Strona 1 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
- Mistrz Labiryntu
Pokój Wspólny
Pon Wrz 02, 2013 2:12 pm
Pokój Wspólny
Wydłużony, nie okrągły, nisko sklepiony loch mieszczący się pod jeziorem, po którego ścianach często kapią ciężkie krople wody. Światło sączy się z zielonkawych lamp podwieszonych pod sufitem. We wnętrzu mieści się gustownie rzeźbiony kominek, zdobione krzesła i wygodne fotele oraz bogato inkrustowane stoły.
- Rabastan Lestrange
Re: Pokój Wspólny
Pon Lis 11, 2013 12:35 pm
Kiedy wszedł do Pokoju Wspólnego był nieco zaskoczony tym co zastał. Bo pomieszczenie jak rzadko było puste. Żadnych pierwszaków kryjących się po kątach, nikogo ze starszych roczników. Pustka. Zatrzymał się w progu pomieszczenia i marszcząc nieznacznie brwi zmusił swoją pamięć do wysiłku. Czy coś mu umknęło? A no tak! Mecz. Ravenclaw kontra Gryffindor, chyba niedawno zaczęli. Jakoś zupełnie mu to umknęło. Wzruszył ramionami i bez pośpiechu przemaszerował przez Pokój. Nie był szczególnie dużym fanem Quidditcha i jeśli już pojawiał się na meczach to tylko na tych, które rozgrywała drużyna zielonych. Ale marznąć po to by oglądać zmagania innych domów? Nic dziwnego, że zapomniał.
Cisza była przyjemna, choć odrobinę nienaturalna. Przywykł do szumu głosów w tle, ale właściwie nie było mu to do niczego potrzebne. Przepchnął swój ulubiony fotel bliżej kominka i rozsiadł się na nim wygodnie. Ciepło bijące od płomieni było cudownym przeciwieństwem chłodu, który panoszył się na korytarzach zamku. Nie było jednak wystarczające, by go zadowolić. Wyciągnął z kieszeni różdżkę i przywołał z sypialni gruby szary sweter. Odzienie, które wylądowało na jego kolanach było całe w czarno-rudej sierści Saraneth. Rab wykrzywił lekko usta i westchnął z pewnym rozbawieniem. Najwyraźniej kotka musiała spać na swetrze, który zostawił rano na łóżko. Nie mylił się. Zaklęcie przerwało drzemkę złotookiej kocicy, która podążyła za swetrem, by dokończyć drzemkę. Z wdziękiem przystającym tylko kotom wskoczyła na fotel i usadowiła się na kolanach swojego właściciela. Była jedynym znanym mu kotem, który w takim tempie zapadał w sen. Po upływie może dziesięciu sekund znów spała! Z uśmiechem czającym się gdzieś w kąciku ust, Rabastan wbił wzrok w ogień i głaszcząc kota oddał się swoim myślom. Dużo spraw czekało na rozważenie.
Cisza była przyjemna, choć odrobinę nienaturalna. Przywykł do szumu głosów w tle, ale właściwie nie było mu to do niczego potrzebne. Przepchnął swój ulubiony fotel bliżej kominka i rozsiadł się na nim wygodnie. Ciepło bijące od płomieni było cudownym przeciwieństwem chłodu, który panoszył się na korytarzach zamku. Nie było jednak wystarczające, by go zadowolić. Wyciągnął z kieszeni różdżkę i przywołał z sypialni gruby szary sweter. Odzienie, które wylądowało na jego kolanach było całe w czarno-rudej sierści Saraneth. Rab wykrzywił lekko usta i westchnął z pewnym rozbawieniem. Najwyraźniej kotka musiała spać na swetrze, który zostawił rano na łóżko. Nie mylił się. Zaklęcie przerwało drzemkę złotookiej kocicy, która podążyła za swetrem, by dokończyć drzemkę. Z wdziękiem przystającym tylko kotom wskoczyła na fotel i usadowiła się na kolanach swojego właściciela. Była jedynym znanym mu kotem, który w takim tempie zapadał w sen. Po upływie może dziesięciu sekund znów spała! Z uśmiechem czającym się gdzieś w kąciku ust, Rabastan wbił wzrok w ogień i głaszcząc kota oddał się swoim myślom. Dużo spraw czekało na rozważenie.
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Pon Lis 11, 2013 9:01 pm
Mimo, że kochała Quidditcha, jak mało co na tym padołu łez, który prowadził każdego do autodestrukcji, to nie poszła na mecz. Nie miała wystarczająco w sobie sił, poza tym nadal z jej pleców sączyła się krew i nie czuła tej chęci by spróbować jakiś zaklęć na poprawienie swojego obecnego stanu. Do Skrzydła Szpitalnego też nie mogła pójść z prostej przyczyny; Irytek zablokował I piętro.
Tyle niefartu, nieprawdaż?
Tyle dziwacznych zbiegów okoliczności. I zaraz C. zderzy się z kolejnym, jak tylko wejdzie do Pokoju Wspólnego.
Szaleństwo nadal jej nie opuściło, jedynie trochę przycichło, kiedy profesor McGonagall przerwała ich swoistego rodzaju 'zabawę'. Wszystko wcześniej, czy później dobiega końca.
Na dodatek włosy były w totalnym nieładzie, tworząc rosnący w górę chaos, a chmurne tęczówki błyszczały od małych płomieni, które przyczyniły się do zamętu w pustej sali.
Ale Ty o tym nie wiesz, czerwonoskórny wężyku. I nie dowiesz się.
Przynajmniej nie teraz o tym, że ona znów bawiła się czyimś losem. Może jedynie uda Ci się zauważyć jej czerwone skrzydła, o ile ona nagle nie zniknie Ci sprzed nosa.
Podała więc hasło i weszła do środka, z ulgą zauważając, że nikogo tu nie ma.
No prawie nikogo, bo czerwień na tle zieleni rzuciła się jej znacząco w oczy.
Przeklęty, och przeklęty wężu! Wiedziała, że nie dasz jej odejść, że bez gorzkich znaczących słów się nie obejdzie, że twoje masochistyczne skłonności nie pozwolą na to, żeby nagle rozpłynęła się w szarości.
I ona sama pamięta o tym wszystkim i wie, że musi się z tym zmierzyć. Wie, że musi się zmierzyć z Tobą.
- Lestrange, ach, Lestrange. Ma dusza do Ciebie wzdycha, me serce do Ciebie umyka! Ach, Lestrange - wydała z siebie sztuczne westchnięcia i pijackim krokiem przeszła po Pokoju Wspólnym, stając przed nim. Byle nie zobaczył krwawych skrzydeł. Oczy dziko błysnęły.
- Co tu robisz? Nie powinieneś być na trybunach i kibicować Gryffindorowi albo Ravenclawowi? - Mruknęła z drwiną, czując jak ogarnia ją zmęczenie, jak jego twarz wiruje w jej oczach, jak mieni się całą tą szarością...
Tyle niefartu, nieprawdaż?
Tyle dziwacznych zbiegów okoliczności. I zaraz C. zderzy się z kolejnym, jak tylko wejdzie do Pokoju Wspólnego.
Szaleństwo nadal jej nie opuściło, jedynie trochę przycichło, kiedy profesor McGonagall przerwała ich swoistego rodzaju 'zabawę'. Wszystko wcześniej, czy później dobiega końca.
Na dodatek włosy były w totalnym nieładzie, tworząc rosnący w górę chaos, a chmurne tęczówki błyszczały od małych płomieni, które przyczyniły się do zamętu w pustej sali.
Ale Ty o tym nie wiesz, czerwonoskórny wężyku. I nie dowiesz się.
Przynajmniej nie teraz o tym, że ona znów bawiła się czyimś losem. Może jedynie uda Ci się zauważyć jej czerwone skrzydła, o ile ona nagle nie zniknie Ci sprzed nosa.
Podała więc hasło i weszła do środka, z ulgą zauważając, że nikogo tu nie ma.
No prawie nikogo, bo czerwień na tle zieleni rzuciła się jej znacząco w oczy.
Przeklęty, och przeklęty wężu! Wiedziała, że nie dasz jej odejść, że bez gorzkich znaczących słów się nie obejdzie, że twoje masochistyczne skłonności nie pozwolą na to, żeby nagle rozpłynęła się w szarości.
I ona sama pamięta o tym wszystkim i wie, że musi się z tym zmierzyć. Wie, że musi się zmierzyć z Tobą.
- Lestrange, ach, Lestrange. Ma dusza do Ciebie wzdycha, me serce do Ciebie umyka! Ach, Lestrange - wydała z siebie sztuczne westchnięcia i pijackim krokiem przeszła po Pokoju Wspólnym, stając przed nim. Byle nie zobaczył krwawych skrzydeł. Oczy dziko błysnęły.
- Co tu robisz? Nie powinieneś być na trybunach i kibicować Gryffindorowi albo Ravenclawowi? - Mruknęła z drwiną, czując jak ogarnia ją zmęczenie, jak jego twarz wiruje w jej oczach, jak mieni się całą tą szarością...
- Rabastan Lestrange
Re: Pokój Wspólny
Pon Lis 11, 2013 10:23 pm
To było trochę tak jakby wywołał wilka z lasu. Ostatnie minuty spędzone w Pokoju Wspólnym poświęcał na rozważanie problemu jakim była dla niego osoba Caroline Rockers. Jego narzeczona. O bogowie, jakże gorzki posmak miało to słowo! Wprawdzie nigdy nie spodziewał się, że rodzice wybiorą mu idealną żonę, którą on pokocha (w gruncie rzeczy nie był nawet pewny czy jest zdolny do takiego uczucia jak miłość), lecz czasem pozwalał sobie marzyć o żonie, która jest ciepła. Jest wspierająca, wierna i pełni rolę przyjaciółki, na którą mógłby zawsze liczyć. Partnerka w zbrodni, która rodzi Ci dziedzica i urządza przyjęcia na jego kolejne urodziny. Jakoś nie wierzył, że jakakolwiek z dotąd poznanych arystokratek może spełnić te niewypowiedziane na głos marzenia. I nawet, gdyby taką spotkał to nic by to nie zmieniło. Bo on dostał od rodziców największy z możliwych koszmarów. Demona. Żmiję. Dziewczynę, która nie tylko nie była w stanie obdarzyć go jakimkolwiek cieplejszym uczuciem, ale wręcz zdawała się pałać chęcią zmienienia jego życia w piekło. Nie dziwicie się chyba, że usiłował znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.
Gdy ściana broniąca dostępu do ich salonu zaczęła odsuwać się ze znajomym zgrzytem, odruchowo podniósł wzrok, by sprawdzić kogo tu przywiało. I oto była tam. Jakimś cudem bardziej upiorna niż zwykle. Rozczochrana, brudna (czy to był tynk na jej koszuli?), błądziła wokół oszalałym wzrokiem. Rabastan zapanował nad swoją mimiką i jedyne co pojawiło się na jego twarzy to minimalne zmarszczenie brwi. Coś było nie tak, ale on jeszcze nie wiedział co. Choć z pewnością szybko się dowie.
- Caroline, słodyczy mojego żywota. Jakże cudownie Cię zobaczyć. - wycedził w odpowiedzi, irytująco przeciągając samogłoski. Obserwował ją, gdy się zbliżała, nie zdradzając niepokoju i niechęci, które mieszały się w jego wnętrzu. Saraneth podniosła głowę z jego kolan i spojrzała na postać, która zasłoniła im kominek. Kocica węszyła intensywnie, a jej złote ślepia lśniły odbijając blask ognia.
- Nie powinnaś być na trybunach, by przynajmniej próbować pozrzucać ich wszystkich z mioteł? - odpowiedział pytaniem na pytanie i posłał jej drwiący uśmieszek. Teraz, gdy była blisko mógł potwierdzić swoje wcześniejsze przypuszczenia. Coś z nią było bardzo nie w porządku. Jeszcze bardziej niż zazwyczaj. W szarych oczach błysnęła iskra zaciekawienia.
Gdy ściana broniąca dostępu do ich salonu zaczęła odsuwać się ze znajomym zgrzytem, odruchowo podniósł wzrok, by sprawdzić kogo tu przywiało. I oto była tam. Jakimś cudem bardziej upiorna niż zwykle. Rozczochrana, brudna (czy to był tynk na jej koszuli?), błądziła wokół oszalałym wzrokiem. Rabastan zapanował nad swoją mimiką i jedyne co pojawiło się na jego twarzy to minimalne zmarszczenie brwi. Coś było nie tak, ale on jeszcze nie wiedział co. Choć z pewnością szybko się dowie.
- Caroline, słodyczy mojego żywota. Jakże cudownie Cię zobaczyć. - wycedził w odpowiedzi, irytująco przeciągając samogłoski. Obserwował ją, gdy się zbliżała, nie zdradzając niepokoju i niechęci, które mieszały się w jego wnętrzu. Saraneth podniosła głowę z jego kolan i spojrzała na postać, która zasłoniła im kominek. Kocica węszyła intensywnie, a jej złote ślepia lśniły odbijając blask ognia.
- Nie powinnaś być na trybunach, by przynajmniej próbować pozrzucać ich wszystkich z mioteł? - odpowiedział pytaniem na pytanie i posłał jej drwiący uśmieszek. Teraz, gdy była blisko mógł potwierdzić swoje wcześniejsze przypuszczenia. Coś z nią było bardzo nie w porządku. Jeszcze bardziej niż zazwyczaj. W szarych oczach błysnęła iskra zaciekawienia.
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Wto Lis 12, 2013 8:50 am
Witaj czerwony kapturku! Z czymże zmierzasz do starej baby, hmm? Co trzymasz w koszyczku? Wilk też się chce przekonać, wszak i tak zbłądziłeś ze swej ścieżki, a ona tam stała za drzewami i czekała na kolejną ofiarę.
Gdyby znała mugolskie bajki z pewnością ta by jej się spodobała. Przynajmniej częściowo, dopóki w końcu wilk nie zostaje zabity. Ale może... byłaby zdolna zmienić tę bajkę tak by działała na korzyść wilka? W ogóle bajeczki dla dzieci mugoli są takie szczęśliwe, takie beztroskie, kończące się happy endem.
W życiu nie ma happy endów, umówmy się. Zwłaszcza teraz, kiedy Czarny Pan sobie beztrosko grasuje poza Hogwartem wraz ze swoimi wyznawcami. Do zamku też się COŚ wkradło i to niejedna nieczysta siła...
Idealna żona? No proszę Cię, nie rozśmieszaj jej. Sam zresztą postawiłeś się przed tym faktem, dobrze kalkulując, co ona dla Ciebie planuje. Oboje jesteście zgubieni a to przecież dopiero początek.
No chyba, że jakimś sposobem ją przekonasz, że inna gra jest bardziej wciągająca od tej, którą ona Ci zaplanowała.
I gdybyś wiedział o tym, jak bardzo ona zostaje zgubiona w tym układzie...
Jak matka C. znowu namieszała, pokazując, że czarnowłosa nadal pozostaje jej marionetką.
Demon. Żmija. Czarny łabędź. Psychopatka. Wiedźma. Czyż mam wymieniać dalej? Doskonale znasz zapewne wszystkie miana, którymi się ją określa. Nawet tutaj w Pokoju Wspólnym Ślizgonów. Nawet dla tych trudzących się czarną magią jest zjawiskiem przynajmniej niezrozumiałym.
Czuła coraz większy ciężar swych nowych poranionych skrzydeł. Przeklęty niech będzie Collins. Niech on i Nailah będą przeklęci.
Wszyscy troje są zgubieni, a to dopiero początek. Ona ich poprowadzi na samo dno ciemności.
Syknęła cicho z bólu, przymykając na chwilę powieki.
Gra świateł, zapachów i dźwięków - kolejne przedstawienie! Coś się kończy, coś się zaczyna przecież.
- Uważaj, bo od tej słodyczy łatwo się otruć - wyszeptała z wysiłkiem, czując jak ból chwyta we władanie całe jej ciało. Otworzyła oczy i spojrzała prosto w złote ślepia kota. Fascynował ją. Ogólnie większość zwierząt takich jak koty i węże ją przyciągały.
Zrobiła jeden krok. Potem drugi. I usiadła na ramieniu jego fotela, patrząc wyzywająco w jego oczy.
I myślisz, że to wszystko zadziała? Że to załagodzi sytuację? Mimo bólu potrafi jeszcze działać, w jej oczach nadal szalały płomienie zniszczenia...
Gdyby McGonagall się nie pojawiła być może taniec ich trójki byłby ostatnim ich wspólnym tańcem...
- Wolę to zostawić na kolejny mecz Quidditcha. Poza tym mam inne rozrywki - mruknęła, odwzajemniając się tym samym i zawijając kosmyk jego włosów na najdłuższy palec. Przyglądała się im zamyślona.
Podpalmy wszystko. Niech pożre to ogień. Iskry. Zagłada. I niech działa, wszystko działa.
Zwróciła powoli chmurne tęczówki na jego szare.
Zginiesz przez nią. Wcześniej, czy później.
Chwyciła go jedną ręką za podbródek, zmuszając by jego twarz zbliżyła się do jej.
Scena niczym z romansu! Ach, gra muzyka! Ach!
Jego skóra w porównaniu do jej była ciepła i stanowiła wraz z resztą jego postaci kontrast. Czerwień i czerń, ale nadal zieleń.
- Pewnie boli Cię główka od kombinowania, jak się mnie pozbyć, hm?
Gdyby znała mugolskie bajki z pewnością ta by jej się spodobała. Przynajmniej częściowo, dopóki w końcu wilk nie zostaje zabity. Ale może... byłaby zdolna zmienić tę bajkę tak by działała na korzyść wilka? W ogóle bajeczki dla dzieci mugoli są takie szczęśliwe, takie beztroskie, kończące się happy endem.
W życiu nie ma happy endów, umówmy się. Zwłaszcza teraz, kiedy Czarny Pan sobie beztrosko grasuje poza Hogwartem wraz ze swoimi wyznawcami. Do zamku też się COŚ wkradło i to niejedna nieczysta siła...
Idealna żona? No proszę Cię, nie rozśmieszaj jej. Sam zresztą postawiłeś się przed tym faktem, dobrze kalkulując, co ona dla Ciebie planuje. Oboje jesteście zgubieni a to przecież dopiero początek.
No chyba, że jakimś sposobem ją przekonasz, że inna gra jest bardziej wciągająca od tej, którą ona Ci zaplanowała.
I gdybyś wiedział o tym, jak bardzo ona zostaje zgubiona w tym układzie...
Jak matka C. znowu namieszała, pokazując, że czarnowłosa nadal pozostaje jej marionetką.
Demon. Żmija. Czarny łabędź. Psychopatka. Wiedźma. Czyż mam wymieniać dalej? Doskonale znasz zapewne wszystkie miana, którymi się ją określa. Nawet tutaj w Pokoju Wspólnym Ślizgonów. Nawet dla tych trudzących się czarną magią jest zjawiskiem przynajmniej niezrozumiałym.
Czuła coraz większy ciężar swych nowych poranionych skrzydeł. Przeklęty niech będzie Collins. Niech on i Nailah będą przeklęci.
Wszyscy troje są zgubieni, a to dopiero początek. Ona ich poprowadzi na samo dno ciemności.
Syknęła cicho z bólu, przymykając na chwilę powieki.
Gra świateł, zapachów i dźwięków - kolejne przedstawienie! Coś się kończy, coś się zaczyna przecież.
- Uważaj, bo od tej słodyczy łatwo się otruć - wyszeptała z wysiłkiem, czując jak ból chwyta we władanie całe jej ciało. Otworzyła oczy i spojrzała prosto w złote ślepia kota. Fascynował ją. Ogólnie większość zwierząt takich jak koty i węże ją przyciągały.
Zrobiła jeden krok. Potem drugi. I usiadła na ramieniu jego fotela, patrząc wyzywająco w jego oczy.
I myślisz, że to wszystko zadziała? Że to załagodzi sytuację? Mimo bólu potrafi jeszcze działać, w jej oczach nadal szalały płomienie zniszczenia...
Gdyby McGonagall się nie pojawiła być może taniec ich trójki byłby ostatnim ich wspólnym tańcem...
- Wolę to zostawić na kolejny mecz Quidditcha. Poza tym mam inne rozrywki - mruknęła, odwzajemniając się tym samym i zawijając kosmyk jego włosów na najdłuższy palec. Przyglądała się im zamyślona.
Podpalmy wszystko. Niech pożre to ogień. Iskry. Zagłada. I niech działa, wszystko działa.
Zwróciła powoli chmurne tęczówki na jego szare.
Zginiesz przez nią. Wcześniej, czy później.
Chwyciła go jedną ręką za podbródek, zmuszając by jego twarz zbliżyła się do jej.
Scena niczym z romansu! Ach, gra muzyka! Ach!
Jego skóra w porównaniu do jej była ciepła i stanowiła wraz z resztą jego postaci kontrast. Czerwień i czerń, ale nadal zieleń.
- Pewnie boli Cię główka od kombinowania, jak się mnie pozbyć, hm?
- Rabastan Lestrange
Re: Pokój Wspólny
Wto Lis 12, 2013 9:54 pm
Patrzenie na nią było trochę jak spoglądanie w oko cyklonu. Pozornie nic Ci nie groziło, ale w każdej chwili mogło okazać się, że postawiony przez Ciebie krok jest tym fałszywym i z owego pozornego spokoju wpadniesz wprost w rozszalałe ramiona wichury. Kiedyś już był świadkiem jej zmiennych nastrojów, co zabawne - to zdarzyło się dokładnie w tym samym miejscu. Ale wtedy wokół byli ludzie, a oni nie wiedzieli jeszcze, że ich rodziny postanowiły się połączyć poprzez splecenie ich losów w jeden. Dawno temu i nieprawda.
Nie spuszczał z niej wzroku nawet na moment. Po części z ostrożności, po części dlatego, że był ciekawy. Slytherinie, ona dosłownie chwiała się na nogach! Widział to, nie mogło mu się wydawać. A ten wyraz na jej bladej jak płótno twarzy? Czy to był ból, czy tylko kłamliwy cień? Czy ona była zdolna, by odczuwać ból? Zganił się w duchu. Każdy był w stanie odczuwać ból. Każdy, nawet ona. Ona może nawet bardziej niż inni. Dużo o tym ostatnio myślał. O tej sytuacji, o niej i o sobie. Czyż nie była masochistką, skoro godziła na tę małżeńską maskaradę? A może to wyrafinowana forma sadyzmu, chciała skrzywdzić go tak bardzo, że nie baczyła na własne nieszczęście.
- Trudno otruć węża. - odpowiedział jej cicho, a jego ton był zimny. Nie było sensu mówić głośno, skoro była tak blisko, a wokół planował cisza. Nastrój jak za romansu, co do tego nie ma wątpliwości. Kiedy usiadła na oparciu fotela, pomyślał, że gdyby była inną dziewczyną zapewne objąłby ją ramieniem. Teraz miał ochotę się odsunąć, ale to byłoby jak okazać strach w towarzystwie dzikiego zwierzęcia. Nie miał zamiaru się tak odsłaniać, siedział wiec spokojnie, nieporuszony. Poruszyła się za to Saraneth, która z zaskakującym zainteresowaniem obwąchiwała Caroline, wyraźnie zmierzając w kierunku jej pleców.
Pozwolił jej bawić się kosmykiem swoich włosów, ale wciąż nie spuszczał z niej wzroku. Szare oczy były zimne, ale o dziwo nie kryła się w nich wrogość. Koniec, końców nie umiał jej obwinić o wolę rodziców, choć tak byłoby przecież prościej. Poruszył się dopiero, gdy ona zacisnęła palce na jego podbródku. Jego szczupłe palce odnalazły, jej chudy nadgarstek i zacisnęły się na nim lekko. Ostrzegawczo.
- Owszem. - odparł zgodnie z prawdą. - Z Tobą jest trudniej niż z poprzednimi. One były proste do rozgryzienia. One chciały tego ślubu więc łatwo było się ich pozbyć. Ty tego nie chcesz. Zmieniasz zasady gry. - delikatnie przesunął palcami po jej zimnej skórze, gładząc przedramię. Drżała. Zimno czy utrata krwi? Tego nie mógł jeszcze wiedzieć ani przypuszczać.
Saraneth wspięła się już na oparcie fotela i obwąchała delikatnie plecy Caroline. Potem wydała z siebie niski pomruk i zeskoczyła na podłogę, znikając szybko w ciemności.
Nie spuszczał z niej wzroku nawet na moment. Po części z ostrożności, po części dlatego, że był ciekawy. Slytherinie, ona dosłownie chwiała się na nogach! Widział to, nie mogło mu się wydawać. A ten wyraz na jej bladej jak płótno twarzy? Czy to był ból, czy tylko kłamliwy cień? Czy ona była zdolna, by odczuwać ból? Zganił się w duchu. Każdy był w stanie odczuwać ból. Każdy, nawet ona. Ona może nawet bardziej niż inni. Dużo o tym ostatnio myślał. O tej sytuacji, o niej i o sobie. Czyż nie była masochistką, skoro godziła na tę małżeńską maskaradę? A może to wyrafinowana forma sadyzmu, chciała skrzywdzić go tak bardzo, że nie baczyła na własne nieszczęście.
- Trudno otruć węża. - odpowiedział jej cicho, a jego ton był zimny. Nie było sensu mówić głośno, skoro była tak blisko, a wokół planował cisza. Nastrój jak za romansu, co do tego nie ma wątpliwości. Kiedy usiadła na oparciu fotela, pomyślał, że gdyby była inną dziewczyną zapewne objąłby ją ramieniem. Teraz miał ochotę się odsunąć, ale to byłoby jak okazać strach w towarzystwie dzikiego zwierzęcia. Nie miał zamiaru się tak odsłaniać, siedział wiec spokojnie, nieporuszony. Poruszyła się za to Saraneth, która z zaskakującym zainteresowaniem obwąchiwała Caroline, wyraźnie zmierzając w kierunku jej pleców.
Pozwolił jej bawić się kosmykiem swoich włosów, ale wciąż nie spuszczał z niej wzroku. Szare oczy były zimne, ale o dziwo nie kryła się w nich wrogość. Koniec, końców nie umiał jej obwinić o wolę rodziców, choć tak byłoby przecież prościej. Poruszył się dopiero, gdy ona zacisnęła palce na jego podbródku. Jego szczupłe palce odnalazły, jej chudy nadgarstek i zacisnęły się na nim lekko. Ostrzegawczo.
- Owszem. - odparł zgodnie z prawdą. - Z Tobą jest trudniej niż z poprzednimi. One były proste do rozgryzienia. One chciały tego ślubu więc łatwo było się ich pozbyć. Ty tego nie chcesz. Zmieniasz zasady gry. - delikatnie przesunął palcami po jej zimnej skórze, gładząc przedramię. Drżała. Zimno czy utrata krwi? Tego nie mógł jeszcze wiedzieć ani przypuszczać.
Saraneth wspięła się już na oparcie fotela i obwąchała delikatnie plecy Caroline. Potem wydała z siebie niski pomruk i zeskoczyła na podłogę, znikając szybko w ciemności.
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Wto Lis 12, 2013 10:16 pm
A teraz była słaba, była upiorem. Teraz zbliżała się noc i robiło się coraz zimniej i nawet kominek tutaj nie pomagał. Nic nie poprawiało jej i jego sytuacji. To chyba zrozumiałe, czego mógł się spodziewać? Spodobałaby mu się wcześniejsza wersja C., kiedy ta kochała zapach pieczonych jabłek, często się uśmiechała i potrafiła czuć dużo. Nadal na pewien sposób czuła wiele... chyba. Trudno powiedzieć...
Wszystko było takie ciężkie i niezrozumiałe. Niełatwo można było zrozumieć jej cele, jej marzenia, to czego chciała, bo przecież była złem. Była rozpaczą, wichurą, królową śniegu. Była tym wszystkim, czego nienawidzili ludzie - strachem.
- Masz się za węża...? - Szepnęła z rozbawieniem, wprost do jego ucha, opierając podbródek o jego ramię. Odpoczywała. Była taka zmęczona, a zarazem taka pełna tego niszczycielskiego ognia....
Burza wracała powoli do zwyczajnych iskier.
Nie zwróciła uwagi na kota, puściła kosmyk jego włosów, przyzwyczajając się do bólu.
- Po prostu lubię niszczyć ludzi. - Wyszeptała z trudem. Objęła rękoma jego szyję. - I pragnę żebyś i Ty był nieszczęśliwy, jak ja. Przecież wiesz. I lubię komplikować życie. Plany. Wszystko.
Przytuliła się do niego mocno i przymknęła powieki. Gorąco i zimno i dziwnie. Tak dziwnie.
Skrzydła bolały tak, że aż prawie.
Przedstawienie musi trwać... Przedstawienie musi....
Spokojnie. Wprowadzaj ofiarę w błąd. Baw się.
Kolejna maska...?
Wszystko było takie ciężkie i niezrozumiałe. Niełatwo można było zrozumieć jej cele, jej marzenia, to czego chciała, bo przecież była złem. Była rozpaczą, wichurą, królową śniegu. Była tym wszystkim, czego nienawidzili ludzie - strachem.
- Masz się za węża...? - Szepnęła z rozbawieniem, wprost do jego ucha, opierając podbródek o jego ramię. Odpoczywała. Była taka zmęczona, a zarazem taka pełna tego niszczycielskiego ognia....
Burza wracała powoli do zwyczajnych iskier.
Nie zwróciła uwagi na kota, puściła kosmyk jego włosów, przyzwyczajając się do bólu.
- Po prostu lubię niszczyć ludzi. - Wyszeptała z trudem. Objęła rękoma jego szyję. - I pragnę żebyś i Ty był nieszczęśliwy, jak ja. Przecież wiesz. I lubię komplikować życie. Plany. Wszystko.
Przytuliła się do niego mocno i przymknęła powieki. Gorąco i zimno i dziwnie. Tak dziwnie.
Skrzydła bolały tak, że aż prawie.
Przedstawienie musi trwać... Przedstawienie musi....
Spokojnie. Wprowadzaj ofiarę w błąd. Baw się.
Kolejna maska...?
- Rabastan Lestrange
Re: Pokój Wspólny
Wto Lis 12, 2013 10:42 pm
Po jakże cienkiej stąpał teraz linie! Akrobata bez asekuracji, przedstawiający swoje sztuki nad bezkresną przepaścią. Jeden fałszywy krok, jeden podmuch wiatru i runie w dół. Na łeb na szyję. Ona faktycznie może się okazać jego zagładą. Choć nie będzie to proste. Rabastan miał w sobie ogromną siłę, gdy o przetrwanie chodziło. Zrzucał skórę, gdy wymagała tego sytuacja i adaptował się. Jak na węża przystało.
Jeden z kącików jego ust uniósł się do góry w drwiącym uśmieszku, ale nie odpowiedział na tą zaczepkę. Może ona nie miała go za węża, ale on bez wątpienia nim był. Wszak nie wszystkie gady były jadowite. Nie wszystkie pluły wokół trucizną. Niektóre działały inaczej. Wolniej i z większą mocą. Powoli zakradały się do swojej ofiary, owijały się wokół niej, a potem stopniowo dusiły w splotach swojego ciała. W drwiącej parodii miłosnego uścisku.
Milczał, pozwalając jej mówić. Pozwalając jej się zbliżyć, wejść na swoje kolana i zarzucić ramiona na swoją szyję, choć jego instynkt burzył się węsząc tu niebezpieczeństwo. Ale Rabastan już się nie bał. Caroline była słaba. Przynajmniej dziś. Fizycznie, a przez to również psychicznie. Mówiła mu to co chciał usłyszeć. Tłumaczyła zasady swojej gry. Będą więc grali wedle jej woli. Wszystko dla damy jego serca!
- Dlaczego tylko mnie chcesz unieszczęśliwić, Caroline? - zamruczał jej do ucha, cichym konspiracyjnym tonem. Zdawał się być wręcz nieco rozbawiony, ale trudno orzec na ile była to jego gra. - Dlaczego nie zniszczyć ich wszystkich? Odpłacić im pięknym za nadobne. Obrócić knute za naszymi plecami plany w perzynę? Dlaczego niszczyć tylko nasze życia, skoro można zniszczyć o tyle więcej?
Delikatnie objął jej chudą kibić i wtedy poczuł na palcach ciepłą wilgoć krwi. Uświadomił sobie, że od dłuższej chwili jego nos drażni metaliczny zapach krwi. Napiął wszystkie mięśnie, odruchowo przyciągając ją bliżej.
- Caroline, co Ci się stało? - zapytał z pełnym (choć pozornym) spokojem. Powolutku, cichuteńko. Żeby nie zbudzić demonów. Merlinie, ta dziewczyna to chodząca definicja słowa kłopoty!
Jeden z kącików jego ust uniósł się do góry w drwiącym uśmieszku, ale nie odpowiedział na tą zaczepkę. Może ona nie miała go za węża, ale on bez wątpienia nim był. Wszak nie wszystkie gady były jadowite. Nie wszystkie pluły wokół trucizną. Niektóre działały inaczej. Wolniej i z większą mocą. Powoli zakradały się do swojej ofiary, owijały się wokół niej, a potem stopniowo dusiły w splotach swojego ciała. W drwiącej parodii miłosnego uścisku.
Milczał, pozwalając jej mówić. Pozwalając jej się zbliżyć, wejść na swoje kolana i zarzucić ramiona na swoją szyję, choć jego instynkt burzył się węsząc tu niebezpieczeństwo. Ale Rabastan już się nie bał. Caroline była słaba. Przynajmniej dziś. Fizycznie, a przez to również psychicznie. Mówiła mu to co chciał usłyszeć. Tłumaczyła zasady swojej gry. Będą więc grali wedle jej woli. Wszystko dla damy jego serca!
- Dlaczego tylko mnie chcesz unieszczęśliwić, Caroline? - zamruczał jej do ucha, cichym konspiracyjnym tonem. Zdawał się być wręcz nieco rozbawiony, ale trudno orzec na ile była to jego gra. - Dlaczego nie zniszczyć ich wszystkich? Odpłacić im pięknym za nadobne. Obrócić knute za naszymi plecami plany w perzynę? Dlaczego niszczyć tylko nasze życia, skoro można zniszczyć o tyle więcej?
Delikatnie objął jej chudą kibić i wtedy poczuł na palcach ciepłą wilgoć krwi. Uświadomił sobie, że od dłuższej chwili jego nos drażni metaliczny zapach krwi. Napiął wszystkie mięśnie, odruchowo przyciągając ją bliżej.
- Caroline, co Ci się stało? - zapytał z pełnym (choć pozornym) spokojem. Powolutku, cichuteńko. Żeby nie zbudzić demonów. Merlinie, ta dziewczyna to chodząca definicja słowa kłopoty!
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Sro Lis 13, 2013 1:30 pm
A cóż jest proste? Życie z pewnością takie nie jest i już zdążyła się do tego przyzwyczaić. Do tego wszystkiego, co jej dawało i co jej odbierało. Bawiła się znakomicie, tworząc nowe ścieżki i łącząc je ze sobą. I nie wyobrażała sobie życia bez sprawiania ludziom cierpień - im bardziej uderzających w ich psychikę tym lepiej.
Prowokowała go, tak jak zawsze.
Tak jak postępowała zazwyczaj z innymi wężami, bo inne domy łatwiej dawały się rozgryźć. Zwłaszcza Gryfoni idealnie wpisywali się w jej plany.
Ona jednak wszak była żmiją. Jadowitą żmiją, atakującą jadem, zdradziecko skradająca się do swej ofiary.
Satyryczne, drwiące przedstawienie. Brakuje tylko tutaj błazna. Gdzie jest więc błazen?
Hej, Collins, głupcze. Kiedy wyjdziesz z ukrycia? Kolejna zabawa się tutaj zaczyna.
Zaśmiała się cicho, mocniej przyciskając twarz do torsu Rabastana.
To jest w tym wszystkim piękne. Nigdy nie wiesz, czy w jednej chwili nie postanowi cię zaatakować, sprawić, że zmienisz się w jedną dygoczącą się w środku kupkę, czy też tak jak teraz.. zaskoczy Cię nagle, by to potem jakoś wykorzystać.
Tak jak wszystko. Wszystko musiało mieć jakiś sens, jakieś głębsze znaczenie...
Oderwała się i spojrzała mu prosto w oczy z błyskiem, który co jakiś czas wychodził z nad chmur.
- Ależ nie tylko Ciebie! Czyż jesteś taki...głupi? Chcę unieszczęśliwić Was wszystkich, każdego z osobna. Ty jesteś z jedną osób na liście, które mają cierpieć. Masz priorytet przy nazwisku... - wyszeptała rozbawiona i przymknęła powieki. Ciarki przeszły jej po kręgosłupie. Czuła się taka lekka. Jakby latała, jakby była powietrzem. - Nie niszczę waszych żyć, niszczę Was. Niszczę Was pomalutku każdego dnia, prowadzę do destrukcji. Jestem waszą śmiercią. Jestem cierpieniem. To moja rola...
Wydawało się, że wręcz bredziła, ale wierzyła w to. Była pewna. Wybuchła cichym śmiechem, a jej policzki były nadal blade.
Krew. Tyle krwi. Kapu. Kapu.
Kreeeew.
- Nie twoja sprawa - syknęła i wbiła w niego wyzywające spojrzenie. Położyła dłonie na jego policzkach, w jej oczach ponownie błysnęło szaleństwo.
I znowu mignęły jej obrazy ognia, wybuchów, Collinsa i Nailaha. I to tworzyło jedną swoistą karuzelę, która nabierała prędkości, która była całością.
Prowokowała go, tak jak zawsze.
Tak jak postępowała zazwyczaj z innymi wężami, bo inne domy łatwiej dawały się rozgryźć. Zwłaszcza Gryfoni idealnie wpisywali się w jej plany.
Ona jednak wszak była żmiją. Jadowitą żmiją, atakującą jadem, zdradziecko skradająca się do swej ofiary.
Satyryczne, drwiące przedstawienie. Brakuje tylko tutaj błazna. Gdzie jest więc błazen?
Hej, Collins, głupcze. Kiedy wyjdziesz z ukrycia? Kolejna zabawa się tutaj zaczyna.
Zaśmiała się cicho, mocniej przyciskając twarz do torsu Rabastana.
To jest w tym wszystkim piękne. Nigdy nie wiesz, czy w jednej chwili nie postanowi cię zaatakować, sprawić, że zmienisz się w jedną dygoczącą się w środku kupkę, czy też tak jak teraz.. zaskoczy Cię nagle, by to potem jakoś wykorzystać.
Tak jak wszystko. Wszystko musiało mieć jakiś sens, jakieś głębsze znaczenie...
Oderwała się i spojrzała mu prosto w oczy z błyskiem, który co jakiś czas wychodził z nad chmur.
- Ależ nie tylko Ciebie! Czyż jesteś taki...głupi? Chcę unieszczęśliwić Was wszystkich, każdego z osobna. Ty jesteś z jedną osób na liście, które mają cierpieć. Masz priorytet przy nazwisku... - wyszeptała rozbawiona i przymknęła powieki. Ciarki przeszły jej po kręgosłupie. Czuła się taka lekka. Jakby latała, jakby była powietrzem. - Nie niszczę waszych żyć, niszczę Was. Niszczę Was pomalutku każdego dnia, prowadzę do destrukcji. Jestem waszą śmiercią. Jestem cierpieniem. To moja rola...
Wydawało się, że wręcz bredziła, ale wierzyła w to. Była pewna. Wybuchła cichym śmiechem, a jej policzki były nadal blade.
Krew. Tyle krwi. Kapu. Kapu.
Kreeeew.
- Nie twoja sprawa - syknęła i wbiła w niego wyzywające spojrzenie. Położyła dłonie na jego policzkach, w jej oczach ponownie błysnęło szaleństwo.
I znowu mignęły jej obrazy ognia, wybuchów, Collinsa i Nailaha. I to tworzyło jedną swoistą karuzelę, która nabierała prędkości, która była całością.
- Rabastan Lestrange
Re: Pokój Wspólny
Pią Lis 15, 2013 4:22 pm
Ciepła krew niemal paliła jego skórę. Intensywnie zastanawiał się nad tym co powinien teraz uczynić. Zaprowadzić ją do skrzydła szpitalnego? To byłoby logiczne, ale na pewno nie proste z uwagi na jej agresywną reakcję. Ogłuszyć i zawlec do skrzydła wbrew woli? Kuszące, ale trudno byłoby się z tego wyłgać. Opatrzyć? A może zostawić i poczekać aż sama się wykrwawi? Może tak byłoby nawet najrozsądniej. Problem rozwiązałby się sam, bez jego udziału, bez najmniejszego ryzyka. Jednak wychowano go inaczej. Poza tym w takiej sytuacji nie mógłby zaspokoić swojej ciekawości. Bądź co bądź, Caroline zawsze była jednym z najciekawszych przypadków na jego prywatnej liście dziwaków. Może jej wydawało się, że nikt nie pamięta o tamtej Caroline - o tej, która lubiła zapach pieczonych jabłek i dużo się uśmiechała - ale to nie była prawda. Mogła zyskać miano wariatki i sadystki, a nawet kilka innych przydomków, ale byli tacy, którzy pamiętali, że nie zawsze taka była. Rabastan był dobrym obserwatorem. I zawsze zastawiał się - dlaczego?
Skrzywił lekko usta, wyrażając tym samym swoje zniesmaczenie, może z uwagi na krew, a może chodziło o jej zachowanie. Stanowczym, ale nie agresywnym ruchem odsunął jej dłonie od swojej twarzy. Potem objął ją delikatnie i z niebywałym wdziękiem dokonał drobnej roszady - teraz to C. siedziała na fotelu, a on stał obok. Sięgnął po różdżkę i nie pytając o zgodę podniósł skraj przemoczonej bluzki, by zerknąć na rany. Nie przejmował się jej protestami, bo nie oszukujmy się, była zbyt słaba, by się z nim teraz szarpać. Wymruczał coś niezrozumiałego pod nosem, a potem rzucił zaklęcie uzdrawiające. Nie mogło całkiem zasklepić rany, ale powinno wystarczyć do zatrzymania krwawienia. Przez cały ten czas nie odezwał się do niej słowem. Dopiero, gdy skończył, jego dłoń objęła chudą szyję Caroline i przyciągnęła ją bliżej. Ustami dotykał jej ucha, a jego ciepły oddech owiewał wychłodzoną skórę dziewczyny.
- Chyba nie sądzisz, że pozwolę, by moja panna młoda wykrwawiła się przed szczęśliwym dniem zaślubin, co? - w jego głosie pobrzmiewała złość, palce nieco mocniej zacisnęły się na jasnej skórze.
- Myślisz, że jesteś taka jesteś sprytna, taka twarda i nieczuła, co? Bo wydaje Ci się, że jeśli zniszczysz wszystko wokół, to nagle będzie Ci lepiej? Że jeśli wszyscy będą cierpieć to wszystko będzie prostsze. - zaśmiał się drwiąco przyciągając ją jeszcze bliżej. - Zdradzę Ci sekret, kochanie. Nie masz żadnej roli. Nic nie znaczysz. Jesteś tylko kolejną dziewczyną ze zniszczonym życiem, która miota się bezładnie jak mucha w sieci pająka. - po tych słowach odepchnął ją od siebie i wyprostował się. Otrzepał ręce, jakby chciał w ten sposób pozbyć się z nich krwi (oczywiście bezskutecznie). Szare oczy lśniły od gniewu, ale jego twarz nie wyrażała już niczego. Chciał jej pomocy, ale ona nie zamierzała mu jej ofiarować. W takim razie zabierze ją na dno tego piekła ze sobą. Na zawsze i na wieczność, czyż nie to było im pisane?
Skrzywił lekko usta, wyrażając tym samym swoje zniesmaczenie, może z uwagi na krew, a może chodziło o jej zachowanie. Stanowczym, ale nie agresywnym ruchem odsunął jej dłonie od swojej twarzy. Potem objął ją delikatnie i z niebywałym wdziękiem dokonał drobnej roszady - teraz to C. siedziała na fotelu, a on stał obok. Sięgnął po różdżkę i nie pytając o zgodę podniósł skraj przemoczonej bluzki, by zerknąć na rany. Nie przejmował się jej protestami, bo nie oszukujmy się, była zbyt słaba, by się z nim teraz szarpać. Wymruczał coś niezrozumiałego pod nosem, a potem rzucił zaklęcie uzdrawiające. Nie mogło całkiem zasklepić rany, ale powinno wystarczyć do zatrzymania krwawienia. Przez cały ten czas nie odezwał się do niej słowem. Dopiero, gdy skończył, jego dłoń objęła chudą szyję Caroline i przyciągnęła ją bliżej. Ustami dotykał jej ucha, a jego ciepły oddech owiewał wychłodzoną skórę dziewczyny.
- Chyba nie sądzisz, że pozwolę, by moja panna młoda wykrwawiła się przed szczęśliwym dniem zaślubin, co? - w jego głosie pobrzmiewała złość, palce nieco mocniej zacisnęły się na jasnej skórze.
- Myślisz, że jesteś taka jesteś sprytna, taka twarda i nieczuła, co? Bo wydaje Ci się, że jeśli zniszczysz wszystko wokół, to nagle będzie Ci lepiej? Że jeśli wszyscy będą cierpieć to wszystko będzie prostsze. - zaśmiał się drwiąco przyciągając ją jeszcze bliżej. - Zdradzę Ci sekret, kochanie. Nie masz żadnej roli. Nic nie znaczysz. Jesteś tylko kolejną dziewczyną ze zniszczonym życiem, która miota się bezładnie jak mucha w sieci pająka. - po tych słowach odepchnął ją od siebie i wyprostował się. Otrzepał ręce, jakby chciał w ten sposób pozbyć się z nich krwi (oczywiście bezskutecznie). Szare oczy lśniły od gniewu, ale jego twarz nie wyrażała już niczego. Chciał jej pomocy, ale ona nie zamierzała mu jej ofiarować. W takim razie zabierze ją na dno tego piekła ze sobą. Na zawsze i na wieczność, czyż nie to było im pisane?
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Pią Lis 15, 2013 5:56 pm
Syknęła i zjeżyła się pod wpływem jego dotyku. Nie lubiła, jak ją ktoś dotykał, ktokolwiek...
A on ośmielił się ją dotknąć, ośmielił się podwinąć jej koszulkę. I co z tego, że zrobił to, żeby jej pomóc?
Co z tego. Dłońmi dotknął jej nagiej skóry.
Była pozbawiona jednej ze swoich warstw.
I krwawe skrzydła się zakleiły - przynajmniej do momentu, kiedy blizny znowu się otworzą, a nastąpić to może szybko, jeśli nie odwiedzi Skrzydła Szpitalnego.
Ktoś pamiętał...? ON pamiętał?
Dziwne. Śmieszne.
Wręcz niemożliwe. Nie uwierzyłaby mu, nie potrafiłaby zwyczajnie. Czuła ciepło w miejscu, gdzie dotknęła ją różdżka. To było takie dziwne, nawet przyjemne uczucie - wszak była tak przyzwyczajona do zimna, że praktycznie go nieczuła. Przyglądała się mu z szeroko otwartymi oczami, obnażając zęby. Dlaczego jej pomagał? Dlaczego nadal tutaj był i z nią rozmawiał i dawał się w to wciągać? Mógł przecież odejść, póki była słaba, póki nie zaczęła znowu atakować.
Przyglądała się jego ruchom, nic nie mówiąc, kiedy zbliżył się do niej. Uśmiechnęła się za to. Zimno. Okrutnie.
Czuła, jak ogarnia ją wewnętrzny gniew. Kim on był? Za kogo się uważał? Myślał, że jest kimś więcej, niż ona? Że wszystko wie? To się niestety mylił. I ona mu to udowodni.
Podniosła się powoli, po czym kocimi ruchami się do niego zbliżyła, okrążając go i uśmiechając się coraz szerzej.
Dołączmy więc razem do piekła, jesteśmy przecież do tego stworzeni, prawda? Ona była gotowa. Była śmiercią, więc co jej szkodziło. Sama przecież ponoć niosła na ustach ogień piekielny.
- A ty myślisz, że tak nie jest, co? Oczywiście, że będzie. Tak było i jest i nic się nie zmieniło. Nie znasz mnie i nigdy nie poznasz, dlatego to jest dla Ciebie absurdalne. Ale coś Ci powiem... - zrobiła pauzę i stanęła za nim, szepcząc mu już teraz do ucha. - Jesteś żałosny. Nie potrafisz nawet porządnie się sprzeciwić. Całe dnie spędzasz na zabawie, na robieniu wszystkiego, byleby się nie nudzić. I boisz się. Boisz się w głębi ducha stać się kimś podobnym do mnie. Ale na to już za późno...
Odsunęła się i odepchnęła go mocno na kanapę, po czym skoczyła na niego i uderzyła go pięścią w nos.
Nadal czuła te przejmujące szaleństwo, te zawirowanie barw i zapachów.
Zasyczała. Była przecież żmiją.
Żmiją gotową kąsać i bawić się.
I co z tego, że jej pomógł - to była tylko krótka, ulotna chwila.
Oplotła nogami jego tors, wbijając różdżkę w jego podbródek.
Chmurne tęczówki ostrzegały przed niebezpieczeństwem. Był przecież w jej małej pułapce.
A on ośmielił się ją dotknąć, ośmielił się podwinąć jej koszulkę. I co z tego, że zrobił to, żeby jej pomóc?
Co z tego. Dłońmi dotknął jej nagiej skóry.
Była pozbawiona jednej ze swoich warstw.
I krwawe skrzydła się zakleiły - przynajmniej do momentu, kiedy blizny znowu się otworzą, a nastąpić to może szybko, jeśli nie odwiedzi Skrzydła Szpitalnego.
Ktoś pamiętał...? ON pamiętał?
Dziwne. Śmieszne.
Wręcz niemożliwe. Nie uwierzyłaby mu, nie potrafiłaby zwyczajnie. Czuła ciepło w miejscu, gdzie dotknęła ją różdżka. To było takie dziwne, nawet przyjemne uczucie - wszak była tak przyzwyczajona do zimna, że praktycznie go nieczuła. Przyglądała się mu z szeroko otwartymi oczami, obnażając zęby. Dlaczego jej pomagał? Dlaczego nadal tutaj był i z nią rozmawiał i dawał się w to wciągać? Mógł przecież odejść, póki była słaba, póki nie zaczęła znowu atakować.
Przyglądała się jego ruchom, nic nie mówiąc, kiedy zbliżył się do niej. Uśmiechnęła się za to. Zimno. Okrutnie.
Czuła, jak ogarnia ją wewnętrzny gniew. Kim on był? Za kogo się uważał? Myślał, że jest kimś więcej, niż ona? Że wszystko wie? To się niestety mylił. I ona mu to udowodni.
Podniosła się powoli, po czym kocimi ruchami się do niego zbliżyła, okrążając go i uśmiechając się coraz szerzej.
Dołączmy więc razem do piekła, jesteśmy przecież do tego stworzeni, prawda? Ona była gotowa. Była śmiercią, więc co jej szkodziło. Sama przecież ponoć niosła na ustach ogień piekielny.
- A ty myślisz, że tak nie jest, co? Oczywiście, że będzie. Tak było i jest i nic się nie zmieniło. Nie znasz mnie i nigdy nie poznasz, dlatego to jest dla Ciebie absurdalne. Ale coś Ci powiem... - zrobiła pauzę i stanęła za nim, szepcząc mu już teraz do ucha. - Jesteś żałosny. Nie potrafisz nawet porządnie się sprzeciwić. Całe dnie spędzasz na zabawie, na robieniu wszystkiego, byleby się nie nudzić. I boisz się. Boisz się w głębi ducha stać się kimś podobnym do mnie. Ale na to już za późno...
Odsunęła się i odepchnęła go mocno na kanapę, po czym skoczyła na niego i uderzyła go pięścią w nos.
Nadal czuła te przejmujące szaleństwo, te zawirowanie barw i zapachów.
Zasyczała. Była przecież żmiją.
Żmiją gotową kąsać i bawić się.
I co z tego, że jej pomógł - to była tylko krótka, ulotna chwila.
Oplotła nogami jego tors, wbijając różdżkę w jego podbródek.
Chmurne tęczówki ostrzegały przed niebezpieczeństwem. Był przecież w jej małej pułapce.
- Rabastan Lestrange
Re: Pokój Wspólny
Pią Lis 15, 2013 6:56 pm
Powinien się bać? Możliwe. Jednak nie bał się ani trochę. Jego też zaślepiała złość. Wściekłość, która od tygodnia gotowała się w jego żyłach teraz osiągała swoje apogeum. Najgorszy z rodzajów gniewu - ten przepełniony bezsilnością - był wycelowany w wiele osób. W jego ojca i matkę. W brata, w rodzinę Rockers, w poprzednie narzeczone. No i oczywiście w samą Caroline. Ale całej reszty tutaj nie było, a on miał dość duszenia się w oparach tej wściekłości. Dlaczego nie mógłby wyżyć się na słodkiej jak cyjanek Rockers? Ona mogła wyżywać się na nim, a poza tym wypada zacząć przyzwyczajać się do humorków przyszłego małżonka.
Stał w miejscu, obserwując jej ruchy, ale sam nawet nie drgnął. Szczerze powiedziawszy jakoś nieszczególnie skupiał się na jej słowach, nic więc dziwnego, że spłynęły one po nim jak po kaczce. Czuł, że kulminacyjny punkt tej pogadanki dopiero nadchodzi i wcale się nie pomylił. Zabrakło mu ułamka sekundy, by przed nią uskoczyć, więc i tak wylądował na kanapie tak jak tego chciała. Miał jednak dość rozsądku, by dobyć różdżki. Grzebanie w kieszeni kosztowało go uderzenie w nos, którego nie zdołał w porę zatrzymać. Skrzywił się, ale powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo. Wprawdzie nie pierwszy raz dostał od dziewczyny w twarz, ale po raz pierwszy było to uderzenie z pięści. Stwierdził, że niewiele różni się to od dostania po mordzie od faceta. Boli tylko trochę mniej. Choć wściekłość nieomal wypalała go od środka, na zewnątrz wydawał się względnie opanowany. Jego różdżka wbijała się w brzuch Rockers czuł się więc na tyle pewnie, by szczerze i złośliwie roześmiać jej się w twarz.
- Nigdy Cię nie poznam? - zapytał szczerząc zęby w nieprzyzwoicie szerokim uśmiechu. - Ależ kochanie, będę miał na to całe życie! Wszystkie wspólne zjedzone obiady. Każde uroczo fałszywe przyjecie, na które zostaniemy zaproszeni. Potem urodzisz nam trójkę słodkich dzieci. To nawet miło, że jesteś taka energiczna, nasza sypialnie nie będzie nudna. - po tych słowach pogładził ją prowokacyjnie po udzie... potem korzystając z jej oburzenia złapał ją za nadgarstek wykręcił jej rękę. Przesunął się w taki sposób, że teraz to on leżał na niej, wciąż z jej nogami owiniętymi wokół piersi. Była niebywale lekka jak na tak wysoką dziewczynę, zwykle taka akrobacja była nieco bardziej męcząca...
- Zobaczysz, będzie nam uroczo. Zabiorę Ci różdżkę zaraz po tym jak zapłacę komuś z Munga za oświadczenie o Twojej niepoczytalności. I wszyscy będą mówić jakim jestem wspaniałym mężem skoro trwam przy chorej małżonce. - z czystej złośliwości chciał ją pocałować, ale pewnie, by go pogryzła, zadowolił się więc zostawieniem na jej smukłej szyi urodziwej malinki. Pewnie właśnie obudził wszystkie demony, które powinny zostać w ukryciu, ale - co niby miał do stracenia?
Stał w miejscu, obserwując jej ruchy, ale sam nawet nie drgnął. Szczerze powiedziawszy jakoś nieszczególnie skupiał się na jej słowach, nic więc dziwnego, że spłynęły one po nim jak po kaczce. Czuł, że kulminacyjny punkt tej pogadanki dopiero nadchodzi i wcale się nie pomylił. Zabrakło mu ułamka sekundy, by przed nią uskoczyć, więc i tak wylądował na kanapie tak jak tego chciała. Miał jednak dość rozsądku, by dobyć różdżki. Grzebanie w kieszeni kosztowało go uderzenie w nos, którego nie zdołał w porę zatrzymać. Skrzywił się, ale powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo. Wprawdzie nie pierwszy raz dostał od dziewczyny w twarz, ale po raz pierwszy było to uderzenie z pięści. Stwierdził, że niewiele różni się to od dostania po mordzie od faceta. Boli tylko trochę mniej. Choć wściekłość nieomal wypalała go od środka, na zewnątrz wydawał się względnie opanowany. Jego różdżka wbijała się w brzuch Rockers czuł się więc na tyle pewnie, by szczerze i złośliwie roześmiać jej się w twarz.
- Nigdy Cię nie poznam? - zapytał szczerząc zęby w nieprzyzwoicie szerokim uśmiechu. - Ależ kochanie, będę miał na to całe życie! Wszystkie wspólne zjedzone obiady. Każde uroczo fałszywe przyjecie, na które zostaniemy zaproszeni. Potem urodzisz nam trójkę słodkich dzieci. To nawet miło, że jesteś taka energiczna, nasza sypialnie nie będzie nudna. - po tych słowach pogładził ją prowokacyjnie po udzie... potem korzystając z jej oburzenia złapał ją za nadgarstek wykręcił jej rękę. Przesunął się w taki sposób, że teraz to on leżał na niej, wciąż z jej nogami owiniętymi wokół piersi. Była niebywale lekka jak na tak wysoką dziewczynę, zwykle taka akrobacja była nieco bardziej męcząca...
- Zobaczysz, będzie nam uroczo. Zabiorę Ci różdżkę zaraz po tym jak zapłacę komuś z Munga za oświadczenie o Twojej niepoczytalności. I wszyscy będą mówić jakim jestem wspaniałym mężem skoro trwam przy chorej małżonce. - z czystej złośliwości chciał ją pocałować, ale pewnie, by go pogryzła, zadowolił się więc zostawieniem na jej smukłej szyi urodziwej malinki. Pewnie właśnie obudził wszystkie demony, które powinny zostać w ukryciu, ale - co niby miał do stracenia?
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Pią Lis 15, 2013 7:40 pm
Roześmiała mu się w twarz, po czym spojrzała prosto w jego oczy, nie pozwalając by spojrzał gdzieś indziej.
Masz się tutaj patrzeć, nigdzie indziej, bo to dopiero początek. Skoro kontynuowałeś tę grę, skoro i Ty zaczynałeś dyktować jej warunki, niechaj i tak będzie. Dałeś się przecież ponieść emocjom, panie zawsze opanowany. Pozwoli więc na to, pozwoli żebyś się jeszcze bardziej wciągnął w to, pozwalając by gniew zapanował nad Tobą. A potem powolutku się wypalisz i ona będzie to z rozkoszą obserwować, patrząc jak z dumnego dziedzica, zmieniasz się w cień, w potulną bestyjkę.
Udało jej się. Dokonała tego. Zaskoczyła go i pociągnęła dalej.
- I jak nosek? - Zapytała słodkim tonem, obserwując zmianę w jego oczach. Ten błysk czerwieni w jego oczach, te zniekształcone odbicie jej samej w nich!
Na jego słowa zacisnęła wargi i patrzyła, jak jego dłoń wędruje po jej udzie. Tam, gdzie nie powinna. Poczuła, jak coś zaciska jej się w środku, jak nie może oddychać.
Pożałujesz. Gorzko tego pożałujesz.
Splunęła mu w twarz. Gardziła nim w tym momencie.
Burza znowu się pojawiła. Niemal można było usłyszeć grzmot piorunów....
Na samą myśl tego, co on jej mówił, miała ochotę go udusić. Tu i teraz.
Ale... przecież on musi żyć. Musi cierpieć dalej. Jeśli odejdzie, to co wtedy?
Będzie miał spokój.
Nie mogła na to pozwolić.
Ciążył jej. Był znacznie cięższy od niej i czuła to całą sobą, kiedy leżał na niej. Nie podobało jej się. Cholernie jej się nie podobało to, co wyczyniał.
Całą mocą chwyciła go za te czerwone kudły i przybliżyła do siebie, by uważniej przyjrzał się jej oczom, by lepiej słyszał, to co zamierzała mu powiedzieć.
- Zginiesz. W końcu to nastąpi. Będziesz prosił o śmierć, o odrobinę miłosierdzia... - wycedziła i powoli zbliżyła wargi do jego szyi. Wgryzła się w nią.
Mocno.
Tak by poczuł, tak by zostały ślady. Gryzła aż poczuła krew i odsunęła się. Trzymała go nadal.
Chciała go zniszczyć. Chciała by cierpiał...
Masz się tutaj patrzeć, nigdzie indziej, bo to dopiero początek. Skoro kontynuowałeś tę grę, skoro i Ty zaczynałeś dyktować jej warunki, niechaj i tak będzie. Dałeś się przecież ponieść emocjom, panie zawsze opanowany. Pozwoli więc na to, pozwoli żebyś się jeszcze bardziej wciągnął w to, pozwalając by gniew zapanował nad Tobą. A potem powolutku się wypalisz i ona będzie to z rozkoszą obserwować, patrząc jak z dumnego dziedzica, zmieniasz się w cień, w potulną bestyjkę.
Udało jej się. Dokonała tego. Zaskoczyła go i pociągnęła dalej.
- I jak nosek? - Zapytała słodkim tonem, obserwując zmianę w jego oczach. Ten błysk czerwieni w jego oczach, te zniekształcone odbicie jej samej w nich!
Na jego słowa zacisnęła wargi i patrzyła, jak jego dłoń wędruje po jej udzie. Tam, gdzie nie powinna. Poczuła, jak coś zaciska jej się w środku, jak nie może oddychać.
Pożałujesz. Gorzko tego pożałujesz.
Splunęła mu w twarz. Gardziła nim w tym momencie.
Burza znowu się pojawiła. Niemal można było usłyszeć grzmot piorunów....
Na samą myśl tego, co on jej mówił, miała ochotę go udusić. Tu i teraz.
Ale... przecież on musi żyć. Musi cierpieć dalej. Jeśli odejdzie, to co wtedy?
Będzie miał spokój.
Nie mogła na to pozwolić.
Ciążył jej. Był znacznie cięższy od niej i czuła to całą sobą, kiedy leżał na niej. Nie podobało jej się. Cholernie jej się nie podobało to, co wyczyniał.
Całą mocą chwyciła go za te czerwone kudły i przybliżyła do siebie, by uważniej przyjrzał się jej oczom, by lepiej słyszał, to co zamierzała mu powiedzieć.
- Zginiesz. W końcu to nastąpi. Będziesz prosił o śmierć, o odrobinę miłosierdzia... - wycedziła i powoli zbliżyła wargi do jego szyi. Wgryzła się w nią.
Mocno.
Tak by poczuł, tak by zostały ślady. Gryzła aż poczuła krew i odsunęła się. Trzymała go nadal.
Chciała go zniszczyć. Chciała by cierpiał...
- Rabastan Lestrange
Re: Pokój Wspólny
Pią Lis 15, 2013 8:10 pm
Udało jej się, jeśli tego właśnie chciała. Przelała czarę kroplą i teraz obserwowała jak Rabastan zmienia się nie do poznania. Czyżby myślała, że jest jedyną, która nosi tutaj maski? Niedoczekanie. On krył swoje większe i mniejsze dziwactwa pod niezliczoną ilością masek, dbając o to, by nikt nigdy nie dostrzegł go w całości. Bo tak było bezpieczniej. Byli oczywiście tacy, którzy widzieli i wiedzieli więcej, ale prawdy nie znał nikt. Może nawet on sam nie wiedział jeszcze wszystkiego o sobie.
Teraz jednak wiedział, że nienawidzi tej dziewczyny. I że jednocześnie jest mu ona niezbędna. Skoro zobaczyła już co kryje się pod pełną opanowania maską, była jego. Każdy kawałek jej chudego, zimnego ciała miał być jego. Każdy fragment jej chorej osobowości. Chciał widzieć jej ból. Jej łzy. Chciał ją złamać. A co potem? Tym się jeszcze nie martwił. Ważne było tu i teraz. Wytrącił jej różdżkę z ręki, by nie mogła przekląć go czymś paskudnym i niedbale otarł policzek z jej śliny. To też już przerabiał z kilkoma dziewczynami, musiała się bardziej postarać.
- Nie doceniasz mnie, ukochana. - tylko tyle zdołał odpowiedzieć nim wpiła się w jego szyję. Z jego gardła wyrwał się zduszony krzyk bardziej zaskoczenia niż bólu. Nie wyrywał się jej, bo nim zdołał się otrząsnąć z szoku już miała na ustach jego krew. Szał w jej oczach był niemal urokliwy. Doskonale oddawał jego własny nastrój. Zaśmiał się ochryple, dziwnie podniecony całym tym zajściem.
- To jakiś fetysz, kochanie? Często będziesz mnie tak podgryzać? Może nawet przywyknę. - przesunął palcami po jej policzku, starł krew z jej wykrzywionych w grymasie ust. Potem uśmiechnął się drapieżnie i lekko ucałował jej policzek. Przytulił twarz do jej szyi zaczął mruczeć jej do ucha słowa, które dla innej dziewczyny mogłyby być obietnicami o wiecznej miłości. Teraz jednak bardziej pasowało do nich określenie gróźb.
- Zginę, ale tylko razem z Tobą. Skoro mam tkwić w piekle Ty będziesz tam razem ze mną. Wiesz dlaczego, moja słodka Caroline? - urwał na moment i uniósł głowę, by spojrzeć jej prosto w oczy. - Bo jesteś moja. Na zawsze i w całości. To się nie zmieni. Nie uwolnisz się ode mnie. A ja nie pozwolę Ci odejść. Sprawię, że zapragniesz swojej śmierci równie mocno co mojej.
Jeszcze raz pogłaskał ją po policzku, teraz niemal z czułością. Była jego. Jego mała laleczka-zabaweczka, której już nie odda. Chciała szaleństwa? No to je ma.
Teraz jednak wiedział, że nienawidzi tej dziewczyny. I że jednocześnie jest mu ona niezbędna. Skoro zobaczyła już co kryje się pod pełną opanowania maską, była jego. Każdy kawałek jej chudego, zimnego ciała miał być jego. Każdy fragment jej chorej osobowości. Chciał widzieć jej ból. Jej łzy. Chciał ją złamać. A co potem? Tym się jeszcze nie martwił. Ważne było tu i teraz. Wytrącił jej różdżkę z ręki, by nie mogła przekląć go czymś paskudnym i niedbale otarł policzek z jej śliny. To też już przerabiał z kilkoma dziewczynami, musiała się bardziej postarać.
- Nie doceniasz mnie, ukochana. - tylko tyle zdołał odpowiedzieć nim wpiła się w jego szyję. Z jego gardła wyrwał się zduszony krzyk bardziej zaskoczenia niż bólu. Nie wyrywał się jej, bo nim zdołał się otrząsnąć z szoku już miała na ustach jego krew. Szał w jej oczach był niemal urokliwy. Doskonale oddawał jego własny nastrój. Zaśmiał się ochryple, dziwnie podniecony całym tym zajściem.
- To jakiś fetysz, kochanie? Często będziesz mnie tak podgryzać? Może nawet przywyknę. - przesunął palcami po jej policzku, starł krew z jej wykrzywionych w grymasie ust. Potem uśmiechnął się drapieżnie i lekko ucałował jej policzek. Przytulił twarz do jej szyi zaczął mruczeć jej do ucha słowa, które dla innej dziewczyny mogłyby być obietnicami o wiecznej miłości. Teraz jednak bardziej pasowało do nich określenie gróźb.
- Zginę, ale tylko razem z Tobą. Skoro mam tkwić w piekle Ty będziesz tam razem ze mną. Wiesz dlaczego, moja słodka Caroline? - urwał na moment i uniósł głowę, by spojrzeć jej prosto w oczy. - Bo jesteś moja. Na zawsze i w całości. To się nie zmieni. Nie uwolnisz się ode mnie. A ja nie pozwolę Ci odejść. Sprawię, że zapragniesz swojej śmierci równie mocno co mojej.
Jeszcze raz pogłaskał ją po policzku, teraz niemal z czułością. Była jego. Jego mała laleczka-zabaweczka, której już nie odda. Chciała szaleństwa? No to je ma.
- Caroline Rockers
Re: Pokój Wspólny
Pią Lis 15, 2013 9:05 pm
Nienawiść i uzależnienie...? Kiepskie połączenie, mój drogi. Pozwoliłeś, żeby trujący bluszcz zaczął Cię oplatać od środka, zżerając powoli Twój organizm. I jak się z tym czujesz? Powiedz mi, jak się czujesz, wiedząc że oboje doprowadzicie się do destrukcji, jeśli tak dalej pójdzie? Bo ona była zaskoczona.
Zaskoczona tym, że to kryje po maską ten wąż. Że w domu Slytherina, aż roi się od tych, którzy jednak chcą się bawić, którzy wiedzą, jak korzystać ze szaleństwa. Że nie trzeba nawet zbytnio się starać, by poczekać na efekty.
Nie będzie łatwo.
Nie chce przy nim płakać. Nigdy. Nie pozwoli sobie choćby na jedno pęknięcie swych barier przy nim. Nie da się...
Będzie szybsza, będzie sprytniejsza od niego i pierwszy oberwie od wierzby bijącej. Albo przynajmniej prędzej, niż ona.
Trucizna dopiero zaczyna się sączyć - potem poczuje jej skutki.
Zmrużyła powieki, jeszcze mocniej zaciskając wargi.
- Nie mam czego doceniać... - warknęła i pozbyła się krwi za pomocą języka. Nie rozumiała, jak wampiry mogły ją pić. Nie była niczym nadzwyczajnym - przynajmniej dla niej.
Przyglądała się jego ruchom, dokładnie je analizując, by potem móc to wykorzystać, gdy nadejdzie pora.
Pod wpływem jego słów znowu się zaśmiała, czując jak wściekłość rośnie wraz ze szaleństwem. On jej nie pozwoli? ON?
Naprawdę było to szalenie zabawne, że Lestrange wychodził z tego założenia. I nawet nie użyli różdżek.
Jakby znajdowali się w innym miejscu, jakby ich nie potrzebowali...
Przynajmniej teraz.
- Ja już jestem w piekle, moje słowa są przekleństwem, które sprawia, że jest się bliżej ognia piekielnego - wyszeptała mu również do ucha melodyjnym głosem. - Nie jestem nikogo. Ani tym bardziej twoja. Ty już umierasz... powoli, ale jednak. Odchodzisz.
Odchyliła się do tyłu, jak tylko mogła, przymykając powieki.
Policzmy do dziesięciu i czekajmy na to, co będzie dalej. Jak sądzisz, Lestrange? Co dalej będzie?
Co zaraz się stanie? Jesteśmy tak blisko. Tak blisko swych płaszczyzn, dotykamy wzajemnie własnych szaleństw, sprawdzamy się.
Żmija przysunęła się bliżej.
- No dalej. Pokaż mi, pokaż. Czekam na wybuch - przejechała paznokciami po jego policzku, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Coraz większa burza, co będzie dalej?
Kto wykona kolejny większy ruch na szachownicy?
Zaskoczona tym, że to kryje po maską ten wąż. Że w domu Slytherina, aż roi się od tych, którzy jednak chcą się bawić, którzy wiedzą, jak korzystać ze szaleństwa. Że nie trzeba nawet zbytnio się starać, by poczekać na efekty.
Nie będzie łatwo.
Nie chce przy nim płakać. Nigdy. Nie pozwoli sobie choćby na jedno pęknięcie swych barier przy nim. Nie da się...
Będzie szybsza, będzie sprytniejsza od niego i pierwszy oberwie od wierzby bijącej. Albo przynajmniej prędzej, niż ona.
Trucizna dopiero zaczyna się sączyć - potem poczuje jej skutki.
Zmrużyła powieki, jeszcze mocniej zaciskając wargi.
- Nie mam czego doceniać... - warknęła i pozbyła się krwi za pomocą języka. Nie rozumiała, jak wampiry mogły ją pić. Nie była niczym nadzwyczajnym - przynajmniej dla niej.
Przyglądała się jego ruchom, dokładnie je analizując, by potem móc to wykorzystać, gdy nadejdzie pora.
Pod wpływem jego słów znowu się zaśmiała, czując jak wściekłość rośnie wraz ze szaleństwem. On jej nie pozwoli? ON?
Naprawdę było to szalenie zabawne, że Lestrange wychodził z tego założenia. I nawet nie użyli różdżek.
Jakby znajdowali się w innym miejscu, jakby ich nie potrzebowali...
Przynajmniej teraz.
- Ja już jestem w piekle, moje słowa są przekleństwem, które sprawia, że jest się bliżej ognia piekielnego - wyszeptała mu również do ucha melodyjnym głosem. - Nie jestem nikogo. Ani tym bardziej twoja. Ty już umierasz... powoli, ale jednak. Odchodzisz.
Odchyliła się do tyłu, jak tylko mogła, przymykając powieki.
Policzmy do dziesięciu i czekajmy na to, co będzie dalej. Jak sądzisz, Lestrange? Co dalej będzie?
Co zaraz się stanie? Jesteśmy tak blisko. Tak blisko swych płaszczyzn, dotykamy wzajemnie własnych szaleństw, sprawdzamy się.
Żmija przysunęła się bliżej.
- No dalej. Pokaż mi, pokaż. Czekam na wybuch - przejechała paznokciami po jego policzku, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Coraz większa burza, co będzie dalej?
Kto wykona kolejny większy ruch na szachownicy?
Strona 1 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|