- Mistrz Gry
Re: Schody na błonia
Sob Mar 26, 2016 6:17 am
[z/t dla Giotto i Liv z powodu zbyt długiego zwlekania z odpisami]
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Pią Lip 08, 2016 9:17 pm
Było parę takich miejsc w Hogwarcie, które lubił, bo chociaż były widoczne gołym okiem, tak banalne i oczywiste, to jakoś niewiele osób do nich przychodziło - i każde z nich miało to, czego dusza artysty pożądała - piękno. Samotne piękno. Dusza artysty - to wyrażenie jest bardzo ważne, bo samym artystom Nailah nigdy by się nie nazwał - ba! - takie określenie nie przychodziło nawet do jego głowy - może dlatego, że jego umysł za bardzo zajęty był oparami fajek, alkoholu i wszystkich innych stymulantów, które umysł wprawiały w stan pół-senny i odwodziły od rzeczywistości. Wyrywały z kontekstu, zupełnie jak atmosfera tego miejsca - albo to tylko on był taki dziwny, by odnajdywać tą pustkę w zwykłych, kamiennych schodkach z widokiem na błonia, które sunęły samotną linią w kierunku zakazanego lasu, ginąc za bijącą wierzbą - jeśli tylko odpowiednio wychylić głowę, schodząc nieco z wyznaczonej ścieżki, to można było dojrzeć ten dąb - wielki, wiszący jak fatum nad błoniami, cichy strażnik jego własnego terytorium... Sahir spoglądając na niego wcale nie miał wrażenia, jakby był martwy. Przepełniony czarną magią oddychał w innym tempie, jego serce biło wspak, a soki w jego żyłach były płynną trucizną - ale to nadal był jakiś rodzaj życia, prawda? Nie-życie, którego egzystencja spaczona została o parę litrów krwi za dużo.
Czarnowłosy odetchnął i obejrzał się za siebie podkrążonymi oczyma, w stronę stopni częściowo porośniętych trawą, na których spoczywała jego torba - stara, poprzecierana, zniszczona, poplamiona substancjami, o jakie lepiej było nie pytać, których nie dało się już ręcznie zetrzeć i obejmując się rękoma, przecierając ramiona na wysokości bicepsów, cofnął się w jej stronę, schodząc ciężkimi buciorami z zielonej trawy - wszyscy tak cieszyli się na wiosnę, która miała przykryć te wszystkie tragedie i oto była w całej okazałości - wszystko zbudziło się już do życia i zbliżały się wakacje, lato rozłożyło się na roślinności i w większości serc pełną parą, obiecując złote piaski i morza.
Powrót do domu był bardzo obiecujący kiedy miało się do czego wracać.
Chłód istniał tylko w jego głowie - każdy ruch wydawał się zbyt ciężki i każda myśl zbyt głęboka, żeby próbować zanurzać dłoń w ciemnym oceanie, w którego czeluściach dryfowały potwory, o których nie mówiło się na głos - niektóre tabu lepiej było uszanować dla własnego dobra.
Wciąż było za zimno - tak jak i skóra wciąż była za blada, gardząc morderczą gwiazdą rozjaśniającą krajobraz. Błogosławieństwo - bo przecież bez słońca nie byłoby życia.
Nawet nie miał fajek, żeby to błogosławieństwo uczcić.
Problem nie leżał więc w temperaturze - siedział gdzieś, urojony, w tej ciemnej wodzie i nie chciał wypełznąć, obojętnie więc jak wiele ciuchów by na siebie nałożył niczego by to nie zmieniło - to już delirium - kolejne tabu, shh... im głębiej zatapiały się nogi w czarnym piasku (to się dostawało zamiast tego obiecanego - złotego) tym więcej można było poczuć - wciąż nie zobaczyć, zbyt wiele mułu krążyło pod taflą - lecz poczuć... tutaj bardzo wiele spraw się "czuło".
Na przykład kompletny wyjebanizm.
Sahir sięgnął do torby - kiedy tylko się pochylił wisiorki zawieszone na szyi zabrzęczały, obijając się o siebie - i sięgnął po lusterko zawinięte w kawałek brązowego kawałku materiału - można go było posądzić o kompletny brak wychowania, bo bez żadnego skrępowania paradował bez koszuli, która leżała równo zwinięta tuż pod klapą - kolejny maleńki myk - chłód, który, jak zostało wspomniane, nic do fizycznego ciepła nie miał - słońce za bardzo grzało, już i tak wtulił się w kawałek cienia, przysiadając na zimnym, jeszcze nie nagrzanym kawałku kamienia - przełożył torbę za siebie i położył na niej głowę, odchylając się w tył, by spojrzeć w lusterko - niby kompletnie zwyczajne... ale wystarczyła jedna myśl, by zaczęły pokazywać się w nim obrazy.
Czarnowłosy odetchnął i obejrzał się za siebie podkrążonymi oczyma, w stronę stopni częściowo porośniętych trawą, na których spoczywała jego torba - stara, poprzecierana, zniszczona, poplamiona substancjami, o jakie lepiej było nie pytać, których nie dało się już ręcznie zetrzeć i obejmując się rękoma, przecierając ramiona na wysokości bicepsów, cofnął się w jej stronę, schodząc ciężkimi buciorami z zielonej trawy - wszyscy tak cieszyli się na wiosnę, która miała przykryć te wszystkie tragedie i oto była w całej okazałości - wszystko zbudziło się już do życia i zbliżały się wakacje, lato rozłożyło się na roślinności i w większości serc pełną parą, obiecując złote piaski i morza.
Powrót do domu był bardzo obiecujący kiedy miało się do czego wracać.
Chłód istniał tylko w jego głowie - każdy ruch wydawał się zbyt ciężki i każda myśl zbyt głęboka, żeby próbować zanurzać dłoń w ciemnym oceanie, w którego czeluściach dryfowały potwory, o których nie mówiło się na głos - niektóre tabu lepiej było uszanować dla własnego dobra.
Wciąż było za zimno - tak jak i skóra wciąż była za blada, gardząc morderczą gwiazdą rozjaśniającą krajobraz. Błogosławieństwo - bo przecież bez słońca nie byłoby życia.
Nawet nie miał fajek, żeby to błogosławieństwo uczcić.
Problem nie leżał więc w temperaturze - siedział gdzieś, urojony, w tej ciemnej wodzie i nie chciał wypełznąć, obojętnie więc jak wiele ciuchów by na siebie nałożył niczego by to nie zmieniło - to już delirium - kolejne tabu, shh... im głębiej zatapiały się nogi w czarnym piasku (to się dostawało zamiast tego obiecanego - złotego) tym więcej można było poczuć - wciąż nie zobaczyć, zbyt wiele mułu krążyło pod taflą - lecz poczuć... tutaj bardzo wiele spraw się "czuło".
Na przykład kompletny wyjebanizm.
Sahir sięgnął do torby - kiedy tylko się pochylił wisiorki zawieszone na szyi zabrzęczały, obijając się o siebie - i sięgnął po lusterko zawinięte w kawałek brązowego kawałku materiału - można go było posądzić o kompletny brak wychowania, bo bez żadnego skrępowania paradował bez koszuli, która leżała równo zwinięta tuż pod klapą - kolejny maleńki myk - chłód, który, jak zostało wspomniane, nic do fizycznego ciepła nie miał - słońce za bardzo grzało, już i tak wtulił się w kawałek cienia, przysiadając na zimnym, jeszcze nie nagrzanym kawałku kamienia - przełożył torbę za siebie i położył na niej głowę, odchylając się w tył, by spojrzeć w lusterko - niby kompletnie zwyczajne... ale wystarczyła jedna myśl, by zaczęły pokazywać się w nim obrazy.
- Amelia Wright
Re: Schody na błonia
Pią Lip 08, 2016 10:37 pm
Świat jest naprawdę pięknym miejscem, o ile ktoś w ogóle zapragnie go poznać. Nie tylko bezwiednie przejechać po nim wzrokiem, ale rzeczywiście mu się przypatrzeć. Chłonąć każdy jego milimetr, jakby obraz mógł stać się powietrzem, kryjącym w sobie życiodajny tlen. Pragnienie poznania go od deski do deski tak, jak najczęściej robią to dzieci. Zadając pytania dlaczego, po co i jak nie po to, by uzyskać jakąś odpowiedź, ale po to, by przystanąć na chwilkę i dostrzec ogrom wyjątkowych rzeczy, jakie kryją się pod oczywistymi rzeczami, które chociaż są proste to nie muszą zostać opowiedziane. Żadna wypowiedź oparta o wymienione wcześniej pytania nie da satysfakcji, bo czasami nie chodzi o to, by uzyskać to, co racjonalne i logiczne. Niekiedy wystarczy, że usłyszy się ciszę, zobaczy kawałek nieba i pójdzie dalej. Byleby nie zapomnieć o tym, że tak naprawdę jest się całkiem blisko tego, co dobre. Oczywiście świat nie jest aż taki idealny, jakby mogło z tego wynikać. Amelia była przekonana o tym, że trzeba patrzeć bardzo uważnie, by dostrzec rzeczy warte ujrzenia, ale to te straszne, złe i trudne wysuwają się na pierwszy plan. Jeśli chodzi o obraz to wolała jednak szukać tego, co piękne. Skoro nie mogła żyć tylko tym, co takie jest to warto było na to czasami popatrzeć. Wśród tego, co trwoży jest to całkiem miła odskocznia. Lubiła w ten sposób uciekać od wszystkiego. Od wygadanych i pewnych siebie ludzi, którzy ciągle cieszą się i śmieją ze wszystkiego, jakby świat wcale nie czekał na ukaranie kolejnej osoby. Od smutnych, zdołowanych i zrezygnowanych, którzy niszczą każdą i tak niewielką chwilkę radości. Od sfrustrowanych i zagniewanych, którzy swoją złość wyładowują na przypadkowych osobach.
Uciekała od każdego, bo niezależnie od jego osobowości, podejścia, humoru, czy czegokolwiek innego zawsze czuła się osaczona. Starała się pomagać, nigdy nie opuszczała "swoich", jednak raz na jakiś czas kochała znikać, by pobyć sam na sam z własnym myślami, papierem i ołówkiem oraz widokiem. Widokiem, który cieszył bez żadnego większego powodu. Nie wymagał rozmowy podczas której trzeba używać odpowiednich słów ani określonych reakcji. Nie przewidywał także potrzeby posiadania kozła ofiarnego, czy też kogoś tak naiwnego, by zrobił coś za niego z dobroci serca. Widok nie potrzebował Amelii ani wczoraj ani dzisiaj ani nie będzie potrzebował jutro. Ale ona wręcz przeciwnie. Jako że nie można uciekać wiecznie trzeba wybierać sobie na to dogodne momenty. Ten dzień do takich należał. Poczłapała gdzieś, gdzie jak sądziła nie będzie narażona na kontakt z kimkolwiek.
Gdzieś, gdzie nie będzie musiała starać się być obytą towarzysko, wygadaną i niespeszoną. Miejsce wybrała naprawdę dobre, ale niestety nie przewidziała, że ktokolwiek może się tam znaleźć. Chociaż nie. Ona po prostu bardzo chciała wierzyć w to, że jeden raz zostanie sobie sama i będzie mogła być tchórzem w samotności. Ta wiara nie przeniosła jednak żadnej góry. Nim się spostrzegła zdążyła z zaskoczenia czyjąś obecnością upuścić swoje puste papiery i ołówki. Prosta sytuacja, nic strasznego się nie działo. Była tak zapatrzona we własne myśli, że nie zdążyła się wycofać i już była na tyle zdezorientowana, że nie wiedziała, co ze sobą począć.
- Ja... nie... ałam... przeszka... - mamrotała coś pod nosem próbując zebrać swojego rzeczy, ale niezbyt coś z tego wynikało, ponieważ wyciszała końcówki, robiła spore przerwy i zdążyła zrobić się na twarzy czerwona jak pomidor, bo chłopak nie dość, że w ogóle tam był to prezentował się w okrojonym stroju, co naprawdę nie ułatwiało jej niestresowania się. Gorzej - pogłębiało jej nieuzasadnione jeszcze niczym przerażenie.
Uciekała od każdego, bo niezależnie od jego osobowości, podejścia, humoru, czy czegokolwiek innego zawsze czuła się osaczona. Starała się pomagać, nigdy nie opuszczała "swoich", jednak raz na jakiś czas kochała znikać, by pobyć sam na sam z własnym myślami, papierem i ołówkiem oraz widokiem. Widokiem, który cieszył bez żadnego większego powodu. Nie wymagał rozmowy podczas której trzeba używać odpowiednich słów ani określonych reakcji. Nie przewidywał także potrzeby posiadania kozła ofiarnego, czy też kogoś tak naiwnego, by zrobił coś za niego z dobroci serca. Widok nie potrzebował Amelii ani wczoraj ani dzisiaj ani nie będzie potrzebował jutro. Ale ona wręcz przeciwnie. Jako że nie można uciekać wiecznie trzeba wybierać sobie na to dogodne momenty. Ten dzień do takich należał. Poczłapała gdzieś, gdzie jak sądziła nie będzie narażona na kontakt z kimkolwiek.
Gdzieś, gdzie nie będzie musiała starać się być obytą towarzysko, wygadaną i niespeszoną. Miejsce wybrała naprawdę dobre, ale niestety nie przewidziała, że ktokolwiek może się tam znaleźć. Chociaż nie. Ona po prostu bardzo chciała wierzyć w to, że jeden raz zostanie sobie sama i będzie mogła być tchórzem w samotności. Ta wiara nie przeniosła jednak żadnej góry. Nim się spostrzegła zdążyła z zaskoczenia czyjąś obecnością upuścić swoje puste papiery i ołówki. Prosta sytuacja, nic strasznego się nie działo. Była tak zapatrzona we własne myśli, że nie zdążyła się wycofać i już była na tyle zdezorientowana, że nie wiedziała, co ze sobą począć.
- Ja... nie... ałam... przeszka... - mamrotała coś pod nosem próbując zebrać swojego rzeczy, ale niezbyt coś z tego wynikało, ponieważ wyciszała końcówki, robiła spore przerwy i zdążyła zrobić się na twarzy czerwona jak pomidor, bo chłopak nie dość, że w ogóle tam był to prezentował się w okrojonym stroju, co naprawdę nie ułatwiało jej niestresowania się. Gorzej - pogłębiało jej nieuzasadnione jeszcze niczym przerażenie.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Pią Lip 08, 2016 11:01 pm
Innymi słowy: Amelia była osobą, któa powinna dogadać się z Sahirem.
... prawda?
Odetchnął - potrzebował oddechu - tego powietrza, które nie było ciężkie, a przepełnione jakże cudownym i niemal kochanym przez niego latem mogło przejść przez komórki, zabrać tlen i użyć go do... chyba do tego, by mięśnie mogły normalnie funkcjonować - jakoś pechowo to wychodziło, nie wiem, co było nie tak - może wszystko, skoro Czarny kot mimo wszystkich przeciwności lodu, które próbowały mu powiedzieć, żeby sobie darował, wciąż dychał i nie miał się najgorzej - miał nóżki i rączki, to znaczy, że mógł coś działać. Ten gniewny i zbuntowany. Ten zły, który całe dobro obracał w zło. I... z pewnością nie ten, który ciągle się śmiał i był centrum towarzystwa. Przynajmniej nie był centrum towarzystwa ludzkiego, bo z krajobrazami lubił się niemal tak samo jak Amelia - tylko jeszcze musiałby mieć jeszcze tak wesołą głowę, by na nadawanie sobie takiego tytułu wpaść. Nie wpadł. Nie miał wesołej głowy. Miał w głowie tylko ciemny ocean, noc i ciężar oddechu, który nie był lekki - nie chciał przejść przez fazę z zewnątrz do całego ciała, zatrzymywał się w płucach i tam gromadził się w coraz większych, bardziej dokuczliwych ilościach, chociaż jednocześnie ciału było wciąż za mało! - i tak brało się każdy kolejny oddech, prędzej czy później ryzykując irytacją - już jakiś supeł zaplatał się w jelitach, okręcał wokół żołądka, ale nie był nagły i niespodziewany - przecież tkwił tam od dłuższego czasu i jakoby jednostka o odmiennej świadomości został przyswojony jako współlokator. Nie dało się go wyrzucić. Umowa niestety nie obejmowała możliwości wywalenia go na zbity ryj, jeśli za bardzo będzie folgował...
Wpatrywał się w lusterko, w którym jednak żaden obraz się nie pojawiał - w sumie czy sam wiedział, kogo w ogóle chciałby zobaczyć..? Śmierciożerców, Gabriela, Julie, Mary, Coletta, Alexandrę - wszystkich na raz i żadnego z osobna zarazem - zamiast tego wpatrywał się w lustro. We własną, obrzydliwą twarz, której widoku unikał, jak tylko mógł. Którego widoku nie mógł zdzierżyć, a który właśnie miał na wyciągnięcie ręki - masochistycznie powstrzymując się przed tym, by nie pierdolnąć lusterkiem w ziemię, a nadal je trzymając z ułudną nadzieją, że jeśli tylko w końcu życzenie zostanie wypowiedziane, to obraz się zmieni i pojawi się tam ktokolwiek inny - ktokolwiek...
Jak na zawołanie.
Odgłos kroków nie był jakimś specjalnie nadzwyczajnym zdarzeniem w Hogwarcie, dlatego też ciężko był zwrócić na niego uwagę - ale kiedy już te kroki się zatrzymały, a zatrzymanie poprzedził brzdęk ołówków i szelest kartek, przecinany dziwnymi próbami... przeprosin? - to już ta uwaga automatycznie została ofiarowywana.
Wątpliwe szczęście.
Bardzo wątpliwe.
Sahir oderwał wzrok od lusterka, które opuścił na brzuch i z wolna skierował czarne oczęta na sylwetkę niewieścią, która zaczęła niby w cyrku tańczyć wokół samej siebie, starając się ogarnąć - i ona sama nie wiedziała, oblewając się czerwienią, czy wolała najpierw ogarnąć samą siebie, czy może bałagan, który zrobiła. I czarnowłosy nawet nie kiwnął palcem, żeby jej pomóc. Leżąc w cieniu na chłodnym kamieniu spoglądał na nią spod pół przymkniętych powiek, odprężony o rozluźniony, jakby właściwie trwał już we wspomnianym pół śnie i został lekko wybudzony, więc nie do końca kojarzył fakty - och, nic bardziej mylnego! - przecież bardzo dobrze rejestrował ruchy niewiasty...
Kolejne wątpliwe szczęście.
- Bez obaw, toleruję ułomnych i umysłowo chorych. - Odparł jakże spokojnym, lekko mrukliwym głosem - zupełnie jakby zdradzał jej jakąś tajemnicę lub prawił słodszy komplement.
Wątpliwie.
Lusterko całkowicie już oparło się na jego brzuchu, ale nadal przytrzymywał je w dłoni, chwilowo tracąc nim zainteresowanie.
Lubił nieśmiałość. Rumieniące się dziewczęta wydawały się o wiele bardziej... bezbronne.
I były bardziej podatne na wszelkie manipulacje, by rumienić się jeszcze bardziej.
... prawda?
Odetchnął - potrzebował oddechu - tego powietrza, które nie było ciężkie, a przepełnione jakże cudownym i niemal kochanym przez niego latem mogło przejść przez komórki, zabrać tlen i użyć go do... chyba do tego, by mięśnie mogły normalnie funkcjonować - jakoś pechowo to wychodziło, nie wiem, co było nie tak - może wszystko, skoro Czarny kot mimo wszystkich przeciwności lodu, które próbowały mu powiedzieć, żeby sobie darował, wciąż dychał i nie miał się najgorzej - miał nóżki i rączki, to znaczy, że mógł coś działać. Ten gniewny i zbuntowany. Ten zły, który całe dobro obracał w zło. I... z pewnością nie ten, który ciągle się śmiał i był centrum towarzystwa. Przynajmniej nie był centrum towarzystwa ludzkiego, bo z krajobrazami lubił się niemal tak samo jak Amelia - tylko jeszcze musiałby mieć jeszcze tak wesołą głowę, by na nadawanie sobie takiego tytułu wpaść. Nie wpadł. Nie miał wesołej głowy. Miał w głowie tylko ciemny ocean, noc i ciężar oddechu, który nie był lekki - nie chciał przejść przez fazę z zewnątrz do całego ciała, zatrzymywał się w płucach i tam gromadził się w coraz większych, bardziej dokuczliwych ilościach, chociaż jednocześnie ciału było wciąż za mało! - i tak brało się każdy kolejny oddech, prędzej czy później ryzykując irytacją - już jakiś supeł zaplatał się w jelitach, okręcał wokół żołądka, ale nie był nagły i niespodziewany - przecież tkwił tam od dłuższego czasu i jakoby jednostka o odmiennej świadomości został przyswojony jako współlokator. Nie dało się go wyrzucić. Umowa niestety nie obejmowała możliwości wywalenia go na zbity ryj, jeśli za bardzo będzie folgował...
Wpatrywał się w lusterko, w którym jednak żaden obraz się nie pojawiał - w sumie czy sam wiedział, kogo w ogóle chciałby zobaczyć..? Śmierciożerców, Gabriela, Julie, Mary, Coletta, Alexandrę - wszystkich na raz i żadnego z osobna zarazem - zamiast tego wpatrywał się w lustro. We własną, obrzydliwą twarz, której widoku unikał, jak tylko mógł. Którego widoku nie mógł zdzierżyć, a który właśnie miał na wyciągnięcie ręki - masochistycznie powstrzymując się przed tym, by nie pierdolnąć lusterkiem w ziemię, a nadal je trzymając z ułudną nadzieją, że jeśli tylko w końcu życzenie zostanie wypowiedziane, to obraz się zmieni i pojawi się tam ktokolwiek inny - ktokolwiek...
Jak na zawołanie.
Odgłos kroków nie był jakimś specjalnie nadzwyczajnym zdarzeniem w Hogwarcie, dlatego też ciężko był zwrócić na niego uwagę - ale kiedy już te kroki się zatrzymały, a zatrzymanie poprzedził brzdęk ołówków i szelest kartek, przecinany dziwnymi próbami... przeprosin? - to już ta uwaga automatycznie została ofiarowywana.
Wątpliwe szczęście.
Bardzo wątpliwe.
Sahir oderwał wzrok od lusterka, które opuścił na brzuch i z wolna skierował czarne oczęta na sylwetkę niewieścią, która zaczęła niby w cyrku tańczyć wokół samej siebie, starając się ogarnąć - i ona sama nie wiedziała, oblewając się czerwienią, czy wolała najpierw ogarnąć samą siebie, czy może bałagan, który zrobiła. I czarnowłosy nawet nie kiwnął palcem, żeby jej pomóc. Leżąc w cieniu na chłodnym kamieniu spoglądał na nią spod pół przymkniętych powiek, odprężony o rozluźniony, jakby właściwie trwał już we wspomnianym pół śnie i został lekko wybudzony, więc nie do końca kojarzył fakty - och, nic bardziej mylnego! - przecież bardzo dobrze rejestrował ruchy niewiasty...
Kolejne wątpliwe szczęście.
- Bez obaw, toleruję ułomnych i umysłowo chorych. - Odparł jakże spokojnym, lekko mrukliwym głosem - zupełnie jakby zdradzał jej jakąś tajemnicę lub prawił słodszy komplement.
Wątpliwie.
Lusterko całkowicie już oparło się na jego brzuchu, ale nadal przytrzymywał je w dłoni, chwilowo tracąc nim zainteresowanie.
Lubił nieśmiałość. Rumieniące się dziewczęta wydawały się o wiele bardziej... bezbronne.
I były bardziej podatne na wszelkie manipulacje, by rumienić się jeszcze bardziej.
- Amelia Wright
Re: Schody na błonia
Pią Lip 08, 2016 11:34 pm
Dobry żart. Amelia jest osobą, która potencjalnie mogłaby się dogadać z każdym, gdyby nie fakt, że pierw musiała nabierać wystarczająco dużo tlenu, by przetrwać w czyimś towarzystwie. Potem musi wymownie pomilczeć, by przeanalizować, co w ogóle chciałaby powiedzieć, a na sam koniec może ewentualnie nawiązać jakiś kontakt z inną istotą, o ile na poprzednich etapach już czego nie popsuła. W 98% przypadków ludzie po prostu zawczasu dostrzegali w niej tchórzliwego zajączka i albo ładnie kombinowali, jak tu wykorzystać coś dobrego albo po prostu męczyli to do granic możliwości jak zwierzaka w zoo. Jej problem to ta wesoła główka, która świadoma nieszczęść lubi kryć się w czymś jasnym. W rzeczach, które nie są do bani, które jeszcze wykazują śladowe ilości pozytywnej energii. Krajobraz zaś ma w sobie "to coś" co czyni go czymś więcej. W dodatku ma naprawdę wiele zalet i nie próbuje wykorzystywać nieszczęśników, którzy poświęcają mu uwagę, jak to robi większość dzieciaków w ich wieku. Amelia to niemal ruchomy cel w szkole pełnej ludzi, którzy bardzo lubią strzelać i rzadko chybiają. Wystawiona na odstrzał nie miała nawet tarczy, by się zasłonić. Przynajmniej nie zawsze. W końcu istniała taka chodząca zbroja w postaci jej brata. Tyle, że on nie może być wszędzie i to na zawołanie. Ma własne życie, które mu się nieźle wiedzie. Wszystko mu się klei - towarzyski, rozgadany, pełny energii. Taki, którego inni po prostu lubią. Ona mogła co najwyżej o tym pomarzyć. Miała w sobie tyle odwagi, co mały szczeniaczek podczas burzy albo nawet jeszcze mniej. Brakowało jej przystosowania do życia w brutalnym świecie. Jak mawiają - jeśli masz miękkie serce to powinieneś mieć twardą dupę. Tyle, że ona i jedno i drugie miała jak przytulankę. Żyła sobie w wielkim strasznym świecie tak, jakby się w nim nie urodziła. Obrazek kogoś spokojnego i wstydliwego nie pasuje do społeczeństwa, które dobrze wie, jakie są zasady gry.
Dlaczego ona nie ma pojęcia, jak to wszystko działa? Czyżby każdy dostał regulamin prócz niej? Czasami naprawdę w to wierzyła. Była wręcz przekonana, że ludzkość wie, jakie ruchy wykonywać i tylko ona nie ogarnia, że jako pionek powinna podążać do odpowiedniego pola i zeszła jakimś cudem z planszy i teraz nie może wrócić, bo jest jak zbity na szachownicy pion, który odkłada się obok planszy. Smutna wizja, ale kiedy jest się niczym piórko to trudno nie odbierać świata, jak wielkiego pola walki na którym trzeba szukać bezpiecznej pozycji, która zapewni chociaż chwilę wytchnienia. To miało być to miejsce, ale Los znowu się pomylił i po raz kolejny zaśmiał się Amelii w twarz, udowadniając, że ludzie potrafią być naprawdę mało wyrozumiali. Tolerancja i cierpliwość są już na wymarciu - tego była pewna bardziej niż tego, że umrze. Chłopak dla którego starała się być uprzejma zdążył jej dokopać, jakby już wystarczająco się nie zestresowała jego samą obecnością.
- Ja... - No i na tym skończyła się jej jakże głęboka wypowiedź. Chciała zaprzeczyć, jakoby miała jakieś problemy psychiczne, czy też ułomności, ale smutek, że kolejny raz nim zdąży się zastanowić ktoś już uderza w nią czymś bez powodu. Nieważne, jakby się starała to zawsze się tacy znajdą i co wtedy? Nie miała już nawet siły się tłumaczyć, bo to bezsensu. Przygryzła wargę, by nawet nie skusić się na wdanie się w dyskusję na ten temat i dalej zbierała swoje życie. Miało to też podziałać właśnie na jej strach tak, by wreszcie udało się jej wszystko zgarnąć. Szło jej jednak nędznie, bo ręce trzęsły się niezależnie od jej pragnień i postanowień. Ta reakcja organizmu była poza jakąkolwiek kontrolą i w tym temacie zdziałać nie mogła tak naprawdę nic. Kilka kartek jeszcze się gdzieś walało, ale zrezygnowała z ośmieszania się bardziej. Usiadła sobie po prostu i próbowała ustabilizować oddech, by zaraz uciec stamtąd jak najdalej i to bez pomidora na twarzy. Nie chciała wracać w takim stanie do Pokoju Wspólnego, bo jeszcze trafiłaby na swojego brata i co wtedy? Nie miała zamiaru opowiadać mu o każdej istocie, która zdążyła popsuć jej dzień, wystraszyć, czy speszyć. W końcu nie będzie do końca życia wyciągał jej z opresji i pocieszał po byle czym. Nie można być takim papierem, by przy byle zgnieceniu nie móc się wyprostować, prawda?
- Zaraz sobie pójdę - wyszeptała tylko, kiedy tak siedziała sobie z głową skierowaną ku ziemi. Teraz to nawet najpiękniejszy krajobraz by jej nie pomógł. Trzęsła się i gryzła po wardze, byleby się nie rozpłakać. Już nawet nie przez jego słowa, ale dlatego, że dała się w ten sposób zaskoczyć. Wystraszyć bez powodu tak mocno, że zdążyła dać znać kolejnej osobie, że jest miękka jak gąbka.
Dlaczego ona nie ma pojęcia, jak to wszystko działa? Czyżby każdy dostał regulamin prócz niej? Czasami naprawdę w to wierzyła. Była wręcz przekonana, że ludzkość wie, jakie ruchy wykonywać i tylko ona nie ogarnia, że jako pionek powinna podążać do odpowiedniego pola i zeszła jakimś cudem z planszy i teraz nie może wrócić, bo jest jak zbity na szachownicy pion, który odkłada się obok planszy. Smutna wizja, ale kiedy jest się niczym piórko to trudno nie odbierać świata, jak wielkiego pola walki na którym trzeba szukać bezpiecznej pozycji, która zapewni chociaż chwilę wytchnienia. To miało być to miejsce, ale Los znowu się pomylił i po raz kolejny zaśmiał się Amelii w twarz, udowadniając, że ludzie potrafią być naprawdę mało wyrozumiali. Tolerancja i cierpliwość są już na wymarciu - tego była pewna bardziej niż tego, że umrze. Chłopak dla którego starała się być uprzejma zdążył jej dokopać, jakby już wystarczająco się nie zestresowała jego samą obecnością.
- Ja... - No i na tym skończyła się jej jakże głęboka wypowiedź. Chciała zaprzeczyć, jakoby miała jakieś problemy psychiczne, czy też ułomności, ale smutek, że kolejny raz nim zdąży się zastanowić ktoś już uderza w nią czymś bez powodu. Nieważne, jakby się starała to zawsze się tacy znajdą i co wtedy? Nie miała już nawet siły się tłumaczyć, bo to bezsensu. Przygryzła wargę, by nawet nie skusić się na wdanie się w dyskusję na ten temat i dalej zbierała swoje życie. Miało to też podziałać właśnie na jej strach tak, by wreszcie udało się jej wszystko zgarnąć. Szło jej jednak nędznie, bo ręce trzęsły się niezależnie od jej pragnień i postanowień. Ta reakcja organizmu była poza jakąkolwiek kontrolą i w tym temacie zdziałać nie mogła tak naprawdę nic. Kilka kartek jeszcze się gdzieś walało, ale zrezygnowała z ośmieszania się bardziej. Usiadła sobie po prostu i próbowała ustabilizować oddech, by zaraz uciec stamtąd jak najdalej i to bez pomidora na twarzy. Nie chciała wracać w takim stanie do Pokoju Wspólnego, bo jeszcze trafiłaby na swojego brata i co wtedy? Nie miała zamiaru opowiadać mu o każdej istocie, która zdążyła popsuć jej dzień, wystraszyć, czy speszyć. W końcu nie będzie do końca życia wyciągał jej z opresji i pocieszał po byle czym. Nie można być takim papierem, by przy byle zgnieceniu nie móc się wyprostować, prawda?
- Zaraz sobie pójdę - wyszeptała tylko, kiedy tak siedziała sobie z głową skierowaną ku ziemi. Teraz to nawet najpiękniejszy krajobraz by jej nie pomógł. Trzęsła się i gryzła po wardze, byleby się nie rozpłakać. Już nawet nie przez jego słowa, ale dlatego, że dała się w ten sposób zaskoczyć. Wystraszyć bez powodu tak mocno, że zdążyła dać znać kolejnej osobie, że jest miękka jak gąbka.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 12:00 am
Uszyłbym ci regulamin z krwi i blizn - spodobałby ci się taki? Prawdziwy, bez kolorowego tła, nie za bardzo wesoły, nie za bardzo piękny - brutalny, ale rzeczywistość była brutalna, jeśli miało się szklaną dupę, a przecież sama powiedziałaś - łatwiej było zobaczyć rzeczy złe, niż te dobre... No więc: oto jest - piękny krajobraz, dobry, bo spokojny, bo stały, bo jasny - oblany wielką gwiazdą z całą jej mocą, świecącą tak, jakby życie jutro miało się skończyć, oto jesteś Ty - gubiąca wszystko wokół siebie, a chyba nie tak miało być? - bardziej czerwona od samego słońca, heh, no zdarza się - przecież nie można być wspaniałym i doskonałym, prawda Ułomności to jednak rzecz ludzka - ciężej tylko to pojąć i zupełnie się z tym pogodzić... I na samym końcu wielki finał, w którym były nawet tremble - łomot serca w klatce piersiowej dziewczyny - to właśnie zło, to spaczenie, które bardzo mocno w tym świetle odbijało się zarysem swego własnego cienia, co rozciągał się wokół niego, jakby nie był posłuszny światłocieniom - miał się wić, miał tańczyć bardziej od serca Amelii, od jej umysłu, od jej poczucia niesprawiedliwości, którego to poczucia Nailah nawet nie dostrzegł w jej spojrzeniu - było zbyt rozbiegane, roztańczone, skrywane za jej włosami i ani razu nie zatrzymało się na jego własnych oczach - trudno było cokolwiek stwierdzić na pewno.
Była błogosławieństwem, o które prosił.
Cokolwiek chciała powiedzieć nie zostało to powiedziane, chociaż zaczęta - równie marny początek co poprzednie staranie się o wypowiedzenie jednego zdania - przynajmniej teraz wiedział, że krótkie słowa jest w stanie wyartykułować, prawda? Tylko co to zmieniało? - wciąż była tą samą zdałnioną osobą, która nie była w stanie porządnie się wypowiedzieć - i to chyba nie fair, wzięło go na refleksję, ale bynajmniej nie jego zachowanie wobec niej, heh - co to, to nie - nie fair było używanie tej konkretnej choroby. Wcale nie śmieszne. Zresztą nie miało być śmieszne. Bardziej śmieszne było obserwowanie, jak stara się nieporęcznie zebrać karkti i wszystko, co jej upadło, a to znowu wyślizguje się jej z rąk, więc jeszcze bardziej się starała - bardzo ślepe koło, w którym zdenerwowanie napędzało zdenerwowanie, prowadząc aż do poddania się i uznania swej własnej niższości - i to bez konieczności jakiegokolwiek ingerowania w to - smutne, niemal mógł się poczuć pominięty celowo w tym wspaniałym procesie, to dopiero było zabawne, kiedy wystarczyło po prostu być, a druga jednostka trzęsła się tak, jakby już wyciągnął różdżkę...
Ta dziewczyna mu kogoś przypominała.
Wyglądała jak Jessica.
W końcu dziewczę się poddało, zgodnie z przewidywaniami, i usiadło - chociaż bardziej stawiał na to, że ucieknie czym prędzej, podwijając ogon - i sam już nie wiedział, czy na to liczył, czy wręcz przeciwnie i pewnie prędko się nie dowie - o wiele łatwiej było analizować poczynania jej samej, niż swoje własne - przynajmniej cały ten proces, przez który przechodziła, obserwował w zupełnej ciszy, nie starając się jej więcej zakłócić tego... jakże ważnego obowiązku ogarniania (się). Ciekawe, czy poczuwała się w tej odpowiedzialności wobec samej siebie, czy może raczej na pokaz - bo nie była tu sama? Odpowiedź jednak wydawała się oczywista, chociaż ostatnio parę osób go zaskoczyło... albo nie? Może wciąż był pod wpływem spojrzenia Liv?
Czarnowłosy wolno, ociężale, podniósł się i odłożył ostrożnie lusterko na koszulę, schylając się po rozpierzchnięte kartki - a raczej jedną z nich - i zaraz podszedł po resztę, flegmatycznie, bez żadnego pośpiechu - w końcu dla niego czas zatrzymał się w miejscu, dla niego ruch był pozorem, czas gnał poza obszarem jego rzeczywistości - a ta rzeczywistość, okolona spokojem, oddzielała go kurtyną od całej reszty... ludzi. Niestety nie od słońca - i musiał mrużyć oczy, które chociaż już nie cierpiały od promieni, to wciąż nie był wielkim fanem tej największej z gwiazd...
Jego ciało było paskudne - poznaczone okropnymi bliznami, które, to było aż nader oczywiste, nigdy nie zostały poddane prawidłowej kuracji szpitalnej. Z pewnością nie jego plecy, które były w całości jedną, wielką, nierówną blizną.
Tylko że zamiast grzecznie oddać jej te kartki - stanął przed nią, odwrócony do niej profilem i zaczął je przeglądać.
Jaka szkoda, że były pustymi kartkami, nie rysunkami ani notatkami.
I zamiast je jej podać po prostu wyrzucił je w powietrze i pozwolił porwać je podmuchowi wiatru, wędrując oczyma za ich wędrówką wsunąwszy dłonie do kieszeni spodni.
Tyle było po byciu miłym, gdyby ktoś miał wątpliwości.
Była błogosławieństwem, o które prosił.
Cokolwiek chciała powiedzieć nie zostało to powiedziane, chociaż zaczęta - równie marny początek co poprzednie staranie się o wypowiedzenie jednego zdania - przynajmniej teraz wiedział, że krótkie słowa jest w stanie wyartykułować, prawda? Tylko co to zmieniało? - wciąż była tą samą zdałnioną osobą, która nie była w stanie porządnie się wypowiedzieć - i to chyba nie fair, wzięło go na refleksję, ale bynajmniej nie jego zachowanie wobec niej, heh - co to, to nie - nie fair było używanie tej konkretnej choroby. Wcale nie śmieszne. Zresztą nie miało być śmieszne. Bardziej śmieszne było obserwowanie, jak stara się nieporęcznie zebrać karkti i wszystko, co jej upadło, a to znowu wyślizguje się jej z rąk, więc jeszcze bardziej się starała - bardzo ślepe koło, w którym zdenerwowanie napędzało zdenerwowanie, prowadząc aż do poddania się i uznania swej własnej niższości - i to bez konieczności jakiegokolwiek ingerowania w to - smutne, niemal mógł się poczuć pominięty celowo w tym wspaniałym procesie, to dopiero było zabawne, kiedy wystarczyło po prostu być, a druga jednostka trzęsła się tak, jakby już wyciągnął różdżkę...
Ta dziewczyna mu kogoś przypominała.
Wyglądała jak Jessica.
W końcu dziewczę się poddało, zgodnie z przewidywaniami, i usiadło - chociaż bardziej stawiał na to, że ucieknie czym prędzej, podwijając ogon - i sam już nie wiedział, czy na to liczył, czy wręcz przeciwnie i pewnie prędko się nie dowie - o wiele łatwiej było analizować poczynania jej samej, niż swoje własne - przynajmniej cały ten proces, przez który przechodziła, obserwował w zupełnej ciszy, nie starając się jej więcej zakłócić tego... jakże ważnego obowiązku ogarniania (się). Ciekawe, czy poczuwała się w tej odpowiedzialności wobec samej siebie, czy może raczej na pokaz - bo nie była tu sama? Odpowiedź jednak wydawała się oczywista, chociaż ostatnio parę osób go zaskoczyło... albo nie? Może wciąż był pod wpływem spojrzenia Liv?
Czarnowłosy wolno, ociężale, podniósł się i odłożył ostrożnie lusterko na koszulę, schylając się po rozpierzchnięte kartki - a raczej jedną z nich - i zaraz podszedł po resztę, flegmatycznie, bez żadnego pośpiechu - w końcu dla niego czas zatrzymał się w miejscu, dla niego ruch był pozorem, czas gnał poza obszarem jego rzeczywistości - a ta rzeczywistość, okolona spokojem, oddzielała go kurtyną od całej reszty... ludzi. Niestety nie od słońca - i musiał mrużyć oczy, które chociaż już nie cierpiały od promieni, to wciąż nie był wielkim fanem tej największej z gwiazd...
Jego ciało było paskudne - poznaczone okropnymi bliznami, które, to było aż nader oczywiste, nigdy nie zostały poddane prawidłowej kuracji szpitalnej. Z pewnością nie jego plecy, które były w całości jedną, wielką, nierówną blizną.
Tylko że zamiast grzecznie oddać jej te kartki - stanął przed nią, odwrócony do niej profilem i zaczął je przeglądać.
Jaka szkoda, że były pustymi kartkami, nie rysunkami ani notatkami.
I zamiast je jej podać po prostu wyrzucił je w powietrze i pozwolił porwać je podmuchowi wiatru, wędrując oczyma za ich wędrówką wsunąwszy dłonie do kieszeni spodni.
Tyle było po byciu miłym, gdyby ktoś miał wątpliwości.
- Amelia Wright
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 11:34 am
Nie spodobałby się. Żadna zasada, nawet najbardziej skuteczna nie byłaby warta zapisania jej w krwawy sposób. Z dwojga złego lepiej nie znać jej wcale. Zero gotowości do poznania czegokolwiek w taki sposób. Zresztą tak naprawdę co one by przyniosły? Magiczna recepta na to, jak prowadzić egzystencję sprawdziłaby się tylko wtedy, gdyby Amelia umiała ją zrealizować, a bądźmy ze sobą szczerzy - wylałaby wiele własnej krwi, potu i łez, żeby osiągnąć efekt ledwo podobny do przeciętnego rezultatu. Panna Wright nie należy do osób, które łatwo się przystosowują, czy uczą. Musi gubić swoje rzeczy i zbierać je, kiedy zostanie czymś zaskoczona. Musi żyć ze świadomością i pełną akceptacją takiego stanu rzeczy - nie jest bohaterem i nigdy nie będzie. Bohaterstwo w jej wydaniu to uśmiech, to ręka, którą umie podać leżącemu, to propozycja pomocy w odrobieniu lekcji, to umiejętność trwania przy kimś, kto płacze, to wierność i uczciwość. Nic więcej nie miała prócz tej szklanej dupy. Nie mogła zaproponować komuś, że będzie tarczą, czy mieczem. Przez nią wszystko przechodzi jak strzała i może to również jakiś stopień bohaterstwa w jej wydaniu, bo mimo tego ona wciąż idzie dalej. Z zaufaniem do świata, z delikatnością, z chęcią zobaczenia w ludziach i całym świecie wszystkiego, co na to zasługuje. Z łomotem w klatce piersiowej, ale jednak wciąż tam jest to serduszko, które napędza wszystkie reakcje. Przez taki okres czasu spędzony w Hogwarcie powinna w końcu stać się taka, jak wszyscy. Powinna się zmienić, przystosować do tego, co robi Los. Tyle, że się nie udało. Amelia nie była odważna na tyle, na ile by chciała. Pokłady tego czegoś powinna zbierać długo, by w ogóle coś z siebie wykrzesać. Chwilowo jednak nie miała żadnych, więc nie podnosiła głowy. Została sobie sama z własnymi myślami i głębokimi wdechami, starając się nie analizować niczego, a w szczególności usłyszanych słów, które ją ukuły. Z nieudanymi staraniami, by zachować się odpowiednio, a wyszło jak zwykle. To jest właśnie problem jej żywota w tym świecie. Wszyscy oczekują, że będzie taka jak wszyscy. Normalna, zwyczajna, ODPOWIEDNIA. W jej główce to tak nie działa. Być może rzeczywiście to jakiś rodzaj choroby dla niektórych, ale niestety ku zasmuceniu tłumów nęka ją po prostu nieśmiałość. Tylko tyle i aż tyle, a potrafi ułożyć całe życie w bardzo dziwny sposób. Zaprogramować ludzi dookoła na robienie rzeczy, które wywołują strach u kogoś takiego. Różdżką w spotkaniach z nią jest zaskoczenie, słowa, obrazy kierowane w jej kierunku. To nawet skuteczniejsze niż rzucanie zaklęć. Wymaga mniejszych nakładów pracy, a skutek bawi całe towarzystwo, o ile takowe jest obok. Ludzie od dawien dawna kształcili w sobie specjalizację w czynieniu zła. Obecnie doszli już chyba do perfekcji, szczególnie jeśli chodzi o takie zajączki, jak Amelia. Ukochali sobie na takie polowania i to bardzo powolne, jakby chcieli rozkoszować się faktem, że zwierzyna ucieka. Ona teraz uciekała i pewnie, gdyby była świadoma przemyśleń swojego obecnego towarzysza i miała chociaż jakąś odwagę to odpowiedziałaby coś w stylu: "Przepraszam, że nie spełniam wszystkich wymagań na zająca" z ogromną dawką sarkazmu oczywiście. Tyle, że to nie w jej stylu, ona taka nie jest. Ona nie atakuje, nie należy do drapieżników. Jest cholernym roślinożercą, któremu tylko to pozostaje, ale nawet one nie zawsze muszą się oddalać. Szukają przecież kryjówek. Dla niej w tej chwili własne wnętrze było schronieniem. Miało nim być, to akurat zamierzony przebieg tego nieszczęsnego dla niej zdarzenia. Nie zostawała tam na pokaz. Nie udowadniała, że jest silna. Była pewna tego, kim jest i jak to wygląda, ale nikomu nigdy nie chciałaby pokazywać, że jest inaczej. Uczciwość wobec samej siebie była dla niej równie ważna, co ta wobec innych. Chciałaby być inna, ale nawet najładniejsza maska nie sprawiłaby, że nagle stałaby się inna, bo to wciąż byłoby zaledwie przebranie, które ma dawać innym przekonanie, że rzeczywiście taka jest. Bezsensowne zagranie, bo nie da się okłamać samego siebie tak dobrze, że zapomni się o prawdziwej wersji. A może to tylko jej brakowało takiej umiejętności?
Brakowało jej naprawdę wielu rzeczy, ale gdyby komuś zachciało się zrobić coś innego niż jej dokopać to odnalazłby te cechy, które mają swój urok. Tyle, że to wymaga chociaż cienia empatii i chęci przebywania z ludźmi, a z tym bywa problem. Jest deficyt taki istot, szczególnie w tej placówce.
Amelia trwała sobie więc sama ze sobą, trzymając mocno większość kartek i ołówków, które skompletowała podczas swojej nerwowej pogoni za nimi. Oddychała coraz spokojniej i zignorowała fakt, że pada na nią cień chłopaka. Było jej obojętne co robi i dlaczego. Musiała tylko przetrwać tę chwilę, wstać i wrócić do dormitorium w zadowalającym stanie. On był tylko kolejną kłodą podrzuconą pod jej nogi. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą. Nie widziała jak zbierał puste karty, nie spostrzegła ile czasu musiała o zabrać. Amelii czas był ograniczony, ale nie dbała o niego w chwilach, kiedy powracała do normalności. Miała jeszcze sporo papieru w dormitorium, więc strata jakiejś części naprawdę nie stanowiła ogromnej tragedii w ogólnym rozrachunku. Spod pochylonej głowy widziała tylko pojedyncze kawałki, które opadały trochę niżej. Słyszała też rwanie papieru. Co za marnotrawienie materiału i w dodatku śmiecenie. Czy ludzie naprawdę nie mieli lepszych zajęć od czegoś takiego? Chciała zapytać, jakby się czuł gdyby to jego rzeczy niszczono, ale zrezygnowała. Nie mogła wdawać się w dyskusje, kłótnie, czy cokolwiek innego, bo będąc sama nic by nie zdziałała. Nie miała tylu sił, by być waleczna. Podniosła tylko głowę do góry i spojrzała na tego, który doprowadził do całego zamieszania. Była już trochę spokojniejsza, ale niepokój w magiczny sposób nie zniknął. Wciąż ją przerażał swoim zachowaniem. To nie był typ osoby, która po prostu zostawi ją w spokoju. Podniosła się wreszcie i zastanawiała, jak się wycofać. Była trochę uprzedzona, co do odwracania się tyłem do osoby, której się obawiała. Wycofywanie się zaś powolne uchodziłoby za jeszcze dziwniejsze, spowolniłoby ją i sprawiło, że znowu nabrałaby koloru pomidora. Nie chciała szczególnie tego ostatniego, bo teraz była już tylko lekko zaróżowiona i mogła wrócić w takim stanie. Tyle, że nie wiedziała, jaki ruch wykonać. Schowała więc pierw swoje rzeczy do torby, uśmiechnęła się lekko nie wiadomo do kogo tym zestresowanym bananem i przytrzymując dłonią torbę zrobiła jeden krok do przodu, mając jednak głowę obróconą zza ramienia w kierunku prowodyra całego zamieszania.
Tak, nie liczyła nawet na to, żeby okazał się miłym gościem i dał jej spokój. W takie bajki to ona nie wierzy.
Brakowało jej naprawdę wielu rzeczy, ale gdyby komuś zachciało się zrobić coś innego niż jej dokopać to odnalazłby te cechy, które mają swój urok. Tyle, że to wymaga chociaż cienia empatii i chęci przebywania z ludźmi, a z tym bywa problem. Jest deficyt taki istot, szczególnie w tej placówce.
Amelia trwała sobie więc sama ze sobą, trzymając mocno większość kartek i ołówków, które skompletowała podczas swojej nerwowej pogoni za nimi. Oddychała coraz spokojniej i zignorowała fakt, że pada na nią cień chłopaka. Było jej obojętne co robi i dlaczego. Musiała tylko przetrwać tę chwilę, wstać i wrócić do dormitorium w zadowalającym stanie. On był tylko kolejną kłodą podrzuconą pod jej nogi. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą. Nie widziała jak zbierał puste karty, nie spostrzegła ile czasu musiała o zabrać. Amelii czas był ograniczony, ale nie dbała o niego w chwilach, kiedy powracała do normalności. Miała jeszcze sporo papieru w dormitorium, więc strata jakiejś części naprawdę nie stanowiła ogromnej tragedii w ogólnym rozrachunku. Spod pochylonej głowy widziała tylko pojedyncze kawałki, które opadały trochę niżej. Słyszała też rwanie papieru. Co za marnotrawienie materiału i w dodatku śmiecenie. Czy ludzie naprawdę nie mieli lepszych zajęć od czegoś takiego? Chciała zapytać, jakby się czuł gdyby to jego rzeczy niszczono, ale zrezygnowała. Nie mogła wdawać się w dyskusje, kłótnie, czy cokolwiek innego, bo będąc sama nic by nie zdziałała. Nie miała tylu sił, by być waleczna. Podniosła tylko głowę do góry i spojrzała na tego, który doprowadził do całego zamieszania. Była już trochę spokojniejsza, ale niepokój w magiczny sposób nie zniknął. Wciąż ją przerażał swoim zachowaniem. To nie był typ osoby, która po prostu zostawi ją w spokoju. Podniosła się wreszcie i zastanawiała, jak się wycofać. Była trochę uprzedzona, co do odwracania się tyłem do osoby, której się obawiała. Wycofywanie się zaś powolne uchodziłoby za jeszcze dziwniejsze, spowolniłoby ją i sprawiło, że znowu nabrałaby koloru pomidora. Nie chciała szczególnie tego ostatniego, bo teraz była już tylko lekko zaróżowiona i mogła wrócić w takim stanie. Tyle, że nie wiedziała, jaki ruch wykonać. Schowała więc pierw swoje rzeczy do torby, uśmiechnęła się lekko nie wiadomo do kogo tym zestresowanym bananem i przytrzymując dłonią torbę zrobiła jeden krok do przodu, mając jednak głowę obróconą zza ramienia w kierunku prowodyra całego zamieszania.
Tak, nie liczyła nawet na to, żeby okazał się miłym gościem i dał jej spokój. W takie bajki to ona nie wierzy.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 11:59 am
Co artyście po kartkach, które były zabrudzone, poszarzałe, które nosiły na sobie drobinki ziemi i piasku, których nie wystarczyło zdjąć dłonią - zawsze jakiś się tam zapodział, zawsze odkształcił minimalnie papier, a potem pod ołówkiem powstawała nierówna linia, nieprzewidziany kleks, który niszczył to, co powstać mogło - heh, perfekcjonizm, ale to by było trochę zbyt szeroko ujęte w stosunku do czarnowłosego. Chciał ujrzeć, jak ta zabrudzona biel odlatuje - tak sobie stojąc na tych schodkach i na sekundę zapominając o Amelii - albo raczej dając jej chwilową wolność od swojego spojrzenia - kolejna wystraszona, kolejna skulona, ale zdecydowanie wolał tak skulone osoby, niż te, które zadzierały podbródek i chciały walczyć - przynajmniej wolał takie w tym momencie, które nie zadawały pytań, nie próbowały się odzywać, nie prowadziło moralnych kazań, ani nie wyzywały od potworów - ot, po prostu tam siedziała, a on spoglądał, jak wyrzucone płynnym ruchem kartki porywa wiatr, jakby łapał żagle, by posunąć łódź życia do przodu - i gnał do miejsca niedostępnego ludzkiemu pojmowaniu, jak czas, rozciągając się na przestrzeni, otulając wszelkie stworzenie, nie zapominając nawet o naturze martwej. Władał wszystkim i nic nie było w stanie umknąć jego dekretom - wyrzucanym zupełnie jak te kawałki papieru, bez większego sensu - po prostu dla chęci obserwacji... Pomyślał o tym, czy chciałby, żeby ktoś tak jego kartki wyrzucił - pomyślał o tym: może jej je oddam, tak bardzo starała się je zbierać. Nie zatrzymał ich jednak ani nie odebrał, chociaż myśl została dokończona: nie, nie chciałby, żeby ktoś tak potraktował jego rzeczy - więc potem nadeszło samousprawiedliwienie - przecież brudne kartki i tak jej by nie posłużyły... tak jakby potrzebował się usprawiedliwić przed samym sobą. Chyba nie potrzebował. Tak jak mógł powiedzieć sobie: to nie moja wina, że się boi.
I żadna z tych rzeczy nie miała zostać wypowiedziana na głos - przecież nie wypada drapieżnikowi płaszczyć się przed roślinożercom - i to nawet mu do łba nie przychodziło - duma wyrastała ponad jego własne możliwości jej okazywania, ale stała się jak wyryty w genotypie przymus.
Parę litrów krwi za dużo.
Odwrócił głowę w kierunku dziewczyny, która wreszcie postanowiła się podnieść ze schodka, ale spojrzał na nią tylko na moment, bo zaraz skierował oczy na swoją torbę, żeby capnąć koszulę i wsunąć w nią rękawy - i znów chciałbym powiedzieć, że to dla jej komfortu. Bynajmniej. To było dla jego własnego komfortu.
Nienawidził, kiedy ludzie widzieli jego większy kawałek skóry niż tą na twarzy czy dłoniach - każdy nadmiar jej odsłaniania... Jednak może pominę ten temat?
Czasami śmiecenie było najlepszym zajęciem z możliwych - przecież natura nie umrze od zwrócenia ich paru kartek - w końcu te kartki były kiedyś częścią niej samej. Na pewno się nie obrazi... a nawet jeśli to będzie musiała się ustawić w kolejce do obrażonych i do tych, którzy bardzo chętnie przerobiliby twarz Nailaha na mielonkę. Życzę jej powodzenia. Serio.
Tylko że Nailah naprawdę dał jej spokój.
Dopiął guziki koszuli, zostawiając dwa pod szyją niedopięte, gdzieś tylko zaposiał krawat - ale jeszcze tego by brakowało, by go nosił - i obdarzył ten dziwaczny uśmiech jednym, krótkim spojrzeniem, nim usiadł spowrotem na swoim miejscu, zawijając lusterko znów w materiał, by chronić je przed wszelakimi uszkodzeniami, a które potem schował do torby, unosząc wzrok przed siebie - Amelia nie mogła mieć drapieżnika za plecami, ale drapieżnik mógł mieć roślinożercę za swoim karkiem - została całkowicie wykluczona z grona jakichkolwiek zagrożeń, mogła frunąć, skakać, gdzie tylko chciała! I tylko jej kartki wciąż przewracały się na trawniku - bo każda z nich już wylądowała - sama Amelia wolała cofać się powoli - na tyle, by nie doprowadzić do wyzwolenia instynktu polowania.
Sprytna dziewczyna.
Złośliwa dziewczyna, bo chyba zastąpienie tego delirium wolą polowania byłoby o wiele przyjemniejsze dla samego Nailaha niż tkwienie w tym punkcie, skąd już ani wchodzić głębiej w ocean, by nie utonąć, ani cofać się do ciemnej plaży - ale przecież topielce ponoć tonąć już nie mogły, prawda..?
- Co tu jeszcze robisz? Uciekaj. - Obejrzał się za ramię, spoglądając na nią jednym czarnym okiem, na które opadały pojedyncze pasma kruczych włosów.
I żadna z tych rzeczy nie miała zostać wypowiedziana na głos - przecież nie wypada drapieżnikowi płaszczyć się przed roślinożercom - i to nawet mu do łba nie przychodziło - duma wyrastała ponad jego własne możliwości jej okazywania, ale stała się jak wyryty w genotypie przymus.
Parę litrów krwi za dużo.
Odwrócił głowę w kierunku dziewczyny, która wreszcie postanowiła się podnieść ze schodka, ale spojrzał na nią tylko na moment, bo zaraz skierował oczy na swoją torbę, żeby capnąć koszulę i wsunąć w nią rękawy - i znów chciałbym powiedzieć, że to dla jej komfortu. Bynajmniej. To było dla jego własnego komfortu.
Nienawidził, kiedy ludzie widzieli jego większy kawałek skóry niż tą na twarzy czy dłoniach - każdy nadmiar jej odsłaniania... Jednak może pominę ten temat?
Czasami śmiecenie było najlepszym zajęciem z możliwych - przecież natura nie umrze od zwrócenia ich paru kartek - w końcu te kartki były kiedyś częścią niej samej. Na pewno się nie obrazi... a nawet jeśli to będzie musiała się ustawić w kolejce do obrażonych i do tych, którzy bardzo chętnie przerobiliby twarz Nailaha na mielonkę. Życzę jej powodzenia. Serio.
Tylko że Nailah naprawdę dał jej spokój.
Dopiął guziki koszuli, zostawiając dwa pod szyją niedopięte, gdzieś tylko zaposiał krawat - ale jeszcze tego by brakowało, by go nosił - i obdarzył ten dziwaczny uśmiech jednym, krótkim spojrzeniem, nim usiadł spowrotem na swoim miejscu, zawijając lusterko znów w materiał, by chronić je przed wszelakimi uszkodzeniami, a które potem schował do torby, unosząc wzrok przed siebie - Amelia nie mogła mieć drapieżnika za plecami, ale drapieżnik mógł mieć roślinożercę za swoim karkiem - została całkowicie wykluczona z grona jakichkolwiek zagrożeń, mogła frunąć, skakać, gdzie tylko chciała! I tylko jej kartki wciąż przewracały się na trawniku - bo każda z nich już wylądowała - sama Amelia wolała cofać się powoli - na tyle, by nie doprowadzić do wyzwolenia instynktu polowania.
Sprytna dziewczyna.
Złośliwa dziewczyna, bo chyba zastąpienie tego delirium wolą polowania byłoby o wiele przyjemniejsze dla samego Nailaha niż tkwienie w tym punkcie, skąd już ani wchodzić głębiej w ocean, by nie utonąć, ani cofać się do ciemnej plaży - ale przecież topielce ponoć tonąć już nie mogły, prawda..?
- Co tu jeszcze robisz? Uciekaj. - Obejrzał się za ramię, spoglądając na nią jednym czarnym okiem, na które opadały pojedyncze pasma kruczych włosów.
- Amelia Wright
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 1:14 pm
Ona nie należała do wielkich artystek. Do tych małych również nie, więc nawet brudny papier przydałby się jej do czegoś. Zrobienia krótkiej notatki z lekcji, zapisaniu jakiejś myśli, narysowaniu czegoś małego. Lubiła coś nabazgrolić na szybko, dla własnej przyjemności, nie wybitnego efektu artystycznego. Głównie szkicowała różne rzeczy ołówkiem, nawet nigdy nie cieniując ich specjalnie, czy też kolorując. Lubiła te zwykłe schematy, które oddawały rzeczywisty wygląd przedmiotów i fakt, że każde z nich ma jakąś podstawę. To niemal wymiar duchowy takiego bazgrolenia - sprowadzała rzeczy do prostych linii tak, jakby pomagało jej to rozkodować ich działanie, przydatność, sens. Nie potrzebowała do tego cudownych i nieskazitelnych materiałów. Nie należała do ludzi, którym potrzeba wielu rzeczy. Cieszyła się z tego, co ma, nawet jeśli to kawałek brudnego papieru, który dla innych nie ma żadnej wartości.
Panna Wright spełniała pragnienia każdego psychopaty - bardzo łatwo wykorzystać u niej brak wszystkich cech, które wywołują skuteczne reakcje obronne. Nie miała też w zwyczaju dużo mówić, a co dopiero kogoś pouczać. Jak ktoś potrzebował to doradzała, ale tak naprawdę nie mieszała się w niczyje sprawy zanadto. To raczej normalne zjawisko, że ludzie nie przepadają za kazaniami i kierowaniem ich w jakąś konkretną stronę. Wolą raczej sytuacje w których ktoś przyznaje im rację i umacnia w przekonaniu, że to co robią się rzeczywiście sprawdza. Tego też nie robiła, ale to może już przemilczmy. Kwestia tego, jaka jest Amelia to droga bez końca. Wiele niewielkich rzeczy składa się na taką prostą duszyczkę. Niespodziewane? Otóż jest to możliwe, moi drodzy. To co proste może być budowane z niewielkich kawałków, które ściśle do siebie przylegają. W ten sposób niezbyt wiele osób zastanawia się, czy pojedyncze fragmenty są bardziej, czy mniej skomplikowane, skoro całość wydaje się oczywista. Jest to jeden z większych problemów, bo przez to można ominąć to, co naprawdę interesujące w człowieku. Tak naprawdę można patrzeć na człowieka przez wiele lat, a i tak nie zauważyć żadnych prawidłowości. Amelia mogła być w rzeczywistości kimś innym, niż ludzie widzą, ale nie ma to większego znaczenia, bo liczy się tylko to, co powie, a raczej to, czego głośno nie wyraziła. Ten świat jest pod tym względem zabawny, bo można coś zrobić albo nie, ale ostatecznie liczy się tylko, co się powie i w jaki sposób.
Wiecie zaś co jest śmieszne w tej całej sytuacji? W ostatecznym rozrachunku to Puchonka powinna czuć się ofiarą, osobą poszkodowaną, skrzywdzoną. W końcu to ona trzęsła się ze strachu, była zaskoczona i prawie się popłakała przez to wszystko, co się właśnie wydarzyło. Tyle, że ona popełniła ten sam błąd, co wszyscy przy spotykaniu nowych ludzi. Nawet nie skupiła się na tym, by mu się chociaż przyjrzeć, a wręcz przeciwnie - uciekała od tego bardzo usilnie. Nie zechciała nawet poznać jego imienia. Nie zrobiła nic z tego, co powinna. Poczuła się beznadziejnie z tą świadomością. Szczególnie, kiedy widziała, jak się ubierał, przykrywając wszystko to, co zdobi jego ciało. Rozumiecie to? Jesteś wstanie pojąć fakt, że obecnie to ona poczuwała się do bycia kimś okropnym? Każdy przecież ma jakąś historię. Każdy jest "jakiś" z pewnych powodów. A ona nawet nie przemyślała, by brać na poprawkę to, że ludzki charakter kształtuje się przez czynniki zewnętrzne. Skreśliła przypadkowego człowieka, ponieważ nie spodziewała się żadnego spotkania i przez to się wystraszyła. Prawie przekreśliła kogoś z powodu jednego zdania i kilku durnych kartek. Co z niej za człowiek skoro tak łato zrezygnowała z ludzkich odruchów? Teraz było jej po prostu smutno, że sama miała pretensje do ludzi o brak człowieczeństwa, a w swym mniemaniu nagle gdzieś zapodziała własne. To głupie, bo przecież to nie jakiś skrajny przypadek, ale dla osoby, która jest jak przytulanka wszystko ma znaczenie, nawet jeśli drugiej osobie jest to całkowicie obojętne. Nie podejrzewała nawet, że ktoś mógłby tak szybko zrezygnować z męczenia jej. Była zajączkiem przyzwyczajonym do tego, że myśliwi nie odpuszczają tak łatwo polowania. Jej instynkt samozachowawczy nie mógł jej tak po prostu pozwolić na uciekanie, jeśli nie miała pewności, że da radę wygrać wyścig z łowcą. Przez tyle lat bycia zającem, który musi kicać przed pewnymi siebie władcami tego świata musiała zachować chociaż cień rozsądku.
Trwała sobie tam w takim zastoju do chwili, kiedy znowu się do niej odezwał. Po co? Nie można było zrobić czegoś innego? Pójść sobie, czy coś? Oczywiście, że nie. To by za bardzo ułatwiało sprawę. Przez moment milczała, by przemyśleć co odpowiedź. Nie chciała znowu się jąkać. Wzięła głęboki oddech i wreszcie po tej przerwie coś odpowiedziała.
- Dlaczego miałabym uciekać? - Głupie pytanie? Otóż nie do końca. W jej przekonaniu miało to swoje uzasadnienie. Bała się tego, że inni ludzie będą jej dokuczać, męczyć ją etc. ale mimo wszystko nie bała się uczniów pod względem tego, że mogliby ją rzeczywiście skrzywdzić w inny sposób. Tak naprawdę skrzywdzić. Kiedy była poza szkołą, oczywiście, inni ludzie takimi słowami wywołaliby w niej totalną panikę. Tym razem jednak rozmawiała dalej z uczniem, na terenie szkoły i... mimo wszystkiego, co się wydarzyło w tej placówce to nie czuła się jeszcze tak zastraszona, by musieć uciekać przed kimkolwiek, kto jest jej prawie jej rówieśnikiem. Ufała ludziom. Wielki dar, ale i ogromna wada. Szczególnie, kiedy ma się do czynienia z nieznajomymi.
Panna Wright spełniała pragnienia każdego psychopaty - bardzo łatwo wykorzystać u niej brak wszystkich cech, które wywołują skuteczne reakcje obronne. Nie miała też w zwyczaju dużo mówić, a co dopiero kogoś pouczać. Jak ktoś potrzebował to doradzała, ale tak naprawdę nie mieszała się w niczyje sprawy zanadto. To raczej normalne zjawisko, że ludzie nie przepadają za kazaniami i kierowaniem ich w jakąś konkretną stronę. Wolą raczej sytuacje w których ktoś przyznaje im rację i umacnia w przekonaniu, że to co robią się rzeczywiście sprawdza. Tego też nie robiła, ale to może już przemilczmy. Kwestia tego, jaka jest Amelia to droga bez końca. Wiele niewielkich rzeczy składa się na taką prostą duszyczkę. Niespodziewane? Otóż jest to możliwe, moi drodzy. To co proste może być budowane z niewielkich kawałków, które ściśle do siebie przylegają. W ten sposób niezbyt wiele osób zastanawia się, czy pojedyncze fragmenty są bardziej, czy mniej skomplikowane, skoro całość wydaje się oczywista. Jest to jeden z większych problemów, bo przez to można ominąć to, co naprawdę interesujące w człowieku. Tak naprawdę można patrzeć na człowieka przez wiele lat, a i tak nie zauważyć żadnych prawidłowości. Amelia mogła być w rzeczywistości kimś innym, niż ludzie widzą, ale nie ma to większego znaczenia, bo liczy się tylko to, co powie, a raczej to, czego głośno nie wyraziła. Ten świat jest pod tym względem zabawny, bo można coś zrobić albo nie, ale ostatecznie liczy się tylko, co się powie i w jaki sposób.
Wiecie zaś co jest śmieszne w tej całej sytuacji? W ostatecznym rozrachunku to Puchonka powinna czuć się ofiarą, osobą poszkodowaną, skrzywdzoną. W końcu to ona trzęsła się ze strachu, była zaskoczona i prawie się popłakała przez to wszystko, co się właśnie wydarzyło. Tyle, że ona popełniła ten sam błąd, co wszyscy przy spotykaniu nowych ludzi. Nawet nie skupiła się na tym, by mu się chociaż przyjrzeć, a wręcz przeciwnie - uciekała od tego bardzo usilnie. Nie zechciała nawet poznać jego imienia. Nie zrobiła nic z tego, co powinna. Poczuła się beznadziejnie z tą świadomością. Szczególnie, kiedy widziała, jak się ubierał, przykrywając wszystko to, co zdobi jego ciało. Rozumiecie to? Jesteś wstanie pojąć fakt, że obecnie to ona poczuwała się do bycia kimś okropnym? Każdy przecież ma jakąś historię. Każdy jest "jakiś" z pewnych powodów. A ona nawet nie przemyślała, by brać na poprawkę to, że ludzki charakter kształtuje się przez czynniki zewnętrzne. Skreśliła przypadkowego człowieka, ponieważ nie spodziewała się żadnego spotkania i przez to się wystraszyła. Prawie przekreśliła kogoś z powodu jednego zdania i kilku durnych kartek. Co z niej za człowiek skoro tak łato zrezygnowała z ludzkich odruchów? Teraz było jej po prostu smutno, że sama miała pretensje do ludzi o brak człowieczeństwa, a w swym mniemaniu nagle gdzieś zapodziała własne. To głupie, bo przecież to nie jakiś skrajny przypadek, ale dla osoby, która jest jak przytulanka wszystko ma znaczenie, nawet jeśli drugiej osobie jest to całkowicie obojętne. Nie podejrzewała nawet, że ktoś mógłby tak szybko zrezygnować z męczenia jej. Była zajączkiem przyzwyczajonym do tego, że myśliwi nie odpuszczają tak łatwo polowania. Jej instynkt samozachowawczy nie mógł jej tak po prostu pozwolić na uciekanie, jeśli nie miała pewności, że da radę wygrać wyścig z łowcą. Przez tyle lat bycia zającem, który musi kicać przed pewnymi siebie władcami tego świata musiała zachować chociaż cień rozsądku.
Trwała sobie tam w takim zastoju do chwili, kiedy znowu się do niej odezwał. Po co? Nie można było zrobić czegoś innego? Pójść sobie, czy coś? Oczywiście, że nie. To by za bardzo ułatwiało sprawę. Przez moment milczała, by przemyśleć co odpowiedź. Nie chciała znowu się jąkać. Wzięła głęboki oddech i wreszcie po tej przerwie coś odpowiedziała.
- Dlaczego miałabym uciekać? - Głupie pytanie? Otóż nie do końca. W jej przekonaniu miało to swoje uzasadnienie. Bała się tego, że inni ludzie będą jej dokuczać, męczyć ją etc. ale mimo wszystko nie bała się uczniów pod względem tego, że mogliby ją rzeczywiście skrzywdzić w inny sposób. Tak naprawdę skrzywdzić. Kiedy była poza szkołą, oczywiście, inni ludzie takimi słowami wywołaliby w niej totalną panikę. Tym razem jednak rozmawiała dalej z uczniem, na terenie szkoły i... mimo wszystkiego, co się wydarzyło w tej placówce to nie czuła się jeszcze tak zastraszona, by musieć uciekać przed kimkolwiek, kto jest jej prawie jej rówieśnikiem. Ufała ludziom. Wielki dar, ale i ogromna wada. Szczególnie, kiedy ma się do czynienia z nieznajomymi.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 1:45 pm
Tak, to rzeczywiście było śmieszne na ten smutny sposób - ale to był właśnie ten powód, dla którego była taką idealną ofiarą - potrafiła uwierzyć, że nie wszystko jest takie, jakim wydaje się na pierwszy rzut oka, starała się nie być, jak inni - czyli potworem najgorszego sortu, tego przybranego w ludzką skórę - lecz hej, Nailah nawet nad tym nie dumał - odciął się od jej sylwetki, akceptując to, że miała ochotę uciec, wycofać się - jak zwał tak zwał - po prostu odejść, speszona i wystraszona, w swoją stronę, bo przecież to jedno, dwa krótkie zdania i rozrzucenie jej własności było już wystarczającym pokazaniem: hej, taki ze mnie buntownik, uciekaj laleczko jeśli nie chce ponieść większy szkód, nawet jeśli w głównym zamiarze takie zdanie wcale nie chodziło po myśli Nailaha - bycie niemiłym było tak samo wpisane w genotyp jak ta duma, tylko że... nie należała do części genotypu. To był jeden z tych pierwiastków, których uczyło się za życia. Nauka przetrwania, wiesz? To było dokładnie to samo - tylko że Amelia uczyła się tej sztuki zupełnie inaczej, bo nikt nie obdarzył jej pazurami ani kłami, którymi mogłaby wgryźć się w szyję przeciwnika i rozerwać ją na strzępy - każdy orał, jak tylko mógł, starając się o zapewnienie godnego bytu chociaż na maleńkim skrawku padołu, który przychodziło nam dzielić z innymi czy tego chcieliśmy, czy też nie - ciężko było w tych czasach wybyć w dziką puszczę i odciąć się zupełnie od społeczeństwa. Tak więc była ona, delikatna, która posiadała swoją zbroję w postaci swego brata i on - szorstki, który zbroję nosił ciągle na sobie. Sam nią sobie był. Oddając jednak ciosy na zbroję ze stali trzeba się liczyć z tym, że niektóre ciosy mogą ją przebić, a inne pozostawią trwałe wgniecenia, które będą obcierać ciało - należało o nią zadbać, zakonserwować, nie pozwolić jej stopnieć w obliczu okrutnego czasu, nie pozwolić zająć się rdzą. Amelia pewnie to wiedziała - i pewnie dlatego nie zawsze chciała wchodzić pod nogi swojemu braciszkowi, który, jak zostało powiedziane - miał przecież swoje własne życie. Nie zawsze musiał przykuwać ją do swojej dłoni, by zapewnić jej bezpieczeństwo.
Nagle tej smutnej osobie, zahukanej przez społeczeństwo i wepchniętej w kąt przez to, że nie potrafiła się dostosować do wszystkich wokół niej, nie nadążając w płynności rozmów i wydarzeń, zechciało się... czego? Rozmowy? Zostania? Zbuntowania przeciwko swojej śmiesznie strachliwej naturze? Cokolwiek to było normalnie wprawiłoby go w irytację - i nabrałby ochoty na przepędzenie jej, udowodnienie, dlaczego powinna uciekać, ale teraz? Kiedy wreszcie wyartykułowała pierwsze normalne zdanie i udało jej się to zrobić bez zająknięcia, kiedy czerwień schodziła z jej twarzy płynnie, nie mając więcej bodźców pobudzających tą barwę, jedyne co zrobił, to odetchnął - cicho i przez nozdrza, nie naruszając naturalnych dźwięków natury brzdąkającej wokół nich wieczną, a zarazem zmienną melodię zależną od pory roku i zwierząt, które w te tereny postanawiały zawędrować. Westchnął i odwrócił od niej swój wzrok, kierując go na dłonie zwieszone pomiędzy nogami, które nieco uniósł, by spojrzeć na ich lekko przetartą strukturę, nieco stwardniałe od gitary opuszki i od błąkania się po wątpliwie bezpiecznych miejscach, a które ostatnio więcej trzymały książki niż różdżkę. To chyba w porządku. Chyba. Nie dało się uciec przed egzaminami... prawda?
- Niesamowite... jednak potrafisz mówić. - Uniósł wzrok przed siebie. Na cholerę w ogóle drążył tą rozmowę? Chyba nie miał ochoty rozmawiać, chyba... chyba na nic nie miał ochoty. - Ty mi powiedz, dlaczego. To nie ja trzęsę się jak galareta.
Nagle tej smutnej osobie, zahukanej przez społeczeństwo i wepchniętej w kąt przez to, że nie potrafiła się dostosować do wszystkich wokół niej, nie nadążając w płynności rozmów i wydarzeń, zechciało się... czego? Rozmowy? Zostania? Zbuntowania przeciwko swojej śmiesznie strachliwej naturze? Cokolwiek to było normalnie wprawiłoby go w irytację - i nabrałby ochoty na przepędzenie jej, udowodnienie, dlaczego powinna uciekać, ale teraz? Kiedy wreszcie wyartykułowała pierwsze normalne zdanie i udało jej się to zrobić bez zająknięcia, kiedy czerwień schodziła z jej twarzy płynnie, nie mając więcej bodźców pobudzających tą barwę, jedyne co zrobił, to odetchnął - cicho i przez nozdrza, nie naruszając naturalnych dźwięków natury brzdąkającej wokół nich wieczną, a zarazem zmienną melodię zależną od pory roku i zwierząt, które w te tereny postanawiały zawędrować. Westchnął i odwrócił od niej swój wzrok, kierując go na dłonie zwieszone pomiędzy nogami, które nieco uniósł, by spojrzeć na ich lekko przetartą strukturę, nieco stwardniałe od gitary opuszki i od błąkania się po wątpliwie bezpiecznych miejscach, a które ostatnio więcej trzymały książki niż różdżkę. To chyba w porządku. Chyba. Nie dało się uciec przed egzaminami... prawda?
- Niesamowite... jednak potrafisz mówić. - Uniósł wzrok przed siebie. Na cholerę w ogóle drążył tą rozmowę? Chyba nie miał ochoty rozmawiać, chyba... chyba na nic nie miał ochoty. - Ty mi powiedz, dlaczego. To nie ja trzęsę się jak galareta.
- Amelia Wright
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 2:54 pm
Nie każdy może być superbohaterem albo idealnym czarnym charakterem. Kogoś w końcu trzeba ratować i kogoś trzeba porywać. Jedni stworzeni się do wielkich czynów, niezależnie od tego, czy dobrych, czy złych, a inni przeznaczeni są do losu tych zwykłych ludzi, którzy obrywają przy okazji tej odwiecznej walki, więc zmuszeni są do tego, by wycofywać się, kiedy nadarzy się okazja. Takim jak ona nie trzeba niczego udowadniać. Ona świadoma jest faktu, że inni potrafią grać w życie bardzo umiejętnie. Trochę tak, jakby to oni rysowali kolejny pola zamiast ich poszukiwać. Amelia nie została obdarzona zaś żadnym przystosowaniem do tego, by atakować. W końcu jest roślinożercą, więc czego można było oczekiwać? Jak na zwyczajnego człowieka to dostała jeszcze mniej. Zdolność do konwersacji była ograniczona przez strach, zaskoczenie, konkretne sytuacje, innych ludzi po prostu, którzy wyczuwali tę niepewność, która od niej emanuje. Śmierdzi tym na kilometr. Bezbronnością - czymś, co jest wręcz wystawieniem się na strzał snajpera od którego dzieli nas pięć metrów. Co więcej zmierzamy w tym momencie do ogromnego paradoksu, który polega na tym, że choć Amelia jest oczywistym zwierzątkiem do odstrzału to mimo wszystko wchodzi w ten tłum, społeczeństwo, które jest tak groźne, ale z drugiej strony jest to jedyny sposób na przeżycie. Człowiek nie jest przecież dostosowany do samotniczego trybu życia. Potrzebował innych chociażby do tego, by wiedzieć, kiedy odskoczyć, kiedy ten celuje. Kiedy pozostawała wśród ludzi bez brata traciła swoją namiastkę ochrony i owej zbroi. Niczym pójście na czołg z kosą. Tyle, że gdyby nadużywała tej miłości swojego brata, która ją ochraniała, okazałaby się obrzydliwą egoistką, która dba tylko o siebie. Zaś nie należała do osób, które mogłyby kogoś wykorzystać. Chciała, by ten człowiek miał własne, wspaniałe życie bez względu na to, jak wielką ona jest ofiarą. Kochała siedzieć sobie z nim i żartować - to te chwile, kiedy była zwyczajna i nie różniła się tak bardzo od reszty. Kiedy nie potrzebowała żadnej powłoki, by uchronić się przed zadawanymi ciosami. Marzyło się jej życie w którym każdy dzień będzie podobny i będzie potrafiła zastosować to samo względem innych ludzi. Nie wytworzyć sobie broń, by też móc celować, ale by każda zadana rana nie miała na nią aż tak wielkiego wpływu. By nie czuć tego strachu przez większość czasu.
Czy zachciało się jej rozmowy? Nie przesadzajmy z interpretacją tej sytuacji. Amelia po prostu chciała znać odpowiedź na pytanie. Nie było bowiem retoryczne. To śmiertelnie poważna kwestia dla niej. Nigdy nie musiała obawiać się jakoś bardziej uczniów. Oczywiście, niektórzy lubili ją pomęczyć, skomentować jej zachowanie i całe "jestestwo", ale nigdy nie było powodu, by trwała w tym przerażeniu. Kiedy uciekała to raczej dlatego, że miała dosyć słuchania tego wszystkiego. Obawiała się, ale nie trwożyła. Odpowiedź na to pytanie miało dać jej do myślenia na temat tego, czy powinna jednak zacząć. W końcu szkoła również nie była najbezpieczniejszym miejsce ostatnim czasem. Świat był pełen rzeczy na które trzeba uważać, ale ją to jeszcze nie dotknęło. Jeszcze nie wydarzyło się nic, co naruszyłoby delikatną strukturę tej duszyczki. Świat jest przerażający, nie da się ukryć, ale czy i przed nim wypadało uciekać? Czy czas zacząć uciekać przed każdym kto staje za naszymi plecami? To ciekawa kwestia do rozważenia. Szczególnie, kiedy na szachownicy nie jesteś pionkiem z którym wpadałoby się liczyć. Przede wszystkim jednak dla niej dalej toczyło się zwyczajne życie i niestety (albo stety, kto to tam wie) nie popadła jeszcze w taki obłęd, by uciekać bez powodu. Co więcej była raczej przekonana o tym, że nie byłoby to normalne, gdyby zaczęła biec, kiedy ktoś jej tak po prostu powiedział. Musiałaby być naprawdę głupia, żeby tak postąpić. Równie dobrze mógł być to żart, który miał ją do tego zmusić. Opcji istnieje wiele w tym temacie. Żadnej nie mogła do końca wierzyć. Niemal martwy punkt. Bardzo chciała się zwinąć stamtąd, ale nie mogła przez wszystkie myśli i prawdopodobne scenariusze, które tworzyły się w jej głowie.
Na wzmiankę, że jednak potrafi mówić zaśmiała się pod własnym nosem cichutko i przewróciła oczami. Który raz słyszy tak ambitną uwagę od kogoś? Zastanawiała się, czy naprawdę ktoś sądzi, że taki komentarz ją zaskakuje albo sprawia, że czuje się gorzej. Za pierwszym razem rzeczywiście działało, ale po pięciu latach w szkole nie było to już nic wielkiego, a wręcz wywoływało w niej znużenie. Ile można słuchać tej samej śpiewki niby?
- Nie spodziewałam się tutaj nikogo, ale nie rozumiem, dlaczego miałabym uciekać przed Tobą - mówiła to już z mniejszym przekonaniem. Słychać było, jak wycofuje się jej głos. Nie była pewna, czy to w ogóle dobry plan, żeby coś odpowiadać. Tyle, że tak wypadało. Kulturka i inne tego typu sprawy zobowiązywały do zachowania w pewien sposób. Choć była zającem to przemawiał przez nią bardzo ludzki głos.
Czy zachciało się jej rozmowy? Nie przesadzajmy z interpretacją tej sytuacji. Amelia po prostu chciała znać odpowiedź na pytanie. Nie było bowiem retoryczne. To śmiertelnie poważna kwestia dla niej. Nigdy nie musiała obawiać się jakoś bardziej uczniów. Oczywiście, niektórzy lubili ją pomęczyć, skomentować jej zachowanie i całe "jestestwo", ale nigdy nie było powodu, by trwała w tym przerażeniu. Kiedy uciekała to raczej dlatego, że miała dosyć słuchania tego wszystkiego. Obawiała się, ale nie trwożyła. Odpowiedź na to pytanie miało dać jej do myślenia na temat tego, czy powinna jednak zacząć. W końcu szkoła również nie była najbezpieczniejszym miejsce ostatnim czasem. Świat był pełen rzeczy na które trzeba uważać, ale ją to jeszcze nie dotknęło. Jeszcze nie wydarzyło się nic, co naruszyłoby delikatną strukturę tej duszyczki. Świat jest przerażający, nie da się ukryć, ale czy i przed nim wypadało uciekać? Czy czas zacząć uciekać przed każdym kto staje za naszymi plecami? To ciekawa kwestia do rozważenia. Szczególnie, kiedy na szachownicy nie jesteś pionkiem z którym wpadałoby się liczyć. Przede wszystkim jednak dla niej dalej toczyło się zwyczajne życie i niestety (albo stety, kto to tam wie) nie popadła jeszcze w taki obłęd, by uciekać bez powodu. Co więcej była raczej przekonana o tym, że nie byłoby to normalne, gdyby zaczęła biec, kiedy ktoś jej tak po prostu powiedział. Musiałaby być naprawdę głupia, żeby tak postąpić. Równie dobrze mógł być to żart, który miał ją do tego zmusić. Opcji istnieje wiele w tym temacie. Żadnej nie mogła do końca wierzyć. Niemal martwy punkt. Bardzo chciała się zwinąć stamtąd, ale nie mogła przez wszystkie myśli i prawdopodobne scenariusze, które tworzyły się w jej głowie.
Na wzmiankę, że jednak potrafi mówić zaśmiała się pod własnym nosem cichutko i przewróciła oczami. Który raz słyszy tak ambitną uwagę od kogoś? Zastanawiała się, czy naprawdę ktoś sądzi, że taki komentarz ją zaskakuje albo sprawia, że czuje się gorzej. Za pierwszym razem rzeczywiście działało, ale po pięciu latach w szkole nie było to już nic wielkiego, a wręcz wywoływało w niej znużenie. Ile można słuchać tej samej śpiewki niby?
- Nie spodziewałam się tutaj nikogo, ale nie rozumiem, dlaczego miałabym uciekać przed Tobą - mówiła to już z mniejszym przekonaniem. Słychać było, jak wycofuje się jej głos. Nie była pewna, czy to w ogóle dobry plan, żeby coś odpowiadać. Tyle, że tak wypadało. Kulturka i inne tego typu sprawy zobowiązywały do zachowania w pewien sposób. Choć była zającem to przemawiał przez nią bardzo ludzki głos.
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 3:29 pm
Ciekawa ciekawostka, że wszystkie stworzenia, nawet roślinożercy, miały swój system obronny. Wiedziałaś, droga Amelio, że królem Europejskich lasów był jeleń? Nie żaden niedźwiedź, nie wilk, żaden z drapieżców. Jeleń. Roślinożerne, piękne stworzenie - a mimo to wszyscy się go lękali, wszyscy go szanowali - piękna korona poroża, co lśniła w słońcu, piękne futro, smukłe nogi, które niosły go w dal - a przecież łanie to były takie drobne istotki! Sarnie oczy, mówi się - oczy dobroduszne, piękne, nieskażone złem. Oczy Amelii były takimi sarnimi oczami. Nie sugeruję tutaj żadnej pięknej metamorfozy, nie sugeruję, że zmiana przyjdzie - może przyjdzie, może nie, wątpliwe, by Nailah się tego jakkolwiek doczekał czy też miał okazję się temu przyglądać - to po prostu taki zabawny fakt, że ci, którzy zwali siebie roślinożercami potrafili bardzo zaskakiwać... Amelia na pewno też otrzymała w spadku natury jakiś dar, by utrzymać się pośród tych przeróżnych zwierząt, którymi zasypana była miejska dżungli, w jakiej mogli trwać - zabawnie podobni do siebie i w tym wypadku, że chociaż woleli spotykać się sam na sam z krajobrazami wciąż musieli wracać do tłumu - i za każdym razem było to o wiele mniej zabawne, niżby chcieli, żeby było. Oczywiście dwa skrajne gatunki. Oczywiście... oczywiście nic nie wiedział o tej Puchonce więc jakie prawo miał, by ją oceniać? Żadne - ku utrapieniu większości jednak nigdy nie potrzebował żadnego "prawa", by czynić cokolwiek - nie-samozwańczy król bez poddanych i bez korony, ani bez pałacu, do którego mógłby wracać. Mógł co najwyżej zasiąść na tym stopniu i udawać, że to tron - ta zabawa wcale nie była taka zła, kiedy wzięło się pod uwagę fakt, że zwalniała ze wszystkich czynności przymusowych, które królowie zwykli w swoim dziennym rozkładzie zajęć posiadać.
- Tak sobie powiedziałem. - Kicha, kłamstwo, ale kto by mu to zarzucił? Pewnie Alex - ale Alex nie posiadała żadnego instynktu samozachowawczego, poza tym jako jedna z bardzo niewielu... mogła. Z różnymi skutkami co prawda - ale posiadała przywilej, by móc. Wyciągnął w górę dłoń i flegmatycznie zamachał nią ze dwa razy w geście przywołującym. - Chodź, usiądź sobie. - Skoro się nie bała, skoro najwyraźniej była speszona tylko swoją porażką z upuszczeniem rzeczy, to równie dobrze mogła sobie posiedzieć obok, prawda? Schodki były wystarczająco szerokie, a Nailah... był zmęczony ludźmi, którzy mijali go szerokim łukiem, kiedy tylko go zobaczyli, chociaż nie - to było akurat dobre - był zmęczony osobami przerażonymi samym faktem tego, że był obok. Amelia wydawała się w ogóle tym faktem nieporuszona. Pewnie nawet nie znała jego imienia - tym lepiej. Mógł być, przynajmniej przez chwilę, kompletnie anonimowym, normalnym uczniem tej szkoły, który wybrał się na zewnątrz, żeby spędzić trochę czasu w spokoju, z dala od szkolnego zgiełku.
Jednak coś w niej było. W jej głosie. Lekko wycofanym, niepewnym - chyba jednak zastanawiała się nad wszystkimi "za" i "przeciw", czy podjąć ucieczkę, którą zaproponował.
- Jak usiądziesz będę mógł przedstawić ci wszystkie argumenty, dlaczego powinnaś uciekać... - Zapraszam do pańskiego stołu - stań, mały pionku, przed Śmiercią, która przybrała kształt pionu królowej, będzie naprawdę zabawnie... przynajmniej powinno być.
Przecież to tylko gra, a gry miały być rozrywką... prawda?
- Tylko wtedy może być już za późno na wycofanie się. - Zaproszenie i przestroga - bo nie groźba - jego słowa były wciąż tak samo spokojne, wypowiadane tym samym, mrukliwym, monotonnym tonem. Cisza przed burzą potrafiła przerażać, lecz niebo nad nimi było przecież błękitne - nic na oznakę pojawienia się bieli piorunów nie wskazywało.
- Tak sobie powiedziałem. - Kicha, kłamstwo, ale kto by mu to zarzucił? Pewnie Alex - ale Alex nie posiadała żadnego instynktu samozachowawczego, poza tym jako jedna z bardzo niewielu... mogła. Z różnymi skutkami co prawda - ale posiadała przywilej, by móc. Wyciągnął w górę dłoń i flegmatycznie zamachał nią ze dwa razy w geście przywołującym. - Chodź, usiądź sobie. - Skoro się nie bała, skoro najwyraźniej była speszona tylko swoją porażką z upuszczeniem rzeczy, to równie dobrze mogła sobie posiedzieć obok, prawda? Schodki były wystarczająco szerokie, a Nailah... był zmęczony ludźmi, którzy mijali go szerokim łukiem, kiedy tylko go zobaczyli, chociaż nie - to było akurat dobre - był zmęczony osobami przerażonymi samym faktem tego, że był obok. Amelia wydawała się w ogóle tym faktem nieporuszona. Pewnie nawet nie znała jego imienia - tym lepiej. Mógł być, przynajmniej przez chwilę, kompletnie anonimowym, normalnym uczniem tej szkoły, który wybrał się na zewnątrz, żeby spędzić trochę czasu w spokoju, z dala od szkolnego zgiełku.
Jednak coś w niej było. W jej głosie. Lekko wycofanym, niepewnym - chyba jednak zastanawiała się nad wszystkimi "za" i "przeciw", czy podjąć ucieczkę, którą zaproponował.
- Jak usiądziesz będę mógł przedstawić ci wszystkie argumenty, dlaczego powinnaś uciekać... - Zapraszam do pańskiego stołu - stań, mały pionku, przed Śmiercią, która przybrała kształt pionu królowej, będzie naprawdę zabawnie... przynajmniej powinno być.
Przecież to tylko gra, a gry miały być rozrywką... prawda?
- Tylko wtedy może być już za późno na wycofanie się. - Zaproszenie i przestroga - bo nie groźba - jego słowa były wciąż tak samo spokojne, wypowiadane tym samym, mrukliwym, monotonnym tonem. Cisza przed burzą potrafiła przerażać, lecz niebo nad nimi było przecież błękitne - nic na oznakę pojawienia się bieli piorunów nie wskazywało.
- Amelia Wright
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 5:02 pm
Amelii daleko do pięknego jelenia, który mógłby być poważany. Zabrakło jej poroży? A może wiary w to, że nawet będąc roślinożercą może być po innej stronie? Dziewczyna nie należała nawet do tych, którzy chcieliby mieć las na własność. Wystarczyłoby móc żyć zwyczajnie na jakimś terenie i nic więcej. To właśnie te prosta marzenia ukryte gdzieś w tych sarnich oczach sprawiały, że była tym, kim jest. Czy miała jakiś dar? Chyba tylko to, że mimo tego, iż tyle razy oberwała, mimo długich polowań na jej kruchą duszyczkę to ona wciąż ufała. Dalej wierzyła, że ludzie nie są źli. Ktoś by powiedział, że to raczej ogromna i niebezpieczna wada, ale w ogólnym rozrachunku to ilu takich pozostało? Kto tak bezwiednie potrafi uśmiechnąć się do człowieka? Ktoś potrafi obwiniać samego siebie, kiedy jest się pokrzywdzonym? Amelia posiadała zdolność, które obecnie brakuje. Zostało w niej człowieczeństwo w świecie, który się go wyzbył. Jeśli miałaby trafić na dwór królewski to byłaby zapewne posłańcem. Prawdopodobnie, gdyby przestała się trząść w chwili napotkania kogoś to nawet obdarzono by ją funkcją dyplomaty. To jednak już raczej czyste "gdybanie" które nie ma prawa bytu w normalnym świecie. Zostańmy więc przy pierwszej opcji. Amelia byłaby posłańcem zdecydowanie. Nie podważałaby zbytnio tego, co miałaby przeczytać, czy też przekazać. Nawet jeśli nie wiedziałaby, co jest w pakunku to nie próbowałaby się dowiedzieć. W końcu to jest właśnie zaufanie - wiara w to, że druga osoba nie będzie działa na naszą niekorzyść. Puchonka ją posiadała, co z zasady nie jest najlepszą cechą w świecie pełnym wprawionych manipulatorów. Jedyny wymóg to taki, że jeśli miałaby pracować na dworze to musiałaby być pewna, że władca działa sprawiedliwie. Taki spory mankament.
Tak sobie powiedział? Panna Wright nie wnikała głębiej w te słowa. Czuła, że to bezsensowna odpowiedź, ale co miała począć w związku z tym? Nie była Alexandrą. Co więcej nie należała do tych wszystkich, którzy głośno przyznają cokolwiek. Mogła się z czymś nie zgadzać, ale trudno znaleźć w sobie zasoby odwagi, by się sprzeciwić. Teraz od razu jej nie pasowało to, co powiedział, ale nic z tego nie wynika. Mogła próbować mu przekazać, że nie wierzy w to, tyle że wcale nie musiało to przynieść żadnego efektu. Ludzie denerwują się w chwilach, kiedy ktoś zarzuca im kłamstwo. W dodatku wystarczy, że jest tego świadoma. Po co wywoływać burzę? Z jakiej przyczyny miała głośno to powiedzieć skoro niczego by to nie zmieniło? Nie każde bowiem słowo ma moc sprawczą. Szczególnie zajączka.
Powinna uciekać, prawda? Kiedy ktoś prawi przytyki, a potem proponuje posiedzenie sobie razem na schodkach to raczej nie jest najlepszy plan, by przystać na taką propozycję, prawda? Otóż Amelka mimo tego, że ludzie kopią leżącego, jak tylko mogą to jednak wciąż do nich podchodziła. Jak małe dziecko, które próbuje dotknąć ognia. Jakby za którymś razem miało jej nie oparzyć. Tym sposobem chwilkę się zastanawiała, co ze sobą począć. Amelia jednak nie znała go, więc nie miała powodu, by mieć pewność, że zrobi coś złego. Ślepa wiara w to, że ludzie nie mają jednak złych zamiarów wygrała. Może to nawet lepiej? W końcu taka właśnie była - lubiła siedzieć z ludźmi, chociaż z nimi bywało, jak z bronią automatyczną w bardzo niewłaściwych dłoniach. Szczególnie takimi, którzy i tak mają gdzieś jej istnieje, bo jest zaledwie nieznajomym, którego prawdopodobnie więcej nie spotkają. Tacy przynajmniej nie będą mieli w planach długofalowego znęcania się. Podejrzewała przynajmniej, że takimi człowiekiem ma do czynienia, a przynajmniej nie podejrzewała go o jakąś szczególną towarzyskość. Mimo wszystkich "przeciw" została, skuszona kolejnymi słowami.
Oczy jej zabłyszczały i to nie od łez strachu, czy gniewu na niesprawiedliwość, ale dlatego, że dostała propozycję satysfakcjonującą. Odpowiedź, której oczekiwała od samego początku. Kiedy już chciała usiąść to kolejne jakże milutkie słówka sprawiły, że przeszyły ją ciarki od palców stóp, aż po czubek głowy. Nie znała zasad gry, więc rozrywka była raczej jednostronna. Ucieczka w tym momencie zaś dałaby ten sam efekt, co wcześniej. Wciąż musiałaby wycofywać się tak, by nie stracić z oczu potencjalnego łowcy, a to wyszłoby żałośnie. Zaś nie chciała taka być. Zresztą to on zasugerował, że powinna uciec to czy gdyby zaczęła to nie postanowiłby jej gonić? Miała sporo obaw w tej kwestii niezależnie od tego, jaka jest prawda. Zasiadła więc ostatecznie mimo tego, że teraz nie przestawała spuszczać go z oczu. Był ubrany, siedział i był podejrzany - te trzy rzeczy sprawiały, że zadanie było nie tylko prostsze, ale i konieczne do wykonania. Nie mówiąc już o tym, że zdawała sobie sprawę z tego, że to mogło być tylko jej przewrażliwienie, a tak naprawdę ma do czynienia z kimś zupełnie zwyczajnym tylko jak zwykle popada w paranoje. To najważniejszy z powodów przez które się nie wycofała. Nie mogła pozwolić, by jakieś uprzedzenie tworzyło jej pełny obraz człowieka. W końcu ona nie jest katem, skoro w większości występuje w roli ofiary. Trochę niepewnie usadowiła się i czekała w ciszy, aż zdradzi jej odpowiedź.
Tylko czy to wszystko nie była gra, by pozostała? W dodatku zawsze mógł skłamać. Tyle, że ona nie brała pod uwagę takich opcji.
Człowiek nie jest zły. Po prostu robi czasami bardzo złe rzeczy.
A może jednak się myliła w tej kwestii?
Tak sobie powiedział? Panna Wright nie wnikała głębiej w te słowa. Czuła, że to bezsensowna odpowiedź, ale co miała począć w związku z tym? Nie była Alexandrą. Co więcej nie należała do tych wszystkich, którzy głośno przyznają cokolwiek. Mogła się z czymś nie zgadzać, ale trudno znaleźć w sobie zasoby odwagi, by się sprzeciwić. Teraz od razu jej nie pasowało to, co powiedział, ale nic z tego nie wynika. Mogła próbować mu przekazać, że nie wierzy w to, tyle że wcale nie musiało to przynieść żadnego efektu. Ludzie denerwują się w chwilach, kiedy ktoś zarzuca im kłamstwo. W dodatku wystarczy, że jest tego świadoma. Po co wywoływać burzę? Z jakiej przyczyny miała głośno to powiedzieć skoro niczego by to nie zmieniło? Nie każde bowiem słowo ma moc sprawczą. Szczególnie zajączka.
Powinna uciekać, prawda? Kiedy ktoś prawi przytyki, a potem proponuje posiedzenie sobie razem na schodkach to raczej nie jest najlepszy plan, by przystać na taką propozycję, prawda? Otóż Amelka mimo tego, że ludzie kopią leżącego, jak tylko mogą to jednak wciąż do nich podchodziła. Jak małe dziecko, które próbuje dotknąć ognia. Jakby za którymś razem miało jej nie oparzyć. Tym sposobem chwilkę się zastanawiała, co ze sobą począć. Amelia jednak nie znała go, więc nie miała powodu, by mieć pewność, że zrobi coś złego. Ślepa wiara w to, że ludzie nie mają jednak złych zamiarów wygrała. Może to nawet lepiej? W końcu taka właśnie była - lubiła siedzieć z ludźmi, chociaż z nimi bywało, jak z bronią automatyczną w bardzo niewłaściwych dłoniach. Szczególnie takimi, którzy i tak mają gdzieś jej istnieje, bo jest zaledwie nieznajomym, którego prawdopodobnie więcej nie spotkają. Tacy przynajmniej nie będą mieli w planach długofalowego znęcania się. Podejrzewała przynajmniej, że takimi człowiekiem ma do czynienia, a przynajmniej nie podejrzewała go o jakąś szczególną towarzyskość. Mimo wszystkich "przeciw" została, skuszona kolejnymi słowami.
Oczy jej zabłyszczały i to nie od łez strachu, czy gniewu na niesprawiedliwość, ale dlatego, że dostała propozycję satysfakcjonującą. Odpowiedź, której oczekiwała od samego początku. Kiedy już chciała usiąść to kolejne jakże milutkie słówka sprawiły, że przeszyły ją ciarki od palców stóp, aż po czubek głowy. Nie znała zasad gry, więc rozrywka była raczej jednostronna. Ucieczka w tym momencie zaś dałaby ten sam efekt, co wcześniej. Wciąż musiałaby wycofywać się tak, by nie stracić z oczu potencjalnego łowcy, a to wyszłoby żałośnie. Zaś nie chciała taka być. Zresztą to on zasugerował, że powinna uciec to czy gdyby zaczęła to nie postanowiłby jej gonić? Miała sporo obaw w tej kwestii niezależnie od tego, jaka jest prawda. Zasiadła więc ostatecznie mimo tego, że teraz nie przestawała spuszczać go z oczu. Był ubrany, siedział i był podejrzany - te trzy rzeczy sprawiały, że zadanie było nie tylko prostsze, ale i konieczne do wykonania. Nie mówiąc już o tym, że zdawała sobie sprawę z tego, że to mogło być tylko jej przewrażliwienie, a tak naprawdę ma do czynienia z kimś zupełnie zwyczajnym tylko jak zwykle popada w paranoje. To najważniejszy z powodów przez które się nie wycofała. Nie mogła pozwolić, by jakieś uprzedzenie tworzyło jej pełny obraz człowieka. W końcu ona nie jest katem, skoro w większości występuje w roli ofiary. Trochę niepewnie usadowiła się i czekała w ciszy, aż zdradzi jej odpowiedź.
Tylko czy to wszystko nie była gra, by pozostała? W dodatku zawsze mógł skłamać. Tyle, że ona nie brała pod uwagę takich opcji.
Człowiek nie jest zły. Po prostu robi czasami bardzo złe rzeczy.
A może jednak się myliła w tej kwestii?
- Sahir Nailah
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 5:46 pm
Słyszałem kiedyś, jak ktoś powiedział, że nie ma ludzi złych - są tylko ci, których zło dotyka bardziej od innych - i te słowa, według mnie, musiał wypowiedzieć ktoś bardzo smutny - doświadczony przez życiem, kto nie chciał jednak skreślać wszystkich od razu na swojej drodze i wciąż się łudził, że ludzie nie są czarno-biali - cóż, nie byli, ale zdecydowanie nie posiadali aż tyle odcieni szarości, żeby powiedzieć, że ludzie "źli" i "dobrzy" nie istnieją... w tym bardzo klasycznym zrozumieniu zła i dobra, precyzując całość wypowiedzi. Te słowa mógł chyba wypowiedzieć ktoś taki jak Amelia. Może nie miał takich gładkich włosów, które dotykał wiatr, pieszcząc czule wokół jej głowy, może nie posiadał sarnich oczu, szeroko rozwartych, które pożerały świat w dystyngowanie niewinny sposób, ciekawe większości pięknych zjawisk, które przemijają tuż przed nią, nie szukając w nich destrukcji, a życie nieskalane niedolą skazującą ją na dopasowywanie się do społeczeństwa, które nie gięły jej jak plasteliny, męcząc i męcząc... ale nigdy nie doprowadzając do stanu, w którym już nie miałaby siły unieść głowy. Naiwnie. Każdego dało się złamać - wystarczyło tylko znaleźć odpowiednie narzędzia, nacisnąć dobre guziczki, które nigdy już nie powróciłyby do swej formy, według Sahira ta sprawa w ogóle nie podlegała dyskusji, obojętnie jak bardzo idealiści staraliby się temu zaprzeczyć i wywyższać ludzką psychikę na wyżyny wytrzymałości. Cały myk polegał na tym, że niektórzy mieli zdolność do stawiania mocniejszych konstrukcji na zgliszczach, twardnieli w złamanych miejscach, dlatego tak pięknie mówiło się o tym, że człowiek zawsze może się podnieść, bo drzemało w ludziach to, co w całej naturze - instynkt przetrwania. Ten instynkt nakazywał walczyć o swoje w bardzo prymitywny sposób, kiedy te "moralne" drogi zostały zawalone i nie sposób było na nie wkroczyć. Amelia nie różniła się w tym zupełnie niczym od wszystkich innych - najwyraźniej jeszcze nie spotkała po prostu takiego diabła, który namówiłby ją do podcięcia sobie żył... Ciekawe, czy zapragnęłaby wtedy poroża, by się bronić? Jak wyglądałaby jej twarz w czystym przerażeniu, okryta paniką? Pewnie pięknie - jej sarnie oczy wydawały się stworzone do odzwierciedlania wszystkich emocji od tych najprostszych po największe i najmocniejsze. Beznadziejna aktorka, która siadała do tego Pokerowego stolika, do którego czarnowłosy zaprosił ją niezliczoną ilość osób, a który zaczął go nudzić - jak starca, który przestał wierzyć, że doświadczy od innych cokolwiek nowego, a w obecnym stanie nie wiedział, czy śmiać się z tego dziwacznego wejścia do rozgrywki Puchonki, czy może kręcić z pożałowaniem głową.
Była tak żałosną ofiarą, że aż żal było jej naruszać.
Lepiej pozostawić ją drobnym sępom i hieną.
Dla Czarnego Kota nie było z niej żadnego pożytku.
Przekrzywił głowę, opuszczając ręce i opierając je łokciami znów na udach, by zwiesić pomiędzy nimi dłonie - a przekrzywił tą głowę, by na nią spojrzeć - siedziała tak, jakby nie była pewna tego, czy właściwie chce tutaj być, a Sahir nie był pewien, o co jej chodziło, że jednak została - i tak uniósł nieznacznie brwi w dość jednoznacznie pytający sposób... nie, wróć - nie pytający. Raczej mówiący: współczuję.
Współczuję głupoty, tylko nie wiem, czy jednocześnie jej nie podziwiać.
- Możemy zacząć od początku. Cześć. Jestem Sahir. Sahir Nailah. - Wyciągnął w jej kierunku prawą dłoń. Nie znała zasad. Chciała w ogóle poznać zasady tej gry? On sam jeszcze ich nie ustalił... ciężko było wybrać to, czego się chce.
Obrazy nie były na tyle wyraźne, żeby zmuszać głowę do wybierania, czego tak naprawdę się pragnie.
Pierwszy powód, żeby uciekać.
Była tak żałosną ofiarą, że aż żal było jej naruszać.
Lepiej pozostawić ją drobnym sępom i hieną.
Dla Czarnego Kota nie było z niej żadnego pożytku.
Przekrzywił głowę, opuszczając ręce i opierając je łokciami znów na udach, by zwiesić pomiędzy nimi dłonie - a przekrzywił tą głowę, by na nią spojrzeć - siedziała tak, jakby nie była pewna tego, czy właściwie chce tutaj być, a Sahir nie był pewien, o co jej chodziło, że jednak została - i tak uniósł nieznacznie brwi w dość jednoznacznie pytający sposób... nie, wróć - nie pytający. Raczej mówiący: współczuję.
Współczuję głupoty, tylko nie wiem, czy jednocześnie jej nie podziwiać.
- Możemy zacząć od początku. Cześć. Jestem Sahir. Sahir Nailah. - Wyciągnął w jej kierunku prawą dłoń. Nie znała zasad. Chciała w ogóle poznać zasady tej gry? On sam jeszcze ich nie ustalił... ciężko było wybrać to, czego się chce.
Obrazy nie były na tyle wyraźne, żeby zmuszać głowę do wybierania, czego tak naprawdę się pragnie.
Pierwszy powód, żeby uciekać.
- Amelia Wright
Re: Schody na błonia
Sob Lip 09, 2016 8:45 pm
Amelia po prostu lubiła żyć w bardzo pięknym kłamstwie, że mimo wszystko każdy rodzi się dobry. Jean-Jacques Rousseau mógłby przybić jej piątkę za podejście (w końcu ma na to jeszcze niecały miesiąc życia!), bo bardzo odpowiadał jej świat, który on przedstawiał. Jego koncepcja okazuje się tym w co wierzy Puchonka, ponieważ kiedy człowiek zaczyna myśleć, analizować i wykorzystywać swój rozum to właśnie wtedy zaczyna się zło. Gdyby zaś spojrzał na swoją pierwotną naturę okazałoby się, że nie jest to mu do niczego potrzebne, że życie było o wiele łatwiejsze na pierwotnym poziomie życia. Ona jednak wiedziała, że to okłamywanie samego siebie, ponieważ jeśli ktoś wystarczająco wiele zła uczyni to w pewnym momencie to go pożera. Zatraca się w milionach spraw i nie zawsze ma chęć na to, by się wycofać. Wolała jednak żyć w tym fałszu, ponieważ gdyby przyznała, że ludzie jednak są źli to mogłaby równie dobrze już teraz pójść zrzucić się z wieży, utopić albo poderżnąć sobie gardło, bo biorąc pod uwagę przechodzone przez nią przykrości to życie musiałoby składać się wyłącznie z nich, zaś w jej wersji istniała chociaż nikła nadzieja na to, że napotka kogoś, kto nie będzie chciał jej skrzywdzić, wykorzystać lub pomęczyć. Nie należała do idealistów. Była przekonana o tym, że według logicznego pojmowania świata jej założenia są błędne. Tyle, że logika by ją unieszczęśliwiła, więc wolała z niej zrezygnować na rzecz własnej radości. Wymieniła rozum na ślepą wiarę i ufność w człowieka, ponieważ to sprawiało, że mogła wyobrazić sobie świat jako lepsze miejsce. W końcu dzięki temu po każdych przepłakanych nocach wstawała jednak z łóżka z uśmiechem i wychodziła do tych samych ludzi z takim samym nastawieniem. W środku łkając, ale szła dalej. Czas nigdy się nie zatrzymuje, więc i ona nie mogła.
Czy ona umiałaby się bronić? To pytanie na które trudno odnaleźć poprawną odpowiedź. Nie wiedziała tego nawet ona sama. Lubiła życie i świat, który ją otaczał, ale gdyby stanęła oko w oko z taką decyzją to co by poczęła? Czy strach nie sparaliżowałby jej tak, że po prostu stałaby w miejscu i zginęła? A może wręcz przeciwnie? Nie miała pojęcia i z całego serca pragnęła, by nigdy nie musiała się o tym przekonać. Wiedziała, że jest słaba i byle co narusza nietrwałe poczucie posiadania jakiejkolwiek namiastki siły. Była w naprawdę beznadziejnej sytuacji, jeśli chodzi o niebezpieczne sytuacje i groźnych ludzi. Tchórzliwy zajączek, któremu bardzo łatwo odebrać wszystko, co posiada.
Amelia miała swoje pseudo powody do zostania, których nikt by nie pojął. Jej uroczy móżdżek był zrozumiałym mechanizmem tylko dla niej. Była wstydliwa, uczciwa, strachliwa i naprawdę chciała widzieć w innych to, co dobre. Nie pasowała do świata w którym wszystko jest raczej w ciemnych barwach. Nie pasuje tak bardzo, że większość próbuje wyeliminować chociaż jej nastawienie do świata, żeby przypominała chociaż resztę.
- Miło mi poznać. Amelia Wright - podała mu swoją rączkę i o dziwo nie obawiała się, że ją straci. To zawsze jakiś postęp, ale wywołany właśnie tym, że zasad nie znała. Bo przecież gdyby wiedziała, jak grać to raczej nie próbowałaby dogadać się z przeciwnikiem, prawda? Czy chciała je znać? Tak, ale nie. To trochę jak z kopertą z datą własnej śmierci. Byłaby obrzydliwie ciekawa, ale i tak wolałaby ją spalić zanim będzie ją korciło zbyt mocno, by ją otworzyć.
Wciąż nie uciekła mimo tego, że czuła się dziwnie. Z strachu, przez smutek, aż po pogawędkę? Zbyt wiele sprzecznych danych.
Czy ona umiałaby się bronić? To pytanie na które trudno odnaleźć poprawną odpowiedź. Nie wiedziała tego nawet ona sama. Lubiła życie i świat, który ją otaczał, ale gdyby stanęła oko w oko z taką decyzją to co by poczęła? Czy strach nie sparaliżowałby jej tak, że po prostu stałaby w miejscu i zginęła? A może wręcz przeciwnie? Nie miała pojęcia i z całego serca pragnęła, by nigdy nie musiała się o tym przekonać. Wiedziała, że jest słaba i byle co narusza nietrwałe poczucie posiadania jakiejkolwiek namiastki siły. Była w naprawdę beznadziejnej sytuacji, jeśli chodzi o niebezpieczne sytuacje i groźnych ludzi. Tchórzliwy zajączek, któremu bardzo łatwo odebrać wszystko, co posiada.
Amelia miała swoje pseudo powody do zostania, których nikt by nie pojął. Jej uroczy móżdżek był zrozumiałym mechanizmem tylko dla niej. Była wstydliwa, uczciwa, strachliwa i naprawdę chciała widzieć w innych to, co dobre. Nie pasowała do świata w którym wszystko jest raczej w ciemnych barwach. Nie pasuje tak bardzo, że większość próbuje wyeliminować chociaż jej nastawienie do świata, żeby przypominała chociaż resztę.
- Miło mi poznać. Amelia Wright - podała mu swoją rączkę i o dziwo nie obawiała się, że ją straci. To zawsze jakiś postęp, ale wywołany właśnie tym, że zasad nie znała. Bo przecież gdyby wiedziała, jak grać to raczej nie próbowałaby dogadać się z przeciwnikiem, prawda? Czy chciała je znać? Tak, ale nie. To trochę jak z kopertą z datą własnej śmierci. Byłaby obrzydliwie ciekawa, ale i tak wolałaby ją spalić zanim będzie ją korciło zbyt mocno, by ją otworzyć.
Wciąż nie uciekła mimo tego, że czuła się dziwnie. Z strachu, przez smutek, aż po pogawędkę? Zbyt wiele sprzecznych danych.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach