- Riley Acquart
Re: Wejście na strych
Czw Sty 29, 2015 12:36 pm
Gdyby to co zaistniało na strychu można było wyczytać w książce, gdyby można było zajrzeć w dusze obojga bohaterów, to niejeden czytelnik miałby problemy z oceną ich rozmowy. Bohaterowie zgoła różni, którym przyświecają inne cele. Inne pragnienia. A co najważniejsze inne lęki. To właśnie Strach okazał się być esencją ich rozmyśleń. Nie obawiali się siebie nawzajem, lecz tego że odkryją prawdę o sobie. Riley nie lękała się wspomnień (przeszłości), a raczej przyszłości i swoich pragnień. W jej umyśle zabłysło nowe światło. Nowa myśl... Za to Sahir dokładnie wiedział czego się boi, lecz nie chciał się do swych lęków przyznać. Zapytany o Bogina, odpowiedział pytaniem na pytanie. Dopiero końcówka pozwoliła mu wyrzucić coś z siebie. Z pewnością prawdę, choć maska pokerzysty wciąż zasłaniała mu oczy.
Zawiła była to rozmowa,
a może raczej gra pokerzystów,
zabawa w układanie puzzli,
teatrzyk cieni,
...
Brunetka poprowadziła go wzrokiem do klapy w podłodze i nim chłopak opuścił poddasze odrzekła:
- Trzymaj się Sahir. I pozdrów ode mnie swą kościaną siostrę...
Nastała cisza. Dokładnie to czego dziewczyna szukała od początku. W wielu przysłowiach zapisana jest mądrość: „Szukajcie, a znajdziecie”. Po raz pierwszy od długiego czasu dostała to, czego chciała - Błogą ciszę. Pozostawiona sama sobie, otoczona własnymi myślami. Tylko ona i jej sekrety.
Riley sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej szklaną buteleczkę z maleńkimi tabletkami. W samą porę - pomyślała i połknęła jedną bez popijania. Po kilkunastu sekundach uśmiechnęła się do siebie, rozluźniona i spokojna. Na strychu pozostała jeszcze przez długi... długi czas. Chciała poukładać sobie bałagan jaki miała w głowi. A gdy to zrobiła, opuściła poddasze wyszeptując ostatnie słowo:
- Nox
/zt.
Zawiła była to rozmowa,
a może raczej gra pokerzystów,
zabawa w układanie puzzli,
teatrzyk cieni,
...
Brunetka poprowadziła go wzrokiem do klapy w podłodze i nim chłopak opuścił poddasze odrzekła:
- Trzymaj się Sahir. I pozdrów ode mnie swą kościaną siostrę...
Nastała cisza. Dokładnie to czego dziewczyna szukała od początku. W wielu przysłowiach zapisana jest mądrość: „Szukajcie, a znajdziecie”. Po raz pierwszy od długiego czasu dostała to, czego chciała - Błogą ciszę. Pozostawiona sama sobie, otoczona własnymi myślami. Tylko ona i jej sekrety.
Riley sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej szklaną buteleczkę z maleńkimi tabletkami. W samą porę - pomyślała i połknęła jedną bez popijania. Po kilkunastu sekundach uśmiechnęła się do siebie, rozluźniona i spokojna. Na strychu pozostała jeszcze przez długi... długi czas. Chciała poukładać sobie bałagan jaki miała w głowi. A gdy to zrobiła, opuściła poddasze wyszeptując ostatnie słowo:
- Nox
/zt.
- Benjamin Noregaard
Re: Wejście na strych
Pią Sie 14, 2015 1:14 pm
Kolejny kwietniowy poniedziałek nie powitał nikogo pogodną, wiosenną aurą. Gęste stalowoszare chmury w całości pokrywające nieboskłon, nie pozwalały dotrzeć do ziemi nawet najdrobniejszym promieniom słonecznym, by choć trochę zlikwidować ten posępny, depresyjny nastrój, który przez ostatnie dni zdążył już w niemałym stopniu zapanować wśród uczniów. Zawinięci szczelnie w gigantycznych rozmiarów koce, ściskając w dłoniach kubki ciepłego kakao, zdecydowanie więcej czasu spędzali w Pokojach Wspólnych, raz za razem rozgrywając partie czarodziejskich szachów bądź co gorsza Eksplodującego Durnia, doprowadzając pogrążonych z nosami w książkach do płochliwego podrygiwania przy każdym niespodziewanym karcianym wybuchu.
Benjamin osobiście nie odczuwał jakiejś przemożnej chęci do wspólnego wegetowania, zalegając gdzieś na kanapie i obmyślając przesunięcie hetmana po powierzchni planszy. Integracje zresztą nigdy nie wywoływały w nim bardziej entuzjastycznych reakcji, zdecydowanie woląc spędzać czas w sprawdzonym towarzystwie własnego ja. Nic więc dziwnego, że i tym razem wyszedł z wieży Krukonów uprzednio stanowczo odmawiając przyłączenia się do grupy piątoklasistów, ciasno stłoczonych na podłodze wokół jakiegoś podejrzanie zgrzytającego przedmiotu, który także nie zasłużył na poświęcenie mu tych kilku cennych sekund zainteresowania. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że swoją przeczącą odpowiedzią wzbudził na twarzy jednej z dziewcząt grymas rozczarowania, pojawiający się ostatnio również kiedy nie wyraził chęci zajęcia obok niej miejsca przy stole w trakcie wieczornej uczy, towarzyszenia w przechadzce po korytarzu lub dzieleniu jednego stolika w bibliotece, będącego stanowczo zbyt mikroskopijnym choćby i dla jednej osoby, jeśli rozłożyć te wszystkie tomy traktujące o historii i rulon dwudziestocalowego pergaminu, nad którym – swoją drogą – przyszło mu tkwić przez kilka dobrych godzin.
Dziś nie posiadał konkretnego planu gdzie skierować swojego kroki, kiedy znalazł się już na spiralnych schodach, od których można było dostać zawrotów głowy, patrząc w dół ponad kamienną balustradą. Niczym wąż wiły się aż do piątego piętra, choć Benjamin zatrzymał się już na poziomie siódmym, najwyraźniej nie mając ochoty na dłuższy spacer. Było pusto - tak jak się spodziewał - tylko bębniące o parapety i szyby krople deszczu sprawiały, że cisza nie dźwięczała mu w uszach. Minął kilka par drzwi umiejscowionych tuż za potężnych rozmiarów gobelinem, po czym niewiele rozmyślając wspiął się po drabinie, w duchu przeklinając tego kto nie domknął klapy u sufitu, zdradzając jedno z tych niewystawionych jeszcze na publiczny użytek miejscu.
Benjamin osobiście nie odczuwał jakiejś przemożnej chęci do wspólnego wegetowania, zalegając gdzieś na kanapie i obmyślając przesunięcie hetmana po powierzchni planszy. Integracje zresztą nigdy nie wywoływały w nim bardziej entuzjastycznych reakcji, zdecydowanie woląc spędzać czas w sprawdzonym towarzystwie własnego ja. Nic więc dziwnego, że i tym razem wyszedł z wieży Krukonów uprzednio stanowczo odmawiając przyłączenia się do grupy piątoklasistów, ciasno stłoczonych na podłodze wokół jakiegoś podejrzanie zgrzytającego przedmiotu, który także nie zasłużył na poświęcenie mu tych kilku cennych sekund zainteresowania. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że swoją przeczącą odpowiedzią wzbudził na twarzy jednej z dziewcząt grymas rozczarowania, pojawiający się ostatnio również kiedy nie wyraził chęci zajęcia obok niej miejsca przy stole w trakcie wieczornej uczy, towarzyszenia w przechadzce po korytarzu lub dzieleniu jednego stolika w bibliotece, będącego stanowczo zbyt mikroskopijnym choćby i dla jednej osoby, jeśli rozłożyć te wszystkie tomy traktujące o historii i rulon dwudziestocalowego pergaminu, nad którym – swoją drogą – przyszło mu tkwić przez kilka dobrych godzin.
Dziś nie posiadał konkretnego planu gdzie skierować swojego kroki, kiedy znalazł się już na spiralnych schodach, od których można było dostać zawrotów głowy, patrząc w dół ponad kamienną balustradą. Niczym wąż wiły się aż do piątego piętra, choć Benjamin zatrzymał się już na poziomie siódmym, najwyraźniej nie mając ochoty na dłuższy spacer. Było pusto - tak jak się spodziewał - tylko bębniące o parapety i szyby krople deszczu sprawiały, że cisza nie dźwięczała mu w uszach. Minął kilka par drzwi umiejscowionych tuż za potężnych rozmiarów gobelinem, po czym niewiele rozmyślając wspiął się po drabinie, w duchu przeklinając tego kto nie domknął klapy u sufitu, zdradzając jedno z tych niewystawionych jeszcze na publiczny użytek miejscu.
- Jasper Larsson
Re: Wejście na strych
Czw Lut 18, 2016 9:44 pm
Radości nie było końca, ale brudom już tak... Czemu ten zamek musiał być taki czysty?! No, niby mieli tu skrzaty, które harowały dniem i nocą oraz woźnego, pana Argusa, który również dawał z siebie wszystko, więc nie dziwne, że ciężko było o plamę po soku czy tumany kurzu. Gdzieś jednak musiało być coś do posprzątania, coś na czym Jas mógłby poćwiczyć nowe ulubione zaklęcie.
Strych! Według stereotypów to najbardziej zakurzone, najrzadziej odwiedzane i ogarniane miejsce w każdym budynku. Tam z pewnością czekały na Larssona całe stosy śmieci i zaplamionych czy zardzewiałych przedmiotów. Gryfonek ochoczo wspiął się na górę i rozejrzał, lecz zamiast pustki gotowej na letnie porządki, dojrzał... dziewczynę?
- Cześć. Coś... coś ci się stało? - spytał cicho i przyjrzał się rozmówczyni. Nie wyglądała najlepiej, a do tego kuliła się w tym odosobnionym kącie, aż żal serce ściskał! Ktoś inny pewnie czekałby na wyjaśnienia, lub niepewnie zastanawiał jak zareagować, ale nie Jasper. Nie zważając na mokre ubranie blondynki, przysiadł się do niej i powolutku, ostrożnie objął ramieniem.
Strych! Według stereotypów to najbardziej zakurzone, najrzadziej odwiedzane i ogarniane miejsce w każdym budynku. Tam z pewnością czekały na Larssona całe stosy śmieci i zaplamionych czy zardzewiałych przedmiotów. Gryfonek ochoczo wspiął się na górę i rozejrzał, lecz zamiast pustki gotowej na letnie porządki, dojrzał... dziewczynę?
- Cześć. Coś... coś ci się stało? - spytał cicho i przyjrzał się rozmówczyni. Nie wyglądała najlepiej, a do tego kuliła się w tym odosobnionym kącie, aż żal serce ściskał! Ktoś inny pewnie czekałby na wyjaśnienia, lub niepewnie zastanawiał jak zareagować, ale nie Jasper. Nie zważając na mokre ubranie blondynki, przysiadł się do niej i powolutku, ostrożnie objął ramieniem.
- Nathalie Powell
Re: Wejście na strych
Czw Lut 18, 2016 10:27 pm
Zderzenie Nathalie i Irytka skończyło się wielką tragedią. Oczywiście tylko i wyłącznie uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym Puchonki. Pewnie poltergeist teraz dumny z siebie przechadza się po Hogwarcie, a biedna Panna Powell zostawiona na pastwę losu cierpi i płacze. Dziewczyna nie miała pojęcia, że tak pozornie niewielka rzecz może doprowadzić ją do takiego stanu. Starała się uspokoić, ale z oczu same leciały łzy.
Nagle usłyszała męski głos. Przestraszyła się jeszcze bardziej, więc zamiast unieść głowę to zacisnęła kolana jeszcze bliżej twarzy. Proszę odejdź! Oby to nie był duch, bo zaraz sama się nim stanę! - krzyczała wewnętrznie błagając o litość. Poczuła jednak jak czyjaś ręka opadła na jej ramie.
- Człowiek - szepnęła tak, żeby chłopak jej nie usłyszał.
Delikatnie podniosła głowę i spojrzała na towarzysza. Nie poznawała twarzy, ale to może dlatego, że oczy miała zaszklone od płaczu. Spuściła wzrok i przetarła szybko policzki rękawem od szaty.
- Nie, nie.. Nic mi ni... nie jest - powiedziała zanoszącym się głosem.
Nagle usłyszała męski głos. Przestraszyła się jeszcze bardziej, więc zamiast unieść głowę to zacisnęła kolana jeszcze bliżej twarzy. Proszę odejdź! Oby to nie był duch, bo zaraz sama się nim stanę! - krzyczała wewnętrznie błagając o litość. Poczuła jednak jak czyjaś ręka opadła na jej ramie.
- Człowiek - szepnęła tak, żeby chłopak jej nie usłyszał.
Delikatnie podniosła głowę i spojrzała na towarzysza. Nie poznawała twarzy, ale to może dlatego, że oczy miała zaszklone od płaczu. Spuściła wzrok i przetarła szybko policzki rękawem od szaty.
- Nie, nie.. Nic mi ni... nie jest - powiedziała zanoszącym się głosem.
- Jasper Larsson
Re: Wejście na strych
Czw Lut 18, 2016 10:51 pm
Może i lepiej, że Jasper nie dosłyszał pierwszego słowa, jakie padło z ust puchonki? Jeszcze by ją poprawił i bardziej nastraszył, a tego wcale nie chciał. Odczekał aż dziewczyna otrze łzy i mu odpowie, choć oboje dobrze wiedzieli, że nie mówiła prawdy. Musiało się coś stać, inaczej nie wypłakiwałaby sobie oczu na strychu. Jeśli jednak nie chciała mówić, lepiej było dać jej czas.
- Jesteś mokra i zimna. Jeśli pozwolisz... - wolną ręką wyjął z kieszeni różdżkę i powoli nakierował na szaty nastolatki. - Tergeo. - mruknął wyraźnie, a mydliny zniknęły pozostawiając ubranie czystym i świeżym. Przynajmniej tyle mógł jej pomóc, wykorzystując nową umiejętność w szczytnym celu. Jak się zastanowić, przypadek sprawił, że właśnie teraz poznał Felice i to zaklęcie. Tak samo przypadkowo trafił na załamaną uczennicę i chociaż włóczył się po zamku od południa, dotarł w to miejsce dopiero po rozmowie z rudą krukonką, jakby los chciał przygotować go na pomoc nowej koleżance. Uśmiechnął się na tą myśl. W takich chwilach wierzył, że całe jego życie jest z góry ustalone i wszystko co go spotyka, ma go nauczyć czegoś na przyszłość. To pomagało mu nie przejmować się gorszymi chwilami i nie martwić przyszłością. - Wiesz co by ci teraz dobrze zrobiło? Ciepła kąpiel i kubek kakao. Jeśli chcesz, mogę odprowadzić cię do twojego dormitorium, chyba, że wolisz tu jeszcze troszkę posiedzieć.
- Jesteś mokra i zimna. Jeśli pozwolisz... - wolną ręką wyjął z kieszeni różdżkę i powoli nakierował na szaty nastolatki. - Tergeo. - mruknął wyraźnie, a mydliny zniknęły pozostawiając ubranie czystym i świeżym. Przynajmniej tyle mógł jej pomóc, wykorzystując nową umiejętność w szczytnym celu. Jak się zastanowić, przypadek sprawił, że właśnie teraz poznał Felice i to zaklęcie. Tak samo przypadkowo trafił na załamaną uczennicę i chociaż włóczył się po zamku od południa, dotarł w to miejsce dopiero po rozmowie z rudą krukonką, jakby los chciał przygotować go na pomoc nowej koleżance. Uśmiechnął się na tą myśl. W takich chwilach wierzył, że całe jego życie jest z góry ustalone i wszystko co go spotyka, ma go nauczyć czegoś na przyszłość. To pomagało mu nie przejmować się gorszymi chwilami i nie martwić przyszłością. - Wiesz co by ci teraz dobrze zrobiło? Ciepła kąpiel i kubek kakao. Jeśli chcesz, mogę odprowadzić cię do twojego dormitorium, chyba, że wolisz tu jeszcze troszkę posiedzieć.
- Nathalie Powell
Re: Wejście na strych
Czw Lut 18, 2016 11:17 pm
Puchonka ponownie zerknęła na towarzysza. Nie do końca wiedziała jak się zachować. Zapłakana dziewczyna przesiadująca w dość opuszczonym miejscu była dziwnym zjawiskiem. Dopiero teraz zorientowała się gdzie się znajduje. Co ja tu robię? - powiedziała w duchu i automatycznie przysunęła się do chłopaka. Gdy uciekała od duchów to nie patrzyła na to gdzie biegnie, chodziło jej tylko o to by znaleźć się jak najdalej Gobelinu. W tym momencie zapragnęła zniknąć z VII piętra, które z pewnością nie jest już dla niej bezpiecznym miejscem.
Wyrwana z rozmyśleń dostrzegła jak chłopak wstaje. Niestety nie usłyszała co do niej mówił, ale po chwili poczuła kolejną faję zimna. Zacisnęła powieki, ale dosłownie za moment chłód ustał. Dotknęła włosów, które niecałą minutę temu były mokre, następnie szaty, butów i nagle spojrzała na bruneta. Wszystko stało się świeże, czyste i o dziwo - pachnące.
Nath mimowolnie uśmiechnęła się do nieznajomego.
- Dziękuje - powiedziała lekko zachrypniętym głosem - Kakao brzmi dobrze.
Wyrwana z rozmyśleń dostrzegła jak chłopak wstaje. Niestety nie usłyszała co do niej mówił, ale po chwili poczuła kolejną faję zimna. Zacisnęła powieki, ale dosłownie za moment chłód ustał. Dotknęła włosów, które niecałą minutę temu były mokre, następnie szaty, butów i nagle spojrzała na bruneta. Wszystko stało się świeże, czyste i o dziwo - pachnące.
Nath mimowolnie uśmiechnęła się do nieznajomego.
- Dziękuje - powiedziała lekko zachrypniętym głosem - Kakao brzmi dobrze.
- Jasper Larsson
Re: Wejście na strych
Czw Lut 18, 2016 11:41 pm
Cokolwiek jej nie spotkało, teraz zdawała się uspokajać. Nie rezygnując z pokrzepiającego uśmiechu, Jas podał puchonce rękę pomagając jej wstać z brudnej podłogi.
- Jesteś z Hufflepuffu, prawda? - zagadał by oderwać jej myśli od wspominania niedawnych krzywd, a także by jakoś zagaić rozmowę. Sherlock'iem nie był, ale żółte wstawki w szacie oraz krawat zdradzały przynależność. - Wasze pokoje są gdzieś w lochach, co nie? Możemy po drodze zahaczyć o kuchnię i zapytać skrzaty czy pozwolą nam zrobić ci gorący napój. - minął ją spokojnym krokiem by otworzyć wyjście ze strychu i przepuścił koleżankę przodem, uprzednio rozglądając się by zapewnić ją, iż nikogo nie ma w pobliżu. Nie miał pojęcia co ją tak zdenerwowało, lecz posiadał doświadczenie w opiece nad wystraszonymi i zrozpaczonymi istotami. Wiedział, że potrzebują wtedy więcej uwagi, należy im zapewnić komfortowe warunki i poczucie bezpieczeństwa. Dlatego właśnie sprawdził korytarz na VII piętrze i mimochodem wspomniał o panującej na nim pustce, zanim dał nastolatce zejść na dół. Następnie ruszył za nią zachowując beztroski ton, ale też nie wykonując zbyt gwałtownych ruchów. Kluczem była postawa stoika. Gdyby był zbyt spięty, dostrzegłaby, że się przy niej pilnuje i mogłaby poczuć się nieswojo. Zarazem skakanie wokół niej, usilne próby pocieszenia i nadmierne emanowanie radością mogło ją przytłoczyć. Była teraz niczym lis dopiero co uwolniony z klatki, którego trzeba było oswoić... a przynajmniej w taki sposób widział to chłopak.
- Jesteś z Hufflepuffu, prawda? - zagadał by oderwać jej myśli od wspominania niedawnych krzywd, a także by jakoś zagaić rozmowę. Sherlock'iem nie był, ale żółte wstawki w szacie oraz krawat zdradzały przynależność. - Wasze pokoje są gdzieś w lochach, co nie? Możemy po drodze zahaczyć o kuchnię i zapytać skrzaty czy pozwolą nam zrobić ci gorący napój. - minął ją spokojnym krokiem by otworzyć wyjście ze strychu i przepuścił koleżankę przodem, uprzednio rozglądając się by zapewnić ją, iż nikogo nie ma w pobliżu. Nie miał pojęcia co ją tak zdenerwowało, lecz posiadał doświadczenie w opiece nad wystraszonymi i zrozpaczonymi istotami. Wiedział, że potrzebują wtedy więcej uwagi, należy im zapewnić komfortowe warunki i poczucie bezpieczeństwa. Dlatego właśnie sprawdził korytarz na VII piętrze i mimochodem wspomniał o panującej na nim pustce, zanim dał nastolatce zejść na dół. Następnie ruszył za nią zachowując beztroski ton, ale też nie wykonując zbyt gwałtownych ruchów. Kluczem była postawa stoika. Gdyby był zbyt spięty, dostrzegłaby, że się przy niej pilnuje i mogłaby poczuć się nieswojo. Zarazem skakanie wokół niej, usilne próby pocieszenia i nadmierne emanowanie radością mogło ją przytłoczyć. Była teraz niczym lis dopiero co uwolniony z klatki, którego trzeba było oswoić... a przynajmniej w taki sposób widział to chłopak.
- Nathalie Powell
Re: Wejście na strych
Pią Lut 19, 2016 12:17 am
Nath podała rękę chłopakowi i za chwilę już stała na równych nogach. Na początku zrobiło jej się ciemno przed oczami, zawahała się. Zajęło jej trochę czasu dojście do siebie. Po kilku głębszych wdechach ruszyła do przodu.
- Tak - powiedziała i automatycznie zerknęła na szatę towarzysza - Gryfindor. - stwierdziła szybko i zrobiła kolejne kroki po schodach.
Chłopak zachowywał się bardzo uprzejmie, ale jednak trochę dziwnie. Wiem, nie powiedziałam o co chodzi - zaczęła w myślach - Ale chyba już mi nic nie grozi. Zawahała się przez moment, ale nie rezygnowała z kolejnych kroków do przodu. Zerkała ukradkiem na bruneta, który bardzo chciał by dziewczyna czuła się dobrze. Blondynka starała się nie zauważać jego opiekuńczych zachować, bo nie wiedziała jak na nie zareagować. Z jednej strony były urocze, ale z drugiej...
- Słucham? - powiedziała słysząc słowa chłopaka, które dopiero po chwili do niej dotarły - Tak.. Znaczy, dobrze. Pójdziemy. - odpowiedziała jak najszybciej mogła.
Rozmyślenia czasem ją gubiły. Nie należała do osób, które odpływają, ale pogrążona w myślach potrafiła przejść przez całe błonia i widzieć tylko oczami wyobraźni. Zazwyczaj zdarzało jej się to gdy miała gorszy dzień, właśnie taki jak teraz.
Nagle dotarło do niej, że się nie przedstawiła. Idiotka - zganiła samą siebie.
- Tak w ogóle jestem Nathalie. - powiedziała odgarniając włosy i ukazując delikatny uśmiech - Nathalie Powell.
- Tak - powiedziała i automatycznie zerknęła na szatę towarzysza - Gryfindor. - stwierdziła szybko i zrobiła kolejne kroki po schodach.
Chłopak zachowywał się bardzo uprzejmie, ale jednak trochę dziwnie. Wiem, nie powiedziałam o co chodzi - zaczęła w myślach - Ale chyba już mi nic nie grozi. Zawahała się przez moment, ale nie rezygnowała z kolejnych kroków do przodu. Zerkała ukradkiem na bruneta, który bardzo chciał by dziewczyna czuła się dobrze. Blondynka starała się nie zauważać jego opiekuńczych zachować, bo nie wiedziała jak na nie zareagować. Z jednej strony były urocze, ale z drugiej...
- Słucham? - powiedziała słysząc słowa chłopaka, które dopiero po chwili do niej dotarły - Tak.. Znaczy, dobrze. Pójdziemy. - odpowiedziała jak najszybciej mogła.
Rozmyślenia czasem ją gubiły. Nie należała do osób, które odpływają, ale pogrążona w myślach potrafiła przejść przez całe błonia i widzieć tylko oczami wyobraźni. Zazwyczaj zdarzało jej się to gdy miała gorszy dzień, właśnie taki jak teraz.
Nagle dotarło do niej, że się nie przedstawiła. Idiotka - zganiła samą siebie.
- Tak w ogóle jestem Nathalie. - powiedziała odgarniając włosy i ukazując delikatny uśmiech - Nathalie Powell.
- Jasper Larsson
Re: Wejście na strych
Pią Lut 19, 2016 12:46 am
Już nie była taka cicha i głos się jej nie łamał. Wziął to za dobry znak i radośnie odwzajemnił jej powitalny uśmiech. Była gotowa na oficjalne zapoznanie, czyli czuła się już na tyle dobrze by przejmować się etykietą.
- Jasper Larsson, miło cię poznać. - pomimo niecodziennych okoliczności spotkania, z miejsca ją polubił i z radością stwierdził, że poznał wspaniałych przyjaciół z każdego z czterech domów. A tak się bał, że nikt go tu nie polubi...!
Oboje bez problemu przeszli korytarz, odnaleźli schody i udali się na dół. Szwed nie zamierzał opuszczać puchonki, dopóki nie dotrą do kuchni i nie wybłaga u skrzatów obiecanego jej kakao. Oczywiście nie mógł jej odprowadzić tuż pod wejście do dormitorium, gdyż te było owiane tajemnicą znaną tylko uczniom Hufflepuffu, ale wierzył, że z kubkiem czekoladowego napoju w ręce i polepszonym nastrojem, Nathalie poradzi sobie z samotnym dotarciem do pokoju wspólnego.
[ztx2]
- Jasper Larsson, miło cię poznać. - pomimo niecodziennych okoliczności spotkania, z miejsca ją polubił i z radością stwierdził, że poznał wspaniałych przyjaciół z każdego z czterech domów. A tak się bał, że nikt go tu nie polubi...!
Oboje bez problemu przeszli korytarz, odnaleźli schody i udali się na dół. Szwed nie zamierzał opuszczać puchonki, dopóki nie dotrą do kuchni i nie wybłaga u skrzatów obiecanego jej kakao. Oczywiście nie mógł jej odprowadzić tuż pod wejście do dormitorium, gdyż te było owiane tajemnicą znaną tylko uczniom Hufflepuffu, ale wierzył, że z kubkiem czekoladowego napoju w ręce i polepszonym nastrojem, Nathalie poradzi sobie z samotnym dotarciem do pokoju wspólnego.
[ztx2]
- Alistaire Mulciber
Re: Wejście na strych
Nie Cze 26, 2016 11:41 pm
Potrzeba jest w istocie matką wynalazku. Naprawdę męczy mnie ten szkolny motłoch, żenujące poczucie humoru moich umiłowanych rówieśników, ich nieznośnie głośna ignorancja i zapach plebejstwa, który uparcie podąża za nimi każdym, ale to każdym korytarzem. Jest za ciepło. Za nudno. Za samotnie. Nie, cofam to ostatnie. Zdecydowanie wolę rozkoszować się swoim własnym towarzystwem, niż oddawać się wątpliwej przyjemności umartwiania się, jakim niezaprzeczalnie jest pozwalanie tym zidiociałym baranom na pozostawanie w moim cieniu.
Tak, to właśnie potrzeba wyrwania się z ich szponów skłoniła mnie do znalezienia drogi na strych. Wiem, tato, moje miejsce na pewno nie jest schowane za ciężkimi kurtynami pajęczyn i kłębów kurzu, ale czego nie robi się dla miłości? Szanuję się wystarczająco mocno, by nie wystawić się na ryzyko stracenia zmysłów. I słuchu.
W sytuacjach takich, jak ta, wdzięcznym jestem za swój dość nieimponujący wzrost. Czołganie się po brudnej posadzce nie należy do moich wizji idealnie spędzonych popołudni. Zaoszczędzony czas mogłem spędzić na ostrożnym spoglądaniu na drewniane skrzynie, w których niewątpliwie znajdowało się coś, co mogłoby sprawić mi przykrość. Jakiś gryfoński nonsens na przykład.
Dotarłem w końcu do małego okienka, przez które na strych wpadało wielokolorowe światło. Spojrzałem podejrzliwie na zakurzony stołek, który stał nieopodal i z grymasem obrzydzenia wymalowanym na twarzy (wiem, że nawet ów grymas wygląda na mojej twarzy majestatycznie i urokliwie, nie splugawiłbym się przecież jakimś pospolitym skrzywieniem), zaraz po tym, jak wyciągnąłem z kieszeni chustkę, przyciągnąłem go do siebie. Po kilku minutach uporczywego przecierania drewna, to przeklęte siedzisko było wystarczająco czyste, bym mógł nań spocząć.
Chwila wytchnienia. Wreszcie.
Tak, to właśnie potrzeba wyrwania się z ich szponów skłoniła mnie do znalezienia drogi na strych. Wiem, tato, moje miejsce na pewno nie jest schowane za ciężkimi kurtynami pajęczyn i kłębów kurzu, ale czego nie robi się dla miłości? Szanuję się wystarczająco mocno, by nie wystawić się na ryzyko stracenia zmysłów. I słuchu.
W sytuacjach takich, jak ta, wdzięcznym jestem za swój dość nieimponujący wzrost. Czołganie się po brudnej posadzce nie należy do moich wizji idealnie spędzonych popołudni. Zaoszczędzony czas mogłem spędzić na ostrożnym spoglądaniu na drewniane skrzynie, w których niewątpliwie znajdowało się coś, co mogłoby sprawić mi przykrość. Jakiś gryfoński nonsens na przykład.
Dotarłem w końcu do małego okienka, przez które na strych wpadało wielokolorowe światło. Spojrzałem podejrzliwie na zakurzony stołek, który stał nieopodal i z grymasem obrzydzenia wymalowanym na twarzy (wiem, że nawet ów grymas wygląda na mojej twarzy majestatycznie i urokliwie, nie splugawiłbym się przecież jakimś pospolitym skrzywieniem), zaraz po tym, jak wyciągnąłem z kieszeni chustkę, przyciągnąłem go do siebie. Po kilku minutach uporczywego przecierania drewna, to przeklęte siedzisko było wystarczająco czyste, bym mógł nań spocząć.
Chwila wytchnienia. Wreszcie.
- Lincoln Wright
Re: Wejście na strych
Pon Cze 27, 2016 12:49 am
Lincoln uważał, że w zamku takim jak ten, ogromny strych powinien być czymś zupełnie niezbędnym. Imponująca wielkość i zawiłość lochów, w których zgubił się raz w życiu i tyle mu wystarczyło, sprawiła, że był święcie przekonany, iż poddasze będzie się im równać w swoich rozmiarach. Wyobrażał sobie przestrzeń pełną rupieci, na pewno oświetloną, wysoką, może z pochylonymi ścianami, przez co nie wydawałaby się tak duża, na pewno zakurzoną jak broda Merlina.
Gdy w drugiej klasie przyszedł tutaj po raz pierwszy, czuł zażenowanie. Z tym, że wtedy jeszcze tutaj pasował. Wzrostem ma się rozumieć. Na dziś dzień mierzył 190cm i niemożliwością było poruszanie się tutaj w pozycji wyprostowanej jak prawdziwy homo erectus.
Było to też dobre miejsce do zbierania nici pajęczyn, bo pająki uwielbiały takie kryjówki. Gdy nie miał jak ulotnić się na chwilę do Zakazanego Lasu, co oczywiście było jego sekretem, wtedy przychodził tutaj. Zapewniały mu ilość, której potrzebował, ale na jednorazową "imprezę".
Chłopak wiedział, że dobrej jakości składniki to klucz do sukcesu, a zbyt skąpe korzystanie z nich to grzech ciężki. Jako syn doświadczonych aptekarzy i eliksirowarów, kręcił nosem spoglądając na to, co dają im na zajęciach, często woląc w ramach zadania domowego znaleźć coś samodzielnie, rozglądając się niecnie po szklarniach i lesie. Zdarzały mu się wpadki, gdy przypadkiem przynosił coś całkiem innego, ale prędzej czy później, zawsze wykorzystywał to jakoś inaczej.
Dzisiaj obrał strych za cel, by najzwyczajniej w świecie posiedzieć w możliwie najbardziej wyludnionym miejscu. Czasami spotykał tutaj ludzi, częściej splecione w romantycznym uniesieniu pary czy samotników, ale nie spodziewał się tutaj nikogo tego dnia. Na zewnątrz była świetna pogoda, wszyscy siedzieli na błoniach i na boisku, a większość odludków wolała chłodzić się w cieniu dziedzińca, na korytarzach, w dormitoriach lub/i w lochach.
Klapa skrzypnęła, a w otworze ukazał się Lincoln. Najpierw czupryna, w akompaniamencie kilku przekleństw, a potem całkiem szybko jak na tak wysokiego osobnika, cała reszta dwóch metrów wślizgnęła się do środka. Nawet nie próbując wstać, zamknął za sobą i rozejrzał się, odgarniając loki z twarzy i wtedy zauważył czyjąś obecność. Krótko otaksował go spojrzeniem, ale nie było to nic natarczywego czy niegrzecznego.
Ślizgon? Lepiej nie mogłem trafić. Pomyślał tylko, ale się nie skrzywił.
- Przeszkadzam? - spytał. Głupie pytanie, nieznajomy wyglądał na kogoś, komu przeszkadza niestarannie ułożona serwetka na stole i mała plamka na krawacie nauczyciela. Nie chciał go oceniać, ale mimowolnie nie poczuł się przy nim luźno. Sprawiał imponujące wrażenie kogoś ważnego. Zresztą wśród Ślizgonów roiło się od osób z taką aurą, ale on wydawał się... w jakiś sposób wyróżniać. Nie kojarzył go zbyt dobrze, zresztą często się łapał na tym, że siedząc w tej szkole blisko szósty rok, wciąż nie znał ludzi z rocznika. Z pantałyku zbiło go połączenie loczków i piegów z chłodnym wyrazem twarzy chłopaka.
Da się tak? Zastanowił się, ale nie dał po sobie poznać, że mu się wyraźnie przygląda. Tylko patrzył.
Gdy w drugiej klasie przyszedł tutaj po raz pierwszy, czuł zażenowanie. Z tym, że wtedy jeszcze tutaj pasował. Wzrostem ma się rozumieć. Na dziś dzień mierzył 190cm i niemożliwością było poruszanie się tutaj w pozycji wyprostowanej jak prawdziwy homo erectus.
Było to też dobre miejsce do zbierania nici pajęczyn, bo pająki uwielbiały takie kryjówki. Gdy nie miał jak ulotnić się na chwilę do Zakazanego Lasu, co oczywiście było jego sekretem, wtedy przychodził tutaj. Zapewniały mu ilość, której potrzebował, ale na jednorazową "imprezę".
Chłopak wiedział, że dobrej jakości składniki to klucz do sukcesu, a zbyt skąpe korzystanie z nich to grzech ciężki. Jako syn doświadczonych aptekarzy i eliksirowarów, kręcił nosem spoglądając na to, co dają im na zajęciach, często woląc w ramach zadania domowego znaleźć coś samodzielnie, rozglądając się niecnie po szklarniach i lesie. Zdarzały mu się wpadki, gdy przypadkiem przynosił coś całkiem innego, ale prędzej czy później, zawsze wykorzystywał to jakoś inaczej.
Dzisiaj obrał strych za cel, by najzwyczajniej w świecie posiedzieć w możliwie najbardziej wyludnionym miejscu. Czasami spotykał tutaj ludzi, częściej splecione w romantycznym uniesieniu pary czy samotników, ale nie spodziewał się tutaj nikogo tego dnia. Na zewnątrz była świetna pogoda, wszyscy siedzieli na błoniach i na boisku, a większość odludków wolała chłodzić się w cieniu dziedzińca, na korytarzach, w dormitoriach lub/i w lochach.
Klapa skrzypnęła, a w otworze ukazał się Lincoln. Najpierw czupryna, w akompaniamencie kilku przekleństw, a potem całkiem szybko jak na tak wysokiego osobnika, cała reszta dwóch metrów wślizgnęła się do środka. Nawet nie próbując wstać, zamknął za sobą i rozejrzał się, odgarniając loki z twarzy i wtedy zauważył czyjąś obecność. Krótko otaksował go spojrzeniem, ale nie było to nic natarczywego czy niegrzecznego.
Ślizgon? Lepiej nie mogłem trafić. Pomyślał tylko, ale się nie skrzywił.
- Przeszkadzam? - spytał. Głupie pytanie, nieznajomy wyglądał na kogoś, komu przeszkadza niestarannie ułożona serwetka na stole i mała plamka na krawacie nauczyciela. Nie chciał go oceniać, ale mimowolnie nie poczuł się przy nim luźno. Sprawiał imponujące wrażenie kogoś ważnego. Zresztą wśród Ślizgonów roiło się od osób z taką aurą, ale on wydawał się... w jakiś sposób wyróżniać. Nie kojarzył go zbyt dobrze, zresztą często się łapał na tym, że siedząc w tej szkole blisko szósty rok, wciąż nie znał ludzi z rocznika. Z pantałyku zbiło go połączenie loczków i piegów z chłodnym wyrazem twarzy chłopaka.
Da się tak? Zastanowił się, ale nie dał po sobie poznać, że mu się wyraźnie przygląda. Tylko patrzył.
- Alistaire Mulciber
Re: Wejście na strych
Wto Cze 28, 2016 9:07 pm
Cholerni puchoni i ich zboczenia. Dlaczego to właśnie oni musieli znajdować rzeczy i miejsca, których znajdować nie powinni?
Zabrzmiało to dość groźnie, lecz na myśli miałem tylko i wyłącznie to, że nie życzyłem sobie dziś towarzystwa ani jednego z tych ckliwych, rozmemłanych dzieciaków. Puchoni byli najbardziej dziecinnymi z uczniów – żyli według własnych dziwnych, niezmiernie naiwnych koncepcji lojalności i pracowitości, mając niewiele pojęcia o życiu. Jeśli czegoś pragniesz, po prostu to zabierasz. No proszę – dzięki mnie odkryłeś teraz prawdziwą naturę egzystencji. Nie ma za co.
Puchon stanowił dość przykry widok. Kolor żółty absolutnie nie komplementował jego cery, a nienaturalnie wysoki wzrost i pełny konsternacji wyraz twarzy sprawiał, że chłopak przypominał bardziej posąg Garbatej Wiedźmy niż nastoletniego ucznia. Byłbym się roześmiał, gdyby ten obraz nie godził bezpośrednio w poczucie mojej estetyki.
Tak. To pytanie było zadziwiająco głupie, ale ja lubię rzucać na robactwo blask mojego intelektu. Jeżeli wystarczająco się wysilę, to wierzgają w desperacji niczym mrówki pod magiczną lupą. Fajnie jest patrzeć, jak przestają się ruszać.
- Tak. – odpowiedziałem łaskawie, nie chcąc trzymać kolegi w niepewności.
Musiałem wyglądać wyjątkowo imponująco, gdy omiotłem swego nieproszonego towarzysza pełnym pogardy i wyższości wzrokiem. Tatuś jednakże zawsze mi powtarzał, że moja piękna buzia i uśmiech zepchną go kiedyś do Piekła i bardzo ciężko jest im odmówić – uśmiechnąłem się zatem szeroko. Lubię sobie wyobrażać, że gdy się uśmiecham, chmury i morza się rozstępują, a świat wydaje się być lepszym miejscem. Ktoś kiedyś wspominał, że jedna z moich praprapraprapraprapraprapraprababek była wilą. Jestem pewien, że tak właśnie było.
- Ale to nic, w tym Zamku strasznie trudno jest przecież zostać całkiem samym. – rzuciłem łaskawie i wiedziałem, że w moim głosie pobrzmiewała beztroska i niewinność. - Proszę, usiądź, jeśli tylko masz na to ochotę.
W gestii gospodarza, którym niewątpliwie teraz byłem – to ja w końcu znalazłem się tutaj jako pierwszy – leżało zaoferowanie swoim gościom spoczynku. Wskazałem więc na stosunkowo czysty kawałek podłogi obok swojego chybotliwego stołka. To nie jest w końcu tak, że ten rozczochrany plebejusz mógł przyzwyczaić się do wygodnych siedzisk. Usadowienie się na podłodze nie powinno być dla niego niczym nowym. Tatuś dumny byłby z moich nieskalanych manier oraz obeznania w kwestii warunków życia ubogich, wykluczonych z życia społecznego czarodziejskich rodzin.
Zabrzmiało to dość groźnie, lecz na myśli miałem tylko i wyłącznie to, że nie życzyłem sobie dziś towarzystwa ani jednego z tych ckliwych, rozmemłanych dzieciaków. Puchoni byli najbardziej dziecinnymi z uczniów – żyli według własnych dziwnych, niezmiernie naiwnych koncepcji lojalności i pracowitości, mając niewiele pojęcia o życiu. Jeśli czegoś pragniesz, po prostu to zabierasz. No proszę – dzięki mnie odkryłeś teraz prawdziwą naturę egzystencji. Nie ma za co.
Puchon stanowił dość przykry widok. Kolor żółty absolutnie nie komplementował jego cery, a nienaturalnie wysoki wzrost i pełny konsternacji wyraz twarzy sprawiał, że chłopak przypominał bardziej posąg Garbatej Wiedźmy niż nastoletniego ucznia. Byłbym się roześmiał, gdyby ten obraz nie godził bezpośrednio w poczucie mojej estetyki.
Tak. To pytanie było zadziwiająco głupie, ale ja lubię rzucać na robactwo blask mojego intelektu. Jeżeli wystarczająco się wysilę, to wierzgają w desperacji niczym mrówki pod magiczną lupą. Fajnie jest patrzeć, jak przestają się ruszać.
- Tak. – odpowiedziałem łaskawie, nie chcąc trzymać kolegi w niepewności.
Musiałem wyglądać wyjątkowo imponująco, gdy omiotłem swego nieproszonego towarzysza pełnym pogardy i wyższości wzrokiem. Tatuś jednakże zawsze mi powtarzał, że moja piękna buzia i uśmiech zepchną go kiedyś do Piekła i bardzo ciężko jest im odmówić – uśmiechnąłem się zatem szeroko. Lubię sobie wyobrażać, że gdy się uśmiecham, chmury i morza się rozstępują, a świat wydaje się być lepszym miejscem. Ktoś kiedyś wspominał, że jedna z moich praprapraprapraprapraprapraprababek była wilą. Jestem pewien, że tak właśnie było.
- Ale to nic, w tym Zamku strasznie trudno jest przecież zostać całkiem samym. – rzuciłem łaskawie i wiedziałem, że w moim głosie pobrzmiewała beztroska i niewinność. - Proszę, usiądź, jeśli tylko masz na to ochotę.
W gestii gospodarza, którym niewątpliwie teraz byłem – to ja w końcu znalazłem się tutaj jako pierwszy – leżało zaoferowanie swoim gościom spoczynku. Wskazałem więc na stosunkowo czysty kawałek podłogi obok swojego chybotliwego stołka. To nie jest w końcu tak, że ten rozczochrany plebejusz mógł przyzwyczaić się do wygodnych siedzisk. Usadowienie się na podłodze nie powinno być dla niego niczym nowym. Tatuś dumny byłby z moich nieskalanych manier oraz obeznania w kwestii warunków życia ubogich, wykluczonych z życia społecznego czarodziejskich rodzin.
- Lincoln Wright
Re: Wejście na strych
Sro Cze 29, 2016 12:12 am
Lincoln był dumny ze swojego domu, z osób, które dzielą z nim żołto-czarne barwy i zawsze z uśmiechem mówił o byciu Puchonem. Jeśli o wzrost chodzi, wolał ripostować docinki, żartować z tego i wykorzystywać go na swoją korzyść niż męczyć się ze zmyślnymi sposobami, które mogłyby trochę ukrócić mu kończyny. Lubił siebie i akceptował swoją odrębność, więc i w oczach innych promieniał. Miał powodzenie u dziewczyn, miał przyjaciół, nie miał wrogów, mimo swojej nadnaturalności.
Od razu wyczuł, że Ślizgon należy do tych bardziej pysznych osób, niemal na granicy sztuczności, zgrywających gentlemanów, chociaż w myślach wiedzą swoje. Niestety Alistaire trafił na ciężki przypadek spuchacenia - Lincoln był idealnym przykładem optymisty i pacyfisty. W dodatku niczemu nie zaprzeczał, nikogo nie przyrównywał do podłogi, uśmiechając się z taką samą uciechą do wrogów i do przyjaciół.
Gdy chłopak się odezwał, Puchon musiał mocno zacisnąć szczęki, żeby się nie zaśmiać. Oczami wyobraźni zdążył już przyprawić mu koronę ze sztucznych kamieni. Wzrost i postawa w tym przypadku były wyraźnym sprzymierzeńcem Lincolna. Spojrzenie pełne wyższości nie robiło na nim żadnego wrażenia - już poważniej wyglądała pani puchońska prefekt, koło 30 cm niższa od szatyna, ale wciąż imponująca w swojej powadze.
Nie wycofując się, chłopak podjął nieme wyzwanie. Chciał zobaczyć szczery uśmiech na twarzy tego piegowatego oszukisty. Miał nadzieję, że pod powłoką chłodnego Ślizgona, kryje się coś milszego. Niechaj to będzie kosmita, byle cokolwiek, co zapowiadałoby poprawę pogody, bo te chmury pogardy niedługo zaczną go męczyć! Porównywanie spiętej atmosfery między nimi do warunków atmosferycznych pasowało jak ulał, bo szczerze nie chciał, by zapowiadało się na burzę.
Oh, czyżby on łaskawie pozwolił mu usiąść? Lincoln bywał tu już wcześniej, więc wiedział jak zorganizować sobie wygodne siedzenie, nie musząc korzystać z podłogi. Nie chciał pobrudził szaty. Za bardzo. Jeśli dla Alistaira siedzenie na podłodze kojarzone było z ubóstwem, musiał rzadko bywać na dobrych imprezach. Lincoln współczułby mu, gdyby był świadom jego myśli. Jeśli się zaprzyjaźnią, na pewno zabierze go na jakąś odpowiednią dla osób w ich wieku imbę, by ten się rozerwał, bo to aż smutne, że ktoś mógł mieć takiego kija w czterech literach!
Zresztą, co do majętności chłopaka, nie należał on do biednych ludzi, ale do zdecydowanie najszczęśliwszych. To typ człowieka, który kocha swoją rodzinę za to co mu dali, chociaż nie są to fortuna i dziedzictwo. Wychował się w pewnym stopniu na wsi, więc nic co ludzkie, nie jest mu obce. Od rodziców nauczył się wrażliwości, wartości przyjaźni i wszelkich relacji międzyludzkich, sprawiedliwości, tolerancji, zdrowego podejścia do życia i wszystkiego, co dla Lincolna jest arcyważne, a dla Alistaire najprawdopodobniej nic nie warte. Jak to się stało, że tak dwie różniące się od siebie osobowości, trafiły na siebie w tak niesprzyjających warunkach? Na korytarzu nawet by na siebie nie spojrzeli, smutna prawda.
Wright zgrabnie podniósł się do klęczek, a potem w kucki, aż zajrzał do jednej ze skrzyń i stamtąd wyciągnął sporą poducho-pufę w elegancki wzorek. Pacnął nią pod ścianę, by móc wygodnie usadowić się, opierając plecy. Trzeba zagaić rozmowę, bo robi się nudno!
- Nazywam się Lincoln Wright. - Otrzepał dłonie i wyciągnął jedną w stronę Ślizgona, chociaż nie sądził, że przyjmie. Jeśli nie, wzruszy ramionami i się cofnie. Taki obwieś jak on tylko chciał się wykazać krztą kultury, żeby Alistaire nie myślał o nim źle, tylko... Na to już chyba za późno, nie?
Od razu wyczuł, że Ślizgon należy do tych bardziej pysznych osób, niemal na granicy sztuczności, zgrywających gentlemanów, chociaż w myślach wiedzą swoje. Niestety Alistaire trafił na ciężki przypadek spuchacenia - Lincoln był idealnym przykładem optymisty i pacyfisty. W dodatku niczemu nie zaprzeczał, nikogo nie przyrównywał do podłogi, uśmiechając się z taką samą uciechą do wrogów i do przyjaciół.
Gdy chłopak się odezwał, Puchon musiał mocno zacisnąć szczęki, żeby się nie zaśmiać. Oczami wyobraźni zdążył już przyprawić mu koronę ze sztucznych kamieni. Wzrost i postawa w tym przypadku były wyraźnym sprzymierzeńcem Lincolna. Spojrzenie pełne wyższości nie robiło na nim żadnego wrażenia - już poważniej wyglądała pani puchońska prefekt, koło 30 cm niższa od szatyna, ale wciąż imponująca w swojej powadze.
Nie wycofując się, chłopak podjął nieme wyzwanie. Chciał zobaczyć szczery uśmiech na twarzy tego piegowatego oszukisty. Miał nadzieję, że pod powłoką chłodnego Ślizgona, kryje się coś milszego. Niechaj to będzie kosmita, byle cokolwiek, co zapowiadałoby poprawę pogody, bo te chmury pogardy niedługo zaczną go męczyć! Porównywanie spiętej atmosfery między nimi do warunków atmosferycznych pasowało jak ulał, bo szczerze nie chciał, by zapowiadało się na burzę.
Oh, czyżby on łaskawie pozwolił mu usiąść? Lincoln bywał tu już wcześniej, więc wiedział jak zorganizować sobie wygodne siedzenie, nie musząc korzystać z podłogi. Nie chciał pobrudził szaty. Za bardzo. Jeśli dla Alistaira siedzenie na podłodze kojarzone było z ubóstwem, musiał rzadko bywać na dobrych imprezach. Lincoln współczułby mu, gdyby był świadom jego myśli. Jeśli się zaprzyjaźnią, na pewno zabierze go na jakąś odpowiednią dla osób w ich wieku imbę, by ten się rozerwał, bo to aż smutne, że ktoś mógł mieć takiego kija w czterech literach!
Zresztą, co do majętności chłopaka, nie należał on do biednych ludzi, ale do zdecydowanie najszczęśliwszych. To typ człowieka, który kocha swoją rodzinę za to co mu dali, chociaż nie są to fortuna i dziedzictwo. Wychował się w pewnym stopniu na wsi, więc nic co ludzkie, nie jest mu obce. Od rodziców nauczył się wrażliwości, wartości przyjaźni i wszelkich relacji międzyludzkich, sprawiedliwości, tolerancji, zdrowego podejścia do życia i wszystkiego, co dla Lincolna jest arcyważne, a dla Alistaire najprawdopodobniej nic nie warte. Jak to się stało, że tak dwie różniące się od siebie osobowości, trafiły na siebie w tak niesprzyjających warunkach? Na korytarzu nawet by na siebie nie spojrzeli, smutna prawda.
Wright zgrabnie podniósł się do klęczek, a potem w kucki, aż zajrzał do jednej ze skrzyń i stamtąd wyciągnął sporą poducho-pufę w elegancki wzorek. Pacnął nią pod ścianę, by móc wygodnie usadowić się, opierając plecy. Trzeba zagaić rozmowę, bo robi się nudno!
- Nazywam się Lincoln Wright. - Otrzepał dłonie i wyciągnął jedną w stronę Ślizgona, chociaż nie sądził, że przyjmie. Jeśli nie, wzruszy ramionami i się cofnie. Taki obwieś jak on tylko chciał się wykazać krztą kultury, żeby Alistaire nie myślał o nim źle, tylko... Na to już chyba za późno, nie?
- Alistaire Mulciber
Re: Wejście na strych
Sro Cze 29, 2016 12:41 am
Nie miał żadnego powodu, by być dumnym ze swego borsuczego domu.
Czy w obecnych czasach ktokolwiek mógł uznać „spuchacenie” za zaletę? To prawie tak, jak gdyby nazwać kogoś „zdolnym inaczej”. Cóż, poniekąd puchoni byli zdolni inaczej. Wymagali specjalnej troski. Czułem się dziś wyjątkowo hojny, więc mógłbym nawet ofiarować swemu koledze trochę ślizgońskiej opieki – na pewno wyszłoby mu to na dobre. Nie każdy jednakże potrafił przyznać się do desperackiej potrzeby pomocy i nie miałem z tym większego problemu, w końcu byłem dziedzicem wyjątkowo prestiżowej czystokrwistej rodziny i nie mogłem marnować czasu na niewdzięcznych ignorantów.
Nieważne, że czasem czułem się troszkę zbyt znudzony i niewystarczająco rozchwytywany. Gdy tylko wrócę do domu, wszystko wróci na swoje miejsce. Znowu będę traktowany tak, jak traktowany być powinienem. Na pewno nie zasługiwałem na bycie porównywanym do puchonów. A już na pewno nie puchońskich prefektów, którzy musieli być przecież kwintesencją tego, co w tych specyficznych stworzeniach było tak niepokojące.
Prawdę mówiąc, zdziwił mnie brak speszenia mego nowego towarzysza. Powinien był choćby spuścić w zmieszaniu wzrok na swe brudne buty, w których na pewno chowały się jakieś malutkie gnomy ogrodowe. Powinien był dostrzec, jak bardzo niewart jest mego towarzystwa. Nie miało to miejsca, a gdyby ów chłopak był ślepy, zapewne wyraziłbym swoje niezadowolenie odpowiednim wyrazem twarzy. Zamiast tego zmarszczyłem się tylko trochę w niezrozumieniu, lecz uświadomiwszy sobie swój błąd, od razu odwróciłem się w stronę okna. Nikt nie mógł zobaczyć tak żenującej miny na mojej twarzy – tego rodzaju wyrazy zdecydowanie psuły onieśmielający efekt, jaki zwykle miała moja uroda.
Zdziwiłem się również, że chłopak nie usiadł na podłodze u moich stóp. Wydawało mi się, że było to jego naturalne środowisko. Wzruszyłem tylko nieznacznie ramionami, nie rozumiejąc, dlaczego wybrałby jakąś pstrokatą pufę zamiast pozycji, w której zapewne czułby się, jak w domu. Nie przyznam się do tego, że jego znajomość tego tajemniczego pomieszczenia nieco mi zaimponowała. To, co rozumiem przez „zaimponowana”, to tak właściwie fakt, że poczułem w piersi nieprzyjemne ukłucie zazdrości – nie lubiłem, gdy inni wiedzieli o sekretach, o których ja sam nie miałem pojęcia.
Poprawiłem się nieco na niewygodnym siedzeniu, nagle nieco onieśmielony, co nie miało większego sensu. Dlaczego miałbym czuć się onieśmielony w towarzystwie kogoś, kto nie stanowił dla mnie żadnego zagrożenia? Potrząsnąłem głową, gdy usłyszałem, że puchon znów się do mnie zwraca. Nie spodziewałem się tego. Gdy ujrzałem jego sylwetkę, oczekiwałem raczej speszonego wiercenia się i nieśmiałości.
- Alistaire Mulciber, pierworodny i jedyny dziedzic rodu Mulciber – odpowiedziałem po odchrząknięciu, czując dumę ze swego nazwiska i tytułu. Przemawiając dość oficjalnym tonem, wyprostowałem się i pozbyłem tej małej zmarszczki pomiędzy moimi brwiami. Nie chciałem zacząć się przedwcześnie starzeć. - Miło mi Cię poznać.
Ostatnie słowa dodałem po chwili, nie będąc pewien ich prawdziwości. Zwykle były one niczym więcej, niż wyuczonym frazesem, który był dowodem moich niezwykle dobrych manier. Tym razem było... nieco bardziej skomplikowanie. Nie lubiłem skomplikowanych rzeczy.
Czy w obecnych czasach ktokolwiek mógł uznać „spuchacenie” za zaletę? To prawie tak, jak gdyby nazwać kogoś „zdolnym inaczej”. Cóż, poniekąd puchoni byli zdolni inaczej. Wymagali specjalnej troski. Czułem się dziś wyjątkowo hojny, więc mógłbym nawet ofiarować swemu koledze trochę ślizgońskiej opieki – na pewno wyszłoby mu to na dobre. Nie każdy jednakże potrafił przyznać się do desperackiej potrzeby pomocy i nie miałem z tym większego problemu, w końcu byłem dziedzicem wyjątkowo prestiżowej czystokrwistej rodziny i nie mogłem marnować czasu na niewdzięcznych ignorantów.
Nieważne, że czasem czułem się troszkę zbyt znudzony i niewystarczająco rozchwytywany. Gdy tylko wrócę do domu, wszystko wróci na swoje miejsce. Znowu będę traktowany tak, jak traktowany być powinienem. Na pewno nie zasługiwałem na bycie porównywanym do puchonów. A już na pewno nie puchońskich prefektów, którzy musieli być przecież kwintesencją tego, co w tych specyficznych stworzeniach było tak niepokojące.
Prawdę mówiąc, zdziwił mnie brak speszenia mego nowego towarzysza. Powinien był choćby spuścić w zmieszaniu wzrok na swe brudne buty, w których na pewno chowały się jakieś malutkie gnomy ogrodowe. Powinien był dostrzec, jak bardzo niewart jest mego towarzystwa. Nie miało to miejsca, a gdyby ów chłopak był ślepy, zapewne wyraziłbym swoje niezadowolenie odpowiednim wyrazem twarzy. Zamiast tego zmarszczyłem się tylko trochę w niezrozumieniu, lecz uświadomiwszy sobie swój błąd, od razu odwróciłem się w stronę okna. Nikt nie mógł zobaczyć tak żenującej miny na mojej twarzy – tego rodzaju wyrazy zdecydowanie psuły onieśmielający efekt, jaki zwykle miała moja uroda.
Zdziwiłem się również, że chłopak nie usiadł na podłodze u moich stóp. Wydawało mi się, że było to jego naturalne środowisko. Wzruszyłem tylko nieznacznie ramionami, nie rozumiejąc, dlaczego wybrałby jakąś pstrokatą pufę zamiast pozycji, w której zapewne czułby się, jak w domu. Nie przyznam się do tego, że jego znajomość tego tajemniczego pomieszczenia nieco mi zaimponowała. To, co rozumiem przez „zaimponowana”, to tak właściwie fakt, że poczułem w piersi nieprzyjemne ukłucie zazdrości – nie lubiłem, gdy inni wiedzieli o sekretach, o których ja sam nie miałem pojęcia.
Poprawiłem się nieco na niewygodnym siedzeniu, nagle nieco onieśmielony, co nie miało większego sensu. Dlaczego miałbym czuć się onieśmielony w towarzystwie kogoś, kto nie stanowił dla mnie żadnego zagrożenia? Potrząsnąłem głową, gdy usłyszałem, że puchon znów się do mnie zwraca. Nie spodziewałem się tego. Gdy ujrzałem jego sylwetkę, oczekiwałem raczej speszonego wiercenia się i nieśmiałości.
- Alistaire Mulciber, pierworodny i jedyny dziedzic rodu Mulciber – odpowiedziałem po odchrząknięciu, czując dumę ze swego nazwiska i tytułu. Przemawiając dość oficjalnym tonem, wyprostowałem się i pozbyłem tej małej zmarszczki pomiędzy moimi brwiami. Nie chciałem zacząć się przedwcześnie starzeć. - Miło mi Cię poznać.
Ostatnie słowa dodałem po chwili, nie będąc pewien ich prawdziwości. Zwykle były one niczym więcej, niż wyuczonym frazesem, który był dowodem moich niezwykle dobrych manier. Tym razem było... nieco bardziej skomplikowanie. Nie lubiłem skomplikowanych rzeczy.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|