- Mistrz Gry
Sala treningowa
Wto Gru 30, 2014 8:57 pm
Sala treningowa
Spora komnata z wysokim stropem oraz trzema wielkimi oknami. Znajduje się w niej kilka manekinów do ćwiczeń oraz sterta poduszek w jednym rogu. Reszta sali to otwarta przestrzeń, przedzielona ledwie kilkoma, podtrzymującymi sufit kolumnami. Komnata jest całkowicie wyciszona i nawet największy rumor nie odezwie się na zewnątrz nawet piśnięciem.
- Sahir Nailah
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 2:38 am
Śliczniusio?! Miał jakąś pieprzoną szopę na głowie, zresztą co to za tekst: śliczniusio?! Brzmi jak jakiś zwrot do cipkopedałka, a bynajmniej za pedała się Sahir nie uważał, ot co! On po prostu... Eeem... Co on po prostu? Lubił Coletta? I... tak po prostu mu się podobał, ale nie to, żeby miał dziwne upodobania seksualne... to jakoś... samo z siebie wychodziło? Hmm... W sumie to... tak, to tak po prostu, nie to, żeby to... Dobra, dość, bo zaraz pogrążę się jeszcze bardziej, a z tą fryzurą to będzie naprawdę przykre doświadczenie, dlatego może sobie daruje - niech Sahir, tak jak to robił, dalej zabija Coletta wzrokiem, kiedy ten mu się przypatrywał, jak próbował doprowadzić się do stanu używalności i zetrzeć ciągle przypominające o sobie uczucie wcierania piąchy w głowę, żeby zrobić z niego mnicha, jak on to próbował uskutecznić na dachu sowiarni - odpłacił się mu młody pięknym za nadobne, uczy się perfekcyjnie szybko, tego, skubańcowi, nie można było odmówić... Dumnie dlatego wypinał pierś, podczas gdy ty, kiedy w końcu się zorientowałeś, że obojętnie, jak długo będzie trzepał czupryną i ją przylizywał, to nic to nie da, dopóki się nie odelektryzujesz spowrotem, wyprostowałeś się i zaplotłeś ręce na klatce piersiowej, wykrzywiając wargi - i oto jest, proszę państwa, raz dwa trzy naburmuszony foch, gdy łypał spod byka na prowokatora całego tego zdarzenia i chociaż był wkurzony, to nie tak na poważnie, nie tak dokładnie za coś - było w tym więcej zabawy i jego odrabiania swojej niezachwianej postury porzadnego, szkolnego dryblasa, który sprzedaje bezpłatny wpierdol, nie ważne, ile masz lat i jakiej jesteś płci... no dobra, ważne, powiedzmy, że zaliczał się do tego rocznik piąty w górę, przecież nie będzie straszył sobą dzieci, no bez przesady... Tutaj granica mimo wszystko było zachowana - och, nie zwracajcie uwagi na to, że czarnowłosy pokręcił głową, unosząc się dumą, ze zrezygnowaniem i okazując swoją dezaprobatę dla Warpa - dobrze, że ten nie brał wszystkiego, co robił Sahir, bardzo na poważnie i do siebie, bo nic by nie robili, tylko się kłócili, albo przepraszali siebie wzajem, dochodząc do wielkich nieporozumień. Ale patrząc na fantazje Coletta, to rzeczywiście wolałby się chyba znaleźć sam na sam, oko w oko z Bazyliszkiem, niż wleźć do głowy swojego Słońca, który nie pozwalał mu się nudzić, tak jak i skutecznie, jak nikt nigdy dotąd, pchał go do przodu, nie pozwalając się zatrzymać i odciągając od złych myśli - pewnie normalnie, idąc drogą swej naturalnej auto-destrukcji, rozdrapywałby stare rany i rozpatrywał przeszłość, zastanawiając się nad tym snem, który miał, tymczasem nie miał na to nawet wolnej chwili - cały jego umysł wygrał w końcu Smok, tak jak mu zapowiedział... kiedy? To było chyba z miesiąc temu... Wolałbyś sobie odciąć łeb, niż się tak bezwstydnie obnażać, czyż nie? Choćby przez to, że twoje przedramiona nosiły na sobie blizny, które bardzo skutecznie ukrywałeś przed światem przez wszystkie ostatnie lata - twój słodko-gorzki sekret, jak i wiele było tych sekretów - nie chciałeś się nimi dzielić z Colettem choćby dlatego, że nie uważałeś to za konieczne - już i tak trochę po trochu niektóre sprawy na wierzch wypływały, a każda z nich wydawała się tylko dolewać oliwy do ognia, gdzie ogniem było całe paskudztwo, jakie ze sobą niosłeś - tylko że Smoki chyba lubią płomienie, prawda? Same mają zapalniki, które potrafią je wskrzeszać... nie wiem tylko, czy w tym wypadku ten Czarny Płomień nadawał się do tych jasnych, czerwonych i rozświetlających mrok. Nie, nie - zupełnie nie pasowały. Do Coletta zdecydowanie też bardziej pasowała jasność - więc może pluć swym ogniem, a ty odgrodzisz go od świata swoim - będzie wyglądać wtedy tak pięknie, tylko podkreślając swą urodę, która kończyć się będzie na rozjaśnionych, mocnych i stanowczych oczach, w których można było odnaleźć więcej ciepła, niż dawało słońce, więcej miękkości, niż w łabędzim pierzu...
- Tsss... Małolat mi się będzie odgrażał. - Uniosłeś nieco podbródek do góry, znowu się krzywiąc z niezadowolenia - jaki odważny, patrzcie go~! Ale wbrew temu, co mówiłeś, to wcale nie czułeś się tak, jakbyś miał jakąkolwiek przewagę nad Colettem - w zasadzie to nawet nie mówiłeś poważnie z tym wpierdolem, zdecydowanie nie byłeś gotowy na pojedynek jakikolwiek, powiedziałeś to w żartach, sądząc, że Colette chce się po prostu nauczyć paru czarów i jednocześnie nauczyć ciebie jakiegoś zaklęcia... W nawet najmniejszej komórce mózgu nie podejrzewałeś, że po wejściu do dziwnej komnaty czeka cię pierwsze co, to zaklęcie na ryj. No cóż - powinieneś być gotowy na wszystko, prawda? Nigdy nie wiadomo, kiedy Czarny Pan wyskoczy zza rogu... - Dobrze mi się spało. - Zapewniłeś. - Mógłbym się na tobie wylegiwać... tylko mniej głaskania na następny raz. - Ach, ta logika: ludzie zazwyczaj pożądają bliskości drugiej osoby, zwłaszcza, kiedy czują do niej coś więcej, niż "spoko, że jesteś, nawet cię lubię, ale lol, zachowaj dystans", aczkolwiek: nie on. I chyba to było dość bolesne, bo aseksualność Sahira była zaprzeczalna tylko wtedy, kiedy oplatała go wampiryczna obsesja posiadania, a kiedy wręcz można było powiedzieć, że przestawał być sobą, naprawdę zamieniając się w bardzo niebezpieczną bestię, gdy włączało się pragnienie krwi, przed którą lepiej było umykać - tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz poszli pić pod ich wspólny daszek, który odwiedzali już tyle razy... Jakby na to nie patrzeć: ten sen naprawdę należał do bardziej spokojnych - parsknąłeś aż w myślach śmiechem na myśl, że w sumie naprawdę z tamtego okresu był pokracznie odmienionym wspomnieniem - jak to tylko sny potrafiły to zmieniać - tym nie mniej nie sądziłeś, żeby dotyk, czy jego brak, jakkolwiek miały wpłynąć na twoje mary senne... a wręcz chyba wpływały właśnie kojąco - to znaczy kojąco wpływała ta wersja z dotykiem, chociaż po przebudzeniu się miałeś ochotę potraktować swoją skórę papierem ściernym - i niech was Bóg pokarze, jeśli sądzicie, że to dlatego, że Colette był w jakiś sposób obrzydliwy, bójcie się Boga, naprawdę... Poszedłeś za Colettem, nie zastanawiając się już nawet nad tym, pozwalając temu odejść w kompletną niepamięć. - Jakoś przywykłem do twardych powierzchni... - Oj, to fakt! O wiele więcej czasu spędzałeś śpiąc na jakichś randomowych kartonach, na jakiejś ławce, gałęzi jakiegoś drzewa, niż we własnym dormitorium, niż we własnym łóżku - najbardziej problematyczna była zima, bo wszędzie po prostu pizgało złem... ale teraz już była wiosna - teraz w dormitorium pewnie nie będą widzieć cię w ogóle - ewentualnie przypadkiem, jeśli na kogoś natrafisz, kiedy przyjdziesz przepakować torbę, albo się umyć. Randomowe, krótkie drzemki regeneracyjne. Czasem długie. Czasami zbyt długie... dopóki były krótkie, nic ci się nie śniło, lecz nie zawsze udawało się zapaść w płytki sen i szybko z niego wyrwać, kiedy tylko pojawiała się oznaka dziwnego obrazu.
Zatrzymałeś się przy ścianie naprzeciwko tej, przy której kręcił się Colette... Niee, no dobraaa, spoko, gada ze ścianą... Okej, no dobra. Naprawdę całkiem spoko. Zaplatasz ręce na klatce piersiowej i udajesz, że wszystko jest dla ciebie zrozumiałe i że nie masz absolutnie żadnych pytań - jesteś w końcu bardzo cierpliwym, wcale nie wrednym wampirem...
- Ja pierdole, Warp, gadasz do ściany. - Tak, ta cierpliwość trwała całą minutę! I znowu ucichłeś, widząc, jak Colette się na tym koncentruje - okej. Niech się koncentruje. Zobaczymy, co mu wyjdzie z tego gadania... I w końcu zaczęło chodzić. Kiedy rozległ się dziwny szmer aż się oderwałeś łopatkami od chłodnego kamienia i stanąłeś na równych nogach, wytrzeszczając oczy na to, co się działo przed tobą, kiedy ani z lewej, ani prawej nie dojrzałeś nikogo na tym długim, pustym korytarzu - to... drzwi. W tym murze robiły się kurwa pierdolone drzwi! I Colette wydawał się bardzo z tego faktu zadowolony... Wat? What the fuck? Przesunąłeś się ostrożnie do przodu - instynkt co prawda nie alarmował cię szczególnie mocno, chyba niczego niebezpiecznego tutaj nie było, ale i tak doświadczenie życiowe nie pozwalało ci ot tak sobie ufać tego typu miejscom... i już wsunąłeś się do środka, już miałeś pytać, o co chodzi, kiedy Warp nagle odwrócił się w twoją stronę, instynkt zawył, a ty chciałeś zrobić skok w bok, ale zamiast tego zaklęcie oplotło twoją talię, zniewalając, na szczęście nie zablokowało ci ręki - wsunąłeś ją do kieszeni spodni i dźwignąłeś różdżkę, by ją unieść, chcąc rzucić Relashio, biorąc głębszy oddech i ściągając brwi - nawet pokusiłeś się o wypowiedzenie tej formułki na głos, wiedząc, że nie będziesz w stanie zebrać tyle skupienia, żeby czarować niewerbalnie - Orbis prysnęło, a ty mogłeś przesunąć się w bok i wymierzyć różdżkę, która zapulsowała w twojej dłoni, w przeciwnika.
Zabij... Rozlej krew.
- Desmaio!
- Tsss... Małolat mi się będzie odgrażał. - Uniosłeś nieco podbródek do góry, znowu się krzywiąc z niezadowolenia - jaki odważny, patrzcie go~! Ale wbrew temu, co mówiłeś, to wcale nie czułeś się tak, jakbyś miał jakąkolwiek przewagę nad Colettem - w zasadzie to nawet nie mówiłeś poważnie z tym wpierdolem, zdecydowanie nie byłeś gotowy na pojedynek jakikolwiek, powiedziałeś to w żartach, sądząc, że Colette chce się po prostu nauczyć paru czarów i jednocześnie nauczyć ciebie jakiegoś zaklęcia... W nawet najmniejszej komórce mózgu nie podejrzewałeś, że po wejściu do dziwnej komnaty czeka cię pierwsze co, to zaklęcie na ryj. No cóż - powinieneś być gotowy na wszystko, prawda? Nigdy nie wiadomo, kiedy Czarny Pan wyskoczy zza rogu... - Dobrze mi się spało. - Zapewniłeś. - Mógłbym się na tobie wylegiwać... tylko mniej głaskania na następny raz. - Ach, ta logika: ludzie zazwyczaj pożądają bliskości drugiej osoby, zwłaszcza, kiedy czują do niej coś więcej, niż "spoko, że jesteś, nawet cię lubię, ale lol, zachowaj dystans", aczkolwiek: nie on. I chyba to było dość bolesne, bo aseksualność Sahira była zaprzeczalna tylko wtedy, kiedy oplatała go wampiryczna obsesja posiadania, a kiedy wręcz można było powiedzieć, że przestawał być sobą, naprawdę zamieniając się w bardzo niebezpieczną bestię, gdy włączało się pragnienie krwi, przed którą lepiej było umykać - tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz poszli pić pod ich wspólny daszek, który odwiedzali już tyle razy... Jakby na to nie patrzeć: ten sen naprawdę należał do bardziej spokojnych - parsknąłeś aż w myślach śmiechem na myśl, że w sumie naprawdę z tamtego okresu był pokracznie odmienionym wspomnieniem - jak to tylko sny potrafiły to zmieniać - tym nie mniej nie sądziłeś, żeby dotyk, czy jego brak, jakkolwiek miały wpłynąć na twoje mary senne... a wręcz chyba wpływały właśnie kojąco - to znaczy kojąco wpływała ta wersja z dotykiem, chociaż po przebudzeniu się miałeś ochotę potraktować swoją skórę papierem ściernym - i niech was Bóg pokarze, jeśli sądzicie, że to dlatego, że Colette był w jakiś sposób obrzydliwy, bójcie się Boga, naprawdę... Poszedłeś za Colettem, nie zastanawiając się już nawet nad tym, pozwalając temu odejść w kompletną niepamięć. - Jakoś przywykłem do twardych powierzchni... - Oj, to fakt! O wiele więcej czasu spędzałeś śpiąc na jakichś randomowych kartonach, na jakiejś ławce, gałęzi jakiegoś drzewa, niż we własnym dormitorium, niż we własnym łóżku - najbardziej problematyczna była zima, bo wszędzie po prostu pizgało złem... ale teraz już była wiosna - teraz w dormitorium pewnie nie będą widzieć cię w ogóle - ewentualnie przypadkiem, jeśli na kogoś natrafisz, kiedy przyjdziesz przepakować torbę, albo się umyć. Randomowe, krótkie drzemki regeneracyjne. Czasem długie. Czasami zbyt długie... dopóki były krótkie, nic ci się nie śniło, lecz nie zawsze udawało się zapaść w płytki sen i szybko z niego wyrwać, kiedy tylko pojawiała się oznaka dziwnego obrazu.
Zatrzymałeś się przy ścianie naprzeciwko tej, przy której kręcił się Colette... Niee, no dobraaa, spoko, gada ze ścianą... Okej, no dobra. Naprawdę całkiem spoko. Zaplatasz ręce na klatce piersiowej i udajesz, że wszystko jest dla ciebie zrozumiałe i że nie masz absolutnie żadnych pytań - jesteś w końcu bardzo cierpliwym, wcale nie wrednym wampirem...
- Ja pierdole, Warp, gadasz do ściany. - Tak, ta cierpliwość trwała całą minutę! I znowu ucichłeś, widząc, jak Colette się na tym koncentruje - okej. Niech się koncentruje. Zobaczymy, co mu wyjdzie z tego gadania... I w końcu zaczęło chodzić. Kiedy rozległ się dziwny szmer aż się oderwałeś łopatkami od chłodnego kamienia i stanąłeś na równych nogach, wytrzeszczając oczy na to, co się działo przed tobą, kiedy ani z lewej, ani prawej nie dojrzałeś nikogo na tym długim, pustym korytarzu - to... drzwi. W tym murze robiły się kurwa pierdolone drzwi! I Colette wydawał się bardzo z tego faktu zadowolony... Wat? What the fuck? Przesunąłeś się ostrożnie do przodu - instynkt co prawda nie alarmował cię szczególnie mocno, chyba niczego niebezpiecznego tutaj nie było, ale i tak doświadczenie życiowe nie pozwalało ci ot tak sobie ufać tego typu miejscom... i już wsunąłeś się do środka, już miałeś pytać, o co chodzi, kiedy Warp nagle odwrócił się w twoją stronę, instynkt zawył, a ty chciałeś zrobić skok w bok, ale zamiast tego zaklęcie oplotło twoją talię, zniewalając, na szczęście nie zablokowało ci ręki - wsunąłeś ją do kieszeni spodni i dźwignąłeś różdżkę, by ją unieść, chcąc rzucić Relashio, biorąc głębszy oddech i ściągając brwi - nawet pokusiłeś się o wypowiedzenie tej formułki na głos, wiedząc, że nie będziesz w stanie zebrać tyle skupienia, żeby czarować niewerbalnie - Orbis prysnęło, a ty mogłeś przesunąć się w bok i wymierzyć różdżkę, która zapulsowała w twojej dłoni, w przeciwnika.
Zabij... Rozlej krew.
- Desmaio!
- Mistrz Gry
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 2:38 am
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 1
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 3, 5
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 1
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 3, 5
- Mistrz Gry
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 3:15 am
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 3, 6
'Pojedynek' :
Result : 3, 6
- Colette Warp
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 3:32 am
Niczego nie żałował! Ta akcja była warta epickiego focha z przytupem, piruetem i melodyjką, jaki zaserwował mu szkolny dryblas. Oh tak, Sahir wręcz pasował do wyobrażenia tego straszaka, jaki topił kujonkom z Ravenclawu głowy w kiblach, snobów ze Slytherinu oblewał wiadrami farby za każdym razem, kiedy opuszczali lub też wchodzili do szkoły, cool ludzie z Gryffindoru dostawali codzienną dawkę Wpierdolpiryny, a małymi Puffkami żonglował jak zwierzątkami i wbijał ich po kolei w ziemię jak gwoździe. Dodatkowo jeszcze był pałkarzem-hardkorem w drużynie, był outsiderem, praktycznie nie miał przyjaciół, a poza tym... widział w życiu więcej niż którekolwiek z tych emo-cipek, mających problem z wbiciem się w społeczeństwo, miał dusze znacznie głębszą i bardziej złożoną osobowość, jak puzzle 10D w wersji już nawet nie 'Medium' a 'Nightmare'; pomimo wielkiego pecha jakoś udaje mu się zawsze znaleźć wyjście z sytuacji i koniec końców przy bliższym spotkaniu zyskuje do stopnia w którym prościej i bardziej naturalnie byłoby oderwać sobie rękę, niż zrezygnować z jego towarzystwa. Szkolny osiłek, wersja Hogwart. Muuuusisz spróbować. ...albo nie, lepiej nie; lepiej uważać na zazdrosne Smoki.
Ale zazdrość też nigdy nie była na poważnie. Nie to, żeby Colette był tak świecie pewien swojej pozycji u boku Sahira, ale zawsze zostawiał mu te minimum oddechu, by wampir nie czuł się jak na smyczy, samemu również nadal mając tak samo duże jak zawsze pole do manewru. Taki sam dystans i swoboda była w tych fochach, kłótniach, bijatykach, przepychankach i okładaniu się różdżkami po głowach albo przyspieszaniu sobie łysienia. Wszystko wtrącało między nich świeżą bryzę niezbędnej niedojrzałości, na jaką jeszcze mieli zgodę i pełne prawo. Colette wręcz miał zamiar przykisić Sahira w tym fochu tak mocno, by ten aż zzieleniał ze złości, ale wygrała potrzeba pochwalenia się swoim znaleziskiem.
Komnata Osobliwości – jak ją nazywał Colette – została przez Puchona odkryta gdzieś w okolicach czwartego roku, kiedy uciekał przed trójką Ślizgonów wkurzonych po tym, jak na śniadaniu robił sobie z Aberaciusem katapulty jedzeniowe i bił o to, który dorzuci do stołu Slythu. No więc Colette, dziecię Fortuny, psia jego mac, wygrał. I powietrze przy maratonie życia skończyło mu się na tym piętrze; nie miał ze starszakami szans, więc chciał się jakoś ukryć, zaczynał gorączkowy myśleć, błagać los o ratunek i przebierać nogami bezradnie, a wtedy jego czuła mama ucałowała oblany potem policzek i pchnęła dłonią drewniane drzwi. Po tym zajściu Warp nikomu nie pokazywał tajemniczej komnaty, nikomu o nie nie wspominał; miała być jego ostateczną ostoją, tajemnicą czekającą na wykorzystanie i oto nadarzyła się okazja!
Nauka i pojedynki!
Szansa na to, aby para drapieżników zaspokoiła w koguci sposób swoje żądze terytorialne i krwio-rozlewowe, spożytkowała na rozwój nadmiar energii i jeszcze miała miejsce na bezpieczna i bezproblemową wymianę ognia. Bo tam, gdzie głaskanie nie pomaga, nadchodził czas na inne, nowe rozwiązania; na wściekłość i siłę, na to by Sahir wyrzucił z siebie emocje, podejmując wyzwanie zarówno Arlekina na planszy, jak i Smoka w komnacie. I może uczynią to miejsce kolejnym, które stanie się powiernikiem ich sekretów i wysłucha w ciszy ich tajemnic tak, jak oni słuchali? Żaden czas nie jest lepszy do zwierzeń i otwartych rozmów jak cisza po wielkiej walce, kiedy żaden nie ma siły nawet na to, żeby podnieść rękę i wsunąć papierosa między wargi. Ale to dopiero po obowiązkowej rozgrzewce w formie obrzucania się w twarz zaklęciami. Oczywiście wszystkie miały być niższe ranga, nie am co rozpoczynać od hardkoru, żeby zmieść komnatę wraz z całym Hogwartem z powierzchni planety. Dlatego też Colette zaczął od silnego zaklęcia, ale mającego za zadanie jedynie spętać ofiarę – choć jak zwykle był jakiś problem i jego oponent ręce miał wolne, i nie czekał, aż Colette się namyśli tylko od razu pierdolnął z grubszej rury.
- Uh-oh! Ascendio! - rzucił tylko i szybko wycelował czubkiem różdżki w stronę poduszek i zaklęcie owszem szarpnęło nim mocno w bok i chwile utrzymało w powietrzu; akurat na ten moment, kiedy mógł patrzeć jak jedna ze ścian sali wgniata się od uderzających w nią manekinów. Nie wszystkich oczywiście: Col bez sensu się oglądał jak palant, samemu po raz kolejny nie rzucając zaklęcia perfekcyjnie i zamiast wylądować jak piórko w poduszkach, z impetem wpieprzył się w grupę pozostałych manekinów, z łoskotem i rumorem wywracając je. Potem doszedł jeszcze jęk bólu i jakaś ospałą szamotanina. - Niech to... ygh... Depulso, dziwki! - rzucił z cichym rozbawieniem, sadząc, że chociaż to mu wyjdzie, ale przygniatający go manekin podniósł się ledwie o nie całe pół metra i opadł z powrotem na miejsce wywołując kolejny syk ze strony Puchona. - ARGH!
Teraz było plaśniecie, jakim zaowocowało spotkanie jego dłoni i czoła.
Ale zazdrość też nigdy nie była na poważnie. Nie to, żeby Colette był tak świecie pewien swojej pozycji u boku Sahira, ale zawsze zostawiał mu te minimum oddechu, by wampir nie czuł się jak na smyczy, samemu również nadal mając tak samo duże jak zawsze pole do manewru. Taki sam dystans i swoboda była w tych fochach, kłótniach, bijatykach, przepychankach i okładaniu się różdżkami po głowach albo przyspieszaniu sobie łysienia. Wszystko wtrącało między nich świeżą bryzę niezbędnej niedojrzałości, na jaką jeszcze mieli zgodę i pełne prawo. Colette wręcz miał zamiar przykisić Sahira w tym fochu tak mocno, by ten aż zzieleniał ze złości, ale wygrała potrzeba pochwalenia się swoim znaleziskiem.
Komnata Osobliwości – jak ją nazywał Colette – została przez Puchona odkryta gdzieś w okolicach czwartego roku, kiedy uciekał przed trójką Ślizgonów wkurzonych po tym, jak na śniadaniu robił sobie z Aberaciusem katapulty jedzeniowe i bił o to, który dorzuci do stołu Slythu. No więc Colette, dziecię Fortuny, psia jego mac, wygrał. I powietrze przy maratonie życia skończyło mu się na tym piętrze; nie miał ze starszakami szans, więc chciał się jakoś ukryć, zaczynał gorączkowy myśleć, błagać los o ratunek i przebierać nogami bezradnie, a wtedy jego czuła mama ucałowała oblany potem policzek i pchnęła dłonią drewniane drzwi. Po tym zajściu Warp nikomu nie pokazywał tajemniczej komnaty, nikomu o nie nie wspominał; miała być jego ostateczną ostoją, tajemnicą czekającą na wykorzystanie i oto nadarzyła się okazja!
Nauka i pojedynki!
Szansa na to, aby para drapieżników zaspokoiła w koguci sposób swoje żądze terytorialne i krwio-rozlewowe, spożytkowała na rozwój nadmiar energii i jeszcze miała miejsce na bezpieczna i bezproblemową wymianę ognia. Bo tam, gdzie głaskanie nie pomaga, nadchodził czas na inne, nowe rozwiązania; na wściekłość i siłę, na to by Sahir wyrzucił z siebie emocje, podejmując wyzwanie zarówno Arlekina na planszy, jak i Smoka w komnacie. I może uczynią to miejsce kolejnym, które stanie się powiernikiem ich sekretów i wysłucha w ciszy ich tajemnic tak, jak oni słuchali? Żaden czas nie jest lepszy do zwierzeń i otwartych rozmów jak cisza po wielkiej walce, kiedy żaden nie ma siły nawet na to, żeby podnieść rękę i wsunąć papierosa między wargi. Ale to dopiero po obowiązkowej rozgrzewce w formie obrzucania się w twarz zaklęciami. Oczywiście wszystkie miały być niższe ranga, nie am co rozpoczynać od hardkoru, żeby zmieść komnatę wraz z całym Hogwartem z powierzchni planety. Dlatego też Colette zaczął od silnego zaklęcia, ale mającego za zadanie jedynie spętać ofiarę – choć jak zwykle był jakiś problem i jego oponent ręce miał wolne, i nie czekał, aż Colette się namyśli tylko od razu pierdolnął z grubszej rury.
- Uh-oh! Ascendio! - rzucił tylko i szybko wycelował czubkiem różdżki w stronę poduszek i zaklęcie owszem szarpnęło nim mocno w bok i chwile utrzymało w powietrzu; akurat na ten moment, kiedy mógł patrzeć jak jedna ze ścian sali wgniata się od uderzających w nią manekinów. Nie wszystkich oczywiście: Col bez sensu się oglądał jak palant, samemu po raz kolejny nie rzucając zaklęcia perfekcyjnie i zamiast wylądować jak piórko w poduszkach, z impetem wpieprzył się w grupę pozostałych manekinów, z łoskotem i rumorem wywracając je. Potem doszedł jeszcze jęk bólu i jakaś ospałą szamotanina. - Niech to... ygh... Depulso, dziwki! - rzucił z cichym rozbawieniem, sadząc, że chociaż to mu wyjdzie, ale przygniatający go manekin podniósł się ledwie o nie całe pół metra i opadł z powrotem na miejsce wywołując kolejny syk ze strony Puchona. - ARGH!
Teraz było plaśniecie, jakim zaowocowało spotkanie jego dłoni i czoła.
- Mistrz Gry
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 3:32 am
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 2, 5
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 6, 2
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 2, 5
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 6, 2
- Sahir Nailah
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 4:51 am
Niebezpiecznie jest igrać z ogniem, czy mama cię tego nie nauczyła, Colette? Rzucasz wyzwanie zapalniczce - ledwo małemu płomyczkowi, a ten płomyczek bardzo szybko wysuwał się z twych palców, zapalniczka upadała na ziemię, a tam - suche pole wysuszonych przez słońce traw - wiesz, co się wtedy działo, prawda? Wiesz, co się stanie, kiedy tylko zerwie się jeszcze wiatr i popłynie w twoim kierunku? Lecz to nie może być aż tak tragiczna sytuacja, żeby zaraz mówić o pożodze, która rozpętałaby Piekło na Ziemi - są tutaj i teraz, mają przygotowane różdżki, które wycelowali w samych siebie, a wszystko to zostało rozpoczęte przez niewinnego Smoka, który chciał tylko zapewnić jeszcze przed chwilą zaspanemu Kocurowi (to było zanim zostało mu zafundowane dziwaczne czochranie fryzury, która powoli zaczynała odzyskiwać swoje poprzednie walory) stosowną pobudkę, żeby rozgrzał mięśnie przed właściwą nauką - lecz wiesz... taka krótka potyczka, która nawet nie pozostawiała zarysowania na jego twarzy, na jego dłoni..? Nie mógłby teraz przerwać, nie chciał teraz przerywać. Niech to ciągnie się dalej... chciał widzieć to pole, które się rozpalało - obojętnie, czy miał płonąć on, czy ten, który jako pierwszy wzniósł na niego różdżkę - wolność, z całą słodyczą, uderzyła go w twarz, unosząc w swoich objęciach, ledwo zmuszałeś się, żeby przytrzymywać liny łączącej cię z rzeczywistością - podczas gdy na dole nastawało Piekło, ty mogłeś unosić się do swego prywatnego kawałka Nieba, gdzie Bóg dawno był martwy - ten szalony Bóg, który na Jeźdźca Śmierci wybrał sobie właśnie Ciebie, wręczając ci kosę i Trupiobladego Konia, byś mógł przyjąć jej barwy i moc w całej okazałości - czyż to nie było piękne..? Drzwi zamknęły się za jego plecami, a on nawet tego nie odnotował - Depulso, z całą swoją mocą, pierdolnęło w ścianę, niszcząc na kawałeczki jednego z manekinów, jakiego napotkała na drodze z siłą Bombardy, tylko o wiele dokładniej skoncentrowaną - cel jednak, w który czar wymierzyłeś, umknął w bok - tak, coś było nie tak, ściągnąłeś lekko brwi - nie powinieneś używać takiego zaklęcia, powinieneś znaleźć coś lżejszego - obracasz się za celem automatycznie, przyciągany jak żelazo do magnesu, jednak nie poruszyłeś z miejsca, w którym stałeś, ani o jotę - może wykonałeś jeden krok w bok, kiedy Puchon wpadł w manekiny i zaraz odrzucił je od siebie zaklęciem - rozpierzchły się we wszystkich kierunkach - jeśli mam być całkowicie szczery, to zasób faktycznych zaklęć używanych przez Nailaha był dość szczupły - jego kreatywność w walce była naprawdę minimalna, opierała się na automatycznych, instynktownych odruchach - pewnie to dlatego teraz dłoń dzierżąca różdżkę mu drgnęła, tak samo jak jego wargi, ale nie wypowiedział ostatecznie zaklęcia, które chciał wypowiedzieć, zaciskając jeszcze mocniej palce wokół liny łączącej go ze zdrowym rozsądkiem, by nie poddawał się naturalnemu pragnieniu niszczenia - to niszczenie miało być natychmiastowe, efektywne, nie ważne, czy przy tym rozpierdolić będzie trzeba pół Hogwartu - krew to krew, tylko ona napędzała świat wokół Ciebie, prawda? Prawda?!
I opuściłeś różdżkę, czując, jak po twoim ciele przesuwa się drżenie, jak niemoc cię ogarnia świadomością... że prawie byłeś gotów rzucić morderczy czar na Coletta. NA COLETTA! I zresztą poprzedni, który automatycznie wyrzuciłeś, również nie należał do tych bezpieczniejszych... Zamknąłeś na moment powieki, unosząc głowę, by rozluźnić mięśnie, próbując zebrać umysł do kupy - przydałoby się odmówić jakąś modlitwę, ale zamiast tego wyszeptałeś tylko ciche: Boże, daj mi siłę... - a z idiotami już sobie poradzę, ale już drugą część powiedzonka dokończyłeś w myślach, krzyżując swoje spojrzenie z Coletta, unosząc dłonie, by flegmatycznie zaklaskać, widząc, jak staje na nogi pośród rozrzuconych manekinów.
- Brawo. - Skomentowałeś krótko. - Ty chyba przeceniasz moją zdolność kontrolowania się. - Uniosłeś brwi, patrząc na niego znacząco, nie chcąc nawet myśleć, co by się stało, gdyby pierdolnęło go w klatkę piersiową, złamało żebra, gdyby... stało się coś poważniejsze, gdybyś rzucił następne zaklęcie... - Czy ja ci już nie mówiłem, żebyś nie robił mi takich niespodzianek? - Przez takich miał na myśli stwarzanie sytuacji, w których kontrolę nad nim przejmowały całkowicie instynkty - najwyraźniej chłopak po prostu pokochał taniec z twoją siostrą i kiedy już raz ujął ją za partnerkę, to nie potrafił się teraz od niej odczepić.
Ale tak, mimo całego niebezpieczeństwa, mimo idiotyzmów, mimo problemów, bla bla bla - mimo tego wszystkiego niczego nie żałował. Bo niby czego? Włóczenia się z Colettem po zamku? Poddawania wszelakim testom, czy też współuczestniczenia w jego pomysłach, tudzież o nich słuchaniu, po których słychać było tylko świst opadających witek? Picia alkoholu, wygłupów, przepychanek? Ta zazdrość o to, że każdy mógł z Colettem robić to samo, również u niego nie była na poważnie - ba, zazdrość była bardzo względna w słowniku Nailaha i nie należało tego pojęcia nadużywać - wręcz przeciwnie, cieszył się, że Colette ma przy sobie wiele osób, z którymi może się śmiać.
- Kontynuujemy? - Zapytał, unosząc lekko brwi. - Chyba chciałeś mi udowodnić, kto komu spuści wpierdol... - Nie, naprawdę nie spodziewałeś się, że Colette miotnie w ciebie zaklęciem - nie czułeś się zbyt stabilnie, nawet nie patrząc na to, jak wolny byłeś, że nie potrafiłeś nawet skupić się na niewerbalnych zaklęciach, ale na fakt, że dzierżyłeś w dłoniach różdżkę, na którą właśnie opuściłeś oczy, słysząc odmowę, która, jesteś tego pewien, próbowała cię namówić do... zabicia? Ścisnąłeś palce wokół niej i zacisnąłeś zęby, jakbyś chciał ją udusić.
Ty mała kurwo... jeśli będzie nieużytecznym narzędziem w moich dłoniach, spalę cię jak twoją poprzedniczkę.
Różdżka niemal od razu przestała wibrować w twoich dłoniach, ale nadal pulsowała w twojej dłoni, jakby była złączona z twoją ręką, jakby podłączała się do twoich żył, zapuszczając w nich swoje korzenie...
Co za bezczelna dziwka.
- No więc? Naucz mnie tego twojego zaklęcia! - Powiedziałeś, jak gdyby nigdy nic, nie zamierzając nawet przepraszać za to Desmaio, uznając, że Colette już dostatecznie wiele razy od niego usłyszał i wiedział doskonale, że bawienie się z jego odruchami, może grozić czymś więcej niż tylko warknięciem.
I opuściłeś różdżkę, czując, jak po twoim ciele przesuwa się drżenie, jak niemoc cię ogarnia świadomością... że prawie byłeś gotów rzucić morderczy czar na Coletta. NA COLETTA! I zresztą poprzedni, który automatycznie wyrzuciłeś, również nie należał do tych bezpieczniejszych... Zamknąłeś na moment powieki, unosząc głowę, by rozluźnić mięśnie, próbując zebrać umysł do kupy - przydałoby się odmówić jakąś modlitwę, ale zamiast tego wyszeptałeś tylko ciche: Boże, daj mi siłę... - a z idiotami już sobie poradzę, ale już drugą część powiedzonka dokończyłeś w myślach, krzyżując swoje spojrzenie z Coletta, unosząc dłonie, by flegmatycznie zaklaskać, widząc, jak staje na nogi pośród rozrzuconych manekinów.
- Brawo. - Skomentowałeś krótko. - Ty chyba przeceniasz moją zdolność kontrolowania się. - Uniosłeś brwi, patrząc na niego znacząco, nie chcąc nawet myśleć, co by się stało, gdyby pierdolnęło go w klatkę piersiową, złamało żebra, gdyby... stało się coś poważniejsze, gdybyś rzucił następne zaklęcie... - Czy ja ci już nie mówiłem, żebyś nie robił mi takich niespodzianek? - Przez takich miał na myśli stwarzanie sytuacji, w których kontrolę nad nim przejmowały całkowicie instynkty - najwyraźniej chłopak po prostu pokochał taniec z twoją siostrą i kiedy już raz ujął ją za partnerkę, to nie potrafił się teraz od niej odczepić.
Ale tak, mimo całego niebezpieczeństwa, mimo idiotyzmów, mimo problemów, bla bla bla - mimo tego wszystkiego niczego nie żałował. Bo niby czego? Włóczenia się z Colettem po zamku? Poddawania wszelakim testom, czy też współuczestniczenia w jego pomysłach, tudzież o nich słuchaniu, po których słychać było tylko świst opadających witek? Picia alkoholu, wygłupów, przepychanek? Ta zazdrość o to, że każdy mógł z Colettem robić to samo, również u niego nie była na poważnie - ba, zazdrość była bardzo względna w słowniku Nailaha i nie należało tego pojęcia nadużywać - wręcz przeciwnie, cieszył się, że Colette ma przy sobie wiele osób, z którymi może się śmiać.
- Kontynuujemy? - Zapytał, unosząc lekko brwi. - Chyba chciałeś mi udowodnić, kto komu spuści wpierdol... - Nie, naprawdę nie spodziewałeś się, że Colette miotnie w ciebie zaklęciem - nie czułeś się zbyt stabilnie, nawet nie patrząc na to, jak wolny byłeś, że nie potrafiłeś nawet skupić się na niewerbalnych zaklęciach, ale na fakt, że dzierżyłeś w dłoniach różdżkę, na którą właśnie opuściłeś oczy, słysząc odmowę, która, jesteś tego pewien, próbowała cię namówić do... zabicia? Ścisnąłeś palce wokół niej i zacisnąłeś zęby, jakbyś chciał ją udusić.
Ty mała kurwo... jeśli będzie nieużytecznym narzędziem w moich dłoniach, spalę cię jak twoją poprzedniczkę.
Różdżka niemal od razu przestała wibrować w twoich dłoniach, ale nadal pulsowała w twojej dłoni, jakby była złączona z twoją ręką, jakby podłączała się do twoich żył, zapuszczając w nich swoje korzenie...
Co za bezczelna dziwka.
- No więc? Naucz mnie tego twojego zaklęcia! - Powiedziałeś, jak gdyby nigdy nic, nie zamierzając nawet przepraszać za to Desmaio, uznając, że Colette już dostatecznie wiele razy od niego usłyszał i wiedział doskonale, że bawienie się z jego odruchami, może grozić czymś więcej niż tylko warknięciem.
- Colette Warp
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 5:57 am
Leżąc tak, zaplątany w manekiny do ćwiczeń, nie zdawał sobie nawet sprawy w jakie bagno mógł się wpakować to, jak to wszystko mogło się skończyć. Że to on mógł być na miejscu tego manekina i teraz leżeć pogruchotany częściowo na ziemi, częściowo w ścianie. Nie, teraz jeszcze leżał i chichotał pod nosem, przesuwając dłonią po twarzy i kręcąc głowa na własne, genialne pomysły. Było patrzeć przed siebie, Panie Warp, to nie wkopałbyś się w armię humanoidalnych figurek. Było też ruszyć głową, to ta rozgrzewka numer dwa nie pchnęła by cie do froterowania podłogi własnymi szatami.
Usłyszał klaskanie, kiedy zrzucił z siebie ostatniego, zalatanego manekina i podniósł się, otrzepując czuprynę z kurzu. Spojrzał wtedy na z miejsca nastroszonego do bójki oponenta i w odpowiedzi znowu kiwnął lekko brwiami, nieomal zadowolony (chociaż w połowie) z wyników. Po czym z syknięciem ukłonił się głęboko, jak na błazna przystało i wyprostował plecy, oburącz rozmasowując lędźwie.
- O twoim braku kontroli w głodzie krwi wiedziałem, ale jak chodzi o pojedynki na różdżki, to pierwsze słyszę... na pierwszym razem wydawałeś się o wiele bardziej opanowany, a to nie była wtedy zabawa. Tu taj to jest zabawa i... - zerknął na wielką, pajęczynkę popękań w ścianę i nogę manekina, wystającą z ich centrum. - I o mało nie wrosłem w tę szkołę. Dosłownie.
Odetchnął jednak bez złości, ale jakby ze swobodną ulgą i zsunął z ramion płaszcz swojej szaty, zawieszając go na łeb drewnianemu koledze, po czym odpiął guziczki mankietów, podwijając rękawy białej koszuli za łokieć.
- Mówiłeś, mówiłeś, ale sam nie wiem... wiałem nadzieje, że może teraz... - zawijanie drugiej, nie-wiodąca ręką szło dłużej. - Nie, nie ważne, zapomnij.
Starał się samego siebie przekonać, że strach jest niewskazany, w końcu to ten sam Sahir z jakim dzisiaj rano siedział na dachu sowiarni. To ten sam, co...? ...chyba ten s...am...
Przygryzł wargę i żeby na ten moment zając czymś ręce i myśli, i odpędzić głupie, wybijające go z rytmu przekonanie i ziarno niepewności, zaczął odkładać wszystkie wywalone przez ludzka kul do kręgli bile w formie figur.
- Chciałbyś... Nie, na razie chwilowa przerwa, bo manekiny mają dość; ja chwilowo też, chciałbym cię czegoś nauczyć, zanim zacznę pluć krwią od żeber tkwiących w płucach. No i sam tez byłbym wtedy mało pojętnym uczniem. - parsknął i odstawił ostatniego z ich odpornych na ból współpracowników, po czym wycofał się z ich zbiorowiska, z powrotem do Sahira, gdzie zatarł dłonie. - Od czego by tu zacząć... nie jestem urodzonym nauczycielem. Hmm... to nie jest szczyt możliwości i czasem odstawia czarodziejowi numery, ale właściwie to wtedy na wieżyczce no... - poczerwieniał delikatnie na samą myśl tego, co wtedy go tam ogarniało, i żeby to zbyć podjął mały, chaotyczny spacerek po okolicy sali. - To zaklęcie do porozumiewania się, komunikowania; szybkie, całkiem proste, ładne i efektowne, ale to całkowicie inna bajka niż sowia poczta: przede wszystkim wiadomość przenosi ogólnie widoczna iluzja, która nie ma mózgu, wie tylko tyle co jej twórca, więc przekaże wiadomość właściwie tylko wtedy, kiedy autor dokładnie wie, gdzie znajduje się adresat jego wiadomości, idealna sytuacja zachodzi wtedy, jeśli jest w tym samym pomieszczeniu, albo na widoku na otwartej przestrzeni. Iluzja szepcze wiadomość do ucha adresata albo różnymi sposobami pokazuje mu jakąś klatkę obrazu, która jest wspomnieniem wyciągniętym prosto z głowy czarodzieja. I wygląda jak Patronus. Ta-daa. - wyszczerzył się i przełożył różdżkę do drugiej reki i kontynuował: - Patronosem jednak jako tako nie jest, nie wymaga do stworzenia wyciągania jakichkolwiek wspomnień, oraz nie odstrasza magicznych bestii, dlatego też dla uproszczenia nazwałem ją jego „Cieniem”. Umbra Patronusem. Kiedy ją rzucasz trzeba zatoczyć w powietrzu błyskawiczną ósemkę, poczynając od góry i skręcając od razu w prawo, a na koniec wykonujesz takie lekkie machniecie ręką, jakbyś chciał strzepnąć, albo zburzyć powstały obrazek tej cyferki. - zademonstrował i z różdżki jak torpeda wystrzelił niewielki gacek, jaki najpierw machając z ożywieniem błoniastymi, zbudowanymi ze światła skrzydłami, zatoczył maleńkie koło dookoła swojego twórcy i poleciał prosto na Sahira jednym śmignięciem przenikając skrzydłem przez jego głowę. - ...spróbuj... – wyszeptał głębokim tąpnięciem na dnie czaszki, samemu lecąc jeszcze kawałek dalej, żeby rozprysnąć się w powietrzu jak bańka mydlana.
Usłyszał klaskanie, kiedy zrzucił z siebie ostatniego, zalatanego manekina i podniósł się, otrzepując czuprynę z kurzu. Spojrzał wtedy na z miejsca nastroszonego do bójki oponenta i w odpowiedzi znowu kiwnął lekko brwiami, nieomal zadowolony (chociaż w połowie) z wyników. Po czym z syknięciem ukłonił się głęboko, jak na błazna przystało i wyprostował plecy, oburącz rozmasowując lędźwie.
- O twoim braku kontroli w głodzie krwi wiedziałem, ale jak chodzi o pojedynki na różdżki, to pierwsze słyszę... na pierwszym razem wydawałeś się o wiele bardziej opanowany, a to nie była wtedy zabawa. Tu taj to jest zabawa i... - zerknął na wielką, pajęczynkę popękań w ścianę i nogę manekina, wystającą z ich centrum. - I o mało nie wrosłem w tę szkołę. Dosłownie.
Odetchnął jednak bez złości, ale jakby ze swobodną ulgą i zsunął z ramion płaszcz swojej szaty, zawieszając go na łeb drewnianemu koledze, po czym odpiął guziczki mankietów, podwijając rękawy białej koszuli za łokieć.
- Mówiłeś, mówiłeś, ale sam nie wiem... wiałem nadzieje, że może teraz... - zawijanie drugiej, nie-wiodąca ręką szło dłużej. - Nie, nie ważne, zapomnij.
Starał się samego siebie przekonać, że strach jest niewskazany, w końcu to ten sam Sahir z jakim dzisiaj rano siedział na dachu sowiarni. To ten sam, co...? ...chyba ten s...am...
Przygryzł wargę i żeby na ten moment zając czymś ręce i myśli, i odpędzić głupie, wybijające go z rytmu przekonanie i ziarno niepewności, zaczął odkładać wszystkie wywalone przez ludzka kul do kręgli bile w formie figur.
- Chciałbyś... Nie, na razie chwilowa przerwa, bo manekiny mają dość; ja chwilowo też, chciałbym cię czegoś nauczyć, zanim zacznę pluć krwią od żeber tkwiących w płucach. No i sam tez byłbym wtedy mało pojętnym uczniem. - parsknął i odstawił ostatniego z ich odpornych na ból współpracowników, po czym wycofał się z ich zbiorowiska, z powrotem do Sahira, gdzie zatarł dłonie. - Od czego by tu zacząć... nie jestem urodzonym nauczycielem. Hmm... to nie jest szczyt możliwości i czasem odstawia czarodziejowi numery, ale właściwie to wtedy na wieżyczce no... - poczerwieniał delikatnie na samą myśl tego, co wtedy go tam ogarniało, i żeby to zbyć podjął mały, chaotyczny spacerek po okolicy sali. - To zaklęcie do porozumiewania się, komunikowania; szybkie, całkiem proste, ładne i efektowne, ale to całkowicie inna bajka niż sowia poczta: przede wszystkim wiadomość przenosi ogólnie widoczna iluzja, która nie ma mózgu, wie tylko tyle co jej twórca, więc przekaże wiadomość właściwie tylko wtedy, kiedy autor dokładnie wie, gdzie znajduje się adresat jego wiadomości, idealna sytuacja zachodzi wtedy, jeśli jest w tym samym pomieszczeniu, albo na widoku na otwartej przestrzeni. Iluzja szepcze wiadomość do ucha adresata albo różnymi sposobami pokazuje mu jakąś klatkę obrazu, która jest wspomnieniem wyciągniętym prosto z głowy czarodzieja. I wygląda jak Patronus. Ta-daa. - wyszczerzył się i przełożył różdżkę do drugiej reki i kontynuował: - Patronosem jednak jako tako nie jest, nie wymaga do stworzenia wyciągania jakichkolwiek wspomnień, oraz nie odstrasza magicznych bestii, dlatego też dla uproszczenia nazwałem ją jego „Cieniem”. Umbra Patronusem. Kiedy ją rzucasz trzeba zatoczyć w powietrzu błyskawiczną ósemkę, poczynając od góry i skręcając od razu w prawo, a na koniec wykonujesz takie lekkie machniecie ręką, jakbyś chciał strzepnąć, albo zburzyć powstały obrazek tej cyferki. - zademonstrował i z różdżki jak torpeda wystrzelił niewielki gacek, jaki najpierw machając z ożywieniem błoniastymi, zbudowanymi ze światła skrzydłami, zatoczył maleńkie koło dookoła swojego twórcy i poleciał prosto na Sahira jednym śmignięciem przenikając skrzydłem przez jego głowę. - ...spróbuj... – wyszeptał głębokim tąpnięciem na dnie czaszki, samemu lecąc jeszcze kawałek dalej, żeby rozprysnąć się w powietrzu jak bańka mydlana.
- Sahir Nailah
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 6:02 am
Odważę się wszystko zacząć od: gdyby... To dość marny początek, wiecie? Pisanie dla samego pisania, zastanawianie się, jakby postać zachowała się w tej, a tej sytuacji... a tutaj nasze "gdyby" będzie naprawdę ważne, przewleczone emocjami, nie mające nic wspólnego z nieprawdopodobieństwem - naprawdę mogłoby się to stać... Więc: gdyby tylko Sahir obrócił się i zobaczył ten cień strachu przechodzący przez ciało i umysł Coletta... strachu do niego, do potwora, który nie potrafił nawet się kontrolować i rzucić normalnego zaklęcia w odpowiedzi na zaczepkę - to było przecież proste, wystarczyłby zwykły Expeliarmus i nie byłoby żadnego problemu - ta błękitna linia, niemal przeźroczysta, która z morderczą siłą wysunęła się z twojej różdżki, nie uczyniłaby mu żadnej szkody, jeśliby w niego trafiło - od jednego gdybania doszliśmy do o wielu więcej w tym jednym, konkretnym miejscu - smutne, prawda..? Człowiek wymaga, człowiek dostanie: rozważenie wszystkich możliwości, które właśnie przewlekały się w rzeczywistości przez umysł Sahira, sprawiając, że po uśmiechu, który zagościł na jego twarzy po dosłyszalnym śmiechu Coletta, kiedy się tylko odwrócił, zacisnął szczęki - nie było w tym nic przecież zabawnego... Mogłeś mu wyrządzić porządną krzywdę, chociaż wcale nie chciałeś tego robić, przecież chciałeś go chronić... Ach tak, nie chciałeś? Jesteś tego pewien? Dałbyś sobie za to głowę odciąć, drogi Sahirze? Uważaj, kiedy stawiasz na szali swoje życie, bo wiesz - kosa Losu jest kosą bardzo silną, a ty nie możesz nic zapewnić, bo wiesz, że nie jesteś w stanie zapanować nad całym zebranym w tobie syfem - ten syf chciał zabijać, chciał przelewać krew... I im bardziej kochałeś, tym bardziej tego pragnął. Widzisz w tym tak paskudnie błędny, dramatyczny schemat? Jasne, że dostrzegasz - w końcu ciągle czujesz te impulsy przebiegające przez twoje ciało, które zmyły z ciebie natychmiastowo ćmicę umysłu, rozjaśniając ją - nawet gorączka wydawała się zniknąć, ból w brzuchu, pozostawiając cię samemu sobie z twoim ciałem - owszem, bardzo powolnym, niedołężnym jak na twoje pełne możliwości, ale już nie było czynników, które tak bardzo by ci przeszkadzały - to chyba nawet nie była kwestia adrenaliny, bo przecież ta nie zatańczyła w jakichś szczególnych ilościach w twych żyłach - to wszystko potoczyło się za szybko i zbyt krótko...
Tak, za pierwszym razem byłeś opanowany... za pierwszym razem nie byłeś głodny, twój umysł nie płonął podwyższoną temperaturą, nie miałeś różdżki, która cię zdradzała... ale nic z tych rzeczy nie powiedziałeś - Colette miał rację, nie zamierzałeś się wykłócać, zaprzeczać temu... Och, więc winnyś? Potrafisz przyznać się do winy? Nie chcesz, tak bardzo nie chcesz, nie zrobisz tego - w tym momencie było w tobie więcej z wampira, dumnego Władcy Nocy, który wszak nie musiał się z niczego tłumaczyć, a już na pewno nie ludziom... ale przecież Ty też jesteś człowiekiem, prawda? A to nie jest byle jaki człowiek, tylko sam Colette...
- To prawda... - Odwróciłeś się w jego kierunku dopiero po chwili, korzystając z różdżki, żeby naprawić szkody wywołane przez twoje jedno zaklęcie... ale nawet nie musiałeś z niej korzystać. Ledwo ją uniosłeś, a powodowany tym pragnieniem zobaczyłeś, że manekin przełamany w pół sam się podnosi i ściana gładko naprawia. Dziwne... bardzo dziwne... tak jak dziwnym było to, jak się tutaj w ogóle znaleźliście... - Nie spodziewałem się tego. - Przyznałeś więc się w pełni do winy, chociaż na okrężny sposób, zdecydowanie nie byłeś gotowy przyznać tego wprost - żadnej winy w tym Coletta nie było, tak na dobrą sprawę - no cóż, dobrze, że nic się nie stało, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, no nie? - Obiecuję, że będę się już bardziej kontrolować. - Uśmiechnąłeś się do Coletta lekko, nie wyczuwając w nim tej kiełkującej niepewności - lecz słusznie, może powinieneś się bać od samego początku - wydawało ci się, że jesteś bezpieczny, bo co? Bo udało ci się przeżyć na błoniach, bo tam Nailah nie był skory do atakowania cię? Bo tam, wtedy, nad jeziorem, kiedy umknąłeś, nie pognał za tobą i nie próbował zamordować, pozbawiając krwi, by potem z otworzoną tętnicą zostawić cię na mrozie? W sumie, jakby na to nie patrzeć, wydawało się to dość dobrymi argumentami, a jednocześnie lekko inwalidzkimi - to co było, minęło, wszak wracanie do tego jest jak gaworzenie niepełnosprawnego o bieganiu... Mimo to zobacz - chciałbyś zaprzeczyć, że nie zrobiłbyś mu krzywdy... lecz teraz takie ziarno niepewności tłoczy również twoje żyły - zdradliwe korzenie pełzają we wnętrznościach i spijają krew - zgrozo, coś ty najlepszego uczynił... Wstyd, prawda? Ach, to musi być wstyd, bo cóż innego..?
Twoje myśli były chaosem, choć na zewnątrz wydawałeś się idealnie spokojny - nie pierwszy raz i nie istotny, kiedy skinąłeś głową i słuchałeś uważnie, choć mierzyłeś się z demonami, które ledwo co pozwalały zachowywać zdrowy rozsądek, by nie uciec do kąta i nie rwać włosów ze swojej głowy - nie wiem, dlaczego Los obdarzył Sahira takimi oczami - myślę, że Śmierć upatrzyć go sobie musiała od początku jego istnienia i chciała nadać mu wyraz Czarnego Kota przez te ślepia, co nie chciały uparcie odbijać większości blasków i sylwetek, jakby je naprawdę pożerały - musiała go przygotować na tworzenie coraz doskonalszych masek, tak jak i Fortuna zesłała na Coletta błogosławieństwo dwukolorowych oczu, by jego matka nie zwariowała do reszty, wtedy, w tym pustym, zimnym ogrodzie, kiedy ledwo udało się go uratować...
- Nazwałeś? Więc stworzyłeś to zaklęcie? - Nigdy wcześniej o takim nie słyszałeś... ach, przy tym wszystkim nawet nie miałeś ochoty pytać o tą komnatę, która zamknęła was w swoim wnętrzu, chroniąc przed światem zewnętrznym - przestała cię ona wiele interesować koniec końców... ale w końcu zapytasz, po prostu nie był to odpowiedni moment.
Wycelowałeś różdżkę przed siebie i wykonałeś odpowiedni gest, wyszeptując regułkę czaru, jednak ten magiczny patyk, ku twojemu niezadowoleniu, zawibrowała ci tylko w dłoni, wypuszczając z siebie srebrzystą linę, która oplotła twoje przedramię i zacisnęła się na nim, by zaraz potem rozpłynąć - głupia różdżka... będzie się z tobą sprzeczać... No dobrze - jeszcze raz... Zacisnąłeś zęby i wykonałeś ten ruch - chyba zbyt gwałtownie, chyba zbyt dynamicznie - nie istotne, ważne, że twój gniew podziałał dostatecznie stymulująco na twoją różdżkę, żeby za trzecim razem w końcu się udało - Srebrzysty cień nabrał mocnego kształtu i zmaterializował w postaci testrala, który stanął na zadnich kopytach, by zaraz opaść na przednie i rozłożyć nietoperzowe skrzydła, zarzucając łbem... lecz zaraz rozmył się w pył, kiedy opuściłeś różdżkę. Zdecydowanie byłeś za mało skupiony i nie potrafiłeś od siebie nawet więcej wymagać - tępo wpatrywałeś się w miejsce, gdzie stało coś, co mogłoby być twoim patronusem - mogłoby, prawda? Lecz było tylko jego marnym cieniem, który nikogo nie mógł bronić... mógł tylko przesyłać wiadomości, ha! - nawet do tego chyba się nie nadawał, biorąc pod uwagę jego wielkość i małą dyskretność w związku z tym... Unosisz przekaźnik magicznej energii, by spróbować jeszcze raz - tak i jeszcze raz ukazało się utkane z samej mocy zwierzę, które poruszyło się do przodu i zatrzymało przy Colette, by wyszeptać do ucha jakieś zdanie, ale kompletnie niezrozumiałe, brzmiące jak szept, który nawołuje zza światów, jak szept Śmierć wprost do ucha... i zwierzę znów się rozpłynęło.
Tak, za pierwszym razem byłeś opanowany... za pierwszym razem nie byłeś głodny, twój umysł nie płonął podwyższoną temperaturą, nie miałeś różdżki, która cię zdradzała... ale nic z tych rzeczy nie powiedziałeś - Colette miał rację, nie zamierzałeś się wykłócać, zaprzeczać temu... Och, więc winnyś? Potrafisz przyznać się do winy? Nie chcesz, tak bardzo nie chcesz, nie zrobisz tego - w tym momencie było w tobie więcej z wampira, dumnego Władcy Nocy, który wszak nie musiał się z niczego tłumaczyć, a już na pewno nie ludziom... ale przecież Ty też jesteś człowiekiem, prawda? A to nie jest byle jaki człowiek, tylko sam Colette...
- To prawda... - Odwróciłeś się w jego kierunku dopiero po chwili, korzystając z różdżki, żeby naprawić szkody wywołane przez twoje jedno zaklęcie... ale nawet nie musiałeś z niej korzystać. Ledwo ją uniosłeś, a powodowany tym pragnieniem zobaczyłeś, że manekin przełamany w pół sam się podnosi i ściana gładko naprawia. Dziwne... bardzo dziwne... tak jak dziwnym było to, jak się tutaj w ogóle znaleźliście... - Nie spodziewałem się tego. - Przyznałeś więc się w pełni do winy, chociaż na okrężny sposób, zdecydowanie nie byłeś gotowy przyznać tego wprost - żadnej winy w tym Coletta nie było, tak na dobrą sprawę - no cóż, dobrze, że nic się nie stało, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, no nie? - Obiecuję, że będę się już bardziej kontrolować. - Uśmiechnąłeś się do Coletta lekko, nie wyczuwając w nim tej kiełkującej niepewności - lecz słusznie, może powinieneś się bać od samego początku - wydawało ci się, że jesteś bezpieczny, bo co? Bo udało ci się przeżyć na błoniach, bo tam Nailah nie był skory do atakowania cię? Bo tam, wtedy, nad jeziorem, kiedy umknąłeś, nie pognał za tobą i nie próbował zamordować, pozbawiając krwi, by potem z otworzoną tętnicą zostawić cię na mrozie? W sumie, jakby na to nie patrzeć, wydawało się to dość dobrymi argumentami, a jednocześnie lekko inwalidzkimi - to co było, minęło, wszak wracanie do tego jest jak gaworzenie niepełnosprawnego o bieganiu... Mimo to zobacz - chciałbyś zaprzeczyć, że nie zrobiłbyś mu krzywdy... lecz teraz takie ziarno niepewności tłoczy również twoje żyły - zdradliwe korzenie pełzają we wnętrznościach i spijają krew - zgrozo, coś ty najlepszego uczynił... Wstyd, prawda? Ach, to musi być wstyd, bo cóż innego..?
Twoje myśli były chaosem, choć na zewnątrz wydawałeś się idealnie spokojny - nie pierwszy raz i nie istotny, kiedy skinąłeś głową i słuchałeś uważnie, choć mierzyłeś się z demonami, które ledwo co pozwalały zachowywać zdrowy rozsądek, by nie uciec do kąta i nie rwać włosów ze swojej głowy - nie wiem, dlaczego Los obdarzył Sahira takimi oczami - myślę, że Śmierć upatrzyć go sobie musiała od początku jego istnienia i chciała nadać mu wyraz Czarnego Kota przez te ślepia, co nie chciały uparcie odbijać większości blasków i sylwetek, jakby je naprawdę pożerały - musiała go przygotować na tworzenie coraz doskonalszych masek, tak jak i Fortuna zesłała na Coletta błogosławieństwo dwukolorowych oczu, by jego matka nie zwariowała do reszty, wtedy, w tym pustym, zimnym ogrodzie, kiedy ledwo udało się go uratować...
- Nazwałeś? Więc stworzyłeś to zaklęcie? - Nigdy wcześniej o takim nie słyszałeś... ach, przy tym wszystkim nawet nie miałeś ochoty pytać o tą komnatę, która zamknęła was w swoim wnętrzu, chroniąc przed światem zewnętrznym - przestała cię ona wiele interesować koniec końców... ale w końcu zapytasz, po prostu nie był to odpowiedni moment.
Wycelowałeś różdżkę przed siebie i wykonałeś odpowiedni gest, wyszeptując regułkę czaru, jednak ten magiczny patyk, ku twojemu niezadowoleniu, zawibrowała ci tylko w dłoni, wypuszczając z siebie srebrzystą linę, która oplotła twoje przedramię i zacisnęła się na nim, by zaraz potem rozpłynąć - głupia różdżka... będzie się z tobą sprzeczać... No dobrze - jeszcze raz... Zacisnąłeś zęby i wykonałeś ten ruch - chyba zbyt gwałtownie, chyba zbyt dynamicznie - nie istotne, ważne, że twój gniew podziałał dostatecznie stymulująco na twoją różdżkę, żeby za trzecim razem w końcu się udało - Srebrzysty cień nabrał mocnego kształtu i zmaterializował w postaci testrala, który stanął na zadnich kopytach, by zaraz opaść na przednie i rozłożyć nietoperzowe skrzydła, zarzucając łbem... lecz zaraz rozmył się w pył, kiedy opuściłeś różdżkę. Zdecydowanie byłeś za mało skupiony i nie potrafiłeś od siebie nawet więcej wymagać - tępo wpatrywałeś się w miejsce, gdzie stało coś, co mogłoby być twoim patronusem - mogłoby, prawda? Lecz było tylko jego marnym cieniem, który nikogo nie mógł bronić... mógł tylko przesyłać wiadomości, ha! - nawet do tego chyba się nie nadawał, biorąc pod uwagę jego wielkość i małą dyskretność w związku z tym... Unosisz przekaźnik magicznej energii, by spróbować jeszcze raz - tak i jeszcze raz ukazało się utkane z samej mocy zwierzę, które poruszyło się do przodu i zatrzymało przy Colette, by wyszeptać do ucha jakieś zdanie, ale kompletnie niezrozumiałe, brzmiące jak szept, który nawołuje zza światów, jak szept Śmierć wprost do ucha... i zwierzę znów się rozpłynęło.
- Mistrz Gry
Re: Sala treningowa
Czw Maj 21, 2015 6:02 am
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
'Lekcja' :
Result :
'Lekcja' :
Result :
- Colette Warp
Re: Sala treningowa
Sob Maj 23, 2015 4:47 pm
Cśś... już dość, teraz czas na zabawę. Może w końcu ta para dzieciaków pozwoli sobie być dziećmi...? Chociaż na kilka godzin wkroczy w tej magicznej komnacie w rzeczywistość, gdzie głupie przepychanki, wspólna nauka przyjemnych trików i słowne zaczepki były na porządku dziennym. Czas na dotarcie do sedna rzeczy. Na snucie wielkich planów na przyszłość. Na szukanie właściwych argumentów. Czas na bycie w pełni szczęśliwym. Chyba to Colette chciał dzisiaj osiągnąć – głupią pełnię szczęścia. I ominięte o włos wbicie w ścianę absolutnie mu w tym nie przeszkodzi! Niechaj żaden z tych chłopców chociaż dziś niczego nie żałuje, nad niczym nadmiernie nie myśli, nie zatapia się w smole, która obciąża ramiona i kark, i nie pozwala trzymać głowy dumnie uniesionej. Nie ma gdybania, Sahirze! Patrz, Colette nic nie jest, ma lekkiego siniaka na wiodącej dłoni, w której trzymał różdżkę, ale to tylko i wyłącznie jego wina. Jest cały, zdrowy, nie widzisz jego tyłka znikającego ze strachu za rogiem, tylko jego wyczekujące i podbudowane ekscytacją spojrzenie, kiedy stoi tak i mierzy cię spojrzeniem. Czeka aż koniec twojej nowej różdżki zarysuje symetryczna cyfrę w powietrzu i być może wyczaruje coś, o czym nauczyciele nie mieli pojęcia; co wymyślił żartowniś z Hufflepuff'u, bo tak bardzo chciał mieć Patronusa, zobaczyć jak wygląda zwierze, które ukazuje jego wnętrze. I trzeba przyznać, że było warto. Mimo, iż mały, szybko przebierający skrzydełkami gacek nie był dumnym i niepodważalnie królewskim zwierzęciem, to z drugiej strony ogromnego, kilkutonowego smoka też nie było się co spodziewać; z dwojga złego rzeczywistość nadała czarowi dużo dyskretniejsze kształty – stad też pomysł odnośnie przenoszenia przez nich wiadomości – zarówno słownej, jak i wizualnej. Na początku oczywiście zaklęcie wyglądało bardzo kulawo i zamiast szeptać, pokazywało w wyobraźni ciągi słów albo zdań, do jakich miało się wgląd na zbyt krótki okres, a potem znikały bezpowrotnie. Autor musiał to ulepszyć i postarać się, by zwierzaczki przemawiały w świadomości głosami swoich właścicieli - i udało mu się to dopiero na tym roku. Może i zaklęcie nie było niebosko przydatne i w kontakcie z dużymi Patronusami od razu traciło na dyskrecji, ale zawsze było efektywne i bardzo subtelne. Gorsze niż sowy, ale zawsze widowiskowo. Like a Boss.
Parsknął o dziwo po stwierdzeniu Sahira o tym, że jakoś udało się go zaskoczyć. Nawet tak brutalny sposób.
- To chyba dobrze. - odparł gładko mimo początkowej obawy, która teraz znowu spłynęła zeń na zimną podłogę. - Musze utrzymywać jakąś stałą ilość nieprzewidywalności, poza tym... podkuje się specjalnie dla ciebie z zaklęć uzdrawiających i jeszcze będziemy się z tego wszystkiego śmiali nad butelką Ognistej. - puścił mu psotne oko, z marszu poszerzając uśmiech i uwidaczniając dołeczek w jednym z policzków, który zaczął już robić drugą, charakterystyczną dla niego cechę, poza heterochromią. - Poza tym coś już mówiłem o tym, że niemodne jest układanie do trumny fabrycznie nowego ciała. A już mówiąc bardzo realistycznie, to w twoich rękach jest też trenowanie mnie Sahirze, wiesz...? - rzucił swobodnie, choć jak zwykle nadmiernie enigmatycznie, jak dziecko, które zna zagadkę kompletnie nieosiągalną dla dorosłego, choć aż rozbrajającą w swojej prostocie. Cofnął się jeszcze o parę kroków, żeby zwiększyć pole do popisów dla przyszłego zaklęcia, jeśli udałoby się ono Krukonowi już za pierwszym razem. - Nie chce się podczas żadnej z bitew, wojen albo przygód ciągnąć w ogonie, tylko przeć z tobą w pierwszym rzędzie i mieć w małym palcu opanowaną możliwość gładkiej obrony przed atakiem - dużo gorszym najpewniej od igraszki, jaką zafundowałeś mi tutaj. Nie mam zamiaru być dla ciebie słabością, tylko... drugą bronią. Tuszę, iż nawet na tę chwilę bardziej lojalną. - wypiął dumnie pierś, od nowa zbierając spod butów swoje promienie i doczepiając je sobie do skóry, żeby wesprzeć nawet siebie samego, jakimś ultra paliwem, które zawsze potrafił skądś tam wygrzebać i władować sobie w żyły jak ożywczy narkotyk. Już serce pompowało tę nieistniejącą, podświadoma substancje i spojrzenie Warpa nabierało siły. Był dumny... taki dumny... jak ojciec, z tym, że jego dziecięciem nie był powoli ścierający się z nową nauką Sahir, ale zaklęcie samo w sobie. Zagości na czyjejś różdżce... i to na tej nie byle kogo. Kogoś cholernie dla autora ważnego. Tak, to z pewnością było poczucie dumy.
- Nie musisz mi tego obiecywać, Sahir. - zerknął mu na moment w te piękne, czarne oczy, ale zaraz znowu wrócił badawczy spojrzeniem na jego nową różdżkę. - Jeśli spotykania z tobą, są obarczone niebezpieczeństwem i neonowo zaznaczoną możliwością uszczerbku na zdrowiu zarówno psychicznym jak i fizycznym, to z pełną świadomością już dawno przyjąłem je do siebie i nie zamierzam tego zmieniać. Hej... moja mama to Fortuna, nie myśl sobie, że nadruszenie mnie jest takie łatwe. Dziecię Szczęścia i te sprawy... nie zapominaj o tym. - pomachał paluchem w powietrzu, jakby to była najważniejsza istota dzisiejszej lekcji. Jedyna rzecz prawdziwie warta zapisania na kartę i wczepienia w notatki. Dalsze informacje były mało ważne, nawet potwierdzenie odnośnie praw autorskich do tego dziwnego zaklęcia ograniczyło się tylko do lekkiego kiwnięcia głową i poruszenia brewkami. Chciał to już przyspieszyć był cholernie ciekaw czy był dobrym nauczycielem, a Sahir pojętnym uczniem i przede wszystkim jak wyglądało uosobienie czarnej pulpy wewnątrz tego wampira, jaka zajęła miejsce jego duszy.
Na początku nawet przy pierwszej nieudanej próbie, duma Colette nie zmarniała i zagrzewał swojego adepta uśmiechem, wpatrując się w błękitną, prawie transparentną mgiełkę: było dobrze, naprawdę dobrze, w końcu było widać jakąś reakcję ze strony magicznego artefaktu, a nie głuchą ciszę i obojętność. Za drugim również nie doszło do porozumienia i mgiełka wydawała się być bardziej przeźroczysta niż wcześniej, a dodatkowo widział rosnącą irytację na twarzy wampira – chyba nie był przyzwyczajony do początkowych błędów podczas nauki nowych, dziwnych zaklęć. Ale to wszystko zamiast pchnąć polaka do uspokojenia i ukojenia nerwów Krukona, ledwie wywołało u niego cichy śmiech – z nim, nie z niego. Może Dumbledorowi wyszłoby za pierwszym razem. Może. Nie było więc nic straconego, im dłużej będzie to trwało, tym dłużej będą mogli tu razem siedzieć – same profity. Colette mógł czekać wieczność na obleczoną błękitem, ciężką w kształtach, ale bardzo delikatną w materialności postać ogromnego, już na pierwszy rzut oka charakternego testrala. Puchon aż rozdziawił usta, wpatrując w stworzenie jak wół w malowane wrota. Owszem jako zaledwie szóstoroczny nie widział dużo Patronusów (praktycznie wcale), ale zawsze czytał, że potrafiły w przeważającej większości przypadków przybierać postacie zwierząt ze świata mugoli, ledwie nieliczni mogli się poszczycić magicznym stworzeniem i to jeszcze takich rozmiarów! Uczeń obserwował jak wychudłe, kościste nogi, zakończone kopytami, bezgłośnie przysuwają postać bliżej i zarzucają prawie smoczym łbem, żeby pysk figury otarł się o policzek adresata wiadomości i... i nic nie zrozumiał. A testral chwile po tym rozpłynął się jak pchnięty zbyt dużym powiewem wiatru.
- Wow... Wow twoim Patronusem jest magiczne stworzenie! - tak, genialna uwaga, Panie POLAK. A potem Colette zmusił się do chrząknięcia. - Znaczy: dobrze, bardzo dobrze! Tylko jeszcze raz, bo zupełnie nic nie zrozumiałem. Było trochę za cicho. ...może zacznijmy od czegoś innego, bo taka rozmowa wcale nie jest taka łatwa, jak gadanie do mnie teraz, twarzą w twarz. Może na początek wyobraź sobie w głowie białą kartkę, zupełnie jakbyś przygotowywał się do napisania do mnie listu i wydrukuj tam jakieś zdanie. Musisz intensywnie myśleć o nim i nie zmieniać ani jednego słowa podczas rzucania zaklęcia. O Patronusie nie myśl w ogóle, one są zadziwiająco inteligentne i poradzą sobie same z obleczeniem w kształt. No... dawaj, jeszcze raz~! - zagryzł wargę, ciekaw na co wpadnie Książę Nocy i czy nie prześle mu przypadkiem listy zakupów.
Parsknął o dziwo po stwierdzeniu Sahira o tym, że jakoś udało się go zaskoczyć. Nawet tak brutalny sposób.
- To chyba dobrze. - odparł gładko mimo początkowej obawy, która teraz znowu spłynęła zeń na zimną podłogę. - Musze utrzymywać jakąś stałą ilość nieprzewidywalności, poza tym... podkuje się specjalnie dla ciebie z zaklęć uzdrawiających i jeszcze będziemy się z tego wszystkiego śmiali nad butelką Ognistej. - puścił mu psotne oko, z marszu poszerzając uśmiech i uwidaczniając dołeczek w jednym z policzków, który zaczął już robić drugą, charakterystyczną dla niego cechę, poza heterochromią. - Poza tym coś już mówiłem o tym, że niemodne jest układanie do trumny fabrycznie nowego ciała. A już mówiąc bardzo realistycznie, to w twoich rękach jest też trenowanie mnie Sahirze, wiesz...? - rzucił swobodnie, choć jak zwykle nadmiernie enigmatycznie, jak dziecko, które zna zagadkę kompletnie nieosiągalną dla dorosłego, choć aż rozbrajającą w swojej prostocie. Cofnął się jeszcze o parę kroków, żeby zwiększyć pole do popisów dla przyszłego zaklęcia, jeśli udałoby się ono Krukonowi już za pierwszym razem. - Nie chce się podczas żadnej z bitew, wojen albo przygód ciągnąć w ogonie, tylko przeć z tobą w pierwszym rzędzie i mieć w małym palcu opanowaną możliwość gładkiej obrony przed atakiem - dużo gorszym najpewniej od igraszki, jaką zafundowałeś mi tutaj. Nie mam zamiaru być dla ciebie słabością, tylko... drugą bronią. Tuszę, iż nawet na tę chwilę bardziej lojalną. - wypiął dumnie pierś, od nowa zbierając spod butów swoje promienie i doczepiając je sobie do skóry, żeby wesprzeć nawet siebie samego, jakimś ultra paliwem, które zawsze potrafił skądś tam wygrzebać i władować sobie w żyły jak ożywczy narkotyk. Już serce pompowało tę nieistniejącą, podświadoma substancje i spojrzenie Warpa nabierało siły. Był dumny... taki dumny... jak ojciec, z tym, że jego dziecięciem nie był powoli ścierający się z nową nauką Sahir, ale zaklęcie samo w sobie. Zagości na czyjejś różdżce... i to na tej nie byle kogo. Kogoś cholernie dla autora ważnego. Tak, to z pewnością było poczucie dumy.
- Nie musisz mi tego obiecywać, Sahir. - zerknął mu na moment w te piękne, czarne oczy, ale zaraz znowu wrócił badawczy spojrzeniem na jego nową różdżkę. - Jeśli spotykania z tobą, są obarczone niebezpieczeństwem i neonowo zaznaczoną możliwością uszczerbku na zdrowiu zarówno psychicznym jak i fizycznym, to z pełną świadomością już dawno przyjąłem je do siebie i nie zamierzam tego zmieniać. Hej... moja mama to Fortuna, nie myśl sobie, że nadruszenie mnie jest takie łatwe. Dziecię Szczęścia i te sprawy... nie zapominaj o tym. - pomachał paluchem w powietrzu, jakby to była najważniejsza istota dzisiejszej lekcji. Jedyna rzecz prawdziwie warta zapisania na kartę i wczepienia w notatki. Dalsze informacje były mało ważne, nawet potwierdzenie odnośnie praw autorskich do tego dziwnego zaklęcia ograniczyło się tylko do lekkiego kiwnięcia głową i poruszenia brewkami. Chciał to już przyspieszyć był cholernie ciekaw czy był dobrym nauczycielem, a Sahir pojętnym uczniem i przede wszystkim jak wyglądało uosobienie czarnej pulpy wewnątrz tego wampira, jaka zajęła miejsce jego duszy.
Na początku nawet przy pierwszej nieudanej próbie, duma Colette nie zmarniała i zagrzewał swojego adepta uśmiechem, wpatrując się w błękitną, prawie transparentną mgiełkę: było dobrze, naprawdę dobrze, w końcu było widać jakąś reakcję ze strony magicznego artefaktu, a nie głuchą ciszę i obojętność. Za drugim również nie doszło do porozumienia i mgiełka wydawała się być bardziej przeźroczysta niż wcześniej, a dodatkowo widział rosnącą irytację na twarzy wampira – chyba nie był przyzwyczajony do początkowych błędów podczas nauki nowych, dziwnych zaklęć. Ale to wszystko zamiast pchnąć polaka do uspokojenia i ukojenia nerwów Krukona, ledwie wywołało u niego cichy śmiech – z nim, nie z niego. Może Dumbledorowi wyszłoby za pierwszym razem. Może. Nie było więc nic straconego, im dłużej będzie to trwało, tym dłużej będą mogli tu razem siedzieć – same profity. Colette mógł czekać wieczność na obleczoną błękitem, ciężką w kształtach, ale bardzo delikatną w materialności postać ogromnego, już na pierwszy rzut oka charakternego testrala. Puchon aż rozdziawił usta, wpatrując w stworzenie jak wół w malowane wrota. Owszem jako zaledwie szóstoroczny nie widział dużo Patronusów (praktycznie wcale), ale zawsze czytał, że potrafiły w przeważającej większości przypadków przybierać postacie zwierząt ze świata mugoli, ledwie nieliczni mogli się poszczycić magicznym stworzeniem i to jeszcze takich rozmiarów! Uczeń obserwował jak wychudłe, kościste nogi, zakończone kopytami, bezgłośnie przysuwają postać bliżej i zarzucają prawie smoczym łbem, żeby pysk figury otarł się o policzek adresata wiadomości i... i nic nie zrozumiał. A testral chwile po tym rozpłynął się jak pchnięty zbyt dużym powiewem wiatru.
- Wow... Wow twoim Patronusem jest magiczne stworzenie! - tak, genialna uwaga, Panie POLAK. A potem Colette zmusił się do chrząknięcia. - Znaczy: dobrze, bardzo dobrze! Tylko jeszcze raz, bo zupełnie nic nie zrozumiałem. Było trochę za cicho. ...może zacznijmy od czegoś innego, bo taka rozmowa wcale nie jest taka łatwa, jak gadanie do mnie teraz, twarzą w twarz. Może na początek wyobraź sobie w głowie białą kartkę, zupełnie jakbyś przygotowywał się do napisania do mnie listu i wydrukuj tam jakieś zdanie. Musisz intensywnie myśleć o nim i nie zmieniać ani jednego słowa podczas rzucania zaklęcia. O Patronusie nie myśl w ogóle, one są zadziwiająco inteligentne i poradzą sobie same z obleczeniem w kształt. No... dawaj, jeszcze raz~! - zagryzł wargę, ciekaw na co wpadnie Książę Nocy i czy nie prześle mu przypadkiem listy zakupów.
- Sahir Nailah
Re: Sala treningowa
Sob Maj 23, 2015 5:08 pm
Zapomnieć..? Cieszyć się szczęściem dnia dzisiejszego..? Chyba mógłby - widział dzisiaj rano Anioła Wschodzącego Słońca, który rozjaśniał mu drogę, po której dzisiaj miał wędrować; chyba mógłby - widział uśmiech, który okrawał kawałek Wielkiej, Ognistej Gwiazdy i wręczał mu w zimne palce kawałeczek ciepła, jeden promyk, żeby lśnił tylko dla Ciebie - lecz ten promień był zawsze za mały, by nie zatopić się w morzu twojej czerni, która miast poddawać się z godziny na godzinę, rosła i przerażała coraz bardziej -to chyba było przebudzenie, uderzenie rzeczywistości, która niczym Diabeł szeptała do ucha, łapiąc za policzki i zaglądając głęboko w oczy: nie możesz być spokojny. Nie możesz, po tym wszystkich, co zrobiłeś, po wszystkich łzach, które wylałeś i krwi, którą przelałeś, być tak po prostu szczęśliwym - ale mogłeś nadal się uśmiechać i starać unosić swój podbródek, powtarzając, że wszystko jest dobrze. Że u Ciebie wszystko dobrze. Wypracowana mantra dzwoniła o ściany umysłu - nie pożerała - rozkładała się spokojem po kościach i możliwością odcięcia od pewnych pasożytów poruszających się pod skórą, które żywiły się nienawiścią i depresją, a kiedy ją pożerały, stwarzały tylko jeszcze głębszy dół, w którym mogłeś się zatapiać - to chyba stamtąd wyciągając się do Ciebie te dłonie Diabła, co przychodzi do Ciebie w momentach największej słabości. Słabością tą zaś miała być od zawsze szczerość - nigdy nie człowieczeństwo, bo widzisz: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, prawda? Tu i teraz widzisz słabość w poddawaniu się nienawiści, która cię otaczała, w poddawaniu się bestii i pragnieniu krwi - one nie pozwalały ci kochać i dbać, tak, jak chciałbyś dbać o tego ciemnowłosego chłopaka stojącego nieopodal ciebie i wpatrującego się uważnie w twoją sylwetkę - dostrzegał rzeczy, których ty nigdy dojrzeć nie potrafiłeś, widział w obrzydliwym bagnie więcej, niż ty dojrzysz kiedykolwiek - to niesamowita łaska Fortuny, że kogoś takiego postawiła obok Ciebie i niesamowity zaszczyt, że te charakterystyczne oczy cię śledzą, nie wzruszając twojej chłodnej podstawy, jaką się teraz obszyłeś, by nie zmierzyć się z nieuchronionym. By nie okazać znowu SŁABOŚCI. A Colette? Dla Coletta wszystko - godziny użerania się z gorączką, długie rozmowy, odpowiadanie spojrzeniem na spojrzenie i wymienianie się zaklęciami - wszystko, ale i równie dobrze - nic - pragnął zbliżenia, wiesz o tym, tymczasem panika w twojej głowie kazała zachowywać dystans - niech nie dotyka tego grzesznego ciała, którym Bóg Cię obdarzył, niech na nie nie patrzy - jest godne pożałowania, winno zostać potraktowane chłostą - może choć Bóg by się wtedy ulitował..? Ach - ten nie żyje... Ten, w którego wierzyłeś, do którego czasami potrafiłeś wymówić krótką modlitwę - własnoręcznie go zamordowałeś, więc co teraz? W którą stronę odwracać Otchłań, gdzie jest bezpieczna przystań ze stałym lądem..?
Dość - Władca Wyspy pośród morza czerni, wydaje rozkaz - z jego strony powstają kolejne deski - pewnie niedługo upadną, ale czy to miało znaczenie? Uspokaja się wichura wokół - oj, to niedobrze, drapieżnicy tacy, jak smoki, zbyt łatwo wyczuwają słabość u ofiary, do której się zbliżają, a jednak ten, który unosił się w swoim Królestwie wychodzi na jego spotkanie nieuzbrojony - za jedyną broń służyło mu spojrzenie i dotyk, a czy to wystarczy, gdy zimna skóra spotyka się z nagrzanymi łuskami smoka..? Nie wiem, nie powinno - wystarczy jedno kłapnięcie paszczą i już ręki zabraknie... Wystarczy jeden zły ruch Smoka, jeden zły ruch Władcy Wyspy... ach - wszystko to runie, runie w sam dół - pogrzebie ich żywcem wiatr, jaki strąci solidną konstrukcje w przepaść - ciekawe, jak długo razem będą sunąć w dół..? Jak długo wolno im będzie bezwolnie spadać, nim ziemia by się o nich upomniała..?
Drgnęły ci palce na różdżce, kiedy chłonąłeś słowa, jakie zaczynały do Ciebie docierać z jakimś dziwnym spowolnieniem - czy może to znowu coś w twojej psychice miesza, czy może znowu masz jeden z dziwnym napadów..? Napad nieskończoności - och, czujesz to, czujesz, że możesz rozłożyć swoje czarne skrzydła i lecieć razem ze Smokiem - może nigdy nie dane wam będzie spaść, może będziesz w stanie dotrzymywać mu tempa - nie, to nigdy ci się nie uda, Smok pozostawi cię w końcu daleko za sobą, pozwolisz mu iść naprzód - jesteś balastem, wolnym, bezużytecznym balastem - tylko psem, który powinien znać swoje miejsce, więc jak mógłbyś oczekiwać, że zajmiesz kiedyś przestworza razem z tak wspaniałym stworzeniem..? Lecz to nic, to naprawdę nic - nadal wzbijasz się w górę, a to uczucie lekkości jest wspaniałe - łeb Smoka jest na wyciągnięcie dłoni, tutaj, 3 metry nad Niebem, wszystko należy do was i nie ma żadnej istoty, która poważyłaby się zakłócić wasz spokój - może tak zostaniecie na zawsze? Tutaj, w tym właśnie pokoju, wierząc, że wasze szczęście naprawdę może mieć miejsce..? Wierząc, że możesz się tak uśmiechać już na zawsze - tak dziwnie szczerze, tak smutno, a jednocześnie tak bezwolnie radośnie, kiedy słuchałeś i wiedziałeś, że w każdej chwili, jeśli nawet twoje skrzydła nie będą w stanie udźwignąć twego ciała, możesz wyciągnąć dłoń do Smoka, a ten cię pochwyci - weźmie na swój grzbiet i będziecie lecieć dalej - na sam skraj świata, by rozjaśnić zmierzch łuną, jakiej wschody słońca by się powstydziły... Bajka - to wszystko musiało być bajką...
A to? Tu i teraz? To chyba sen.
- Zobaczymy, na co Cię stać, moja Broni. Twoja kreatywność w czasie walki jest godna podziwu. - Gdyby Colette był takim kujonem, co ty, gdyby miał tyle doświadczenia w pojedynkach... Nie sądziłeś, żebyś mógł go pokonać - już teraz było to ciężkie - co z tego, że błyskawicznie analizowałeś otoczenie, że byłeś szybki, silny, skoro Colette był pierwszym przeciwnikiem, którego ruchy były dla ciebie kompletnie nieprzewidywalne i to wszystko, co trzymałeś za pasem, okazywało się bezużytecznymi zabaweczkami w dłoniach dziecka? Asy i jokery blakły, stawały się białymi kartkami - nie rzucisz w niego Inferno, nie rzucisz w niego Avady, nie dasz z siebie wszystkiego, co byś dał, gdybyś walczył tak, jak na błoniach - wykorzystujesz więc okazję - ucząc, uczysz też samego siebie. - Stałeś się moją swoistą inspiracją pojedynkową. - Uśmiechnąłeś się krytycznie, spoglądając na Coletta, ale oczywiście, choć przemawiała przez ciebie złośliwość, to mówiłeś całkowicie szczerze. - Może to jest w porządku z tobą samym, lecz nie ze mną. - Wszak ranić osobę tak bliską? Tak nie można, to się nie godzi - nie pozwolisz sobie na to... Nie chcesz sobie na to pozwalać. Nie chcesz sobie tego wybaczać. Nie, nie, nie..! Ufanie ci..? Colette nie powinien ci ufać. Nikt nie powinien.
Unosisz różdżkę ponownie i próbujesz - lecz tym razem nie powstała nawet mała mgiełka, twój umysł stał się jakiś ciężki na krótki moment, wyblakły, po tym, co usłyszałeś od Coletta...
- Nie mam Patronusa! - Niemal wrzasnąłeś, kierując na niego wściekłe spojrzenie. - Nie mogę wyczarować pierdolonego Patronusa i już nigdy nie będę mógł! To tylko jego marne wspomnienie! - Cisnąłeś różdżką o ścianę i odwróciłeś twarz od Coletta, zaplatając ręce na klatce piersiowej, biorąc głęboki wdech, zaciskając powieki, słysząc, jak kolejny dowód twego własnego zatracenia, bijąca rządzą krwi różdżka przestaje się odbijać i toczyć po kamieniu i w końcu zamiera w bezruchu, zatrzymując się prawie że pod twoimi własnymi nogami... Serce - uderza ci tak cholernie mocno, niemal boli, czujesz je nadmiernie wyraźnie... Twój bezruch - trwał może minutę..? Może pięć minut? Parę minut twojej kompletnej ciszy i mocnego oddechu, byś suma sumarum wypuścił powietrze z płuc i schylił się po swoją własność, próbując jeszcze raz rzucić zaklęcie - Patronus był widoczny, ale wiadomość? Chaotyczna, tym razem przypominała bardziej ujadanie wściekłego wilka, który ścierał się z drugim, ale poddać się? Nie ma mowy...
Czarnowłosy, tak jak mu jego aktualny poradził, zamknął oczy i wyobraził sobie białą kartkę przed sobą, na której cóż innego miał wypisać, jak nie swoją mantrę..? Niewidzialne pióro kreśliło kolejne litery, bardzo szybko, bardzo nierówno, bardzo chaotycznie, ale kreśliło: "jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze..." - i jeszcze raz rzucenie zaklęcia...
I zdaje się, że się mniej-więcej udało.
Dość - Władca Wyspy pośród morza czerni, wydaje rozkaz - z jego strony powstają kolejne deski - pewnie niedługo upadną, ale czy to miało znaczenie? Uspokaja się wichura wokół - oj, to niedobrze, drapieżnicy tacy, jak smoki, zbyt łatwo wyczuwają słabość u ofiary, do której się zbliżają, a jednak ten, który unosił się w swoim Królestwie wychodzi na jego spotkanie nieuzbrojony - za jedyną broń służyło mu spojrzenie i dotyk, a czy to wystarczy, gdy zimna skóra spotyka się z nagrzanymi łuskami smoka..? Nie wiem, nie powinno - wystarczy jedno kłapnięcie paszczą i już ręki zabraknie... Wystarczy jeden zły ruch Smoka, jeden zły ruch Władcy Wyspy... ach - wszystko to runie, runie w sam dół - pogrzebie ich żywcem wiatr, jaki strąci solidną konstrukcje w przepaść - ciekawe, jak długo razem będą sunąć w dół..? Jak długo wolno im będzie bezwolnie spadać, nim ziemia by się o nich upomniała..?
Drgnęły ci palce na różdżce, kiedy chłonąłeś słowa, jakie zaczynały do Ciebie docierać z jakimś dziwnym spowolnieniem - czy może to znowu coś w twojej psychice miesza, czy może znowu masz jeden z dziwnym napadów..? Napad nieskończoności - och, czujesz to, czujesz, że możesz rozłożyć swoje czarne skrzydła i lecieć razem ze Smokiem - może nigdy nie dane wam będzie spaść, może będziesz w stanie dotrzymywać mu tempa - nie, to nigdy ci się nie uda, Smok pozostawi cię w końcu daleko za sobą, pozwolisz mu iść naprzód - jesteś balastem, wolnym, bezużytecznym balastem - tylko psem, który powinien znać swoje miejsce, więc jak mógłbyś oczekiwać, że zajmiesz kiedyś przestworza razem z tak wspaniałym stworzeniem..? Lecz to nic, to naprawdę nic - nadal wzbijasz się w górę, a to uczucie lekkości jest wspaniałe - łeb Smoka jest na wyciągnięcie dłoni, tutaj, 3 metry nad Niebem, wszystko należy do was i nie ma żadnej istoty, która poważyłaby się zakłócić wasz spokój - może tak zostaniecie na zawsze? Tutaj, w tym właśnie pokoju, wierząc, że wasze szczęście naprawdę może mieć miejsce..? Wierząc, że możesz się tak uśmiechać już na zawsze - tak dziwnie szczerze, tak smutno, a jednocześnie tak bezwolnie radośnie, kiedy słuchałeś i wiedziałeś, że w każdej chwili, jeśli nawet twoje skrzydła nie będą w stanie udźwignąć twego ciała, możesz wyciągnąć dłoń do Smoka, a ten cię pochwyci - weźmie na swój grzbiet i będziecie lecieć dalej - na sam skraj świata, by rozjaśnić zmierzch łuną, jakiej wschody słońca by się powstydziły... Bajka - to wszystko musiało być bajką...
A to? Tu i teraz? To chyba sen.
- Zobaczymy, na co Cię stać, moja Broni. Twoja kreatywność w czasie walki jest godna podziwu. - Gdyby Colette był takim kujonem, co ty, gdyby miał tyle doświadczenia w pojedynkach... Nie sądziłeś, żebyś mógł go pokonać - już teraz było to ciężkie - co z tego, że błyskawicznie analizowałeś otoczenie, że byłeś szybki, silny, skoro Colette był pierwszym przeciwnikiem, którego ruchy były dla ciebie kompletnie nieprzewidywalne i to wszystko, co trzymałeś za pasem, okazywało się bezużytecznymi zabaweczkami w dłoniach dziecka? Asy i jokery blakły, stawały się białymi kartkami - nie rzucisz w niego Inferno, nie rzucisz w niego Avady, nie dasz z siebie wszystkiego, co byś dał, gdybyś walczył tak, jak na błoniach - wykorzystujesz więc okazję - ucząc, uczysz też samego siebie. - Stałeś się moją swoistą inspiracją pojedynkową. - Uśmiechnąłeś się krytycznie, spoglądając na Coletta, ale oczywiście, choć przemawiała przez ciebie złośliwość, to mówiłeś całkowicie szczerze. - Może to jest w porządku z tobą samym, lecz nie ze mną. - Wszak ranić osobę tak bliską? Tak nie można, to się nie godzi - nie pozwolisz sobie na to... Nie chcesz sobie na to pozwalać. Nie chcesz sobie tego wybaczać. Nie, nie, nie..! Ufanie ci..? Colette nie powinien ci ufać. Nikt nie powinien.
Unosisz różdżkę ponownie i próbujesz - lecz tym razem nie powstała nawet mała mgiełka, twój umysł stał się jakiś ciężki na krótki moment, wyblakły, po tym, co usłyszałeś od Coletta...
- Nie mam Patronusa! - Niemal wrzasnąłeś, kierując na niego wściekłe spojrzenie. - Nie mogę wyczarować pierdolonego Patronusa i już nigdy nie będę mógł! To tylko jego marne wspomnienie! - Cisnąłeś różdżką o ścianę i odwróciłeś twarz od Coletta, zaplatając ręce na klatce piersiowej, biorąc głęboki wdech, zaciskając powieki, słysząc, jak kolejny dowód twego własnego zatracenia, bijąca rządzą krwi różdżka przestaje się odbijać i toczyć po kamieniu i w końcu zamiera w bezruchu, zatrzymując się prawie że pod twoimi własnymi nogami... Serce - uderza ci tak cholernie mocno, niemal boli, czujesz je nadmiernie wyraźnie... Twój bezruch - trwał może minutę..? Może pięć minut? Parę minut twojej kompletnej ciszy i mocnego oddechu, byś suma sumarum wypuścił powietrze z płuc i schylił się po swoją własność, próbując jeszcze raz rzucić zaklęcie - Patronus był widoczny, ale wiadomość? Chaotyczna, tym razem przypominała bardziej ujadanie wściekłego wilka, który ścierał się z drugim, ale poddać się? Nie ma mowy...
Czarnowłosy, tak jak mu jego aktualny poradził, zamknął oczy i wyobraził sobie białą kartkę przed sobą, na której cóż innego miał wypisać, jak nie swoją mantrę..? Niewidzialne pióro kreśliło kolejne litery, bardzo szybko, bardzo nierówno, bardzo chaotycznie, ale kreśliło: "jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze..." - i jeszcze raz rzucenie zaklęcia...
I zdaje się, że się mniej-więcej udało.
- Mistrz Gry
Re: Sala treningowa
Sob Maj 23, 2015 5:08 pm
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
'Lekcja' :
Result :
'Lekcja' :
Result :
- Colette Warp
Re: Sala treningowa
Sob Maj 23, 2015 8:41 pm
Colette wbrew wszystkiemu był bardzo prosty w obsłudze, po prostu napędzało go poczucie, że strasznie chciał kogoś kochać. Zwykle czuł, że musi kochać kobietę i wymuszenie, z jakim się tego podejmował, odbierało mu wszelkie chęci na brnięcie w to głębiej. W przypadku Sahira było wręcz odwrotnie: owszem pragną zbliżeń, w swojej ciągłej ucieczce od rutyny nawet ambiwalentnie pragnął pocałunków, objęć, prostych, ale wielkich słów i tych niesamowitych, rozedrganych uczuć, jakie zupełnie opanowały jego ciało tego poranka. Zupełnie jak uderzający do głowy alkohol – nic go nie interesowało poza tym, by przeciągnąć to uczucie na jak najdalszy termin. I tu znowu syndrom ciastka, o jakim wspomniał kiedyś drugi autor: tak trudno jest mieć ciastko i zjeść ciastko. Trudno jest mieć Sahira i zjeść... Sahira. Zjeść jego grzeczne, niegodne patrzenia na nie ciało. Byłoby ogromnym kłamstwem, gdyby stwierdzić, że baranek Colette nigdy, przenigdy o tym nie myślał, w życiu mu się to nie śniło, nie prześladuje go czasem nawet na lekcjach i – co najważniejsze – ani jednego, kurwa, razu nie przemknęło mu przez myśl podczas rozmów z wampirem. Warp miał wyjątkowo grzeszny umysł – w stopniu, w którym mógłby w swoim 'brudzie' iść w zawody z samym ciałem Nailah'a. Ale Smok nie myślał o tym w złych kategoriach, a było to tak silne (na pewnych płaszczyznach tak wykurwiście patologiczne), że nawet, gdyby znał najczarniejsze z części historii Sahira, przypuszczalnie te, które zakiełkowały w umyśle Krukona właśnie taką depresyjną niechęcią do fizyczności samego siebie; i tak nic by to nie zmieniło. Zupełnie nic. A wręcz miało zupełnie odwrotny skutek. W jego umyśle był piękny, w całej swej gburowatości, chaotyczności i cielesności: od czubków ciężkich buciorów po naelektryzowaną czuprynę. Owszem Nailah nie był idealny i miał cechy, które nieziemsko wkurwiały Warpa, ale nie na zmienianiu kogoś rzecz polega, a przyjęciu go z całymi jego grzechami i grzeszkami. Ale w cielesności tego wampira Colette nie widział żadnego błędu, jakby palce kreatora przyłożyły się w swoim Bożym planie do każdego, najmniejszego detalu, nawet blizny na przedramionach nadawały charakteru i nie umniejszały magnetyczności, z jaką do siebie przyciągał – czy tego chciał czy nie. Ale nawet jeśli polak faktycznie był zboczoną świnią i czasem sięgał o ten milimetr dalej niż mógł, szybko jednak cofając dłoń jak poparzoną, nawet jak wyczuwał każdym centymetrem sześciennym ciała, opór oraz protest ze strony przyjaciela, to zawsze starał się... nie być napastliwy i niecierpliwy. Nawet na swój sposób pogodził się z tym, że przypuszczalnie nigdy do niczego większego między nimi nie dojdzie i wcale nie zostawił Sahira samego, dochodząc do wniosku, że ten nie chce mu dać tego, o mu się należy w zdrowym związku. Jakim związku, pfffff... Całe jego nieopanowane zachowanie z tej chwili można by jasno zrzucić na wiek, rollercoaster, jakim poruszały się jego hormony i na zdrowe, biologiczne potrzeby, jakie posiadał; ale jak na niecierpliwca jak on, był naprawdę łagodny i subtelny. Nie wywierał presji, a przynajmniej nie świadomie, choć pewnie przeprosiłby, gdyby wampir nakreślił mu wyraźne, że Puchon przesadził.
Nawet słońcu zdarza się parzyć i oślepiać.
Nawet temu które zewsząd pochłania gęsta, lepka ciemność; w miejscu gdzie złote łuski po długim okresie chłostania wiatrem, niosącym ostre opiłki różnego rodzaju śmieci, w końcu miały chwile spokoju. Gdzie ogromny gad wznosił łeb do góry, ten, który wcześniej trwał w bezruchu, przyszpilony do desek długiego, chudego mostu, i patrzył jak kolejne deski dolatując o podstawy, wybudowanej na wyspie. Nie myślał o tym, że to wszystko runie, właściwie to nie myślał o tym, by specjalnie długo zostawać na moście, chciał dostać się na wyspę, spocząć z łbem podstawionym pod ciemną dłoń tajemniczej figury i odpocząć po długiej, forsownej budowie. Nawet jeśli wiedział, że na wyspie wcale nie będzie odpoczynku, że życie wręcz nabierze tempa, wiatr sam wsunie się pod błony skrzydeł i pozwoli odbić się od ziemi, nie grożąc upadkiem w bezdenną przepaść. Być może ciesząc się lotem wspólnym albo być po prostu skrzydłami dla wampira, prując w górę, żeby pokazać mu wysoko, wysoko morze chmur, rozciągające się pod latającym gadem jak prawdziwy, puchowy ocean. Z takiej wysokości upadek byłby słodki, ale nie wskazany.
- Na bardzo wiele. - skwitował nie bawiąc się tym razem w skromność. - Ale nie chcę iść na łatwiznę, Sahirze. Żadnej. Czarnej. Magii. Jeśli jakąkolwiek znasz. Chcę bronić się tym, co nie będzie skradało mi duszy i zaciągało po wieczność bezzwrotny dług i tym samym pokazać, że wcale nie trzeba brukać swojej różdżki, żeby przeżyć starcie ze Śmierciożercą. Pomożesz mi? - oho, znowu ten promienny uśmiech, jaki jeżył się złotymi mackami słońca na jego karku.
Może jego najdroższy przyjaciel potrafił dużo-dużo więcej, niż go posądzano? Może miał czas i chęci rozwijać się w naprawdę wielu kierunkach? Oby, bo wyglądał nawet pod względem bojowości, jak naprawdę ciekawa historia, która tylko czeka, żeby komuś o sobie opowiedzieć.
- Oh, inspiracją? Mów mi więcej. - zachichotał, chcąc tym samym odwrócić uwagę od mieszaniny dumy i naturalnej dla siebie skruchy przed komplementem. - Zatem polecam tłuczenie się na otwartej przestrzeni: multum możliwości. - zaznaczył jak prezenter telewizyjny. W zasadzie całe to postępowanie Colette było uwarunkowane doświadczeniem, jakie wyciągał ze wspomnień pojedynków, jakich był świadkiem: tutaj w szkole. I posiadały one prosty i (co tu kryć) niezmiernie nudny szablon scenariusza: rzucenie zaklęcie → obrona przed rzuconym zaklęciem, rzucenie drugiego zaklęcia → nieudana obrona, wstanie na równe nogi i rzucenie zaklęcia → obrona (zwykle Protego) i odrzucenie zaklęcia, i tak dalej i tak dalej. Wszystko w jednym miejscu z niewiele zmieniającymi się pozycjami pojedynkowiczów. Warp mówił temu: nie - chciał biegać, przesuwać się, sprawiać, że przeciwnik jest zdezorientowany, używać wszystkiego co ma naokoło, wykorzystywać zaklęcia w celach do tego nieprzeznaczonych, jakie jako korzyści wyszły z czystego przypadku. Ale wszystko to było też spowodowane tym, że był wyraźnie słabszy od swoich przeciwników. Nie polegał na sile, tylko zwinności. Na ten przykład Sahir nie musiał biegać, Sahir przebijał ściany jednym machnięciem różdżki. Albo pięści, kto go tam wie. Jak Colette miał mu dorównać i podczas chociażby spaceru przez zakazany korytarz nie być utrudniającym podróż balastem...? Musiał z nim trenować, nikt nie podda Cola tak hardkorowemu survivalowi jak Nailah – każdy w szkole to potwierdzi.
Kolejne próby rzucenia zaklęcia na moment znowu nie dawały efektu i w końcu polak nieuważnie i niestarannie rzuconym komentarzem wyprowadził Krukona z równowagi, i był świadkiem, jak ten ciska różdżką w losowo wybranym kierunku i odwraca się dupą, jawnie okazując, że konwersacja na dzisiaj (a przynajmniej na najbliższe kilka minut) jest z a k o ń c z o n a. W pierwszym odruchu Warp z lekka zdumiony już zrobił pół kroku w jego stronę, ale nagle coś go powstrzymało; o dziwo nie blada i zawsze ciepła ręka mądrej Fortuny, ale jego własne smocze skrzydło. Zupełnie jakby szybko ucząca się podświadomość odezwała się gdzieś z dna i przywiodła na myśl sytuacje sprzed ledwie pół godziny: za dużo głaskania wcale nie przynosi dobrych efektów. Sahir wcale nie potrzebował teraz współczucia, on potrzebował... czasu. I cierpliwości. Potrzebował zrozumienia pewnej arcy-ważnej i całkiem uszczęśliwiającej rzeczy: tego, że czuł się swobodnie. Rzucał rzeczami, krzyczał, unosił się, obrażał jak dziecko – wszystko to było nie do pomyślenia dla laika, jaki ledwie mijał Księcia Nocy na korytarzach, albo dostawał ataku serca, kiedy ktoś przydzielił go z nim do grupy na Zaklęciach. Uszczęśliwiając częścią tej prawdy było to, że Sahir właśnie teraz był swobodny; nie czuł się spętany koniecznością zachowywania 'tak i tak', trzymania swojego mrocznego poziomu i prychał, fukał, marszczył blady nochal, obrażał się na świat, zadzierał wysoko swój futrzasty, koci ogon i wyginał wargi w podkówkę. Zgred.
I kiedy ta myśl uderzyła Colette, ten znowu cofnął się z lekkim szurnięciem na miejsce i miękko, zaplótł dłonie na piersi. To nie koniec, Nailah wcale się nie poddał. No już... podnieś tę różdżkę, nie dasz jej się przecież sprowokować, myślał Puchon i obserwował pilnie plecy przyjaciela. I stało się, czarnowłosy obniżył pułap i znowu sięgnął po drewniana kurwę, jaka grała mu na nerwach. Jego postępowanie wcale nie było przewidywalne, po prostu polak głęboko wierzył, że wampir ma w sobie takie pokłady ambicji i zacięcia, że nie odpuści przy tak głupiej próbie.
- Jeszcze raz. - odparł miękko, jak perła ślizgającą się po atłasie, z tak nieboskimi pokładami cierpliwości, jakby zamierzał tu stać całe dnie, czekając, aż Sahir wreszcie przyśle mu ten kuriozalny list. I tak jak sądził po drugiej próbie od chwili tego wybuchu, kopyta znowu bezgłośnie zderzyły się z posadzką i testral machnął ogonem przed twarzą bruneta, zmuszając go do zamknięcia oczu i tego, by biała kartka z pochyłym pismem okazała mu się przed oczami. Na długo, była wyraźna i odbiła się przyjemnym uczuciem przyzwyczajenia do tego charakteru pisma.
Warp przejechał palcem po niematerialnej iluzji i pokonał niespiesznie dzielący go od ucznia i stanął naprzeciwko, wspinając się z ociąganie na palce stóp i całując go jednym, prostym cmokiem, płytko w usta.
- Jest dobrze. A teraz dalsza część~! - zarządził, odwracając się tym samym na pięcie. - Trudniejsza! Prześlesz mi wspomnienie. A raczej jedna jego klatkę, możesz nawet cholernie świeżutkie. Niestety nie rozwinąłem tego zaklęcia na tyle, by wspomnienie było ruchome, co najmniej jak magiczne zdjęcie, ale klatka też wcale nie jest łatwa. Choć z twoją wyobraźnią będzie ci o wiele łatwiej. - zatrzymał się na powrót w okolicach swojej wcześniejszej pozycji i obrócił przodem do rozmówcy. - Zamknij oczy i postaraj się sobie wypalić obraz na powiekach, jak w chwili, kiedy wyłączasz telewizor i obraz, jaki się sekundę temu tam znajdował jeszcze przez ułamek chwili odnajduje swoje kształty na czerni ekranu. I postaraj się przenieść go na kartkę tak, jak słowa. Zobaczysz, co twój testral zrobi.
Trzymał za plecami kciuki.
Nawet słońcu zdarza się parzyć i oślepiać.
Nawet temu które zewsząd pochłania gęsta, lepka ciemność; w miejscu gdzie złote łuski po długim okresie chłostania wiatrem, niosącym ostre opiłki różnego rodzaju śmieci, w końcu miały chwile spokoju. Gdzie ogromny gad wznosił łeb do góry, ten, który wcześniej trwał w bezruchu, przyszpilony do desek długiego, chudego mostu, i patrzył jak kolejne deski dolatując o podstawy, wybudowanej na wyspie. Nie myślał o tym, że to wszystko runie, właściwie to nie myślał o tym, by specjalnie długo zostawać na moście, chciał dostać się na wyspę, spocząć z łbem podstawionym pod ciemną dłoń tajemniczej figury i odpocząć po długiej, forsownej budowie. Nawet jeśli wiedział, że na wyspie wcale nie będzie odpoczynku, że życie wręcz nabierze tempa, wiatr sam wsunie się pod błony skrzydeł i pozwoli odbić się od ziemi, nie grożąc upadkiem w bezdenną przepaść. Być może ciesząc się lotem wspólnym albo być po prostu skrzydłami dla wampira, prując w górę, żeby pokazać mu wysoko, wysoko morze chmur, rozciągające się pod latającym gadem jak prawdziwy, puchowy ocean. Z takiej wysokości upadek byłby słodki, ale nie wskazany.
- Na bardzo wiele. - skwitował nie bawiąc się tym razem w skromność. - Ale nie chcę iść na łatwiznę, Sahirze. Żadnej. Czarnej. Magii. Jeśli jakąkolwiek znasz. Chcę bronić się tym, co nie będzie skradało mi duszy i zaciągało po wieczność bezzwrotny dług i tym samym pokazać, że wcale nie trzeba brukać swojej różdżki, żeby przeżyć starcie ze Śmierciożercą. Pomożesz mi? - oho, znowu ten promienny uśmiech, jaki jeżył się złotymi mackami słońca na jego karku.
Może jego najdroższy przyjaciel potrafił dużo-dużo więcej, niż go posądzano? Może miał czas i chęci rozwijać się w naprawdę wielu kierunkach? Oby, bo wyglądał nawet pod względem bojowości, jak naprawdę ciekawa historia, która tylko czeka, żeby komuś o sobie opowiedzieć.
- Oh, inspiracją? Mów mi więcej. - zachichotał, chcąc tym samym odwrócić uwagę od mieszaniny dumy i naturalnej dla siebie skruchy przed komplementem. - Zatem polecam tłuczenie się na otwartej przestrzeni: multum możliwości. - zaznaczył jak prezenter telewizyjny. W zasadzie całe to postępowanie Colette było uwarunkowane doświadczeniem, jakie wyciągał ze wspomnień pojedynków, jakich był świadkiem: tutaj w szkole. I posiadały one prosty i (co tu kryć) niezmiernie nudny szablon scenariusza: rzucenie zaklęcie → obrona przed rzuconym zaklęciem, rzucenie drugiego zaklęcia → nieudana obrona, wstanie na równe nogi i rzucenie zaklęcia → obrona (zwykle Protego) i odrzucenie zaklęcia, i tak dalej i tak dalej. Wszystko w jednym miejscu z niewiele zmieniającymi się pozycjami pojedynkowiczów. Warp mówił temu: nie - chciał biegać, przesuwać się, sprawiać, że przeciwnik jest zdezorientowany, używać wszystkiego co ma naokoło, wykorzystywać zaklęcia w celach do tego nieprzeznaczonych, jakie jako korzyści wyszły z czystego przypadku. Ale wszystko to było też spowodowane tym, że był wyraźnie słabszy od swoich przeciwników. Nie polegał na sile, tylko zwinności. Na ten przykład Sahir nie musiał biegać, Sahir przebijał ściany jednym machnięciem różdżki. Albo pięści, kto go tam wie. Jak Colette miał mu dorównać i podczas chociażby spaceru przez zakazany korytarz nie być utrudniającym podróż balastem...? Musiał z nim trenować, nikt nie podda Cola tak hardkorowemu survivalowi jak Nailah – każdy w szkole to potwierdzi.
Kolejne próby rzucenia zaklęcia na moment znowu nie dawały efektu i w końcu polak nieuważnie i niestarannie rzuconym komentarzem wyprowadził Krukona z równowagi, i był świadkiem, jak ten ciska różdżką w losowo wybranym kierunku i odwraca się dupą, jawnie okazując, że konwersacja na dzisiaj (a przynajmniej na najbliższe kilka minut) jest z a k o ń c z o n a. W pierwszym odruchu Warp z lekka zdumiony już zrobił pół kroku w jego stronę, ale nagle coś go powstrzymało; o dziwo nie blada i zawsze ciepła ręka mądrej Fortuny, ale jego własne smocze skrzydło. Zupełnie jakby szybko ucząca się podświadomość odezwała się gdzieś z dna i przywiodła na myśl sytuacje sprzed ledwie pół godziny: za dużo głaskania wcale nie przynosi dobrych efektów. Sahir wcale nie potrzebował teraz współczucia, on potrzebował... czasu. I cierpliwości. Potrzebował zrozumienia pewnej arcy-ważnej i całkiem uszczęśliwiającej rzeczy: tego, że czuł się swobodnie. Rzucał rzeczami, krzyczał, unosił się, obrażał jak dziecko – wszystko to było nie do pomyślenia dla laika, jaki ledwie mijał Księcia Nocy na korytarzach, albo dostawał ataku serca, kiedy ktoś przydzielił go z nim do grupy na Zaklęciach. Uszczęśliwiając częścią tej prawdy było to, że Sahir właśnie teraz był swobodny; nie czuł się spętany koniecznością zachowywania 'tak i tak', trzymania swojego mrocznego poziomu i prychał, fukał, marszczył blady nochal, obrażał się na świat, zadzierał wysoko swój futrzasty, koci ogon i wyginał wargi w podkówkę. Zgred.
I kiedy ta myśl uderzyła Colette, ten znowu cofnął się z lekkim szurnięciem na miejsce i miękko, zaplótł dłonie na piersi. To nie koniec, Nailah wcale się nie poddał. No już... podnieś tę różdżkę, nie dasz jej się przecież sprowokować, myślał Puchon i obserwował pilnie plecy przyjaciela. I stało się, czarnowłosy obniżył pułap i znowu sięgnął po drewniana kurwę, jaka grała mu na nerwach. Jego postępowanie wcale nie było przewidywalne, po prostu polak głęboko wierzył, że wampir ma w sobie takie pokłady ambicji i zacięcia, że nie odpuści przy tak głupiej próbie.
- Jeszcze raz. - odparł miękko, jak perła ślizgającą się po atłasie, z tak nieboskimi pokładami cierpliwości, jakby zamierzał tu stać całe dnie, czekając, aż Sahir wreszcie przyśle mu ten kuriozalny list. I tak jak sądził po drugiej próbie od chwili tego wybuchu, kopyta znowu bezgłośnie zderzyły się z posadzką i testral machnął ogonem przed twarzą bruneta, zmuszając go do zamknięcia oczu i tego, by biała kartka z pochyłym pismem okazała mu się przed oczami. Na długo, była wyraźna i odbiła się przyjemnym uczuciem przyzwyczajenia do tego charakteru pisma.
Warp przejechał palcem po niematerialnej iluzji i pokonał niespiesznie dzielący go od ucznia i stanął naprzeciwko, wspinając się z ociąganie na palce stóp i całując go jednym, prostym cmokiem, płytko w usta.
- Jest dobrze. A teraz dalsza część~! - zarządził, odwracając się tym samym na pięcie. - Trudniejsza! Prześlesz mi wspomnienie. A raczej jedna jego klatkę, możesz nawet cholernie świeżutkie. Niestety nie rozwinąłem tego zaklęcia na tyle, by wspomnienie było ruchome, co najmniej jak magiczne zdjęcie, ale klatka też wcale nie jest łatwa. Choć z twoją wyobraźnią będzie ci o wiele łatwiej. - zatrzymał się na powrót w okolicach swojej wcześniejszej pozycji i obrócił przodem do rozmówcy. - Zamknij oczy i postaraj się sobie wypalić obraz na powiekach, jak w chwili, kiedy wyłączasz telewizor i obraz, jaki się sekundę temu tam znajdował jeszcze przez ułamek chwili odnajduje swoje kształty na czerni ekranu. I postaraj się przenieść go na kartkę tak, jak słowa. Zobaczysz, co twój testral zrobi.
Trzymał za plecami kciuki.
- Sahir Nailah
Re: Sala treningowa
Sob Maj 23, 2015 8:47 pm
Jeśli tylko chcesz znaleźć coś więcej w tej miłości, postaram ci się to dać - co mógłbym..? Co mam w tych dłoniach..? Samego siebie i już więcej dać nie mogę - tak się cieszę, jestem tak wdzięczny, że więcej nie potrzeba - choć widzisz, to wszystko okryte jest zbyt jasnymi, zbyt czystymi barwami, a ja wiem, że ty nie masz czystych myśli - jesteś w swej ludzkości zbudowany z twardych klocków - i nie powiem, że nie masz cech, które też by mnie nie irytowały, lecz skoro je widzę, to znaczy, że jesteś realny - nie jesteś tylko urojeniem mojego chorego umysłu, w którym tańczy tyle cieni, mar i wiedźm, że nie wiem niekiedy, co jest prawdziwe, a co tylko mi się wydaje - tak samo jak z moimi wspomnieniami, których nie potrafię się pozbyć - mam zbyt dobrą pamięć, to moja wielka wada, jedna z bardzo wielu, czy może podświadomie po prostu chce te wspomnienia posiadać, by do nich wracać, by atakowały mnie nocami? Może podświadomie chcę, żeby budziła mnie dłoń na głowie w swej łagodności, nawet jeśli sam jestem gotowy ją odgryźć i potraktować jak wroga? W tym wszystkim grzebię egoizm - ten jednak wyłazi ciągle, uporczywie, na wierzch - chcę mieć coś dla siebie, tak jak i ty pragniesz pewnych rzeczy dla siebie - to też powinno być naturalne, nawet potrafiłem to zaakceptować - kolejna zmiana, która musiała do mnie przyjść wraz z przyznaniem się do tego, że osiągnęło się poziom dojrzałości, jaki nie powinien był pukać do moich bram - otworzyłem pukającemu i wpuściłem do Otchłani. Zbyt chętnie się w niej zanurzył.
Może to właśnie o to chodziło w tym całym rzucaniu czarami? Nailah miał wrażenie, że kiedyś też był o wiele bardziej kreatywny i o wiele więcej czasu poświęcał w swoich myślach powierzchni, zastanawiając się, jak użyć jakiś czar, jaki ze sobą połączyć, żeby wyszło coś lepszego, coś większego, coś, co dałoby przewagę zaskoczenia - a teraz? Teraz nie było potrzeby żadnego "zaskakiwania" - pierdolnięcie najprostszego Desmaio, jeśli wyszło prawidłowo, z pełną jego mocą, zabijało równie dobrze i skutecznie, co bardziej skomplikowane, czarne zaklęcia - więc może to dlatego przestałeś w ogóle dbać o efektywność walki, kiedy jedyne, na co byłeś nastawiony, to prosta, krótka komenda, która wpoiła się już nauką w twoje żyły: zabić? Gdyby miał komuś powierzyć ochronę swoich pleców, to byłby to na pewno Colette Warp, chociaż nie miałeś pojęcia, jakie miał doświadczenie w pojedynkach - ten wasz jeden pojedynek wyjaśnił ci wystarczająco wiele, żeby zaufać mu - Jemu, jako swej Broni, jak sam się określił - a ty niby miałbyś się powstrzymywać w używaniu ostrza? Ty? Miałbyś takie skrupuły? Nie spodobała ci się odpowiedź. Odpowiedź, którą wypowiedziałeś tylko i wyłącznie we własnym mózgu, nie pozwalając jej wypłynąć na światło dzienne, ponieważ wiedziałeś, że sam byś się wkurzył, gdyby Colette ci powiedział, że woli cię bronić, niż stawać z tobą do walki ramię w ramię. Dopiszę ten powód do kolejnych, jakie cię do niego przyciągały - wiedziałeś, że możesz na nim polegać i że nie jest dla ciebie żadnym ciężarem, że nie potrzebuje, jak porcelanowa laleczka, ochrony, przez co nie będzie cię ciągnął w dół i wymuszał na tobie wielkich poświęceń - jesteś sobą, to wystarczy - on jest sobą, silnym, ale jak pięknie uśmiechającym się Smokiem, który choć wzbudzał twoją naturalną potrzebę ochrony, potrafił się doskonale sam obronić i gdyby przyszło co do czego byłbyś dumny, móc z nim wznosić różdżkę na wrogów. Czy to nie było wykorzystywanie? Czy Colette miał jakichkolwiek wrogów? To ty stwarzałeś dookoła niego zagrożenie - jest tego świadom, wiedział, że te zagrożenie nie tylko czai się na zewnątrz, ale najgroźniejsze, bo najbardziej nieprzewidywalne, drzemie właśnie w tobie samym - och, tego sam się obawiasz. Tych momentów, w którym ci odbijało i traciłeś nad sobą kontrolę - powinieneś się pilnować, bo taki moment może się zbliżyć, jeśli nie znajdziesz sposobu na dostarczenie swojemu organizmowi krwi... albo i nie? Może zakażenie zwali cię w końcu z nóg w jakimś kącie i tam sobie dokonasz żywota? Nikt by cię nawet nie szukał - wszyscy wiedzieli, że potrafisz zniknąć na tydzień i że jeśli znikasz, to znaczy, że nie koniecznie chcesz zostać znalezionym... Taki stan rzeczy, jak to teraz zauważyłeś, miał swój minus... który jednak jakoś szczególnie cię nie potrafił zmartwić - pewnie dlatego, że nie posiadałeś szacunku do życia.
- Jeśli jakąkolwiek znam... - Powtórzyłeś na nim w zastanowieniu, jednak nie spoglądałeś w jego oczy, swoje własne kierując na różdżkę, która zabawiła na chwilę w twoich dwóch dłoniach, byś mógł się jej przyjrzeć - skoro tak mówił... nie widział wszystkiego na błoniach. Nic w takim razie nie widział... prócz tego, jak rzuciłeś avadą kedavrą bez zmrużenia oczu w dwóch uczniów, hahaha... - Pomogę. - Nawiązałeś z nim kontakt wzrokowy, enigmatycznie się uśmiechając. - Nigdy bym cię nie nauczył czarnej magi. Cieszę się, że nie chcesz jej praktykować... Po niej już nigdy nie mógłbyś się stać moim prywatnym Wschodem Słońca. - Powiedziałeś mu kiedyś, że nienawidzisz wschodów, prawda? Cóż, zmieniłeś zdanie. Nagle wschód przestał być koniecznym początkiem dnia, który znowu przepełniony będzie bólem - nagle stał się czymś bliższym, czymś bardzo istotnym, ponieważ informował cię, że Smok Katedralny niedługo będzie wstawał i możesz czekać, aż dostaniesz wiadomość od jego pogiętej sowy, że spotkacie się tu i tu, albo samemu wysłać sowę szkolną o takiej treści. - Oprócz czarnej magii istnieje jeszcze biała magia. - Tak, ta, której ty używać już nie możesz... ale możesz, od punktu praktycznego, nauczyć go tych paru zaklęć, które przestudiowałeś.- I rzesze prostych zaklęć, które użyto odpowiednio, stają się bardzo praktyczne. - Jak na przykład... bombarda maxima, prawda, Sahirze? Siłą rzeczy uśmiechnąłeś się szeroko, rozbawiony na wspomnienie tego jednego, krótkiego momentu, sam do siebie... Jesteś chory, jesteś kompletnie chory... Jak może cię bawić coś tak okropnego, coś tak... obrzydliwego? Sam chciałbyś to wiedzieć... A odpowiedzi nie ma, nie ma żadnej! I nigdy nie będzie. - Nie żeby przeszkadzał mi kolejny szlaban za pojedynkowanie się gdziekolwiek. - Zauważyłeś z rozbawieniem, unosząc twarz w kierunku Smoka, by mrugnąć do niego, nim wróciłeś do skupiania się na zaklęciu, które ćwiczyłeś - nerwy, oj nerwy - rzeczywiście czułeś się... aż przerażająco nadmiernie swobodnie przy Colette - patrząc z boku na twoje zachowanie, to tyle ono miało z prezentowaną przez ciebie dojrzałością, ile nic - zachowanie godne pięciolatka, które nie dostało cukierka, ot co - tym nie mniej... przynajmniej nie zdusiłeś tego w sobie. Chyba Colette by nawet nie przeszkadzało, jakbyś w furii rozpierdolił połowę tej sali. A może już by przeszkadzało? Spojrzałeś na niego, mrużąc oczy i obnażając kły, automatycznie wydobywając z siebie przeciągły syk, mieląc przekleństwo na krańcu języka za jego pierdolony spokój i jakże cudowne zagrzewanie do tego, by próbować dalej - i jeszcze jaki zadowolony, patrzcie go..! Tylko że zanim udało ci się pacnąć mu pod nogi bombardą (a niech mnie wszystkie diabli, jeśli byś tego nie zrobił), to zdołał do ciebie podejść i złożyć na twoich ustach krótki pocałunek, sprawiając, że wszystkie twoje mięśnie się spięły, a ty stanąłeś wryty, zdziwiony, wpatrując się w jego twarz, jak dziewczyna, którą co najmniej po raz pierwszy jej chłopak pocałował ją. Masakra! Colette był jedną, wielką masakrą! Spierzesz go na kwaśne jabłko, niech no on tylko poczeka, niech on tyyyylko na to poczeeeka... Zabijesz. Zajebiesz jak ostatnią szmatę! Ale na razie sobie jeszcze tak postoisz przy nim i poudajesz, że wszystko jest okej, jakoś tak mimochodem się przybliżając, o, tak przypadkowo, nie to, że specjalnie, nieee, wcaleee, ani troszkę, e-e..!
Uniosłeś jedną brew ku górze, wykrzywiając paskudnie wargi, by prezentować wszem i wobec swoje wielkie niezadowolenie, hejt na świat i raz, dwa, trzy-foszyzm, biorąc głębszy wdech, by minimalnie, ledwo zauważalnie pokręcić głową. To pewnie ta gorączka. To na pewno ta gorączka... ale jakoś chęć pierdolnięcia mu czymś pod nogi ci przeszła i dostatecznie zostałeś ugłaskany. Niekontrolowanym ruchem przeczesałeś z rozdrażnieniem włosy, które nadal się lekko elektryzowały - prawie o tym zapomniałeś...
Więc teraz dalej, skoro udało się dostarczyć wiadomość, tak..?
Wspomnienie... Wspomnienie, które najmocniej wypalało ci się w pamięci...
Zamknąłeś oczy i chociaż mignęła ci cała gama różnych obrazów, to zatrzymałeś się na jednym, bardzo konkretnym - nie widziałeś powodów, żeby szukać innego, nawet jeśli ten obraz nie był do końca miłym, nawet jeśli wywoływał realny smutek - ale ten smutek był zarazem balsamiczny, pozwalał ci wierzyć, że pomimo tylu lat nadal pamiętałeś tamtą uliczkę, tamtą twarz, tamto ciało, tamto światło, które tam zaglądało... Więc tak, to było to - teraz już wyrazisty testral, powstający bez większych buntów skwaszonej różdżki, cofnął się parę kroków w tył - aż dziw brał, że nie było słychać mlaskania jego kopyt na kamiennej posadzce - cofnął się i rozłożył swoje skrzydło, którego szczegóły rozmazały się, by ukazać w sobie niemalże żywą fotografię, jeden, pojedynczy obraz - obraz chłopaka, mniej więcej w tym wieku, w którym teraz był Colette i Sahir, ale który Nailahem z pewnością nie był - obraz w jakiejś ciasnej, Angielskiej uliczce, na której krańcu, u wylotu, widać było światło słoneczne, które niczym bramy Niebios czekały tylko, by się w nie zagłębić - wokół walały się puste kartony, jakieś śmieci, ziemia była wilgotna od niedawno padającego deszczu - teraz jednak niebo było klarowne, miało barwę chłodnego błękitu, a ten chłopak? Lekko uśmiechnięty, w starych, dawno znoszonych ciuchach, z podwiniętym rękawem i strzykawką w ręku - miał taką spokojną, choć zmęczoną twarz...
Otworzyłeś oczy i spojrzałeś na ten obraz - nie było niczego romantycznego w śmierci, tak..? Mógłbyś się z tym kłócić.
Ach, słodka Nieskończoności...
Może to właśnie o to chodziło w tym całym rzucaniu czarami? Nailah miał wrażenie, że kiedyś też był o wiele bardziej kreatywny i o wiele więcej czasu poświęcał w swoich myślach powierzchni, zastanawiając się, jak użyć jakiś czar, jaki ze sobą połączyć, żeby wyszło coś lepszego, coś większego, coś, co dałoby przewagę zaskoczenia - a teraz? Teraz nie było potrzeby żadnego "zaskakiwania" - pierdolnięcie najprostszego Desmaio, jeśli wyszło prawidłowo, z pełną jego mocą, zabijało równie dobrze i skutecznie, co bardziej skomplikowane, czarne zaklęcia - więc może to dlatego przestałeś w ogóle dbać o efektywność walki, kiedy jedyne, na co byłeś nastawiony, to prosta, krótka komenda, która wpoiła się już nauką w twoje żyły: zabić? Gdyby miał komuś powierzyć ochronę swoich pleców, to byłby to na pewno Colette Warp, chociaż nie miałeś pojęcia, jakie miał doświadczenie w pojedynkach - ten wasz jeden pojedynek wyjaśnił ci wystarczająco wiele, żeby zaufać mu - Jemu, jako swej Broni, jak sam się określił - a ty niby miałbyś się powstrzymywać w używaniu ostrza? Ty? Miałbyś takie skrupuły? Nie spodobała ci się odpowiedź. Odpowiedź, którą wypowiedziałeś tylko i wyłącznie we własnym mózgu, nie pozwalając jej wypłynąć na światło dzienne, ponieważ wiedziałeś, że sam byś się wkurzył, gdyby Colette ci powiedział, że woli cię bronić, niż stawać z tobą do walki ramię w ramię. Dopiszę ten powód do kolejnych, jakie cię do niego przyciągały - wiedziałeś, że możesz na nim polegać i że nie jest dla ciebie żadnym ciężarem, że nie potrzebuje, jak porcelanowa laleczka, ochrony, przez co nie będzie cię ciągnął w dół i wymuszał na tobie wielkich poświęceń - jesteś sobą, to wystarczy - on jest sobą, silnym, ale jak pięknie uśmiechającym się Smokiem, który choć wzbudzał twoją naturalną potrzebę ochrony, potrafił się doskonale sam obronić i gdyby przyszło co do czego byłbyś dumny, móc z nim wznosić różdżkę na wrogów. Czy to nie było wykorzystywanie? Czy Colette miał jakichkolwiek wrogów? To ty stwarzałeś dookoła niego zagrożenie - jest tego świadom, wiedział, że te zagrożenie nie tylko czai się na zewnątrz, ale najgroźniejsze, bo najbardziej nieprzewidywalne, drzemie właśnie w tobie samym - och, tego sam się obawiasz. Tych momentów, w którym ci odbijało i traciłeś nad sobą kontrolę - powinieneś się pilnować, bo taki moment może się zbliżyć, jeśli nie znajdziesz sposobu na dostarczenie swojemu organizmowi krwi... albo i nie? Może zakażenie zwali cię w końcu z nóg w jakimś kącie i tam sobie dokonasz żywota? Nikt by cię nawet nie szukał - wszyscy wiedzieli, że potrafisz zniknąć na tydzień i że jeśli znikasz, to znaczy, że nie koniecznie chcesz zostać znalezionym... Taki stan rzeczy, jak to teraz zauważyłeś, miał swój minus... który jednak jakoś szczególnie cię nie potrafił zmartwić - pewnie dlatego, że nie posiadałeś szacunku do życia.
- Jeśli jakąkolwiek znam... - Powtórzyłeś na nim w zastanowieniu, jednak nie spoglądałeś w jego oczy, swoje własne kierując na różdżkę, która zabawiła na chwilę w twoich dwóch dłoniach, byś mógł się jej przyjrzeć - skoro tak mówił... nie widział wszystkiego na błoniach. Nic w takim razie nie widział... prócz tego, jak rzuciłeś avadą kedavrą bez zmrużenia oczu w dwóch uczniów, hahaha... - Pomogę. - Nawiązałeś z nim kontakt wzrokowy, enigmatycznie się uśmiechając. - Nigdy bym cię nie nauczył czarnej magi. Cieszę się, że nie chcesz jej praktykować... Po niej już nigdy nie mógłbyś się stać moim prywatnym Wschodem Słońca. - Powiedziałeś mu kiedyś, że nienawidzisz wschodów, prawda? Cóż, zmieniłeś zdanie. Nagle wschód przestał być koniecznym początkiem dnia, który znowu przepełniony będzie bólem - nagle stał się czymś bliższym, czymś bardzo istotnym, ponieważ informował cię, że Smok Katedralny niedługo będzie wstawał i możesz czekać, aż dostaniesz wiadomość od jego pogiętej sowy, że spotkacie się tu i tu, albo samemu wysłać sowę szkolną o takiej treści. - Oprócz czarnej magii istnieje jeszcze biała magia. - Tak, ta, której ty używać już nie możesz... ale możesz, od punktu praktycznego, nauczyć go tych paru zaklęć, które przestudiowałeś.- I rzesze prostych zaklęć, które użyto odpowiednio, stają się bardzo praktyczne. - Jak na przykład... bombarda maxima, prawda, Sahirze? Siłą rzeczy uśmiechnąłeś się szeroko, rozbawiony na wspomnienie tego jednego, krótkiego momentu, sam do siebie... Jesteś chory, jesteś kompletnie chory... Jak może cię bawić coś tak okropnego, coś tak... obrzydliwego? Sam chciałbyś to wiedzieć... A odpowiedzi nie ma, nie ma żadnej! I nigdy nie będzie. - Nie żeby przeszkadzał mi kolejny szlaban za pojedynkowanie się gdziekolwiek. - Zauważyłeś z rozbawieniem, unosząc twarz w kierunku Smoka, by mrugnąć do niego, nim wróciłeś do skupiania się na zaklęciu, które ćwiczyłeś - nerwy, oj nerwy - rzeczywiście czułeś się... aż przerażająco nadmiernie swobodnie przy Colette - patrząc z boku na twoje zachowanie, to tyle ono miało z prezentowaną przez ciebie dojrzałością, ile nic - zachowanie godne pięciolatka, które nie dostało cukierka, ot co - tym nie mniej... przynajmniej nie zdusiłeś tego w sobie. Chyba Colette by nawet nie przeszkadzało, jakbyś w furii rozpierdolił połowę tej sali. A może już by przeszkadzało? Spojrzałeś na niego, mrużąc oczy i obnażając kły, automatycznie wydobywając z siebie przeciągły syk, mieląc przekleństwo na krańcu języka za jego pierdolony spokój i jakże cudowne zagrzewanie do tego, by próbować dalej - i jeszcze jaki zadowolony, patrzcie go..! Tylko że zanim udało ci się pacnąć mu pod nogi bombardą (a niech mnie wszystkie diabli, jeśli byś tego nie zrobił), to zdołał do ciebie podejść i złożyć na twoich ustach krótki pocałunek, sprawiając, że wszystkie twoje mięśnie się spięły, a ty stanąłeś wryty, zdziwiony, wpatrując się w jego twarz, jak dziewczyna, którą co najmniej po raz pierwszy jej chłopak pocałował ją. Masakra! Colette był jedną, wielką masakrą! Spierzesz go na kwaśne jabłko, niech no on tylko poczeka, niech on tyyyylko na to poczeeeka... Zabijesz. Zajebiesz jak ostatnią szmatę! Ale na razie sobie jeszcze tak postoisz przy nim i poudajesz, że wszystko jest okej, jakoś tak mimochodem się przybliżając, o, tak przypadkowo, nie to, że specjalnie, nieee, wcaleee, ani troszkę, e-e..!
Uniosłeś jedną brew ku górze, wykrzywiając paskudnie wargi, by prezentować wszem i wobec swoje wielkie niezadowolenie, hejt na świat i raz, dwa, trzy-foszyzm, biorąc głębszy wdech, by minimalnie, ledwo zauważalnie pokręcić głową. To pewnie ta gorączka. To na pewno ta gorączka... ale jakoś chęć pierdolnięcia mu czymś pod nogi ci przeszła i dostatecznie zostałeś ugłaskany. Niekontrolowanym ruchem przeczesałeś z rozdrażnieniem włosy, które nadal się lekko elektryzowały - prawie o tym zapomniałeś...
Więc teraz dalej, skoro udało się dostarczyć wiadomość, tak..?
Wspomnienie... Wspomnienie, które najmocniej wypalało ci się w pamięci...
Zamknąłeś oczy i chociaż mignęła ci cała gama różnych obrazów, to zatrzymałeś się na jednym, bardzo konkretnym - nie widziałeś powodów, żeby szukać innego, nawet jeśli ten obraz nie był do końca miłym, nawet jeśli wywoływał realny smutek - ale ten smutek był zarazem balsamiczny, pozwalał ci wierzyć, że pomimo tylu lat nadal pamiętałeś tamtą uliczkę, tamtą twarz, tamto ciało, tamto światło, które tam zaglądało... Więc tak, to było to - teraz już wyrazisty testral, powstający bez większych buntów skwaszonej różdżki, cofnął się parę kroków w tył - aż dziw brał, że nie było słychać mlaskania jego kopyt na kamiennej posadzce - cofnął się i rozłożył swoje skrzydło, którego szczegóły rozmazały się, by ukazać w sobie niemalże żywą fotografię, jeden, pojedynczy obraz - obraz chłopaka, mniej więcej w tym wieku, w którym teraz był Colette i Sahir, ale który Nailahem z pewnością nie był - obraz w jakiejś ciasnej, Angielskiej uliczce, na której krańcu, u wylotu, widać było światło słoneczne, które niczym bramy Niebios czekały tylko, by się w nie zagłębić - wokół walały się puste kartony, jakieś śmieci, ziemia była wilgotna od niedawno padającego deszczu - teraz jednak niebo było klarowne, miało barwę chłodnego błękitu, a ten chłopak? Lekko uśmiechnięty, w starych, dawno znoszonych ciuchach, z podwiniętym rękawem i strzykawką w ręku - miał taką spokojną, choć zmęczoną twarz...
Otworzyłeś oczy i spojrzałeś na ten obraz - nie było niczego romantycznego w śmierci, tak..? Mógłbyś się z tym kłócić.
Ach, słodka Nieskończoności...
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|