- Sahir Nailah
Re: Łóżka
Pią Kwi 08, 2016 10:27 pm
Chmury przykrywało niebo – były ciężkie, były gęste – przyklejały się do ciała i umysłu, a On wcale nie pytał dlaczego – cóż, mógł wypić za dużo tamtej nocy, mógł wziąć za dużo tabletek, podejrzanych proszków – i tak leżał tutaj – żywy... o ile można mówić o życiu istnienia, którego bicie serca ledwo można było wyczuć – skoro tak, to jak stwierdzić, że umysł również działał..? Do niego przyklejały się te chmury. Nie były lepkie, a jednak się przyklejały – i ciążyły, i ściągały ramiona – i sprawiały, że blada skóra była niemal tak samo czystej barwy jak pierwszy śnieg wyjątkowo mroźnej zimy przykrywający zieleń traw, zaś fioletowe żyły cięły ją wstęgami rzek i swych odnóży, pracujące na utrzymanie... czegoś, co było ciałem – tak się zdaje, że nim było, gdy zawracaliśmy do początkowego wywodu, czy to, czemu ledwo bije serce, większość nawet mogła stwierdzić, że nie bije wcale, może być chociaż w minimalnym stopniu uważane za człowieka. Coś. Coś, co siedziało na łóżku, otoczony tą bielą, w samych czarnych spodniach, do której barwa jego skóry tak idealnie pasowała, a jednak się z nią nie zlewał – biel była bielą – przecież on pozostawał wciąż czernią – krucze kosmyki rozkładały się na obnarzonym karku i opadały na czerń oczu – tych zawsze obojętnych, pustych jak u trupa – szukajcie dalej kolejnych powodów, a w końcu wasze dłonie złapią w garście przekonanie, że Tego nie warto obwoływać "Kimś".
Nie było niczego smutnego i samo-użalającego się w stwierdzeniu, że wielu żyłoby się lepiej, gdyby Tego nie było – pewnie głównie dlatego, że wielu by po prostu żyło.
Ostatnim razem bardzo wiele mogłem pisać, że u Niego wszystko w porządku. Że nic się nie zmienia poza wiecznie trwającymi w ruchu rzekami (więc rzekami żył też?), poza pogodą, która była ciężka do przewidzenia, poza wszystkim wokół – cóż, on się nie zmieniał – nawet trochę nie urosły mu włosy, ale to przecież nic, czyż nie? - więc też i dalej mógłbym pisać o tym, że jest okej – mógłbym... ale nawet w braku wiary w to, że istnieje coś takiego kłamstwo musiałbym przyznać, że to kłamstwo byłoby wierutne. Nie było dobrze. I to, że nie było dobrze, było widoczne jak na wyciągnięcie dłoni. Chłopak prócz bladości miał zapadłe policzki, ciemne, szerokie cienie pod oczami – wychudzenie było bardzo wyraźne – wychudzenie i słabość, która wręcz promieniowała z jego osoby gdzie nawet zwykłe podniesienie dłoni wydawało się rzeczą zupełnie nie do przejścia – ach, dłoni, na której widoczna była podłużna blizna po precyzyjnym cięciu – od tej wierzchniej strony, tej prawej ręki, co spoczywała na udzie, gdy nogi opierały się na posadzce w niedowiązanych, starych glanach, które wołały już o pomstę do nieba swoim stanem – właśnie, blizna do kolekcji, ta najmniejsza, gdy spoglądało się na jego prawy bok to okrągła w kształcie blizna raziła swoją objętością – naskórek został kiedyś, trudno nawet stwierdzić kiedy, dosłownie wypalony i przejść przez perturbacje, które nie pozwoliły ranie się spokojnie zagoić – ponaciągana, brązowawa skóra, nierówna i paskudnie oddzielająca się swoim stanem na tle reszty ciała przeciągała się spod lewych żeber nieco na bok, a potem niknęła na plecach – heh, no właśnie, plecach... Na plecach nie było nawet fragmentu zdrowej skóry. Były zmasakrowane – zabliźnione, lecz zmasakrowane – i znów trudno było ocenić, jak długo a rana miała czas się regenerować – już takie posrane były te organizmu wielkich wampirów, które niektórzy klasyfikowali jako bestie, a niektórzy Szaleni, jak Liv Mendez, jednak spoglądali na nie jak na ludzi, nawet gdy były drapieżnikami, które w sumie na tych ludzi polują – zwłaszcza, gdy zdolności regeneracji tych wampirów łączyło się z możliwościami leczniczymi świata magii. Więc była ta Biel i była Czerń – Czerń siedziała na skraju Bieli, tam, gdzie kończyło się jej królestwo, zwieszając nogi w dół, opierając się jedną dłonią o brzeg łóżka, a drugą trzymając złożoną na swoim udzie – skrzydło było prawie kompletnie puste – wszyscy poszkodowani po niefortunnych wydarzeniach w Hogsmeade zdążyli już je opuścić i wrócić do codziennego życia szkoły – do powtórek przed egzaminami i do prowadzonych lekcji, do spotkań przy obiadach w Wielkiej Sali i do spotkań przy kominku późnym wieczorem – życie szkolne, które teraz miało się bardzo doskonale, kiedy wszystkie szmery o szkolnym straszydle wezwanym ponownie do Ministerstwa Magii na przesłuchanie umilkły i nie było już cienia, który sunąłby środkiem korytarza, zmuszając uczniów do usuwania się na boki w obawie przed zachodzeniem mu drugi – wygłuchły plotki o atakach i wampirach, strach rozmył się jak zima, która została w pełni swej korony zdominowana przez wiosnę i tą koronę, chcąc nie chcąc, musiała zdać na rzecz swej siostry – i świat płynął dalej, tak jak płynęły te chmury – tylko pozostawała ta niewidzialna bańka, w której zarówno czas jak i przestrzeń zamierały – właśnie ta, gdzie stykała się Czerń i Biel, nie szukające razem porozumienia między sobą, a jednak koegzystujące od zawsze razem – Biel naturalnie występująca w naturze i Czerń, której natura nigdy nie wyprodukowała. Dopiero ludzka ręka ją wspomogła.
Chłopak przeniósł obojętne spojrzenie na bok, na plecak leżący przy łóżku, przy szafeczce stojącej tuż obok tego łóżka, zrywając z zastojem, w który został wetknięty – Bóg jeden wie, czy ktoś go w ten zastój zaklął, czy może sam się na niego skazał – końcowy efekt był taki, że z pierwszego popadł w drugi, tym razem jednak o wiele krótszy – nieco przesunął się do przodu, by wyczuć nogi i podłoże pod sobą, zanim pochylił się flegmatycznie w przód, sięgając do rączki torby, która zagięta spoczywała na klapie i wręcz prosiła się o to, by zrobić z tego użytek, by wykorzystać to jako ułatwienie do sięgania po nią – cisza w uszach przez brak rozmów wokół i pustkę w tym kwartale łóżek wręcz kuła w uszy – chociaż przydałoby się otworzyć okno, żeby wpuścić tutaj kawałek świeżego powietrza, żeby zabić wonie, którymi Biel była do cna przesiąknięta, kując w nozdrza intensywnymi zapachami leków i maści, przez które żadna inna przebijać się nie chciała – cóż, jego zmysł powonienia przywykł do tego wystarczająco mocno, by nie oczekiwać żadnych zmian przynajmniej w najbliższej przyszłości.
Nie dosięgnął torby – pewnie dlatego, że był leniwą kurwą i zamiast wychylić się bardziej to tylko westchnął, chyba nawet można było to westchnienie przyporządkować do gatunku rozdrażnionych, by wrócić do poprzedniej pozycji, z tym, że uniósł głowę do góry, by dla odmiany spojrzeć na biały sufit – tak, Biel, Królestwo Bieli, rozciągające się daleko poza granice jego magicznej, niewidzialnej bańki, którą nawet nie to, że on wytwarzał – to bardziej wszyscy wokół ją wytworzyli na wzór ostrzeżenia, by każdy, kto nie słyszał o Sahirze Nailahu pozostał w oddaleniu... prawdą też jednak będzie, że dołożył do tego swoje trzy grosze – w prostej niechęci, by czasem ludzie nie mieli na tyle odwagi (nie byli na tyle głupi) by przerywać jego drzemki i wciskać swój nos w jego konserwatywne życie – zapuszkowane, konserwowe wręcz życie – na tyle konserwowe, że czasami zdarzały się takie otwieracze do puszek zdolne się przebić przez metal – jak ta pierdolona biel doprowadzająca umysł na kraniec jakichkolwiek chęci pojmowania czegokolwiek.
Cóż, Liv, wampiry miały ten przywilej, że nawet ich blizny w końcu znikały – w przeciwieństwie do twoich blizn, co odznaczały się na skórze i jeśli tylko chciało się spoglądać, widziało się je bardzo wyraźnie – nawet te, które skrywałaś pod płaszczem pięknego uśmiechu i ciepła czekoladowych oczu.
Tylko kto powiedział, że wszystkie blizny muszą kojarzyć się z czymś złym?
Nie było niczego smutnego i samo-użalającego się w stwierdzeniu, że wielu żyłoby się lepiej, gdyby Tego nie było – pewnie głównie dlatego, że wielu by po prostu żyło.
Ostatnim razem bardzo wiele mogłem pisać, że u Niego wszystko w porządku. Że nic się nie zmienia poza wiecznie trwającymi w ruchu rzekami (więc rzekami żył też?), poza pogodą, która była ciężka do przewidzenia, poza wszystkim wokół – cóż, on się nie zmieniał – nawet trochę nie urosły mu włosy, ale to przecież nic, czyż nie? - więc też i dalej mógłbym pisać o tym, że jest okej – mógłbym... ale nawet w braku wiary w to, że istnieje coś takiego kłamstwo musiałbym przyznać, że to kłamstwo byłoby wierutne. Nie było dobrze. I to, że nie było dobrze, było widoczne jak na wyciągnięcie dłoni. Chłopak prócz bladości miał zapadłe policzki, ciemne, szerokie cienie pod oczami – wychudzenie było bardzo wyraźne – wychudzenie i słabość, która wręcz promieniowała z jego osoby gdzie nawet zwykłe podniesienie dłoni wydawało się rzeczą zupełnie nie do przejścia – ach, dłoni, na której widoczna była podłużna blizna po precyzyjnym cięciu – od tej wierzchniej strony, tej prawej ręki, co spoczywała na udzie, gdy nogi opierały się na posadzce w niedowiązanych, starych glanach, które wołały już o pomstę do nieba swoim stanem – właśnie, blizna do kolekcji, ta najmniejsza, gdy spoglądało się na jego prawy bok to okrągła w kształcie blizna raziła swoją objętością – naskórek został kiedyś, trudno nawet stwierdzić kiedy, dosłownie wypalony i przejść przez perturbacje, które nie pozwoliły ranie się spokojnie zagoić – ponaciągana, brązowawa skóra, nierówna i paskudnie oddzielająca się swoim stanem na tle reszty ciała przeciągała się spod lewych żeber nieco na bok, a potem niknęła na plecach – heh, no właśnie, plecach... Na plecach nie było nawet fragmentu zdrowej skóry. Były zmasakrowane – zabliźnione, lecz zmasakrowane – i znów trudno było ocenić, jak długo a rana miała czas się regenerować – już takie posrane były te organizmu wielkich wampirów, które niektórzy klasyfikowali jako bestie, a niektórzy Szaleni, jak Liv Mendez, jednak spoglądali na nie jak na ludzi, nawet gdy były drapieżnikami, które w sumie na tych ludzi polują – zwłaszcza, gdy zdolności regeneracji tych wampirów łączyło się z możliwościami leczniczymi świata magii. Więc była ta Biel i była Czerń – Czerń siedziała na skraju Bieli, tam, gdzie kończyło się jej królestwo, zwieszając nogi w dół, opierając się jedną dłonią o brzeg łóżka, a drugą trzymając złożoną na swoim udzie – skrzydło było prawie kompletnie puste – wszyscy poszkodowani po niefortunnych wydarzeniach w Hogsmeade zdążyli już je opuścić i wrócić do codziennego życia szkoły – do powtórek przed egzaminami i do prowadzonych lekcji, do spotkań przy obiadach w Wielkiej Sali i do spotkań przy kominku późnym wieczorem – życie szkolne, które teraz miało się bardzo doskonale, kiedy wszystkie szmery o szkolnym straszydle wezwanym ponownie do Ministerstwa Magii na przesłuchanie umilkły i nie było już cienia, który sunąłby środkiem korytarza, zmuszając uczniów do usuwania się na boki w obawie przed zachodzeniem mu drugi – wygłuchły plotki o atakach i wampirach, strach rozmył się jak zima, która została w pełni swej korony zdominowana przez wiosnę i tą koronę, chcąc nie chcąc, musiała zdać na rzecz swej siostry – i świat płynął dalej, tak jak płynęły te chmury – tylko pozostawała ta niewidzialna bańka, w której zarówno czas jak i przestrzeń zamierały – właśnie ta, gdzie stykała się Czerń i Biel, nie szukające razem porozumienia między sobą, a jednak koegzystujące od zawsze razem – Biel naturalnie występująca w naturze i Czerń, której natura nigdy nie wyprodukowała. Dopiero ludzka ręka ją wspomogła.
Chłopak przeniósł obojętne spojrzenie na bok, na plecak leżący przy łóżku, przy szafeczce stojącej tuż obok tego łóżka, zrywając z zastojem, w który został wetknięty – Bóg jeden wie, czy ktoś go w ten zastój zaklął, czy może sam się na niego skazał – końcowy efekt był taki, że z pierwszego popadł w drugi, tym razem jednak o wiele krótszy – nieco przesunął się do przodu, by wyczuć nogi i podłoże pod sobą, zanim pochylił się flegmatycznie w przód, sięgając do rączki torby, która zagięta spoczywała na klapie i wręcz prosiła się o to, by zrobić z tego użytek, by wykorzystać to jako ułatwienie do sięgania po nią – cisza w uszach przez brak rozmów wokół i pustkę w tym kwartale łóżek wręcz kuła w uszy – chociaż przydałoby się otworzyć okno, żeby wpuścić tutaj kawałek świeżego powietrza, żeby zabić wonie, którymi Biel była do cna przesiąknięta, kując w nozdrza intensywnymi zapachami leków i maści, przez które żadna inna przebijać się nie chciała – cóż, jego zmysł powonienia przywykł do tego wystarczająco mocno, by nie oczekiwać żadnych zmian przynajmniej w najbliższej przyszłości.
Nie dosięgnął torby – pewnie dlatego, że był leniwą kurwą i zamiast wychylić się bardziej to tylko westchnął, chyba nawet można było to westchnienie przyporządkować do gatunku rozdrażnionych, by wrócić do poprzedniej pozycji, z tym, że uniósł głowę do góry, by dla odmiany spojrzeć na biały sufit – tak, Biel, Królestwo Bieli, rozciągające się daleko poza granice jego magicznej, niewidzialnej bańki, którą nawet nie to, że on wytwarzał – to bardziej wszyscy wokół ją wytworzyli na wzór ostrzeżenia, by każdy, kto nie słyszał o Sahirze Nailahu pozostał w oddaleniu... prawdą też jednak będzie, że dołożył do tego swoje trzy grosze – w prostej niechęci, by czasem ludzie nie mieli na tyle odwagi (nie byli na tyle głupi) by przerywać jego drzemki i wciskać swój nos w jego konserwatywne życie – zapuszkowane, konserwowe wręcz życie – na tyle konserwowe, że czasami zdarzały się takie otwieracze do puszek zdolne się przebić przez metal – jak ta pierdolona biel doprowadzająca umysł na kraniec jakichkolwiek chęci pojmowania czegokolwiek.
Cóż, Liv, wampiry miały ten przywilej, że nawet ich blizny w końcu znikały – w przeciwieństwie do twoich blizn, co odznaczały się na skórze i jeśli tylko chciało się spoglądać, widziało się je bardzo wyraźnie – nawet te, które skrywałaś pod płaszczem pięknego uśmiechu i ciepła czekoladowych oczu.
Tylko kto powiedział, że wszystkie blizny muszą kojarzyć się z czymś złym?
- Liv Mendez
Re: Łóżka
Nie Kwi 10, 2016 1:53 pm
Ledwo bijące serce można było wyczuć gdy się tego chciało. Gdy potrafiło się zatrzymać i pooddzielać wszystkie inne towarzyszące mu dźwięki. Dźwięki zbyt głośne, które tak skutecznie zadawały ból, sprawiając, że większość śmiałków, którzy próbowali obalić krążącą teorię o lodowatym kamieniu tkwiącym w piersi zamiast kurczliwego, ciepłego narządu, poddawała się i przyznawała racje – to Coś nie ma serca, jest jedynie Bestią, która pozostawia po sobie zgliszcza. Jednak na świecie istnie paru takich szaleńców, jak na przykład Ona, którzy nie poddają się, którzy znoszą cały ból i czekają. Nasłuchują. Aż w pewnym momencie, gdy wszystko na jedną krótką chwilę ucichnie, gdy Bestia będzie musiała odpocząć, zaczerpnąć powietrza przed następnym atakiem, uda się usłyszeć ciche rytmiczne uderzanie czegoś co zostało nazwane sercem.
Tego dźwięku się nie zapomina.
Jej to się udało. Raz. A później Bestia na nowo zaczęła ryczeć i zadawać kolejne ciosy.
Szybkim krokiem przemierzała korytarze zamku kierując się do Skrzydła Szpitalnego. Porzuciła szatę na rzecz ciemnych, luźnych spodni i rozciągniętej czarnej koszulki. Nie dbała o to jak wygląda. Nie dzisiaj, a poza tym, w takim zestawie było jej najwygodniej wykonywać pracę, która na nią czekała. W ręku kurczowo trzymała list od Pani Pomfrey, w którym prosiła ją o pomoc. Już kilka razy pomagała w Skrzydle i to zawsze dobrowolnie. Po części to lubiła. Uspokajało ją układanie i podpisywanie tych wszystkich fiolek. Mogła zająć czymś myśli. Było to kolejne miejsce, w którym mogła się chować przed światem, który w sumie i tak już jej nie zauważał. Stała się przeźroczysta, ale nie przeszkadzało jej to. Chyba…
Delikatnie popchnęła drzwi do Skrzydła Szpitalnego, które otworzyły się z cichym jękiem. Wsunęła się do pomieszczenia i zamknęła drzwi. Odwróciła się i rozejrzała się po pomieszczeniu. Prawie nikogo nie było. Prawie. Czekoladowe tęczówki zatrzymały się na Czarnej postaci na końcu Sali. Od razu cie poznała. Kto by nie poznał. Wstrzymała oddech jakby bała się, że zbudzi Bestie, która w tobie drzemała. Tak spokojnie wyglądałeś, Mój Upadły Aniele siedząc tam, w tej całej bieli. Była świadoma, że ją usłyszałeś, jednak serce zaczęło mimowolnie szybciej bić czekając aż podniesiesz swoją głowę i wasze oczy się spotkają. Znowu zatrze się granica między chłodną czernią a ciepłą czekoladą. Ile to minęło od spotkania w Znikającej Sali? Nie wiem, nie pamiętam, jednak już później wasze Światy nie otarły się o siebie. Jakby każde z was wiedziało, że to jeszcze nie odpowiedni moment, że nie zniesiecie kolejnego starcia, że Ona nie zniesie… Ale czy kiedykolwiek będzie odpowiedni moment? Wydaje mi się, że nie, dlatego Los sam wrzuca was do jednego pomieszczenia byście rozegrali małą partyjkę pokera, nacieszyli Jego oko sztuką straconych i zagubionych dusz. Kolejny akt przed wami. Prosimy wszystkich o zajęcie miejsc i nieprzeszkadzanie aktorom. Czas rozpocząć show.
- Sahir – słowo zawisło w powietrzu. Powietrzu, które nagle zrobiło się tak gęste, że utrudniało oddychanie. Zrobiła parę kroków i znowu się zatrzymała. Przyglądała się jakby próbowała sprawdzić czy coś się zmieniło. Czy się zmieniłeś… Ona sama jakby zmalała od waszego ostatniego spotkania. Jakby jeszcze bardziej skurczyła się w sobie. Twarz miała może zbyt blada jak na maj i pogodę za oknem, ale był to wynik ciągłego przesiadywania w zamku. Schudła, wydawało się, że stała się jeszcze słabsza, że wystarczyło ją delikatnie pchnąć, a ona rozwali się na tysiąc kawałków, których nikt nie będzie w stanie na nowo poukładać w logiczną i spójną całość… Jednak oczy wciąż były gorącą czekoladą, która nie traciła swojej głębi. Przygryzła malinowe usta odliczając sekundy, czekając aż usłyszy Twój głos. Zapewne jak zwykle cyniczny z kąśliwą uwagą na jej temat.
- Co Ty tutaj robisz? – może i głupie pytanie, ale wydawało jej się, że Ktoś taki jak Sahir Nailah będzie unikał właśnie takich miejsc jak to. On, który ze wszystkim radzi sobie sami i nie prosi nikogo o pomoc nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach.
- Wszystko w porządku? – ponownie zrobiła parę kroków w Twoim kierunku, ale wciąż trzymała się na bezpieczną odległość. Tym razem nie tak chętnie pacała Bestie swoją małą rączką po nosie. Nie tym razem…
Cisza.
Cisza, która wydawała się, że trwa wiecznie.
Odezwij się.
Zapomniałeś swojej kwestii?
Pamiętaj przedstawienie trwa.
Tego dźwięku się nie zapomina.
Jej to się udało. Raz. A później Bestia na nowo zaczęła ryczeć i zadawać kolejne ciosy.
Szybkim krokiem przemierzała korytarze zamku kierując się do Skrzydła Szpitalnego. Porzuciła szatę na rzecz ciemnych, luźnych spodni i rozciągniętej czarnej koszulki. Nie dbała o to jak wygląda. Nie dzisiaj, a poza tym, w takim zestawie było jej najwygodniej wykonywać pracę, która na nią czekała. W ręku kurczowo trzymała list od Pani Pomfrey, w którym prosiła ją o pomoc. Już kilka razy pomagała w Skrzydle i to zawsze dobrowolnie. Po części to lubiła. Uspokajało ją układanie i podpisywanie tych wszystkich fiolek. Mogła zająć czymś myśli. Było to kolejne miejsce, w którym mogła się chować przed światem, który w sumie i tak już jej nie zauważał. Stała się przeźroczysta, ale nie przeszkadzało jej to. Chyba…
Delikatnie popchnęła drzwi do Skrzydła Szpitalnego, które otworzyły się z cichym jękiem. Wsunęła się do pomieszczenia i zamknęła drzwi. Odwróciła się i rozejrzała się po pomieszczeniu. Prawie nikogo nie było. Prawie. Czekoladowe tęczówki zatrzymały się na Czarnej postaci na końcu Sali. Od razu cie poznała. Kto by nie poznał. Wstrzymała oddech jakby bała się, że zbudzi Bestie, która w tobie drzemała. Tak spokojnie wyglądałeś, Mój Upadły Aniele siedząc tam, w tej całej bieli. Była świadoma, że ją usłyszałeś, jednak serce zaczęło mimowolnie szybciej bić czekając aż podniesiesz swoją głowę i wasze oczy się spotkają. Znowu zatrze się granica między chłodną czernią a ciepłą czekoladą. Ile to minęło od spotkania w Znikającej Sali? Nie wiem, nie pamiętam, jednak już później wasze Światy nie otarły się o siebie. Jakby każde z was wiedziało, że to jeszcze nie odpowiedni moment, że nie zniesiecie kolejnego starcia, że Ona nie zniesie… Ale czy kiedykolwiek będzie odpowiedni moment? Wydaje mi się, że nie, dlatego Los sam wrzuca was do jednego pomieszczenia byście rozegrali małą partyjkę pokera, nacieszyli Jego oko sztuką straconych i zagubionych dusz. Kolejny akt przed wami. Prosimy wszystkich o zajęcie miejsc i nieprzeszkadzanie aktorom. Czas rozpocząć show.
- Sahir – słowo zawisło w powietrzu. Powietrzu, które nagle zrobiło się tak gęste, że utrudniało oddychanie. Zrobiła parę kroków i znowu się zatrzymała. Przyglądała się jakby próbowała sprawdzić czy coś się zmieniło. Czy się zmieniłeś… Ona sama jakby zmalała od waszego ostatniego spotkania. Jakby jeszcze bardziej skurczyła się w sobie. Twarz miała może zbyt blada jak na maj i pogodę za oknem, ale był to wynik ciągłego przesiadywania w zamku. Schudła, wydawało się, że stała się jeszcze słabsza, że wystarczyło ją delikatnie pchnąć, a ona rozwali się na tysiąc kawałków, których nikt nie będzie w stanie na nowo poukładać w logiczną i spójną całość… Jednak oczy wciąż były gorącą czekoladą, która nie traciła swojej głębi. Przygryzła malinowe usta odliczając sekundy, czekając aż usłyszy Twój głos. Zapewne jak zwykle cyniczny z kąśliwą uwagą na jej temat.
- Co Ty tutaj robisz? – może i głupie pytanie, ale wydawało jej się, że Ktoś taki jak Sahir Nailah będzie unikał właśnie takich miejsc jak to. On, który ze wszystkim radzi sobie sami i nie prosi nikogo o pomoc nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach.
- Wszystko w porządku? – ponownie zrobiła parę kroków w Twoim kierunku, ale wciąż trzymała się na bezpieczną odległość. Tym razem nie tak chętnie pacała Bestie swoją małą rączką po nosie. Nie tym razem…
Cisza.
Cisza, która wydawała się, że trwa wiecznie.
Odezwij się.
Zapomniałeś swojej kwestii?
Pamiętaj przedstawienie trwa.
- Sahir Nailah
Re: Łóżka
Nie Kwi 10, 2016 3:01 pm
Jak biło Twoje serce? Ach, tak, przecież powiedziałaś. Szybko. Nieznośnie szybko łopotało w klatce piersiowej jak skrzydła ważki nie poszukującej nawet w polu swego widzenia gałązki, na której mogłaby przysiąść i dać tym skrzydłom odrobinę wytchnienia, uzależniona od widoku, który ją omamił, porwał jej wzrok – i oprócz tych telepiących skrzydeł wydających tak śmieszny dźwięk nie poruszała się wcale – tkwiła w eterze, lekka, zupełnie obojętna na przyciąganie ziemskie – była ponad grawitacją, bo i gdzieś ponad grawitacją umieściła samoświadomie swego ducha, co uciekało do punktu ją przyciągającego – do innego serca? - tylko wolniej bijącego – o wiele, wiele wolniej – zupełnie jakby pokochała, moi drodzy – w milczeniu wznosiła serenadę, która wiedziała, że dotrze do tego, komu była przeznaczona, tylko zapomniała wysłać tłumaczenia nut i treści, co snuła się między nimi i wbrew logice była tutaj tłem – to nuty były motywem przewodnim, który uderzał w bębenki i poruszał – motyw przewodni był, zdaje się, niepoznany nawet dla niej samej – może wiedziała, o co jej chodziło? Może to było niecierpliwe oczekiwanie, ciekawość, co będzie dalej, może jednak strach? Może jednak radość? Niepoznana była teraźniejszość przynajmniej dla tego, który Bielą (niedobrowolnie) się otoczył i niepoznane wyroki na przyszłość dla tej, która magiczny próg dzielący "zdrowych" od "chorych" przekroczyła – heh, zapraszamy tam, gdzie maskarada toczy się bez względu na porę dnia, gdzie wszyscy byli chorzy, tylko lekarze jeszcze nie potrafili tych wszystkich chorób nazwać – tutaj, w zagiętym czasie i przestrzeni – takie Ważki skrzydła rozwijały i mogły spoglądać na mamiące je wabiki, co kusiły podejściem, niby tak słabe i bezbronne – lecz Ważka wie, nie jest głupia, że nawet słabo wyglądający drapieżnik nadal drapieżnikiem pozostaje, dlatego tylko unosiła się w powietrzu i nie ośmieliła cicho podlecieć i osiąść na ramieniu tygrysim, gdy wieczną niewiadomą było, czy ta słabość to tylko udawanie, czy jednak prawdziwy gwóźdź, sidła niedźwiedzie, co przytrzymują łapy przy ziemi i nie pozwalają na dalsze poruszanie się po dżungli łapiącej bezdech, gdy jej Król trącał pomarańczowym futrem kolejne listki nisko rosnących krzewów.
Najpierw usłyszał kroki – kobiece, dziewczęce kroki – łatwo było je zazwyczaj odróżnić od męskich, o wiele cięższych i bardziej... treściwych, jeśli wiecie, o co mi chodzi – albo może to on był już po prostu na tyle spaczony, że wyciągał możliwości swoich zmysłów daleko poza ułomny wzrok, skoro natura pobłogosławiła go ich wyostrzeniem – więc były kroki, szybkie, potem zwalniające, a następnie zatrzymane – i wzrok – to znaczy jej wzrok na Nim, nie na odwrót, który oblewał ciało specyficznym uczuciem bycia obserwowanym nie w ten banalny, ulotny sposób, a intensywnie nieznośny, nakładający na skórę oczekiwanie na porcję dreszczy z zamarłym pytaniem, kiedy wreszcie te oczy przebiją wierzchnią warstwę i zaczną spoglądać prosto w oczy duszy – duszy, czyli te wewnętrzne, nie te właśnie skierowane na biały sufit, które nie poruszyły się mimo świadomości otaczających go bodźców – chłonął coraz cięższą atmosferę, która była jak dawka metaamfetaminy wstrzykniętej prosto w serce – obiecane dreszcze były coraz bliżej, coraz bardziej namawiały do tego, by jednak się poruszyć, by przestać zdawać się na pierwszy krok od strony osoby niedostrzeganej oczyma, ale już której serce było wyraźne słyszalne, im bardziej pobudzał się uśpiony egzaltacją bezruchu (mentalnego i fizycznego), które było czarną dziurą, w którą wciągały pasy przypinające do łóżka szpitalnego, tym bardziej pobudzone były i te zmysły badające otoczenie – tym więcej samoświadomości wkraczało w rozum tygrysa, który coraz mocniej wyczuwał istnienie Ważki i coraz bardziej chciał ją namierzyć, ale nadal udawał, że ją nie dostrzega – by znalazła się bliżej, by jasno dała o sobie znać, by wabiona i przyciągała nie miała już kroku odwrotu... I zrobiła ten krok.
Czarnowłosy oderwał wzrok od sufitu i skierował Otchłań na Liv, która wymówiła jego imię – ta atmosfera, która niby powinna dusić, a jednak dawała tylko więcej świeżego powietrza do płuc, tak niezbędnego do funkcjonowania każdego stworzenia, jednocześnie nie zbyt wiele, by udusić – och, jego słodki Aniołek, który pobladł, wymizerniał i wyglądał tak, jakby miał się rozpaść przy byle mocniejszym szurnięciu Kociego ogona, nie wspominając już o uderzaniu łapami i pazurami, co tak przecież lubił robić – sadysta od siedmiu boleści, który może kiedyś będzie żałował tego, co zrobił z Liv Mendez i że zamiast próbować podnieść ją na duchu tylko szarpał i gniótł, starając się obudzić jej najgorsze demony tylko po to, by je zobaczyć – i koniec końców tylko po to, by zwróciła na niego swą uwagę i wbrew wszystkiemu, co było powiedziane, tak fałszywie, by sprawić, żeby jednak zechciała mu zaimponować – samą sobą i tylko sobą, rozwijając piękne skrzydła, która sama sobie cięła nożem – chyba jednak o to trudno, gdy sam do ich podcinania oferował swe kły i pazury – to troszkę chore, to troszkę niezdrowe... lecz hej, przecież od początku wiedzieli, że to będzie trudna znajomość, prawda?
- Liv. - Odpowiedział jej w takim samym tonie – to znaczy tonie powitania, bo trudno mówić o emocjonalności jego głosu, który pozostawał taki sam – nie wznoszący się poza umówioną skalę, a jednak słyszalny w każdym zakątku ziemi, nieco mrukliwy, leniwy, przepalony, bez żadnych wielkich zmian od momentu, kiedy się spotkali. Tylko może bardziej znużony. - Cóż... - Spojrzał na boki, nim wrócił spojrzeniem na Liv. - Ponieważ twój poziom inteligencji nigdy nie był zbyt wielki, cieszę się, że nic się nie zmieniło w tym temacie, to powiem ci, że wypoczywam, naturalnie. Jest piękna pogoda, idealna na plażę i opalanie się, więc zażywam życia pośród niesamowicie pięknych kobiet, które codziennie karmią mnie pękami winogron.
Zapomnieć swojej kwestii?
Może na chwilę.
Może na wiele chwil, gdy po wymówieniu Twego imienia po prostu się w Ciebie wpatrywał, nawet pozwalając samemu sobie na oszukanie się, że przyszłaś w odwiedziny – tak, bo dlaczego nie, dlaczego miałby nie słodzić swym wewnętrznym głosem samego siebie i swej Bestii, skoro tyle ładnych kłamstewek potrafiło z jego ust wyciekać na zewnątrz? - ach, właśnie – tylko że to, co na zewnątrz, teoretycznie nigdy kłamstwami nie były, jeśli tylko wziąć poprawkę na to, jak bardzo niestabilną psychicznie istotą Sahir Nailah był. Więc patrzył. Patrzył i napatrzeć się nie mógł – nie mógł nasycić się widokiem czekolady, która zapraszała, by złapać za filiżankę i upić z niej parę łyków – przypomniał sobie jej smak i jej woń, ciepło i energię, którą dawała w chłodne dni, wciąż tak samo żywa... tylko ciekawe, czy "tak samo żywa" oznaczało, że była dokładnie taka sama. Chyba nie bardzo.
Drugiemu pytaniu, jako że zabrał głos zaraz po nim, pozwolił przepaść w tym eterze, pośród kolejnymi uderzeniami skrzydeł Ważki.
Najpierw usłyszał kroki – kobiece, dziewczęce kroki – łatwo było je zazwyczaj odróżnić od męskich, o wiele cięższych i bardziej... treściwych, jeśli wiecie, o co mi chodzi – albo może to on był już po prostu na tyle spaczony, że wyciągał możliwości swoich zmysłów daleko poza ułomny wzrok, skoro natura pobłogosławiła go ich wyostrzeniem – więc były kroki, szybkie, potem zwalniające, a następnie zatrzymane – i wzrok – to znaczy jej wzrok na Nim, nie na odwrót, który oblewał ciało specyficznym uczuciem bycia obserwowanym nie w ten banalny, ulotny sposób, a intensywnie nieznośny, nakładający na skórę oczekiwanie na porcję dreszczy z zamarłym pytaniem, kiedy wreszcie te oczy przebiją wierzchnią warstwę i zaczną spoglądać prosto w oczy duszy – duszy, czyli te wewnętrzne, nie te właśnie skierowane na biały sufit, które nie poruszyły się mimo świadomości otaczających go bodźców – chłonął coraz cięższą atmosferę, która była jak dawka metaamfetaminy wstrzykniętej prosto w serce – obiecane dreszcze były coraz bliżej, coraz bardziej namawiały do tego, by jednak się poruszyć, by przestać zdawać się na pierwszy krok od strony osoby niedostrzeganej oczyma, ale już której serce było wyraźne słyszalne, im bardziej pobudzał się uśpiony egzaltacją bezruchu (mentalnego i fizycznego), które było czarną dziurą, w którą wciągały pasy przypinające do łóżka szpitalnego, tym bardziej pobudzone były i te zmysły badające otoczenie – tym więcej samoświadomości wkraczało w rozum tygrysa, który coraz mocniej wyczuwał istnienie Ważki i coraz bardziej chciał ją namierzyć, ale nadal udawał, że ją nie dostrzega – by znalazła się bliżej, by jasno dała o sobie znać, by wabiona i przyciągała nie miała już kroku odwrotu... I zrobiła ten krok.
Czarnowłosy oderwał wzrok od sufitu i skierował Otchłań na Liv, która wymówiła jego imię – ta atmosfera, która niby powinna dusić, a jednak dawała tylko więcej świeżego powietrza do płuc, tak niezbędnego do funkcjonowania każdego stworzenia, jednocześnie nie zbyt wiele, by udusić – och, jego słodki Aniołek, który pobladł, wymizerniał i wyglądał tak, jakby miał się rozpaść przy byle mocniejszym szurnięciu Kociego ogona, nie wspominając już o uderzaniu łapami i pazurami, co tak przecież lubił robić – sadysta od siedmiu boleści, który może kiedyś będzie żałował tego, co zrobił z Liv Mendez i że zamiast próbować podnieść ją na duchu tylko szarpał i gniótł, starając się obudzić jej najgorsze demony tylko po to, by je zobaczyć – i koniec końców tylko po to, by zwróciła na niego swą uwagę i wbrew wszystkiemu, co było powiedziane, tak fałszywie, by sprawić, żeby jednak zechciała mu zaimponować – samą sobą i tylko sobą, rozwijając piękne skrzydła, która sama sobie cięła nożem – chyba jednak o to trudno, gdy sam do ich podcinania oferował swe kły i pazury – to troszkę chore, to troszkę niezdrowe... lecz hej, przecież od początku wiedzieli, że to będzie trudna znajomość, prawda?
- Liv. - Odpowiedział jej w takim samym tonie – to znaczy tonie powitania, bo trudno mówić o emocjonalności jego głosu, który pozostawał taki sam – nie wznoszący się poza umówioną skalę, a jednak słyszalny w każdym zakątku ziemi, nieco mrukliwy, leniwy, przepalony, bez żadnych wielkich zmian od momentu, kiedy się spotkali. Tylko może bardziej znużony. - Cóż... - Spojrzał na boki, nim wrócił spojrzeniem na Liv. - Ponieważ twój poziom inteligencji nigdy nie był zbyt wielki, cieszę się, że nic się nie zmieniło w tym temacie, to powiem ci, że wypoczywam, naturalnie. Jest piękna pogoda, idealna na plażę i opalanie się, więc zażywam życia pośród niesamowicie pięknych kobiet, które codziennie karmią mnie pękami winogron.
Zapomnieć swojej kwestii?
Może na chwilę.
Może na wiele chwil, gdy po wymówieniu Twego imienia po prostu się w Ciebie wpatrywał, nawet pozwalając samemu sobie na oszukanie się, że przyszłaś w odwiedziny – tak, bo dlaczego nie, dlaczego miałby nie słodzić swym wewnętrznym głosem samego siebie i swej Bestii, skoro tyle ładnych kłamstewek potrafiło z jego ust wyciekać na zewnątrz? - ach, właśnie – tylko że to, co na zewnątrz, teoretycznie nigdy kłamstwami nie były, jeśli tylko wziąć poprawkę na to, jak bardzo niestabilną psychicznie istotą Sahir Nailah był. Więc patrzył. Patrzył i napatrzeć się nie mógł – nie mógł nasycić się widokiem czekolady, która zapraszała, by złapać za filiżankę i upić z niej parę łyków – przypomniał sobie jej smak i jej woń, ciepło i energię, którą dawała w chłodne dni, wciąż tak samo żywa... tylko ciekawe, czy "tak samo żywa" oznaczało, że była dokładnie taka sama. Chyba nie bardzo.
Drugiemu pytaniu, jako że zabrał głos zaraz po nim, pozwolił przepaść w tym eterze, pośród kolejnymi uderzeniami skrzydeł Ważki.
- Liv Mendez
Re: Łóżka
Pon Kwi 11, 2016 9:31 pm
Zastanawiam się…
Zastanawiam się czy nadejdzie taki dzień, gdy jej serce nie będzie przyspieszało na Twój widok? Nie będzie jak trzepoczące skrzydła ważki, a będzie jedynie spokojnie biło ukryte w klatce piersiowej. Nie wiem czy tego chce… To oznaczałoby, że przestałeś ją interesować, zaskakiwać, przerażać i fascynować. Oznaczałoby, że stałeś się tylko jednym z wielu ludzi spotkanych na tej popierdolonej i jakże pokręconej drodze, zwanej życiem. Oznaczałoby, że stałeś się nic nie znaczącym epizodem. A byłoby to nieprawdą… Przecież podpaliłeś jej Świat, przecież zachowałeś Ogród – chociaż teraz nie jestem tego taka pewna, może już jest zniszczony – zrywałeś Maski, otworzyłeś Złotą Klatkę… Jej serce zawsze będzie tak reagowało, chyba, że je wyrwiesz i zmiażdżysz swoją zimną dłonią. Chcąc nie chcąc muszę powiedzieć, że jesteś dla niej ważny. Ważny przez to wszystko co zrobiłeś, chociaż żadna z rzeczy nie była miła i przyjemna. Tak, oboje doskonale wiedzieliście, że wasza znajomość nie będzie normalna. Nie będzie prosta i zrozumiała. Nawet dla was. Szczególnie dla niej. A ona wciąż ślepo lgnęła do Ciebie jak ćma, która lgnie do światła. Wszyscy doskonale wiemy jak skończył się żywot nocnego motyla… Czy taki sam czekał i ją? Przy Tobie – zapewne tak, ale teraz pozwalała balansować sobie na granicy Światów. Igrać z Losem. Przecież nic nie ma do stracenia. Nie potrafiła obojętnie przejść obok Ciebie, chociaż każde spotkanie wiązało się z zadawaniem bólu i cierpienia. Z drugiej strony każde spotkanie pokazywało jej zakątki duszy, o których nie miała pojęcia. Ty sam, chyba nie byłeś świadomy, jak bardzo naginasz jej bariery i zmuszasz ją do ich przesunięcia. To nic złego patrząc z perspektywy czasu. Rany się zabliźniają i może nie widać z wierzchu, ale wewnątrz staje się coraz silniejsza. Niech pozory Cię nie zmylą, Mój Drogi. Ważka nie podlatuje zbyt blisko bo stała się mądrzejsza. Wie co ją czeka, gdy zrobi to za szybko. Jeszcze nie teraz, jeszcze za wcześniej. Spokojnie czeka na odpowiedni moment. Nie martw się, jeszcze usiądzie na nosie Tygrysa, przecież zawsze tak robi.
Nie spoglądałeś na nią, a ona wciąż czekała. I naglę, niespodziewanie wasze oczy ponownie się spotkały. I był to dla niej jak skok na głęboką wodę. Czerń ją pochłonęła i nie chciała wypuścić, a ona jakby zapomniała jak się pływa i pozwalała swojemu ciału bezwiednie opadać. Ile to będzie trwało? Kiedy uderzy o dno by się odbić i znów wypłynąć na powierzchnie by zaczerpnąć świeżego, czystego powietrza? A może pozostanie w niej na zawsze? Czy istnieje w ogóle koniec tej nieprzeniknionej Czerni? Sahirze, czy w odmętach tej wody odnajdzie skrawki Twojej duszy? Czy może przepadła na wieki? Nie potrafiła nic wyczytać z Twojej twarzy, ale przyzwyczaiła się do tego. Zawsze byłeś dla niej zagadką, na którą chyba nigdy nie odnajdzie odpowiedzi. Aczkolwiek nie zniechęcało jej to do ciągłych poszukiwań. Nawet w najmroczniejszych miejscach Twego świata.
I wszystko nagle znikło, gdy wypowiedziałeś jej imię. Wróciła i wciąż stała naprzeciwko Ciebie w Skrzydle Szpitalny trzymając w dłoni list, o którym kompletnie zapomniała. No tak… Nie mogło by się obyć bez komentarza o jej inteligencji. Mimo, iż był po części obraźliwy rozbawił ją. Pokręciła delikatnie głową i zaśmiała się krótko, ale melodyjnie. Był to czysty dźwięk, który pojawił się mimowolnie, nie pytając o pozwolenie. Jej oczy na chwilę zaiskrzyły ognikami rozbawienia.
- Teraz już widzę, że wszystko u Ciebie w porządku – podeszła do najbliższego okna i je otworzyła aby wpuścić trochę świeżego powietrza do pomieszczenia przesiąkniętego tym specyficznym zapachem leków. – Wciąż tak samo miły.
Wyjrzała przez okno. Doskonale widziała błonie, na których znajdowało się mnóstwo młodzieży odpoczywających po zajęciach. – Tutaj nawet nie dosięgają Cie promienie słoneczne, ale przydałoby Ci się trochę witaminy D. Niewyraźnie wyglądasz – wzruszyła ramionami i usiadła na łóżku naprzeciwko Ciebie. Przekręciła delikatnie głowę i przymrużyła oczy. Ponownie nastała cisza, ale nie przeszkadzała jej. Jesteś taki spokojny Tygrysie… Tylko spójrz, Ważka się przybliżyła. Mówiłam, żebyś chwilę poczekał.
- Sahir jeśli czegoś potrzebujesz to powiedz. Wiem gdzie znajdują się leki i… – nie dokończyła zdania, ale z jej oczu znikły te ciepłe ogniki. Mówiła poważnie. Martwiła się o Ciebie, nie chciałeś mówić, to nie. Wiedziała, że nie potrafi Cię zmusić, ale chciała pomóc. Chciała pomóc, o ile jej na to pozwolisz.
Zastanawiam się czy nadejdzie taki dzień, gdy jej serce nie będzie przyspieszało na Twój widok? Nie będzie jak trzepoczące skrzydła ważki, a będzie jedynie spokojnie biło ukryte w klatce piersiowej. Nie wiem czy tego chce… To oznaczałoby, że przestałeś ją interesować, zaskakiwać, przerażać i fascynować. Oznaczałoby, że stałeś się tylko jednym z wielu ludzi spotkanych na tej popierdolonej i jakże pokręconej drodze, zwanej życiem. Oznaczałoby, że stałeś się nic nie znaczącym epizodem. A byłoby to nieprawdą… Przecież podpaliłeś jej Świat, przecież zachowałeś Ogród – chociaż teraz nie jestem tego taka pewna, może już jest zniszczony – zrywałeś Maski, otworzyłeś Złotą Klatkę… Jej serce zawsze będzie tak reagowało, chyba, że je wyrwiesz i zmiażdżysz swoją zimną dłonią. Chcąc nie chcąc muszę powiedzieć, że jesteś dla niej ważny. Ważny przez to wszystko co zrobiłeś, chociaż żadna z rzeczy nie była miła i przyjemna. Tak, oboje doskonale wiedzieliście, że wasza znajomość nie będzie normalna. Nie będzie prosta i zrozumiała. Nawet dla was. Szczególnie dla niej. A ona wciąż ślepo lgnęła do Ciebie jak ćma, która lgnie do światła. Wszyscy doskonale wiemy jak skończył się żywot nocnego motyla… Czy taki sam czekał i ją? Przy Tobie – zapewne tak, ale teraz pozwalała balansować sobie na granicy Światów. Igrać z Losem. Przecież nic nie ma do stracenia. Nie potrafiła obojętnie przejść obok Ciebie, chociaż każde spotkanie wiązało się z zadawaniem bólu i cierpienia. Z drugiej strony każde spotkanie pokazywało jej zakątki duszy, o których nie miała pojęcia. Ty sam, chyba nie byłeś świadomy, jak bardzo naginasz jej bariery i zmuszasz ją do ich przesunięcia. To nic złego patrząc z perspektywy czasu. Rany się zabliźniają i może nie widać z wierzchu, ale wewnątrz staje się coraz silniejsza. Niech pozory Cię nie zmylą, Mój Drogi. Ważka nie podlatuje zbyt blisko bo stała się mądrzejsza. Wie co ją czeka, gdy zrobi to za szybko. Jeszcze nie teraz, jeszcze za wcześniej. Spokojnie czeka na odpowiedni moment. Nie martw się, jeszcze usiądzie na nosie Tygrysa, przecież zawsze tak robi.
Nie spoglądałeś na nią, a ona wciąż czekała. I naglę, niespodziewanie wasze oczy ponownie się spotkały. I był to dla niej jak skok na głęboką wodę. Czerń ją pochłonęła i nie chciała wypuścić, a ona jakby zapomniała jak się pływa i pozwalała swojemu ciału bezwiednie opadać. Ile to będzie trwało? Kiedy uderzy o dno by się odbić i znów wypłynąć na powierzchnie by zaczerpnąć świeżego, czystego powietrza? A może pozostanie w niej na zawsze? Czy istnieje w ogóle koniec tej nieprzeniknionej Czerni? Sahirze, czy w odmętach tej wody odnajdzie skrawki Twojej duszy? Czy może przepadła na wieki? Nie potrafiła nic wyczytać z Twojej twarzy, ale przyzwyczaiła się do tego. Zawsze byłeś dla niej zagadką, na którą chyba nigdy nie odnajdzie odpowiedzi. Aczkolwiek nie zniechęcało jej to do ciągłych poszukiwań. Nawet w najmroczniejszych miejscach Twego świata.
I wszystko nagle znikło, gdy wypowiedziałeś jej imię. Wróciła i wciąż stała naprzeciwko Ciebie w Skrzydle Szpitalny trzymając w dłoni list, o którym kompletnie zapomniała. No tak… Nie mogło by się obyć bez komentarza o jej inteligencji. Mimo, iż był po części obraźliwy rozbawił ją. Pokręciła delikatnie głową i zaśmiała się krótko, ale melodyjnie. Był to czysty dźwięk, który pojawił się mimowolnie, nie pytając o pozwolenie. Jej oczy na chwilę zaiskrzyły ognikami rozbawienia.
- Teraz już widzę, że wszystko u Ciebie w porządku – podeszła do najbliższego okna i je otworzyła aby wpuścić trochę świeżego powietrza do pomieszczenia przesiąkniętego tym specyficznym zapachem leków. – Wciąż tak samo miły.
Wyjrzała przez okno. Doskonale widziała błonie, na których znajdowało się mnóstwo młodzieży odpoczywających po zajęciach. – Tutaj nawet nie dosięgają Cie promienie słoneczne, ale przydałoby Ci się trochę witaminy D. Niewyraźnie wyglądasz – wzruszyła ramionami i usiadła na łóżku naprzeciwko Ciebie. Przekręciła delikatnie głowę i przymrużyła oczy. Ponownie nastała cisza, ale nie przeszkadzała jej. Jesteś taki spokojny Tygrysie… Tylko spójrz, Ważka się przybliżyła. Mówiłam, żebyś chwilę poczekał.
- Sahir jeśli czegoś potrzebujesz to powiedz. Wiem gdzie znajdują się leki i… – nie dokończyła zdania, ale z jej oczu znikły te ciepłe ogniki. Mówiła poważnie. Martwiła się o Ciebie, nie chciałeś mówić, to nie. Wiedziała, że nie potrafi Cię zmusić, ale chciała pomóc. Chciała pomóc, o ile jej na to pozwolisz.
- Sahir Nailah
Re: Łóżka
Wto Kwi 12, 2016 10:34 am
To by była trochę szkoda, rzeczywiście... Wyczuwam ten moment podskórnie – moment obojętności, kiedy czekolada i czerń obojętnie by się mijały na korytarzu, nie znacząc dla siebie nic więcej poza miłym, uprzejmym skinięciem głowy na powiedzenie sobie "dzień dobry", bez zatrzymania się, bez przystanięcia i przyjrzenia się złotym klatkom, ogrodom i zburzonym murom – a ja sądzę, że było co podziwiać – bo wciąż szarpało za stronicy bytu uczucie, że jednak nie cała praca została do końca wykonana – że wciąż są cegiełki, które mogłyby zostać pokruszone, wciąż są takie kraty w złotej klatce kanareczka i w tym paradoksie pragnienia zniewolenia go, mimo ukochanej wolności, które można było wygiąć aż w końcu ciągle są miejsca w ogrodzie, które wyglądałyby pięknie, gdyby posadzono w nich – wiesz, te Irysy, które oznaczały pamięć i zaufanie – dopóki nikt nie sprawił, że ich płatki zabarwią się na niebiesko, możemy uważać, że jesteśmy bezpieczni – i że wciąż jest mnóstwo dróg łączących świat, w którym świeciło słońce i ten, w którym panowała wieczna noc – więc mogli je zwiedzać bez przeszkód, przemycać samych siebie w objęciach nieznanych powierzchni i nienazwanych przez samych siebie terytoriów, starając się wysłuchać opowieści wygrywanych serc – aż w końcu, kiedy nadchodził moment rozwiązania – kiedy to nie serce, ale i słowa przemawiały, sycąc uszy słuchacza nowymi nowinami przynoszonymi z tych dalekich, odległych od siebie królestw, gdy w swych wędrówkach spotykali się na rozdrożach – i nawet nie mogłem powiedzieć, że z racji swojej natury, to wędrówki po świecie cienia były bardziej groźne od tych, które podejmowało się w pełnym słońcu, bo przecież wiecie, jak to mówią – nie straszna bestia, która jawi się w ciele bestii, warczy i ryczy, ostrzegając przed samą sobą i udowadniając swą grozę – o wiele gorsze są te bestie, które skryły się w ludzkich skórach i z uśmiechem na ustach klepały po ramieniu... W świecie cienia nie było tych drugich. Może prócz jednej – tej, chwilowo swoje królestwo opuścił, bo przyszło mu odwiedzić starą, dobrą biel, bez której w końcu istnieć nie był w stanie, a jeśli wierzyć przeznaczeniu, to całe te odwiedziny ograniczały się tylko do jednego – miały prowadzić do usłyszenia nigdy nie nudzącego się, miłego uszom głosu Ciepłej Czekolady, która zastanawiała się, ile miała w sobie z naiwnego motyla, który był coraz bliżej i mocniej przyciągany przez światło świecy, chociaż wiedział, jak niebezpieczne jest – krążył wokół, omamiony, zahipnotyzowany, starał się dotrzeć bliżej, przyzwyczajać do ciepła wokół panującego – kiedy podleci tak blisko, że nie będzie w stanie się wydostać, kiedy płomień zacznie wypalać jego skrzydełka, aż w końcu nie pozwoli mu więcej wznosić swego delikatnego, lekkiego ciała? - a kiedy to się stanie, motyl będzie mógł u podnóży świecy czekać już tylko na jedno – aż wosk topiony przez płomyk spłynie na jego ciało i zaklnie go poza czasem i przestrzenią, zamykając jego oczy na zawsze. Dokańczając dzieła tego, czego ogień nie zrobił.
A Ona się zaśmiała.
Chyba była to ostatnia reakcja, jakiej Czarny Kocur się spodziewał.
- Powiedziała do wampira, jednak winszuję tego poziomu IQ. - Czarnowłosy sięgnął po czarną, zapinaną bluzę, która leżała tuż obok niego i wsunął w jej rękawy ramiona, by nie siedzieć tu tak rozchełstanym, przecież nie wypadało przy damie – przymknął na moment oczy i obrócił głowę w kierunku okna, przez które wpadł powiew świeżego powietrza, wypełniające wszystkie jego znużone zmysły błogim spokojem – błogimi woniami wiosny, zakwitłych drzew i kwiatów – więc już zakwitły? Całe piękno tej pory roku przegapił? Czy było to możliwe? Gdzieś przespał, przepędził, przegonił, błąkając się jak ślepiec tylko wokół tych paru kwiatków, które przetrwały w ogrodzie, żeby podtrzymać je przy życiu – reszta zmarła, skoro nie miał kto ich podlewać i plewić chwastów, gdy jedyny, który miał do nich dostęp, zbyt był zajęty uciekaniem... przed zbyt wieloma zamiarami, gdy nie dało się stawiać im wszystkim czoła na raz. Oto jest Wiosna. Oto jest Życie.
Zupełnie tu nie pasował.
Gdzie zima, która idealnie podtrzymywała jestestwo Czerni?
- Hmmm... - Trudno było ten pomruk ocenić jako "zastanowienie" na słowa Liv – był raczej podobny do westchnienia, gdy płuca wypełniły się powietrzem i zmyły naleciałości pyłów wszystkich grzechów, któe znów zdążyły się skumulować na krańcach kocich wąsów i futra od ich ostatniego spotkania – od spotkań, od których był chyba uzależniony – które los sam organizował na ich drodze, więc nie było sensu się o nie celowo dopraszać – i drzemało na krańcach głowy jakieś przekonanie, że każde z tych spotkań coś łamało – nie tylko w niej – coś ugniatało i coś wyciągało z wnętrza – coś, co mówiło, że ta znajomość będzie coraz głębiej ryć w nawierzchni ciała i zostawiać coraz więcej blizn, które będą należeć do tych, o których miło się wspomina...
Wampir podniósł się – bardzo powoli i bardzo leniwie – w typowej dla siebie płynności i nieważkości ruchów, jakby grawitacja była najmniejszym dotyczącym go problemem – jak kot, co nie potrzebuje poduszek na łapach, by stąpać bezszelestnie w cieniu korytarzy – i zrobił tych parę kroków dzielących go od łóżka, na którym zasiadła Liv, by usiąść obok niej – chociaż nawet na nią nie spojrzał – lekko pochylony do przodu, ze zgarbionymi ramionami – nie musiał spoglądać w jej oczy, by słyszeć zmianę jej głosu i niemalże fizycznie wycuzć zmianę napięcia jej ciała, które spięło się po wcześniejszym rozluźnieniu śmiechem.
- Nie spodoba ci się to. - Ostrzeżenie.
Tylko trudno się przygotowywać, nawet jeśli ostrzeżenie się dostało, skoro akcja następowała niemal razem z wydźwiękiem literki "o".
T"o".
Nailah obrócił się w kierunku Gryfonki i wyciągnął do niej ręce, które oparł mocno na jej ramionach i naprzeć na nią siłą swojego ciała tak, by w końcowym efekcie przewróciła się plecami na łóżko, a on razem z nią – unosząc się nad nią na wyciągnięcie ramion i dopiero wtedy na nowo stykając się z nią spojrzeniem.
Jego twarz i oczy nie miały w sobie niczego z ostrości Bestii.
Były tak samo spokojne.
Wciąż tak samo... samotne.
Zamarł w tej pozycji na chwilę. Spokojnie czekał, obserwując jej reakcję i słuchając bicia serca – bliskość – nie lubiła jej, wiedział o tym doskonale, ale przecież powiedział, prawda? - powiedział, że jej się to nie spodoba – i w końcu zaczął się pochylać – coraz bardziej i bardziej, uginając ręce w łokciach, powoli i bez pośpiechu, fragment po fragmencie krzywdząc dystans i naruszając przestrzeń osobistą...
By w końcu ułożyć głowę na wysokości jej piersi, przykładając ucho do mocno walącego serca.
Zamknął oczy.
A Ona się zaśmiała.
Chyba była to ostatnia reakcja, jakiej Czarny Kocur się spodziewał.
- Powiedziała do wampira, jednak winszuję tego poziomu IQ. - Czarnowłosy sięgnął po czarną, zapinaną bluzę, która leżała tuż obok niego i wsunął w jej rękawy ramiona, by nie siedzieć tu tak rozchełstanym, przecież nie wypadało przy damie – przymknął na moment oczy i obrócił głowę w kierunku okna, przez które wpadł powiew świeżego powietrza, wypełniające wszystkie jego znużone zmysły błogim spokojem – błogimi woniami wiosny, zakwitłych drzew i kwiatów – więc już zakwitły? Całe piękno tej pory roku przegapił? Czy było to możliwe? Gdzieś przespał, przepędził, przegonił, błąkając się jak ślepiec tylko wokół tych paru kwiatków, które przetrwały w ogrodzie, żeby podtrzymać je przy życiu – reszta zmarła, skoro nie miał kto ich podlewać i plewić chwastów, gdy jedyny, który miał do nich dostęp, zbyt był zajęty uciekaniem... przed zbyt wieloma zamiarami, gdy nie dało się stawiać im wszystkim czoła na raz. Oto jest Wiosna. Oto jest Życie.
Zupełnie tu nie pasował.
Gdzie zima, która idealnie podtrzymywała jestestwo Czerni?
- Hmmm... - Trudno było ten pomruk ocenić jako "zastanowienie" na słowa Liv – był raczej podobny do westchnienia, gdy płuca wypełniły się powietrzem i zmyły naleciałości pyłów wszystkich grzechów, któe znów zdążyły się skumulować na krańcach kocich wąsów i futra od ich ostatniego spotkania – od spotkań, od których był chyba uzależniony – które los sam organizował na ich drodze, więc nie było sensu się o nie celowo dopraszać – i drzemało na krańcach głowy jakieś przekonanie, że każde z tych spotkań coś łamało – nie tylko w niej – coś ugniatało i coś wyciągało z wnętrza – coś, co mówiło, że ta znajomość będzie coraz głębiej ryć w nawierzchni ciała i zostawiać coraz więcej blizn, które będą należeć do tych, o których miło się wspomina...
Wampir podniósł się – bardzo powoli i bardzo leniwie – w typowej dla siebie płynności i nieważkości ruchów, jakby grawitacja była najmniejszym dotyczącym go problemem – jak kot, co nie potrzebuje poduszek na łapach, by stąpać bezszelestnie w cieniu korytarzy – i zrobił tych parę kroków dzielących go od łóżka, na którym zasiadła Liv, by usiąść obok niej – chociaż nawet na nią nie spojrzał – lekko pochylony do przodu, ze zgarbionymi ramionami – nie musiał spoglądać w jej oczy, by słyszeć zmianę jej głosu i niemalże fizycznie wycuzć zmianę napięcia jej ciała, które spięło się po wcześniejszym rozluźnieniu śmiechem.
- Nie spodoba ci się to. - Ostrzeżenie.
Tylko trudno się przygotowywać, nawet jeśli ostrzeżenie się dostało, skoro akcja następowała niemal razem z wydźwiękiem literki "o".
T"o".
Nailah obrócił się w kierunku Gryfonki i wyciągnął do niej ręce, które oparł mocno na jej ramionach i naprzeć na nią siłą swojego ciała tak, by w końcowym efekcie przewróciła się plecami na łóżko, a on razem z nią – unosząc się nad nią na wyciągnięcie ramion i dopiero wtedy na nowo stykając się z nią spojrzeniem.
Jego twarz i oczy nie miały w sobie niczego z ostrości Bestii.
Były tak samo spokojne.
Wciąż tak samo... samotne.
Zamarł w tej pozycji na chwilę. Spokojnie czekał, obserwując jej reakcję i słuchając bicia serca – bliskość – nie lubiła jej, wiedział o tym doskonale, ale przecież powiedział, prawda? - powiedział, że jej się to nie spodoba – i w końcu zaczął się pochylać – coraz bardziej i bardziej, uginając ręce w łokciach, powoli i bez pośpiechu, fragment po fragmencie krzywdząc dystans i naruszając przestrzeń osobistą...
By w końcu ułożyć głowę na wysokości jej piersi, przykładając ucho do mocno walącego serca.
Zamknął oczy.
- Liv Mendez
Re: Łóżka
Sro Kwi 13, 2016 12:08 am
- ...:
- https://www.youtube.com/watch?v=nrkkx-p9T-c
Bez nocy nie było by dnia. Bez dnia nie było by nocy. Wszyscy to wiemy. Tak już jest skonstruowany świat. Noc i dzień. Dzień i noc. I ich ciche spotkania przed świtem i o zmierzchu. Zamazanie granic, które z czasem stają się tak widoczne. Czyż ludzie nie ukochali sobie najbardziej wschodów i zachodów słońca? Jedno z nich zwiastowało dzień, drugi noc. I tak od wieków Słońce goni Księżyc, a Księżyc goni Słońce. Oboje siebie pragnąc, ale nie mogąc istnieć razem. Tylko w tych dwóch chwilach. Krótkich chwilach. Mieszają się, plączą i napawają się swoją obecnością, by znów się rozstać. Wyciągają, wyciskają jak najwięcej ze spotkania, aby mieć czym żyć przez te następne kilka godzin zanim ponownie staną twarzą w twarz i zatańczą krótki taniec. Zawsze inny. I może nie jest najpiękniejszy, i może depczą się niezdarnie po palcach zadając ból, ale zawsze tańczą w rytm cichej muzyki unoszącej się gdzieś ponad nimi. Bujają się delikatnie, przybliżając ciało do ciała, policzek do policzka. Czując ciepły oddech na szyi i spokój. Dobrze wiedzą, że taniec nie będzie trwał wiecznie, że już za parę sekund powrócą do rzeczywistości, ale teraz - tam, na tym malutkim parkiecie to się nie liczy. Nie teraz, gdy czas się zatrzymał pozwalając im trwać w tym błogim stanie. By za chwile brutalnie oderwać jedno od drugiego bo przecież mają swoje zadania. Przecież na jednej półkuli musi nastać dzień, a na drugiej noc. Ostatnie spojrzenie. Przeszywające, wypalające znamię w sercu. ‘Pamiętaj o mnie.’ Ciche błaganie. Niewypowiedziane nigdy na głos.
Więc nie pozwól by podleciała za blisko. Zrób coś. Zgaś świeczkę, ostudź ją. Nie pozwól by straciła całkowicie skrzydła. Przecież tak wygląda wasza gra. Ty podajesz jej nóż, którym ona odcina kawałek po kawałku, by ponownie go zabrać i pomóc jej zaleczyć rany. Być może to absurdalne, ale tak działacie. Nigdy nie pozwalasz odciąć ich całkowicie, bo kim by się wtedy stała? Upadły Aniele, sam dobrze wiesz jak to jest stracić skrzydła. Nie móc ponownie wznieść się pod niebo, więc i tym razem nie pozwól by Ona je straciła, by upadła i bezbronnie czekała aż pokryje ją warstwa wosku, który zalepi jej duszę, zaschnie i stanie się jedynie twardą bryłą.
- Lubię Cię zaskakiwać – powiedziała swobodnie. Przecież nie może się wiecznie ciebie bać. Jeśli miałbyś jej coś zrobić zapewne już dawno byś to uczynił. Nie zwlekałbyś aż tyle czasu. Nie TY.
Przyszła wiosna. Jej pora. To jej pora roku, znajdujecie się na jej terytorium. Czyż nie pięknie wygląda wśród tych kolorowych kwiatów? Czujesz ich zapach? Chcesz, mogę zerwać parę i zanieść do Twojego Królestwa, do Ogrodu i zasadzić je ponownie. Powiedz tylko jedno słowo. Powiedz przed czym uciekałeś? Nie spiesz się, macie czas. Jak nie teraz to spotkacie się znowu, o wschodzie lub zachodzie słońca. Jak wolisz, możesz wybrać. Zatrzymaj się, weź głęboki oddech, zaczerpnij tego świeżego powietrze, tego ciepłego, wiosennego powietrza. Ona wciąż tu była. Nigdzie się nie wybierała. Mimo wszystko i pomimo wszystko wciąż siedziała naprzeciwko Ciebie z tym delikatnym uśmiechem na twarzy. Może nie pasujesz do Wiosny, ale pasujesz do Niej. Pasujesz do niej przez to jak bardzo się różnicie od siebie. A może nie aż tak bardzo… Może wasze dusze są tak samo poranione, tylko ich opakowanie jest zupełnie inne. Macie takie same blizny i dziury…
Znieruchomiała gdy poniosłeś się z łóżka. To nie było normalne. To nie zwiastowało nic dobrego. Pamiętasz co przed chwilą napisałam. ‘Przecież nie może się wiecznie ciebie bać.’ A jednak, gdy się zbliżałeś wywoływałeś u niej strach. Każde zbliżenie wiązało się z bólem. Spojrzała na Ciebie z szeroko otwartymi oczami gdy zająłeś miejsce obok niej. Wasze zewnętrzne części ud się stykały. Zbyt blisko, zbyt blisko jak dla niej. Zaskoczona nie odsunęła się ani o milimetr, ale serce ponownie zaczęło łomotać jak oszalałe. Dlaczego nie dasz jej chwili wytchnienia? I Twoje słowa. I już wiedziała co ją czeka. Nie zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować. Twoje dłonie na jej ramionach. Pchnięcie i upadek na miękkie szpitalne łóżko. Jej oddech przyspieszył. A w oczach zagościł strach.
- Co Ty… - nie dokończyła. Głos ugrzązł jej w gardle. Ogromna gula zadawała ból i nie dawała się w żaden sposób usunąć. I nagle ponownie spojrzała w Twoje oczy, jakby chciała wysłać Ci nieme błaganie byś przestał. Mogłeś domyślić się jak wielkie było jej zaskoczenie gdy zobaczyła w nich bezgraniczny spokój. Nie było to te samo spojrzenie, które widziała w Znikającej Sali, gdy znajdowaliście się wprawie identycznej sytuacji. Nie… Wszystkie obrazy, które zaraz po przewróceniu na plecy nasunęły się i zaczęły ponownie zadawać ból i cierpienie, wywołując jedynie jeszcze większy strach – zniknęły. Zniknęły gdy ujrzała samotność. Nigdy nie widziała samotności w Twoich oczach. Nigdy. Wiedziała, że jesteś samotnikiem, ale nie spodziewała się, że czujesz się samotny. Było to coś takiego… Hm… Nowego. Nie wiem, nie potrafię tego nazwać. A później nagle opadłeś na jej pierś. Czuła przeszywające zimno bijące z Twego ciała. Doskonale mogłeś słyszeć bicie jej serce. Wydawało jej się, że cały zamek może je usłyszeć. Biło tak głośno, tak szybko. Oczy utkwiła w jednym punkcie na suficie. Nie miała odwagi spojrzeć na siebie. Nie rozumiała co przed chwilą się wydarzyło. Nie rozumiała Cie. Chciała zrozumieć. Dlatego po paru minutach ciszy, a może to były godziny albo dni – odezwała się wypowiadając jedynie ciche i krótkie:
- Dlaczego?
- Sahir Nailah
Re: Łóżka
Sro Kwi 13, 2016 2:08 am
Księżyc i Słońce mieli czas z góry ustalony – sądzisz, że wy też mieliście? Że był tylko zmrok i poranek – ale chyba każde wasze spotkanie kończyły się zmrokiem – wiedli palcami po zegarach im danych i szukali godziny, kiedy mogli znów spojrzeć w swoje oczy, ciekaw tylko jestem, czy z niecierpliwością – i czy naprawdę ich serca biły wtedy mocno i zapadali się w zachwycie piękna dla siebie wzajem, sięgając do siebie rękoma w czystej miłości, która nie potrzebowała fizycznego aktu, fizycznego dowodu na to, że ta miłość istniała – lecz zaraz, miłość? Pozwól mi uwierzyć, że to tak romantycznie wyglądało, tylko nie pozwól zauważyć, że wszystko znów skracało się do jednego słowa "samotność" – i tragedia, co obejmowała oba istnienia, nie pozwalając im nigdy się dotknąć – bo w końcu Księżyc lśnił tylko dlatego, że odbijał gorące płomienie Solis, których Luna nie posiadała – może ktoś mądry dorobił do tego historię o zazdrości, kryciu się w mroku i czekaniu na to, aż będzie mogła władać światem i dawać blask, nawet jeśli fałszywy, to wciąż był blaskiem i zatracił przy tym bajeczny romantyzm dwóch poszukujących się dusz – może ktoś uznał te dwa twory za siostry, które chichotały cicho, niedosłyszalnie dla tych, co słuchać nie potrafili, co bawią się w berka i mają świat a nic – czasami jedna była bliżej drugiego, czasami się łapały i wtedy wydłużały się tory ich wędrówek, gdy chciały się złapać ponownie – i wiesz, każda z tych wersji chyba byłaby bardziej zadowalająca, koniec końców – niż ta pierwsza.
Przecież Kot żyłby tragedią, gdyby Kanarek nie był mu darem od losu, którego mógł odnaleźć, gdyby tylko zapragnął – być może, w bardzo ludzkim i banalnym odruchu, bardziej by wtedy docenił tą Ptaszynę o kruchych skrzydełkach, które raz po raz obrastały mocniejszym szkieletem, ale który to szkielet kruszał po czasie, gdy nikt nie dbał o jego konserwację i cały proces zaczynano od nowa – za każdy razem jednak byli przecież o krok dalej, żaden z nich nie zrobił kroku w tył – w końcu ludzie tak już kończyli swe historie, że najbardziej doceniasz ludzi, gdy odejdą i znikną spoza twego zasięgu, dlatego należy się śpieszyć w kochaniu – ludzie zbyt szybko odchodzili – jednak w całej swojej buńczuściości, całym obrażaniu jej, wbijaniu jej noża w wątrobę, w płuca, by nie mogła oddychać, wodzenia ją na kres wytrzymałości strachu i mocnego odtrącania zależało mu na niej do tego stopnia, że nazwałbym to uzależnieniem – uzależnieniem od dotykania jej, subtelnego, czasem brutalnego i nie mającego żadnych zahamowań, od zapachu jej ciała i brzmienia jej głosu, aż wreszcie najbardziej od spojrzenia – od gorącej czekolady, która... która zsyłała na niego czar. Która była czarem samym w sobie wymagającym tylko jednej inkantacji: Liv. Jak więc mówić, że mógłby ją doceniać tylko po jej utracie? Uczucia towarzyszące temu nie były wyolbrzymieniem docenienia – były efektem tego, jak doceniało się tą osobę za życia.
Przynajmniej On tak to widział – osoba, która widziała wystarczająco wiele śmierci, by wyrobić sobie swe... chore zdanie na ten temat.
Przecież nie zdrowe.
Ciężko było doszukiwać się w jego umyśle zdrowych, wciąż nie przesiąkniętych trucizną zakamarków.
Dlatego gra trwała – heh, kolejne rozdanie Pokera, do którego podchodziłaś już o wiele swobodniej, niż przedtem, czy może się myliłem? - pamiętasz pierwsze spotkanie? Słowo daję, że każde następne wcale nie zbiegało się do tracenia na swej klasie – poziom chyba piął się coraz wyżej, a nuda rozmywała już na samym początku jakiejkolwiek próby wplecenia tutaj tego słowa – oto więc i był ten czar, ale by się pojawił potrzebne były najwyraźniej dwie pary oczu – może wystarczą tylko twoje i czyjekolwiek inne, a może potrzebne były właśnie te konkretne oczy – oczy... nie wiem. Otchłań. Widzisz w tym większą misję? Gorącą czekoladę przecież bariści przelewają do kubków – może pora na to, by posłużyć się tą ciekłą, parzącą cieczą, sparzyć skórę, skoro tak nalegasz na dawkę bólu – choć, moja kochana masochistko, nie mógłbym cię zawieźć, byś czasem nie przyzwyczaiła się do tego, z jaką łatwością przychodzi ci chwytać te karty w zgrabne paluszki, byś nie zapomniała, że trzeba baczyć na słowa – powiedziałaś: jeśli czegoś potrzebujesz, to powiedz.
A czego ty potrzebowałaś?
Tak właśnie wzrastała wokół Was Wiosna, którą czuł wszystkimi zmysłami – i ta Wiosna wcale nie była przytłaczająca – jawiła się jak ciepłe promienie światła padające na policzki po chłodnym poranku, nie parzyły, nie spalały – i opadały wdzięcznie na nieśmiałe rośliny, co starały się przeżyć pomiędzy tymi popiołami, gdy ten, który tutaj gościł, nie chciał opowiadać i wskazywać palcami na to, co podążało jego śladem – albo za czyim śladem podążał on, bo czy tak łatwo stwierdzić w świecie takim jak ten, kto jest ofiarą, a kto drapieżnikiem? Więc tak, proszę – zerwij parę kwiatów – tylko nie pozwól im zwiędnąć... sprawisz, że zakwitną? Że zabawią swą barwą i przyprawią o poruszenie serca, które potrafiłaś usłyszeć i które kamieniem nie było? - przynajmniej nie było nim teraz, gdy Wielki Kot scalał się z cieniami i wcale nie uderzał Ważki łapą, nie próbował jej odganiać, nie wnosił żadnej agresji w bezpieczne (na pewno?) progi Ogrodów – jak zderzenie z baśnią nierealną, gdy nie do tego trzpiotliwą Ważkę przyzwyczajano, gdy jeszcze przed chwilą raczono ostrzegać przed niebezpieczeństwem – tylko, no właśnie, nie odchodź zbyt daleko...
I nie dawaj zbyt wiele ułudy piękna, bo jeszcze się w nim rozkocham.
Najsmutniejszą partią nie było samo jasne, szybkie spalanie się świata Sahira Nailah'a – największą tragedią dla niego było to, że zdążył się przywiązać i pokochać te rzeczy, które spłonęły.
- Ciii... - Przez chwilę jego mięśnie jeszcze były napięte – i przez chwilę opierały się na jej rękach – ale zaraz zaczęły rozluźniać – cofnął swoje ręce, by nie stanowiły żadnego nacisku, aż w końcu jego ciało stało się niemal bezwiednym ciężarem – szmacianą lalką, z którą można zrobić wszystko, czego się tylko zapragnie.
Wiecie, dlaczego niemowlęta płakały niekiedy "bez powodu"? Bo siłą wyciągnięto je z ciepłego, bezpiecznego miejsca pod matczynym sercem, które ciągle dla nich biło i czasami sobie to uświadamiały – więc płakały.
I przestawały, gdy tylko znów usłyszały bicie serca matki.
- Aniele Boży, Stróżu Mój, Ty zawsze przy Mnie stój... - Ponuro brzmiała ta słodka modlitwa – ponuro i zbyt poważnie w tym mrukliwym, przechlanym głosie Sahira Nailah'a, może dlatego nie miała swojej kontynuacji – a może dlatego, że Nailah nie miał o nic więcej do poproszenia – i została zakończona już na samym początku. - Była taka bajka... o Lwie i Myszce... Lew był królem dżungli, którego wszyscy się bali, bo rządził przemocą i terrorem, myszka była bezbronnym mieszkańcem, którą Lew oszczędził przed pożarciem – przecież była tak mała i nieszkodliwa, po co miałby zawracać sobie nią głowę... - Mrukliwy głos ciągnął swą powolną historię. - Pewnego dnia do królestwa Lwa przyszli łowcy. Lew nigdy wcześniej ich nie widział i wpadł w jedną z ich pułapek – pewien, że sobie z nią poradzi z własną siłą, zaczął się szarpać i szamotać na boki, przez co tylko bardziej zaplątał się w sieć, która związała całe jego ciało. Wiedział, że przegrał. I wtedy przyszła Myszka. Powiedziała: Ocaliłeś mnie, mój Panie, więc teraz ja ocalę Ciebie. I przegryzła wszystkie liny. Mała, szara Myszka...
Przecież Kot żyłby tragedią, gdyby Kanarek nie był mu darem od losu, którego mógł odnaleźć, gdyby tylko zapragnął – być może, w bardzo ludzkim i banalnym odruchu, bardziej by wtedy docenił tą Ptaszynę o kruchych skrzydełkach, które raz po raz obrastały mocniejszym szkieletem, ale który to szkielet kruszał po czasie, gdy nikt nie dbał o jego konserwację i cały proces zaczynano od nowa – za każdy razem jednak byli przecież o krok dalej, żaden z nich nie zrobił kroku w tył – w końcu ludzie tak już kończyli swe historie, że najbardziej doceniasz ludzi, gdy odejdą i znikną spoza twego zasięgu, dlatego należy się śpieszyć w kochaniu – ludzie zbyt szybko odchodzili – jednak w całej swojej buńczuściości, całym obrażaniu jej, wbijaniu jej noża w wątrobę, w płuca, by nie mogła oddychać, wodzenia ją na kres wytrzymałości strachu i mocnego odtrącania zależało mu na niej do tego stopnia, że nazwałbym to uzależnieniem – uzależnieniem od dotykania jej, subtelnego, czasem brutalnego i nie mającego żadnych zahamowań, od zapachu jej ciała i brzmienia jej głosu, aż wreszcie najbardziej od spojrzenia – od gorącej czekolady, która... która zsyłała na niego czar. Która była czarem samym w sobie wymagającym tylko jednej inkantacji: Liv. Jak więc mówić, że mógłby ją doceniać tylko po jej utracie? Uczucia towarzyszące temu nie były wyolbrzymieniem docenienia – były efektem tego, jak doceniało się tą osobę za życia.
Przynajmniej On tak to widział – osoba, która widziała wystarczająco wiele śmierci, by wyrobić sobie swe... chore zdanie na ten temat.
Przecież nie zdrowe.
Ciężko było doszukiwać się w jego umyśle zdrowych, wciąż nie przesiąkniętych trucizną zakamarków.
Dlatego gra trwała – heh, kolejne rozdanie Pokera, do którego podchodziłaś już o wiele swobodniej, niż przedtem, czy może się myliłem? - pamiętasz pierwsze spotkanie? Słowo daję, że każde następne wcale nie zbiegało się do tracenia na swej klasie – poziom chyba piął się coraz wyżej, a nuda rozmywała już na samym początku jakiejkolwiek próby wplecenia tutaj tego słowa – oto więc i był ten czar, ale by się pojawił potrzebne były najwyraźniej dwie pary oczu – może wystarczą tylko twoje i czyjekolwiek inne, a może potrzebne były właśnie te konkretne oczy – oczy... nie wiem. Otchłań. Widzisz w tym większą misję? Gorącą czekoladę przecież bariści przelewają do kubków – może pora na to, by posłużyć się tą ciekłą, parzącą cieczą, sparzyć skórę, skoro tak nalegasz na dawkę bólu – choć, moja kochana masochistko, nie mógłbym cię zawieźć, byś czasem nie przyzwyczaiła się do tego, z jaką łatwością przychodzi ci chwytać te karty w zgrabne paluszki, byś nie zapomniała, że trzeba baczyć na słowa – powiedziałaś: jeśli czegoś potrzebujesz, to powiedz.
A czego ty potrzebowałaś?
Tak właśnie wzrastała wokół Was Wiosna, którą czuł wszystkimi zmysłami – i ta Wiosna wcale nie była przytłaczająca – jawiła się jak ciepłe promienie światła padające na policzki po chłodnym poranku, nie parzyły, nie spalały – i opadały wdzięcznie na nieśmiałe rośliny, co starały się przeżyć pomiędzy tymi popiołami, gdy ten, który tutaj gościł, nie chciał opowiadać i wskazywać palcami na to, co podążało jego śladem – albo za czyim śladem podążał on, bo czy tak łatwo stwierdzić w świecie takim jak ten, kto jest ofiarą, a kto drapieżnikiem? Więc tak, proszę – zerwij parę kwiatów – tylko nie pozwól im zwiędnąć... sprawisz, że zakwitną? Że zabawią swą barwą i przyprawią o poruszenie serca, które potrafiłaś usłyszeć i które kamieniem nie było? - przynajmniej nie było nim teraz, gdy Wielki Kot scalał się z cieniami i wcale nie uderzał Ważki łapą, nie próbował jej odganiać, nie wnosił żadnej agresji w bezpieczne (na pewno?) progi Ogrodów – jak zderzenie z baśnią nierealną, gdy nie do tego trzpiotliwą Ważkę przyzwyczajano, gdy jeszcze przed chwilą raczono ostrzegać przed niebezpieczeństwem – tylko, no właśnie, nie odchodź zbyt daleko...
I nie dawaj zbyt wiele ułudy piękna, bo jeszcze się w nim rozkocham.
Najsmutniejszą partią nie było samo jasne, szybkie spalanie się świata Sahira Nailah'a – największą tragedią dla niego było to, że zdążył się przywiązać i pokochać te rzeczy, które spłonęły.
- Ciii... - Przez chwilę jego mięśnie jeszcze były napięte – i przez chwilę opierały się na jej rękach – ale zaraz zaczęły rozluźniać – cofnął swoje ręce, by nie stanowiły żadnego nacisku, aż w końcu jego ciało stało się niemal bezwiednym ciężarem – szmacianą lalką, z którą można zrobić wszystko, czego się tylko zapragnie.
Wiecie, dlaczego niemowlęta płakały niekiedy "bez powodu"? Bo siłą wyciągnięto je z ciepłego, bezpiecznego miejsca pod matczynym sercem, które ciągle dla nich biło i czasami sobie to uświadamiały – więc płakały.
I przestawały, gdy tylko znów usłyszały bicie serca matki.
- Aniele Boży, Stróżu Mój, Ty zawsze przy Mnie stój... - Ponuro brzmiała ta słodka modlitwa – ponuro i zbyt poważnie w tym mrukliwym, przechlanym głosie Sahira Nailah'a, może dlatego nie miała swojej kontynuacji – a może dlatego, że Nailah nie miał o nic więcej do poproszenia – i została zakończona już na samym początku. - Była taka bajka... o Lwie i Myszce... Lew był królem dżungli, którego wszyscy się bali, bo rządził przemocą i terrorem, myszka była bezbronnym mieszkańcem, którą Lew oszczędził przed pożarciem – przecież była tak mała i nieszkodliwa, po co miałby zawracać sobie nią głowę... - Mrukliwy głos ciągnął swą powolną historię. - Pewnego dnia do królestwa Lwa przyszli łowcy. Lew nigdy wcześniej ich nie widział i wpadł w jedną z ich pułapek – pewien, że sobie z nią poradzi z własną siłą, zaczął się szarpać i szamotać na boki, przez co tylko bardziej zaplątał się w sieć, która związała całe jego ciało. Wiedział, że przegrał. I wtedy przyszła Myszka. Powiedziała: Ocaliłeś mnie, mój Panie, więc teraz ja ocalę Ciebie. I przegryzła wszystkie liny. Mała, szara Myszka...
- Liv Mendez
Re: Łóżka
Sob Kwi 16, 2016 7:30 pm
Miłość.
Czy to co działo się między Wami można było nazwać miłością? Wydaje mi się, że sami stworzyliście zupełnie nieświadomie nowe uczucie, które Was połączyło - srebrzystą, na pozór delikatną, ale jakże silną nić, o której już tyle razy było wspomniane. Uczucie nikomu wcześniej niepoznane. A może i nie byliście jedynymi ludźmi chodzącymi po tym świecie, którzy są w taki sam sposób połączeni? Skąd można Wam to wiedzieć skoro wszystko zamykało się jedynie do ogromnych murów Hogwartu. To tej Sali, gdzie leżeliście na szpitalnym łóżku. Och… Jakie było to nierozważne, przecież w każdej chwili mógł ktoś wejść. Co by sobie pomyślał, widząc Was? Ale Wy jakbyście zapomnieli o całym otaczającym świecie. Mógłby płonąć, a wy nie dostrzeglibyście tego. Jakby wszystko i wszyscy przestali istnieć. Byliście tylko Wy. Tylko Ty i Ona. I jakże głośne bicie jej serca. Wydaje mi się, że nie była to miłość. Potrafisz kocha ć? Ona chyba nie. Nie w taki sposób jak wszyscy definiują miłość. Jest za bardzo rozchwiana emocjonalnie by obdarzyć kogoś tak wielkim uczuciem. A poza tym, ona bała się bliskości, która przecież była połączona z miłością. Nie lubiła jej, miała ku temu swoje powody, skrywane głęboko za Czerwonymi Drzwiami w swojej duszy. A Ty zawsze ignorowałeś jej nieme prośby o niezbliżaniu się do niej. Nie lubiła bliskości, a jednak teraz pozwalała byś trzymał głowę na jej klatce piersiowej. Leżała i spokojnie oddychała. Nie poruszyła się. Nie przesunęła ręki choćby o milimetr by dotknąć Twojej dłoni, która teraz znajdowała się tak blisko jej.
To nie była miłość.
A jeśli jednak to była miłość, to ona jej nie rozumiała. To była ona bardzo dziwna.
Wiem jedno, potrzebowaliście się nawzajem. Na pewno Ona potrzebowała Ciebie. To takie głupie, bo przecież zawsze ją obrażasz i naśmiewasz się z niej. A jednak… Jesteś taki autentyczny w tym co robisz, tak szczery. To pewnie dlatego, że przy tobie pierwszy raz od dłuższego czasu zachowywała się jak Ona. Nie jak ta ułożona, przemiła dziewczyna, którą wszyscy oczekiwali, że będzie. I chyba chodziło o to, że wolałeś ją taką poplątaną. I mogła być przy tobie totalną rozsypką, a ty nie użalałeś się nad nią, tylko sprawiałeś, że chciała na nowo stawiać czoła swoim demonom. Chodź twoje metody były dość specyficzne to jednak skuteczne. To nie było zdrowe, ale jak sam powiedziałeś ciężko doszukiwać się zdrowych, nieprzesiąkniętych trucizną zakamarków... A ona ich szukała. I wiedziała, że gdzieś tam są. Przecież kwiaty rosną. Nie jest ich za wiele, ale wciąż są. Mają kawałek czystej, żyznej gleby, dzięki której żyją. A może wcale nie trzeba szukać? Może wystarczy jedynie podać antidotum na skażoną duszę, które ją uleczy. Tylko co nim było?
Waszą wspólną historię, która rozpoczęła się tam, na tym placu przy fontannie, nigdy nie można było nazwać nudną. Nie była taką choćby na jedną, krótką chwilę.
Och, przychodzenie do Twojego świata nigdy nie było bezpieczne. W każdej chwili Bestia mogła się zbudzić i wpaść w furię, której chyba ona sama nie potrafiła kontrolować. Wiedząc z czym wiąże się wizyta w twych progach wracała tam. Tak i tym razem nieśmiało wsunęła się przez mosiężne drzwi, w dłoni trzymając jedynie garść kolorowych kwiatów. I tak, kolejny raz je zasadzi, w Ogrodzie. I będzie powtarzała to do skutku, aż zapuszczą tak mocno korzenie, że nikt nie będzie w stanie ich wyrwać. Tak długo, aż wytworzą tak silne łodygi i płatki, że nawet Twój ogień furii nie zdoła ich spalić. To nie będzie łatwe, ale przecież nic co pięknie nie przychodzi łatwo. Trzeba się natrudzić i pobrudzić trochę delikatnie rączki pracą w czarnej ziemi. Tylko czy jesteś w stanie znieść odwiedziny małej Ogrodniczki, która będzie przychodziła bez zapowiedzi? Przecież Ogród trzeba pielęgnować, a ona obiecała ci, że o niego zadba.
Zamknęła oczy gdy się odezwałeś. W milczeniu słucha tej krótkiej modlitwy, która brzmiała w twoich ustach zupełnie inaczej, której słowa przylepiały się do ciała Liv i wypalały w niej znamię niewidoczne dla oczy, jedynie dla duszy. To taka ogromna prośba, Sahirze…
- Wiesz, że to niemożliwe – powiedziała cicho i smutno. Nie była w stanie nic dodać. Nie musiała bo ponownie się odezwałeś…
- Sahir… - jeszcze ciszej.
Uniosła rękę, która delikatnie drżała i położyła ją na twojej dłoni. Niepewnie ją ścisnęła, jakby bała się, że sprawi ci tym gestem za duży ból, by po chwili znów ją odsunąć na bezpieczną odległość. Mimowolnie oddech jej przyspieszył, a serce ponownie zaczęło niespokojnie bić.
Zrozumiała bajkę. Przynajmniej tak jej się wydawało. Bajkę, która była prawdziwa, w której brała udział, której była bohaterką. Nie spodziewała się, że może być dla ciebie tak ważna. Przecież wydawało się, że jest kolejną zdobyczą, którą się bawisz, może trochę dłużej niż innymi, ale wciąż miał ją czekać taki sam los jak inne. A jednak nie…
- Opowiedz mi coś jeszcze – poprosiła prawie niedosłyszalnie.
Czy to co działo się między Wami można było nazwać miłością? Wydaje mi się, że sami stworzyliście zupełnie nieświadomie nowe uczucie, które Was połączyło - srebrzystą, na pozór delikatną, ale jakże silną nić, o której już tyle razy było wspomniane. Uczucie nikomu wcześniej niepoznane. A może i nie byliście jedynymi ludźmi chodzącymi po tym świecie, którzy są w taki sam sposób połączeni? Skąd można Wam to wiedzieć skoro wszystko zamykało się jedynie do ogromnych murów Hogwartu. To tej Sali, gdzie leżeliście na szpitalnym łóżku. Och… Jakie było to nierozważne, przecież w każdej chwili mógł ktoś wejść. Co by sobie pomyślał, widząc Was? Ale Wy jakbyście zapomnieli o całym otaczającym świecie. Mógłby płonąć, a wy nie dostrzeglibyście tego. Jakby wszystko i wszyscy przestali istnieć. Byliście tylko Wy. Tylko Ty i Ona. I jakże głośne bicie jej serca. Wydaje mi się, że nie była to miłość. Potrafisz kocha ć? Ona chyba nie. Nie w taki sposób jak wszyscy definiują miłość. Jest za bardzo rozchwiana emocjonalnie by obdarzyć kogoś tak wielkim uczuciem. A poza tym, ona bała się bliskości, która przecież była połączona z miłością. Nie lubiła jej, miała ku temu swoje powody, skrywane głęboko za Czerwonymi Drzwiami w swojej duszy. A Ty zawsze ignorowałeś jej nieme prośby o niezbliżaniu się do niej. Nie lubiła bliskości, a jednak teraz pozwalała byś trzymał głowę na jej klatce piersiowej. Leżała i spokojnie oddychała. Nie poruszyła się. Nie przesunęła ręki choćby o milimetr by dotknąć Twojej dłoni, która teraz znajdowała się tak blisko jej.
To nie była miłość.
A jeśli jednak to była miłość, to ona jej nie rozumiała. To była ona bardzo dziwna.
Wiem jedno, potrzebowaliście się nawzajem. Na pewno Ona potrzebowała Ciebie. To takie głupie, bo przecież zawsze ją obrażasz i naśmiewasz się z niej. A jednak… Jesteś taki autentyczny w tym co robisz, tak szczery. To pewnie dlatego, że przy tobie pierwszy raz od dłuższego czasu zachowywała się jak Ona. Nie jak ta ułożona, przemiła dziewczyna, którą wszyscy oczekiwali, że będzie. I chyba chodziło o to, że wolałeś ją taką poplątaną. I mogła być przy tobie totalną rozsypką, a ty nie użalałeś się nad nią, tylko sprawiałeś, że chciała na nowo stawiać czoła swoim demonom. Chodź twoje metody były dość specyficzne to jednak skuteczne. To nie było zdrowe, ale jak sam powiedziałeś ciężko doszukiwać się zdrowych, nieprzesiąkniętych trucizną zakamarków... A ona ich szukała. I wiedziała, że gdzieś tam są. Przecież kwiaty rosną. Nie jest ich za wiele, ale wciąż są. Mają kawałek czystej, żyznej gleby, dzięki której żyją. A może wcale nie trzeba szukać? Może wystarczy jedynie podać antidotum na skażoną duszę, które ją uleczy. Tylko co nim było?
Waszą wspólną historię, która rozpoczęła się tam, na tym placu przy fontannie, nigdy nie można było nazwać nudną. Nie była taką choćby na jedną, krótką chwilę.
Och, przychodzenie do Twojego świata nigdy nie było bezpieczne. W każdej chwili Bestia mogła się zbudzić i wpaść w furię, której chyba ona sama nie potrafiła kontrolować. Wiedząc z czym wiąże się wizyta w twych progach wracała tam. Tak i tym razem nieśmiało wsunęła się przez mosiężne drzwi, w dłoni trzymając jedynie garść kolorowych kwiatów. I tak, kolejny raz je zasadzi, w Ogrodzie. I będzie powtarzała to do skutku, aż zapuszczą tak mocno korzenie, że nikt nie będzie w stanie ich wyrwać. Tak długo, aż wytworzą tak silne łodygi i płatki, że nawet Twój ogień furii nie zdoła ich spalić. To nie będzie łatwe, ale przecież nic co pięknie nie przychodzi łatwo. Trzeba się natrudzić i pobrudzić trochę delikatnie rączki pracą w czarnej ziemi. Tylko czy jesteś w stanie znieść odwiedziny małej Ogrodniczki, która będzie przychodziła bez zapowiedzi? Przecież Ogród trzeba pielęgnować, a ona obiecała ci, że o niego zadba.
Zamknęła oczy gdy się odezwałeś. W milczeniu słucha tej krótkiej modlitwy, która brzmiała w twoich ustach zupełnie inaczej, której słowa przylepiały się do ciała Liv i wypalały w niej znamię niewidoczne dla oczy, jedynie dla duszy. To taka ogromna prośba, Sahirze…
- Wiesz, że to niemożliwe – powiedziała cicho i smutno. Nie była w stanie nic dodać. Nie musiała bo ponownie się odezwałeś…
- Sahir… - jeszcze ciszej.
Uniosła rękę, która delikatnie drżała i położyła ją na twojej dłoni. Niepewnie ją ścisnęła, jakby bała się, że sprawi ci tym gestem za duży ból, by po chwili znów ją odsunąć na bezpieczną odległość. Mimowolnie oddech jej przyspieszył, a serce ponownie zaczęło niespokojnie bić.
Zrozumiała bajkę. Przynajmniej tak jej się wydawało. Bajkę, która była prawdziwa, w której brała udział, której była bohaterką. Nie spodziewała się, że może być dla ciebie tak ważna. Przecież wydawało się, że jest kolejną zdobyczą, którą się bawisz, może trochę dłużej niż innymi, ale wciąż miał ją czekać taki sam los jak inne. A jednak nie…
- Opowiedz mi coś jeszcze – poprosiła prawie niedosłyszalnie.
- Sahir Nailah
Re: Łóżka
Nie Kwi 17, 2016 9:38 pm
W końcu to miała być dziwna znajomość.
To od początku miała być znajomość "Nie wiem", która z Niczego przeradzała się w Coś.
Sądzę, że już się przerodziła.
I jeden z twórców Czegoś miał to do siebie, że wiedział wiele rzeczy. I widział wiele rzeczy – żadna z tej wiedzy, żaden z tych obrazów i żaden z posłyszanych już kiedyś dźwięków nie akceptował jednak tego, że ta realistyczna wizja na dzień dzisiejszy bardzo gryzła się z tym, co budowało wizję tego, jak dzień dzisiejszy, jak chwila obecna, mógłby wyglądać – były jak kot i pies, co nie potrafią stolerować siebie nawzajem, dlatego bezsensownie ganiały w kółko ujadając i zrzucając przedmioty z kominka i stolika stojącego przy sofie, rwały drogi dywan, który był na panelach położony, rysowały w końcu same panele swoimi pazurami i wszędzie zostawiały fruwające za nimi kłaki – tak dokuczały właścicielowi, który nie mógł ich złapać – nawet gdyby dołączył do ganianiny na nic by się to zdało – sprytne zwierzaki śmigałyby mu pod nogami i nawet nie zauważały, że kolejną z przeszkód nie jest zwykły fotel, tylko ich właściciel. Wszystko to sprowadzało do tego, ujmując rzecz w prostych słowach, że niektórzy pomimo swojej "wiedzy" udawali, że nic nie wiedzą. Po prostu nie chcieli wiedzieć. I wiedzieć nie chciał Sahir – o sobie samym i o niej samej, o możliwościach i niemożliwych tego dnia i wszystkich dni następnych – i słysząc udawał, że nic nie słyszał – jak nie słyszał tego, ze to niemożliwe – dlaczego? W tym dniu, w tej chwili, w tej minucie wszystko było możliwe, dopóki przeszłość pięciu ostatnich sekund stawała się odległa o parę lat, okryta jakimś czarem, dla którego formułki nie wymyślił jeszcze nikt – to był czar dla tych, którzy poza słowami posiadali w swoich dłoniach potęgę i przymilność ciszy, skłonnej zaręczać się z nimi każdego nowego dnia jako najbardziej oddana przyjaciółka i wracała nawet kiedy się z nią zrywało – jak w tym momencie – i wyrzucało pierścionek przynależności do śmieci. Milczenie z Liv nie było milczeniem. W końcu ciągle słyszał jej serce, które nadal uderzało tak mocno w klatce piersiowej – heh, może w końcu nadejdzie dzień, w którym dostanie w twarz za te bezczelne przełamywanie wszystkich granic, jeśli ma nadejść – niech nadejdzie! - byle nie nadchodził dzień, w którym czekolada miałaby zalśnić kryształem słonych łez – pewnie, jak na ten moment, nie było czym się martwić.
W końcu Jutro do jeszcze nie Dziś.
Jej dotyk, jej ciepło, jej bicie serca – i tylko zastanawiał się: "jestem ciężki?" - ile ważyć mogło ciało, gdy troski je przygniatały? - pewnie tyle, ile zawsze – normalnie, innymi słowy – i pewnie ciężkim był dla drobnego ciała Lwicy, na której Kruk się ułożył, ale tej to chyba nie wadziło – wszak nie opierał się o nią całym ciałem, mimo to pytanie zaświtało w głowie i wydawało się echem rozbrzmiewać na zaciszę szpitala szkolnego – tak się chyba przetracało czas, kiedy nie miało się ochoty odpowiadać i nie miało ochoty pytać – po co, kiedy zrozumienie przychodziło nawet bez słów? - i tak by milczał – ku chwale tej, z którą się zaręczył – lecz bardziej był skłonny niźli przysłużyć się Ciszy, to spełnić zachciankę i prośbę drobnej Myszki – śmieszna sprawa, słyszał tą bajkę gdy był mały...
To była bardzo dobra bajka.
Przerażali tylko myśliwi, przed którymi Lew musiał uciekać – sam – bo przecież nie zatrzymali się przy Myszce i cóż ona mogła zdziałać przeciwko takim demonom..?
- Mmmm... - Pomruk, podobny pomrukowi kota, wydobyty z głębi klatki piersiowej, głęboki – nie, nie jak kota... jak lwa. Jak spoczywającego w bezruchu tygrysa, którego mięśnie całkowicie poddały się rozluźnieniu i z którym zapewne można by było zrobić, co się chciało – dopóki robić się nie zaczęło, bo w końcu to wciąż był ten sam nieoswojony Tygrys, który pomimo odpoczynku wcale nie był bezbronny – zaufał Człowiekowi i był gotów spoczywać na jego kolanach tak długo, jak był głaskany z włosem.
Lub tak długo, jak coś nie rozbudziło jego instynktu – w końcu drapieżne, dzikie zwierzę, zawsze dzikim zwierzęciem pozostawało.
- Na początku istnienia rozbudziło się Słońce i wynurzyło zza kwitnących pól i lasów, łagodne i uśmiechnięte, roztapiając cienie kolorowym blaskiem i powiedziało: "jestem!", ocieplając świat swymi promieniami. Wędrowało wyżej i wyżej, mijane przez chmury jasne i ciemne, przyświecając zwierzętom pasącym się na polach i widziało wszystko, co tylko można było dojrzeć, gdy już wspięło się na szczyt nieba. Zachwycone tym, co widziało na dole krzyknęło: "jaki świat jest piękny!" - przemierzało w swej drodze wszelkie krajobrazy, widziało rozmaite istoty, zbliżające się do niego z prośbą, by ogrzał je swoim ciepłem – ale Słońce, mimo wszystko, czuło się samotne – było jedno same na tym niebie i nikt na dole nie pytał o jego prawdziwe imię, nie chciał niczego więcej poza ciepłem promieni, dlatego Słońce zapytało w końcu: "Jakie jestem..?" - pomimo tego, że tak wiele razy widziało siebie samo w odbiciu lustrzanej wody. Słońce zbliżało się do końca wędrówki. Powiew chłodu sprawiał, że zadrżał, że jego promienie stawały się coraz mniejsze i mniejsze, a świat coraz bardziej tonął w mroku. "Co się stało?" - zapytało – "przecież chmury są daleko!" - lecz żeglowało dalej – nie miało wyboru – szukało pomocnej dłoni, szukało przyjaznej twarzy, ale odkryło, że wszyscy pokryli się i zniknęli z jego pola widzenia, gdy przestało tak mocno lśnić. "Co się dzieje? Boję się zimna..." - zapłakało Słońce – i kiedy już zniknęło, niemal pochłonięte przez ciemność, dojrzało, jak po drugiej stronie wstało drugie Słońce – tak chłodne i jasne. "Nie bój się." - powiedziało – "Na niebie jest dużo chmur, ale zawsze jest ktoś, dzięki komu można się ogrzać. Nie smuć się i nie martw. Będę przy tobie. I będę dla ciebie świecił tej nocy." I Słońce przestało się bać. Pewnie dlatego, że wiedziało, że nie jest już samo, nawet jeśli widywało Księżyc tylko po zmroku.
Zabawne, prawda?
Zabawne, że taka osoba jak on znała tyle bajek.
Czy był w stanie wytrzymać te odpowiedzi? To chyba zależało od dnia, wiesz, droga Liv..? Większość dni nie była taka, jak ten – bo nie wypadało drapieżnikom odpoczywać, kiedy myśliwi spacerowali po jego puszczy – bo Kwiatów trzeba bronić, nawet tych, z których zostały już tylko popioły – ale te popioły również były wspomnieniami, nawet jeśli takimi, które przypominały więcej o smutku, niż o dobrych czasach – chyba rozumiesz, prawda? To wszystko te demony... twoje własne, które nie pozwalały ci swobodnie wstawać każdego ranka z uśmiechem na ustach i przeświadczeniem, że to będzie dobry dzień – i przytulać się i ściskać każdego, kto był ci bliski – a był ktokolwiek ci bliski, mój Aniołku? To wszystko suma tych powodów, dla którego te blizny pokrywające duszę były tak bardzo istotne – a te cielesne to ledwo maleńki efekt uboczny, jak pieczątka, która sama w sobie nie czyniła największej szkody – i tak żywe mieliśmy prawdy, nieznane dla ludu, widzieliśmy świat w popiołach i każdej gwiazd iskierce, znaliśmy prawdy żywe, nie zobaczyliśmy cudu! - mieliśmy serce... i nie potrafiliśmy patrzeć w to serce.
Sądzę, że baliśmy się tego, co mogło w tym sercu zamieszkać.
Tego rozchwiania, które obejmowało nas ramionami niepewności samych siebie.
- Czemu nie lubisz dotyku, hmm?
To od początku miała być znajomość "Nie wiem", która z Niczego przeradzała się w Coś.
Sądzę, że już się przerodziła.
I jeden z twórców Czegoś miał to do siebie, że wiedział wiele rzeczy. I widział wiele rzeczy – żadna z tej wiedzy, żaden z tych obrazów i żaden z posłyszanych już kiedyś dźwięków nie akceptował jednak tego, że ta realistyczna wizja na dzień dzisiejszy bardzo gryzła się z tym, co budowało wizję tego, jak dzień dzisiejszy, jak chwila obecna, mógłby wyglądać – były jak kot i pies, co nie potrafią stolerować siebie nawzajem, dlatego bezsensownie ganiały w kółko ujadając i zrzucając przedmioty z kominka i stolika stojącego przy sofie, rwały drogi dywan, który był na panelach położony, rysowały w końcu same panele swoimi pazurami i wszędzie zostawiały fruwające za nimi kłaki – tak dokuczały właścicielowi, który nie mógł ich złapać – nawet gdyby dołączył do ganianiny na nic by się to zdało – sprytne zwierzaki śmigałyby mu pod nogami i nawet nie zauważały, że kolejną z przeszkód nie jest zwykły fotel, tylko ich właściciel. Wszystko to sprowadzało do tego, ujmując rzecz w prostych słowach, że niektórzy pomimo swojej "wiedzy" udawali, że nic nie wiedzą. Po prostu nie chcieli wiedzieć. I wiedzieć nie chciał Sahir – o sobie samym i o niej samej, o możliwościach i niemożliwych tego dnia i wszystkich dni następnych – i słysząc udawał, że nic nie słyszał – jak nie słyszał tego, ze to niemożliwe – dlaczego? W tym dniu, w tej chwili, w tej minucie wszystko było możliwe, dopóki przeszłość pięciu ostatnich sekund stawała się odległa o parę lat, okryta jakimś czarem, dla którego formułki nie wymyślił jeszcze nikt – to był czar dla tych, którzy poza słowami posiadali w swoich dłoniach potęgę i przymilność ciszy, skłonnej zaręczać się z nimi każdego nowego dnia jako najbardziej oddana przyjaciółka i wracała nawet kiedy się z nią zrywało – jak w tym momencie – i wyrzucało pierścionek przynależności do śmieci. Milczenie z Liv nie było milczeniem. W końcu ciągle słyszał jej serce, które nadal uderzało tak mocno w klatce piersiowej – heh, może w końcu nadejdzie dzień, w którym dostanie w twarz za te bezczelne przełamywanie wszystkich granic, jeśli ma nadejść – niech nadejdzie! - byle nie nadchodził dzień, w którym czekolada miałaby zalśnić kryształem słonych łez – pewnie, jak na ten moment, nie było czym się martwić.
W końcu Jutro do jeszcze nie Dziś.
Jej dotyk, jej ciepło, jej bicie serca – i tylko zastanawiał się: "jestem ciężki?" - ile ważyć mogło ciało, gdy troski je przygniatały? - pewnie tyle, ile zawsze – normalnie, innymi słowy – i pewnie ciężkim był dla drobnego ciała Lwicy, na której Kruk się ułożył, ale tej to chyba nie wadziło – wszak nie opierał się o nią całym ciałem, mimo to pytanie zaświtało w głowie i wydawało się echem rozbrzmiewać na zaciszę szpitala szkolnego – tak się chyba przetracało czas, kiedy nie miało się ochoty odpowiadać i nie miało ochoty pytać – po co, kiedy zrozumienie przychodziło nawet bez słów? - i tak by milczał – ku chwale tej, z którą się zaręczył – lecz bardziej był skłonny niźli przysłużyć się Ciszy, to spełnić zachciankę i prośbę drobnej Myszki – śmieszna sprawa, słyszał tą bajkę gdy był mały...
To była bardzo dobra bajka.
Przerażali tylko myśliwi, przed którymi Lew musiał uciekać – sam – bo przecież nie zatrzymali się przy Myszce i cóż ona mogła zdziałać przeciwko takim demonom..?
- Mmmm... - Pomruk, podobny pomrukowi kota, wydobyty z głębi klatki piersiowej, głęboki – nie, nie jak kota... jak lwa. Jak spoczywającego w bezruchu tygrysa, którego mięśnie całkowicie poddały się rozluźnieniu i z którym zapewne można by było zrobić, co się chciało – dopóki robić się nie zaczęło, bo w końcu to wciąż był ten sam nieoswojony Tygrys, który pomimo odpoczynku wcale nie był bezbronny – zaufał Człowiekowi i był gotów spoczywać na jego kolanach tak długo, jak był głaskany z włosem.
Lub tak długo, jak coś nie rozbudziło jego instynktu – w końcu drapieżne, dzikie zwierzę, zawsze dzikim zwierzęciem pozostawało.
- Na początku istnienia rozbudziło się Słońce i wynurzyło zza kwitnących pól i lasów, łagodne i uśmiechnięte, roztapiając cienie kolorowym blaskiem i powiedziało: "jestem!", ocieplając świat swymi promieniami. Wędrowało wyżej i wyżej, mijane przez chmury jasne i ciemne, przyświecając zwierzętom pasącym się na polach i widziało wszystko, co tylko można było dojrzeć, gdy już wspięło się na szczyt nieba. Zachwycone tym, co widziało na dole krzyknęło: "jaki świat jest piękny!" - przemierzało w swej drodze wszelkie krajobrazy, widziało rozmaite istoty, zbliżające się do niego z prośbą, by ogrzał je swoim ciepłem – ale Słońce, mimo wszystko, czuło się samotne – było jedno same na tym niebie i nikt na dole nie pytał o jego prawdziwe imię, nie chciał niczego więcej poza ciepłem promieni, dlatego Słońce zapytało w końcu: "Jakie jestem..?" - pomimo tego, że tak wiele razy widziało siebie samo w odbiciu lustrzanej wody. Słońce zbliżało się do końca wędrówki. Powiew chłodu sprawiał, że zadrżał, że jego promienie stawały się coraz mniejsze i mniejsze, a świat coraz bardziej tonął w mroku. "Co się stało?" - zapytało – "przecież chmury są daleko!" - lecz żeglowało dalej – nie miało wyboru – szukało pomocnej dłoni, szukało przyjaznej twarzy, ale odkryło, że wszyscy pokryli się i zniknęli z jego pola widzenia, gdy przestało tak mocno lśnić. "Co się dzieje? Boję się zimna..." - zapłakało Słońce – i kiedy już zniknęło, niemal pochłonięte przez ciemność, dojrzało, jak po drugiej stronie wstało drugie Słońce – tak chłodne i jasne. "Nie bój się." - powiedziało – "Na niebie jest dużo chmur, ale zawsze jest ktoś, dzięki komu można się ogrzać. Nie smuć się i nie martw. Będę przy tobie. I będę dla ciebie świecił tej nocy." I Słońce przestało się bać. Pewnie dlatego, że wiedziało, że nie jest już samo, nawet jeśli widywało Księżyc tylko po zmroku.
Zabawne, prawda?
Zabawne, że taka osoba jak on znała tyle bajek.
Czy był w stanie wytrzymać te odpowiedzi? To chyba zależało od dnia, wiesz, droga Liv..? Większość dni nie była taka, jak ten – bo nie wypadało drapieżnikom odpoczywać, kiedy myśliwi spacerowali po jego puszczy – bo Kwiatów trzeba bronić, nawet tych, z których zostały już tylko popioły – ale te popioły również były wspomnieniami, nawet jeśli takimi, które przypominały więcej o smutku, niż o dobrych czasach – chyba rozumiesz, prawda? To wszystko te demony... twoje własne, które nie pozwalały ci swobodnie wstawać każdego ranka z uśmiechem na ustach i przeświadczeniem, że to będzie dobry dzień – i przytulać się i ściskać każdego, kto był ci bliski – a był ktokolwiek ci bliski, mój Aniołku? To wszystko suma tych powodów, dla którego te blizny pokrywające duszę były tak bardzo istotne – a te cielesne to ledwo maleńki efekt uboczny, jak pieczątka, która sama w sobie nie czyniła największej szkody – i tak żywe mieliśmy prawdy, nieznane dla ludu, widzieliśmy świat w popiołach i każdej gwiazd iskierce, znaliśmy prawdy żywe, nie zobaczyliśmy cudu! - mieliśmy serce... i nie potrafiliśmy patrzeć w to serce.
Sądzę, że baliśmy się tego, co mogło w tym sercu zamieszkać.
Tego rozchwiania, które obejmowało nas ramionami niepewności samych siebie.
- Czemu nie lubisz dotyku, hmm?
- Liv Mendez
Re: Łóżka
Sob Kwi 23, 2016 3:46 pm
Ona po prostu nie składała obietnic, których nie była w stanie dotrzymać. Po co składać obietnice, których nie jesteśmy pewni? Oczywiście, było to możliwe… Ale życie lubi zaskakiwać. I te ZAWSZE mogło nie być na zawsze.. Nie wiedziała co czeka ją jutro. Co czeka Ciebie i co czeka Was. Więc bezpieczniej było powiedzieć, że to niemożliwe, ale teraz… Teraz była tutaj z Tobą. Nigdzie się nie wybierała. W tej chwili spełniała Twoją prośbę. Nie złożyła obietnicy bo bała się zobaczyć w Twoich oczach rozczarowanie, gdyby nie była wstanie jej wypełnić. To byłoby gorsze od spojrzenia nienawiści czy obrzydzenia w stosunku do niej. Rozczarowanie. Nie chciała dawać nadziei. Rozniecać mały płomyk, by później ktoś go brutalnie zgasił jednym dmuchnięciem. Jednak ta jedna chwila mogła być waszą małą wiecznością. Przecież i tak ktoś zatrzymał czas, który Was nie obejmował. Trwaliście w zupełnie innej czasoprzestrzeni, gdzie Liv mogła spokojnie wypowiedzieć na głos, że będzie zawsze przy Tobie, ale już za parę minut, może za paręnaście powrócicie do świata rzeczywistego, a tam… Tam nic nie jest takie pewne i proste.
Zawsze szukała osoby, z którą potrafiłaby po prostu pomilczeć. Gdzie nie potrzebne byłby jakiekolwiek słowa. Gdzie cisza nie byłaby uciążliwa i niezręczna, a wręcz przeciwnie byłaby jak najbardziej wskazana. I z Tobą właśnie tak było. Mogła nic nie mówić. Mogłeś nic nie mówić. Tylko trwać razem. Nie potrzebowała bliskości, mogłeś siedzieć na drugim końcu Sali i po prostu wpatrywać się w nią, jak to miałeś w zwyczaju, gdy zaciekawiła Cię jej reakcja. A ona mogła patrzeć w tą Otchłań, gdzie nie było nic oprócz bezdennej czerni. Czy aby na pewno? Inni zapewne nie widzieli nic szczególnego w spojrzeniu Upadłego Anioła, a ona tak. Nie potrafiła nazwać tego co widzi, nie potrafiła nazwać tych uczuć, ale widziała je. Widziała je, gdy Bestia uspokajała się i pozwalała zbliżyć się o parę kroków do siebie. Widziała to Coś. I mimo iż Wasze usta były zamknięte, wszystko wokół jakby krzyczało.
Kim byli ci myśliwcy, przed którymi musiał uciekać Lew? Kim są do Ciebie, Sahirze? Może warto mieć towarzysza. Nie byłoby tak ciężko wtedy samemu uciekać. Mógłby umilić te godziny biegu, by później usunąć się w cień, aby dać odpocząć zmęczonej Bestii. Może warto…?
Liv wciąż leżała, nie poruszała się nawet o milimetr, jakby bała się, że zbudzi Bestie, która wpadnie w szał i zacznie na nowo atakować. Jednak dzisiaj Bestia chyba była zbyt słaba. Nie miała wystarczająco sił by wyrządzić jej krzywdę. A może po prostu nie chciała…
To było tak dziwne… Ale jak to kiedyś ktoś powiedział: ‘Skoro Ty jesteś dziwny i ja jestem dziwna, to dobrze. Razem zadziwimy świat.’ Ale wy wcale nie musieliście nikogo zadziwiać. Nie było wam to do niczego potrzebne, ale tak… Oboje byliście dziwni – tego nie da się ukryć. A może nie dziwni… Tylko po prostu nie byliście jak wszyscy inni szarzy ludzie, nie mieściliście się w określone ramy, nie pasowaliście do narzuconych schematów.
Bajki… Opowiadaj, opowiadaj. Lubiła słuchać Twojego głosu, gdy zaczynałeś opowiadać jakąś historię. Był taki miękki, uspokajał…
- Skąd znasz tyle bajek i historii? – zapytała cicho. – Mi nigdy nie opowiadano nic na dobranoc. Albo po prostu tego nie pamiętam. Pamiętam jedynie, że rodzice przychodzili, dawali mi buziaka na dobranoc i wychodzili. A ja… Zostawałam tam sama, w ciemności wpatrując się w sufit. A wtedy moja wyobraźnia… Stwarzała przedziwne rzeczy. To chyba zastępowało mi bajki.
Zamilkła na chwile.
Czy ktoś był jej bliski? Oczywiście rodzice, ale oni nie wiedzieli o wszystkim. Nie… Nikt nie wiedział. Przed nikim nie potrafiła stanąć w pełnej nagości swojej duszy i powiedzieć ‘Spójrz, taka właśnie jestem. I jeśli chcesz to taką mnie przyjmij albo odejdź bo nie mam czasu na ludzi, którzy nie chcą być z prawdziwą mną’. Nie potrafiła. Po części przez strach, że wszyscy odejdą, że nikt nie zechce być – no właśnie, z tą prawdziwą nią… Więc nie, nikt nie był jej aż tak bliski.
Zesztywniała, gdy usłyszała Twoje pytanie. Nie było ono dla niej wygodne. Oddech ponownie przyspieszył. A na chwile zapomniała o wszystkim. Na chwile pozwoliła sobie na odpoczynek, ale jak sam wspomniałeś trzeba być zawsze czujnym. Milczała. Bardzo długo milczała, jakby kalkulowała wszystko w głowie. Czy może Ci zaufać? Czy powinna? Po kilku minutach ciszy w końcu się odezwała.
- Nie chce o tym rozmawiać. Nie lubię i tyle. – Jak dobrze, że nie patrzyłeś w jej oczy, że nie mogłeś ich dostrzec. Było w nich tyle strachu, a czekolada jakby się ochłodziła. I jej głos nie był już tak miękki i ciepły. – Nie dzisiaj – dodała. Być może kiedyś będzie w stanie opowiedzieć Ci wszystko. Być może kiedyś aż tak Ci zaufa. – Dlaczego Cię to interesuje?
Zawsze szukała osoby, z którą potrafiłaby po prostu pomilczeć. Gdzie nie potrzebne byłby jakiekolwiek słowa. Gdzie cisza nie byłaby uciążliwa i niezręczna, a wręcz przeciwnie byłaby jak najbardziej wskazana. I z Tobą właśnie tak było. Mogła nic nie mówić. Mogłeś nic nie mówić. Tylko trwać razem. Nie potrzebowała bliskości, mogłeś siedzieć na drugim końcu Sali i po prostu wpatrywać się w nią, jak to miałeś w zwyczaju, gdy zaciekawiła Cię jej reakcja. A ona mogła patrzeć w tą Otchłań, gdzie nie było nic oprócz bezdennej czerni. Czy aby na pewno? Inni zapewne nie widzieli nic szczególnego w spojrzeniu Upadłego Anioła, a ona tak. Nie potrafiła nazwać tego co widzi, nie potrafiła nazwać tych uczuć, ale widziała je. Widziała je, gdy Bestia uspokajała się i pozwalała zbliżyć się o parę kroków do siebie. Widziała to Coś. I mimo iż Wasze usta były zamknięte, wszystko wokół jakby krzyczało.
Kim byli ci myśliwcy, przed którymi musiał uciekać Lew? Kim są do Ciebie, Sahirze? Może warto mieć towarzysza. Nie byłoby tak ciężko wtedy samemu uciekać. Mógłby umilić te godziny biegu, by później usunąć się w cień, aby dać odpocząć zmęczonej Bestii. Może warto…?
Liv wciąż leżała, nie poruszała się nawet o milimetr, jakby bała się, że zbudzi Bestie, która wpadnie w szał i zacznie na nowo atakować. Jednak dzisiaj Bestia chyba była zbyt słaba. Nie miała wystarczająco sił by wyrządzić jej krzywdę. A może po prostu nie chciała…
To było tak dziwne… Ale jak to kiedyś ktoś powiedział: ‘Skoro Ty jesteś dziwny i ja jestem dziwna, to dobrze. Razem zadziwimy świat.’ Ale wy wcale nie musieliście nikogo zadziwiać. Nie było wam to do niczego potrzebne, ale tak… Oboje byliście dziwni – tego nie da się ukryć. A może nie dziwni… Tylko po prostu nie byliście jak wszyscy inni szarzy ludzie, nie mieściliście się w określone ramy, nie pasowaliście do narzuconych schematów.
Bajki… Opowiadaj, opowiadaj. Lubiła słuchać Twojego głosu, gdy zaczynałeś opowiadać jakąś historię. Był taki miękki, uspokajał…
- Skąd znasz tyle bajek i historii? – zapytała cicho. – Mi nigdy nie opowiadano nic na dobranoc. Albo po prostu tego nie pamiętam. Pamiętam jedynie, że rodzice przychodzili, dawali mi buziaka na dobranoc i wychodzili. A ja… Zostawałam tam sama, w ciemności wpatrując się w sufit. A wtedy moja wyobraźnia… Stwarzała przedziwne rzeczy. To chyba zastępowało mi bajki.
Zamilkła na chwile.
Czy ktoś był jej bliski? Oczywiście rodzice, ale oni nie wiedzieli o wszystkim. Nie… Nikt nie wiedział. Przed nikim nie potrafiła stanąć w pełnej nagości swojej duszy i powiedzieć ‘Spójrz, taka właśnie jestem. I jeśli chcesz to taką mnie przyjmij albo odejdź bo nie mam czasu na ludzi, którzy nie chcą być z prawdziwą mną’. Nie potrafiła. Po części przez strach, że wszyscy odejdą, że nikt nie zechce być – no właśnie, z tą prawdziwą nią… Więc nie, nikt nie był jej aż tak bliski.
Zesztywniała, gdy usłyszała Twoje pytanie. Nie było ono dla niej wygodne. Oddech ponownie przyspieszył. A na chwile zapomniała o wszystkim. Na chwile pozwoliła sobie na odpoczynek, ale jak sam wspomniałeś trzeba być zawsze czujnym. Milczała. Bardzo długo milczała, jakby kalkulowała wszystko w głowie. Czy może Ci zaufać? Czy powinna? Po kilku minutach ciszy w końcu się odezwała.
- Nie chce o tym rozmawiać. Nie lubię i tyle. – Jak dobrze, że nie patrzyłeś w jej oczy, że nie mogłeś ich dostrzec. Było w nich tyle strachu, a czekolada jakby się ochłodziła. I jej głos nie był już tak miękki i ciepły. – Nie dzisiaj – dodała. Być może kiedyś będzie w stanie opowiedzieć Ci wszystko. Być może kiedyś aż tak Ci zaufa. – Dlaczego Cię to interesuje?
- Mistrz Gry
Re: Łóżka
Czw Maj 05, 2016 9:16 pm
Jeffrey został wyleczony i mógł spokojnie opuścić Skrzydło Szpitalne.
[z/t dla Jeffreya]
[z/t dla Jeffreya]
- Ezechiel Yaxley
Re: Łóżka
Sro Maj 18, 2016 7:10 pm
/Sesja nie ma nic wspólnego z sesją Sahira i Liv. Jest od razu po Hogsmeade.
Wszystko się skończyło. Rosjanin zniknął tak samo szybko, jak się pojawił, pozostawiając za sobą krew, rany, śmierć, ale także życie, które trzeba było wziąć w ręce i nieść dalej, by można było je uratować. Tym życiem, które własnie bibliotekarz niósł w rękach, była Alice. Puchonka wciąż pozostawała nieprzytomna, a sam mężczyzna nie trudził się tym, by ją wybudzać. Świadomość nie przyniosłaby jej niczego oprócz bólu, który był dziełem Karkarova. Sam mężczyzna utykał nieco, czując w nodze echo zaklęcia, którym śmierciożerca go potraktował.
Wszedł do Skrzydła Szpitalnego, rozglądając się wstępnie za jakąś pomocą. Wyłapał przy okazji jakieś wolne łóżko, do którego od razu ruszył, a następnie ułożył na nim delikatnie puchonkę. Zacisnął dłonie w pięści, opierając się o krawędź łóżka, rzucając kolejne, nerwowe nieco, spojrzenie po sali.
Był spokojny. A przynajmniej starał się być. Stan dziewczyny wydawał się stabilny, a przynajmniej - nie fatalny. Śmierć nie trzymała jej jeszcze za rękę, więc nie uciekał się do krzyków czy nerwowego chodzenia tu i tam w poszukiwaniu pielęgniarki. Otwierające się drzwi było słychać dobrze i sama pewnie zaraz się zjawi. Albo jej praktykantka.
Wszystko się skończyło. Rosjanin zniknął tak samo szybko, jak się pojawił, pozostawiając za sobą krew, rany, śmierć, ale także życie, które trzeba było wziąć w ręce i nieść dalej, by można było je uratować. Tym życiem, które własnie bibliotekarz niósł w rękach, była Alice. Puchonka wciąż pozostawała nieprzytomna, a sam mężczyzna nie trudził się tym, by ją wybudzać. Świadomość nie przyniosłaby jej niczego oprócz bólu, który był dziełem Karkarova. Sam mężczyzna utykał nieco, czując w nodze echo zaklęcia, którym śmierciożerca go potraktował.
Wszedł do Skrzydła Szpitalnego, rozglądając się wstępnie za jakąś pomocą. Wyłapał przy okazji jakieś wolne łóżko, do którego od razu ruszył, a następnie ułożył na nim delikatnie puchonkę. Zacisnął dłonie w pięści, opierając się o krawędź łóżka, rzucając kolejne, nerwowe nieco, spojrzenie po sali.
Był spokojny. A przynajmniej starał się być. Stan dziewczyny wydawał się stabilny, a przynajmniej - nie fatalny. Śmierć nie trzymała jej jeszcze za rękę, więc nie uciekał się do krzyków czy nerwowego chodzenia tu i tam w poszukiwaniu pielęgniarki. Otwierające się drzwi było słychać dobrze i sama pewnie zaraz się zjawi. Albo jej praktykantka.
- Alice Hughes
Re: Łóżka
Czw Maj 19, 2016 1:30 pm
Utrata świadomości naprawdę okazała się zbawienna, choć nie miała nic wspólnego ze spokojnym snem. Była wilgotna, ciemna, ciasna i obrzydliwe lepka. Nie osładzały jej nawet ostatnie wypowiedziane w jej stronę przez Rosjanina słowa, po wszystkich Myszkach i Biednych Dziewuszkach brzmiące jak - o ironio - najsłodszy z komplementów. Uderzenie o ziemię nastąpiło tak szybko, że nie odnotowała go w pamięci, jako ostatnie ze wspomnień wczytując krótki lot, podczas którego mięśnie mocno obitej nogi na której nie była w stanie ustać wreszcie się rozluźniły a zakrwawiona, skopana twarz z której wciąż się sączyło opadła na klatkę piersiową. Cóż... Przynajmniej czaszka pozostawała tego rozmiaru co zwykle.
Kompletnie bezwładna, skazana na łaskę - a raczej obdarzona opieką - Bibliotekarza, nie była świadoma tego, że wszystko się skończyło, że schowana w bezpiecznych ramionach znalazła się w Zamku i że istnieje jakiekolwiek jutro. Bezradna - czego nienawidziła chyba najbardziej na świecie - mogła jedynie czekać.
Kompletnie bezwładna, skazana na łaskę - a raczej obdarzona opieką - Bibliotekarza, nie była świadoma tego, że wszystko się skończyło, że schowana w bezpiecznych ramionach znalazła się w Zamku i że istnieje jakiekolwiek jutro. Bezradna - czego nienawidziła chyba najbardziej na świecie - mogła jedynie czekać.
- Lily Evans
Re: Łóżka
Pon Maj 23, 2016 4:02 pm
/Sesja nie ma nic wspólnego z sesją Liv i Sahira. Jest to po Hogsmeade.
Sama nie wiedziała jak zdołała tu dotrzeć - zapewne przyczynił się do tego Severus, bez którego nie dałaby rady. Posłała mu coś na kształt uśmiechu, ale nie utrzymał się on długo na jej twarzy. Z komnaty do której przenieśli się za pomocą świstoklika, pielęgniarki wskazały im i kilku innym osobom drogę do Skrzydła Szpitalnego. I tak pokonywali opustoszałe korytarze Hogwartu ze świadomością, że to koniec tego małego piekła, chociaż... czy rzeczywiście był to koniec? W końcu Lily straciła tam swoją najlepszą przyjaciółkę. Kogoś, kogo już nigdy nie zobaczy. Starała się jednak oddychać i nie osunąć się tak po prostu na ziemię, nie okazać jeszcze więcej słabości. Gdy zielone oczy przyzwyczaiły się po raz któryś do oślepiającej bieli Skrzydła Szpitalnego, wraz ze Ślizgonem ruszyli w stronę łóżek, przy których zamierzali poczekać na panią Selwyn i panią Pomfrey. Rudowłosa dostrzegła jeszcze kilka znajomych jej osób, ale nie była w stanie nic powiedzieć. Słowa zwyczajnie zamarły w jej gardle, a drobne oparzenia, których wcześniej nie zauważyła, zaczęły dawać się w jej we znaki. Cień bólu przeszedł przez jej strasznie bladą twarz. Jej ciało zdawało się być jednym, wielkim workiem.
Sama nie wiedziała jak zdołała tu dotrzeć - zapewne przyczynił się do tego Severus, bez którego nie dałaby rady. Posłała mu coś na kształt uśmiechu, ale nie utrzymał się on długo na jej twarzy. Z komnaty do której przenieśli się za pomocą świstoklika, pielęgniarki wskazały im i kilku innym osobom drogę do Skrzydła Szpitalnego. I tak pokonywali opustoszałe korytarze Hogwartu ze świadomością, że to koniec tego małego piekła, chociaż... czy rzeczywiście był to koniec? W końcu Lily straciła tam swoją najlepszą przyjaciółkę. Kogoś, kogo już nigdy nie zobaczy. Starała się jednak oddychać i nie osunąć się tak po prostu na ziemię, nie okazać jeszcze więcej słabości. Gdy zielone oczy przyzwyczaiły się po raz któryś do oślepiającej bieli Skrzydła Szpitalnego, wraz ze Ślizgonem ruszyli w stronę łóżek, przy których zamierzali poczekać na panią Selwyn i panią Pomfrey. Rudowłosa dostrzegła jeszcze kilka znajomych jej osób, ale nie była w stanie nic powiedzieć. Słowa zwyczajnie zamarły w jej gardle, a drobne oparzenia, których wcześniej nie zauważyła, zaczęły dawać się w jej we znaki. Cień bólu przeszedł przez jej strasznie bladą twarz. Jej ciało zdawało się być jednym, wielkim workiem.
- Mistrz Gry
Re: Łóżka
Pią Maj 27, 2016 4:56 pm
Kiedy nowa grupa potrzebujących pojawiła się w Skrzydle Szpitalnym, w tym czasie Cornelia Selwyn postanowiła zrobić sobie krótką przerwę i zwyczajnie napić się kawy. Gdy tylko skończyła, ruszyła do głównego pomieszczenia, gdzie już na nią czekało kilka osób. Podeszła do Ezechiela i skinęła mu głową, wyciągając z fartucha jeden z Eliksirów Wiggenowych.
- Wypij od razu - powiedziała cicho, podając mu buteleczkę po czym skupiła się na leżącej na łóżku Alice. Nie wyglądała ona najlepiej. Najpierw za pomocą różdżki oczyściła ją z krwi i zabrudzeń, a następnie zajęła się przemyciem jej ran. Poszła szybko po maść i kilka eliksirów. Kiedy tylko wróciła wlała dziewczynie do gardła eliksir, sprawdzając czy ta się nie krztusi i bezproblemowo go przełyka. Udało się. Odetchnęła z głęboko i zaczęła nakładać maść na wszelkie siniaki i krwiaki na ciele dziewczyny. Na sam koniec postawiła dwie fiolki na stoliku obok łóżka i machnęła jeszcze kilka razy różdżką nad ciałem Hughes.
Posłała bibliotekarzami porozumiewawcze spojrzenie, które miało go uspokoić, po czym Cornelia zajęła się kolejnymi pacjentami w tym Lily i Severusem.
Po około tygodniu wszyscy mogli opuścić Skrzydło Szpitalne.
[z/t x3]
- Wypij od razu - powiedziała cicho, podając mu buteleczkę po czym skupiła się na leżącej na łóżku Alice. Nie wyglądała ona najlepiej. Najpierw za pomocą różdżki oczyściła ją z krwi i zabrudzeń, a następnie zajęła się przemyciem jej ran. Poszła szybko po maść i kilka eliksirów. Kiedy tylko wróciła wlała dziewczynie do gardła eliksir, sprawdzając czy ta się nie krztusi i bezproblemowo go przełyka. Udało się. Odetchnęła z głęboko i zaczęła nakładać maść na wszelkie siniaki i krwiaki na ciele dziewczyny. Na sam koniec postawiła dwie fiolki na stoliku obok łóżka i machnęła jeszcze kilka razy różdżką nad ciałem Hughes.
Posłała bibliotekarzami porozumiewawcze spojrzenie, które miało go uspokoić, po czym Cornelia zajęła się kolejnymi pacjentami w tym Lily i Severusem.
Po około tygodniu wszyscy mogli opuścić Skrzydło Szpitalne.
[z/t x3]
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach