- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:24 am
Katastrofę, ha..! Poprowadził grę z wdzięcznym uśmiechem odbierając graczowi, który się do niego przyłączył, karty, by samemu również ukazać swoje, zmuszając do ukazania swych najmocniejszych atutów – co najzabawniejsze wcale tutaj nie chodziłoo wygraną, bo i gdzie zwycięzca? Mistrz Rozdania nawet nie spoglądał na dobrane pary, trójki, czy kartey – dwójka graczy zainteresowana była jedynie swymi oczyma, a Władca Nocy mącił, by obrazy były coraz bardziej niezrozumiałe i rozpływały się, kusząc, uwodząc... Kusząc i uwodząc? Czy tutaj naprawdę o to chodziło..? Niezdrowa znajomość zaczęła przeradzać się w toksyczny romans, w końcu każdy z nas jakiś ma – jedni poddają się mu w lżejszym stopniu, inni w większym, ale zawsze tak samo łatwo spętuje dusze, nie ważne, czy te śmiertelne, czy też nie, tymczasem tutaj pragnienie, pośród tych szeptów, w zapomnianym zakątku Biblioteki.... Pożądanie ciała, które przebiło się przez obie blokady – zarówno tą, którą miał nałożony Nailah, jak i tą, którą wokół siebie nałożył Tomiczny, starając się zaprzeczyć swym prawdom szeptanym do ucha przez podświadomość, które on zagłuszał za każdym razem, woląc się doń nie przyznawać. Coś zakazanego, coś, co nie powinno mieć miejsca – gdyby ktoś was tutaj zobaczył..! Nie pomógłby tu ani groźny Smok, ani przerażający Rumak – obojgu pozostałoby pierzchać w popłochu po szachownicy, która zostałaby im odebrana spod nóg – wygnanie, tak! - niechęć? - tak, tak..! To wszystko i jeszcze więcej! Napiętnowane diable syny winny być wystawione dla przykładu w społeczeństwie, gdzie tacy jak oni byli jak średniowieczne wiedźmy – na stos ich! Szczątki wyrzucić, niech Kruki obdziobią i zbeszczeszczą ciała, które już zbeszcześcili za życia...
Właśnie, Colette – zbeszcześciłeś już swe ciało?
Ten szybki ruch słodko się przeciągnął, kiedy bezwałdnie poleciałeś do tyłu, przymykając oczy – krótki hałas został gwałtownie urwany przez głuchą ciszę – dobrze, kochane księgi, bardzo dobrze – schowajcie tą piszącą się tutaj historię i nie pozwólcie jej wymsknąć się poza wasze karty – niech zostanie równie zapomniana, słyszana tylko przez zimny kamień i razem z nim pogrzebana daleko, daleko ponad ludzkimi uszyma, by nawet najpotężniejsze czary nie zdołały wyciągnąć jej na zewnątrz – ta historia, w której Władca Nocy leżał na zakurzonej podłodze, nieznacznie przetartej wcześniej ich wspólnymi krokami, a nad nim (tuż przy nim) wisiał Smok Katedralny, któremu znudziło się czuwanie, który, jak każdy drapieżnik, zapragnął zwierzyny.
Odwracasz lekko głowę, automatycznie obnarzając szyję, rozchylasz wargi, serce uderzyło mocniej i oddech zmienił swój bieg – czy nie na to czekałeś, czy nie do tego chciałeś podświadomie doprowadzić? - krok, którego nigdy byś jako pierwszy nie postawił, decyzja, która zawsze wypływa z zewnątrz, której ty się tylko poddawałeś – oto więc jest, cieszysz się? Od gorącego oddechu przez skórę przepływają dreszcze, od słodkiego zapachu umysł zostaje otumaniony, od bliskości kły wydłużają się – lecz nieee, nie sięgasz do jego szyi, to nie jest coś, czego byś porządał w tej chwili – wszak nadstawiasz własną, głuche rządania uderzają o ściany umysłu i ciało działa zupełnie irracjonalnie, odpowiadając natychmiastowej grze hormonów i zadowoleniu, jakie rozprowadza się po całym ciele napięciem mięśni przy jednoczesnym przyzwoleniu, by zabawa (już nie taka niewinna) potoczyła się w swoją stronę tak, by każdy był zadowolony.
Kolejna seria dreszczy, kolejna salwa przyjemności, która zaciemniała a jednocześnie rozjaśniała umysł, pojawiła się wraz z sugestywnym szeptem wprost do ucha, przecinającego rzeczywistość obietnicą i nakazem w jednym – bądź grzeczny, Kocie, to będzie ci dane, wyginaj swój łepek, a dostaniesz pieszczoty, o której tak się dopraszałeś – masz je, właśnie w tym momencie... Ni to jęk, ni to warkot wydobył się z twego gardła, kiedy tylko poczułeś zęby na swojej skórze – dłonie wyrwały w górę, wsunąłeś je pod płaszcz, by przejechać pazurami po plecach osłoniętych koszulą – palce na karku, miejscu aż nadwrażliwym, nie ułatwiały skupienia, ba! - o czym ja piszę, jakiego skupienia? - fala przyjemności uderzyła w mózg i rozpłynęła się po kończynach wraz ze strachem, wraz z szerokiem otworzeniem powiek, gdy wzrokiem utknąłeś na suficie – właśnie, strach, strach przed zbliżeniem, strach przed tym, z jak chorobliwą żarliwością wargi Coletta wędrowały po twojej skórze w patologicznej fobii wciąż żywych wspomnień – jednocześnie nie było krzyku, ani odepchnięcia od siebie Puchona – przytrzymywałeś go przy sobie mocno, paznokcie, słowo daję!, zaraz pomimo materiału chroniącego je ubrania, wbiją się w napięte mięśnie pleców Warpa. Przecież oddech przyśpiesza, przyśpiesza mocno, przecież to czysta ekstaza, w której rozpada się cały misternie ułożony w główce świat – niczego tu nie potrzeba, zapomnij o Bożym świecie! - ta oaza grzechu zatapia Cię w bezpiecznym azylu, w którym istnieje tylko przyjemność, a ciało staje się ciężko-lekkie przez doznawane bodźce...
Tak, posiadać, jego wzrok wciąż rozpalał, posiadać! - jak mocno to brzmi! - sam pragniesz posiadać tą piękną, porcelanową rzeźbę, która przygniatała cię do ziemi – tylko cóż wy robicie, w jakim miejscu..! Nie, Nailah, nie możesz na to pozwolić..! Ręce coraz mocniej zaczynają ci drżeć, napięcie, podniecenie, przyjemność, strach i świadomość niebezpieczeństwa bycia przyłapanym mieszały się ze sobą w twoim sercu, które zdecydowanie nie było przystosowane do noszenia tylu emocji na raz – obijało się jak szalone o żebra, boleśnie dawało znak o tym, że jesteś, że żyjesz..!
Żyjesz w ramionach Coletta Tomicznego.
- Warp, dość... - Wyszeptałeś pomiędzy wydechami, dusząc się niemal, kiedy próbowałeś negować kolejne jęki i kocie pomruki, jakie wytwarzała twa gardziel, średnio chcąca poddać się twej woli, zwłaszcza, gdy chodziło o wyartykułowanie konkretnych liter mających tworzyć słowo, te zaś zdanie – wierzcie mi, ta mieszanina, wybuchowa, która spychała w zupełnie inne doznania – niepoznane, bo przynoszące przyjemność, a jednocześnie przywracające do głowy obrazy, które w systemie samoobrony zostały uznane za niemal nie istniejące, w których nie gościły żadne emocje...
Palce zjechały z pleców Coletta na jego bok, gdzie na chwilę się zatrzymały – ruch wymagający aż za dużej energii przy tej zadyszce, przy tym, jak cały zaczynałeś się trząść – to twoja paranoja, czy ktoś tu idzie? - tam zmięły materiały, by wreszcie oddzielić ciało dominatora od swojego, próbując go odepchnąć – czułeś się, jakby cała moc krwi z ciebie zniknęła, jakbyś leżał tutaj kompletnie jej pozbawiony...
Właśnie, Colette – zbeszcześciłeś już swe ciało?
Ten szybki ruch słodko się przeciągnął, kiedy bezwałdnie poleciałeś do tyłu, przymykając oczy – krótki hałas został gwałtownie urwany przez głuchą ciszę – dobrze, kochane księgi, bardzo dobrze – schowajcie tą piszącą się tutaj historię i nie pozwólcie jej wymsknąć się poza wasze karty – niech zostanie równie zapomniana, słyszana tylko przez zimny kamień i razem z nim pogrzebana daleko, daleko ponad ludzkimi uszyma, by nawet najpotężniejsze czary nie zdołały wyciągnąć jej na zewnątrz – ta historia, w której Władca Nocy leżał na zakurzonej podłodze, nieznacznie przetartej wcześniej ich wspólnymi krokami, a nad nim (tuż przy nim) wisiał Smok Katedralny, któremu znudziło się czuwanie, który, jak każdy drapieżnik, zapragnął zwierzyny.
Odwracasz lekko głowę, automatycznie obnarzając szyję, rozchylasz wargi, serce uderzyło mocniej i oddech zmienił swój bieg – czy nie na to czekałeś, czy nie do tego chciałeś podświadomie doprowadzić? - krok, którego nigdy byś jako pierwszy nie postawił, decyzja, która zawsze wypływa z zewnątrz, której ty się tylko poddawałeś – oto więc jest, cieszysz się? Od gorącego oddechu przez skórę przepływają dreszcze, od słodkiego zapachu umysł zostaje otumaniony, od bliskości kły wydłużają się – lecz nieee, nie sięgasz do jego szyi, to nie jest coś, czego byś porządał w tej chwili – wszak nadstawiasz własną, głuche rządania uderzają o ściany umysłu i ciało działa zupełnie irracjonalnie, odpowiadając natychmiastowej grze hormonów i zadowoleniu, jakie rozprowadza się po całym ciele napięciem mięśni przy jednoczesnym przyzwoleniu, by zabawa (już nie taka niewinna) potoczyła się w swoją stronę tak, by każdy był zadowolony.
Kolejna seria dreszczy, kolejna salwa przyjemności, która zaciemniała a jednocześnie rozjaśniała umysł, pojawiła się wraz z sugestywnym szeptem wprost do ucha, przecinającego rzeczywistość obietnicą i nakazem w jednym – bądź grzeczny, Kocie, to będzie ci dane, wyginaj swój łepek, a dostaniesz pieszczoty, o której tak się dopraszałeś – masz je, właśnie w tym momencie... Ni to jęk, ni to warkot wydobył się z twego gardła, kiedy tylko poczułeś zęby na swojej skórze – dłonie wyrwały w górę, wsunąłeś je pod płaszcz, by przejechać pazurami po plecach osłoniętych koszulą – palce na karku, miejscu aż nadwrażliwym, nie ułatwiały skupienia, ba! - o czym ja piszę, jakiego skupienia? - fala przyjemności uderzyła w mózg i rozpłynęła się po kończynach wraz ze strachem, wraz z szerokiem otworzeniem powiek, gdy wzrokiem utknąłeś na suficie – właśnie, strach, strach przed zbliżeniem, strach przed tym, z jak chorobliwą żarliwością wargi Coletta wędrowały po twojej skórze w patologicznej fobii wciąż żywych wspomnień – jednocześnie nie było krzyku, ani odepchnięcia od siebie Puchona – przytrzymywałeś go przy sobie mocno, paznokcie, słowo daję!, zaraz pomimo materiału chroniącego je ubrania, wbiją się w napięte mięśnie pleców Warpa. Przecież oddech przyśpiesza, przyśpiesza mocno, przecież to czysta ekstaza, w której rozpada się cały misternie ułożony w główce świat – niczego tu nie potrzeba, zapomnij o Bożym świecie! - ta oaza grzechu zatapia Cię w bezpiecznym azylu, w którym istnieje tylko przyjemność, a ciało staje się ciężko-lekkie przez doznawane bodźce...
Tak, posiadać, jego wzrok wciąż rozpalał, posiadać! - jak mocno to brzmi! - sam pragniesz posiadać tą piękną, porcelanową rzeźbę, która przygniatała cię do ziemi – tylko cóż wy robicie, w jakim miejscu..! Nie, Nailah, nie możesz na to pozwolić..! Ręce coraz mocniej zaczynają ci drżeć, napięcie, podniecenie, przyjemność, strach i świadomość niebezpieczeństwa bycia przyłapanym mieszały się ze sobą w twoim sercu, które zdecydowanie nie było przystosowane do noszenia tylu emocji na raz – obijało się jak szalone o żebra, boleśnie dawało znak o tym, że jesteś, że żyjesz..!
Żyjesz w ramionach Coletta Tomicznego.
- Warp, dość... - Wyszeptałeś pomiędzy wydechami, dusząc się niemal, kiedy próbowałeś negować kolejne jęki i kocie pomruki, jakie wytwarzała twa gardziel, średnio chcąca poddać się twej woli, zwłaszcza, gdy chodziło o wyartykułowanie konkretnych liter mających tworzyć słowo, te zaś zdanie – wierzcie mi, ta mieszanina, wybuchowa, która spychała w zupełnie inne doznania – niepoznane, bo przynoszące przyjemność, a jednocześnie przywracające do głowy obrazy, które w systemie samoobrony zostały uznane za niemal nie istniejące, w których nie gościły żadne emocje...
Palce zjechały z pleców Coletta na jego bok, gdzie na chwilę się zatrzymały – ruch wymagający aż za dużej energii przy tej zadyszce, przy tym, jak cały zaczynałeś się trząść – to twoja paranoja, czy ktoś tu idzie? - tam zmięły materiały, by wreszcie oddzielić ciało dominatora od swojego, próbując go odepchnąć – czułeś się, jakby cała moc krwi z ciebie zniknęła, jakbyś leżał tutaj kompletnie jej pozbawiony...
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:26 am
Puchon był jak narkoman na rozpaczliwym głodzie, pochłaniający raz po raz drugiego z uczniów jak narkotyk - za silny, aby wziąć go na raz całego i zbyt kuszący w smaku, aby odmówić sobie dawkowania go. Nie miał doświadczenia w łóżko... ani nawet w tak zaawansowanych pieszczotach, ale jego ręce i usta instynktownie się poruszały, jakby żałował,że ma je tylko dwie. Szarpał nieszkodliwie jego koszule, jakby zły na każdą, pojedynczą część garderoby, że utrudnia mu... Że utrudnia mu...
Zacisnął palce na włosach Krukona, zmuszając go tym samym do nieznacznego zadarcia głowy i przesunął wolno językiem po jego przełyku. To wszystko niby nie działo się z zawrotną szybkością, niby drżące dłonie sięgały po to, po co nie miały, nie mogły, z nieprawdopodobnym wręcz głodem, ale oboje wili się na podłodze w tak dziwnym rytmie... szukali siebie nawzajem, starali się wpleść na tę samą częstotliwość, która wibracjami sunęła elektryzująco przez mięśnie i umysł. Tyle obrazów się teraz przez niego przewijało, tyle ścieżek prawdopodobnego rozwoju wydarzeń, zupełnie jakby Col nie zamierzał na tym poprzestać, ale jednocześnie nie potrafił nawet przewidzieć swojego kolejnego posunięcia, czas stał się pojęciem zupełnie jednoznacznym i był synonimem słowa „teraz”. Dokładnie w tej chwili, żadnej przyszłości i żadnej przeszłości; tylko teraz.
Było mu tak piekielnie gorąco, miał ochotę zedrzeć z siebie długą szatę, choć dobrze wiedział, że to nic nie da, bo to jego wnętrze było jak rozgrzany piec i szalenie szukało ujścia.
A co to? Próbował go odepchnąć...? Śmieszne...
- Nie tak mam na nazwisko... Jeszcze chwile. - wysapał mu tuż nad ustami i odsunął kciukiem dolną wargę czarnowłosego, po czym wpił się weń, nie bacząc na to, czy porani sobie o wampirze kły wargi czy język. Rozpoczął tam reżim odbierający kochankowi oddech. Całował go tak, jakby spijał coś niezbędnego do życia, jak strudzony latami tułaczki wędrowiec w końcu natrafił na oazę. Jakby czekał na to całe pieprzone życie... odsunięcie się od tego kosztowało naprawdę bardzo wiele. Na dodatek nie całował Sahira tak jak wtedy w Pokoju Wspólnym Hufflepuffu, teraz wkładał w tę pieszczotę znacznie więcej pasji. Nie obchodziło go, że ktoś ich nakryje... nawet sam Dyrektor Szkoły, zwabiony pojękiwaniami i cichymi, ale żywiołowymi szmerami. Nic go nie obchodziło świat skurczył się do odkrytej szyi, która od podskubywań zębów pokrywała się różowawymi plamkami; do paznokci wbijających mu się w ekstazie w plecy i do zatykania ust buntującej się ofierze. A przynajmniej starającej się buntować. Nic nie mogło mu przeszkadzać, ruszył właśnie na żer i miotał na boki ogromnym ogonem, wachlował błoniastymi skrzydłami aż po sam wysoki sufit. Znacie ten stan? Kiedy czekaliście na coś tak cholernie długo... całe życie wam to odbierano, sami sobie to odbieraliście (!) w imię czego? W imię szablonowego szczęścia, jaki litościwie przyjęło religijne społeczeństwo?! Tfu! Psia mać! Jebać ich wszystkich! Tak długo jak zakazany owoc był wysoko, wysoko na szczycie drzewa, błyszczący w słońcu, połyskujący dojrzałą, czerwoną skórką, obiecując smaczny, chrupiący miąższ – Col jak pies mógł stać pod korą i jedynie się doń ślinić. Było dobrze, póki było nieosiągalne. Ale nadeszła wichura, drzewo wychyliło się niebezpiecznie i jego czubek był praktycznie metr nad ziemią; co biedna zagłodzona psina miała zrobić? Chwyciła je w zęby.
I teraz nikt mu tego nie odbierze. Jego nie odbierze.
COLETTE!
Poczuł się tak, jakby dostał obuchem przez łeb, aż zakręciło mu się w głowie od szybkiego cofnięcia się i wylądowania na kolanach, tuż nad Sahirem. Okulary zsunęły mu się na koniuszek nosa, dramatycznie grożąc upadkiem – poprawił je więc odruchowo. Fala podniecenia znowu zaatakował jego trzewia, prostując plecy i sprawiając, że uda zaczęły mu drżeć. Matko jedyna, co to była za siła...! I co za koszmarny niedosyt! Czuł się jak ze ściągniętą obrożą, jaka jest zbyt krótka, by mógł na powrót opaść na swój wytworny posiłek i musiał zostać taki rozdarty, zawieszony pomiędzy chęcią a powinnością. To wszystko już i tak zaszło za daleko, tylko Sahir z nich dwóch myślał trzeźwo, nie dał się zniewolić, aż tak ponieść temu, co kompletnie i bez reszty pochłonęło bruneta. Dłonie nadal drżały nerwowo, zupełnie jak usta i rozbiegane spojrzenie, jakie chyba jako jedyny, jeszcze zahipnotyzowany zmysł, starało się zapamiętać z tego jak najwięcej. Wspomnienia, huh? To o tym mówił, nawet jak się rozdzielą, to wspomnienia mogą wystarczyć jako substytut takiego pokarmu, bezpowrotnie wyryte najgłębiej jak się da, w puzderku, do którego nikt nie może dotrzeć. Wiec patrzył.
I to trwało całą wieczność. Może dwie.
Patrzył na leżącego pod nim wampira, na jego elegancją, a teraz strasznie upaprana kurzem szatę, na lśniące włosy, które burzą rozsypały się na chłodnych kafelkach i przystojną twarz, na której nie było widać ani triumfu zwycięstwa, ani skruchy porażki. Tu nie było rywalizacji; byli sami zwycięscy. Albo sami przegrani.
Gdzie obojętność Nailah'a? Gdzie jego twarz pozbawiona wyrazu i zainteresowania? Gdzie jego znużenie otaczającym światem?! Łapał powietrze tak szybko i urwanie jak Colette. Jego bezdenne oczy miały w sobie dokładnie tyle przestrachu, zdumienia i zaskoczenia, co dwukolorowe tęczówki Puchona. Obydwoje mieli wargi spuchnięte od maltretowania, ubrania wymięte przez napastliwe dłonie, ale to Warp wysilił się do zareagowania jako pierwszy. Rozpoczął to więc musiał to zakończyć.
- Prze..praszam. - przełknął nadmiar śliny i otarł usta, podnosząc się błyskawicznie na wiotkich nogach, na których niebezpiecznie się zachwiał. Na szczęście półka przyjęła dzielnie jego ciężar, kiedy złapał kurczowo za jeden z jej wystających elementów, gdzie grzbiety książek nie były dosunięte do końca i stojąc tyłem do rozmówcy pochylił się i łapał za serce starając unormować oddech i tętno, ale to wcale nie było takie proste, a już nie w takim stanie. - Przepraszam. Nie wiem... - co we mnie wstąpiło? Oj, już dobrze wiedział, co w niego wstąpiło, coś co włożyło mu w ręce straszniejszą broń niż ta mierna wykałaczka i co gorsza – broń byłą dla wrogów zupełnie niewidoczna a jej działanie niepojęte. Sprawy wymykały się spod kontroli, kiedy jej niepojęte działanie wykraczało nawet poza wiedzę właściciela... Wtedy właściciel dziękował boku za długą szatę, jaką mógł zakryć cała tą dewastację jak szlafrokiem i porwał w ręce torbę, jaką przycisnął do brzucha, jeszcze na moment wspierając się plecami o ścianę.
- Chyba nie czuje się najlepiej...
Uciekaj!! ...ale bieganie teraz to głupi pomysł.
Zacisnął palce na włosach Krukona, zmuszając go tym samym do nieznacznego zadarcia głowy i przesunął wolno językiem po jego przełyku. To wszystko niby nie działo się z zawrotną szybkością, niby drżące dłonie sięgały po to, po co nie miały, nie mogły, z nieprawdopodobnym wręcz głodem, ale oboje wili się na podłodze w tak dziwnym rytmie... szukali siebie nawzajem, starali się wpleść na tę samą częstotliwość, która wibracjami sunęła elektryzująco przez mięśnie i umysł. Tyle obrazów się teraz przez niego przewijało, tyle ścieżek prawdopodobnego rozwoju wydarzeń, zupełnie jakby Col nie zamierzał na tym poprzestać, ale jednocześnie nie potrafił nawet przewidzieć swojego kolejnego posunięcia, czas stał się pojęciem zupełnie jednoznacznym i był synonimem słowa „teraz”. Dokładnie w tej chwili, żadnej przyszłości i żadnej przeszłości; tylko teraz.
Było mu tak piekielnie gorąco, miał ochotę zedrzeć z siebie długą szatę, choć dobrze wiedział, że to nic nie da, bo to jego wnętrze było jak rozgrzany piec i szalenie szukało ujścia.
A co to? Próbował go odepchnąć...? Śmieszne...
- Nie tak mam na nazwisko... Jeszcze chwile. - wysapał mu tuż nad ustami i odsunął kciukiem dolną wargę czarnowłosego, po czym wpił się weń, nie bacząc na to, czy porani sobie o wampirze kły wargi czy język. Rozpoczął tam reżim odbierający kochankowi oddech. Całował go tak, jakby spijał coś niezbędnego do życia, jak strudzony latami tułaczki wędrowiec w końcu natrafił na oazę. Jakby czekał na to całe pieprzone życie... odsunięcie się od tego kosztowało naprawdę bardzo wiele. Na dodatek nie całował Sahira tak jak wtedy w Pokoju Wspólnym Hufflepuffu, teraz wkładał w tę pieszczotę znacznie więcej pasji. Nie obchodziło go, że ktoś ich nakryje... nawet sam Dyrektor Szkoły, zwabiony pojękiwaniami i cichymi, ale żywiołowymi szmerami. Nic go nie obchodziło świat skurczył się do odkrytej szyi, która od podskubywań zębów pokrywała się różowawymi plamkami; do paznokci wbijających mu się w ekstazie w plecy i do zatykania ust buntującej się ofierze. A przynajmniej starającej się buntować. Nic nie mogło mu przeszkadzać, ruszył właśnie na żer i miotał na boki ogromnym ogonem, wachlował błoniastymi skrzydłami aż po sam wysoki sufit. Znacie ten stan? Kiedy czekaliście na coś tak cholernie długo... całe życie wam to odbierano, sami sobie to odbieraliście (!) w imię czego? W imię szablonowego szczęścia, jaki litościwie przyjęło religijne społeczeństwo?! Tfu! Psia mać! Jebać ich wszystkich! Tak długo jak zakazany owoc był wysoko, wysoko na szczycie drzewa, błyszczący w słońcu, połyskujący dojrzałą, czerwoną skórką, obiecując smaczny, chrupiący miąższ – Col jak pies mógł stać pod korą i jedynie się doń ślinić. Było dobrze, póki było nieosiągalne. Ale nadeszła wichura, drzewo wychyliło się niebezpiecznie i jego czubek był praktycznie metr nad ziemią; co biedna zagłodzona psina miała zrobić? Chwyciła je w zęby.
I teraz nikt mu tego nie odbierze. Jego nie odbierze.
COLETTE!
Poczuł się tak, jakby dostał obuchem przez łeb, aż zakręciło mu się w głowie od szybkiego cofnięcia się i wylądowania na kolanach, tuż nad Sahirem. Okulary zsunęły mu się na koniuszek nosa, dramatycznie grożąc upadkiem – poprawił je więc odruchowo. Fala podniecenia znowu zaatakował jego trzewia, prostując plecy i sprawiając, że uda zaczęły mu drżeć. Matko jedyna, co to była za siła...! I co za koszmarny niedosyt! Czuł się jak ze ściągniętą obrożą, jaka jest zbyt krótka, by mógł na powrót opaść na swój wytworny posiłek i musiał zostać taki rozdarty, zawieszony pomiędzy chęcią a powinnością. To wszystko już i tak zaszło za daleko, tylko Sahir z nich dwóch myślał trzeźwo, nie dał się zniewolić, aż tak ponieść temu, co kompletnie i bez reszty pochłonęło bruneta. Dłonie nadal drżały nerwowo, zupełnie jak usta i rozbiegane spojrzenie, jakie chyba jako jedyny, jeszcze zahipnotyzowany zmysł, starało się zapamiętać z tego jak najwięcej. Wspomnienia, huh? To o tym mówił, nawet jak się rozdzielą, to wspomnienia mogą wystarczyć jako substytut takiego pokarmu, bezpowrotnie wyryte najgłębiej jak się da, w puzderku, do którego nikt nie może dotrzeć. Wiec patrzył.
I to trwało całą wieczność. Może dwie.
Patrzył na leżącego pod nim wampira, na jego elegancją, a teraz strasznie upaprana kurzem szatę, na lśniące włosy, które burzą rozsypały się na chłodnych kafelkach i przystojną twarz, na której nie było widać ani triumfu zwycięstwa, ani skruchy porażki. Tu nie było rywalizacji; byli sami zwycięscy. Albo sami przegrani.
Gdzie obojętność Nailah'a? Gdzie jego twarz pozbawiona wyrazu i zainteresowania? Gdzie jego znużenie otaczającym światem?! Łapał powietrze tak szybko i urwanie jak Colette. Jego bezdenne oczy miały w sobie dokładnie tyle przestrachu, zdumienia i zaskoczenia, co dwukolorowe tęczówki Puchona. Obydwoje mieli wargi spuchnięte od maltretowania, ubrania wymięte przez napastliwe dłonie, ale to Warp wysilił się do zareagowania jako pierwszy. Rozpoczął to więc musiał to zakończyć.
- Prze..praszam. - przełknął nadmiar śliny i otarł usta, podnosząc się błyskawicznie na wiotkich nogach, na których niebezpiecznie się zachwiał. Na szczęście półka przyjęła dzielnie jego ciężar, kiedy złapał kurczowo za jeden z jej wystających elementów, gdzie grzbiety książek nie były dosunięte do końca i stojąc tyłem do rozmówcy pochylił się i łapał za serce starając unormować oddech i tętno, ale to wcale nie było takie proste, a już nie w takim stanie. - Przepraszam. Nie wiem... - co we mnie wstąpiło? Oj, już dobrze wiedział, co w niego wstąpiło, coś co włożyło mu w ręce straszniejszą broń niż ta mierna wykałaczka i co gorsza – broń byłą dla wrogów zupełnie niewidoczna a jej działanie niepojęte. Sprawy wymykały się spod kontroli, kiedy jej niepojęte działanie wykraczało nawet poza wiedzę właściciela... Wtedy właściciel dziękował boku za długą szatę, jaką mógł zakryć cała tą dewastację jak szlafrokiem i porwał w ręce torbę, jaką przycisnął do brzucha, jeszcze na moment wspierając się plecami o ścianę.
- Chyba nie czuje się najlepiej...
Uciekaj!! ...ale bieganie teraz to głupi pomysł.
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:27 am
Była w tym jakaś beznadzieja, nagle ta bliskość zaczęła zbyt razić, nagle poczułeś prawdziwą ciężkość ciała Coletta na sobie i w sumie nie chodziło o samą wagę, bo przecież bez problemu już raz go niosłeś, nawet gdy nie byłeś tak najedzony jak dziś – i co? I nie ważne, jednak to teraznie masz sił – chcesz go od siebie odepchnąć, powoli twój umysł zaczyna ogarniać panika, bardzo realna, bardzo wyżerająca panika, która rozprzestrzeniała się impulsami nerwowymi po całym ciele, atakując zgorzale mózg, zanim z niego sunęła w pozostałe kąty, by dyktować najprostsze nawet odruchy – tak i tym tutaj było trzymanie tych dłoni między wami, które nie miały w sobie żadnej siły – coraz mocniej gasła przyjemność bliskości, ale mimo tego nadal utrzymywała oddech tak gorący, że parzył skórę, tak szybko, jakbyś przebiegł wiele, wiele kilometrów ostrym sprintem. Kolejna próba powstrzymania Warpa, który wypowiedział tak znaczące słowa, przypominając Ci dokładnie, jak powinieneś go nazywać? - ba! - NAKAZUJĄC wręcz nazywać go jego pierwotnym nazwiskiem, byś czasem się nie pomylił, byś nie zapomniał, że nie trzymasz przeciętnego ucznia w ramionach... Nie powiedziałeś nic – nie było ci to dane, bo twoje wargi zostały zamknięte jego wargami w głębokim pocałunku, w którym brakowało tchu – podwinąłeś jedną nogę, zginając ją w kolanie i przyciskając udem do biodra Puchona – gdzie tu logika, gdzie tutaj jakaś granica bezpieczeństwa?! Ogień Cię zżera, powinniście przestać, alarm rozbrzmiewa syrenim wrzkaskiem i czerwony blask świateł zalewa świat – nie, to nie czerwień, czerwień była krwią, więc co TO było..? Coś zakazanego, coś, co nie powinno się między wami pojawiać, lecz jest – i jak, nadal czujesz satysfakcję? Coraz mniej, coraz mniej – umyka ci z palców zbyt szybko, nadal nic nie możesz wymówić; krew kochanka miesza się z jego śliną, koi i otępia na swój sposób, na nowo tworząc z Ciebie podatną zabawkę odpowiadającą jedynie na ruchy, pozwalającą, by panika odeszła parę kroków w bok – czai się tuż za rogiem, jednak na teraz pozwól się zwieść, pozwól się oszukać – przecież tu nic Ci nie może grozić, przecież to Colette, prawda..?
No właśnie – to Colette.
Ktoś, kogo nie znasz.
Ktoś, komu nie ufasz.
I ktoś, kto szarpnął Cię na zdecydowanie zbyt głęboką wodę.
Zadarłeś głowę i zacisnąłeś powieki, wyginając lekko plecy – wreszcie mógłbyś zabrać głos i wyjaśnić, dlaczego macie to przerwać, dlaczego jest to niewłaściwe, ale w tym niezdrowym wyuzdaniu nagle sam się zatraciłeś i potrafiłeś tylko ostatkami świadomości składać swe prośby do Boga nie o to, by to się zakończyło, a o to, by nikt Was tu nie zobaczył... i by zabrał z twej głowy wszystkie te myśli, gdy natłok emocji miast je zmiażdżyć całkowicie, tylko wprawił cię w konieczność analizy niby-nowych doznań...
I... co się stało? Nagle wszystko się zakończyło.
Dłonie wampira zawisnęły w powietrzu, nie mając się już o co opierać, bo trudno już to w końcowej fazie było nazwać nawet odpychaniem – Colette cofnął się, zeskoczył z niego jak oparzony – otchłań oczu Karego Rumaka skierowana była na sufit zastygła w przerażeniu i przyćmiona przyjemnością – doznaniem kompletnie niezrozumianym, nie mającym swojego prawidłowego odzwierciedlenia w gamie emocji, którymi ujmować można było Sahira Nailaha – zmieszana z tym pierwszy dawała mieszankę wybuchową, w której czarnowłosy zastygł w bezruchu i tylko drżał, nie bardzo pewien, czy przerwanie tego zastoju będzie na pewno dobrym pomysłem i czy zmieni cokolwiek... Pierwszy bodziec, który zasugerował, by jednak to zrobić? - głos Coletta. Trochę jak świetlik, który nagle uniósł się z trawy w bezksiężycową noc i chociaż nie był w stanie oświetlić drogi, to przynajmniej stanowił jedyny dowód na to, że nie stanowi się jedności z wszechogarniającymi skrzydłami Czerni – powoli opuściłeś ręce i położyłeś je na kamieniu, żeby podpierając się na przedramionach podnieść się do pozycji siedzącej- lodowate dreszcze co rusz przesuwały ci się po kręgosłupie – ten szept był zapewne tylko wspomnienie, które wędrowało pod czaszką, tylko ty go słyszysz, tak jak i Twoje Cienie, które podniosły się wraz z Tobą i świętowały przy uczucie. Daniem byłeś ty sam. Przejechałeś rękawem po podbródku i wargach, by ściągnąć zeń ślinę i zabarwianą szkarłatem – czułeś się tak, jakbyś na nowo musiał oddychać; dość szybko czerń skierowała się na Coletta, który pobladł, który wyglądał na przerażonego – wiecie, bardzo wiele można mówić o Sahirze – bardzo wiele złych rzeczy... ale obojętnie, jak beznadziejnie by nie było, to ten chłopak nigdy nie potrafił w pierwszej kolejności myśleć o sobie.
Wampir podniósł się w końcu, kiedy poczuł, że może już zaufać swoim nogom i nie są jak z waty, otrzepał parę razy swój płaszcz, spoglądając w kierunku korytarza – nie, nikt się tam nie zjawiał – msuiało ci się tylko wydawać, że ktoś nadchodzi, na całe szczęście..! Teraz jakby się pojawił, to pół biedy, ale jeszcze chwilę temu..? Stop, cięcie – umysłowi zostało zabronione, by WSPOMINAĆ – niehc pójdzie to w daleki kąt, wyrzuć to, zapomnij...
Zaraz zwarjujesz... zaraz oszalejesz... ileż można o wszystkim zapominać i od siebie odpychać? Najwyraźniej dużo. Najwyraźniej bardzo dużo...
Wampir ułożył drżącą dłoń na wysokości serca, oddychając wciąż głęboko, ale te biło jak oszalałe – wciąż nie bardzo chciało się uspokoić, przyprawiając niemal o zawroty głowy – nie pytasz, co tu się wydarzyło ani Coletta, ani samego siebie, czy to ma sens? Do niczego nie doszło, czyż nie? Nie, oczywiście, bo przecież nie masz rozwalonego krawatu, przecież twoja szyja nie nosi czerwonawych śladów po zębach głównego zainteresowanego... Sięgasz więc następnie do skraju koszuli, by ściągnąć ją w dół, poprawiasz krawat, stawiasz kołnierz na sztorc i stajesz nad Colettem.
I wyciągasz do niego niemo dłoń, bo nie potraifłeś teraz niczego powiedzieć – gardło miałeś kompletnie ściśnięte, a wszystkie twoje paranoje atakowały ze wszystkich stron, wrzeszcząc, żebyś uciekał jak najdalej stąd – no tak, uciekać, ale ten świetlik..?
Przecież był jedynym świetlikiem wokół...
Czy to minuty, a nie całe wieki minęły od momentu odskoczenia Smoka od swej ofiary?
Ledwo tą dłoń wyciągnąłeś, zaraz cofnąłeś się o krok razem z ręką,spoglądając na nią, jak się telepie – kontakt fizyczny..? Naprawdę..? Nie, nie możesz tego zrobić... tak bardzo byś chciał... ale nie potrafiłeś. Nie mogłeś myśleć, nie mogłeś myśleć logicznie – drapieżnik podszedł tyłem pod ścianę i uderzył w nią plecami, by znów zsunąć się do pozycji siedzącej.
- Wyluzuj, Warp... Przecież nic się nie stało. - Kłamstwo? Czyżby pierwsze kłamstwo w twoim życiu? Nie. Przecież naprawdę nic się nie stało. Pocałunki to coś całkowicie normalnego.
Miałeś ochotę się zwinąć i schować w najciemniejszych z kątów, gdzie byłoby bezpiecznie – szykuj się, Burza nadchodzi, Burza już tutaj jest – Cienie szarpią, Śmierć trzyma kosę przy szyi – odzywa się Bestia, już grzmi twój stary przyjaciel, którego od dawna nie słyszałeś.
Może to duch Nightraya śmieje ci się w twarz?
Oddech ani trochę się nie uspokoił.
No właśnie – to Colette.
Ktoś, kogo nie znasz.
Ktoś, komu nie ufasz.
I ktoś, kto szarpnął Cię na zdecydowanie zbyt głęboką wodę.
Zadarłeś głowę i zacisnąłeś powieki, wyginając lekko plecy – wreszcie mógłbyś zabrać głos i wyjaśnić, dlaczego macie to przerwać, dlaczego jest to niewłaściwe, ale w tym niezdrowym wyuzdaniu nagle sam się zatraciłeś i potrafiłeś tylko ostatkami świadomości składać swe prośby do Boga nie o to, by to się zakończyło, a o to, by nikt Was tu nie zobaczył... i by zabrał z twej głowy wszystkie te myśli, gdy natłok emocji miast je zmiażdżyć całkowicie, tylko wprawił cię w konieczność analizy niby-nowych doznań...
I... co się stało? Nagle wszystko się zakończyło.
Dłonie wampira zawisnęły w powietrzu, nie mając się już o co opierać, bo trudno już to w końcowej fazie było nazwać nawet odpychaniem – Colette cofnął się, zeskoczył z niego jak oparzony – otchłań oczu Karego Rumaka skierowana była na sufit zastygła w przerażeniu i przyćmiona przyjemnością – doznaniem kompletnie niezrozumianym, nie mającym swojego prawidłowego odzwierciedlenia w gamie emocji, którymi ujmować można było Sahira Nailaha – zmieszana z tym pierwszy dawała mieszankę wybuchową, w której czarnowłosy zastygł w bezruchu i tylko drżał, nie bardzo pewien, czy przerwanie tego zastoju będzie na pewno dobrym pomysłem i czy zmieni cokolwiek... Pierwszy bodziec, który zasugerował, by jednak to zrobić? - głos Coletta. Trochę jak świetlik, który nagle uniósł się z trawy w bezksiężycową noc i chociaż nie był w stanie oświetlić drogi, to przynajmniej stanowił jedyny dowód na to, że nie stanowi się jedności z wszechogarniającymi skrzydłami Czerni – powoli opuściłeś ręce i położyłeś je na kamieniu, żeby podpierając się na przedramionach podnieść się do pozycji siedzącej- lodowate dreszcze co rusz przesuwały ci się po kręgosłupie – ten szept był zapewne tylko wspomnienie, które wędrowało pod czaszką, tylko ty go słyszysz, tak jak i Twoje Cienie, które podniosły się wraz z Tobą i świętowały przy uczucie. Daniem byłeś ty sam. Przejechałeś rękawem po podbródku i wargach, by ściągnąć zeń ślinę i zabarwianą szkarłatem – czułeś się tak, jakbyś na nowo musiał oddychać; dość szybko czerń skierowała się na Coletta, który pobladł, który wyglądał na przerażonego – wiecie, bardzo wiele można mówić o Sahirze – bardzo wiele złych rzeczy... ale obojętnie, jak beznadziejnie by nie było, to ten chłopak nigdy nie potrafił w pierwszej kolejności myśleć o sobie.
Wampir podniósł się w końcu, kiedy poczuł, że może już zaufać swoim nogom i nie są jak z waty, otrzepał parę razy swój płaszcz, spoglądając w kierunku korytarza – nie, nikt się tam nie zjawiał – msuiało ci się tylko wydawać, że ktoś nadchodzi, na całe szczęście..! Teraz jakby się pojawił, to pół biedy, ale jeszcze chwilę temu..? Stop, cięcie – umysłowi zostało zabronione, by WSPOMINAĆ – niehc pójdzie to w daleki kąt, wyrzuć to, zapomnij...
Zaraz zwarjujesz... zaraz oszalejesz... ileż można o wszystkim zapominać i od siebie odpychać? Najwyraźniej dużo. Najwyraźniej bardzo dużo...
Wampir ułożył drżącą dłoń na wysokości serca, oddychając wciąż głęboko, ale te biło jak oszalałe – wciąż nie bardzo chciało się uspokoić, przyprawiając niemal o zawroty głowy – nie pytasz, co tu się wydarzyło ani Coletta, ani samego siebie, czy to ma sens? Do niczego nie doszło, czyż nie? Nie, oczywiście, bo przecież nie masz rozwalonego krawatu, przecież twoja szyja nie nosi czerwonawych śladów po zębach głównego zainteresowanego... Sięgasz więc następnie do skraju koszuli, by ściągnąć ją w dół, poprawiasz krawat, stawiasz kołnierz na sztorc i stajesz nad Colettem.
I wyciągasz do niego niemo dłoń, bo nie potraifłeś teraz niczego powiedzieć – gardło miałeś kompletnie ściśnięte, a wszystkie twoje paranoje atakowały ze wszystkich stron, wrzeszcząc, żebyś uciekał jak najdalej stąd – no tak, uciekać, ale ten świetlik..?
Przecież był jedynym świetlikiem wokół...
Czy to minuty, a nie całe wieki minęły od momentu odskoczenia Smoka od swej ofiary?
Ledwo tą dłoń wyciągnąłeś, zaraz cofnąłeś się o krok razem z ręką,spoglądając na nią, jak się telepie – kontakt fizyczny..? Naprawdę..? Nie, nie możesz tego zrobić... tak bardzo byś chciał... ale nie potrafiłeś. Nie mogłeś myśleć, nie mogłeś myśleć logicznie – drapieżnik podszedł tyłem pod ścianę i uderzył w nią plecami, by znów zsunąć się do pozycji siedzącej.
- Wyluzuj, Warp... Przecież nic się nie stało. - Kłamstwo? Czyżby pierwsze kłamstwo w twoim życiu? Nie. Przecież naprawdę nic się nie stało. Pocałunki to coś całkowicie normalnego.
Miałeś ochotę się zwinąć i schować w najciemniejszych z kątów, gdzie byłoby bezpiecznie – szykuj się, Burza nadchodzi, Burza już tutaj jest – Cienie szarpią, Śmierć trzyma kosę przy szyi – odzywa się Bestia, już grzmi twój stary przyjaciel, którego od dawna nie słyszałeś.
Może to duch Nightraya śmieje ci się w twarz?
Oddech ani trochę się nie uspokoił.
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:29 am
To wszystko, to nie była wina Ciemności. Ta bladość, osłabienie, przerażenie i niedowierzanie w dwukolorowych oczach; owszem osłabł, nawet jeśli dosłownie kilka minut temu był niepokonanym, ogromnym gadem o łuskach nawet wielkości ludzkiej głowy, które nieomal same błyszczały, mieniły się złotem, płynnym miodem, najdroższym i najrzadziej spotykanym kolorem, to teraz osłabł. Wymizerniał do świetlika, jakiego cały potencjał skurczył się do delikatnego światełka w odwłoku. Nie chciał wymiotować, ale nagle nadmiar emocji po prostu skazał go na powrócenie do pozycji wyjściowej na tej cholernej, zimnej i niegościnnej podłodze. Przemyślnie ułożył torbę na kolanach i przytulał ją jak swój największy skarb, jedyny życiowy dorobek. Nie, nawet mimo osłabienia, to nie była wina ciemności, to jego ciało i sposób, w jaki wyrwało mu się z rąk i jaki żenujący owoc mu teraz podarowało
Wiedział, że zachował się egoistycznie. Wiedział i bolało go to, bo pamiętał, kiedy chwilowy kochanek kazał mu przestać i jak trząsł się pod nim... osłabiony? Robił mu krzywdę. Cola prześladował obraz zastygłego na podłodze wampira – nie powinien doprowadzać go do takiego stanu! To nie był Sahir, jakiego znał! To nie był kompletnie zdominowany i wystraszony koń, któremu najprawdopodobniej zrobił właśnie krzywdę. I kto w tej opowieści był zły, hm? No kto ściągał paranoje, wychodził poza schemat, od wyciągniętej doń ręki zachłannie obgryzał palce? Faktycznie wampirom grozi zagłada... nie mają żadnych szans.
Chciał go jeszcze raz przeprosić, ale słowa więzły mu w gardle, kiedy zobaczył chociażby przebłysk wyciąganej dłoni, w odezwie skulił się mocniej w sobie i schował głowę w ramiona. Ale ta znikła szybko, bliskość także... wszystko, co złe szybko znikło i pozostawiło tylko grzeszny posmak na języku. Chciał go przeprosić, ale w zamian za to drżącymi dłońmi zaczął grzebać w swojej torbie i wydobył zeń pudełko z papierosami - z ubytkiem w postaci jednaj sztuki, no teraz już dwóch. Choć oglądanie go wciskającego sobie nieporadnie kiepa do ust, było prawdziwą komedią. No i jeszcze odpalanie go... Co za koszmar.
Nie chciał siedzieć obok Sahira, nie chciał go dotykać, z trudem nawet na niego patrzył. Ale to nie z winy obrzydzenia, nie. Nie. Chciał się stąd zwijać, nie był w najlepszej pozycji, więc chciał zabrać stąd tyłek i doprowadzić się do porządku z dala od burzy, z dala od piorunów, z dala od zapachu feromonów, jaki wciskał się w nozdrza nawet wytrwalej niż kurz. Ale nie mógł teraz uciec, t akcja zrobiłaby się wtedy aż nadto krzywa. Posiedzi, uspokoi się, poprawi ubiór... kiedyś. Na razie był w czarnym szlafroku.
Napięcie nie opadło, ono nie opadało tak szybko, jeśli powstrzymało się je na samym starcie... no tak, przecież pocałunki to nic takiego...
- Więc.... - no więc. I tylko tyle miał do powiedzenia, bo po tym mruknięciu zapadła głucha cisza. - Mówiłeś wcześniej coś.
Jego elokwencja osiągała w tym momencie jakiś porażający poziom, poza tym błaźnił się niewiedzą. Ale jak w mordę strzelił naprawdę nie pamiętał. Dumbledore, coś...? Nie, ten temat już zakończyli... Wampiry? Też zakończone. Co tam jeszcze było... myśl, Colette, myśl! Chłopak czuł się przytłoczony presją tego, że powinien zając ich rozmową. Już. Teraz. Natychmiast! Wymazać z pamięci Sahira swoje wygłodniałe spojrzenie. Znowu zaciągnął się nerwowo. - Pytałeś kiedyś o...ymm... o mojej przygodzie na torach. Znaczy to z pociągiem. Jak jechał.
Brawo, Col. Brawo. Jesteś beznadziejny.
- Znaczy wtedy... to była bardzo głupia historia. Czternaście lat. Znaczy: ja miałem czternaście lat i pierwszy raz piłem alkohol. Jakiegoś.... taniego szampana i chcieliśmy go obalić tak wiesz... na taką kinder-rebelie, więc wybraliśmy nieużywane tory. Było ok, kiedy nagle oślepiły nas światła wyjeżdżającego za drzew pociągu. Wszyscy się rozpierzchli, mieliśmy wystarczająco dużo czasu. Ale nagle jedna z koleżanek krzyknęła, że nie zabrała parasolki, jaka leżała na jednej z szyn i wiesz co...? - chciał się zaśmiać, ale tylko krzywy uśmiech zaigrał na jego wąskich wargach. No i zupełnie zapomniał o swojej popielniczce przez co pył opadł na ziemię, a on strzepując go, nie mógł opanować przekleństwa w ojczystym języku - Kurwa... Wróciłem się po nią. Na sekundę, wprost pod koła trąbiącego pociągu, a potem wskoczyłem w jedyny metr na metr gaj pokrzyw na uboczu, jaki był w tym odcinku torów. Takie moje szczęście.
Zgrabnie unikał kontaktu wzrokowego, właściwie to wyglądał na wyjątkowo zjeżonego, jakby smok sam cofnął się, rysując pazurami żłobienia w kamiennej posadzce, przyciskając skrzydła mocno do boków i przysiadł spięcie, stawiając mięśniami kolczasty grzbiet na sztorc. Teraz Kot nie mógł podejść. Zresztą... Smok do kota także nie. Teraz była burza.
Wiedział, że zachował się egoistycznie. Wiedział i bolało go to, bo pamiętał, kiedy chwilowy kochanek kazał mu przestać i jak trząsł się pod nim... osłabiony? Robił mu krzywdę. Cola prześladował obraz zastygłego na podłodze wampira – nie powinien doprowadzać go do takiego stanu! To nie był Sahir, jakiego znał! To nie był kompletnie zdominowany i wystraszony koń, któremu najprawdopodobniej zrobił właśnie krzywdę. I kto w tej opowieści był zły, hm? No kto ściągał paranoje, wychodził poza schemat, od wyciągniętej doń ręki zachłannie obgryzał palce? Faktycznie wampirom grozi zagłada... nie mają żadnych szans.
Chciał go jeszcze raz przeprosić, ale słowa więzły mu w gardle, kiedy zobaczył chociażby przebłysk wyciąganej dłoni, w odezwie skulił się mocniej w sobie i schował głowę w ramiona. Ale ta znikła szybko, bliskość także... wszystko, co złe szybko znikło i pozostawiło tylko grzeszny posmak na języku. Chciał go przeprosić, ale w zamian za to drżącymi dłońmi zaczął grzebać w swojej torbie i wydobył zeń pudełko z papierosami - z ubytkiem w postaci jednaj sztuki, no teraz już dwóch. Choć oglądanie go wciskającego sobie nieporadnie kiepa do ust, było prawdziwą komedią. No i jeszcze odpalanie go... Co za koszmar.
Nie chciał siedzieć obok Sahira, nie chciał go dotykać, z trudem nawet na niego patrzył. Ale to nie z winy obrzydzenia, nie. Nie. Chciał się stąd zwijać, nie był w najlepszej pozycji, więc chciał zabrać stąd tyłek i doprowadzić się do porządku z dala od burzy, z dala od piorunów, z dala od zapachu feromonów, jaki wciskał się w nozdrza nawet wytrwalej niż kurz. Ale nie mógł teraz uciec, t akcja zrobiłaby się wtedy aż nadto krzywa. Posiedzi, uspokoi się, poprawi ubiór... kiedyś. Na razie był w czarnym szlafroku.
Napięcie nie opadło, ono nie opadało tak szybko, jeśli powstrzymało się je na samym starcie... no tak, przecież pocałunki to nic takiego...
- Więc.... - no więc. I tylko tyle miał do powiedzenia, bo po tym mruknięciu zapadła głucha cisza. - Mówiłeś wcześniej coś.
Jego elokwencja osiągała w tym momencie jakiś porażający poziom, poza tym błaźnił się niewiedzą. Ale jak w mordę strzelił naprawdę nie pamiętał. Dumbledore, coś...? Nie, ten temat już zakończyli... Wampiry? Też zakończone. Co tam jeszcze było... myśl, Colette, myśl! Chłopak czuł się przytłoczony presją tego, że powinien zając ich rozmową. Już. Teraz. Natychmiast! Wymazać z pamięci Sahira swoje wygłodniałe spojrzenie. Znowu zaciągnął się nerwowo. - Pytałeś kiedyś o...ymm... o mojej przygodzie na torach. Znaczy to z pociągiem. Jak jechał.
Brawo, Col. Brawo. Jesteś beznadziejny.
- Znaczy wtedy... to była bardzo głupia historia. Czternaście lat. Znaczy: ja miałem czternaście lat i pierwszy raz piłem alkohol. Jakiegoś.... taniego szampana i chcieliśmy go obalić tak wiesz... na taką kinder-rebelie, więc wybraliśmy nieużywane tory. Było ok, kiedy nagle oślepiły nas światła wyjeżdżającego za drzew pociągu. Wszyscy się rozpierzchli, mieliśmy wystarczająco dużo czasu. Ale nagle jedna z koleżanek krzyknęła, że nie zabrała parasolki, jaka leżała na jednej z szyn i wiesz co...? - chciał się zaśmiać, ale tylko krzywy uśmiech zaigrał na jego wąskich wargach. No i zupełnie zapomniał o swojej popielniczce przez co pył opadł na ziemię, a on strzepując go, nie mógł opanować przekleństwa w ojczystym języku - Kurwa... Wróciłem się po nią. Na sekundę, wprost pod koła trąbiącego pociągu, a potem wskoczyłem w jedyny metr na metr gaj pokrzyw na uboczu, jaki był w tym odcinku torów. Takie moje szczęście.
Zgrabnie unikał kontaktu wzrokowego, właściwie to wyglądał na wyjątkowo zjeżonego, jakby smok sam cofnął się, rysując pazurami żłobienia w kamiennej posadzce, przyciskając skrzydła mocno do boków i przysiadł spięcie, stawiając mięśniami kolczasty grzbiet na sztorc. Teraz Kot nie mógł podejść. Zresztą... Smok do kota także nie. Teraz była burza.
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:29 am
Nie było? Może i nie jest, rzeczywiście, tylko wiesz, co ci powiem, drogi Colette? PRAWDA nie miała tutaj większego znaczenia – w gruncie rzeczy można powiedzieć, że to niczyja wina, albo że to przez Coletta, który nie miał w sobie samo-opanowania i pokusił się na taki niemoralny i grzeszny skok, tudzież może to naprawdę przez czarnowłosego, że w ogóle zaczął to zbliżenie, że Puchona dotknął, jeszcze się tak pochylił – czyż to nie było jawne zaproszenie? W jego umyśle widniało wiele różnic między wystawianiem na pokusy, sam się na nie wystawiać uwielbiał, a sięganie po nie pełnymi garściami – powinno być naprawdę okej, to tylko pocałunek... nieee, to wykraczało poza zwykły pocałunek, nadal czułeś jego oddech na barku, jego ciało przy swoim ciele – teraz już nie wiedziałeś, czy bardziej cię to przeraża i boli, czy właśnie cieszy i napawa przyjemnościami, jakich dotąd nie zaznałeś. Nie pytasz. Znów te tematy tabu, na które ani dobrze, ani źle odpowiedzi poznać!
Tak więc – wina? Nailah nie miał czasu teraz na odczuwanie winy – wszystko wnim kotłowało się w takiej ilości, że gdyby jeszcze ona doszła do tego wszystkiego, to byłoby chyba po wszystkim – mogę wmawiać samemu sobie, że to było dobre, wszak zbliżenie fizyczne zawsze jest dobre, zwłaszcza, gdy jest porywem namiętności kompletnie normalnej w tym wieku, tylko że ja sobie mogę gadać, zaś Czarny Kot..? Ten skrył się w kącie i wbijał ślepia w podłogę, zwinięty w kulkę, z nastroszoną sierścią, położonymi uszami, tak samo jak sam Smok – nagle zderzyli się w przypływie emocji, a kiedy te już opadły... Kiedy te już opadły wszystko to okazało się niemalże bezwartościowe – jedna chwila położyła się cieniem na znajomości i tej więzi, którą między sobą nawiązali przez cały ten czas – rozumiecie to, drodzy czytelnicy? Tylko jedna chwila przyćmienia umysłów, w których jeden pragnął drugiego tu i teraz, kiedy nie potrafili martwić się o konsekwencje swych czynów.
Nie odpowiedziałeś na pytanie Coletta. Równie dobrze mogłoby go nie być – nie ze złośliwości, tak samo jak to nie obrzydzenie sprawiało, że oboje nie potrafili znieść wzajemnej bliskości – taka jak teraz była w sam raz, przynajmniej względnie była w sam raz – przecież oboje najchętniej byście uciekli w jakieś cicho-ciemne nory i tam się zaszyli, zamykając powieki i starając się ukryć przed samym sobą – jeden nie był w stanie pomóc drugiemu, aczkolwiek Nailah odpadł pierwszy – nie wytrzymał napięcia nerwowego, pomimo tego, że jeden z nich wysilał się do tego, by podźwignąć rozmowę, pomimo tego, że można było tą sytuację ułagodzić tu i teraz – było za późno.
Zdanie po zdaniu rozsuwały się bramy czeluści więzienia, z którego wysuwały się mary opętujące fizyczną formę i rozszarpujące swymi pazurami wszystko, na co napotkały. Widzisz je, Colette? Widzisz skrzydła Śmierci ciągnące się długimi liniami na zakurzonej podłodze, na którą padały mizerne promienie światła słonecznego wpadającego przez otworzone okno, z którego podmuch wiatru rozsunął twoje kosmyki włosów? Otchłań oczu Sahira zaczyna błądzić wszędzie wokół, dostrzegając to, czego ty nie dostrzeżesz, słysząc to, czego ty nie usłyszysz – maskarada zamknięta głęboko w jego jestestwie zaczęła swój wielki pochód i chciała go pociągnąć za sobą, mimo że zdrowa część świadomości wrzeszczała, żeby się uspokoić i nie pozwolić strachowi na władanie realiami – mógł sobie w ciszy nawoływać, mógł umierać, mógł płakać – wszystko w ciszy... Tylko oddech, który powinien przecież się uspakajać, tylko ruch podciągnięcia się i sięgnięcia dłonią do ściany, po której nią przejechał, szukając czegoś do podparcia, zdradzał, że nie wszystko jest tak, jak być powinno... A było coraz gorzej z każdą minutą przetkaną ciszą i bezruchem.
Co wtedy mu mówiłeś..? Wiesz, ja sam nie pamiętam, pewnie było to coś nieważkiego, pewnie były to tylko banały, by wpleść do tej powieści swe trzy grosze i wymusić jakąś reakcję, przed którą nie zdołacie uciec i zaczniecie zastanawiać się, co to za fałszywe nuty pojawiają się między wami, gdy wasze spojrzenia się spotykają, gdy wasze głosy niosą się przez przestrzeń, trafiając do bębenków... cóż to? Czy to koniec, czy może początek czegoś o wiele bardziej silnego?
Sahir uniósł się w końcu – nie obdarzył Coletta ani jednym spojrzeniem, nie wypowiedział ani jednego słowa, kiedy ruszył między szafki pozostawiając Smoka samemu sobie, jednak porwany swym egoizmem – czy mogę go usprawiedliwiać tym, że nie był w stanie myśleć o czymkolwiek? Paranoje były jak paraliż, były jak narkotykowa ćmica, która otumaniała i kazała po prostu iść – byle do miejsca, w którym wszystko się uspokoi i wyciszy.
[z/t]
Tak więc – wina? Nailah nie miał czasu teraz na odczuwanie winy – wszystko wnim kotłowało się w takiej ilości, że gdyby jeszcze ona doszła do tego wszystkiego, to byłoby chyba po wszystkim – mogę wmawiać samemu sobie, że to było dobre, wszak zbliżenie fizyczne zawsze jest dobre, zwłaszcza, gdy jest porywem namiętności kompletnie normalnej w tym wieku, tylko że ja sobie mogę gadać, zaś Czarny Kot..? Ten skrył się w kącie i wbijał ślepia w podłogę, zwinięty w kulkę, z nastroszoną sierścią, położonymi uszami, tak samo jak sam Smok – nagle zderzyli się w przypływie emocji, a kiedy te już opadły... Kiedy te już opadły wszystko to okazało się niemalże bezwartościowe – jedna chwila położyła się cieniem na znajomości i tej więzi, którą między sobą nawiązali przez cały ten czas – rozumiecie to, drodzy czytelnicy? Tylko jedna chwila przyćmienia umysłów, w których jeden pragnął drugiego tu i teraz, kiedy nie potrafili martwić się o konsekwencje swych czynów.
Nie odpowiedziałeś na pytanie Coletta. Równie dobrze mogłoby go nie być – nie ze złośliwości, tak samo jak to nie obrzydzenie sprawiało, że oboje nie potrafili znieść wzajemnej bliskości – taka jak teraz była w sam raz, przynajmniej względnie była w sam raz – przecież oboje najchętniej byście uciekli w jakieś cicho-ciemne nory i tam się zaszyli, zamykając powieki i starając się ukryć przed samym sobą – jeden nie był w stanie pomóc drugiemu, aczkolwiek Nailah odpadł pierwszy – nie wytrzymał napięcia nerwowego, pomimo tego, że jeden z nich wysilał się do tego, by podźwignąć rozmowę, pomimo tego, że można było tą sytuację ułagodzić tu i teraz – było za późno.
Zdanie po zdaniu rozsuwały się bramy czeluści więzienia, z którego wysuwały się mary opętujące fizyczną formę i rozszarpujące swymi pazurami wszystko, na co napotkały. Widzisz je, Colette? Widzisz skrzydła Śmierci ciągnące się długimi liniami na zakurzonej podłodze, na którą padały mizerne promienie światła słonecznego wpadającego przez otworzone okno, z którego podmuch wiatru rozsunął twoje kosmyki włosów? Otchłań oczu Sahira zaczyna błądzić wszędzie wokół, dostrzegając to, czego ty nie dostrzeżesz, słysząc to, czego ty nie usłyszysz – maskarada zamknięta głęboko w jego jestestwie zaczęła swój wielki pochód i chciała go pociągnąć za sobą, mimo że zdrowa część świadomości wrzeszczała, żeby się uspokoić i nie pozwolić strachowi na władanie realiami – mógł sobie w ciszy nawoływać, mógł umierać, mógł płakać – wszystko w ciszy... Tylko oddech, który powinien przecież się uspakajać, tylko ruch podciągnięcia się i sięgnięcia dłonią do ściany, po której nią przejechał, szukając czegoś do podparcia, zdradzał, że nie wszystko jest tak, jak być powinno... A było coraz gorzej z każdą minutą przetkaną ciszą i bezruchem.
Co wtedy mu mówiłeś..? Wiesz, ja sam nie pamiętam, pewnie było to coś nieważkiego, pewnie były to tylko banały, by wpleść do tej powieści swe trzy grosze i wymusić jakąś reakcję, przed którą nie zdołacie uciec i zaczniecie zastanawiać się, co to za fałszywe nuty pojawiają się między wami, gdy wasze spojrzenia się spotykają, gdy wasze głosy niosą się przez przestrzeń, trafiając do bębenków... cóż to? Czy to koniec, czy może początek czegoś o wiele bardziej silnego?
Sahir uniósł się w końcu – nie obdarzył Coletta ani jednym spojrzeniem, nie wypowiedział ani jednego słowa, kiedy ruszył między szafki pozostawiając Smoka samemu sobie, jednak porwany swym egoizmem – czy mogę go usprawiedliwiać tym, że nie był w stanie myśleć o czymkolwiek? Paranoje były jak paraliż, były jak narkotykowa ćmica, która otumaniała i kazała po prostu iść – byle do miejsca, w którym wszystko się uspokoi i wyciszy.
[z/t]
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:31 am
Nie było jednak żadnych zwycięzców, byli sami przegrani i król błaznów, który stał na środku Szachownicy na swej wiotkiej nóżce i ze swoim niezawodnym mieczem, przytroczonym do kolorowych, zabawnych spodni. Konia nie było, znowu zamienił się wiatr, nie pozostawiając nawet odcisków kopyt i pionek został sam na pustym polu zaścielonym jedynie innymi, mniejszymi i mniej detalicznymi pionkami, które leżały przewrócone. Sam też powinien teraz upaść...? Nie został pokonany. Właściwie w pewien niezmiernie bezduszny sposób: wygrał. Postawił na swoim. Jest!
Unieszczęśliwił kogoś.
A wystarczyła do tego tylko maleńka, niewinna iskra, żeby wszystko poszło w pizdu. Absolutnie wszystko, tylko Arlekin nie chciał płonąć. Upadać też nie chciał, nawet jeśli dobrze wiedział, że to już koniec gry; może jego duma była za duża, żeby wychylić się i roztrzaskać na kawałki. A skoro nie mógł już przestąpić nawet ćwiartki ruchu, to pokornie pochylił głowę, prawie jak w jakimś komicznym ukłonie i splótł elegancko smukłe dłonie za plecami, a potem podskoczył i... cofnął się o pole. Jeszcze jedno. I jeszcze. Powoli. Bardzo ciężko. I z każdym, niosącym echo uderzeniem bruzda na masce zarastała się, aż ozdoba nie wyglądała na powrót idealnie. Ostatni skok, najcięższy, sprawił, że po wylądowaniu wszystkie pionki lekko się zatrzęsły. Wtedy śliczne, mięciutkie ubranie zaczęło pokrywać się śladami szarości, tak samo maska, odsłonięte wargi, poruszane lekkim zefirkiem włosy; wszystko powoli zamieniało się w kamień, sprawiło, że w chwilach twardnienia materii zaczął zatracać detale, twarz była rozmyta, niedokładna, aż w końcu zrobiła się gładka – w pełni połączyła z kapturem. Ubranie utraciło fantazyjne kształty i śliczna figurka zaczęła wyglądać jak od niechcenia ociosana przez dziecko zabawka.
Nic, zero odzewu, tak po prostu poszedł. Zresztą, czemu się dziwić...? Colette zachował się tak żałośnie, że kolejne bezsensowne słowa, jakie zamierzał wypluwać, mogły równie dobrze wyjść na podłogę biblioteki wraz z jego nadtrawionym śniadaniem. Nie mógł tego wytrzymać... na Boga, był mężczyzną, płeć odgórnie kładła na jego barki obchodzenie się z kryzysowymi sytuacjami ze spokojem, z racjonalnością, odpowiedzialnie – analizując wszystko. Może próbować coś naprawić po kolejnej i kolejnej analizie?
Zsunął z nosa okulary i z całej siły uderzył się w czoło, łapiąc mocno i boleśnie za kasztanowe włosy.
- Ty pierdolona... pało – zaciskał palce mocniej i szloch wstrząsnął jego ramionami. Po to, żeby mógł podłożyć sobie drugą rękę i zasłonić nią oczy.
Okej, znowu nie miał racji; podniecenie potrafiło szybko opadać – teraz na przykład osiągnęło poziom zera absolutnego i to z tak wielkim, i gromkim uderzeniem, że na tę chwilę naprawdę ciężko było powiedzieć, czy kiedykolwiek się podniesie.
Nie powinie płakać... przecież nic się nie stało. Po prostu... rozwalił wszystko, co ciężkim trudem udało mu się osiągnąć. Od tak. Dla małej chwili egoizmu, która rozpatrywana pod obecnym względem i przy oczyszczonym umyśle, całkowicie nie była tego warta. A jednak... analiza zysków i strat przerosła skulonego pod ścianą Puchona i teraz powoli, powoli zastygał, jak pionek na krawędzi planszy. Sahir nie powiedział mu, żeby spierdalał, żeby nigdy w życiu go już nie dotykał nie kręcił się obok, w ogóle nie pokazywał na oczy i najlepiej zniknął z tego pierdolonego świata. Właściwie to nic nie powiedział, ale aura, jaką za sobą zostawił, wyślizgane ślady skrzydeł śmierci na posadzce... to było dużo dosadniejsze, niż potrząśnięcie ramionami Coletta i zagrożenie mu powieszeniem jego flaków na bramie. Pożałował wszystkiego. Szachownicy, stroju krokodyla, drewnianego miecza, brzozy, randki, ugryzienia, wejścia na piecyk. Pożałował wysunięcia smoczego łba zza błoniastych skrzydeł. Sprawił, żeby jego własna pokuta postradała zmysły, jak bardzo popierdolonym trzeba być, żeby do tego dopuścić. Był chory, tak, zapomniał o tym. Był grzesznikiem, który przez kilka minut srał na system i ten przyszedł odbić tę hańbę. Nie powinien się wychylać. Koniec, poddał się.
Podniósł się do pionu, wsuwając okulary na nos i przewieszając torbę przez ramię, szybkim krokiem wyminął pułki, ślady własnych butów, uczących się pilnie, niczego nie świadomych uczniów i wyszedł z biblioteki. Trzask drzwi przypominał nieco zamknięcie szachownicy.
Z/t
Unieszczęśliwił kogoś.
A wystarczyła do tego tylko maleńka, niewinna iskra, żeby wszystko poszło w pizdu. Absolutnie wszystko, tylko Arlekin nie chciał płonąć. Upadać też nie chciał, nawet jeśli dobrze wiedział, że to już koniec gry; może jego duma była za duża, żeby wychylić się i roztrzaskać na kawałki. A skoro nie mógł już przestąpić nawet ćwiartki ruchu, to pokornie pochylił głowę, prawie jak w jakimś komicznym ukłonie i splótł elegancko smukłe dłonie za plecami, a potem podskoczył i... cofnął się o pole. Jeszcze jedno. I jeszcze. Powoli. Bardzo ciężko. I z każdym, niosącym echo uderzeniem bruzda na masce zarastała się, aż ozdoba nie wyglądała na powrót idealnie. Ostatni skok, najcięższy, sprawił, że po wylądowaniu wszystkie pionki lekko się zatrzęsły. Wtedy śliczne, mięciutkie ubranie zaczęło pokrywać się śladami szarości, tak samo maska, odsłonięte wargi, poruszane lekkim zefirkiem włosy; wszystko powoli zamieniało się w kamień, sprawiło, że w chwilach twardnienia materii zaczął zatracać detale, twarz była rozmyta, niedokładna, aż w końcu zrobiła się gładka – w pełni połączyła z kapturem. Ubranie utraciło fantazyjne kształty i śliczna figurka zaczęła wyglądać jak od niechcenia ociosana przez dziecko zabawka.
Nic, zero odzewu, tak po prostu poszedł. Zresztą, czemu się dziwić...? Colette zachował się tak żałośnie, że kolejne bezsensowne słowa, jakie zamierzał wypluwać, mogły równie dobrze wyjść na podłogę biblioteki wraz z jego nadtrawionym śniadaniem. Nie mógł tego wytrzymać... na Boga, był mężczyzną, płeć odgórnie kładła na jego barki obchodzenie się z kryzysowymi sytuacjami ze spokojem, z racjonalnością, odpowiedzialnie – analizując wszystko. Może próbować coś naprawić po kolejnej i kolejnej analizie?
Zsunął z nosa okulary i z całej siły uderzył się w czoło, łapiąc mocno i boleśnie za kasztanowe włosy.
- Ty pierdolona... pało – zaciskał palce mocniej i szloch wstrząsnął jego ramionami. Po to, żeby mógł podłożyć sobie drugą rękę i zasłonić nią oczy.
Okej, znowu nie miał racji; podniecenie potrafiło szybko opadać – teraz na przykład osiągnęło poziom zera absolutnego i to z tak wielkim, i gromkim uderzeniem, że na tę chwilę naprawdę ciężko było powiedzieć, czy kiedykolwiek się podniesie.
Nie powinie płakać... przecież nic się nie stało. Po prostu... rozwalił wszystko, co ciężkim trudem udało mu się osiągnąć. Od tak. Dla małej chwili egoizmu, która rozpatrywana pod obecnym względem i przy oczyszczonym umyśle, całkowicie nie była tego warta. A jednak... analiza zysków i strat przerosła skulonego pod ścianą Puchona i teraz powoli, powoli zastygał, jak pionek na krawędzi planszy. Sahir nie powiedział mu, żeby spierdalał, żeby nigdy w życiu go już nie dotykał nie kręcił się obok, w ogóle nie pokazywał na oczy i najlepiej zniknął z tego pierdolonego świata. Właściwie to nic nie powiedział, ale aura, jaką za sobą zostawił, wyślizgane ślady skrzydeł śmierci na posadzce... to było dużo dosadniejsze, niż potrząśnięcie ramionami Coletta i zagrożenie mu powieszeniem jego flaków na bramie. Pożałował wszystkiego. Szachownicy, stroju krokodyla, drewnianego miecza, brzozy, randki, ugryzienia, wejścia na piecyk. Pożałował wysunięcia smoczego łba zza błoniastych skrzydeł. Sprawił, żeby jego własna pokuta postradała zmysły, jak bardzo popierdolonym trzeba być, żeby do tego dopuścić. Był chory, tak, zapomniał o tym. Był grzesznikiem, który przez kilka minut srał na system i ten przyszedł odbić tę hańbę. Nie powinien się wychylać. Koniec, poddał się.
Podniósł się do pionu, wsuwając okulary na nos i przewieszając torbę przez ramię, szybkim krokiem wyminął pułki, ślady własnych butów, uczących się pilnie, niczego nie świadomych uczniów i wyszedł z biblioteki. Trzask drzwi przypominał nieco zamknięcie szachownicy.
Z/t
- Ventus Zabini
Re: Mały zakątek między regałami
Sro Mar 11, 2015 9:14 pm
Słychać ciężkie kroki, które szybko się przemieszczają, ale też ostrożnie. No bo jak to? On, ten wielki, wściekły koleś nagle znalazł się w bibliotece? Zawsze ma przeciętne oceny, bo góruje nad nim jego siostra. Tak ta idealna Gaia, która nie ma nic innego do robienia jak tylko drwienie z niego. No, ale nikt tego nie widzi, bo ona jest definicją idealności, a on? Ventus to definicja wściekłości, czystego zła i nieposłuszeństwa. Wszyscy by się cieszyli, gdyby go nie było na tym świecie. Rozejrzał się wokoło, czy czasem nie ma znajomych twarzy i wsunął się między regały najnudniejszych ksiąg Hogwartu. Uśmiechnął się i usiadł przy stoliku. Oh, wspomnienia. Tak, to tu niedawno był z Esme i uczył ją pisać. Słodka dziewczyna. W prawdzie starsza od niego, ale ta dziewczyna jest niezwykła. Mógłby się nią opiekować i dbać o nią. Tylko szkoda, że nie jest dla niego. On wie, że ona powinna być wolna. Tak. Wolna jak ptaki. Nikt nie powinien tej istoty zmieniać, bo wtedy byłby koniec świata.
Westchnął ciężko i otworzył książkę. Czy była ciekawa? Nie. Czy chciał ją czytać? Nie. Po co to robił? Jeden diabeł wie. Co to za książka? Jest w niej rozwiązanie pracy domowej z transmutacji. Lubił transmutację? Co to za pytanie. Lepiej zapytać - czy on coś, lub kogoś kiedykolwiek lubił? Nie. On lubi jedynie Esme.
- No to jazda - mruknął do siebie i zaczął przewracać książki.
Po kilku zdaniach czytania zaczął ziewać jak opętany i musiał ścierać łzy wierzchem koszuli. Zawsze, gdy czytał książki, które zostały mu narzucone szybko chciało mu się spać. Położył głowę na stoliku załamany, bo nic nie zaczaił z tego co przeczytał. Nie dlatego, że nie rozumiał, a dlatego, że to było tak nudne, iż po chwili wyłączył się i tępo patrzył na literki. Nawet nie zauważył, że zasnął.
Westchnął ciężko i otworzył książkę. Czy była ciekawa? Nie. Czy chciał ją czytać? Nie. Po co to robił? Jeden diabeł wie. Co to za książka? Jest w niej rozwiązanie pracy domowej z transmutacji. Lubił transmutację? Co to za pytanie. Lepiej zapytać - czy on coś, lub kogoś kiedykolwiek lubił? Nie. On lubi jedynie Esme.
- No to jazda - mruknął do siebie i zaczął przewracać książki.
Po kilku zdaniach czytania zaczął ziewać jak opętany i musiał ścierać łzy wierzchem koszuli. Zawsze, gdy czytał książki, które zostały mu narzucone szybko chciało mu się spać. Położył głowę na stoliku załamany, bo nic nie zaczaił z tego co przeczytał. Nie dlatego, że nie rozumiał, a dlatego, że to było tak nudne, iż po chwili wyłączył się i tępo patrzył na literki. Nawet nie zauważył, że zasnął.
- Ventus Zabini
Re: Mały zakątek między regałami
Sro Mar 11, 2015 9:20 pm
Jak milusio. Tak ciepło. Muach. Uwielbiał odpływać do świata Morfeusza, a szczególnie w bibliotece. To jedyne miejsce, w którym panuje taka błoga cisza. Nie ma wkurzających ślizgonów, żadne pierwszaki nie piszczą ci nad łbem, albo irytujący współlokatorzy nie pieprzą o laskach, które by chcieli przelecieć. Jakby chcieli to by zrobili, a jeśli nie robią to znaczy, że się popisują i udają. Pierdolone maski.
No i tak spał i spał. I spałby tak kolejną godzinę, gdyby nie jakiś irytujący głos i chrząknięcie. Znał go. Był tak cholernie irytujący jak ten głos tego dziwaka ze składziku. Zaraz, zaraz, czy to czasem nie ten sam dziwak. Otworzył oczy i usiadł opierając się o oparcie. Przetarł swoje gały i zamrugał kilka razy. Dobrze widział? Co tego tu przywiało.
Ventus obudź się ty kretynie. Jesteś w bibliotece, a nie w swoim pokoju. Przeczesał swoje potargane włosy i ziewną nie myśląc o tym, że powinien zasłonić usta.
Jak on się nazywał?- zapytał siebie w myślach.- A no tak, Nolan.
Popatrzył na niego spod byka. Jak on nienawidził, gdy ktoś go budził. Nienawidził! Usadowił się wygodniej i spojrzał na książkę od transmutacji, co jak co, ale nawet wygodnie się na niej spało. Czasami jest użyteczna - pomyślał z złośliwym uśmiechem. Na szczęście jej nie zaślinił, co czasami mu się zdarzało.
- Czego chcesz?- mruknął lekko zachrypniętym głosem. Napiłby się teraz czegoś. Zamlaskał.- Znowu masz zamiar mnie oblać?- zapytał znowu mając ten swój złośliwy uśmiech. Zamknął książkę od transmutacji i znowu ziewną.
- Przeszkodziłeś mi - mruknął.- A ty Kruczku nie powinieneś się uczyć? Po co sobie głowę mną zawracasz?- oparł łokcie o blat stolika.
No i tak spał i spał. I spałby tak kolejną godzinę, gdyby nie jakiś irytujący głos i chrząknięcie. Znał go. Był tak cholernie irytujący jak ten głos tego dziwaka ze składziku. Zaraz, zaraz, czy to czasem nie ten sam dziwak. Otworzył oczy i usiadł opierając się o oparcie. Przetarł swoje gały i zamrugał kilka razy. Dobrze widział? Co tego tu przywiało.
Ventus obudź się ty kretynie. Jesteś w bibliotece, a nie w swoim pokoju. Przeczesał swoje potargane włosy i ziewną nie myśląc o tym, że powinien zasłonić usta.
Jak on się nazywał?- zapytał siebie w myślach.- A no tak, Nolan.
Popatrzył na niego spod byka. Jak on nienawidził, gdy ktoś go budził. Nienawidził! Usadowił się wygodniej i spojrzał na książkę od transmutacji, co jak co, ale nawet wygodnie się na niej spało. Czasami jest użyteczna - pomyślał z złośliwym uśmiechem. Na szczęście jej nie zaślinił, co czasami mu się zdarzało.
- Czego chcesz?- mruknął lekko zachrypniętym głosem. Napiłby się teraz czegoś. Zamlaskał.- Znowu masz zamiar mnie oblać?- zapytał znowu mając ten swój złośliwy uśmiech. Zamknął książkę od transmutacji i znowu ziewną.
- Przeszkodziłeś mi - mruknął.- A ty Kruczku nie powinieneś się uczyć? Po co sobie głowę mną zawracasz?- oparł łokcie o blat stolika.
- Ventus Zabini
Re: Mały zakątek między regałami
Sro Mar 11, 2015 9:24 pm
Prychnął tylko. Już widział jak on się przejmował. Założył ręce na klatce i pokręcił głową, aby się wybudzić. Szczerze, to teraz przydałaby mu się odrobina wody na twarz, aby się wybudzić. Ale lepiej tego nie będzie mu mówił, bo u tego kolesia nigdy nic nie wiadomo. On był dziwny, a jednak tak jakoś dziwnie normalny.
Ale to Ventus jego nie zrozumiesz. Dla niego ludzie to powalone roboty, których miał po dziurki w nosie. Wszystko co robili było po to, aby wkurzać innych, aby nimi kierować. Nawet ten cały Czarny Pan, czy też Dumbledore i nauczyciele. Każdy tu jest, aby kierować innymi. A on Ventus, nigdy nie będzie się ich słuchać... Przynajmniej się postara.
Westchnął i popatrzył na niego. Nadal nie wiedział, czy jesteś jednym z tych robotów, czy jesteś tym kim jesteś, dlatego, że inni tego chcieli? Przyglądał się przez cały czas w milczeniu, ale nic nie widział, albo był ślepy, albo twoje sznurki marionetki są niewidzialne. Był ciekawy, czy te słowa są na pokaz, ta cała twoja postawa i zachowanie. Nienawidził takich ludzi, a jednak musiał wśród nich żyć.
Uśmiechnął się w ten swój sposób.
Swoją drogą, co to znaczy swój sposób, czy uśmiech może być przypisany? Jeśli uśmiechał się tak cały czas, to ludzie to zapamiętali. Co znaczy, że jeśli zmienisz sposób w jaki się uśmiechasz ludzie pomyślą, że ty też się zmieniłeś. Gdyby taki Ventus uśmiechałby się miło do każdego, czy każdy pomyślałby, że sam Ven jest taką osobą jak jego uśmiech? Jeśli tak, to znaczy, że człowiek jest głupi, naiwny i płytki.
- Kto powiedział, że się martwię - westchnął pakując książkę do torby. I tak się już niczego nie pouczy.- Nie moja wina, że piszą to tak jakby to miała być książka na dobranoc - przewrócił oczami.
- A poza tym biblioteka ma ten senny klimat - ziewną i popatrzył na te książki. Znał większość tych tytułów na pamięć, bo jak tu siedział to zamiast się uczyć czytał właśnie tytuły tych ksiąg.- A szczególnie to coś - mruknął ponuro.
Ventus zwykle jest... no jest odpychający. Tak już jest. Taki jest jego wizerunek. Może jak ktoś go nie wkurzy jest bardziej skory do żartów, niż zwykle, ale bardziej trzyma się z dala od ludzi, bo oni są irytujący i tyle.
Ale to Ventus jego nie zrozumiesz. Dla niego ludzie to powalone roboty, których miał po dziurki w nosie. Wszystko co robili było po to, aby wkurzać innych, aby nimi kierować. Nawet ten cały Czarny Pan, czy też Dumbledore i nauczyciele. Każdy tu jest, aby kierować innymi. A on Ventus, nigdy nie będzie się ich słuchać... Przynajmniej się postara.
Westchnął i popatrzył na niego. Nadal nie wiedział, czy jesteś jednym z tych robotów, czy jesteś tym kim jesteś, dlatego, że inni tego chcieli? Przyglądał się przez cały czas w milczeniu, ale nic nie widział, albo był ślepy, albo twoje sznurki marionetki są niewidzialne. Był ciekawy, czy te słowa są na pokaz, ta cała twoja postawa i zachowanie. Nienawidził takich ludzi, a jednak musiał wśród nich żyć.
Uśmiechnął się w ten swój sposób.
Swoją drogą, co to znaczy swój sposób, czy uśmiech może być przypisany? Jeśli uśmiechał się tak cały czas, to ludzie to zapamiętali. Co znaczy, że jeśli zmienisz sposób w jaki się uśmiechasz ludzie pomyślą, że ty też się zmieniłeś. Gdyby taki Ventus uśmiechałby się miło do każdego, czy każdy pomyślałby, że sam Ven jest taką osobą jak jego uśmiech? Jeśli tak, to znaczy, że człowiek jest głupi, naiwny i płytki.
- Kto powiedział, że się martwię - westchnął pakując książkę do torby. I tak się już niczego nie pouczy.- Nie moja wina, że piszą to tak jakby to miała być książka na dobranoc - przewrócił oczami.
- A poza tym biblioteka ma ten senny klimat - ziewną i popatrzył na te książki. Znał większość tych tytułów na pamięć, bo jak tu siedział to zamiast się uczyć czytał właśnie tytuły tych ksiąg.- A szczególnie to coś - mruknął ponuro.
Ventus zwykle jest... no jest odpychający. Tak już jest. Taki jest jego wizerunek. Może jak ktoś go nie wkurzy jest bardziej skory do żartów, niż zwykle, ale bardziej trzyma się z dala od ludzi, bo oni są irytujący i tyle.
- Ventus Zabini
Re: Mały zakątek między regałami
Sro Mar 11, 2015 9:26 pm
Zakładał ręce z przyzwyczajenia na klatę. Dlaczego? Nie wiedział. Było mu wygodnie.
Lustrował chłopaka dłuższą chwilę. Nie wiedział co miał powiedzieć. Nie potrafił nawiązywać znajomości z innymi. No dobra, potrafił, ale nie lubił. Chyba, że była to ładna dziewczyna. Lubił się z nimi droczyć i dokuczać im. Fajnie się denerwowały, jakby robił im jakąś krzywdę. Te bardziej nieśmiałe za to uroczo się rumieniły. Uśmiechnął się do swoich myśli, gdy przypomniał sobie taką małą brunetkę w jego wieku. Tak bardzo urocza.
Po chwili zorientował się, że wpatrywał się w Nolana, gdy o tym myślał i musiał głupio wyglądać, albo jakby o nim fantazjował. Skrzywił się, gdy przeszło mu to przez myśl. Chrząknął i oparł łokcie na stoliku podpierając brodę na dłoniach.
- Nie wiem, czy podtrzymania rozmowy - burknął.- Może liczyłem, że ulotnisz się do swoich spraw?- zapytał unosząc nonszalancko brew do góry i kącik ust w chytrym uśmiechu.
Czy chciał się jego pozbyć? Nie bardzo, więc czemu tak się zachowywał? Gdyby tak nie robił to by wyszedł na jakiegoś milusiego ślizgona, a za takiego nie chciał uchodzić, mimo że brata się z mugolami, ale nie jego wina, że uwielbiał ich imprezy, albo trawki i inne odurzające narkotyki. Od dawna się usamodzielnił i wszędzie sobie poradzi. Dlatego o swoją przyszłość się nie martwił. Jak nie wyjdzie mu w świecie czarodziejów, może udać się do mugoli. Te naiwne istoty zrobią wszystko, o ile nie dowiedzą się o jego magicznych zdolnościach.
Lustrował chłopaka dłuższą chwilę. Nie wiedział co miał powiedzieć. Nie potrafił nawiązywać znajomości z innymi. No dobra, potrafił, ale nie lubił. Chyba, że była to ładna dziewczyna. Lubił się z nimi droczyć i dokuczać im. Fajnie się denerwowały, jakby robił im jakąś krzywdę. Te bardziej nieśmiałe za to uroczo się rumieniły. Uśmiechnął się do swoich myśli, gdy przypomniał sobie taką małą brunetkę w jego wieku. Tak bardzo urocza.
Po chwili zorientował się, że wpatrywał się w Nolana, gdy o tym myślał i musiał głupio wyglądać, albo jakby o nim fantazjował. Skrzywił się, gdy przeszło mu to przez myśl. Chrząknął i oparł łokcie na stoliku podpierając brodę na dłoniach.
- Nie wiem, czy podtrzymania rozmowy - burknął.- Może liczyłem, że ulotnisz się do swoich spraw?- zapytał unosząc nonszalancko brew do góry i kącik ust w chytrym uśmiechu.
Czy chciał się jego pozbyć? Nie bardzo, więc czemu tak się zachowywał? Gdyby tak nie robił to by wyszedł na jakiegoś milusiego ślizgona, a za takiego nie chciał uchodzić, mimo że brata się z mugolami, ale nie jego wina, że uwielbiał ich imprezy, albo trawki i inne odurzające narkotyki. Od dawna się usamodzielnił i wszędzie sobie poradzi. Dlatego o swoją przyszłość się nie martwił. Jak nie wyjdzie mu w świecie czarodziejów, może udać się do mugoli. Te naiwne istoty zrobią wszystko, o ile nie dowiedzą się o jego magicznych zdolnościach.
- Ventus Zabini
Re: Mały zakątek między regałami
Sro Mar 11, 2015 9:31 pm
Popatrzył na niego mrużąc oczy, co mogło wyglądać groźnie. W ty pogrywasz? Nie mógł ciebie rozgryźć i to sprawiało u niego falę zainteresowania. Nie potrafił cię osądzić tak jak robił to z innymi osobami „pusta laska”, „kujon”, „tępy baran nie znający niebezpieczeństw”, „idiotka myśląca, że jest fajna” – takie określenia lądowały u osób, które spotkał, ale ty?! No do jasnej cholery – jesteś Krukonem, ale nie uważa ciebie za kujona, więc kim jesteś? Znowu przeczesał swoje włosy w irytacji.
- Gdybyś dostał ode mnie sowę, to musiałby być koniec świata, a Dumbledore ściąłby swoją brodę – przewrócił oczami.
Niewiele mu to zrobiło. Nie wziął tego do siebie. Co w tym było takiego, że miałby jakoś inaczej zareagować? Jego postawa się nie zmieniała. Nadal był tym samym Ślizgonem. Nadal był Ventusem, który zaczynał być zły na siebie, za to, że ty nie jesteś taki jak inni. Może jesteś marionetką, ale nie masz coś czego inni nie mają. Chwycił swoją torbę i umieścił ją sobie na kolanach.
Nie chciał, by doszło do czegoś więcej. Nie chciał cię polubić. On chce być zawsze sam, a zaczyna ciebie tolerować, co jest złe. Żaden człowiek nie może być blisko niego. Wystarczy, że polubił Esme, a inni niech spierdalają.
- I nie tęsknie za ludźmi – szepnął. Wstał i nachylił się nad stolikiem.- Ludzie zawsze odchodzą – wyszczerzył się.- Tak jak ja teraz – mrugnął do niego i się wyprostował.
Obszedł stolik zamierzając udać się do wyjścia.
Już nie wiedział co miał powiedzieć Nolanowi, nie bardzo odnajdywał się w tej sytuacji, więc chciał uciec jak najdalej od chłopaka.
…
Oh…
Ventus, nie wiedziałam, że jesteś tchórzem. To straszne. Uciekasz przed słabym Krukonem, czy zawsze tak robiłeś? Nie. No jasne, że nie, ale pewnie nie chcesz, aby ta znajomość przerodziła się w jakąś głupią przyjaźń co? Nie znasz go i nie chcesz poznać, a jeśli będziesz tu siedział to tak się stanie, prawda?
- Gdybyś dostał ode mnie sowę, to musiałby być koniec świata, a Dumbledore ściąłby swoją brodę – przewrócił oczami.
Niewiele mu to zrobiło. Nie wziął tego do siebie. Co w tym było takiego, że miałby jakoś inaczej zareagować? Jego postawa się nie zmieniała. Nadal był tym samym Ślizgonem. Nadal był Ventusem, który zaczynał być zły na siebie, za to, że ty nie jesteś taki jak inni. Może jesteś marionetką, ale nie masz coś czego inni nie mają. Chwycił swoją torbę i umieścił ją sobie na kolanach.
Nie chciał, by doszło do czegoś więcej. Nie chciał cię polubić. On chce być zawsze sam, a zaczyna ciebie tolerować, co jest złe. Żaden człowiek nie może być blisko niego. Wystarczy, że polubił Esme, a inni niech spierdalają.
- I nie tęsknie za ludźmi – szepnął. Wstał i nachylił się nad stolikiem.- Ludzie zawsze odchodzą – wyszczerzył się.- Tak jak ja teraz – mrugnął do niego i się wyprostował.
Obszedł stolik zamierzając udać się do wyjścia.
Już nie wiedział co miał powiedzieć Nolanowi, nie bardzo odnajdywał się w tej sytuacji, więc chciał uciec jak najdalej od chłopaka.
…
Oh…
Ventus, nie wiedziałam, że jesteś tchórzem. To straszne. Uciekasz przed słabym Krukonem, czy zawsze tak robiłeś? Nie. No jasne, że nie, ale pewnie nie chcesz, aby ta znajomość przerodziła się w jakąś głupią przyjaźń co? Nie znasz go i nie chcesz poznać, a jeśli będziesz tu siedział to tak się stanie, prawda?
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach