnic któregokolwiek z tej dwójki. Ich gra toczyła się pomiędzy nimi, nie przyciągając do siebie Avery'ego w żaden możliwy sposób. Wyraźnie odczuwał napięcie pomiędzy Ślizgonami, a jako osoba nieprzyzwyczajona do bycia tą trzecią w towarzystwie, postanowił je opuścić. Atmosfera zrobiła się zdecydowanie zbyt gęsta jak na jego preferencje.
- Zostawię Was samych, zdaje się że chwila dla siebie jest tym czym chociaż jedno z Was by nie pogardziło - uśmiechnął się uprzejmie, delikatnie zsuwając ze swoich kolan Rockers i podnosząc się z fotela.
Zawiesił na chwilę spojrzenie na gadzie Collinsa, powstrzymując się przy tym od przewrócenia oczami. Miał szczerą nadzieję, iż wężysko prędzej niż później szlag trafi, gdyż wspólne mieszkanie z nim pod jednym dachem nigdy nie należało do chociażby najmniejszych przyjemności. Ale co zrobić? Uzbroić się w pokłady tolerancji lub zobojętnienia, jak kto woli. Osobiście przyjmował opcję numer dwa, przyzwyczajając się i nie zwracając uwagi. Wyminął chłopaka, kierując się w stronę wyjścia z pokoju wspólnego. W chwili obecnej nie miał żadnego - nawet najmniejszego - planu na spędzenie wolnego po południa, jednak zupełnie mu to nie przeszkadzało. Było to uczucie przyjemne, pozwalające na chwilę z samym sobą.
Opuścił pomieszczenie, zostawiając za sobą Ślizgonów i napataczając się od razu na grupkę rozszczebiotanych trzecioklasistek z Hufflepuffu. Zdusił przekleństwo cisnące mu się na usta, tak samo jak myśl iż Shane i Caroline wcale aż tak złym towarzystwem nie byli.
/zt
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Sob Paź 25, 2014 4:21 pm
Dlaczego uciekasz? Zostawiasz mnie w jego okrutnych dłoniach, zdolnych wprowadzić chaos godny śnieżnych zamieci. Nie chcę tego, nie teraz. Nie w tym miejscu. Czasami natłok wrażeń działa destrukcyjnie. Wiesz, może i tym się żywię, ale czasami pragnę...spokoju. Ciszy. Odetchnięcia świeżym powietrzem, zanim ponownie dotknie mnie smród mych przekleństw.
Taka gorączka nigdy nie kończy się dobrze dla niej. Ostatnie wybijane rytmy do porywającej piosenki w jej głowie, nuconej przez jej bladawe wargi. Tylko Ty mógłbyś sprawić, że nie włączyłaby się do tej zabawy z Collinsem. Byłeś jedyną deską ratunku dla tej resztki "dobrej" strony Rockers. Ale dla Ciebie to nie była to doborowa rola, nie czułeś się wybawcą; chodziło jedynie o niewybredne rozrywki, którymi mógłbyś cieszyć swe chore oczy. Ich zabrakło. Bo to nie zahaczało już o dobry styl, wręcz przeciwnie. Przemieniało się w niebezpieczeństwo. Długie palce ledwo musnęły jego ramienia, kiedy odchodził, jak to miał w zwyczaju, zostawiając ją sam na sam z błaznem. Krótki błysk pojawił się w jej oczach, by po chwili zniknąć, zastąpiony przez lodowatą rozpacz. Rozpacz za tym, czego sama się pozbawiła, co działało na nią jeszcze gorzej niż zwykle.
Była bezbronna.
Mała dziewczynka...?
Nie. Nie. Nie. To wcale tak nie powinno wyglądać, miała być pewna każdego swego czynu szaleństwa, każdego wynaturzenia którego dopuściła się w imię swojego wyidealizowanego dobra. I w takim stanie, nie uważała, żeby zostanie sam na sam z Collinsem było najlepszym pomysłem.
- Pokłoń się Śmierci, Błaźnie. Niedługo wbije swe zgniłe palce w Twą martwą twarz. Postaram się o to - rzuciła twardo w stronę Shane'a, posyłając mu przeciągłe spojrzenie na koniec. Gra bowiem zakończyła się, zanim tak naprawdę się rozpoczęła. Nie miała już na nią ochoty. To komplikowało się jeszcze bardziej, niż zawsze. Nawet jej był potrzebny nieraz dłuższy odpoczynek.
Odgarnęła ciemne kosmyki z twarzy i ruszyła w stronę swojego dormitorium, zamierzając się ukryć przed całym światem.
[z/t]
Taka gorączka nigdy nie kończy się dobrze dla niej. Ostatnie wybijane rytmy do porywającej piosenki w jej głowie, nuconej przez jej bladawe wargi. Tylko Ty mógłbyś sprawić, że nie włączyłaby się do tej zabawy z Collinsem. Byłeś jedyną deską ratunku dla tej resztki "dobrej" strony Rockers. Ale dla Ciebie to nie była to doborowa rola, nie czułeś się wybawcą; chodziło jedynie o niewybredne rozrywki, którymi mógłbyś cieszyć swe chore oczy. Ich zabrakło. Bo to nie zahaczało już o dobry styl, wręcz przeciwnie. Przemieniało się w niebezpieczeństwo. Długie palce ledwo musnęły jego ramienia, kiedy odchodził, jak to miał w zwyczaju, zostawiając ją sam na sam z błaznem. Krótki błysk pojawił się w jej oczach, by po chwili zniknąć, zastąpiony przez lodowatą rozpacz. Rozpacz za tym, czego sama się pozbawiła, co działało na nią jeszcze gorzej niż zwykle.
Była bezbronna.
Mała dziewczynka...?
Nie. Nie. Nie. To wcale tak nie powinno wyglądać, miała być pewna każdego swego czynu szaleństwa, każdego wynaturzenia którego dopuściła się w imię swojego wyidealizowanego dobra. I w takim stanie, nie uważała, żeby zostanie sam na sam z Collinsem było najlepszym pomysłem.
- Pokłoń się Śmierci, Błaźnie. Niedługo wbije swe zgniłe palce w Twą martwą twarz. Postaram się o to - rzuciła twardo w stronę Shane'a, posyłając mu przeciągłe spojrzenie na koniec. Gra bowiem zakończyła się, zanim tak naprawdę się rozpoczęła. Nie miała już na nią ochoty. To komplikowało się jeszcze bardziej, niż zawsze. Nawet jej był potrzebny nieraz dłuższy odpoczynek.
Odgarnęła ciemne kosmyki z twarzy i ruszyła w stronę swojego dormitorium, zamierzając się ukryć przed całym światem.
[z/t]
- Regulus Black
Re: Pokój Wspólny
Pon Lut 23, 2015 9:55 pm
Puste pomieszczenie wypełnił właśnie cichy odgłos kroków. Niski obcas w eleganckich butach (robionych na miarę, bo jakże inaczej) uderzał o podłogę w rytmie stawianych przez młodego panicza Blacka kroków. Wyszedł z dormitorium panów z szóstego rocznika i rozejrzał się ciekawie... Pustka, nadal pustka.
Od czasu zebrania w głównej sali, z którego wyszedł wcześniej, poniewaz poruszano tam informacje, które nie były dlań ważne (no i miłe towarzystwo także opuściło salę czyt. Ieva), Hogwart opustoszał. Od jakiegoś czasu nie widział wielu osób. Nikt z jego zamkniętej grupki głupków którymi dla niepoznaki się otaczał, nie przepadł, ale były plusy niektórych zniknięć. Choćby zniknięcie Rockers! Na razie nikt nie wykazywał specjalnej paniki, więc i on nie miał zamiaru pokazać, że odczuwa lekki niepokój.
Usiadł samotnie w pokoju wspólnym, chcąc choć na chwilę odpocząć od nauki przed egzaminami. Czuł powinność, aby mieć najlepsze oceny nie tylko w na roku, ale i w szkole. Ciągłe ślęczenie nad książkami przynosiło efekt. Nie zauważył, aby jego oceny spadły poniżej P (a z takich wyników jego rodzice i tak byli niezadowoleni). Musiał pokazywać, że jest najlepszy, nie ważne w jakich dziedzinach. Odpuścił sobie jednak zdawanie wszystkich przedmiotów. Nie dałby rady... I tak czuł się wykończony. Tak też wyglądał. Blady jak to zwykle, z lekko ulizaną grzywką, oczami zapuchniętymi nieco z braku snu. Wszystko miało swoją cenę.
Szczerze uwielbiał pokój Ślizgonów w lochach. Miał on swój ciekawy klimat, każdy detal tylko go podkreślał. Kominek zawsze przyjemnie grzał, słychać było cichy trzask płomieni, a z sufitu raz na jakiś czas kapała odrobina wody. Towarzyszył temu przyjemny dźwięk spadających kropel...
Chłopak usadowił się na dużej, ciemnej kanapie i odetchnął cicho, odchylając głowę w tył.
Od czasu zebrania w głównej sali, z którego wyszedł wcześniej, poniewaz poruszano tam informacje, które nie były dlań ważne (no i miłe towarzystwo także opuściło salę czyt. Ieva), Hogwart opustoszał. Od jakiegoś czasu nie widział wielu osób. Nikt z jego zamkniętej grupki głupków którymi dla niepoznaki się otaczał, nie przepadł, ale były plusy niektórych zniknięć. Choćby zniknięcie Rockers! Na razie nikt nie wykazywał specjalnej paniki, więc i on nie miał zamiaru pokazać, że odczuwa lekki niepokój.
Usiadł samotnie w pokoju wspólnym, chcąc choć na chwilę odpocząć od nauki przed egzaminami. Czuł powinność, aby mieć najlepsze oceny nie tylko w na roku, ale i w szkole. Ciągłe ślęczenie nad książkami przynosiło efekt. Nie zauważył, aby jego oceny spadły poniżej P (a z takich wyników jego rodzice i tak byli niezadowoleni). Musiał pokazywać, że jest najlepszy, nie ważne w jakich dziedzinach. Odpuścił sobie jednak zdawanie wszystkich przedmiotów. Nie dałby rady... I tak czuł się wykończony. Tak też wyglądał. Blady jak to zwykle, z lekko ulizaną grzywką, oczami zapuchniętymi nieco z braku snu. Wszystko miało swoją cenę.
Szczerze uwielbiał pokój Ślizgonów w lochach. Miał on swój ciekawy klimat, każdy detal tylko go podkreślał. Kominek zawsze przyjemnie grzał, słychać było cichy trzask płomieni, a z sufitu raz na jakiś czas kapała odrobina wody. Towarzyszył temu przyjemny dźwięk spadających kropel...
Chłopak usadowił się na dużej, ciemnej kanapie i odetchnął cicho, odchylając głowę w tył.
- Gwendoline Tichý
Re: Pokój Wspólny
Pon Mar 02, 2015 6:31 pm
W Anglii było nieporównywalnie chłodniej. Chłodniej niż się spodziewała dlatego nawet mimo swojej szczerej miłości do eleganckich uniformów Beauxbatons, musiała je w końcu zamienić na ciemne, ale praktyczne stroje uczniów z tej szkoły. Bardzo spodobał jej się motyw białej koszuli, połączonej z ciemną spódnicą i równie czarnymi rajstopami, ale duszący ją monotonny krawat oraz dziwna, chyba za duża szata, wisiała na jej wątłych ramionach jak szmata. A jednak... miała na sobie herb domu, więc nikt nie musiał Francuzce tłumaczyć, że jej noszenie jest obligatoryjne. Poza tym była jedynym, naprawdę ciepłym elementem. Zostały więc jeszcze do wsunięcia na stopy pedantycznie wypastowane, połyskujące lakierki była gotowa – to samo mówiło jej spore lusterko z kunsztownie wykonaną ramką, jakie ustawiła sobie na szafce nocnej. Postanowiła przebrać się we wskazanym przez profesor McGonagall dormitorium dziewcząt, korzystając z okazji, że i tak wszystkie były zapewne na zajęciach i cały teren podopiecznych gigantycznego węża świecił pustkami. Musiała się rozejrzeć po szkole, ale ruszanie się stąd samej wydawało się być kiepskim pomysłem, wciąż w końcu pamiętała przeprawę przez psotne, przesuwające się schody, zwłaszcza, że dokładnie nie wiedziała czego ma szukać; „wszystkiego” było zbyt rozległe. Pozostało jej więc rozpalenie kominka w chłodnym, specyficznym salonie, jaki był najwidoczniej przedsionkiem przed rozbijającymi się na boki schodami dormitoriów, żeby w środku zrobiło się cieplej. Wystarczająco się w końcu wymroziła, przemierzając korytarze placówki w cienkiej, subtelnej sukience.
Tym razem noszenie szaty sobie darowała, przewiesiła ją sobie tylko przez przedramię i opuściła dormitorium, zatrzaskując za sobą wrota. Potem już tylko obcasy stuknęły mocno o drewniane schody. Nawet mimo iż Gwendoline wydawała się chodzić niezwykle miękko, to zawsze, absolutnie zawsze było słychać, kiedy się zbliżała. Nie nawykła do przemykania cicho jak myszka, zupełnie jakby jej nogi, dosłownie kilka metrów nad podłogą postanowiły spotkać się z nią w wyjątkowo wstrząsający sposób. Kroki stopniowo ledwie delikatnie przycichły, kiedy jej zbliżanie się ku Pokojowi Wspólnemu proporcjonalnie zwiększało widoczność, zwłaszcza na gościa, którego jeszcze kilkadziesiąt minut temu tutaj nie było. Siedział na ogromnej, oliwkowej kanapie z dekoracyjnymi elementami z hebanowego drewna, naprzeciw kominka, który na ten moment był wygaszony. Na karmelowych ustach dziewczyny zawitał mały, właściwie ciężki do zauważenia uśmiech i tym razem uderzenie eleganckiego obuwia odbiło się znacznie bliżej.
- Nie spodziewałam się zastać tu kogoś w godzinach zajęć. - odparła z mocnym, francuskim akcentem, którego nie potrafiła zwalczyć; ułożyła dłoń opakowaną w cienką, białą rękawiczkę o sam szczyt siedziska i przesuwała nim, krocząc wzdłuż mebla i zahaczając nawet niejako o ciemne włosy chłopaka, które teraz leżały rozsypane na zielonym obiciu. Zatrzymała się dopiero po jego drugiej stronie i ułożyła gruby materiał szaty obok, żeby przenieść grube, cynamonowe pukle na drugie ramie i otworzyć sobie lepszy widok na rozmówce. Kto wie, może tuż po przyjeździe ugryzło ją szczęście i aklimatyzacja przejdzie bez problemów.
- Niezależnie od tego, jaką hipokryzją może to teraz tchnąć z mojej strony, skoro sama tu jestem... Gwendoline. Tichý. Przyjechałam tu z Beauxbatons i zdaje się, że los położył na Twoich barkach, Monsieu, bycie w moich oczach pierwszym reprezentantem uczniów. Podejmiesz się tego zadania?
Przekręciła delikatnie głowę i wbiła w niego miodowe spojrzenie. W jakiś sposób opanowała ocenianie ludzi do stopnia w który jej obecność nie świdrowała innym dziury w brzuchu, ani nie była w jakikolwiek inny sposób nachalna. Nawet jeśli jej rozmowność była w tej chwili bardzo nie w jej stylu, ale w oczach tej czarownicy ta znajomość ma się okazać owocna, zwłaszcza w najbliższej przyszłości, dlatego postanowiła pierwsza z diabelną celnością pokruszyć lód między nimi.
Tym razem noszenie szaty sobie darowała, przewiesiła ją sobie tylko przez przedramię i opuściła dormitorium, zatrzaskując za sobą wrota. Potem już tylko obcasy stuknęły mocno o drewniane schody. Nawet mimo iż Gwendoline wydawała się chodzić niezwykle miękko, to zawsze, absolutnie zawsze było słychać, kiedy się zbliżała. Nie nawykła do przemykania cicho jak myszka, zupełnie jakby jej nogi, dosłownie kilka metrów nad podłogą postanowiły spotkać się z nią w wyjątkowo wstrząsający sposób. Kroki stopniowo ledwie delikatnie przycichły, kiedy jej zbliżanie się ku Pokojowi Wspólnemu proporcjonalnie zwiększało widoczność, zwłaszcza na gościa, którego jeszcze kilkadziesiąt minut temu tutaj nie było. Siedział na ogromnej, oliwkowej kanapie z dekoracyjnymi elementami z hebanowego drewna, naprzeciw kominka, który na ten moment był wygaszony. Na karmelowych ustach dziewczyny zawitał mały, właściwie ciężki do zauważenia uśmiech i tym razem uderzenie eleganckiego obuwia odbiło się znacznie bliżej.
- Nie spodziewałam się zastać tu kogoś w godzinach zajęć. - odparła z mocnym, francuskim akcentem, którego nie potrafiła zwalczyć; ułożyła dłoń opakowaną w cienką, białą rękawiczkę o sam szczyt siedziska i przesuwała nim, krocząc wzdłuż mebla i zahaczając nawet niejako o ciemne włosy chłopaka, które teraz leżały rozsypane na zielonym obiciu. Zatrzymała się dopiero po jego drugiej stronie i ułożyła gruby materiał szaty obok, żeby przenieść grube, cynamonowe pukle na drugie ramie i otworzyć sobie lepszy widok na rozmówce. Kto wie, może tuż po przyjeździe ugryzło ją szczęście i aklimatyzacja przejdzie bez problemów.
- Niezależnie od tego, jaką hipokryzją może to teraz tchnąć z mojej strony, skoro sama tu jestem... Gwendoline. Tichý. Przyjechałam tu z Beauxbatons i zdaje się, że los położył na Twoich barkach, Monsieu, bycie w moich oczach pierwszym reprezentantem uczniów. Podejmiesz się tego zadania?
Przekręciła delikatnie głowę i wbiła w niego miodowe spojrzenie. W jakiś sposób opanowała ocenianie ludzi do stopnia w który jej obecność nie świdrowała innym dziury w brzuchu, ani nie była w jakikolwiek inny sposób nachalna. Nawet jeśli jej rozmowność była w tej chwili bardzo nie w jej stylu, ale w oczach tej czarownicy ta znajomość ma się okazać owocna, zwłaszcza w najbliższej przyszłości, dlatego postanowiła pierwsza z diabelną celnością pokruszyć lód między nimi.
- Regulus Black
Re: Pokój Wspólny
Pon Mar 02, 2015 10:19 pm
Wychował się w Anglii, Londyn był jego domem. Nie znał za dobrze innego klimatu, choć jego rodzina była dość zamożna, aby wyjeżdżać na różne wycieczki. Nigdzie jednak nie czuł się tak dobrze jak tutaj... Może była to wina jego stałej, osiadłej natury. Nie lubił wielkich, drastycznych zmian, wolał aby wpływały one do jego życia jak fala przypływu, najlepiej dokładnie zaplanowane i ustalone. Co do minuty, bez zaskoczenia. Nie lubił tracić kontroli, wtedy nigdy nie wiedział jak może się zachować. Uchodził za jednego z najbardziej wyważonych i spokojnych uczniów, a w rzeczywistości, sam nie znał siebie ani trochę. Był postacią zasłoniętą za powłoką ciemnej mgły, której był nieodłączną częścią. Schronił się w niej z niepewnością, ze strachem przed światłem dziennym. Żył w ciągłej kontroli.
Po SUMach przejął do nauki jedynie najważniejsze przedmioty, nie chcąc brać na siebie zbyt dużo. On, idealna czerń, musiał pokazywać, że jest najlepszy w tym, czego potrzebował. Nie czuł jednak przymusu, aby umieć wszystko. Swoje zadania ograniczył w pewnych ramach... Musiał być najlepszy w przedmiotach, których w przyszłości będzie potrzebował. Z resztą, nie był wszechstronnie utalentowanym człowiekiem. Quidditch dobrze mu szedł. Oceny miał nienaganne, bo poświęcał im każdą wolną chwilę.
Najlepszy, zawsze najlepszy Mały Król.
Kroki, które usłyszał, najpierw z premedytacją zignorował. Każdy mógł wejść do pokoju, kto nosił zielone barwy, nie każdy musiał za to zakłócać chwilę jego spokoju od pracy. Jednak nie dane było mu po rozkoszować się samotnością płynących w jego głowie myśli. Uniósł kark z oparcia oliwkowej kanapy. I wtedy ciemnozielone, znużone tęczówki spotkały te ciepłe jasne oczy po raz pierwszy.
Akcent od razu został przez niego dostrzeżony. Na początku to on bardziej zaciekawił słuchacza niż same jej słowa, ponieważ akurat te były tymi, które mógł wypowiedzieć każdy, przybywszy tutaj dotrzymać mu towarzystwa. Na prawdziwą uwagę zasługiwały dopiero dalsze słowa, które wypowiadały te dziewczęce, pełne usta. Wyzwanie, tak?
Aż uniósł się z kanapy. I tak oto przed Francuską panienką stanął chłopak zupełnie od niej różny, kontrastujący wręcz. Z bladą cerą, włosami w kolorze hebanu i oczami pozbawionymi ciepła, za to przepełnionymi zaciekawieniem. Uśmiechał się z subtelną nutą wężowości. Skłonił się nisko przed dziewczyną, z niebywałą wprawą, wyczuć dało się, że takie zachowania nie są mu obce.
- Niezwykle miło mi panienkę poznać. Regulus Arktulus Black. - jego akcent był staranny i bardziej brytyjski niż jakikolwiek inny. - Z chęcią podejmę to wyzwanie. Masz piękny akcent, Gwendoline.
Po SUMach przejął do nauki jedynie najważniejsze przedmioty, nie chcąc brać na siebie zbyt dużo. On, idealna czerń, musiał pokazywać, że jest najlepszy w tym, czego potrzebował. Nie czuł jednak przymusu, aby umieć wszystko. Swoje zadania ograniczył w pewnych ramach... Musiał być najlepszy w przedmiotach, których w przyszłości będzie potrzebował. Z resztą, nie był wszechstronnie utalentowanym człowiekiem. Quidditch dobrze mu szedł. Oceny miał nienaganne, bo poświęcał im każdą wolną chwilę.
Najlepszy, zawsze najlepszy Mały Król.
Kroki, które usłyszał, najpierw z premedytacją zignorował. Każdy mógł wejść do pokoju, kto nosił zielone barwy, nie każdy musiał za to zakłócać chwilę jego spokoju od pracy. Jednak nie dane było mu po rozkoszować się samotnością płynących w jego głowie myśli. Uniósł kark z oparcia oliwkowej kanapy. I wtedy ciemnozielone, znużone tęczówki spotkały te ciepłe jasne oczy po raz pierwszy.
Akcent od razu został przez niego dostrzeżony. Na początku to on bardziej zaciekawił słuchacza niż same jej słowa, ponieważ akurat te były tymi, które mógł wypowiedzieć każdy, przybywszy tutaj dotrzymać mu towarzystwa. Na prawdziwą uwagę zasługiwały dopiero dalsze słowa, które wypowiadały te dziewczęce, pełne usta. Wyzwanie, tak?
Aż uniósł się z kanapy. I tak oto przed Francuską panienką stanął chłopak zupełnie od niej różny, kontrastujący wręcz. Z bladą cerą, włosami w kolorze hebanu i oczami pozbawionymi ciepła, za to przepełnionymi zaciekawieniem. Uśmiechał się z subtelną nutą wężowości. Skłonił się nisko przed dziewczyną, z niebywałą wprawą, wyczuć dało się, że takie zachowania nie są mu obce.
- Niezwykle miło mi panienkę poznać. Regulus Arktulus Black. - jego akcent był staranny i bardziej brytyjski niż jakikolwiek inny. - Z chęcią podejmę to wyzwanie. Masz piękny akcent, Gwendoline.
- Gwendoline Tichý
Re: Pokój Wspólny
Wto Mar 03, 2015 12:49 pm
Jakkolwiek to nie zabrzmi Panicz Black w całej swojej okazałości reprezentował pewnego rodzaju egzotyczny gatunek. Gwendoline mimo zwiedzania Azji, krótkim pobycie w Afryce i znajomości okolic wschodniej Europy, w Anglii jeszcze nigdy nie była. Przyzwyczajona do typowo francuskiej urody mężczyzn o ciemnej cerze, twardo i szczupło ciosanej linii szczęki, wąskich ustach i zapadłych policzkach uwydatniających kości policzkowe - zwracała rzetelną i ciekawską uwagę na detale twarzy rozmówcy. Zwłaszcza wydatne usta... tak, usta zwrócił najwięcej uwagi. Niewinnej oczywiście, nie wyobrażajmy sobie za dużo. Na ten moment w końcu traktowała chłopaka jedynie jako dość łatwo napataczającą się sposobność do zbliżenia się i zagłębienia w codzienne rytuały i wewnętrzne prawa tutejszych uczniów. Wiadomo było nie od dziś, ze regulamin szkolny sobie, a uczniowie sobie. Poza tym jako rówieśnik (tak przynajmniej sądziła) powie jej więcej niż nauczycielka chcąca ukryć jakiekolwiek błędy dyrekcji czy nieprzychylne wydarzenia z ostatnich miesięcy czy też lat.
Wyprostowała się automatycznie, kiedy mężczyzna wstał i ze swojej strony dygnęła miękko, opierając na moment czubek buta o podłogę i na chwilę unosząc na kilka centymetrów kraniec ciemnej spódniczki; nie za wysoko. Mimo wielu różnić, nie tylko zatopionych w aparycji tej dwójki, co ich zachowaniu łączyła ich niezaprzeczalnie jedna, jedyna rzecz: widać było, że ich uprzejmość miała podłoże w postaci etykiety, a nie faktycznej sympatii, nawet jeśli na chwilę rozpalili wzajemną ciekawość.
- Dziękuje. To jak zderzenie dwóch oddzielnych gatunków. Akcent brytyjski, który przyprawiał wszystkie kobiety o miękniecie nóg, wybrzmiewał w męskich gardłach wibrującym tembrem i wymagał od swojego gospodarza na tyle giętkiego języka, że był nie do podrobienia przez mieszkańca jakiegokolwiek innego kraju. - podjęła marsz. - I francuski, który z kolei wymaga mistrzostwa w poruszaniu ustami i odpowiedniej, nadającej mu życia ekspresji w głosie.
Dalej postukuj ac miarowo obcasami, przypominającym nieco spowolnione przez presje bicie serca, wyminęła rozmówce za plecami, w chwili, kiedy szuranie rękawiczki po kanapie urwało się wraz z końcem miękko obitej poręczy.
- A więc pozwolisz, Monsieur Black, że bezdusznie cie teraz wykorzystam. - nie dało się nie zwrócić uwagi, że nawet tak krótkie i stosunkowo proste nazwisko, wymogło od jej warg ułożenie się w niespotykany dla nich wcześniej sposób. Ale nie szkodzi, lubiła to. Też lubiła wyzwania. Zwróciła na moment uwagę na niesamowity kunszt wykonania ogromnego kominka, kiedy go mijała, delikatnie obróciła się na obcasie i opadła na zaskakująco wygodny mebel. Nie lubiła zapadać się siedzisku i ten obecny miłosiernie jej tego oszczędził. Zarzuciła jedną nogę na drugą i na nowo przyjrzała się Regulusowi; miała dziwną manierę patrzenia na świat tak, jakby wszystko należało do niej. Taak... czarne oczy też były czymś zupełnie nowym, ale zdawały się bardziej odbijać światło, które igrało maleńkimi, białymi plamkami na ich powierzchni, niźli bez reszty je pochłaniać, to znak, że ich właściciel... nie, za szybko na ocenianie.
Oparła łokieć o kolano i na zgiętych palcach usadowiła jasny podbródek.
- Dużo czytałam o architekturze tej szkoły i innowacyjnych pomysłach zawartych w jej budownictwie, ale jak wiadomo nic tak nie otwiera oczu, jak praktyka i przyjemny spacer. Ale najpierw chciałabym się dowiedzieć czy w tej placówce dzieją się rzeczy warte uwagi. Albo działy. - długie jasne rzęsy naszły na moment aż za mocno na miodowe oczy, zasłaniając odblaski światła i sprawiły, że przez moment wydały się one nieomal plastikowe, kompletnie upodabniając ja do lalki.
Wyprostowała się automatycznie, kiedy mężczyzna wstał i ze swojej strony dygnęła miękko, opierając na moment czubek buta o podłogę i na chwilę unosząc na kilka centymetrów kraniec ciemnej spódniczki; nie za wysoko. Mimo wielu różnić, nie tylko zatopionych w aparycji tej dwójki, co ich zachowaniu łączyła ich niezaprzeczalnie jedna, jedyna rzecz: widać było, że ich uprzejmość miała podłoże w postaci etykiety, a nie faktycznej sympatii, nawet jeśli na chwilę rozpalili wzajemną ciekawość.
- Dziękuje. To jak zderzenie dwóch oddzielnych gatunków. Akcent brytyjski, który przyprawiał wszystkie kobiety o miękniecie nóg, wybrzmiewał w męskich gardłach wibrującym tembrem i wymagał od swojego gospodarza na tyle giętkiego języka, że był nie do podrobienia przez mieszkańca jakiegokolwiek innego kraju. - podjęła marsz. - I francuski, który z kolei wymaga mistrzostwa w poruszaniu ustami i odpowiedniej, nadającej mu życia ekspresji w głosie.
Dalej postukuj ac miarowo obcasami, przypominającym nieco spowolnione przez presje bicie serca, wyminęła rozmówce za plecami, w chwili, kiedy szuranie rękawiczki po kanapie urwało się wraz z końcem miękko obitej poręczy.
- A więc pozwolisz, Monsieur Black, że bezdusznie cie teraz wykorzystam. - nie dało się nie zwrócić uwagi, że nawet tak krótkie i stosunkowo proste nazwisko, wymogło od jej warg ułożenie się w niespotykany dla nich wcześniej sposób. Ale nie szkodzi, lubiła to. Też lubiła wyzwania. Zwróciła na moment uwagę na niesamowity kunszt wykonania ogromnego kominka, kiedy go mijała, delikatnie obróciła się na obcasie i opadła na zaskakująco wygodny mebel. Nie lubiła zapadać się siedzisku i ten obecny miłosiernie jej tego oszczędził. Zarzuciła jedną nogę na drugą i na nowo przyjrzała się Regulusowi; miała dziwną manierę patrzenia na świat tak, jakby wszystko należało do niej. Taak... czarne oczy też były czymś zupełnie nowym, ale zdawały się bardziej odbijać światło, które igrało maleńkimi, białymi plamkami na ich powierzchni, niźli bez reszty je pochłaniać, to znak, że ich właściciel... nie, za szybko na ocenianie.
Oparła łokieć o kolano i na zgiętych palcach usadowiła jasny podbródek.
- Dużo czytałam o architekturze tej szkoły i innowacyjnych pomysłach zawartych w jej budownictwie, ale jak wiadomo nic tak nie otwiera oczu, jak praktyka i przyjemny spacer. Ale najpierw chciałabym się dowiedzieć czy w tej placówce dzieją się rzeczy warte uwagi. Albo działy. - długie jasne rzęsy naszły na moment aż za mocno na miodowe oczy, zasłaniając odblaski światła i sprawiły, że przez moment wydały się one nieomal plastikowe, kompletnie upodabniając ja do lalki.
- Regulus Black
Re: Pokój Wspólny
Czw Mar 05, 2015 9:08 pm
Była nową uczennicą. To od razu przywodziło na myśl wiele pytań. Między innymi o to, dlaczego tutaj była. O akademii Beauxbatons słyszał dobre opinie, wprawdzie najlepiej w jego otoczeniu wyrażano się o Durmstrangu, ponieważ właśnie ta szkoła prezentowała najwyższy poziom nauczania trudnej sztuki czarnej magii. Teraz ta umiejętność była potrzebna. On wprawdzie od niedawna miał już pozwolenie, aby zgłębiać teorię jej tajników, jednak to nie to samo co nauka pod okiem nauczyciela tej dziedziny. Hogwart był zdecydowanie z tych trzech zaprzyjaźnionych placówek najmniej zdyscyplinowany. Tutaj zwykle działy się wszystkie dziwaczne wypadki, o których mówiono długo w magicznym świecie.
Wsłuchał się w brzmienie jej głosu, jakby była to najpiękniejsza muzyka. Nie był przyzwyczajony do tak egzotycznie wypowiadanych słów, ludzie w jego otoczeniu mówili raczej z akcentem Brytyjskim, choć nie zawsze tak zadbanym jak jego. Nie zwracał na to aż takiej uwagi w rozmowie. Dopiero teraz, na zasadzie kontrastów pojął, jak dokładnie wypowiadane są przez niego angielskie słowa. Zupełnie nieświadomie. Jakby miał to we krwi.
Jego uśmiech zdradzał zadowolenie
- Takie detale sprawiają, że słowa nabierają zupełnie innych znaczeń, śmiem nawet twierdzić, że swojego rodzaju uroku. Mieszkałaś poza Wielką Brytanią, ale nie dostrzegam u Ciebie problemów z angielskim. Miałaś styczność z tym językiem na co dzień? - spytał. Właściwie bardzo cieszył się, że dziewczyna nie kaleczyła języka, ponieważ, choć w przypadku obcokrajowców był całkiem wyrozumiały w tej kwestii, kaleczenie języka zawsze bardzo go odstręczało. Piękny, nietypowy akcent był zupełnie inną sprawą, zwykle języka nie kaleczył, ale nadawał mu ekspresji i nowego wymiaru, którego wcześniej nie znano. Nawet jego nazwisko brzmiało w jej ustach, jakby nadała mu nową tożsamość. Kto wie, jakim zupełnie nowym człowiekiem stanie się w tych ciemnych, skrzących oczach, które teraz spotkały się ze znużonymi, zielonymi. Tak innymi od jej. Mimo to nie czuł wyraźnej bariery między nimi.
- Te innowacyjne pomysły nieraz płatają nam najróżniejsze figle. Choćby schody. Prowadzą nas tam, gdzie chcą. Niczym symbol losu. - powiedział, zajmując miejsce obok dziewczyny, oczywiście na nieznaczną odległość. - Społeczność nie jest tutaj zbyt skomplikowana, myślę, że poradzisz sobie doskonale. Najczęściej trzymamy się z ludźmi z naszego domu, naszego rocznika, tak jest najwygodniej. W tej chwili jest niedużo czasu do egzaminów końcowych, wiele osób spędza więc czas na nauce. Z chęcią pokażę Ci gdzie jest każde miejsce, które może przydać Ci się przy poruszaniu się po naszej szkole.
I tak oto Mały Król zobowiązał się do pomocy. Zastanawiał się teraz kim była ów dziewczyna. Nawet jej maniera wskazywała na to, iż musi pochodzić z wysokich sfer. Znajomości z takimi osobami to jak upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu - z jednej strony aprobata ze strony rodziny, z drugiej - nowa urokliwa rozmówczyni.
Wsłuchał się w brzmienie jej głosu, jakby była to najpiękniejsza muzyka. Nie był przyzwyczajony do tak egzotycznie wypowiadanych słów, ludzie w jego otoczeniu mówili raczej z akcentem Brytyjskim, choć nie zawsze tak zadbanym jak jego. Nie zwracał na to aż takiej uwagi w rozmowie. Dopiero teraz, na zasadzie kontrastów pojął, jak dokładnie wypowiadane są przez niego angielskie słowa. Zupełnie nieświadomie. Jakby miał to we krwi.
Jego uśmiech zdradzał zadowolenie
- Takie detale sprawiają, że słowa nabierają zupełnie innych znaczeń, śmiem nawet twierdzić, że swojego rodzaju uroku. Mieszkałaś poza Wielką Brytanią, ale nie dostrzegam u Ciebie problemów z angielskim. Miałaś styczność z tym językiem na co dzień? - spytał. Właściwie bardzo cieszył się, że dziewczyna nie kaleczyła języka, ponieważ, choć w przypadku obcokrajowców był całkiem wyrozumiały w tej kwestii, kaleczenie języka zawsze bardzo go odstręczało. Piękny, nietypowy akcent był zupełnie inną sprawą, zwykle języka nie kaleczył, ale nadawał mu ekspresji i nowego wymiaru, którego wcześniej nie znano. Nawet jego nazwisko brzmiało w jej ustach, jakby nadała mu nową tożsamość. Kto wie, jakim zupełnie nowym człowiekiem stanie się w tych ciemnych, skrzących oczach, które teraz spotkały się ze znużonymi, zielonymi. Tak innymi od jej. Mimo to nie czuł wyraźnej bariery między nimi.
- Te innowacyjne pomysły nieraz płatają nam najróżniejsze figle. Choćby schody. Prowadzą nas tam, gdzie chcą. Niczym symbol losu. - powiedział, zajmując miejsce obok dziewczyny, oczywiście na nieznaczną odległość. - Społeczność nie jest tutaj zbyt skomplikowana, myślę, że poradzisz sobie doskonale. Najczęściej trzymamy się z ludźmi z naszego domu, naszego rocznika, tak jest najwygodniej. W tej chwili jest niedużo czasu do egzaminów końcowych, wiele osób spędza więc czas na nauce. Z chęcią pokażę Ci gdzie jest każde miejsce, które może przydać Ci się przy poruszaniu się po naszej szkole.
I tak oto Mały Król zobowiązał się do pomocy. Zastanawiał się teraz kim była ów dziewczyna. Nawet jej maniera wskazywała na to, iż musi pochodzić z wysokich sfer. Znajomości z takimi osobami to jak upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu - z jednej strony aprobata ze strony rodziny, z drugiej - nowa urokliwa rozmówczyni.
- Gwendoline Tichý
Re: Pokój Wspólny
Sob Mar 07, 2015 11:16 pm
Beauxbatons uważało zaklęcia czarnomagiczne za swego rodzaju 'brzydką magię', nie wystrzegano się ich, nie wycofano z systemu nauczania, ale starano się za wszelką cenę pokazać ze sprytem, gracją i otwartym umysłem można walczyć przy odpowiednim wykorzystaniu żywiołów. Piękno i twórczość. Zmienianie nawet zwykły pojedynek z błyskającej światłem dyskoteki zabarwionej w pogo ciskających sobą na boki przeciwników, w naprawdę ujmujący pokaz. Nawet walka o życie w wykonaniu uczniów francuskiej szkoły magii wyglądały jak porywająca przejażdżka szalejącą z prędkości kolejką pośród feerii kształtów i barw. Dopiero Gwendoline schodząc ze sceny i zsuwając z dłoni cieniutkie, białe rękawiczki, rzucała się w wir prawdziwej walki i zamieniała śliczną, delikatną jak witraż ułudę w krwawą, bezduszną rzeźnię.
Ale to jeszcze nie tu. I nie przy Nim on miał się jej przydać do czegoś innego, niż polepszenia możliwości. Swoją drogą Regulus nawet sam sobie nie wyobrażał, że samym językiem wyrządził niesamowita krzywdę reszcie uczniów. Jeśli istotnie jego akcent kładł się jak atłas, jak satyna na kanciaste próby osiągnięcia tego poziomu przez innych, jeśli Gwendoline faktycznie udało się sięgnąć już na starcie ideału to... każda kolejna rozmowa, będzie przyprawiała o migrenę. Nawet jeśli teraz było przyjemnie, nawet jeśli oboje się ze sobą bawili, kiedy blondynka pieściła chłopaka długim, bialutkim piórem rajskiej ptaszyny, bezdusznie wyrwanym jej z kupra, jakiego niezwykle łaskoczące końcówki przesuwały się po jaśniusieńkiej, chyba nie skalanej słońcem twarzy chłopaka i zawijały się wraz z całym piórek pod jego brodę, nakazując dumnie unieść twarz i sunęły namacalnie sięgały jego ucha prawie jak obietnica czegoś przyjemnego.
- Macie tu o tyle szczęścia, Monsieur, że wasz język uczyniono międzynarodowym, zwalniając was z obowiązku nauki innych... choć nie uznawałabym tego za zbawienie, to aż zbyt rozwijająca dziedzina nauki. Na tyle, żeby rezygnacja z jej odbijała się czystą ignorancją. - wyimaginowane piórko przyjemnie miotnęło po boku odsłoniętej szyi Ślizgona. - Uczyłam się go od drugiego roku, jest przedmiotem dodatkowym w Akademii. Czytywałam i nadal zresztą czytam też angielską prozę i poezję, podoba mi się jak wasi pisarze obchodzą się ze słowem. Jak z upragnioną kochanką, która jest tak wymagająca i tak niezmiernie zakochana w nowych, coraz trudniejszych słowach, iż wiedzą jako dżentelmeni, że by ją zadowolić nie mogą osiąść na laurach i piać się coraz wyżej i wyżej. W przeciwnym wypadku pozostawi im tylko odbicie szminki na kieliszku i stygnącą pościel.
Wychyliła się w tył i oparła o kanapę plecami. Nadawała mu nowe imię...? Nowe nazwisko. Miał czysta kartkę, czystszą niż kiedykolwiek: nic nie wiedziała o nim ani o jego rodzinie, ani o tym co mówili o nim inni: mógł zapisać tę kartkę jak tylko chciał, ciekawe czy z tego skorzysta?
- Tak, te schody... - oho, zmarszczyła nos i zmieniła ton na bardziej szorstki. Niemniej piękny ale tym razem jakby zabrakło na jej strunach głosowych odpowiedniej ilości wygładzającego je miodu. - Bardzo nie lubię, kiedy coś psuje mi plan dnia i czuje już od samego początku, że będę miała na pieńku z tymi... hmm. Schodami. Czy kiedykolwiek wyniosły kogoś w nieodpowiednie miejsce w najmniej dobrym momencie? - nie patrzyła mu w tym momencie w oczy, obserwowała jabłko Adama, które tańczyło wraz z każdą kroplą przełykanej śliny pod cienką, jasną skórą. Zwłaszcza kiedy zasiadał obok. Zasłuchała się w jego głosie analizując każde zdanie.
- Czy to właśnie Slytherin jest najbardziej hermetycznym z domów? - zagaiła rzeczowo dobrze wiedząc, że to tu napotka największą ilość członków czystokrwistych rodów Angielskich. Wróciło piórko. Miód też. A oczy o barwie brudnego złota roziskrzyły się jakąś dziką ochotą, która zamiast tonąć w gęstym morzu, spokojnie utrzymywała się na wzburzonej powierzchni. - Z chęcią... tylko jeszcze jedno: macie tu może jakieś miejsca, do których brać uczniowska ucieka, aby skryć się przed nauczycielami? Ostoja do której wejścia nie zabrania szkolny regulamin... albo nawet nie obejmuje możliwości tego by uczniowie się tam zapuszczali.
Ożywiła się znacznie mocniej niż wcześniej.
Ale to jeszcze nie tu. I nie przy Nim on miał się jej przydać do czegoś innego, niż polepszenia możliwości. Swoją drogą Regulus nawet sam sobie nie wyobrażał, że samym językiem wyrządził niesamowita krzywdę reszcie uczniów. Jeśli istotnie jego akcent kładł się jak atłas, jak satyna na kanciaste próby osiągnięcia tego poziomu przez innych, jeśli Gwendoline faktycznie udało się sięgnąć już na starcie ideału to... każda kolejna rozmowa, będzie przyprawiała o migrenę. Nawet jeśli teraz było przyjemnie, nawet jeśli oboje się ze sobą bawili, kiedy blondynka pieściła chłopaka długim, bialutkim piórem rajskiej ptaszyny, bezdusznie wyrwanym jej z kupra, jakiego niezwykle łaskoczące końcówki przesuwały się po jaśniusieńkiej, chyba nie skalanej słońcem twarzy chłopaka i zawijały się wraz z całym piórek pod jego brodę, nakazując dumnie unieść twarz i sunęły namacalnie sięgały jego ucha prawie jak obietnica czegoś przyjemnego.
- Macie tu o tyle szczęścia, Monsieur, że wasz język uczyniono międzynarodowym, zwalniając was z obowiązku nauki innych... choć nie uznawałabym tego za zbawienie, to aż zbyt rozwijająca dziedzina nauki. Na tyle, żeby rezygnacja z jej odbijała się czystą ignorancją. - wyimaginowane piórko przyjemnie miotnęło po boku odsłoniętej szyi Ślizgona. - Uczyłam się go od drugiego roku, jest przedmiotem dodatkowym w Akademii. Czytywałam i nadal zresztą czytam też angielską prozę i poezję, podoba mi się jak wasi pisarze obchodzą się ze słowem. Jak z upragnioną kochanką, która jest tak wymagająca i tak niezmiernie zakochana w nowych, coraz trudniejszych słowach, iż wiedzą jako dżentelmeni, że by ją zadowolić nie mogą osiąść na laurach i piać się coraz wyżej i wyżej. W przeciwnym wypadku pozostawi im tylko odbicie szminki na kieliszku i stygnącą pościel.
Wychyliła się w tył i oparła o kanapę plecami. Nadawała mu nowe imię...? Nowe nazwisko. Miał czysta kartkę, czystszą niż kiedykolwiek: nic nie wiedziała o nim ani o jego rodzinie, ani o tym co mówili o nim inni: mógł zapisać tę kartkę jak tylko chciał, ciekawe czy z tego skorzysta?
- Tak, te schody... - oho, zmarszczyła nos i zmieniła ton na bardziej szorstki. Niemniej piękny ale tym razem jakby zabrakło na jej strunach głosowych odpowiedniej ilości wygładzającego je miodu. - Bardzo nie lubię, kiedy coś psuje mi plan dnia i czuje już od samego początku, że będę miała na pieńku z tymi... hmm. Schodami. Czy kiedykolwiek wyniosły kogoś w nieodpowiednie miejsce w najmniej dobrym momencie? - nie patrzyła mu w tym momencie w oczy, obserwowała jabłko Adama, które tańczyło wraz z każdą kroplą przełykanej śliny pod cienką, jasną skórą. Zwłaszcza kiedy zasiadał obok. Zasłuchała się w jego głosie analizując każde zdanie.
- Czy to właśnie Slytherin jest najbardziej hermetycznym z domów? - zagaiła rzeczowo dobrze wiedząc, że to tu napotka największą ilość członków czystokrwistych rodów Angielskich. Wróciło piórko. Miód też. A oczy o barwie brudnego złota roziskrzyły się jakąś dziką ochotą, która zamiast tonąć w gęstym morzu, spokojnie utrzymywała się na wzburzonej powierzchni. - Z chęcią... tylko jeszcze jedno: macie tu może jakieś miejsca, do których brać uczniowska ucieka, aby skryć się przed nauczycielami? Ostoja do której wejścia nie zabrania szkolny regulamin... albo nawet nie obejmuje możliwości tego by uczniowie się tam zapuszczali.
Ożywiła się znacznie mocniej niż wcześniej.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach