- Anabell Starfire
Re: Schody na błonia
Wto Paź 06, 2015 10:02 pm
Korzystając z pomocy nieznajomego, nieco przerażającego jegomościa wstała na obie nogi i postanowiła się więcej nie przewracać. Siniaki nie były ulubionym dodatkiem do jej ubioru. Przyjrzała mu się nieco krytycznie, zastanawiając się czy to Asiubasiukasiu miało być o niej. Prawdopodobnie tak. Bogowie, kim on właściwie był? Nawet nie wiedziała czy chodzą na jakieś wspólne zajęcia... Może i chodzili, przecież ona i tak nie zwracała uwagi na ludzi. Znaczy, teraz mogli mieć wspólne zajęcia, bo przecież były sesje przypominające przed SUM'ami i OWUTEMami...
- Anabell - przedstawiła się marszcząc brwi. Nie była wciąż pewna, czy to był dobry pomysł. Może powinna mu zabrać list, grzmotnąć go jakimś mało przyjemnym zaklęciem i uciec? Nie był to głupi pomysł w sumie... Jednak do odważnych świat należy!
Starfire dźgnęła gościa w list - do niedawna jej list.
- Tam masz wszystko napisane. Zobaczymy się punktualnie, na miejscu - oznajmiła, po czym zgrabnie jak sarenka obróciła się i pokonała schody do góry, znikając błyskawicznie Nathanielowi z oczu.
/2x zt :3
- Anabell - przedstawiła się marszcząc brwi. Nie była wciąż pewna, czy to był dobry pomysł. Może powinna mu zabrać list, grzmotnąć go jakimś mało przyjemnym zaklęciem i uciec? Nie był to głupi pomysł w sumie... Jednak do odważnych świat należy!
Starfire dźgnęła gościa w list - do niedawna jej list.
- Tam masz wszystko napisane. Zobaczymy się punktualnie, na miejscu - oznajmiła, po czym zgrabnie jak sarenka obróciła się i pokonała schody do góry, znikając błyskawicznie Nathanielowi z oczu.
/2x zt :3
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sro Lis 18, 2015 7:13 pm
Ludzie... Robaki... Mrówki... Karaluchy...
Ludzie.
Karaluchy.
Tak - karaluchy, nie mrówki... żywotliwe, potrafiące się dopasować do warunków, szybko się rozmrażające, nie tak dobrze zorganizowane, żyjące swoimi torami - tylko, bardzo mi przykro - nie przeżywają, jak oderwiesz im głowę. Całe szczęście. Karaluchy, które wzbudzały wstręt i nienawiść, a one były tylko konsekwencjami strachu - dokładnie tak: strachu - bo bałeś się ich - bo obserwowałeś ich z cienia, byle pozostawać poza ich polem widzenia, żeby zapomnieli, żeby nie skupiali na tobie wzroku - mieli przewagę liczebną, no popatrzcie - aż tacy jesteście sprytni - podatni na ruch tłumu, jakbyście poruszali niewidzialnymi czułkami wyłapując wszystkie drgania, a gdy pojawiał się ktoś spoza marginesu błędu, należało go zlikwidować - to proste, kto tego nie rozumie, ten nie może siebie nazywać człowiekiem rozumnym, bo oznacza to, iż nie jest świadom najprostszych reakcji zapisanych w genach od początku istnienia ludzkości, tak jak i we wszelakich zwierzętach tej Ziemi (o ile istniała jakaś inna) - wśród stada należy albo uciekać przed silniejszym drapieżnikiem, albo rzucić się na niego i zabić na miejscu - wiecie, jak to robią pszczoły? Pszczoły nie mają szans, gdy do ich ula wlatuje szerszeń - względnie nie mają tych szans, są niby bezbronne - ale aby bronić lęgu i swego domu zaczynają go obsiadać, kiedy szerszeń poczuje się bezpiecznie i zaczyna wyjadać ich miód, prowadząc do wydzielania ogromnych temperatur wibracjami - skubane są na nie odporne. Szerszeń nie był. Takim szerszeniem był tutaj pewna osoba, o której, on sam taką nadzieję miał, niewiele już się mówiło - że się zapomniało, że wszystkie draski przeszły już do machania ręką - szerszeń wiedział, że strach pszczół przeminął i zrozumiały one, że muszą bronić swego domu - i samych siebie - pierwotność strachu, który wytłumaczyłem na początku... Ta pierwotność, która prowadzi prosto do nienawiści - a nienawiść do agresji. Widzicie ten bezsens? Koło się zamykało - ucieczki wydawało się nie być, ale to nie pszczoły musiały uciekać, żeby było zabawniej - czy też te żywotliwe Karaluchy o różnobarwnych pancerzach, bo na drodze ewolucji nauczyły się przybierać różne szaty - tylko po co? Heh, uznajmy, że po to, by się bawić i szukać chociaż najbardziej minimalnych uciech - to jeszcze nie był grzech, to można było wybaczyć... Temu przyjemniej się przyglądało na Pokerowym Stoliku, o który leniwie się opierałeś łokciem - wydałeś się bardzo znudzony i obojętny, panie Nailah - i nikt by Cię nie oskarżył nigdy o jakikolwiek strach czy zwątpienie - spojrzenie pary mocnych, zimnych, przeszywających oczu wbitych z cienia na sylwetki, na których pozostawiały odcisk kościstych palców Śmierci, szukając czegokolwiek interesującego w świecie ludzkich namiętności, uważnie pilnując, by jednocześnie nie przekroczyć magicznej linii odczuwania, by jedynie cieszyć oczy barwnymi pancerzykami robaczków, które mimo śmiesznych czułek potrafiły dotkliwie ugryźć... Właśnie - nie przekraczać granicy - zostać w miejscu, gdzie uczucia zanikają, gdzie jest tylko wyniosłość ducha stojącego o stopień nad marnymi ludźmi, będąc tym NAD w łańcuchu pokarmowym, będąc istnieniem, w którego żyłach płynęła milenijna krew pamiętająca wojenne wrzawy uderzających o siebie mieczy i brzęczących łuków, kiedy nikt nie używał różdżek i nikt nawet nie śnił o rewolwerach czy telewizorach. Czasy mlekiem i krwią płynące - i pomiędzy tymi dwiema rzekami jakoś się teraz znajdowałeś - na wyżynie, której nie sięgało światło, w pomieszaniu, w pomroku - w całkowitej wolności od jakichkolwiek myśli, które rozkwitać mogły leniwie drwiną dopiero przy kontakcie, do którego nie miało dojść - bez szmeru prześlizgnąłeś się w cieniu muru przez dziedziniec, nieśpiesznie, by pójść tam, gdzie nikt nie chodził - by zejść po pierwszych stopniach schodów prowadzących na błonia - ściągnąłeś z ramienia gitarę i usiadłeś na jednym ze stopni, spoglądając na połacie zieleni rozciągające się przed tobą, by brzdąknąć w jedną ze strun bez większego zachwytu i minimum płomyka, by wykrzesać ze smętnie wplatającej się pomiędzy atomy nuty coś więcej. Cokolwiek.
- Świa-a-at... wypadł mi... z moich rąk... - Szmer pod nosem, mizerna, bezrefleksyjna recytacja osoby, która już żadnej, ponad tą jedną strunę, nie poruszyła - ale who cares? Nobody. - Jakoś tak... nie jest mi... nawet żal... - Brzdąknęła kolejna strona i chłopak chwycił instrument, wydobywając z niego hipnotyzujący dźwięk, wreszcie kierując na niego swoje oczy. - Czy ty wiesz, jak chciałbyś żyć? Bo ja też... Chyba tak chciałem przez cały czas, lecz jeśli muszę i wybrać będę mógł, jak odejść... To przecież dobrze, dobrze o tym wiem - chciałbym umrzeć przy Tobie.
Ludzie.
Karaluchy.
Tak - karaluchy, nie mrówki... żywotliwe, potrafiące się dopasować do warunków, szybko się rozmrażające, nie tak dobrze zorganizowane, żyjące swoimi torami - tylko, bardzo mi przykro - nie przeżywają, jak oderwiesz im głowę. Całe szczęście. Karaluchy, które wzbudzały wstręt i nienawiść, a one były tylko konsekwencjami strachu - dokładnie tak: strachu - bo bałeś się ich - bo obserwowałeś ich z cienia, byle pozostawać poza ich polem widzenia, żeby zapomnieli, żeby nie skupiali na tobie wzroku - mieli przewagę liczebną, no popatrzcie - aż tacy jesteście sprytni - podatni na ruch tłumu, jakbyście poruszali niewidzialnymi czułkami wyłapując wszystkie drgania, a gdy pojawiał się ktoś spoza marginesu błędu, należało go zlikwidować - to proste, kto tego nie rozumie, ten nie może siebie nazywać człowiekiem rozumnym, bo oznacza to, iż nie jest świadom najprostszych reakcji zapisanych w genach od początku istnienia ludzkości, tak jak i we wszelakich zwierzętach tej Ziemi (o ile istniała jakaś inna) - wśród stada należy albo uciekać przed silniejszym drapieżnikiem, albo rzucić się na niego i zabić na miejscu - wiecie, jak to robią pszczoły? Pszczoły nie mają szans, gdy do ich ula wlatuje szerszeń - względnie nie mają tych szans, są niby bezbronne - ale aby bronić lęgu i swego domu zaczynają go obsiadać, kiedy szerszeń poczuje się bezpiecznie i zaczyna wyjadać ich miód, prowadząc do wydzielania ogromnych temperatur wibracjami - skubane są na nie odporne. Szerszeń nie był. Takim szerszeniem był tutaj pewna osoba, o której, on sam taką nadzieję miał, niewiele już się mówiło - że się zapomniało, że wszystkie draski przeszły już do machania ręką - szerszeń wiedział, że strach pszczół przeminął i zrozumiały one, że muszą bronić swego domu - i samych siebie - pierwotność strachu, który wytłumaczyłem na początku... Ta pierwotność, która prowadzi prosto do nienawiści - a nienawiść do agresji. Widzicie ten bezsens? Koło się zamykało - ucieczki wydawało się nie być, ale to nie pszczoły musiały uciekać, żeby było zabawniej - czy też te żywotliwe Karaluchy o różnobarwnych pancerzach, bo na drodze ewolucji nauczyły się przybierać różne szaty - tylko po co? Heh, uznajmy, że po to, by się bawić i szukać chociaż najbardziej minimalnych uciech - to jeszcze nie był grzech, to można było wybaczyć... Temu przyjemniej się przyglądało na Pokerowym Stoliku, o który leniwie się opierałeś łokciem - wydałeś się bardzo znudzony i obojętny, panie Nailah - i nikt by Cię nie oskarżył nigdy o jakikolwiek strach czy zwątpienie - spojrzenie pary mocnych, zimnych, przeszywających oczu wbitych z cienia na sylwetki, na których pozostawiały odcisk kościstych palców Śmierci, szukając czegokolwiek interesującego w świecie ludzkich namiętności, uważnie pilnując, by jednocześnie nie przekroczyć magicznej linii odczuwania, by jedynie cieszyć oczy barwnymi pancerzykami robaczków, które mimo śmiesznych czułek potrafiły dotkliwie ugryźć... Właśnie - nie przekraczać granicy - zostać w miejscu, gdzie uczucia zanikają, gdzie jest tylko wyniosłość ducha stojącego o stopień nad marnymi ludźmi, będąc tym NAD w łańcuchu pokarmowym, będąc istnieniem, w którego żyłach płynęła milenijna krew pamiętająca wojenne wrzawy uderzających o siebie mieczy i brzęczących łuków, kiedy nikt nie używał różdżek i nikt nawet nie śnił o rewolwerach czy telewizorach. Czasy mlekiem i krwią płynące - i pomiędzy tymi dwiema rzekami jakoś się teraz znajdowałeś - na wyżynie, której nie sięgało światło, w pomieszaniu, w pomroku - w całkowitej wolności od jakichkolwiek myśli, które rozkwitać mogły leniwie drwiną dopiero przy kontakcie, do którego nie miało dojść - bez szmeru prześlizgnąłeś się w cieniu muru przez dziedziniec, nieśpiesznie, by pójść tam, gdzie nikt nie chodził - by zejść po pierwszych stopniach schodów prowadzących na błonia - ściągnąłeś z ramienia gitarę i usiadłeś na jednym ze stopni, spoglądając na połacie zieleni rozciągające się przed tobą, by brzdąknąć w jedną ze strun bez większego zachwytu i minimum płomyka, by wykrzesać ze smętnie wplatającej się pomiędzy atomy nuty coś więcej. Cokolwiek.
- Świa-a-at... wypadł mi... z moich rąk... - Szmer pod nosem, mizerna, bezrefleksyjna recytacja osoby, która już żadnej, ponad tą jedną strunę, nie poruszyła - ale who cares? Nobody. - Jakoś tak... nie jest mi... nawet żal... - Brzdąknęła kolejna strona i chłopak chwycił instrument, wydobywając z niego hipnotyzujący dźwięk, wreszcie kierując na niego swoje oczy. - Czy ty wiesz, jak chciałbyś żyć? Bo ja też... Chyba tak chciałem przez cały czas, lecz jeśli muszę i wybrać będę mógł, jak odejść... To przecież dobrze, dobrze o tym wiem - chciałbym umrzeć przy Tobie.
- Colette Warp
Re: Schody na błonia
Sob Lis 21, 2015 11:32 am
Starał się nie tłuc po szkole i nie obijać o ściany, ale przez ostatnie kilkanaście godzin – niezależnie czy spał, czy walczył, czy był na chodzie, w stresie, pod presją, czy w poczuciu całkowitego komfortu i bezpieczeństwa – czuł się jak źle wyprofilowany bączek, którego ktoś puścił na śliskiej i gładkiej powierzchni i pozwalał raz na jakiś czas ostrzec się o zimne, kamienne ściany zamczyska, raz o słodkie, ciepłe niebo, a czasem lekko się poślizgnąć i sięgnąć chłodnego Piekła. Tak, bezsprzecznie Piekło musiało być skute lodem – skoro już o tym mowa, choć to zbyt odbiegające od tematu. Colette tak wirując w miejscu starał się nie myśleć za dużo o rzeczach uskrzydlających, które wyszły na światło dzienne na dniach i rozpierały go od środka – nie mógł w końcu dać po sobie poznać, że coś się zmieniło, że poprzestawiał trochę mebli, miotnięciem ogona dorobił w jaskini dodatkowy, większy salon, że wypielił rabatki w ogrodzie i wpuścił tam znacznie więcej słońca – o dziwo obcego. Ale bardzo dobrze znanego, a przynajmniej zaufanego, bo nadal miało sporo niepoznanych asów w rękawach i nogawkach albo za kołnierzem. No i w gruncie rzeczy było całkowicie czarne i zupełnie nie grzało trawy czy roślin, ledwie dłonie. A raczej ogon, przy którym lubiło siadywać i wystawiać jęzor do innych ludzi. Taak... Ślady obcasików księżniczki-wpierdol-się-liczy znaczyły już większość głównych alejek w ogrodzie, raz na jakiś czas zmieniając się w odbicia kocich łap albo smagnięcia pazurów. I to sprawiało, że Colette nie mógł dać poznać po sobie czegokolwiek... Na przykład, że musiał wznieść wyższy płot ku chwale swojej prywatności, dlatego niosąc sztachety pogwizdywał, gdy mijał innych ludzi na korytarzach, w Pokoju Wspólnym, czy na błoniach, wmawiając im, że wszystko w porządku. Na Boga, bo było! Było naprawdę bardzo w porządku, tak bardzo jak jeszcze nigdy! Smok Katedralny wyspany i wygodzony nie dawał się tak łatwo przybić jakimkolwiek nieprzyjemnym myślom i odpychał od siebie wszystkie, chcąc w pełni nacieszyć się tym, co dostawał od życia a nie tym, co mu odbierano.
Wypełzł więc jako jeden z pierwszych z Wielkiej Sali po zmęczeniu obiadu i nie chcąc przesiedzieć całkiem przyjemnego dnia w lochach, pokierował się w stronę błoni, ale nie przechodząc przez drzwi frontowe, tylko dziedziniec. Po cichu liczył, że może zbierze sobie jakąś kompanie i wybierze nad jezioro, które dzisiaj od rana grzało słońce i być może nadarzy się okazja do popływania...? Rzecz jasna z regulaminem szkolnym na bakier – w końcu dawno nie złamał porządniej jakiegoś zakazu, a jego kartoteka była żałośnie pusta... Nie pozostawił nic swoim wnukom, a pozostał mu tu ledwie rok. Jeden rok, po tym, który sprawił, że jego życie podskoczyło, zakręciło się na głowie i zaklaskało uszami. Ostatni rok nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa i będzie musiał podać sobie wreszcie rączkę z dorosłością, pieprzony Piotruś Pan. Ale póki co mógł jeszcze latać, psocić, kochać i nienawidzić, wygrażając przyszłości swoim drewnianym mieczem – bo zostały mu jeszcze wakacje. Jeszcze jedne wakacje, a potem niechaj wali się świat. Uśmiechnął się na tę myśl pod nosem i nabrał głębszego wdechu, odwracając za siebie i zauważając, że jest na tym krótkim spacerze zupełnie sam, najwidoczniej nikt prócz niego nie wybierał się na dziedziniec, a jeśli już to, chyba dotarł tam pierwszy. Muzyka pozwoliła sobie na krótką chwilę (przed tłumem) opanować tamto miejcie. Bardzo cicha i brzękliwa, nie zrodzona z więcej niż jednego instrumentu i to jeszcze posiadającego struny. Kolejny brzdęk i Colette przystanął, wychylając się zza łuku, z którego widać było schody prowadzące na szkolny, horrendalnie wieki ogródek. Nie specjalnie krył się na początek ze swoją obecnością, bo daleko mu było do ninji, ale zauważając Krukona, przygarbionego nad swoją gitarą (to na 99% była ona, bo w jego dłoni spoczywał oparty o nią gryf) automatycznie cofnął się o pół kroku i oparł plecami o chłodny kamień obramowania tego łuku. Czuł się tak jakby miał deja vu. Przymknął oczy do połowy i zastygł w bezruchu, przysłuchując się cichej pieśni, pozwalając, by pod koniec zapewne pierwszego wersu czy też refrenu, kącik ust lekko mu drgnął.
- ...przy tobie, moja Śmierci, której koścista dłoń niezmiennie prowadzi mnie przez życie. - pół wymruczał, pół wyszeptał, bardziej ruszając wargami i wydobywając z siebie minimum dźwięków. Przygryzł dolną wargę do białości i znowu, minimalnie, lekko drżąc wychylił się, by spojrzeć na zwrócone w jego stronę plecy Krukona. Ponownie się schował. Teraz już był pewien. Już pamiętał co takiego powiedział Mu tutaj, kiedy widzieli się po raz pierwszy i jak bardzo zmienił się sposób w jaki Go postrzegał oraz to, jak bardzo nie zmieniło się to, w jaki sposób na Niego patrzył. To odbicie, choćby nie wiadomo jak potłuczone i obite, zawsze pozostanie takie samo. Nabrał głębszego wdechu i wysunął się nagle zza łuku, drugi raz czując tę przyjemną adrenalinę, której posmak po przednim razie nadal unosił się tutaj w powietrzu. Schował dłonie za siebie i niby to przypadkiem, obserwując ładną okolicę, wzrok dwukolorowych oczu spoczął w końcu na samotniku, przeprowadzającym ekspansję na schody.
- Hej, ty jesteś Nailah... S...Sahir Nailah, nie? Chyba chodzimy razem na zajęcia, ale jakoś chyba nie było tematów do pogadania... Heh, zamierzasz tu siedzieć i pobierać opłaty za przejście? - zauważył z psotnym uśmiechem, zachowując delikatny dystans. Przeszedł na bok, żeby oprzeć się tyłkiem o fragment balustrady i wpakować dłonie głęboko w kieszenie szaty. - Słuchaj, tak sobie pomyślałem... Bo nie było mnie na Balu Bożonarodzeniowym. I w całym Twoim życiu. - dostatnie dodał ciszej, na moment czmychając wzrokiem na soczystą, zieloną trawę, rozciągającą się pod ostatnim stopniem. - I jakoś nikt inny nie wydaje mi się wystarczająco dobry do odpowiedzi na takie tematy, to może tym mi o nich opowiesz, co? Bo to wcale nie tak, że o to pierwsze mógłbym zapytać pierdyliarda znajomych i każdy aż by się palił do odpowiedzi, ale nie mogłem dać przejść obok mnie sposobności zadania neutralnego pytania, które nie zrobi ze mnie idioty na cennym, pierwszym wrażeniu. Rozmawianie o pogodzie pogrzebałoby moje szanse. - parsknął, choć odrobinę nerwowo, czując się tak samo zdenerwowany i zestresowany jak wtedy, choć sam świadomie rozpoczął tę gierkę.
Wypełzł więc jako jeden z pierwszych z Wielkiej Sali po zmęczeniu obiadu i nie chcąc przesiedzieć całkiem przyjemnego dnia w lochach, pokierował się w stronę błoni, ale nie przechodząc przez drzwi frontowe, tylko dziedziniec. Po cichu liczył, że może zbierze sobie jakąś kompanie i wybierze nad jezioro, które dzisiaj od rana grzało słońce i być może nadarzy się okazja do popływania...? Rzecz jasna z regulaminem szkolnym na bakier – w końcu dawno nie złamał porządniej jakiegoś zakazu, a jego kartoteka była żałośnie pusta... Nie pozostawił nic swoim wnukom, a pozostał mu tu ledwie rok. Jeden rok, po tym, który sprawił, że jego życie podskoczyło, zakręciło się na głowie i zaklaskało uszami. Ostatni rok nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa i będzie musiał podać sobie wreszcie rączkę z dorosłością, pieprzony Piotruś Pan. Ale póki co mógł jeszcze latać, psocić, kochać i nienawidzić, wygrażając przyszłości swoim drewnianym mieczem – bo zostały mu jeszcze wakacje. Jeszcze jedne wakacje, a potem niechaj wali się świat. Uśmiechnął się na tę myśl pod nosem i nabrał głębszego wdechu, odwracając za siebie i zauważając, że jest na tym krótkim spacerze zupełnie sam, najwidoczniej nikt prócz niego nie wybierał się na dziedziniec, a jeśli już to, chyba dotarł tam pierwszy. Muzyka pozwoliła sobie na krótką chwilę (przed tłumem) opanować tamto miejcie. Bardzo cicha i brzękliwa, nie zrodzona z więcej niż jednego instrumentu i to jeszcze posiadającego struny. Kolejny brzdęk i Colette przystanął, wychylając się zza łuku, z którego widać było schody prowadzące na szkolny, horrendalnie wieki ogródek. Nie specjalnie krył się na początek ze swoją obecnością, bo daleko mu było do ninji, ale zauważając Krukona, przygarbionego nad swoją gitarą (to na 99% była ona, bo w jego dłoni spoczywał oparty o nią gryf) automatycznie cofnął się o pół kroku i oparł plecami o chłodny kamień obramowania tego łuku. Czuł się tak jakby miał deja vu. Przymknął oczy do połowy i zastygł w bezruchu, przysłuchując się cichej pieśni, pozwalając, by pod koniec zapewne pierwszego wersu czy też refrenu, kącik ust lekko mu drgnął.
- ...przy tobie, moja Śmierci, której koścista dłoń niezmiennie prowadzi mnie przez życie. - pół wymruczał, pół wyszeptał, bardziej ruszając wargami i wydobywając z siebie minimum dźwięków. Przygryzł dolną wargę do białości i znowu, minimalnie, lekko drżąc wychylił się, by spojrzeć na zwrócone w jego stronę plecy Krukona. Ponownie się schował. Teraz już był pewien. Już pamiętał co takiego powiedział Mu tutaj, kiedy widzieli się po raz pierwszy i jak bardzo zmienił się sposób w jaki Go postrzegał oraz to, jak bardzo nie zmieniło się to, w jaki sposób na Niego patrzył. To odbicie, choćby nie wiadomo jak potłuczone i obite, zawsze pozostanie takie samo. Nabrał głębszego wdechu i wysunął się nagle zza łuku, drugi raz czując tę przyjemną adrenalinę, której posmak po przednim razie nadal unosił się tutaj w powietrzu. Schował dłonie za siebie i niby to przypadkiem, obserwując ładną okolicę, wzrok dwukolorowych oczu spoczął w końcu na samotniku, przeprowadzającym ekspansję na schody.
- Hej, ty jesteś Nailah... S...Sahir Nailah, nie? Chyba chodzimy razem na zajęcia, ale jakoś chyba nie było tematów do pogadania... Heh, zamierzasz tu siedzieć i pobierać opłaty za przejście? - zauważył z psotnym uśmiechem, zachowując delikatny dystans. Przeszedł na bok, żeby oprzeć się tyłkiem o fragment balustrady i wpakować dłonie głęboko w kieszenie szaty. - Słuchaj, tak sobie pomyślałem... Bo nie było mnie na Balu Bożonarodzeniowym. I w całym Twoim życiu. - dostatnie dodał ciszej, na moment czmychając wzrokiem na soczystą, zieloną trawę, rozciągającą się pod ostatnim stopniem. - I jakoś nikt inny nie wydaje mi się wystarczająco dobry do odpowiedzi na takie tematy, to może tym mi o nich opowiesz, co? Bo to wcale nie tak, że o to pierwsze mógłbym zapytać pierdyliarda znajomych i każdy aż by się palił do odpowiedzi, ale nie mogłem dać przejść obok mnie sposobności zadania neutralnego pytania, które nie zrobi ze mnie idioty na cennym, pierwszym wrażeniu. Rozmawianie o pogodzie pogrzebałoby moje szanse. - parsknął, choć odrobinę nerwowo, czując się tak samo zdenerwowany i zestresowany jak wtedy, choć sam świadomie rozpoczął tę gierkę.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sob Lis 21, 2015 1:23 pm
Wyżej, wyżej – wyżej i jeszcze lepiej – ponad ludźmi, ponad nami, w otwartym odgłosie kroków oznaczających powrót, w uniesieniach radości zobaczenia się znów – za każdym razem po raz pierwszy – w intuicyjnym poszukiwaniu tego, co już się dostało – w miarowej, stonowanej dawce, która upijała, narkotyzowała i – uzależniała – miarowa i stonowana była dlatego, że nie pojawiały się po niej skutki uboczne – nie było delirium, nie było znużenia, nie trzeba było zmieniać narkotyku – i samych dawek – w jakże mądrej myśli, jakże oczywistej, że ich zmienienie... niczego nie zmieni – przyjemność nadal będzie się rozciągać, przytulać w ramionach kochanki – dokładnie tak, było aż tak dobrze – wyżej – było nasze "wyżej", które znaczyło już więcej niż sama Nieskończoność, bo nie zawierała bólu i śmierci – moje, nasze – ICH Wyżej było delikatnym istnieniem, które w jednym oku zamykało siłę namiętności, muskało jej ogniem skórę prowadząc do oczekiwanych, pożądanych poparzeń, a w drugim zamknęło platoniczną czystość, która wypływa statkiem miłości na rozwarte morze po przejściu wszystkich niedoskonałych szczebli kochania – ich Wyżej nie było więc doskonałe – nie było nawet w połowie boskim tworem – połowicznie anioł i połowicznie diabeł, pełen zberezeństw twór rąk tych, którzy sami byli w połowie diabłami, a w połowie aniołami – nie mogli więc stworzyć niczego, czego sami nie pomieściliby w swych ciągle zadziwionych umysłach – zadziwionych samymi sobą, brakiem ideału, który zamydlałby ogląd na naturalne piękno tego, co nie było nieosiągalną gwiazdą na niebie, do której jeno wzdychać i wyciągać po nią dłoń, co nie satysfakcjonowało, lecz musiało wystarczyć, nawet jeśli nawet w połowie nie wiedzieli, ci zachwyceni, że te gwiazdy, ten księżyc, nie biją własnym blaskiem – że te gwiazdy są tylko eterycznymi tworami, a Luna jedynie pożycza sobie promienie słońca i z bliska jest jedynie kamienną, brzydką kulką – doskonałość "Wyżej" polegała na tym, że kochałeś za błędy, brzydotę – niedoskonałości, a lubiłeś za piękno, dobre uczynki – zalety. Przynajmniej jeden z nich znajdował się zawsze wyżej. Reszta była tylko dopowiedzianymi słowami, których należało się obawiać tak samo, jak składania obietnic, by nie powiedzieć o parę słów za dużo – parę słów, które stałyby się paroma stopniami prowadzącymi Niżej – mam więc nadzieję, że zrozumieliście dostatecznie dobrze to, co próbowałem wam przekazać o tym, że Wyżej nie było doskonałym królestwem edeńskich pól, ale właśnie to, że było niedoskonałe, sprawiało, że było realne i osiągalne – czym więc niby miałoby się różnić od Ziemi, naszego "tu i teraz", naszej wegetacji dzień po dniu, co snuje się ulicami pośród dymu spalin i dymu z kominów? - pewnie tylko tym, że ten świat był tylko Ich – i toczył się za kurtynami z krochmalu, które nie były ani ładne, ani brzydkie, a oni za nią przeżywali wszystko wspólnie – bo na to właśnie Wyżej pozwalało – na wzloty i upadki, i cieszenie się z każdego powodzenia i każdego przezwyciężenia trudności, by potem w ogrodzie pozostawały trwałe ślady w alejkach po spacerze Kota i Smoka, a na szachownicy odciski końskich kopyt od galopu Ogiera i Arlekina, ktoremu kary ogier chętnie użyczał swego grzbietu i z niecierpliwością czekał na następną przejażdżkę, ryjąc ciężkimi kopytami w szklanej posadzce – to był świat z hartowanego, antywłamaniowego szkła, które nie pękało, gdy tylko w nie popukać, a strzały z karabinów pozostawiały na nim tylko pojedyncze ryski, których doszukiwać się trzeba było z lupą w dłoni. Myślę, że od początku o to nie chodziło. Myślę, że na początku to miała być tylko zabawa – ha, ja to wiem – bo żaden z nich nie myślał o tym drugim w pełni na poważnie, a świat Wyżej powstawał mimochodem jako świetny świat zabaw, do którego się zaglądało po uciechę. I nie spodziewali się, że coś bardzo kruchego przemieni się w twierdzę, którą zdobyć będzie mógł tylko Koń Trojański – na szczęście nie było tu pięknej Heleny Trojańskiej, więc też Achilles nie miał potrzeby przybywać na bitwę – i na szczęście Koń Trojański nigdy nie powstanie. Prawda?
Fałszywa nuta wkradła się pomiędzy palce – wraz z nią poleciało bardzo nie szlachetne "kurwa" – a zaraz potem było uderzenie dłonią w drewniany bęben – nie za mocne, całe szczęście, bo instrument gotów był się złamać, rozpaść na kawałki – nie było wznowienia linii melodycznej – kolejnej próby, która by udowodniła, że kiedy się chce, można wszystko – wystarczy próbować raz za razem, nie dawać się złamać jedną czy drugą porażką, zwłaszcza tak malutką, tak nic nie znaczącą – nie dlatego, że się poddał i uginał, tak jak jęczeć gotowa była gitara w silnych, bladych dłoniach, a dlatego, że obecność Wyżej upomniała się o siebie i drugi, pierwszy i ostatni, mieszkaniec jego granic stanął przed nim, chyba nic sobie nie robiąc z tej ekspansji – to było teraz Twoje Niżej – i tylko twoje – musiało się zachcieć jakiemuś dziecku bawić w wielkiego buntownika i dorabiać sobie piórek na odwadze, by wkraczać na ten teren, który nawet nie musiał być obsikiwany by jasnym było, kto go teraz zajmuje – no więc właśnie, de ja vu? Unosisz swoje oczy znad gitary na tego nieznajomego ci chłoptasia, który już zaczął się jąkać w pierwszych słowach – oczy silne, obłędnie głębokie, a jednak miast wciągać w otchłań zamrażały swą przenikliwością – wbijały sztylet w podbrzusze i łapały duszę za gardło we wrażeniu pierwszej sekundy, że już wie o nim wszystko – zatrzymałeś się – zatrzymałeś te palce, co nie podjęły kolejnej próby i postanowiłeś go wysłuchać, skoro już i tak przerwał ci chwilową zabawę najszczerszych wyznań wobec twojej jedynej kochanki, twojej powierniczki, towarzyszki i siostry zarazem – przecież nikt i tak nie będzie cię wytykać palcami za kazirodczy związek ze Śmiercią.
- Było chujowo. - No więc, spodziewaliście się kwiecistej odpowiedzi i snucia kolejnych słów z umiejętnością godną pająka, co starannie zaplata swą sieć na krzewie róży? Było prosto, trafnie i krótko – przecież właśnie stanął przed nim nieznany, anonimowy Puchon, więc czemu miałby się dla niego wysilać..? - Po co mi zawracasz dupę? Grzecznemu chłopczykowi zachciało się bawić w rebelianta? - Oj tak, dobrze pamiętałeś wasze pierwsze spotkanie, kiedy powstało Wyżej – jeszcze wtedy byłeś go nieświadomy, wciąż zapatrzony w Nieskończoność, ale teraz sam wstałeś i wszedłeś do wcale nie baśniowej krainy – ale jednak dla ciebie – prawdziwej bajki. Bo istniały w niej kolory i ktoś, kto powoli uczył na powrót czym jest sumienie, przyjaźń, miłość i szczęście. Z nieustannie zadziwiającą cierpliwością – bo tak to już przy nim było – dziwiłeś się ciągle na nowo i ciągle na nowo przeżywałeś swoje pierwsze razy, nie narodzony na nowo, nie zmieniany na siłę, nie jako osoba, która musiała chronić plecami Chłopca o Dwóch Duszach przed ciosami z zewnątrz – ciągle ten sam, a jednak trochę inny – o ile to miało jakikolwiek sens.
Fałszywa nuta wkradła się pomiędzy palce – wraz z nią poleciało bardzo nie szlachetne "kurwa" – a zaraz potem było uderzenie dłonią w drewniany bęben – nie za mocne, całe szczęście, bo instrument gotów był się złamać, rozpaść na kawałki – nie było wznowienia linii melodycznej – kolejnej próby, która by udowodniła, że kiedy się chce, można wszystko – wystarczy próbować raz za razem, nie dawać się złamać jedną czy drugą porażką, zwłaszcza tak malutką, tak nic nie znaczącą – nie dlatego, że się poddał i uginał, tak jak jęczeć gotowa była gitara w silnych, bladych dłoniach, a dlatego, że obecność Wyżej upomniała się o siebie i drugi, pierwszy i ostatni, mieszkaniec jego granic stanął przed nim, chyba nic sobie nie robiąc z tej ekspansji – to było teraz Twoje Niżej – i tylko twoje – musiało się zachcieć jakiemuś dziecku bawić w wielkiego buntownika i dorabiać sobie piórek na odwadze, by wkraczać na ten teren, który nawet nie musiał być obsikiwany by jasnym było, kto go teraz zajmuje – no więc właśnie, de ja vu? Unosisz swoje oczy znad gitary na tego nieznajomego ci chłoptasia, który już zaczął się jąkać w pierwszych słowach – oczy silne, obłędnie głębokie, a jednak miast wciągać w otchłań zamrażały swą przenikliwością – wbijały sztylet w podbrzusze i łapały duszę za gardło we wrażeniu pierwszej sekundy, że już wie o nim wszystko – zatrzymałeś się – zatrzymałeś te palce, co nie podjęły kolejnej próby i postanowiłeś go wysłuchać, skoro już i tak przerwał ci chwilową zabawę najszczerszych wyznań wobec twojej jedynej kochanki, twojej powierniczki, towarzyszki i siostry zarazem – przecież nikt i tak nie będzie cię wytykać palcami za kazirodczy związek ze Śmiercią.
- Było chujowo. - No więc, spodziewaliście się kwiecistej odpowiedzi i snucia kolejnych słów z umiejętnością godną pająka, co starannie zaplata swą sieć na krzewie róży? Było prosto, trafnie i krótko – przecież właśnie stanął przed nim nieznany, anonimowy Puchon, więc czemu miałby się dla niego wysilać..? - Po co mi zawracasz dupę? Grzecznemu chłopczykowi zachciało się bawić w rebelianta? - Oj tak, dobrze pamiętałeś wasze pierwsze spotkanie, kiedy powstało Wyżej – jeszcze wtedy byłeś go nieświadomy, wciąż zapatrzony w Nieskończoność, ale teraz sam wstałeś i wszedłeś do wcale nie baśniowej krainy – ale jednak dla ciebie – prawdziwej bajki. Bo istniały w niej kolory i ktoś, kto powoli uczył na powrót czym jest sumienie, przyjaźń, miłość i szczęście. Z nieustannie zadziwiającą cierpliwością – bo tak to już przy nim było – dziwiłeś się ciągle na nowo i ciągle na nowo przeżywałeś swoje pierwsze razy, nie narodzony na nowo, nie zmieniany na siłę, nie jako osoba, która musiała chronić plecami Chłopca o Dwóch Duszach przed ciosami z zewnątrz – ciągle ten sam, a jednak trochę inny – o ile to miało jakikolwiek sens.
- Colette Warp
Re: Schody na błonia
Sob Lis 21, 2015 2:07 pm
Wszystko było prawie tak samo, a jednak zupełnie inaczej – i to nie dlatego, że nie było tu innych uczniów, których Sahir przepędzał od siebie rękami, nogami i kijem z kupą na końcu, nie dlatego, że tym razem świecące słońce nie było otoczone woalką uciekającej zimy, ale grzało tym razem ile fabryka dała i ostatecznie nie dlatego, że tym razem prócz śmierci towarzyszyła Czarnemu Kotu jeszcze jego wierna gitara, która przy okazji wieńczyła godnie jego wizerunek osamotnionego, gburliwego Desperado. Zapewne uderzał w nią pięścią tylko dlatego, że chciał wydobyć z niej granat i cisnąć nim w zawracającego mu dupę Puchona, który ośmielił się wleźć mu w jego perfekcyjne solo, które nie miało mieć publiki.
- Chujowo. Rozumiem. Czyli chyba dobrze, że nie poszedłem. - rozbawienie wpływało falowo na jego jasną twarz, zupełnie ambiwalentne do śladowych ilości niechęci, które wpełzły na oblicze Nailah'a. Niezrażony jednak tymi dotkliwymi sygnałami ze strony Krukona, ciągnął dalej: - A jak według ciebie wyglądałaby dobra impreza? Może taka sarmacka? Ze strzelaniem do portretów, bitką i porywaniem wiejskich dziewuch?
Kiedyś, dawno temu na pewnej cichej i najlepiej nieistniejącej dla całej reszty uczniów, randce Sahir zdawał się być rozochocony takim pomysłem. Zwłaszcza, kiedy do opowieści dokładało się ognia i dolewało benzyny, poprzez stwierdzenie, że takie imprezy wyprawiano dzień przed wielką bitką, z której żaden z bawiących się nie przyjmował do wiadomości, że przeżyje. Owszem, nie zamierzali wtedy podkładać gardeł pod topory i nierzadko udawało im się dożyć późnej starości, ale godzili się wtedy ze Śmiercią, fałszywymi nutami i dochodzili do oblanego srogimi litrami wniosku, że ich życie jest czymś za co mogliby teraz umrzeć.
Przyjemny był cień myśli, że Czarny Kot tez mógłby kiedyś dojść do takiego wniosku. Może kiedyś, kiedy upłynie już bardzo dużo wody, miodu i słodkiej, gęsiej krwi.
Choć, skoro temat przemyśleń stanął przy krwi i czerninie, to na pewno nie one sprawiły, że Krukon wyglądał dużo lepiej, że znowu był tak samo silny, jego spojrzenie było porównywalne do paraliżującego, tępego ciosu prosto w pierś, które okupiono u Puchona zająknięciem w pierwszej próbie zaczepienia kolegi z roku, do którego od naprawdę długiego czasu chciał wyciągnąć kilka opinii na różne tematy. I naprawdę po stokroć wolał go zdrowego i prezentującego się z dumą, i opanowaniem – nawet jeśli wtedy miast mruczeć, syczał. Ale pytania względem jego zdrowia były tutaj i teraz zupełnie nie na miejscu, w końcu praktycznie się nie znali. Warp uśmiechnął się półgębkiem, dzielnie znosząc to pełne niechęci spojrzenie i łagodnie spłynął wzrokiem na gitarę, a konkretnie jej bęben, gdzie o nieruchome struny oparte były szlachetne, długie i smukłe palce czarodzieja, który raz po raz wprawiał je w ruch, zanim intruz się nie pojawił.
- Dlaczego przestałeś? - zagaił, wpatrując się w instrument jak oczarowany. Z tonem sugerującym to, iż chyba poczuł się trochę zmieszany, że przerwał ten koncert, ale można go było też podciągnąć pod zawód, że słynny wampir i szkolny dres nie jest wielozadaniowy i nie poprowadzi dyskusji, jednocześnie pieszcząc słuchacza dźwiękami muzyki. Kto tam tego Warpa wie...
Osunął się powoli po barierce i usiadł na drugim końcu dokładnie tego samego schodka, który zajmował jego rozmówca.
- Wiesz co...? Tak sobie myślę, że szkoda marnować talentu na miejsce, gdzie dźwięk dobrze się nie niesie... Zachowujesz się jak egoista grając tylko dla siebie, więc postanowiłem cie poratować i przynieść propozycję wykorzystania miejsca o wyjściowo okrągłej budowie, która będzie wdzięczniej budować napięcie. Wtedy nawet „Kurwa” stanie się elementem tekstu. I wystarczająco zmanipulowani słuchacze będą mogli przy niej umrzeć. - dodał, prawie kusząco, odnosząc się do refrenu, który (teraz cholernie wyraźnie dało się na to zorientować) podsłuchał. Nie mógł w końcu przejść obok nich obojętnie. Obok słów i wibrującego tembru, który uderzał w jego wewnętrzny dzwon i poruszał wszystkimi nerwami i neuronami, sprawiając, że szedł... No gdzie...? Pewnie gdzieś Wyżej.
- Chujowo. Rozumiem. Czyli chyba dobrze, że nie poszedłem. - rozbawienie wpływało falowo na jego jasną twarz, zupełnie ambiwalentne do śladowych ilości niechęci, które wpełzły na oblicze Nailah'a. Niezrażony jednak tymi dotkliwymi sygnałami ze strony Krukona, ciągnął dalej: - A jak według ciebie wyglądałaby dobra impreza? Może taka sarmacka? Ze strzelaniem do portretów, bitką i porywaniem wiejskich dziewuch?
Kiedyś, dawno temu na pewnej cichej i najlepiej nieistniejącej dla całej reszty uczniów, randce Sahir zdawał się być rozochocony takim pomysłem. Zwłaszcza, kiedy do opowieści dokładało się ognia i dolewało benzyny, poprzez stwierdzenie, że takie imprezy wyprawiano dzień przed wielką bitką, z której żaden z bawiących się nie przyjmował do wiadomości, że przeżyje. Owszem, nie zamierzali wtedy podkładać gardeł pod topory i nierzadko udawało im się dożyć późnej starości, ale godzili się wtedy ze Śmiercią, fałszywymi nutami i dochodzili do oblanego srogimi litrami wniosku, że ich życie jest czymś za co mogliby teraz umrzeć.
Przyjemny był cień myśli, że Czarny Kot tez mógłby kiedyś dojść do takiego wniosku. Może kiedyś, kiedy upłynie już bardzo dużo wody, miodu i słodkiej, gęsiej krwi.
Choć, skoro temat przemyśleń stanął przy krwi i czerninie, to na pewno nie one sprawiły, że Krukon wyglądał dużo lepiej, że znowu był tak samo silny, jego spojrzenie było porównywalne do paraliżującego, tępego ciosu prosto w pierś, które okupiono u Puchona zająknięciem w pierwszej próbie zaczepienia kolegi z roku, do którego od naprawdę długiego czasu chciał wyciągnąć kilka opinii na różne tematy. I naprawdę po stokroć wolał go zdrowego i prezentującego się z dumą, i opanowaniem – nawet jeśli wtedy miast mruczeć, syczał. Ale pytania względem jego zdrowia były tutaj i teraz zupełnie nie na miejscu, w końcu praktycznie się nie znali. Warp uśmiechnął się półgębkiem, dzielnie znosząc to pełne niechęci spojrzenie i łagodnie spłynął wzrokiem na gitarę, a konkretnie jej bęben, gdzie o nieruchome struny oparte były szlachetne, długie i smukłe palce czarodzieja, który raz po raz wprawiał je w ruch, zanim intruz się nie pojawił.
- Dlaczego przestałeś? - zagaił, wpatrując się w instrument jak oczarowany. Z tonem sugerującym to, iż chyba poczuł się trochę zmieszany, że przerwał ten koncert, ale można go było też podciągnąć pod zawód, że słynny wampir i szkolny dres nie jest wielozadaniowy i nie poprowadzi dyskusji, jednocześnie pieszcząc słuchacza dźwiękami muzyki. Kto tam tego Warpa wie...
Osunął się powoli po barierce i usiadł na drugim końcu dokładnie tego samego schodka, który zajmował jego rozmówca.
- Wiesz co...? Tak sobie myślę, że szkoda marnować talentu na miejsce, gdzie dźwięk dobrze się nie niesie... Zachowujesz się jak egoista grając tylko dla siebie, więc postanowiłem cie poratować i przynieść propozycję wykorzystania miejsca o wyjściowo okrągłej budowie, która będzie wdzięczniej budować napięcie. Wtedy nawet „Kurwa” stanie się elementem tekstu. I wystarczająco zmanipulowani słuchacze będą mogli przy niej umrzeć. - dodał, prawie kusząco, odnosząc się do refrenu, który (teraz cholernie wyraźnie dało się na to zorientować) podsłuchał. Nie mógł w końcu przejść obok nich obojętnie. Obok słów i wibrującego tembru, który uderzał w jego wewnętrzny dzwon i poruszał wszystkimi nerwami i neuronami, sprawiając, że szedł... No gdzie...? Pewnie gdzieś Wyżej.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sob Lis 21, 2015 3:02 pm
Może to dlatego, że Oni byli pewnie tacy sami, tylko trochę inni. Ta sama opowieść opowiedziana przez tego samego człowieka po paru latach już nie będzie identyczna – nawet jeśli on fizycznie się nie zmienił – te drobne zmiany malowały się ornamentowymi zawijasami, ciesząc oko, były niezbędnymi dekorantami, które dopełniały całość, łącząc ją swymi wdzięcznymi liniami przepływającymi pomiędzy palcami – dlatego byli tacy sami, dlatego byli jednak inni – wynosili zdolność łączenia przymiotów sprzecznych Wyżej – tam, gdzie człowieczeństwo nagle blakło pod naporem światła innego od wielkiej, złotej kuli, która na początku ich podróży przyświecała jasno drodze, na którą weszli, by jawić ją jako poznaną, która nie ma na sobie wielu trudów – przecież była prostą, brukowaną drogą szkolnych alejek – cóż złego mogłoby się na niej stać? Postali więc – i co? - i przyszło im się znowu dziwić w nieodłącznym rezonie, pośród nadawania fal między łoskotem i ciszą – łoskotem przed nimi i ciszą za nimi – natomiast o ile dziwota nie wplatały się w sylwetkę samotnego Desperado, o tyle samotnie podróżujący Strażnik Teksasu już wzbudzał wątpliwości – gdzieś zgubił odznakę, Strażniku? - gdzie zapodziałeś swojego konia i swój kowbojski kapelusz, po który dzieci wyciągałyby dłonie, chcąc go przymierzyć, aż wreszcie – co robisz tak daleko od swojej wioski, którą miałeś pilnować? Stąd zbyt długa droga do twoich przyjaciół – droga rozciagnięta między alejkami Hogwartu, okupowana przez wiadomego bandytę, przez postrach całej placówki, a jednak nie poszukiwanego listem gończym – wykraczasz poza szereg swych obowiązków i norm, tak nie wypada, panie Strażniku, gdzież się podziała pracownicza duma, którą płaciłeś za pewność siebie i mogłeś wyskakiwać w powietrze, by z półobrotu przypierdolić jakiemuś złemu cwaniaczkowi w twarz.
- Koniecznie w przed dzień bitwy. - Pamiętał tą opowieść – piękną wizję, która nakładała się na widzenie rzeczywistości i porywała w inne czasy – dawno minione, po których pozostały tylko zapiski w księgach i kilka zachowanych pamiątek wystawionych w muzeum, parę obrazów wywieszonych w galerii i nagrobki z napisem "tu leży taki a taki", a pod nimi dawno rozłożone ciała, których kości dźwięczały echem starych bitew i nosiły ślady złamań i trudów, jakie przechodzili – większość z nich nie wiedziała nawet, za co ginęła – i po co walczyli – ale to nie było ważne, bo samą istotą stawało się drżenie krwi w trzewiach, która przyśpieszała biegu, wydzielając adrenalinę – to było coś, to rozświetlało te oczy – i rozszerzało je na świat w poszukiwaniu ekscytacji i zaczepień, o które można by było zahaczyć wstążkę własnej osobowości, by uwierzyć jeszcze raz, że na tym świecie są takie chwile, miejsca i wydarzenia, dla których warto trwać i nie rezygnować – nie poddawać się, nie przerywać w pół brzdąknięcia struny, kiedy już zaczęło się ją ciągnąć, nawet jeśli pojawiał się zgrzyt – ciągnąć dalej, do samego końca, robić dobrą minę do złej gry i maszerować dalej – bo może zdarzyć się tak, że chwile pozwolą na robienie złej miny do dobrej gry. Na przykład teraz. Dla takich chwil warto było trwać. - Jeśli tak stawiać sprawę, to wiele ten bal się od sarmackiej zabawy nie różnił. - No już, wystarczy, dość tego poświęcania uwagi jakiemuś pierwszemu lepszemu Puchonowi, co zaszedł ci drogę – straciwszy nim zainteresowanie obniżyłeś głowę i skierowałeś otchłań oczu spowrotem na instrument – zasada pierwsza, tyle razy powtórzona – nie poddawać się – zaraz uzupełniała ją zasada druga, pewnie nie zdziwi was, że nikt ich nie spisał i nie miały podpisu Królowej – zasada mówiąca – zaangażuj się – wykaż chęci, postaraj się, daj z siebie wszystko, skoro dla tej chwili warto żyć – wynieś się na wyższy level, aby dogodzić swemu rozmówcy i złap jego uwagę, by okazać się wartym tego, aby tą uwagą zostać obdarzonym – tylko tak to już działało, czarnowłosy bardzo się do tego przyzwyczaił, że to ludzie musieli łapać jego zainteresowanie – nie na odwrót.
- Bo tak mi się podobało, jakiś problem? - Obróciłeś głowę w bok, na nowo nawiązałeś kontakt wzrokowy, wykrzywiając nieznacznie z niezadowoleniem wargi w typowo nawiedzającym kamień jego maski grymasie, widywanym często i hojnie obdarzanym, koronującym całokształt ponurości siedzącego na schodkach dresa, do którego dosiadł się chłopczyk z dobrego domu – zaraz, jak to u niegrzecznych dzieci bywa, które chcąc wyrwać się spod matczynej spódnicy i doznać tego, co niedozwolone, wyciągną butelki, kapsle opadną na chodnik, zaśpiewają o żulach i tanim winie, odpalą szluga, spluną na chodnik – i wiśta do przodu, skoro już cały szacunek zlatywał do podeszew butów, które rozdeptywały potem placki śliny pod nogami – bardzo niezobowiązujące, powiem wam szczerze, dopóki nie uświadamiał sobie człowiek, jak bardzo takie życie wciągało – to, które balansowało mimo wszystko na granicach bezpieczeństwa i odpowiedniego zachowania, kiedy łamało się kolejne reguły i zastanawiało, czy zostanie się przyłapanym na swych niecnych uczynkach – a kiedy zostało, to wynikały z tego potem różne sytuacje, z których można się było śmiać – o, na przykład jak wtedy, z serii Przygód Coletta Warpa, gdy połknął tuż przed nauczycielką papierosa – cud, że się nie poparzył ten mały, niemądry pajac będący dziedzicem Fortuny. Więc nie – nie było to przyjazne spojrzenie i nie miało takim być – w końcu niespodziewany i nieproszonyt gość na tym terytorium nadal postanawiał pokazywać, jak głęboko w poważaniu ma strefę prywatną (co rozciągała się na pół Hogwartu i nikt nie powinien się w niej znajdować) i usiadł obok, jakby nigdy nic, jakbyś co najmniej go tutaj chciał, albo zaprosił – na pełnego bezczela, a co, prosząc się o to, żeby zrobić mu z dupy jesień średniowiecza, zwłaszcza przy tym iście niewinnym spojrzeniu, iście niewinnym, nie muśniętym cieniem zła uśmieszku, co błądził na jego wąskich wargach, tworząc słodkie dołeczki w policzkach – przecież nie miał prawa wiedzieć, jak bardzo nie-święty pan Warp jest – przecież dopiero co się spotkali...
- Przy piosence czy przy kurwie? - Uniosłeś jedną brew, jeszcze bardziej się wykrzywiając na drobny moment, nim twarz powróciła do swej typowej niewzruszoności – o ile w ogóle mogę to tak opisać – tak, zdecydowanie musiało upłynąć jeszcze wiele miodu, mleka i gęsiej krwi w tych rzekach ułożonych między bajecznymi dolinami, nad którymi latały barwne, niebiańskie ptaki, a chmury co rusz swą puszystą strukturą nakrywały słońce, dając od niego odsapnąć, by ten, który pomiędzy nimi stał, chłepcząc co rusz ich zawartość, powiedział, że warto żyć – i że te życie warte jest tego, by za nie umrzeć – by nie puszczać swymi dłońmi żyletki, kiedy się tonęło, w braku chęci do walki, tylko nadal zaciskać pięść – nie poddawać się – i zamienić w końcu żyletkę na tą gumową kaczuszkę – oby malutką kaczuszkę, a nie zesłanego w dobrych chęciach niesienia pomocy Quackena, którego miałeś zresztą narysować – tylko komu? Kto mógł wpaść na taki debilny pomysł, żeby cię do tego namawiać – ciebie, Pan Mroku i Ciemności, zajętego swoimi mrocznymi i ciemnymi sprawami i uczuciami? Pewnie coś ci się przyśniło – zabłądziłeś Wyżej, potem wynikały z tego niejasne majaki, w których sens gdzieś się gubił. - Co za dalece posunięte oskarżenie. - Prychnął, uśmiechając się z lekkim pobłażaniem i wkradającą się nań nakrętką arogancji oraz kpiny – ten, co niby nie okazywał uczuć, a który jednym uśmiechem zarazem potrafił przekazać wystarczająco wiele, by nabrać ochoty do dwóch rzeczy – do ucieczki albo przywalenia mu w twarz, onieśmielała lub wywoływała konieczność walki i odpychania czarnych wiedźm, co snuły się wokół sylwetki łapiąc za ramiona, wplatając długie palce we włosy i ciągnąc za uszy – niewyczuwalnie, przecież nie istniały... przynajmniej nie na płaszczyźnie fizycznej, w której nie było filtru między ich wzrokiem – nie istniały przeszkody, które przeszkadzałyby w komunikacji.
Co tu robisz, Warp? Co jeśli ktoś nas zobaczy? Nie powinniśmy się spotykać w takich miejscach...
Ale właściwie... dlaczego? Pamiętasz? Nie... Odkryłeś, że nie pamiętasz, dlaczego.
Lecz nawet najmniejsza zmarszczka, najmniejszy przebłysk nie zdradzał myśli Krukona mierzącego Puchona swym spojrzeniem.
- Ten tani komplement nie zrobił na mnie wrażenia.
De ja vu...
- Koniecznie w przed dzień bitwy. - Pamiętał tą opowieść – piękną wizję, która nakładała się na widzenie rzeczywistości i porywała w inne czasy – dawno minione, po których pozostały tylko zapiski w księgach i kilka zachowanych pamiątek wystawionych w muzeum, parę obrazów wywieszonych w galerii i nagrobki z napisem "tu leży taki a taki", a pod nimi dawno rozłożone ciała, których kości dźwięczały echem starych bitew i nosiły ślady złamań i trudów, jakie przechodzili – większość z nich nie wiedziała nawet, za co ginęła – i po co walczyli – ale to nie było ważne, bo samą istotą stawało się drżenie krwi w trzewiach, która przyśpieszała biegu, wydzielając adrenalinę – to było coś, to rozświetlało te oczy – i rozszerzało je na świat w poszukiwaniu ekscytacji i zaczepień, o które można by było zahaczyć wstążkę własnej osobowości, by uwierzyć jeszcze raz, że na tym świecie są takie chwile, miejsca i wydarzenia, dla których warto trwać i nie rezygnować – nie poddawać się, nie przerywać w pół brzdąknięcia struny, kiedy już zaczęło się ją ciągnąć, nawet jeśli pojawiał się zgrzyt – ciągnąć dalej, do samego końca, robić dobrą minę do złej gry i maszerować dalej – bo może zdarzyć się tak, że chwile pozwolą na robienie złej miny do dobrej gry. Na przykład teraz. Dla takich chwil warto było trwać. - Jeśli tak stawiać sprawę, to wiele ten bal się od sarmackiej zabawy nie różnił. - No już, wystarczy, dość tego poświęcania uwagi jakiemuś pierwszemu lepszemu Puchonowi, co zaszedł ci drogę – straciwszy nim zainteresowanie obniżyłeś głowę i skierowałeś otchłań oczu spowrotem na instrument – zasada pierwsza, tyle razy powtórzona – nie poddawać się – zaraz uzupełniała ją zasada druga, pewnie nie zdziwi was, że nikt ich nie spisał i nie miały podpisu Królowej – zasada mówiąca – zaangażuj się – wykaż chęci, postaraj się, daj z siebie wszystko, skoro dla tej chwili warto żyć – wynieś się na wyższy level, aby dogodzić swemu rozmówcy i złap jego uwagę, by okazać się wartym tego, aby tą uwagą zostać obdarzonym – tylko tak to już działało, czarnowłosy bardzo się do tego przyzwyczaił, że to ludzie musieli łapać jego zainteresowanie – nie na odwrót.
- Bo tak mi się podobało, jakiś problem? - Obróciłeś głowę w bok, na nowo nawiązałeś kontakt wzrokowy, wykrzywiając nieznacznie z niezadowoleniem wargi w typowo nawiedzającym kamień jego maski grymasie, widywanym często i hojnie obdarzanym, koronującym całokształt ponurości siedzącego na schodkach dresa, do którego dosiadł się chłopczyk z dobrego domu – zaraz, jak to u niegrzecznych dzieci bywa, które chcąc wyrwać się spod matczynej spódnicy i doznać tego, co niedozwolone, wyciągną butelki, kapsle opadną na chodnik, zaśpiewają o żulach i tanim winie, odpalą szluga, spluną na chodnik – i wiśta do przodu, skoro już cały szacunek zlatywał do podeszew butów, które rozdeptywały potem placki śliny pod nogami – bardzo niezobowiązujące, powiem wam szczerze, dopóki nie uświadamiał sobie człowiek, jak bardzo takie życie wciągało – to, które balansowało mimo wszystko na granicach bezpieczeństwa i odpowiedniego zachowania, kiedy łamało się kolejne reguły i zastanawiało, czy zostanie się przyłapanym na swych niecnych uczynkach – a kiedy zostało, to wynikały z tego potem różne sytuacje, z których można się było śmiać – o, na przykład jak wtedy, z serii Przygód Coletta Warpa, gdy połknął tuż przed nauczycielką papierosa – cud, że się nie poparzył ten mały, niemądry pajac będący dziedzicem Fortuny. Więc nie – nie było to przyjazne spojrzenie i nie miało takim być – w końcu niespodziewany i nieproszonyt gość na tym terytorium nadal postanawiał pokazywać, jak głęboko w poważaniu ma strefę prywatną (co rozciągała się na pół Hogwartu i nikt nie powinien się w niej znajdować) i usiadł obok, jakby nigdy nic, jakbyś co najmniej go tutaj chciał, albo zaprosił – na pełnego bezczela, a co, prosząc się o to, żeby zrobić mu z dupy jesień średniowiecza, zwłaszcza przy tym iście niewinnym spojrzeniu, iście niewinnym, nie muśniętym cieniem zła uśmieszku, co błądził na jego wąskich wargach, tworząc słodkie dołeczki w policzkach – przecież nie miał prawa wiedzieć, jak bardzo nie-święty pan Warp jest – przecież dopiero co się spotkali...
- Przy piosence czy przy kurwie? - Uniosłeś jedną brew, jeszcze bardziej się wykrzywiając na drobny moment, nim twarz powróciła do swej typowej niewzruszoności – o ile w ogóle mogę to tak opisać – tak, zdecydowanie musiało upłynąć jeszcze wiele miodu, mleka i gęsiej krwi w tych rzekach ułożonych między bajecznymi dolinami, nad którymi latały barwne, niebiańskie ptaki, a chmury co rusz swą puszystą strukturą nakrywały słońce, dając od niego odsapnąć, by ten, który pomiędzy nimi stał, chłepcząc co rusz ich zawartość, powiedział, że warto żyć – i że te życie warte jest tego, by za nie umrzeć – by nie puszczać swymi dłońmi żyletki, kiedy się tonęło, w braku chęci do walki, tylko nadal zaciskać pięść – nie poddawać się – i zamienić w końcu żyletkę na tą gumową kaczuszkę – oby malutką kaczuszkę, a nie zesłanego w dobrych chęciach niesienia pomocy Quackena, którego miałeś zresztą narysować – tylko komu? Kto mógł wpaść na taki debilny pomysł, żeby cię do tego namawiać – ciebie, Pan Mroku i Ciemności, zajętego swoimi mrocznymi i ciemnymi sprawami i uczuciami? Pewnie coś ci się przyśniło – zabłądziłeś Wyżej, potem wynikały z tego niejasne majaki, w których sens gdzieś się gubił. - Co za dalece posunięte oskarżenie. - Prychnął, uśmiechając się z lekkim pobłażaniem i wkradającą się nań nakrętką arogancji oraz kpiny – ten, co niby nie okazywał uczuć, a który jednym uśmiechem zarazem potrafił przekazać wystarczająco wiele, by nabrać ochoty do dwóch rzeczy – do ucieczki albo przywalenia mu w twarz, onieśmielała lub wywoływała konieczność walki i odpychania czarnych wiedźm, co snuły się wokół sylwetki łapiąc za ramiona, wplatając długie palce we włosy i ciągnąc za uszy – niewyczuwalnie, przecież nie istniały... przynajmniej nie na płaszczyźnie fizycznej, w której nie było filtru między ich wzrokiem – nie istniały przeszkody, które przeszkadzałyby w komunikacji.
Co tu robisz, Warp? Co jeśli ktoś nas zobaczy? Nie powinniśmy się spotykać w takich miejscach...
Ale właściwie... dlaczego? Pamiętasz? Nie... Odkryłeś, że nie pamiętasz, dlaczego.
Lecz nawet najmniejsza zmarszczka, najmniejszy przebłysk nie zdradzał myśli Krukona mierzącego Puchona swym spojrzeniem.
- Ten tani komplement nie zrobił na mnie wrażenia.
De ja vu...
- Colette Warp
Re: Schody na błonia
Sob Lis 21, 2015 4:28 pm
Mały, czarny kociak ciągle panoszył się po ogrodzie i zaglądał pod wszystkie liście, odginał łodyżki co niższych kwiatów i turlał się, by uklepać sobie trawę w ulubionym, zacienionym miejscu pod winogronem, ale dnia dzisiejszego coś miało się dla zabawy zmienić - konkretnie niecałe pięć minut temu Smok Katedralny postanowił zamienić się miejscami i popanoszyć po Jego czarnej wyspie, chcąc sprawdzić, czy księżniczka spieprzy do swojej wieży i zacznie z dystansu rzucać w niego pantofelkami (czy też glanami, who cares), czy może wyjdzie mu na spotkanie i potowarzyszy na spacerze. Dlatego snuł się, okrążał wieżę, muskał ogonem zimny, niewzruszony kamień i na moment stanął, zamarł w bezruchu z podniesioną łapą – nasłuchiwał. Doszło do niego cichutkie skrzypnięcie drzwi i szelest ubrań towarzyszący przemieszczaniu się. Teraz dotarło jeszcze do niego, że prócz całej palety niezbadanych, pomniejszych reakcji Nailah'a, istniała jeszcze jedna możliwość rozegrania głównego toru scenariusza – stanięcie naprzeciw siebie i testowanie sił. I każda z tych możliwości działała na starą gadzinę bardzo, bardzo pobudzająco. Więc jednak Spectrum Czerni postanowiło ochronić swoją sferę osobistą i zatańczyć z ogromnym potworem, trzymając dłonie schowane za plecami. Co on tam trzymał...? Co chroniła jego bariera stworzona z niewzruszonego spojrzenia, kpiącego uśmieszku, nieprzychylnych uwag i krótkich, zdawkowych zdań, nie mających na celu pociągnięcia dyskusji, ale dobitnego pokazania przybyszowi, że nie jest tu mile widziany, bez nadmiernego zużywania cennej energii. W końcu póki co Smok był skryty za drzewami, raz na jakiś czas w świetle zakrytej chmurami Luny odbijało się światełko jednej z łusek, które wyglądało jak niespokojnie krążący między gałęziami świetlik, który raz opadał, a raz wznosił się nagle w górę, kręcąc się i wiercąc, jakby zupełnie ie wiedział co tu robi, ale bardzo chciał tu być. Nie licząc się z niebezpieczeństwem, które stwarzał gospodarz tej krainy. System równej walki sprawiał jednak, że gospodarz także nie był niczego świadom – w końcu zupełnie się nawzajem nie znali.
- Koniecznie. W końcu nikt nie bawi się tak dobrze, jak człowiek, który nie ma już nic do stracenia. - odparł z niezbadanym uśmieszkiem, czując jak przepływające przez plecy ciarki zmuszają go do lekkiego drgnienia. Wyglądało może na trochę zlęknione własną, lekko chorą fascynacją (w końcu nie powinny go kręcić takie pośrednie rozmowy o śmierci), ale czuł się spokojny, w końcu to tylko słowa. Albo AŻ słowa. To w końcu je Spectrum mogło trzymać za plecami. Nie topór, nie pazury, nie różdżkę, nie dzban kwasu, nie słoik, w który zamierzał złapać świetlika, tylko słowa. I byłaby to najgorsza i najbardziej wyrafinowana broń ze wszystkich. Trzeba było dobierać je bardzo ostrożnie i z wyjątkową rozwagą, zwłaszcza tutaj i teraz, ostrzyć je na swoim rozmówcy, ale nie doprowadzać do tego, by ostrze wyszczerbiło się na jego zębach. Cofać, odparowywać ciosy, cieszyć uszy gładkim sykiem, kiedy zetknęły się ze sobą dwa bliźniacze podejścia i ostrza łagodnienie się po sobie prześlizgnęły. I przede wszystkim – nie odbierać rozmówcy broni, to byłoby za łatwe, za szybkie i za mało zabawne.
Nie ma zabawy jak jest za mało hardcorowo.
Wraz z odpowiedzią na to pytanie, Sahir czy chciał się wewnętrznie starać przy tej rozmowie, czy nie, już został w nią wciągnięty – i tylko od niego zależało czy będzie to morze obrzydliwej gęsiej krwi czy przedniego alkoholu. Oraz czy wybiera żyletki czy gumową kaczkę. Czy może dłoń...?
- Tak. - odparł pozwalając pewności siebie postawić pierwsze chatki osadnicze w tonie swojego głosu. - Właściwie to jest problem. W chwili, kiedy magia zabija technikę i nie można przytargać na dziedziniec radia, twórczość tajemniczych gości z gitarą jest jak lekarstwo. Zwłaszcza, że chciałbym usłyszeć resztę tekstu. No i może też trochę pobrzdąkać... O ile nie będziesz zazdrosny. - kiwnął głową na jego drewnianą kochankę i widocznie docenił jej smukły gryf, napięte nowe strony, opływowe kształty bębna i niedoskonałości w postaci otarć, rys i odprysków, które czyniły ją naprawdę piękną.
Widział, że Mu przeszkadza, że blade słodkie wargi, które łagodnie zgarniały i masowały skórę na przemian z przytrzymywaniem ofiar i spijaniem z nich krwi, wygięły się i zmarszczyły, kiedy wampir chyba stwierdził, że same słowa nie udźwignął negatywnych emocji, które obsiadły go jak muchy. I pewnie miały obsiąść Colette, ale o dziwo nie wysłano ich do niego. Wszystko to było tak mocno podszyte innymi emocjami, że sygnały były mocno zniekształcone – serpentyna, która wystrzeliła z białego, rzucającego mrok płomienia, mająca chyba za zadanie ugodzić przeciwnika, podpalić mu tyłek i wykurzyć daleko stąd w połowie drogi zmiękła i musnęła jego twarz, grożąc maksymalnie nacięciem skóry na policzku. W odpowiedzi na to Col musiał się powstrzymywać, by nie łapać jej w dłonie i nie gładzic przyjemnie w palcach, może wywołać małe dreszcze u gbura z przerośnięto strefą osobistą. Może mały rumieniec i minimalnie większe rozwarcie powiek.
Ale nie zrobił żadnej z tych rzeczy, oczywiście, że nie, w zamian zerknął na bok i na moment schował usta za pięścią, trzęsąc się ze śmiechu i nie mogąc się powstrzymać przed komentarzem, który sam pchał mu się na usta. Odchrząknął najpierw.
- To zależy czy przed śmiercią wolałbyś sobie pośpiewać czy popieprzyć. Co brzmi lepiej? - nie wytrzymał i chwilę mu zajęło, przy chichocie, zwalczenie nadmiaru rozbawienia i powtórne zerknięcie na twarz czarnowłosego, by sprawdzić jego reakcję. Ciekaw czy będzie potrzebował od Kocura jakichkolwiek słów, by wybadać, co ten o tym wszystkim myśli.
Znowu chrząknął i poprawił się na schodku, czując jak jakiś dolny element balustrady wbija mu się w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, a inny odbija mu się na skórze gdzieś w okolicach krzyża. Kapka dyskomfortu odbiła mu się na twarzy i zerknął za siebie, by to sprawdzić, a potem ułożył lepiej. A potem znowu. Nadal było niewygodnie.
- Noż... - skwitował i usiadł jednak bokiem zarówno do wrednej balustrady, jak i do jeszcze wredniejszego Nailah'a i pochylił się, by oprzeć przedramiona o szeroko rozsunięte kolana. Mały pajac. - Nie wmówisz mi, że nie jest trafne. - odbił, zerkając na czubki swoich czarnych trampiszczy i dmuchnął kącikiem ust w bok, na powoli pchające mu się między wargi włosy.
Zerkał na Krukona kącikami oczu i kontrolował jego chłodne, analizujące i oceniające spojrzenie. Ale – jeśli Kocur czuł to, co on – to teraz żaden z nich nie analizował, ani nie oceniał, po prostu pozwalał temu płynąc swoim własnym, czasem spokojnym, czasem wzbudzonym nurtem.
- Nie zrobił? No to chyba powinienem się bardziej postarać. - wyszczerzył się i przymknął oczy do połowy, posyłając chłopakowi powłóczyste spojrzenie. - Masz zatem naprawdę piękne oczy, My Lady. Mam nadzieje, że dołączają do ciebie mapę, bo mógłbym się w nich zgubić, gdy spadałaś z nieba, a twój ojciec skrywał w nich wszystkie gwiazdy.
Poleciał z kombosem najbardziej tanich i spierdolonych komplementów na tym globie. Choć siłą rzeczy, dla czystego rozbawienia Krukona, miał ochotę polecieć z tekstem, czy jego ojciec był saperem, bo ma mordę jak niewypał. Wtedy tylko brakowałoby mu porównania dla samego siebie, jako adoratora starych bomb.
- Koniecznie. W końcu nikt nie bawi się tak dobrze, jak człowiek, który nie ma już nic do stracenia. - odparł z niezbadanym uśmieszkiem, czując jak przepływające przez plecy ciarki zmuszają go do lekkiego drgnienia. Wyglądało może na trochę zlęknione własną, lekko chorą fascynacją (w końcu nie powinny go kręcić takie pośrednie rozmowy o śmierci), ale czuł się spokojny, w końcu to tylko słowa. Albo AŻ słowa. To w końcu je Spectrum mogło trzymać za plecami. Nie topór, nie pazury, nie różdżkę, nie dzban kwasu, nie słoik, w który zamierzał złapać świetlika, tylko słowa. I byłaby to najgorsza i najbardziej wyrafinowana broń ze wszystkich. Trzeba było dobierać je bardzo ostrożnie i z wyjątkową rozwagą, zwłaszcza tutaj i teraz, ostrzyć je na swoim rozmówcy, ale nie doprowadzać do tego, by ostrze wyszczerbiło się na jego zębach. Cofać, odparowywać ciosy, cieszyć uszy gładkim sykiem, kiedy zetknęły się ze sobą dwa bliźniacze podejścia i ostrza łagodnienie się po sobie prześlizgnęły. I przede wszystkim – nie odbierać rozmówcy broni, to byłoby za łatwe, za szybkie i za mało zabawne.
Nie ma zabawy jak jest za mało hardcorowo.
Wraz z odpowiedzią na to pytanie, Sahir czy chciał się wewnętrznie starać przy tej rozmowie, czy nie, już został w nią wciągnięty – i tylko od niego zależało czy będzie to morze obrzydliwej gęsiej krwi czy przedniego alkoholu. Oraz czy wybiera żyletki czy gumową kaczkę. Czy może dłoń...?
- Tak. - odparł pozwalając pewności siebie postawić pierwsze chatki osadnicze w tonie swojego głosu. - Właściwie to jest problem. W chwili, kiedy magia zabija technikę i nie można przytargać na dziedziniec radia, twórczość tajemniczych gości z gitarą jest jak lekarstwo. Zwłaszcza, że chciałbym usłyszeć resztę tekstu. No i może też trochę pobrzdąkać... O ile nie będziesz zazdrosny. - kiwnął głową na jego drewnianą kochankę i widocznie docenił jej smukły gryf, napięte nowe strony, opływowe kształty bębna i niedoskonałości w postaci otarć, rys i odprysków, które czyniły ją naprawdę piękną.
Widział, że Mu przeszkadza, że blade słodkie wargi, które łagodnie zgarniały i masowały skórę na przemian z przytrzymywaniem ofiar i spijaniem z nich krwi, wygięły się i zmarszczyły, kiedy wampir chyba stwierdził, że same słowa nie udźwignął negatywnych emocji, które obsiadły go jak muchy. I pewnie miały obsiąść Colette, ale o dziwo nie wysłano ich do niego. Wszystko to było tak mocno podszyte innymi emocjami, że sygnały były mocno zniekształcone – serpentyna, która wystrzeliła z białego, rzucającego mrok płomienia, mająca chyba za zadanie ugodzić przeciwnika, podpalić mu tyłek i wykurzyć daleko stąd w połowie drogi zmiękła i musnęła jego twarz, grożąc maksymalnie nacięciem skóry na policzku. W odpowiedzi na to Col musiał się powstrzymywać, by nie łapać jej w dłonie i nie gładzic przyjemnie w palcach, może wywołać małe dreszcze u gbura z przerośnięto strefą osobistą. Może mały rumieniec i minimalnie większe rozwarcie powiek.
Ale nie zrobił żadnej z tych rzeczy, oczywiście, że nie, w zamian zerknął na bok i na moment schował usta za pięścią, trzęsąc się ze śmiechu i nie mogąc się powstrzymać przed komentarzem, który sam pchał mu się na usta. Odchrząknął najpierw.
- To zależy czy przed śmiercią wolałbyś sobie pośpiewać czy popieprzyć. Co brzmi lepiej? - nie wytrzymał i chwilę mu zajęło, przy chichocie, zwalczenie nadmiaru rozbawienia i powtórne zerknięcie na twarz czarnowłosego, by sprawdzić jego reakcję. Ciekaw czy będzie potrzebował od Kocura jakichkolwiek słów, by wybadać, co ten o tym wszystkim myśli.
Znowu chrząknął i poprawił się na schodku, czując jak jakiś dolny element balustrady wbija mu się w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, a inny odbija mu się na skórze gdzieś w okolicach krzyża. Kapka dyskomfortu odbiła mu się na twarzy i zerknął za siebie, by to sprawdzić, a potem ułożył lepiej. A potem znowu. Nadal było niewygodnie.
- Noż... - skwitował i usiadł jednak bokiem zarówno do wrednej balustrady, jak i do jeszcze wredniejszego Nailah'a i pochylił się, by oprzeć przedramiona o szeroko rozsunięte kolana. Mały pajac. - Nie wmówisz mi, że nie jest trafne. - odbił, zerkając na czubki swoich czarnych trampiszczy i dmuchnął kącikiem ust w bok, na powoli pchające mu się między wargi włosy.
Zerkał na Krukona kącikami oczu i kontrolował jego chłodne, analizujące i oceniające spojrzenie. Ale – jeśli Kocur czuł to, co on – to teraz żaden z nich nie analizował, ani nie oceniał, po prostu pozwalał temu płynąc swoim własnym, czasem spokojnym, czasem wzbudzonym nurtem.
- Nie zrobił? No to chyba powinienem się bardziej postarać. - wyszczerzył się i przymknął oczy do połowy, posyłając chłopakowi powłóczyste spojrzenie. - Masz zatem naprawdę piękne oczy, My Lady. Mam nadzieje, że dołączają do ciebie mapę, bo mógłbym się w nich zgubić, gdy spadałaś z nieba, a twój ojciec skrywał w nich wszystkie gwiazdy.
Poleciał z kombosem najbardziej tanich i spierdolonych komplementów na tym globie. Choć siłą rzeczy, dla czystego rozbawienia Krukona, miał ochotę polecieć z tekstem, czy jego ojciec był saperem, bo ma mordę jak niewypał. Wtedy tylko brakowałoby mu porównania dla samego siebie, jako adoratora starych bomb.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sob Lis 21, 2015 5:25 pm
Usłyszcie, jak słodko to brzmi – słodycz powiedzenia: zacznijmy walkę na nowo, wyszeptane prosto do uszu, z wargami, które muskają płatek ucha i dłonią, zmysłową, która przesuwa się po klatce piersiowej, sięga do uda – czekamy na pocałunek drogiej nam pani, by wzbijać się wyżej, wyżej – wyrastać ponad las, w którym lśniły świetliki – pojawiały się i znikały, nie tak mętne, jak nocą, wyraźniejsze, wyłapujące dobrodziejstwo słońca – gdyby to, co czaiło się w lesie, wzleciało do nieba, rozwinęło skrzydła, czy Ziemia zadrżałaby w strachu przed wielkim mięsożercą, którego głód był nienasycony? - zbyt mądry na to, by pożreć owcę wypchaną siarką – lecz nie chodziło tu przecież o to, że bestia obawiała się wywołania strachu, ach nie – ona po prostu nie mogła odkrywać wszystkich swoich kart od razu przed wyzwaniem, jakie sam sobie wybrał, wkradając się do wielkiego boru pełnego dzikich zwierząt, w sercu którego stała wieża z ciemnego kamienia rzucająca cień na wszelkie stworzenie – i na samego swego mieszkańca, który stał wyprostowany boso na miękkiej trawie, wiedząc przecież, że świetliki nie są tym, czym się wydają z tego punktu – i znając zasady polowania. Najpierw wygrywało się strachem – ten, który go odczuwał, skazany był na porażkę – a ta walka na spojrzenia miała potrwać, dodając do tego walkę na słowo – przepychanie się, testowanie swoich sił – z tym, że jednego z nich siła było tylko zmydleniem oczu, którą prezentował aż nadmiernie, by to kłamstwo nie prysnęło przed nim samym – i tym bardziej przed nikim innym – a ten drugi nie ukazywał swojej siły i nie obnosił się z nią, bo niby po co, skoro ego siła była niewymuszenie prawdziwa – i ku złośliwości i masochizmowi chyba wobec samego siebie mimo wszystko te potyczki ciągle były wyciągane na wierzch przez niego samego, chociaż tym razem... Niemal czuł się zobowiązany do tego, by przyjąć taką, a nie inną postawę. W końcu przyszedł do niego ktoś kompletnie nieznajomy.
Miał odpowiedzi na wszystkie pytania świata – ten Colette Warp, ten Smok wypatrujący uważnie dwukolorowymi oczami tego, co przyszło Panu Wyspy chować za plecami – i to nie sprawiało, że był nad wyraz przemądrzały, ale sprawiało, że można było się poczuć przy nim jak kretyn, a mimo to nadal się pytało, choćby po to, by słuchać jego głosu, który przelewał się przez uszy i pieścił zmysły, osnuwając je powłoczką przyjemności – i by do tego brzmienia dochodziła poetyckość każdych kolejnych słów – oraz by dać się zabić, gdy poetyckość zastąpi debilny tekst o tym, czy pingwiny mają kolana, żeby wtedy wątpić w podstawy świata i załamywać się, z kim przyszło obcować – więc obojętnie jak oratorsko fatalnie się przy nim wychodziło – chciało się mówić nadal po to, by czerpać radość z obcowania z tym dziwacznym, głębokim jak papierowy karton, człowiekiem, który miał iście nieodpowiedzialne wybryki i iście dojrzałe myśli, kiedy sytuacja tego wymagała, który ze swoją urodą mógłby być modelem pozującym do malunków samego Michała Anioła, który kreśliłby go w zwiewnych szatach z białymi skrzydłami na ramionach, a zarazem jego natura dalece od anielskiej odbiegała – no, taki właśnie ten Warp był – i kiedyś byś się nawet zirytował, pewnie dopierdoliłbyś mu jakimś tekstem, ale teraz podziwiałeś jego kunszt sam w sobie, który nie miał nic z przerysowania i prób zabłyśnięcia – był taktycznym wybiegiem i jednocześnie naturalną koleją rzeczy, pozwalającą tworzyć kolejny rytuał ku chwale ich znajomości, kreślony od nowa kolorowymi kredami na brukowanej kostce tych szkolnych alejek, które razem przechodzili i które, jak się okazywało, wcale nie były takie proste i bez przeszkód – ale każda kolejna przeszkoda jedynie umacniała ich więzi... więc chyba dało się to projektantom wybaczyć.
- Ta piosenka została stworzona dla pięknej dziewczyny z Hufflepuffu o dwukolorowych oczach, więc ten problem nadal zostanie twoim problemem, synku. Chcieć to ty sobie możesz. - Jeśli Arlekin właśnie wyciągnął konia na sam środek cyrkowej sceny, to powinna się włączyć dla dzikiego konia, który nie był tresowany i nikt go nie oswoił, jedyna prawidłowa reakcja – uciekać – rzucić się w galop do przodu i tratować wszystkich na swej drodze, jeśli będzie taka potrzeba, ale, co najważniejsze – uciekać – gdzieś w mrok nocy, w jasność poranka, gdzie zachodzi słońce i gdzie górowało na firmamencie – wszędzie, w całym czasie, dokądkolwiek – jednak, jak już zauważyliście, ucieczki żadnej nie było – i nie było strachu ani niechęci – może przez to, że trybuny były puste, a wzrok konia był zbyt skupiony na podrygującym na jednej nodze Arlekinie – po dołączeniu już do tej zabawy, w której kolorowa piłeczka latała od głowy do głowy, którą podbijali tak, by towarzyszowi jak najłatwiej było ją złapać, zastanawianie się "co my właściwie robimy" wydawało się równie bzdurne, jak zapytanie, dlaczego ludzie codziennie się kąpią – po prostu się bawili, bo mogli, bo nie mieli problemu, bo Colette chciał pobrzdąkać na gitarze, a wredny Nailah chciał mu podokuczać – chyba tak to było... przynajmniej według zabawy, której nie poznali żadnych reguł, której zasad nikt nie przedstawił – wyczuwali je intuicyjnie. Wystarczyło.
- Seks jest domeną prymitywów. - Wargi Nailaha rozciągnęły się we w pełni zadowolonym uśmieszku, prowokującym do zasunięcia mu porządnego plaskacza, by ten grymas jego twarzy zetrzeć, wypełniony dobrze znaną, niewzruszalną pewnością siebie i jednocześnie mający w sobie przekaz bezpośredniej zaczepki w kierunku Coletta, wykraczając zdecydowanie poza te reguły gry, których chyba nikt nie wpisał, włażąc na znane słabostki i pociągi, których niby nie powinien znać (przecież się dopiero poznali!), ale, jak zawsze – skoro reguły mówią "idźcie w lewo", to Nailah musiał iść w prawo – świat nie byłby światem, gdyby to się kiedykolwiek zmieniło. Więc i była upragniona reakcja – a sam Sahir gotów był sobie bardzo głośno z tego rechotać w protekcjonalnej złośliwości. - Pławię się w swym egoizmie i wiesz co? Szalenie mi z tym dobrze. - Przyznał mu bez żadnych skrupułów, by zaraz gwizdnąć krótko z podziwem. - To był nabardziej zjebany miks tekstów na podryw, jaki słyszałem. Lece na nie. - Ściągnął gitarę ze swoich nóg, by położyć ją obok, jak na złość gotów do iścia w zapowiedziane miejsce kiedy już Colette znalazł sobie w miarę dogodną pozycją do siedzenia – tak, zdecydowanie dużo tej złośliwości – ona rosła wprost proporcjonalnie do dobrego nastroju wampira, zupełnie jakby jego celem życiowym było spierdolenie innym swoje życia, by sam miał dobry nastrój. A to wcale nie było tak!
- Masz owsiki w dupie?
Miał odpowiedzi na wszystkie pytania świata – ten Colette Warp, ten Smok wypatrujący uważnie dwukolorowymi oczami tego, co przyszło Panu Wyspy chować za plecami – i to nie sprawiało, że był nad wyraz przemądrzały, ale sprawiało, że można było się poczuć przy nim jak kretyn, a mimo to nadal się pytało, choćby po to, by słuchać jego głosu, który przelewał się przez uszy i pieścił zmysły, osnuwając je powłoczką przyjemności – i by do tego brzmienia dochodziła poetyckość każdych kolejnych słów – oraz by dać się zabić, gdy poetyckość zastąpi debilny tekst o tym, czy pingwiny mają kolana, żeby wtedy wątpić w podstawy świata i załamywać się, z kim przyszło obcować – więc obojętnie jak oratorsko fatalnie się przy nim wychodziło – chciało się mówić nadal po to, by czerpać radość z obcowania z tym dziwacznym, głębokim jak papierowy karton, człowiekiem, który miał iście nieodpowiedzialne wybryki i iście dojrzałe myśli, kiedy sytuacja tego wymagała, który ze swoją urodą mógłby być modelem pozującym do malunków samego Michała Anioła, który kreśliłby go w zwiewnych szatach z białymi skrzydłami na ramionach, a zarazem jego natura dalece od anielskiej odbiegała – no, taki właśnie ten Warp był – i kiedyś byś się nawet zirytował, pewnie dopierdoliłbyś mu jakimś tekstem, ale teraz podziwiałeś jego kunszt sam w sobie, który nie miał nic z przerysowania i prób zabłyśnięcia – był taktycznym wybiegiem i jednocześnie naturalną koleją rzeczy, pozwalającą tworzyć kolejny rytuał ku chwale ich znajomości, kreślony od nowa kolorowymi kredami na brukowanej kostce tych szkolnych alejek, które razem przechodzili i które, jak się okazywało, wcale nie były takie proste i bez przeszkód – ale każda kolejna przeszkoda jedynie umacniała ich więzi... więc chyba dało się to projektantom wybaczyć.
- Ta piosenka została stworzona dla pięknej dziewczyny z Hufflepuffu o dwukolorowych oczach, więc ten problem nadal zostanie twoim problemem, synku. Chcieć to ty sobie możesz. - Jeśli Arlekin właśnie wyciągnął konia na sam środek cyrkowej sceny, to powinna się włączyć dla dzikiego konia, który nie był tresowany i nikt go nie oswoił, jedyna prawidłowa reakcja – uciekać – rzucić się w galop do przodu i tratować wszystkich na swej drodze, jeśli będzie taka potrzeba, ale, co najważniejsze – uciekać – gdzieś w mrok nocy, w jasność poranka, gdzie zachodzi słońce i gdzie górowało na firmamencie – wszędzie, w całym czasie, dokądkolwiek – jednak, jak już zauważyliście, ucieczki żadnej nie było – i nie było strachu ani niechęci – może przez to, że trybuny były puste, a wzrok konia był zbyt skupiony na podrygującym na jednej nodze Arlekinie – po dołączeniu już do tej zabawy, w której kolorowa piłeczka latała od głowy do głowy, którą podbijali tak, by towarzyszowi jak najłatwiej było ją złapać, zastanawianie się "co my właściwie robimy" wydawało się równie bzdurne, jak zapytanie, dlaczego ludzie codziennie się kąpią – po prostu się bawili, bo mogli, bo nie mieli problemu, bo Colette chciał pobrzdąkać na gitarze, a wredny Nailah chciał mu podokuczać – chyba tak to było... przynajmniej według zabawy, której nie poznali żadnych reguł, której zasad nikt nie przedstawił – wyczuwali je intuicyjnie. Wystarczyło.
- Seks jest domeną prymitywów. - Wargi Nailaha rozciągnęły się we w pełni zadowolonym uśmieszku, prowokującym do zasunięcia mu porządnego plaskacza, by ten grymas jego twarzy zetrzeć, wypełniony dobrze znaną, niewzruszalną pewnością siebie i jednocześnie mający w sobie przekaz bezpośredniej zaczepki w kierunku Coletta, wykraczając zdecydowanie poza te reguły gry, których chyba nikt nie wpisał, włażąc na znane słabostki i pociągi, których niby nie powinien znać (przecież się dopiero poznali!), ale, jak zawsze – skoro reguły mówią "idźcie w lewo", to Nailah musiał iść w prawo – świat nie byłby światem, gdyby to się kiedykolwiek zmieniło. Więc i była upragniona reakcja – a sam Sahir gotów był sobie bardzo głośno z tego rechotać w protekcjonalnej złośliwości. - Pławię się w swym egoizmie i wiesz co? Szalenie mi z tym dobrze. - Przyznał mu bez żadnych skrupułów, by zaraz gwizdnąć krótko z podziwem. - To był nabardziej zjebany miks tekstów na podryw, jaki słyszałem. Lece na nie. - Ściągnął gitarę ze swoich nóg, by położyć ją obok, jak na złość gotów do iścia w zapowiedziane miejsce kiedy już Colette znalazł sobie w miarę dogodną pozycją do siedzenia – tak, zdecydowanie dużo tej złośliwości – ona rosła wprost proporcjonalnie do dobrego nastroju wampira, zupełnie jakby jego celem życiowym było spierdolenie innym swoje życia, by sam miał dobry nastrój. A to wcale nie było tak!
- Masz owsiki w dupie?
- Colette Warp
Re: Schody na błonia
Nie Lis 22, 2015 12:29 pm
Ta mała, niewymagająca bólu, poświeceń i znajomości tekstu, sztuka miała uczynić całą resztę problemów codzienności zupełnie nieważkimi. Ułożyć coś na kształt syntetycznego, utworzonego naprędce kurzu na cały wczorajszy dzień i jednocześnie dać do rąk obu aktorom wisiorek do bólu przypominający zmieniacz czasu – maleńką, śliczną klepsydrę w kółku, którą mogli kręcić do woli. W końcu kto powiedział, że wszystko musi iść jednostajnym torem, ciągle do przodu? Są przecież blisko siebie więc zawsze można nagle obrócić się na pięcie i puścić szalonym pędem w tył nie po to, by to wszystko stracić, by uciec, cofnąć czy zepsuć cokolwiek – wręcz przeciwnie: żeby może coś naprawić? Albo powtórzyć? Czemu nie pobawić się czasem bez mieszania w otaczającej ich rzeczywistości? Oboje mieli tak ogromne pokłady wyobraźni, że taka zabawa nie powinna sprawiać im problemów, a wręcz wstrzyknąć trochę satysfakcji w te smutne jak pizda dni, które niezaprzeczalnie były takie nawet mimo cudownej i cieszącej oko pogody.
A więc zacząć od nowa... Walkę i przepychankę jak i początek ich przygody, w którą ruszają ze zdecydowanie lepszym startem niż te kilka miesięcy temu. Bo nie da się mimo najlepszych umiejętności aktorskich wyrzucić z głowy i oprzeć pokusie wykorzystania tych już poznanych kart i form przeciwnika w tej partii – zwłaszcza, że jakby nie patrzeć, nie wisiała nad nimi wizja sparzenia się i zakończenia zabawy raz na zawsze, więc mieli zdecydowanie szersze pole do popisu. Przynajmniej Smok mógł spokojnie rozwinąć skrzydła i trzymać je nadal przy ziemi, by otoczyć postać, która się do niego zbliżała z tajemniczym cosiem za plecami. I faktycznie nie było strachu, nawet grama, nawet jego pyłku, który mógł unosić się i wirować w kształcie małej trąby powietrznej po Szachownicy. Była ciekawość i zacięta chęć zachowania rytuału, który stara gadzina tak uwielbiała. Tylko rytuał pozwalał należycie docenić każdy milimetr, z którym zmniejszał się dystans między tą bestią a jej pragnieniem, pozwalał denerwować się, zachowywać niespokojnie, poczynić krok do przodu i kilka w tył, pokręcić się, zacząć pragnąć i łaknąć, mimo wszystko samemu nie pozwalając sobie sięgnąć po nagrodę za szybko, by ta nie straciła na słodyczy i soczystości. Taka maniera w zachowaniu tej łuskowatej góry mięcha sprawiała, że doprowadzał się miejscami do paraliżującego i szaleńczego uwielbienia, ale przez to czasem, bardzo rzadko, tańczył na niebezpiecznej granicy i raz, może dwa razy pozwolił, by jego Pragnienie się na nią nadziało w bardzo dotkliwy sposób.
Tu jednak należy porównać do bardzo istotnej i wspomnianej wcześniej kwestii: Nie ma zabawy ja jest za mało hardcorowo.
Bo nawet mimo blizn i ran Pragnienie wracało i wyrażało chęć spróbowania jeszcze raz i jeszcze raz i znowu, bo gra warta była poświęceń. Bo poza klapnięciem kłami, Smok zawsze mógł otoczyć je łuskowatym ogonem, schronić wielkim skrzydłem przed deszczem – zarówno sama formę, jak i jej ogromne Ego i bagaż przeszłości. Wtedy własna wygoda przestawała być ważna i istotna stawała się tylko ślepa potrzeba kolejnego spotkania i spicia chociaż biednego łyka tego nektaru, który pod koniec dnia wyciskano z słów a pustą szklankę odkładano na szafce obok łóżka. Uzależnienie od słów piosenek, poetyckich porównań, kąśliwych uwag, wartych zapamiętania cytatów z ksiąg, którymi to wszystkimi sypała czarna szkolna eminencja w końcu było tak silne, że nie sposób się było temu wszystkiemu nie poddać – stać się dobrowolną ofiarą, choć i to słowo nie było tu w pełni poprawne, w końcu jaka ofiara ma trofeum ze swojego oprawcy?
Ten dziki kłusownik chronionych i niebezpiecznych gatunków chyba zgubił gdzieś swój język na dobre kilka minut, kiedy wytknięto mu zatwardziale, że jego problem z brakiem muzyki, był nadal jego problemem i nie zamierzał się zbyt prędko rozwiązać bez przyprowadzenia tu jakiegoś dziewczęcia z jego domu. Zerknął odruchowo na bok, zasznurowując usta i pilnując się, by nadmiar gorąca nie uderzył mu do policzków czy uszu.
- Ale jesteś nieustępliwy... Jaki jest sens pisania do szuflady jak ona nigdy tego nie usłyszy...? - wyburczał bardziej do siebie niż do rozmówcy, skopując przy okazji końcówką buta skorupkę jakiegoś małego ślimaczka na niższy stopień. Chciał jeszcze coś od-palnąć, ale w tej chwili jego jęzor znowu ukrył się gdzieś (najprawdopodobniej za migdałkiem) i odmawiał gry na strunach głosowych, samemu lepiej wiedząc, że gospodarzowi ciała potrzebna jest refleksja mózgowa, a nie... Gardłowa.
Choć mimo wszystko całość dobrego wrażenia zepsuła następującą po nim kąśliwa uwaga, która ujebała Warpa w dupę zdecydowanie mocniej niż wcześniejsze wystające elementy balustrady. Ba, ujebała wręcz tak mocno, że podskoczył i poderwał się do pozycji pionowej.
- PRZEPRASZAM BARDZO. - zareagował jak cnotliwa panienka i ukazując, że niby miał to wstanie całkowicie wykalkulowane i zaplanowane, kilkoma spokojnymi do bólu susami znalazł się na trawie. - No tak, zapomniałem, że dla Nailah'a przedłużanie gatunku to rzecz godna małpiszonów w Zoo, a seks powinien odbywać co najmniej w nieużywanej moskiewskiej Cerkwi, podczas rytuału przyzywania Abbadona, w wannie pełnej krwi i paznokci i najlepiej przy akompaniamencie organów i cytowania Nietzsche'go albo co najmniej Edgara Allana Poe. No i najlepiej nie dłużej niż pięć sekund, bo jeszcze ktoś z zakapturzonych, otaczających wannę rytualistów będzie miał czelność pomyśleć, że czerpiesz z tego przyjemność. - zaczął lekko obrażonym tonem, ale zakończył ze złośliwym uśmiechem i skłonił się, choć nie za głęboko, nie przesadzajmy, kwitując wszystko wraz z tekstem na podryw.
Otrzepał spodnie na tyłku i przyjrzał się odłożonej na bok gitarze.
- Chyba jej tutaj nie ostawiasz, nie? Weź ją, może się ostatecznie przydać. No i moglibyśmy zahaczyć o kuchnie i wziąć jakieś butelki... z wodą. - puścił czarnowłosemu oko. - Nie wiem jak ty, ale ja na początkach wiosny strasznie się odwadniam.
Teks o owsikach puścił w niepamięć, tak jak ten o saperze, bo mógłby powiedzieć, że ma jednego naprawdę wielkiego przed oczami.
A więc zacząć od nowa... Walkę i przepychankę jak i początek ich przygody, w którą ruszają ze zdecydowanie lepszym startem niż te kilka miesięcy temu. Bo nie da się mimo najlepszych umiejętności aktorskich wyrzucić z głowy i oprzeć pokusie wykorzystania tych już poznanych kart i form przeciwnika w tej partii – zwłaszcza, że jakby nie patrzeć, nie wisiała nad nimi wizja sparzenia się i zakończenia zabawy raz na zawsze, więc mieli zdecydowanie szersze pole do popisu. Przynajmniej Smok mógł spokojnie rozwinąć skrzydła i trzymać je nadal przy ziemi, by otoczyć postać, która się do niego zbliżała z tajemniczym cosiem za plecami. I faktycznie nie było strachu, nawet grama, nawet jego pyłku, który mógł unosić się i wirować w kształcie małej trąby powietrznej po Szachownicy. Była ciekawość i zacięta chęć zachowania rytuału, który stara gadzina tak uwielbiała. Tylko rytuał pozwalał należycie docenić każdy milimetr, z którym zmniejszał się dystans między tą bestią a jej pragnieniem, pozwalał denerwować się, zachowywać niespokojnie, poczynić krok do przodu i kilka w tył, pokręcić się, zacząć pragnąć i łaknąć, mimo wszystko samemu nie pozwalając sobie sięgnąć po nagrodę za szybko, by ta nie straciła na słodyczy i soczystości. Taka maniera w zachowaniu tej łuskowatej góry mięcha sprawiała, że doprowadzał się miejscami do paraliżującego i szaleńczego uwielbienia, ale przez to czasem, bardzo rzadko, tańczył na niebezpiecznej granicy i raz, może dwa razy pozwolił, by jego Pragnienie się na nią nadziało w bardzo dotkliwy sposób.
Tu jednak należy porównać do bardzo istotnej i wspomnianej wcześniej kwestii: Nie ma zabawy ja jest za mało hardcorowo.
Bo nawet mimo blizn i ran Pragnienie wracało i wyrażało chęć spróbowania jeszcze raz i jeszcze raz i znowu, bo gra warta była poświęceń. Bo poza klapnięciem kłami, Smok zawsze mógł otoczyć je łuskowatym ogonem, schronić wielkim skrzydłem przed deszczem – zarówno sama formę, jak i jej ogromne Ego i bagaż przeszłości. Wtedy własna wygoda przestawała być ważna i istotna stawała się tylko ślepa potrzeba kolejnego spotkania i spicia chociaż biednego łyka tego nektaru, który pod koniec dnia wyciskano z słów a pustą szklankę odkładano na szafce obok łóżka. Uzależnienie od słów piosenek, poetyckich porównań, kąśliwych uwag, wartych zapamiętania cytatów z ksiąg, którymi to wszystkimi sypała czarna szkolna eminencja w końcu było tak silne, że nie sposób się było temu wszystkiemu nie poddać – stać się dobrowolną ofiarą, choć i to słowo nie było tu w pełni poprawne, w końcu jaka ofiara ma trofeum ze swojego oprawcy?
Ten dziki kłusownik chronionych i niebezpiecznych gatunków chyba zgubił gdzieś swój język na dobre kilka minut, kiedy wytknięto mu zatwardziale, że jego problem z brakiem muzyki, był nadal jego problemem i nie zamierzał się zbyt prędko rozwiązać bez przyprowadzenia tu jakiegoś dziewczęcia z jego domu. Zerknął odruchowo na bok, zasznurowując usta i pilnując się, by nadmiar gorąca nie uderzył mu do policzków czy uszu.
- Ale jesteś nieustępliwy... Jaki jest sens pisania do szuflady jak ona nigdy tego nie usłyszy...? - wyburczał bardziej do siebie niż do rozmówcy, skopując przy okazji końcówką buta skorupkę jakiegoś małego ślimaczka na niższy stopień. Chciał jeszcze coś od-palnąć, ale w tej chwili jego jęzor znowu ukrył się gdzieś (najprawdopodobniej za migdałkiem) i odmawiał gry na strunach głosowych, samemu lepiej wiedząc, że gospodarzowi ciała potrzebna jest refleksja mózgowa, a nie... Gardłowa.
Choć mimo wszystko całość dobrego wrażenia zepsuła następującą po nim kąśliwa uwaga, która ujebała Warpa w dupę zdecydowanie mocniej niż wcześniejsze wystające elementy balustrady. Ba, ujebała wręcz tak mocno, że podskoczył i poderwał się do pozycji pionowej.
- PRZEPRASZAM BARDZO. - zareagował jak cnotliwa panienka i ukazując, że niby miał to wstanie całkowicie wykalkulowane i zaplanowane, kilkoma spokojnymi do bólu susami znalazł się na trawie. - No tak, zapomniałem, że dla Nailah'a przedłużanie gatunku to rzecz godna małpiszonów w Zoo, a seks powinien odbywać co najmniej w nieużywanej moskiewskiej Cerkwi, podczas rytuału przyzywania Abbadona, w wannie pełnej krwi i paznokci i najlepiej przy akompaniamencie organów i cytowania Nietzsche'go albo co najmniej Edgara Allana Poe. No i najlepiej nie dłużej niż pięć sekund, bo jeszcze ktoś z zakapturzonych, otaczających wannę rytualistów będzie miał czelność pomyśleć, że czerpiesz z tego przyjemność. - zaczął lekko obrażonym tonem, ale zakończył ze złośliwym uśmiechem i skłonił się, choć nie za głęboko, nie przesadzajmy, kwitując wszystko wraz z tekstem na podryw.
Otrzepał spodnie na tyłku i przyjrzał się odłożonej na bok gitarze.
- Chyba jej tutaj nie ostawiasz, nie? Weź ją, może się ostatecznie przydać. No i moglibyśmy zahaczyć o kuchnie i wziąć jakieś butelki... z wodą. - puścił czarnowłosemu oko. - Nie wiem jak ty, ale ja na początkach wiosny strasznie się odwadniam.
Teks o owsikach puścił w niepamięć, tak jak ten o saperze, bo mógłby powiedzieć, że ma jednego naprawdę wielkiego przed oczami.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Nie Lis 22, 2015 10:45 pm
- To, co mogą usłyszeć uszy, to zaledwie początek. Najważniejsze jest niesłyszalne dla uszu i niewidzialne dla oczu. - Jakże gładka, jakaż spokojna odpowiedź - czy w ogóle pasowała do tego wszystkiego, co się tutaj działo? Czasami na wojnie ponoć trzeba zmieniać strategię, kiedy już przyzwyczaimy przeciwnika do jednej, żeby go zadziwić - żeby dał się zaskoczyć i zgniótł się pod linią naporu nadciągającego z zupełnie innego kierunku, niż przewidywał - bo tu nie ma pewnych gruntów - to istne pole minowe, lepiej się nie ruszać - lepiej stać niewzruszenie, modlić się, by silny wiatr nie zepchnął nas w bok i czuwać - czuwać uparcie, próbując wypatrzeć podstępne przedmiociki zakopane pod piachem, bo znikąd nie pojawi się odsiecz, nikt nam z nieba nie spuści jedwabnej nici, na której wespniemy się na miękką chmurą i na której będziemy mogli podróżować i nie pojawi się boska dłoń, która doda nam skrzydeł - jesteśmy tylko ludźmi - tylko i aż - którzy muszą korzystać z siły swych ramion, z siły swych nóg, ale co najważniejsze - z siły swego umysłu, który był najskuteczniejszą z broni przeciwko wszelakiemu stworzeniu, zwłaszcza gdy perfekcyjnie potrafiło się go połączyć z tym, co dostaliśmy z pierwotnie zwierzęcej natury - z instynktem... możecie ten instynkt nazywać czystym fartem. Głupie przeczucie co do tego, gdzie ta mina jest, a gdzie jej nie ma - który to niewypał, na którą można nadepnąć, gdzie będzie ich mniej - miliony kalkulacji, które musiały się rozgrywać w ułamkach sekund podejmowania działań - w końcu jako pierwsi musimy dotrzeć do przeciwnika, by zyskać jak najwięcej inicjatywy. - Jaki jest sens w pięknych nutach i pieśni, jeśli grozi nam zakochanie słuchaczy w niej, a nie w swym wnętrzu? - Oparł się jedną ręką o postawioną pionowo gitarę na schodku obok siebie, nieznacznie nachylony, nie spuszczający wzroku z pięknej twarzy znajdującej się niemal na wyciągnięcie ręki, uśmiechając delikatnie, łagodnie, w ten nienachalny sposób - prezentując w ciągu tych paru chwil cały wachlarz emocji możliwych do okazania - tylko oczy pozostawały wciąż te same, emocji pozbawione, choć trzeba przyznać jedno - nie potrafiły oprzeć się ciepłym muśnięciom na skórze, które wydzielało Słońce, dlatego stało się tak, że wyłagodniały - że z każdą chwilą dobrowolnie traciły na ostrości swego ostrza przeszywającego na wylot, a choć sam Aktor był tego świadom, to jakoś zupełnie mu to nie przeszkadzało - i nie sądził, by przeszkadzało to też temu, który w aktorstwo się ponoć nie bawił.
- Oczywiście, że to rzecz godna małpiszonów. Popęd seksualny jest najbardziej z pierwotnych instynktów, tak przez ludzi demonizowanych, a jednak ludzie się mu poddają, bo sprawia im przyjemność. Poza tym popęd seksualny zaślepia miłość. - Może nie powinien był tego mówić? Ale to powiedział. I nieznacznie wzruszył ramionami, w tej jednej kwestii zatwardziały do granic możliwości, gotów walczyć aż do krwi - o ten pierdolony popęd seksualny, którego nienawidził z całego serca i który jednocześnie go przerażał, bo który w jego oczach nie był normalny - pewnie dlatego, że jego życie nie rozwinęło się chociażby w najmniejszy sposób normalnie na tym punkcie. Nawet na pewno. I nie spojrzał na Coletta - po wzruszeniu tymi ramionami odbiegł niby mimowolnie spojrzeniem w bok, niby obojętnie - by wtoczyć się znów na swoją przypisaną tutaj rolę, nie narzuconą w ten negatywny sposób - bo bardzo mu się to podobało - było orzeźwiająco przyjemne... orzeźwiająco odmienne i bardziej naturalne od wymuszonego pokazywania 'wszystko jest okej' - bo teraz to słodkie kłamstewko stawało się namacalną prawdą, o którą warto było zadbać i ją wypielęgnować, by obrodziła w cudne owoce - tylko w tym konspekcie należało odejść raczej od takich... od tego konkretnego tematu, na którym nigdy nie znajdą porozumienia. Przynajmniej Nailah nie sądził, by to się udało.
- Oczywiście, że nie zostawię. Co za głupi pomysł... - Mruknął i podniósł się, podpierając nieznacznie o instrument, jak jakiś istny dziadzio, by wyprostować i nałożyć gitarę na ramię, przytrzymując ją pod pachą. - Naprawdę chcesz się razem pokazywać w zamku? W kuchni? - Pytałeś bardzo poważnie, spoglądając na niego - już nawet pomijając tego, że przecież nikt nie uznałby ich za kochanków tylko dlatego, że by przyszli po... WODĘ... do kuchni, ale ze względu na całe śledztwo, które wciąż trwało, które wciąż się toczyło, a którego końca nie było widać - rozciągało się w całą wieczność... chociaż chwila, czemu w końcu nie mogli się razem spotykać? Ściągnąłeś nieznacznie brwi, mając wrażenie, że nie powinieneś teraz tego rozstrzygać.
- Oczywiście, że to rzecz godna małpiszonów. Popęd seksualny jest najbardziej z pierwotnych instynktów, tak przez ludzi demonizowanych, a jednak ludzie się mu poddają, bo sprawia im przyjemność. Poza tym popęd seksualny zaślepia miłość. - Może nie powinien był tego mówić? Ale to powiedział. I nieznacznie wzruszył ramionami, w tej jednej kwestii zatwardziały do granic możliwości, gotów walczyć aż do krwi - o ten pierdolony popęd seksualny, którego nienawidził z całego serca i który jednocześnie go przerażał, bo który w jego oczach nie był normalny - pewnie dlatego, że jego życie nie rozwinęło się chociażby w najmniejszy sposób normalnie na tym punkcie. Nawet na pewno. I nie spojrzał na Coletta - po wzruszeniu tymi ramionami odbiegł niby mimowolnie spojrzeniem w bok, niby obojętnie - by wtoczyć się znów na swoją przypisaną tutaj rolę, nie narzuconą w ten negatywny sposób - bo bardzo mu się to podobało - było orzeźwiająco przyjemne... orzeźwiająco odmienne i bardziej naturalne od wymuszonego pokazywania 'wszystko jest okej' - bo teraz to słodkie kłamstewko stawało się namacalną prawdą, o którą warto było zadbać i ją wypielęgnować, by obrodziła w cudne owoce - tylko w tym konspekcie należało odejść raczej od takich... od tego konkretnego tematu, na którym nigdy nie znajdą porozumienia. Przynajmniej Nailah nie sądził, by to się udało.
- Oczywiście, że nie zostawię. Co za głupi pomysł... - Mruknął i podniósł się, podpierając nieznacznie o instrument, jak jakiś istny dziadzio, by wyprostować i nałożyć gitarę na ramię, przytrzymując ją pod pachą. - Naprawdę chcesz się razem pokazywać w zamku? W kuchni? - Pytałeś bardzo poważnie, spoglądając na niego - już nawet pomijając tego, że przecież nikt nie uznałby ich za kochanków tylko dlatego, że by przyszli po... WODĘ... do kuchni, ale ze względu na całe śledztwo, które wciąż trwało, które wciąż się toczyło, a którego końca nie było widać - rozciągało się w całą wieczność... chociaż chwila, czemu w końcu nie mogli się razem spotykać? Ściągnąłeś nieznacznie brwi, mając wrażenie, że nie powinieneś teraz tego rozstrzygać.
- Colette Warp
Re: Schody na błonia
Pon Lis 23, 2015 3:22 pm
Zmrużył delikatnie oczy i odgarnął łapą nieco zapuszczoną lwią grzywę do tyłu.
- Jakie... Głębokie. - odparł po dłuższej chwili milczenia, widocznie nie spodziewając się takiej odpowiedzi. Zero buntowniczości, zero odnośników o niewtykaniu długiego Puchońskiego nochala w nie swoje sprawy, tylko łagodne przeniesienie na inny tor i inny ton. - I co sądzisz, że ona w końcu zwróci na ciebie uwagę, jeśli nie przyciągniesz jej do siebie migającym neonem albo płynąca muzyką?- zagaił z czystej ciekawości, przechodząc małym krokiem na bok, ale wciąż nie spuszczając wzroku z rozmówcy. W końcu ludzie potrafili na pierwszy rzut oka być bardzo, ale to bardzo powierzchowni i nawet nie było co szukać w tym zła i Szatana albo głupoty i ignorancji. To była czysta formalność, w której interesujący był ten, kto potrafił się już na starcie dobrze sprzedać – wyglądem, zachowaniem i słowami. Ten, który potrafił mocno wpłynąć na tę pierwszą i szybko podejmowaną decyzją o „lubieniu” i „nielubieniu”, której ewentualna zmiana była rzeczą bardzo ciężką i czasochłonną. I babranie się z wnętrzem następowało dopiero wtedy, kiedy przeszło się tę konkretną barierę pierwszego wrażenia.
Odetchnął przez usta i otaksował Sahira przyjemnym spojrzeniem od umieszczonych na zakurzonych stopniach butów, przez ciemne spodnie, szatę, szczupłe arystokratyczne dłonie wsparte na koronkowo wykończonym Gryfie, przez smukły tors, kusząco napiętą szyję, lizaną i łaskotaną przez końcówki miękkich czarnych włosów, aż po przystojną, skupioną twarz. A tam kryła się para czarnych pereł, które Col ciągle porównywał do morza późną nocą, w którym chciał raz po raz nurkować – całkiem sam, bez niczyjej pomocy, asysty czy natrętnej obecności. I wiecie co? Patrząc w te oczy nie widziało się żadnych odpowiedzi o wnętrzu ich posiadacza – tak, jak nie widziało się dna tego morza, ani nie spotykało żadnych jego mieszkańców spłoszonych przez nieoczekiwanego intruza. Absolutnie żadnych. Je pozyskiwało się dopiero zmieniając wodę w alkohol, dopiero przytulając policzek do kostek jego dłoni, dopiero oglądając wschody i zachody, dopiero spijając oddech prosto z ust i ostatecznie dopiero samemu się otwierając. Więc na dobrą sprawę faktycznie gówno się o Nim wiedziało przyglądając się mu i słuchając jego pieśni. Ale w słowach Krukona było za to co innego, co gryzło Warpa bardziej niż ten pierwotny sens słów.
- Obawiasz się tego? Wiesz... Wydaje mi się, że wszystko zależny od tego czy śpiewasz z serca czy z głowy.- odparł nagle oddalając się od Piotrusia Pana na rzecz wplecenia w ton głosu kilku cennych pereł nauki podanej na dziecinnej tacy, tuż obok wielkanocnej serwetki z mamą kaczką, która pod skrzydełkiem trzymała koszyczek z pisankami. - Czy chcesz oddać słuchaczowi siebie, razem z całym bagażem który dzierżysz, czy jakąś wyidealizowaną wersję do której Ją przyzwyczaisz, a potem będziesz musiał utrzymać to kłamstwo w strachu, że jeśli pęknie, to wszystkie wady przerażą Ją bardziej niż mogłyby na samym początku. I ostatecznie żadne z was nie będzie szczęśliwe. I mógłbym tu powiedzieć, że w sumie powinieneś zatem śpiewać z serca i pozwolić jej samej ocenić czy nadal chce zostać czy odejść, ale życie nie jest takie łatwe, nie? Nigdy nie wiadomo czy ona nie trzyma sztyletu pod zmarszczonym materiałem podołka... Ale wiesz... Jak ona podejdzie do ciebie, żeby wysłuchać tej pieśni, to też nie wie czy nie trzymasz miecza za plecami, więc to kwestia wiary i zaufania.
Odetchnął, niby to swobodnie i sam zerknął na bok, gdzie widział niewielką, pustą ławkę.
- Zauroczenie i miłość, jest jak samotność, pod względem tego, że to straszna trwoga. O wszystko. I śmieszna sprawa. - zaśmiał się i wrócił spojrzeniem na ten gatunek wyższy, który wznosił się wysoko nad popędzane instynktem śmiertelne ochłapy ludzkości i zrobił krok w stronę tej rzeźby na piedestale, wspartej o swój instrument i pozwalającej nawiązać ze sobą bardzo długi i bardzo namacalny kontakt wzrokowy. Niczym bardzo miłosierny Bożek, w którego oblicze, wykute w skale na kamieniu na środku polany, mógłby wpatrywać się bez końca. Muskać palcami mocno wykrojoną linię szczeki, zimne, twarde policzki, grzbiet nosa, migdałowy kształt oczu i wrażliwy na dotyk kark. I nawet teraz, kiedy miękka i ciepła odsłona tej rzeźby była na wyciągniecie ręki, to sięgniecie po nią byłoby grzechem latami rozstrzyganym przez starszyznę tej planety. Dlatego dłonie musiały znaleźć swoje miejsce w kieszeniach.
- Wydaje mi się, że akurat ty jesteś jej głównym... Demonizatorem. - wystawił ja moment fragment jęzora pomiędzy zębami, nie wiedząc czy użył właściwej odmiany słowa, ale nie dbał o to. - Seks jest jedną rzeczą, która łączy ludzi głupich i bardzo, bardzo mądrych. Jak wiesz im człowiekowi bliżej jest do idioty, tym łatwiej jest go uszczęśliwić, oczekuje prostszych i jasnych przekazów, ma łatwe do zrealizowania marzenia i potrzeby oraz zanadto nie zastanawia się nad swoim życiem. Do katharsis doprowadzają go proste przyjemności. Seks jest prostą przyjemnością, nie oczekującą niczego poza łatwymi sygnałami, dobrą techniką i szczerym zaangażowaniem – bez doszukiwania głębi. I pozwala posiąść kochankę w całkowitej pełni, jako ostatnia bariera, która łączy dwie dusze i dwa ciała w jedno. I nawet jeśli to najprostsze i najmocniejsze spełnienie miałoby potrwać tylko chwile, to.... To sądzę, że powinienem skończyć ten temat. - parsknął cofając się o krok, i skopując na bok maleńki kamyczek, który zapodział mu się obok trampka. - Chce zapełnić sobie szkolną kartotekę, ale nie przez demonizowanie biednej i niewinnej młodzieży.
I tak oboje dłuższą chwilę unikali swojego spojrzenia do momentu, w którym zapadła klamka odnośnie ruszenia się stąd. I zabrania gitary, dzięki Bogu. Colette wtedy ruszył się ochoczo z powrotem na schody, ale zdążył wspiąć się zaledwie na jeden stopień, kiedy dotarło do niego, że Krukon ani drgnął ze swojego miejsca i na moment, krótką chwilę, dzieliło ich ledwie kilka centymetrów. Puchon szybko zrobił krok w bok, którego zbytnio nie wykalkulował i wpadł biodrem na barierkę, o którą szybko się oparł, chcąc wyglądać teraz najbardziej cool, jak się tylko da.
- A... y... Nie. Znaczy, tak! Tak, chcę! - zreflektował się. - Wydaje mi się, że najciemniej jest jednak pod latarnią. Jeśli nie będę w pierwszej linii widział nic złego w odwiedzaniu z tobą kuchni, to wątpię, by inni zaczęli cokolwiek podejrzewać. Zresztą to potrwa kilka minut. I to tylko woda A nie skórzany strój nietoperza, składane łóżko i kajdanki z futerkiem. - burczał, wymijając Nailah'a i stając na szczycie schodów. - Po niej pójdziemy gdzie tylko będziesz chciał. Po prostu uznajmy, że chcę zrobić coś skrajnie szalonego i... Przejść się z tobą, nowo poznanym kolegą, po korytarzach szkoły. - zerknął na chłopaka kątem oka, trzymając usta zasznurowane. Nie zamierzał tego odpuścić albo się rozdzielać.
- Jakie... Głębokie. - odparł po dłuższej chwili milczenia, widocznie nie spodziewając się takiej odpowiedzi. Zero buntowniczości, zero odnośników o niewtykaniu długiego Puchońskiego nochala w nie swoje sprawy, tylko łagodne przeniesienie na inny tor i inny ton. - I co sądzisz, że ona w końcu zwróci na ciebie uwagę, jeśli nie przyciągniesz jej do siebie migającym neonem albo płynąca muzyką?- zagaił z czystej ciekawości, przechodząc małym krokiem na bok, ale wciąż nie spuszczając wzroku z rozmówcy. W końcu ludzie potrafili na pierwszy rzut oka być bardzo, ale to bardzo powierzchowni i nawet nie było co szukać w tym zła i Szatana albo głupoty i ignorancji. To była czysta formalność, w której interesujący był ten, kto potrafił się już na starcie dobrze sprzedać – wyglądem, zachowaniem i słowami. Ten, który potrafił mocno wpłynąć na tę pierwszą i szybko podejmowaną decyzją o „lubieniu” i „nielubieniu”, której ewentualna zmiana była rzeczą bardzo ciężką i czasochłonną. I babranie się z wnętrzem następowało dopiero wtedy, kiedy przeszło się tę konkretną barierę pierwszego wrażenia.
Odetchnął przez usta i otaksował Sahira przyjemnym spojrzeniem od umieszczonych na zakurzonych stopniach butów, przez ciemne spodnie, szatę, szczupłe arystokratyczne dłonie wsparte na koronkowo wykończonym Gryfie, przez smukły tors, kusząco napiętą szyję, lizaną i łaskotaną przez końcówki miękkich czarnych włosów, aż po przystojną, skupioną twarz. A tam kryła się para czarnych pereł, które Col ciągle porównywał do morza późną nocą, w którym chciał raz po raz nurkować – całkiem sam, bez niczyjej pomocy, asysty czy natrętnej obecności. I wiecie co? Patrząc w te oczy nie widziało się żadnych odpowiedzi o wnętrzu ich posiadacza – tak, jak nie widziało się dna tego morza, ani nie spotykało żadnych jego mieszkańców spłoszonych przez nieoczekiwanego intruza. Absolutnie żadnych. Je pozyskiwało się dopiero zmieniając wodę w alkohol, dopiero przytulając policzek do kostek jego dłoni, dopiero oglądając wschody i zachody, dopiero spijając oddech prosto z ust i ostatecznie dopiero samemu się otwierając. Więc na dobrą sprawę faktycznie gówno się o Nim wiedziało przyglądając się mu i słuchając jego pieśni. Ale w słowach Krukona było za to co innego, co gryzło Warpa bardziej niż ten pierwotny sens słów.
- Obawiasz się tego? Wiesz... Wydaje mi się, że wszystko zależny od tego czy śpiewasz z serca czy z głowy.- odparł nagle oddalając się od Piotrusia Pana na rzecz wplecenia w ton głosu kilku cennych pereł nauki podanej na dziecinnej tacy, tuż obok wielkanocnej serwetki z mamą kaczką, która pod skrzydełkiem trzymała koszyczek z pisankami. - Czy chcesz oddać słuchaczowi siebie, razem z całym bagażem który dzierżysz, czy jakąś wyidealizowaną wersję do której Ją przyzwyczaisz, a potem będziesz musiał utrzymać to kłamstwo w strachu, że jeśli pęknie, to wszystkie wady przerażą Ją bardziej niż mogłyby na samym początku. I ostatecznie żadne z was nie będzie szczęśliwe. I mógłbym tu powiedzieć, że w sumie powinieneś zatem śpiewać z serca i pozwolić jej samej ocenić czy nadal chce zostać czy odejść, ale życie nie jest takie łatwe, nie? Nigdy nie wiadomo czy ona nie trzyma sztyletu pod zmarszczonym materiałem podołka... Ale wiesz... Jak ona podejdzie do ciebie, żeby wysłuchać tej pieśni, to też nie wie czy nie trzymasz miecza za plecami, więc to kwestia wiary i zaufania.
Odetchnął, niby to swobodnie i sam zerknął na bok, gdzie widział niewielką, pustą ławkę.
- Zauroczenie i miłość, jest jak samotność, pod względem tego, że to straszna trwoga. O wszystko. I śmieszna sprawa. - zaśmiał się i wrócił spojrzeniem na ten gatunek wyższy, który wznosił się wysoko nad popędzane instynktem śmiertelne ochłapy ludzkości i zrobił krok w stronę tej rzeźby na piedestale, wspartej o swój instrument i pozwalającej nawiązać ze sobą bardzo długi i bardzo namacalny kontakt wzrokowy. Niczym bardzo miłosierny Bożek, w którego oblicze, wykute w skale na kamieniu na środku polany, mógłby wpatrywać się bez końca. Muskać palcami mocno wykrojoną linię szczeki, zimne, twarde policzki, grzbiet nosa, migdałowy kształt oczu i wrażliwy na dotyk kark. I nawet teraz, kiedy miękka i ciepła odsłona tej rzeźby była na wyciągniecie ręki, to sięgniecie po nią byłoby grzechem latami rozstrzyganym przez starszyznę tej planety. Dlatego dłonie musiały znaleźć swoje miejsce w kieszeniach.
- Wydaje mi się, że akurat ty jesteś jej głównym... Demonizatorem. - wystawił ja moment fragment jęzora pomiędzy zębami, nie wiedząc czy użył właściwej odmiany słowa, ale nie dbał o to. - Seks jest jedną rzeczą, która łączy ludzi głupich i bardzo, bardzo mądrych. Jak wiesz im człowiekowi bliżej jest do idioty, tym łatwiej jest go uszczęśliwić, oczekuje prostszych i jasnych przekazów, ma łatwe do zrealizowania marzenia i potrzeby oraz zanadto nie zastanawia się nad swoim życiem. Do katharsis doprowadzają go proste przyjemności. Seks jest prostą przyjemnością, nie oczekującą niczego poza łatwymi sygnałami, dobrą techniką i szczerym zaangażowaniem – bez doszukiwania głębi. I pozwala posiąść kochankę w całkowitej pełni, jako ostatnia bariera, która łączy dwie dusze i dwa ciała w jedno. I nawet jeśli to najprostsze i najmocniejsze spełnienie miałoby potrwać tylko chwile, to.... To sądzę, że powinienem skończyć ten temat. - parsknął cofając się o krok, i skopując na bok maleńki kamyczek, który zapodział mu się obok trampka. - Chce zapełnić sobie szkolną kartotekę, ale nie przez demonizowanie biednej i niewinnej młodzieży.
I tak oboje dłuższą chwilę unikali swojego spojrzenia do momentu, w którym zapadła klamka odnośnie ruszenia się stąd. I zabrania gitary, dzięki Bogu. Colette wtedy ruszył się ochoczo z powrotem na schody, ale zdążył wspiąć się zaledwie na jeden stopień, kiedy dotarło do niego, że Krukon ani drgnął ze swojego miejsca i na moment, krótką chwilę, dzieliło ich ledwie kilka centymetrów. Puchon szybko zrobił krok w bok, którego zbytnio nie wykalkulował i wpadł biodrem na barierkę, o którą szybko się oparł, chcąc wyglądać teraz najbardziej cool, jak się tylko da.
- A... y... Nie. Znaczy, tak! Tak, chcę! - zreflektował się. - Wydaje mi się, że najciemniej jest jednak pod latarnią. Jeśli nie będę w pierwszej linii widział nic złego w odwiedzaniu z tobą kuchni, to wątpię, by inni zaczęli cokolwiek podejrzewać. Zresztą to potrwa kilka minut. I to tylko woda A nie skórzany strój nietoperza, składane łóżko i kajdanki z futerkiem. - burczał, wymijając Nailah'a i stając na szczycie schodów. - Po niej pójdziemy gdzie tylko będziesz chciał. Po prostu uznajmy, że chcę zrobić coś skrajnie szalonego i... Przejść się z tobą, nowo poznanym kolegą, po korytarzach szkoły. - zerknął na chłopaka kątem oka, trzymając usta zasznurowane. Nie zamierzał tego odpuścić albo się rozdzielać.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Pon Lis 23, 2015 4:29 pm
Heh, mogę znowu powiedzieć coś, co wydawałoby się niemiłe, ale nie miało tak naprawdę na celu urażenia Warpa? Tak jak zresztą wszystko, co zostało tutaj wypowiedziane – bestia musiała warczeć, żeby nadal pozostawac bestią i chować się na swojej ciemnej wyspie, odstraszając wszystkich, którzy chcieliby ją odwiedzić, by zastanowili się pięć razy, czy warto wchodzić do miejsca, które już z zewnątrz wydaje się jednym, wielkim bagnem, w dodatku w którym żyją obce stworzenia, które ciągle stworzyć na nowo próbują fantaści w swych fatnazyjnych książkach – albo był właśnie morzem – oceanem, a na jego dnie pływał jako szkaradna kreatura – przynajmniej tak podawano w książkach rysunkowych, bo nikt nie zrobił jej nigdy zdjęcia i nikt nie widział jej naprawdę – taką, która na końcu ogona miała malutkie, błękitne światełko i zapraszała do głębin, by się tam topić i szukać zachłannie tchu w świecie, który zamykał swe bariery na głową, by już nigdy więcej nie wypłynąć – straszył jedną z wielu gróźb zawisających nad głowami tych odważnych – lub tych głupich – i wyniki było widac od razu. Nie było żadnych ciekawsko-niecierpliwych, którzy chcieliby tutaj zatonąć. Nie było też nikogo, kto stałby przy wielkiej, złotej klatce i zastanawiał się, dlaczego akurat Smoka nie ma w domu – samotność wpisana była w trwogę, która oplatała swoimi mackami niczym ośmiornica z głębin przytrzymująca swoją ofiarę, by ją pożreć w całości – nie brakowała jadowitego atramentu, co wypełniał żyły i w końcu przestawał pozwalać na oddychanie... więc szukaliśmy ucieczki. Szukaliśmy antidotum, które pozwoliłoby nam nauczyć się oddychać na nowo – to było wielkie przedsięwzięcie dla Smoka, od którego tej głębi zarządano, choć wcześniej zadowalano się w pełni powierzchownościami – na ile wtedy zmuszony był samego siebie uświadamiać w tym, jak niewiele o sobie wiedział i na ile rozkopano pewne groby, które powinny były zostać na zawsze pogrzebane, jak mocno wrył się już pazurami w miękką glębę i jak głębokie katakumby udało mu się stworzyć od... początku? Czyli od dzisiaj. Od nowej szansy, którą pobłogosławiła ze swego ramienia Matka Fortuna, przyglądając się z ciepłym uśmiechem dwóm chłopcom połączonych ze światem bez strachu o jego brak akceptacji dla tej znajomości na dany moment – ewentualnie przyjdzie im napotkać jakiś dryblasów, którym będzie się wybornie nudzić i zechcą spróbować swoich sił w podkładaniu względnie jakże niewinnie wyglądajcemu Puchonowi nogi, by wyrżnął twarzą o beton, albo poczują chęć dania nauczki szkolnemu straszakowi – nic by się nie stało, byłoby tylko radośniej – właśnie tak jak w sarmackich opowieściach... tylko że alkohol przyszedłby po bitwie – w swej arogancji – niewątpliwie wygranej.
Kąciki warg Nailaha wygięły się w aroganckim pół-uśmiechu, kiedy wsłuchiwał się w słowa Coletta, które nastąpiły tuż po zadanym pytaniu, na które nie pojawiła się odpowiedź – odpowiedzią były przymknięte oczy, odpowiedzią był uśmieszek, odpowiedzią była jego nonszalancka postawa, gdy stał na szerokim schodku opierając się o gryf gitary – cała jego sylwetka krzyczała wręcz: "Ona i tak do mnie przyjdzie" tak mocno, że przestawało być to tylko pewnością siebie – wchodziło to na ingerencję w boski świat, w same linie losu, co Mojry plotły zacięcie w swojej chatce gdzieś na panteonie – zwykłe przeświadczenie zamieniało się płynnie w fakt, zacierając granice między tym, co się wydaje, a tym, co się przewiduje... tak, to musiało być narzucanie swej niezłomnej, rozciągniętej na przestrzeni fizyczno-mentalnej, woli samemu Przeznaczeniu w braku możliwości przyjęcia opcji, że coś tutaj może się nie udać – i że jednak ta piękna Puchonka, dla której powstała pieśń, mogłaby się nie zjawić i tej uwagi na marmurowy posąg czerni kontrastującej z bladością skóry nie zaczepić – przecież zajmował tu całą przestrzeń... i tylko ta Puchonka mogła w niej przebywać. W niewidzialnej fortecy zbudowanej z myśli.
- Skąd w ogóle pomysł, że się boję? - Rozchylił oczy, by półprzymknięte zwrócić je znów na granice swego własnego świata zamkniętego do dwukolorowych tęczówek. - Nie, nie obawiam się tego. Ponieważ moja luba Julia jeszcze mnie nie zna, boję się, że spojrzy na mnie tak jak wszyscy. Zakocha się w tekstach i muzyce, które zrozumie subiektywnie i nie zobaczy mnie. Będzie jej się tylko wydawać, że rozumie. - To nie mogło być proste – to związane z Sahirem Nailahem, to była jego filozofia, jego myśli, jego świat, który dźwięczał na pojedynczych strunach i malował się ołówkiem na stronach pamiętnika, wetknięty w świat czarodziejstwa, któremu udało się go połączyć z tym drugim światem – dwukolorowym światem pana Warpa. - Odejścia nie są takie straszne. Przyzwyczaiłem się do nich. Straszne jest to, że w tych krótkich minutach utworu, gdy spoglądałbym w jej oczy, i mi mogłoby się wydawać, że zrozumiała. I mógłbym się przywiązać. - Jego kąciki warg wspięły się jeszcze wyżej. - Kto nie zaznał przyjaźni i miłości, nie zna samotności. - Była jedna prawdziwa Julia w jego życiu – niesamowita dziewczyna, z którą chodził przez jakiś czas do jednej klasy, z którą był w jednym domu – w jej prawdziwości chodzi o to, że naprawdę tak miała na imię – Julie – dziewczyna, o której ledwo raz wspomniał, kiedy z tą samą towarzyszką w postaci gitary siedzieli przy fontannie na dziedzińcu. Nie było po co o niej więcej wspominać. Tak jak i o wszystkich pozostałych duchach przeszłości. - Pozazdroszczę takiemu szczęściarzowi. - Świat szary, pusty... wydawał się światem idealnym. Albo raczej - wydawałby. Świat bez Warpa to już nie był świat.
Skńczony temat – ten jedyny temat tabu, na którego argumenty nie odpyskowałeś, przemilczając je – woląc, by temat naprawdę został zakończony i nie wracał nawet minimalnym echem, które i tak spinało mięśnie i zakłębiało ciężką aurę, skupiającą się wokół jego sylwetki jak latawiec, który był wciągany przez rozwijający się tajfun – trafiał coraz intensywnej w samo sedno, w samo serce... dość – to była tylko chwila – chwila ucięta jednym, zdecydowanym ruchem chirurgicznego skalpela, pozwalajac nabrać głębszego wdechu do płuc, by tlen rozszedł się po mięśniach i napędził je na nowo w lepsze tryby funkcjonowania, kiedy wampir się podnosił, a Colette... cóż, Colette skupiał się na zachowywaniu dobrej twarzy – w swej wspaniałomyślności Nailah nawet tego nie skomentował – bo tak się stało, że zajęty był kolejnym westchnięciem – a potem już odwróceniem się, gdy dźwignął gitarę, by spojrzeć w oczy Warpowi i lekko wzruszyć ramionami, zamaszystym gestem wskazując kierunek – szkołę, oczywiście.
- Pan prowadzi, panie Warp. Ja nawet nie mam pojęcia, gdzie jest kuchnia. - Nie miał nic przeciwko temu – serio – to wydawało się wręcz nadmiernie zadowalające, uspakajające, doprowadzające wampira do stanu, w którym jego kąciki warg same z siebie uniosły się w uśmiechu łagodnym i szczerym, doprowadziły do tego, że opuścił nieznacznie spojrzenie, idąc u boku Pięknej Puchonki o Dwukolorowych Oczach, która znała parę sekretów tego zamku, które nie były znane jemu samemu i którymi się dzielił raz na jakiś czas, by czasem nie było za nudno, by nie wpadać w rutynę – rutynę? Dobre sobie – z nim nie dało się wpaść w rutynę nawet w zwykłych rozmowach – jego jaźń nadawała na całkowicie niepojętych dla czarnowłosego falach, do których za nic nie mógł się dostroić, by przejąć nad nimi kontrolę – wysłuchiwał tylko bieżącą audycję i nie miał zupełnie wpływu na jej przebieg, obojętnie jak bardzo by się nie starał tym manipulować – dlatego przestał się starać to robić – i przestał w związku z tym udawać, bo po co, gdy chwile stawały się piękniejszymi, kiedy nie były okraszone dozami fałszu? To były takie prywatne chwile – i prywatna wiedza, która była traktowana jako skarb i nie przeznaczona dla niczyich uszu i umysłu, prócz niego samego.
- To jest bardziej szalone, niż ci się wydaje. Dopiero co ucichła afera po tym, jak cię za szmaty wytargałem z Pokoju Wspólnego... albo jak cię wniosłem nachlanego do Pokoju Krukonów. - Ooo, wtedy było ostro – przez dłuższy czas patrzyli istnym bykiem... heh, teraz i tak jest gorzej – tamta sytuacja wydawała się już tylko śmieszna z perspektywy czasu. - Colette Warp – postrach szkoły. Brzmi nieźle.
Poszli do kuchni, złapali parę butelek wody – i powędrowali w tajemną stronę jakże tajemnego miejsca.
[z/t x2]
Kąciki warg Nailaha wygięły się w aroganckim pół-uśmiechu, kiedy wsłuchiwał się w słowa Coletta, które nastąpiły tuż po zadanym pytaniu, na które nie pojawiła się odpowiedź – odpowiedzią były przymknięte oczy, odpowiedzią był uśmieszek, odpowiedzią była jego nonszalancka postawa, gdy stał na szerokim schodku opierając się o gryf gitary – cała jego sylwetka krzyczała wręcz: "Ona i tak do mnie przyjdzie" tak mocno, że przestawało być to tylko pewnością siebie – wchodziło to na ingerencję w boski świat, w same linie losu, co Mojry plotły zacięcie w swojej chatce gdzieś na panteonie – zwykłe przeświadczenie zamieniało się płynnie w fakt, zacierając granice między tym, co się wydaje, a tym, co się przewiduje... tak, to musiało być narzucanie swej niezłomnej, rozciągniętej na przestrzeni fizyczno-mentalnej, woli samemu Przeznaczeniu w braku możliwości przyjęcia opcji, że coś tutaj może się nie udać – i że jednak ta piękna Puchonka, dla której powstała pieśń, mogłaby się nie zjawić i tej uwagi na marmurowy posąg czerni kontrastującej z bladością skóry nie zaczepić – przecież zajmował tu całą przestrzeń... i tylko ta Puchonka mogła w niej przebywać. W niewidzialnej fortecy zbudowanej z myśli.
- Skąd w ogóle pomysł, że się boję? - Rozchylił oczy, by półprzymknięte zwrócić je znów na granice swego własnego świata zamkniętego do dwukolorowych tęczówek. - Nie, nie obawiam się tego. Ponieważ moja luba Julia jeszcze mnie nie zna, boję się, że spojrzy na mnie tak jak wszyscy. Zakocha się w tekstach i muzyce, które zrozumie subiektywnie i nie zobaczy mnie. Będzie jej się tylko wydawać, że rozumie. - To nie mogło być proste – to związane z Sahirem Nailahem, to była jego filozofia, jego myśli, jego świat, który dźwięczał na pojedynczych strunach i malował się ołówkiem na stronach pamiętnika, wetknięty w świat czarodziejstwa, któremu udało się go połączyć z tym drugim światem – dwukolorowym światem pana Warpa. - Odejścia nie są takie straszne. Przyzwyczaiłem się do nich. Straszne jest to, że w tych krótkich minutach utworu, gdy spoglądałbym w jej oczy, i mi mogłoby się wydawać, że zrozumiała. I mógłbym się przywiązać. - Jego kąciki warg wspięły się jeszcze wyżej. - Kto nie zaznał przyjaźni i miłości, nie zna samotności. - Była jedna prawdziwa Julia w jego życiu – niesamowita dziewczyna, z którą chodził przez jakiś czas do jednej klasy, z którą był w jednym domu – w jej prawdziwości chodzi o to, że naprawdę tak miała na imię – Julie – dziewczyna, o której ledwo raz wspomniał, kiedy z tą samą towarzyszką w postaci gitary siedzieli przy fontannie na dziedzińcu. Nie było po co o niej więcej wspominać. Tak jak i o wszystkich pozostałych duchach przeszłości. - Pozazdroszczę takiemu szczęściarzowi. - Świat szary, pusty... wydawał się światem idealnym. Albo raczej - wydawałby. Świat bez Warpa to już nie był świat.
Skńczony temat – ten jedyny temat tabu, na którego argumenty nie odpyskowałeś, przemilczając je – woląc, by temat naprawdę został zakończony i nie wracał nawet minimalnym echem, które i tak spinało mięśnie i zakłębiało ciężką aurę, skupiającą się wokół jego sylwetki jak latawiec, który był wciągany przez rozwijający się tajfun – trafiał coraz intensywnej w samo sedno, w samo serce... dość – to była tylko chwila – chwila ucięta jednym, zdecydowanym ruchem chirurgicznego skalpela, pozwalajac nabrać głębszego wdechu do płuc, by tlen rozszedł się po mięśniach i napędził je na nowo w lepsze tryby funkcjonowania, kiedy wampir się podnosił, a Colette... cóż, Colette skupiał się na zachowywaniu dobrej twarzy – w swej wspaniałomyślności Nailah nawet tego nie skomentował – bo tak się stało, że zajęty był kolejnym westchnięciem – a potem już odwróceniem się, gdy dźwignął gitarę, by spojrzeć w oczy Warpowi i lekko wzruszyć ramionami, zamaszystym gestem wskazując kierunek – szkołę, oczywiście.
- Pan prowadzi, panie Warp. Ja nawet nie mam pojęcia, gdzie jest kuchnia. - Nie miał nic przeciwko temu – serio – to wydawało się wręcz nadmiernie zadowalające, uspakajające, doprowadzające wampira do stanu, w którym jego kąciki warg same z siebie uniosły się w uśmiechu łagodnym i szczerym, doprowadziły do tego, że opuścił nieznacznie spojrzenie, idąc u boku Pięknej Puchonki o Dwukolorowych Oczach, która znała parę sekretów tego zamku, które nie były znane jemu samemu i którymi się dzielił raz na jakiś czas, by czasem nie było za nudno, by nie wpadać w rutynę – rutynę? Dobre sobie – z nim nie dało się wpaść w rutynę nawet w zwykłych rozmowach – jego jaźń nadawała na całkowicie niepojętych dla czarnowłosego falach, do których za nic nie mógł się dostroić, by przejąć nad nimi kontrolę – wysłuchiwał tylko bieżącą audycję i nie miał zupełnie wpływu na jej przebieg, obojętnie jak bardzo by się nie starał tym manipulować – dlatego przestał się starać to robić – i przestał w związku z tym udawać, bo po co, gdy chwile stawały się piękniejszymi, kiedy nie były okraszone dozami fałszu? To były takie prywatne chwile – i prywatna wiedza, która była traktowana jako skarb i nie przeznaczona dla niczyich uszu i umysłu, prócz niego samego.
- To jest bardziej szalone, niż ci się wydaje. Dopiero co ucichła afera po tym, jak cię za szmaty wytargałem z Pokoju Wspólnego... albo jak cię wniosłem nachlanego do Pokoju Krukonów. - Ooo, wtedy było ostro – przez dłuższy czas patrzyli istnym bykiem... heh, teraz i tak jest gorzej – tamta sytuacja wydawała się już tylko śmieszna z perspektywy czasu. - Colette Warp – postrach szkoły. Brzmi nieźle.
Poszli do kuchni, złapali parę butelek wody – i powędrowali w tajemną stronę jakże tajemnego miejsca.
[z/t x2]
- Liv Mendez
Re: Schody na błonia
Pon Gru 28, 2015 9:21 pm
[kontynuacja przerwanej sesji z Gio]
Ciekawe, ciekawe… Jednak Giotto będzie mógł się o tym przekonać dopiero gdy oboje znajdą się w takiej sytuacji. Być może zmieniłaby o nim zdanie albo po prostu dopisała kilka cech na kartce o tytule: GIOTTO NERO, która znajdowała się w jej głowie. Racja, Ślizgon był naprawdę dobrym rozmówcą. Chociaż na początku nic na to nie wskazywało, ale przecież ile razy już wspominano, że życie lubi nas zaskakiwać.
Jak dobrze, że Nero wie czego chce, że ma jasno wytyczone plany i cele, do których nieustannie dąży. Ona… Ona też powinna nad tym popracować. Powinna postawić sobie jakiś cel. Jak na razie budziła się rano i jej jedynym pragnieniem było przeżyć jakoś ten dzień. JAKOŚ… Nie dobrze, wspaniale czy cudownie itd... Po prostu jakoś. Aby przeżyć. Uwierzcie, czasem nawet te ‘jakoś’ było trudne. Jak można ustalić wartości, cele i plany gdy ma się taki mętlik w głowie? Czy jest to w ogóle możliwe…? Podobno nie ma rzeczy niemożliwych, jednak ona nie potrafi tego zrobić. Najpierw musiała uporać się z samą sobą. Z przeszłością… Z demonami, które coraz częściej wychodzą na światło dzienne.
‘Tak silne jest Twoje ciało, jak silny jest Twój duch’ powtarzała w głowie jego słowa. Chwile się nad nimi zastanawiała. Czy aby na pewno to się u niej sprawdza..? Być może i jej duch jest silny, chociaż mocno pokaleczony. Jednak pomimo wszystkiego wciąż się rano budzi, wciąż każdego ranka zaczyna walkę na nową. Jeśli to oznacza, że jej duch jest silny to mogła zgodzić się ze słowami chłopaka.
- Ale i mój duch musi być nieźle poobijany – spojrzała na niego i potarła kolejny raz obolałe ramię.
Och… Kogo nie zdziwi takie zjawisko…? Zapewne bardzo mała liczba osób przeszłaby obojętnie widząc taką niezwykłą rzecz. Mogła się domyśleć, że wszyscy go o to pytają, ale przecież i ona była ciekawa. Nie dało się ukryć . Nigdy nie spotkała się z czymś takim i raczej już się nie spotka.
- Nic nie da się zrobić z bólem? – spojrzała na niego z jakimś chwilowym smutkiem w oczach. Nigdy nie lubiła gdy ktoś cierpiał. Kto lubił…? Chyba tylko jakiś sadysta. A ona na pewno do tej grupy ludzi się nie zaliczała. Tylko spójrzcie na nią. Raczej śmiesznie wyglądałaby wśród nich. Taka krucha i delikatna…
- Tak, bardzo niekorzystnie wyglądasz w niebieskim – zrobiła poważną minę i pokiwała delikatnie głową. Po jej głowie wciąż krążyło tyle pytań, ale nie była pewna czy powinna je zadawać. Nie chciała wyjść na jakąś wścibską dziewuchę, która musi wszystko wiedzieć. Dlatego też jej usta otwierały się i zamykały po chwili. Wyglądała trochę jak wyłowiona ryba, która próbuje zaczerpnąć powietrza.
- Wow… - powiedziała cicho. Tak, za bardzo przysunęła się do chłopaka. Trochę speszona odwróciła wzrok i wbiła go w swoje trampki. Nastąpiła cisza. Liv dopiero teraz zaczęła się zastanawiać czy kiedykolwiek na lekcji widziała żeby Ślizgon zmienił barwę swoich oczu…? Oczywiście, że nie! Na zajęciach skupiała się na profesorze i omawianym zagadnieniu a nie na oczach jakiegoś Ślizgona, z którym w ogóle nie rozmawiała. Kolejny raz spojrzała na książkę z eliksirami znajdującą się na kolanach chłopaka. O nie moi drodzy, ona o niej nie zapomniała…
- Wracając do książki – wskazała podbródkiem ową rzecz. – Przeglądasz ją z ciekawości czy chcesz uwarzyć jakiś eliksir? – zapytała z powagą w głosie. Nie to, że chciała to gdzieś zgłosić czy coś w tym rodzaju. Nic z tych rzeczy! Serce zabiło jej trochę szybciej na myśl, że Giotto może gdzieś w zakamarkach tego ogromnego zamku warzyć bardzo potężną miksturę.
*przepraszam, że tyle musiałeś na mnie czekać :C
Ciekawe, ciekawe… Jednak Giotto będzie mógł się o tym przekonać dopiero gdy oboje znajdą się w takiej sytuacji. Być może zmieniłaby o nim zdanie albo po prostu dopisała kilka cech na kartce o tytule: GIOTTO NERO, która znajdowała się w jej głowie. Racja, Ślizgon był naprawdę dobrym rozmówcą. Chociaż na początku nic na to nie wskazywało, ale przecież ile razy już wspominano, że życie lubi nas zaskakiwać.
Jak dobrze, że Nero wie czego chce, że ma jasno wytyczone plany i cele, do których nieustannie dąży. Ona… Ona też powinna nad tym popracować. Powinna postawić sobie jakiś cel. Jak na razie budziła się rano i jej jedynym pragnieniem było przeżyć jakoś ten dzień. JAKOŚ… Nie dobrze, wspaniale czy cudownie itd... Po prostu jakoś. Aby przeżyć. Uwierzcie, czasem nawet te ‘jakoś’ było trudne. Jak można ustalić wartości, cele i plany gdy ma się taki mętlik w głowie? Czy jest to w ogóle możliwe…? Podobno nie ma rzeczy niemożliwych, jednak ona nie potrafi tego zrobić. Najpierw musiała uporać się z samą sobą. Z przeszłością… Z demonami, które coraz częściej wychodzą na światło dzienne.
‘Tak silne jest Twoje ciało, jak silny jest Twój duch’ powtarzała w głowie jego słowa. Chwile się nad nimi zastanawiała. Czy aby na pewno to się u niej sprawdza..? Być może i jej duch jest silny, chociaż mocno pokaleczony. Jednak pomimo wszystkiego wciąż się rano budzi, wciąż każdego ranka zaczyna walkę na nową. Jeśli to oznacza, że jej duch jest silny to mogła zgodzić się ze słowami chłopaka.
- Ale i mój duch musi być nieźle poobijany – spojrzała na niego i potarła kolejny raz obolałe ramię.
Och… Kogo nie zdziwi takie zjawisko…? Zapewne bardzo mała liczba osób przeszłaby obojętnie widząc taką niezwykłą rzecz. Mogła się domyśleć, że wszyscy go o to pytają, ale przecież i ona była ciekawa. Nie dało się ukryć . Nigdy nie spotkała się z czymś takim i raczej już się nie spotka.
- Nic nie da się zrobić z bólem? – spojrzała na niego z jakimś chwilowym smutkiem w oczach. Nigdy nie lubiła gdy ktoś cierpiał. Kto lubił…? Chyba tylko jakiś sadysta. A ona na pewno do tej grupy ludzi się nie zaliczała. Tylko spójrzcie na nią. Raczej śmiesznie wyglądałaby wśród nich. Taka krucha i delikatna…
- Tak, bardzo niekorzystnie wyglądasz w niebieskim – zrobiła poważną minę i pokiwała delikatnie głową. Po jej głowie wciąż krążyło tyle pytań, ale nie była pewna czy powinna je zadawać. Nie chciała wyjść na jakąś wścibską dziewuchę, która musi wszystko wiedzieć. Dlatego też jej usta otwierały się i zamykały po chwili. Wyglądała trochę jak wyłowiona ryba, która próbuje zaczerpnąć powietrza.
- Wow… - powiedziała cicho. Tak, za bardzo przysunęła się do chłopaka. Trochę speszona odwróciła wzrok i wbiła go w swoje trampki. Nastąpiła cisza. Liv dopiero teraz zaczęła się zastanawiać czy kiedykolwiek na lekcji widziała żeby Ślizgon zmienił barwę swoich oczu…? Oczywiście, że nie! Na zajęciach skupiała się na profesorze i omawianym zagadnieniu a nie na oczach jakiegoś Ślizgona, z którym w ogóle nie rozmawiała. Kolejny raz spojrzała na książkę z eliksirami znajdującą się na kolanach chłopaka. O nie moi drodzy, ona o niej nie zapomniała…
- Wracając do książki – wskazała podbródkiem ową rzecz. – Przeglądasz ją z ciekawości czy chcesz uwarzyć jakiś eliksir? – zapytała z powagą w głosie. Nie to, że chciała to gdzieś zgłosić czy coś w tym rodzaju. Nic z tych rzeczy! Serce zabiło jej trochę szybciej na myśl, że Giotto może gdzieś w zakamarkach tego ogromnego zamku warzyć bardzo potężną miksturę.
*przepraszam, że tyle musiałeś na mnie czekać :C
- Giotto Nero
Re: Schody na błonia
Pon Gru 28, 2015 11:53 pm
Prawdę powiedziawszy, wszystko zależało od dyspozycji dnia Ślizgona. Momentami wydawał się być wręcz nie do zniesienia: humorzasty, mało otwarty, lekceważący wszystko, co tylko da się lekceważyć, nie robiący sobie nic z zagrożenia, czy też zainteresowania kogokolwiek jego osobą... Z drugiej strony, miał czasem takie dni, w których wydawał się być naprawdę rozumnym człowiekiem i potrafił naprawdę czym błysnąć, nie tylko fleshem z jakiegoś aparatu. Liv miała szczęście, że ten dzień nastał akurat dzisiaj i mogła poznać Nero z tej mniej znanej strony, ku obopólnej korzyści.
Czy dążenie do wyrównania rachunków z przeszłości jest dobre? Wszystko zależy od punktu widzenia. Może i dziewczyna na początku podziwiałaby Nero za jego podejście do pewnych spraw: za pewność siebie, skupienie się na swojej edukacji, uporczywe dążenie do realizacji każdego założenia, jakie tylko zaplanował. Kiedy poznałaby jednak prawdziwe losy rodziny Nero i młodszego z braci, raczej próbowałaby go powstrzymać od tych wszystkich rzeczy, które ma zamiar w przyszłości zrobić. Problem w tak mocnej osobowości tkwił w tym, że ciężko było go zatrzymać, albo nakłonić do czegoś innego. Ból po stracie brata był w nim tak mocno zakorzeniony, że był skłonny nawet do niewybaczalnych rzeczy. Chęć odwetu, rozwiązania i domknięcia sprawy zabójstwa idola było dla niego celem nadrzędnym. I wydawałoby się, że celem bardzo zgubnym.
Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, przyglądając się uważnie całej postaci Mendez.
- Poobijany? Zahartowany. - naprostował jej słowa, przekazując jej kolejną z wielu sentencji jakie wpojone mu zostały w dojo. Nie należał do gatunku pesymistów, ale raczej optymistą zbyt wielkim też nie był. Prędzej było mu do postawy realistycznej, jednakże takie rzeczy jak doświadczenie i liczba przeżyć, były dla niego czymś dobrym i cennym. Kształtowały charakter i osobowość, a każde potknięcie się i próba powstania, była czymś godnym zapamiętania i chwalenia.
Skierował wzrok w dół, przymykając lekko oczy.
- Myślisz, że gdyby się dało, to dałbym sobą pomiatać? - odparł spokojnie na jej pytanie odnośnie bólu. Prawdę mówiąc, ten aspekt mutacji traktował jako swoją słabość, wszakże, w każdej chwili mógł wystąpić jakiś nieoczekiwany zwrot akcji, który jakoś go zrani, w czymś mu przeszkodzi, albo co gorsza... popsuje wzrok. Wielokrotnie myślał o tym, że ta "mutacja" może być po prostu ewoluującą chorobą, która w miarę postępu, może mu zrobić wielką krzywdę. Strata wzroku w końcu byłaby czymś naprawdę ciężkim, zwłaszcza dla kogoś, kto ceni różne, nawet małostkowe rzeczy.
- Ale nie mów o tym nikomu, to będzie nasz kolejny sekret. - uśmiechnął się nieznacznie, puszczając jej oczko, gdy jeszcze byli bardziej zbliżeni do siebie. Gdy się odsunęła, on zrobił to samo w tej samej chwili i rozejrzał się po schodach, czy aby na pewno są sami. W sumie, kogo spodziewać się tu o tej porze? Wszyscy siedzą w ciepłych dormitoriach albo wspólnych salach i się "integrują". Oni szukali spokoju i chyba go znaleźli, w końcu - nikt się nie denerwuje. Jest dobrze.
- Kto by nie chciał? - odpowiedział pytaniem na pytanie, patrząc jej ponownie w oczy, nieznacznie przekrzywiając głowę w prawą stronę. Nie musiał przed nią ukrywać niczego, jakimś dziwnym trafem ufał brunetce, mimo tego, że rozmawiał z nią zaledwie kilka minut. - A jeśli nawet bym coś tworzył, mógłbym Ci o tym powiedzieć? - uniósł lekko lewą brew, czując, że dziewczyna zaczyna się niepokoić. Pytanie tylko o co się martwiła - o szkołę, o konsekwencje, czy o niego? Pomimo tego, że miał w planach uwarzyć Veritaserum, to jednak musiał się z tym wstrzymać do czasu zdobycia składników i do uspokojenia sytuacji w Hogwarcie. Najpewniej skorzystałby z okazji, gdy większość pojedzie do Hogsmeade. To jednak dalekosiężne plany, które teraz mogłaby poznać nawet Mendez.
Czy dążenie do wyrównania rachunków z przeszłości jest dobre? Wszystko zależy od punktu widzenia. Może i dziewczyna na początku podziwiałaby Nero za jego podejście do pewnych spraw: za pewność siebie, skupienie się na swojej edukacji, uporczywe dążenie do realizacji każdego założenia, jakie tylko zaplanował. Kiedy poznałaby jednak prawdziwe losy rodziny Nero i młodszego z braci, raczej próbowałaby go powstrzymać od tych wszystkich rzeczy, które ma zamiar w przyszłości zrobić. Problem w tak mocnej osobowości tkwił w tym, że ciężko było go zatrzymać, albo nakłonić do czegoś innego. Ból po stracie brata był w nim tak mocno zakorzeniony, że był skłonny nawet do niewybaczalnych rzeczy. Chęć odwetu, rozwiązania i domknięcia sprawy zabójstwa idola było dla niego celem nadrzędnym. I wydawałoby się, że celem bardzo zgubnym.
Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, przyglądając się uważnie całej postaci Mendez.
- Poobijany? Zahartowany. - naprostował jej słowa, przekazując jej kolejną z wielu sentencji jakie wpojone mu zostały w dojo. Nie należał do gatunku pesymistów, ale raczej optymistą zbyt wielkim też nie był. Prędzej było mu do postawy realistycznej, jednakże takie rzeczy jak doświadczenie i liczba przeżyć, były dla niego czymś dobrym i cennym. Kształtowały charakter i osobowość, a każde potknięcie się i próba powstania, była czymś godnym zapamiętania i chwalenia.
Skierował wzrok w dół, przymykając lekko oczy.
- Myślisz, że gdyby się dało, to dałbym sobą pomiatać? - odparł spokojnie na jej pytanie odnośnie bólu. Prawdę mówiąc, ten aspekt mutacji traktował jako swoją słabość, wszakże, w każdej chwili mógł wystąpić jakiś nieoczekiwany zwrot akcji, który jakoś go zrani, w czymś mu przeszkodzi, albo co gorsza... popsuje wzrok. Wielokrotnie myślał o tym, że ta "mutacja" może być po prostu ewoluującą chorobą, która w miarę postępu, może mu zrobić wielką krzywdę. Strata wzroku w końcu byłaby czymś naprawdę ciężkim, zwłaszcza dla kogoś, kto ceni różne, nawet małostkowe rzeczy.
- Ale nie mów o tym nikomu, to będzie nasz kolejny sekret. - uśmiechnął się nieznacznie, puszczając jej oczko, gdy jeszcze byli bardziej zbliżeni do siebie. Gdy się odsunęła, on zrobił to samo w tej samej chwili i rozejrzał się po schodach, czy aby na pewno są sami. W sumie, kogo spodziewać się tu o tej porze? Wszyscy siedzą w ciepłych dormitoriach albo wspólnych salach i się "integrują". Oni szukali spokoju i chyba go znaleźli, w końcu - nikt się nie denerwuje. Jest dobrze.
- Kto by nie chciał? - odpowiedział pytaniem na pytanie, patrząc jej ponownie w oczy, nieznacznie przekrzywiając głowę w prawą stronę. Nie musiał przed nią ukrywać niczego, jakimś dziwnym trafem ufał brunetce, mimo tego, że rozmawiał z nią zaledwie kilka minut. - A jeśli nawet bym coś tworzył, mógłbym Ci o tym powiedzieć? - uniósł lekko lewą brew, czując, że dziewczyna zaczyna się niepokoić. Pytanie tylko o co się martwiła - o szkołę, o konsekwencje, czy o niego? Pomimo tego, że miał w planach uwarzyć Veritaserum, to jednak musiał się z tym wstrzymać do czasu zdobycia składników i do uspokojenia sytuacji w Hogwarcie. Najpewniej skorzystałby z okazji, gdy większość pojedzie do Hogsmeade. To jednak dalekosiężne plany, które teraz mogłaby poznać nawet Mendez.
- Liv Mendez
Re: Schody na błonia
Wto Gru 29, 2015 4:11 pm
Giotto zaś w dniu dzisiejszym mógł poznać kilka jej obliczy, a przecież ona przeważnie jest zwyczajną, niczym nie wyróżniającą się dziewczyną. Przynajmniej tak jej się wydawało. Jej zmiany nastroju to też niecodzienny widok, więc obojgu udało się dostrzec coś co inni nie mają możliwości zobaczyć.
Jednak nie wiedziała co jest prawdziwą motywacją Gio. Być może kiedyś Ślizgon obdarzy dziewczynę zaufaniem i podzieli się swoją historią, a wtedy będzie mógł zobaczyć jak zareaguje na jego plany i cele. Może będąc na Twoim miejscu postąpiłaby tak samo…? Och… Kto wie…? Nikt. Jednak Nero posiada cel. A ona jak na razie nie. To was różni. Aczkolwiek nie sprawia problemu by razem rozmawiać. Przyglądając się bardziej można dostrzec o wiele więcej różnic, ale czy to jest aż tak ważne…? Śmiem wątpić. Nie w tym przypadku, nie przy tych okolicznościach.
- Lubię sprawdzać jego granice i przesuwać je po trochu – wzruszyła ramionami. Może nie lubiła, ale to czyniła. Często nieświadomie, ale tak jak już na początku tego spotkania było wspomniane Mendez stale odkrywa i poznaje siebie. Nie ważnie ile razy upadasz, ważne ile razy się podnosisz. Każdy upadek sprawia, że jesteśmy silniejsi i mądrzejsi, gdyż na naszej drodze pojawiają się coraz to gorsze przeszkody. Ważne aby walczyć i się nie poddawać.
- Nigdy nie spotkałam się z czymś takim –wyszeptała próbując się usprawiedliwić, chociaż wcale nie musiała. Porzuciła resztę pytań dotyczące aspektu barwy jego oczu. Być może będzie miała jeszcze okazje by o tym porozmawiać, w każdym bądź razie co za dużo to nie zdrowo. Zagarnęła za ucho kosmyk, który opadł jej na twarz zmniejszając pole widzenia. Cicho zaśmiała się na słowa chłopaka.
- Strasznie dużo tych sekretów jak na jedno spotkanie – kiedy chłopak rozglądał się dookoła, Gryfonka utkwiła wzrok w bliżej nieokreślonym punkcie na chwile się zamyślając. Tak… Nigdy nie powiedziałaby, że ten dzień może tak się skończyć. Jej cała złość uleciała. Zupełnie zapomniała o porannej kłótni z Krukonem. Jakby działo się to w innej czasoprzestrzeni. Nie żałowała, że tutaj przyszła. Nie żałowała tego spotkania. Miała cichą nadzieję, że uda im się pozostać w dobrych stosunkach bo naprawdę miło spędziła czas.
Ponownie spojrzała na niego i chwile mu się przyglądała.
- Hm… Przeważnie przygotowuje się eliksir by później go wykorzystać – zmrużyła delikatnie oczy jakby chciała przeszyć jego myśli. - Co więcej, gdybyś chciał mogłabym Ci pomóc – uśmiechnęła się szeroko do niego. Naprawdę mogłaby pomóc. Chociaż nie należy do typów ludzi, którzy łamią przepisy dla frajdy, od czasu do czasu nagina pare z nich. Spojrzała na niego pytająco oczekując reakcji.
Jednak nie wiedziała co jest prawdziwą motywacją Gio. Być może kiedyś Ślizgon obdarzy dziewczynę zaufaniem i podzieli się swoją historią, a wtedy będzie mógł zobaczyć jak zareaguje na jego plany i cele. Może będąc na Twoim miejscu postąpiłaby tak samo…? Och… Kto wie…? Nikt. Jednak Nero posiada cel. A ona jak na razie nie. To was różni. Aczkolwiek nie sprawia problemu by razem rozmawiać. Przyglądając się bardziej można dostrzec o wiele więcej różnic, ale czy to jest aż tak ważne…? Śmiem wątpić. Nie w tym przypadku, nie przy tych okolicznościach.
- Lubię sprawdzać jego granice i przesuwać je po trochu – wzruszyła ramionami. Może nie lubiła, ale to czyniła. Często nieświadomie, ale tak jak już na początku tego spotkania było wspomniane Mendez stale odkrywa i poznaje siebie. Nie ważnie ile razy upadasz, ważne ile razy się podnosisz. Każdy upadek sprawia, że jesteśmy silniejsi i mądrzejsi, gdyż na naszej drodze pojawiają się coraz to gorsze przeszkody. Ważne aby walczyć i się nie poddawać.
- Nigdy nie spotkałam się z czymś takim –wyszeptała próbując się usprawiedliwić, chociaż wcale nie musiała. Porzuciła resztę pytań dotyczące aspektu barwy jego oczu. Być może będzie miała jeszcze okazje by o tym porozmawiać, w każdym bądź razie co za dużo to nie zdrowo. Zagarnęła za ucho kosmyk, który opadł jej na twarz zmniejszając pole widzenia. Cicho zaśmiała się na słowa chłopaka.
- Strasznie dużo tych sekretów jak na jedno spotkanie – kiedy chłopak rozglądał się dookoła, Gryfonka utkwiła wzrok w bliżej nieokreślonym punkcie na chwile się zamyślając. Tak… Nigdy nie powiedziałaby, że ten dzień może tak się skończyć. Jej cała złość uleciała. Zupełnie zapomniała o porannej kłótni z Krukonem. Jakby działo się to w innej czasoprzestrzeni. Nie żałowała, że tutaj przyszła. Nie żałowała tego spotkania. Miała cichą nadzieję, że uda im się pozostać w dobrych stosunkach bo naprawdę miło spędziła czas.
Ponownie spojrzała na niego i chwile mu się przyglądała.
- Hm… Przeważnie przygotowuje się eliksir by później go wykorzystać – zmrużyła delikatnie oczy jakby chciała przeszyć jego myśli. - Co więcej, gdybyś chciał mogłabym Ci pomóc – uśmiechnęła się szeroko do niego. Naprawdę mogłaby pomóc. Chociaż nie należy do typów ludzi, którzy łamią przepisy dla frajdy, od czasu do czasu nagina pare z nich. Spojrzała na niego pytająco oczekując reakcji.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach