Strona 2 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 1:55 am
Byłoby nieprzyjemnie, gdyby Colette wypadł przez okno... owszem mogłoby być ździebko nieprzyjemnie dla niego, mlasnąć o chodnik po kilkunastosekundowym toczeniu się i łamaniu sobie kończyn po dachu i jego wystających elementach. Malownicza i jednocześnie wyjątkowo durna śmierć... ciekawe czy kiedykolwiek coś równie głupiego miało miejsce? Uczeń umiera, spadając z wysokości podczas zabawy w turbo-chowanego. Z wampirem. W szkolnej bibliotece. Zważywszy na poirytowanie Sahira taki obrót sytuacji nadal nie był wykluczony, ale z tego co mówił skończył się już na tę chwilę limit Cola na 'dostawanie'. Zupełnie jak odwieczna walka między kujonem a szkolnym osiłkiem. I teraz to wszystko nawet tak wyglądało dla osoby trzeciej i najwidoczniej Nailah każdym swoim działaniem chciał wywrzeć właśnie takie, nieprzychylne wrażenie. Jakby chciał zmyć skazę po tej nadmiernej troskliwości na błoniach.
Ale wampir nie rzucał się na niego chcąc odebrać swoją niepisaną nagrodę i dokończyć dzieła, jakie przerwały mu wcześniej chyba te niepokojące i irytujące jak muchy, wyrzuty sumienia... wtedy przy ławce. A mimo wszystko nie robił tego. Col wolał dla własnego spokoju nie zrzucać teraźniejszego stoicyzmu Sahira na swoje specjalne miejsce na liście wampirzej łaski. Albo swoistej sympatii... w końcu Spektrum Czerni lubiło tylko i wyłącznie blask łusek, i wspólne pogawędki. Nie atakował, bo z kimś z rozprutym gardłem rozmowa szła trudniej. Już nawet teraz z ubytkiem krwi Puchon był jakby mniej żywiołowy. Oto koszt zaufania, jakie pokładano w Pasożycie... I tylko od Sahira zależało czy to spierdoli czynie.
Największą słabością wampirów byli ich najwięksi wrogowie – ludzie. Zasada byłą bowiem prosta: drapieżników NIGDY nie mogło być więcej niż ofiar. A niepoddawanie ścisłej kontroli ciągle rosnącego przyrostu naturalnego populacji, sprawiało, że berło władzy nadal tkwiło w tych wiotkich, dożywających maksymalnie setki, rękach. Które czuły się tak pewnie w grupie, przyciśnięte do muru, że to one poddawały ścisłej kontroli populacje... drapieżników.
- Z podkulonym? Ha... nawet jak miałem mój łuskowaty, kilkumetrowy ogon wyciągnięty, to nadal trochę ci zajęło dotarcie tutaj. - miękkie łapki szurały o twardy pancerz na smoczym pysku, ale potwór nie ruszał głową, żeby nie zrzucić kota, którego pazurki mogły jedynie zarysować łyski, jakie średnio odpowiednie były do wspinaczki.
Colette drgnął, kiedy jedna z dłoni jebnęła o ścianę tuż obok jego głosy i skrzyżował spojrzenia z czernią jeszcze mocniej ogarniającą ten mały świat zapomnianej części biblioteki. Przynajmniej zdobione, niebezpieczne drewno odsunęło się powoli od jego przełyku i zostało zastąpione drugą ręką, jaka zrównała się z chłodem gołego kamienia i odcięła Warpowi drogę ucieczki. Nawet jeśli nie zamierzał takowej podejmować... ale możliwości każdy lubił mieć. Teraz ich nie miał.
- Nie jestem pyskliwy... - zaoponował słabo i wtedy przed jego oczami rozegrała się powtórka ze scenerii z altany nad jeziorem. Z tym, że tym razem oboje byli trzeźwi, Col słabszy, a Sahir już po pierwszej degustacji. I tak samo wtedy, tak i teraz oparł automatycznie dłonie o ramiona drapieżnika i chciał zasiać w nim tym samym ziarno swojej dezaprobaty na to, do czego zmierza. Ale nie opychał go, chciał z czystej (pewnie w cholerę naiwnej) ciekawości zobaczyć, co zrobi. Opanuje się czy da się ponieść? Teraz miał w rekach kruche zaufanie Puchona i jeśli szarpnie się na drugą możliwość, to równie dobrze mógł roztrzaskać je w palcach i wywalić przez okno – zbieranie tych odłamków byłoby dużo trudniejsze, niż rozplaszczonych zwłok, ale po wszystkim poskładany efekt nie będzie nawet w ćwiartce podobny do stanu wyjściowego. Mógł to powiedzieć Sahirowi, że jeśli rozbije to, co teraz ich łączy przez chwilową zachciankę, to po sklejeniu bruzdy dalej będą widoczne. Ale milczał i ani drgnął, obserwując czarnowłosego kątem oka. Zupełnie jak spokojnie siedzący smok, który patrzył jak czarna kulka przybliża łepek do części skóry tuż pod jego żuchwą... gdzie nie chronił jej żaden pancerz i gdzie byle utkwiona wykałaczka mogłaby odebrać dech. Potwór czekał na rozwój wydarzeń i dobrze wiedział, że jeśli dziesięciokrotnie mniejszemu od niego drapieżnikowi omsknie się pazurzasta łapka, to wystarczy jedno kłapniecie przerażającej paszczy. Nikt nie usłyszy nawet miauknięcia. Ewentualnie,w przypływie litości, to Kot już nigdy nie zobaczy Smoka.
Serce gwałtownie Colette przyspieszyło i musiał tym razem rozsunąć wargi, żeby łapać oddech, bo ciało nagle potrzebowało dostaw powietrza w ilościach, jakich sam nos nie potrafił dostarczyć. Sahir nie gryź....
Puchon odetchnął po odsunięciu się i spłynięciu poczuciu narastającego niebezpieczeństwa gdzieś do miękkich kolan.
- Właściwie to... trochę tak. To trochę zabawne. To całe drażnienie i pościg... - tym razem to on wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szaty swoją różdżkę i przeszedł się kilka kroków w bok, żeby minąć dwie półki. Jest... dobrze obliczył, jego torba leżała spory kawałek stąd, ale w prostej linii. Kucnął z lekkim zachwianiem i wykonał krótkie zaklęcie Accio, czekając z wyciągniętą ręką, aż cicho szemrzący po podłodze wór z książkami, wreszcie się pod nią podsunie. - Chciałem się na to wszystko jakoś lepiej przygotować i rozpocząć to nieco później, jak skończą się moje ataki narkolepsji, ale... widać los podsunął mi ciebie szybciej. - parsknął i usiadł pod jednym z okien, zerkając w otchłań. Znowu Sahir wyglądał jakoś inaczej, już nie licząc chorobliwych cieni, które z jego twarzy przerzuciły się na Coletta, to znowu miał tę nową aurę siły i zdecydowania. Ale i podwojonego chłodu i oziębłości.
- A w polowaniu „na poważnie” nie chodzi o końcowe ukatrupienie ofiary? Czy polowanie się jeszcze nie skończyło? - tym razem to on zagrzebał w torbie i wyciągnął z niej paczkę fajek. Tak wiedział, że nie powinien, ale ostatnio piliło go o wiele bardziej. Wsunął zwinięty tytoń do ust i przystawił do niego koniec różdżki, wymrukując zaklęcie odpalające.
Ale wampir nie rzucał się na niego chcąc odebrać swoją niepisaną nagrodę i dokończyć dzieła, jakie przerwały mu wcześniej chyba te niepokojące i irytujące jak muchy, wyrzuty sumienia... wtedy przy ławce. A mimo wszystko nie robił tego. Col wolał dla własnego spokoju nie zrzucać teraźniejszego stoicyzmu Sahira na swoje specjalne miejsce na liście wampirzej łaski. Albo swoistej sympatii... w końcu Spektrum Czerni lubiło tylko i wyłącznie blask łusek, i wspólne pogawędki. Nie atakował, bo z kimś z rozprutym gardłem rozmowa szła trudniej. Już nawet teraz z ubytkiem krwi Puchon był jakby mniej żywiołowy. Oto koszt zaufania, jakie pokładano w Pasożycie... I tylko od Sahira zależało czy to spierdoli czynie.
Największą słabością wampirów byli ich najwięksi wrogowie – ludzie. Zasada byłą bowiem prosta: drapieżników NIGDY nie mogło być więcej niż ofiar. A niepoddawanie ścisłej kontroli ciągle rosnącego przyrostu naturalnego populacji, sprawiało, że berło władzy nadal tkwiło w tych wiotkich, dożywających maksymalnie setki, rękach. Które czuły się tak pewnie w grupie, przyciśnięte do muru, że to one poddawały ścisłej kontroli populacje... drapieżników.
- Z podkulonym? Ha... nawet jak miałem mój łuskowaty, kilkumetrowy ogon wyciągnięty, to nadal trochę ci zajęło dotarcie tutaj. - miękkie łapki szurały o twardy pancerz na smoczym pysku, ale potwór nie ruszał głową, żeby nie zrzucić kota, którego pazurki mogły jedynie zarysować łyski, jakie średnio odpowiednie były do wspinaczki.
Colette drgnął, kiedy jedna z dłoni jebnęła o ścianę tuż obok jego głosy i skrzyżował spojrzenia z czernią jeszcze mocniej ogarniającą ten mały świat zapomnianej części biblioteki. Przynajmniej zdobione, niebezpieczne drewno odsunęło się powoli od jego przełyku i zostało zastąpione drugą ręką, jaka zrównała się z chłodem gołego kamienia i odcięła Warpowi drogę ucieczki. Nawet jeśli nie zamierzał takowej podejmować... ale możliwości każdy lubił mieć. Teraz ich nie miał.
- Nie jestem pyskliwy... - zaoponował słabo i wtedy przed jego oczami rozegrała się powtórka ze scenerii z altany nad jeziorem. Z tym, że tym razem oboje byli trzeźwi, Col słabszy, a Sahir już po pierwszej degustacji. I tak samo wtedy, tak i teraz oparł automatycznie dłonie o ramiona drapieżnika i chciał zasiać w nim tym samym ziarno swojej dezaprobaty na to, do czego zmierza. Ale nie opychał go, chciał z czystej (pewnie w cholerę naiwnej) ciekawości zobaczyć, co zrobi. Opanuje się czy da się ponieść? Teraz miał w rekach kruche zaufanie Puchona i jeśli szarpnie się na drugą możliwość, to równie dobrze mógł roztrzaskać je w palcach i wywalić przez okno – zbieranie tych odłamków byłoby dużo trudniejsze, niż rozplaszczonych zwłok, ale po wszystkim poskładany efekt nie będzie nawet w ćwiartce podobny do stanu wyjściowego. Mógł to powiedzieć Sahirowi, że jeśli rozbije to, co teraz ich łączy przez chwilową zachciankę, to po sklejeniu bruzdy dalej będą widoczne. Ale milczał i ani drgnął, obserwując czarnowłosego kątem oka. Zupełnie jak spokojnie siedzący smok, który patrzył jak czarna kulka przybliża łepek do części skóry tuż pod jego żuchwą... gdzie nie chronił jej żaden pancerz i gdzie byle utkwiona wykałaczka mogłaby odebrać dech. Potwór czekał na rozwój wydarzeń i dobrze wiedział, że jeśli dziesięciokrotnie mniejszemu od niego drapieżnikowi omsknie się pazurzasta łapka, to wystarczy jedno kłapniecie przerażającej paszczy. Nikt nie usłyszy nawet miauknięcia. Ewentualnie,w przypływie litości, to Kot już nigdy nie zobaczy Smoka.
Serce gwałtownie Colette przyspieszyło i musiał tym razem rozsunąć wargi, żeby łapać oddech, bo ciało nagle potrzebowało dostaw powietrza w ilościach, jakich sam nos nie potrafił dostarczyć. Sahir nie gryź....
Puchon odetchnął po odsunięciu się i spłynięciu poczuciu narastającego niebezpieczeństwa gdzieś do miękkich kolan.
- Właściwie to... trochę tak. To trochę zabawne. To całe drażnienie i pościg... - tym razem to on wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szaty swoją różdżkę i przeszedł się kilka kroków w bok, żeby minąć dwie półki. Jest... dobrze obliczył, jego torba leżała spory kawałek stąd, ale w prostej linii. Kucnął z lekkim zachwianiem i wykonał krótkie zaklęcie Accio, czekając z wyciągniętą ręką, aż cicho szemrzący po podłodze wór z książkami, wreszcie się pod nią podsunie. - Chciałem się na to wszystko jakoś lepiej przygotować i rozpocząć to nieco później, jak skończą się moje ataki narkolepsji, ale... widać los podsunął mi ciebie szybciej. - parsknął i usiadł pod jednym z okien, zerkając w otchłań. Znowu Sahir wyglądał jakoś inaczej, już nie licząc chorobliwych cieni, które z jego twarzy przerzuciły się na Coletta, to znowu miał tę nową aurę siły i zdecydowania. Ale i podwojonego chłodu i oziębłości.
- A w polowaniu „na poważnie” nie chodzi o końcowe ukatrupienie ofiary? Czy polowanie się jeszcze nie skończyło? - tym razem to on zagrzebał w torbie i wyciągnął z niej paczkę fajek. Tak wiedział, że nie powinien, ale ostatnio piliło go o wiele bardziej. Wsunął zwinięty tytoń do ust i przystawił do niego koniec różdżki, wymrukując zaklęcie odpalające.
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 1:56 am
To uwłaczało, to się nie podobało, tak się nie godziło – to, co się stało na błoniach, powinno zostać wymazane – niech ktoś naciśnie proszę Backspace i wszystko wykasuje, naprawdę ładnie proszę – to zdarzenie tak samo mocno dzieliło jak i łączyło, pozostawiając w sercu demona stojącego przed marnym człowieczkiem niedosyt – tylko niedosyt w zasadzie czego? Nie wiedział sam, kolejne ślepe, samo-napędzające się koło niedorzeczności – czarnowłosy przez naturę, której nie dało się w pełni kontrolować, nie przez kogoś tak młodego, jak on, miał wielką skłonność do wpadanie w takie consensuse, w których ślepe uliczki nie były oznaczone i trzeba potem przeskakiwać przez mur, bo zawrócić się nie da – niestety choć istniał czar na spowalnianie czasu, to nikt nie wymyślić zaklęcia, które by go cofało – istniały medaliony, no ba! - trudno o nich nie słyszeć, przedmiot porządania zazwyczaj, chociaż bardzo niebezpieczne w użytkowaniu i zdaniem samego Nailaha, którego kusiło posiąść ten cenny przedmiot, nie był wart swej sławy, gdy się dogłębnie zastanowiło nad konsekwencjami, jakie może przynieść. Zwłaszcza, że cudowna matka, którą Przyszłość była, potrafiła przewidzieć nawet to, iż w przeszłość się cofnęliśmy – zabawne, prawda? Próbują nam wcisnąć, że mamy wolną wolę, podczas gdy prawda prezentuje się zupełnie inaczej... Tym nie mniej, dobrze, skupmy się na chwili obecnej – na tym, że jeden z uczniów znajdował się niepokojąco blisko okna, przez które w każdym momencie mógł zostać wypchnięty, bo nawet jeśli iratacji nie było widać po jego twarzy, to jednak dał wyraźnie znać o tej emocji, by nie pozostawiała wątpliwości co do wyczerpalności cierpliwości, jaka właśnie wskaźnikiem zbliżyła się do zera – wystarczyło parę kreseczek w dół i skończyłoby się... co? Przyjazna atmosfera? A teraz taka była? Od strony Coletta płynęła ta specificzna aura zadziorności, nadal był tym samym, ciepłym chłopakiem, który chował w sobie dobroć – za dużo dobroci – której wystarczyłoby dla połowy świata, gdyby tylko zostawała dobrze wykorzystywana – wydawał się być baterią, która sama się ładowała, gdy tylko dostawała pozytywną odpowiedź od maszyny, którą napędzała – tymi maszynami byli ludzie... i nie-ludzie także. Bo czyż wobec ciebie tego nie próbował..? Nie rozumiałeś tego i nie wiedziałeś, czy chciałeś rozumieć – drażniło to, jak i sprawiało dziwną przyjemność, nie miałeś nawet żadnych sprzeciwów, aby ta znajomość trwała, nie próbowałeś uciekać, ani unikać... chciałeś dać się prowadzić za rączkę, jak dziecko, które znalazło wyjątkowo interesującego dorosłego, nie ważne, czy ta podróż będzie dla obu niebezpieczna... a będzie. Na pewno będzie.
I nadal prowokował, nadal ciągnął cię za wąsy i sprawiał, że ostrzegawczo syczałeś i unosiłeś łapę z pazurami, ale nie raniłeś dłoni – czemu? Nie mogłeś się zmusić, żeby go zranić, jak i nie mogłeś sobie powiedzieć: nie zranię go. Pragnienie zniszczenia go było zbyt silne, opierałeś się mu, ciesząc wzrok piękną, choć zmęczoną twarzą i sycąc jego towarzystwem – określenie wampira energetycznego nabrałoby tutaj nowego sensu... ale nie na tym to "sycenie się" polegało... a może właśnie na tym..? W końcu nie bez powodu silna aura Nailaha wpływała tak, a nie inaczej, na otaczające go istoty – Colette wydawał się zupełnie na to nie zwracać uwagi, jakby miał naturalną tarczę... i to rodziło pewnego rodzaju... nadzieję. Dawało przyzwolenie na kontynuację znajomości, bardzo niepewnej, licząc na to, iż "tym razem będzie inaczej"...
Tak naprawdę sam w to nie wierzyłeś.
Zbierałeś wszystko to, co przy tobie ten chłopak powiedział, co zrobił, wszystkie jego gesty – tutaj to ty byłeś graczem, który był testowany, a nie tym, co testuje, jak to zazwyczaj było, ba! - jak to było zawsze, a jednocześnie nie działo się to na zasadzie ułud i nieprawdziwych mar, które zaplątywałyby cię w sień i ledwo pozwalały na najmniejsze skinienie palcem, tak jak to miało miejsce choćby przy Esmeraldzie, przez co czułeś się zadziwiająco swobodnie i nie szukłeś uwolnienia od tej zależności i nie wyrywałeś na siłę swej grzywy z delikatnych palców Arlekina... kroczek po kroczku pozwalałeś się coraz bardziej oswajać... Jakiegokolwiek podstępu to stworzenie nie używało, mogło być pewne, że twoja nienawiść i pragnienie zniszczenia go nie wygasną – będą płonąć, podjudzać... I nie przyznasz przed sobą, że krzywdy mu nie uczynisz, prawda? Tym bardziej nigdy nie powiesz tego na głos, jak i wielu, wielu innych rzeczy...
Milczałeś – uparcie milczałeś i przyglądałeś się Smokowi po zeskoczeniu z jego pyska, siedząc grzecznie, dumnie wyprostowany, u podłoża jego łap, zadzierając łeb, chociaż po tym spojrzeniu, słowo daję – można było powiedzieć, że knypek uważa się za o wiele większego od gada... Nie miałeś pojęcia, co mu powiedzieć. Czy cokolwiek chcesz mówić. Znów on sporo mówił, a Ty? Taki dobry z Ciebie mówca ponoć... Spojrzenie gada i jego obecność w jakiś sposób koiła... nie chciałeś się uspakajać, nie chciałeś dostawać kolejnych argumentów, by nie czynić mu krzywdy...
Nie chciałeś się do niego przywiązywać – hmm, cóż... na to chyba za późno.
Chciałeś powiedzieć, że nie jesteś mordercą.
Wampir uśmiechnął się kącikiem warg i podszedł do okna, które otworzył – chłodny podmuch wiatru rozsunął poły jego płaszcza i zebrał niesforne kosmyki opadające na oczy włosów w tył.
- Uznaj to za swój dług wobec mnie.
Uznaj, że teraz Twe życie, Colette Tomiczny, należy do tego wampira.
- Jesteś usatysfakcjonowany swoją mierną wygraną, gdzie w stawce był twój żywot, dwulicowy Smoku? - Czarnowłosy obrócił się, przysiadając na krańcu parapetu, na którym oparł dłonie, kierując oczy na Coletta. - Czemu chciałeś się w to bawić? Po co za mną chodzisz? Dlaczego chcesz, żebym ja za tobą chodził? Uważasz się za wyjątkowego? Nie żartuj sobie... - Kpiący uśmiech się pogłębił.
Znowu to robisz, Nailah...
Znowu wylewasz całą swoją truciznę.
I nadal prowokował, nadal ciągnął cię za wąsy i sprawiał, że ostrzegawczo syczałeś i unosiłeś łapę z pazurami, ale nie raniłeś dłoni – czemu? Nie mogłeś się zmusić, żeby go zranić, jak i nie mogłeś sobie powiedzieć: nie zranię go. Pragnienie zniszczenia go było zbyt silne, opierałeś się mu, ciesząc wzrok piękną, choć zmęczoną twarzą i sycąc jego towarzystwem – określenie wampira energetycznego nabrałoby tutaj nowego sensu... ale nie na tym to "sycenie się" polegało... a może właśnie na tym..? W końcu nie bez powodu silna aura Nailaha wpływała tak, a nie inaczej, na otaczające go istoty – Colette wydawał się zupełnie na to nie zwracać uwagi, jakby miał naturalną tarczę... i to rodziło pewnego rodzaju... nadzieję. Dawało przyzwolenie na kontynuację znajomości, bardzo niepewnej, licząc na to, iż "tym razem będzie inaczej"...
Tak naprawdę sam w to nie wierzyłeś.
Zbierałeś wszystko to, co przy tobie ten chłopak powiedział, co zrobił, wszystkie jego gesty – tutaj to ty byłeś graczem, który był testowany, a nie tym, co testuje, jak to zazwyczaj było, ba! - jak to było zawsze, a jednocześnie nie działo się to na zasadzie ułud i nieprawdziwych mar, które zaplątywałyby cię w sień i ledwo pozwalały na najmniejsze skinienie palcem, tak jak to miało miejsce choćby przy Esmeraldzie, przez co czułeś się zadziwiająco swobodnie i nie szukłeś uwolnienia od tej zależności i nie wyrywałeś na siłę swej grzywy z delikatnych palców Arlekina... kroczek po kroczku pozwalałeś się coraz bardziej oswajać... Jakiegokolwiek podstępu to stworzenie nie używało, mogło być pewne, że twoja nienawiść i pragnienie zniszczenia go nie wygasną – będą płonąć, podjudzać... I nie przyznasz przed sobą, że krzywdy mu nie uczynisz, prawda? Tym bardziej nigdy nie powiesz tego na głos, jak i wielu, wielu innych rzeczy...
Milczałeś – uparcie milczałeś i przyglądałeś się Smokowi po zeskoczeniu z jego pyska, siedząc grzecznie, dumnie wyprostowany, u podłoża jego łap, zadzierając łeb, chociaż po tym spojrzeniu, słowo daję – można było powiedzieć, że knypek uważa się za o wiele większego od gada... Nie miałeś pojęcia, co mu powiedzieć. Czy cokolwiek chcesz mówić. Znów on sporo mówił, a Ty? Taki dobry z Ciebie mówca ponoć... Spojrzenie gada i jego obecność w jakiś sposób koiła... nie chciałeś się uspakajać, nie chciałeś dostawać kolejnych argumentów, by nie czynić mu krzywdy...
Nie chciałeś się do niego przywiązywać – hmm, cóż... na to chyba za późno.
Chciałeś powiedzieć, że nie jesteś mordercą.
Wampir uśmiechnął się kącikiem warg i podszedł do okna, które otworzył – chłodny podmuch wiatru rozsunął poły jego płaszcza i zebrał niesforne kosmyki opadające na oczy włosów w tył.
- Uznaj to za swój dług wobec mnie.
Uznaj, że teraz Twe życie, Colette Tomiczny, należy do tego wampira.
- Jesteś usatysfakcjonowany swoją mierną wygraną, gdzie w stawce był twój żywot, dwulicowy Smoku? - Czarnowłosy obrócił się, przysiadając na krańcu parapetu, na którym oparł dłonie, kierując oczy na Coletta. - Czemu chciałeś się w to bawić? Po co za mną chodzisz? Dlaczego chcesz, żebym ja za tobą chodził? Uważasz się za wyjątkowego? Nie żartuj sobie... - Kpiący uśmiech się pogłębił.
Znowu to robisz, Nailah...
Znowu wylewasz całą swoją truciznę.
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 1:58 am
Patrząc na całe niebezpieczeństwo jakie oboje mogli na siebie ściągnąć – faktycznie, to czego dopuścili się na błoniach mogło dość znacznie przekreślić ich aktualne pozycje na wielu płaszczyznach; tych czysto szkolnych także. Ale relacji o dziwo nie zburzyło... niezależnie od tego, jak Sahir się wstydził(?) tego, co zrobił. Wszystko, razem z Arlekinem na czele, mówiło, że będzie miał jeszcze mnóstwo sytuacji, po których zażenowanie stanowczo przerośnie to obecne. Bo w końcu... odwzajemnił pocałunek, nawet jeśli mógł być formą kolejnych przeprosin, nadal to zrobił.
I mimo wszystkich tych durnych, absurdalnych czasem sygnałów wampir ani nie zabił, ani nie ugryzł, ani nie skrzywdził – miotał się tylko w niezdecydowaniu i dlatego Col tak się z nim bawił. Dlatego przesuwał palce po śmiesznych długich wąsikach, gładził sztywno postawione uszy i drapał go po samym szczycie głowy, gdzie kot nie mógł podrapać się sam. I pod bródką. A zwierze mimo wszystko nie mruczało. Nie cofało się, ale jednocześnie nie aprobowało w pełni tego, co się dzieje.
Zmian.
Arlekin miał w końcu swój miecz, którym odbijał złe sygnały, przesycał je jak przez sito, ciął na kawałki a potem kucał i spokojnie się im przyglądał. Bez wybuchu, bez dopuszczania do siebie pierwotnych emocji, jakie mogłyby sprawić, ze zareagowałby na przytyki i cwaniakowaty ton tak samo jak cała reszta ludzkości. Zranieniem, bezsensowną złością, wyrzutem i odejściem. W końcu przecież to normalne, że nie spędza się czasu z kimś, kto cie rani, prawda...? Tak długo jak nie jest tego wart. A Sahir był...? Chyba już raz mu to powiedział. A ten jak dziecko znowu i znowu zapętlał płytę i puszczał od nowa. Jakby ciągle potrzebował... zapewnień.
Col wysłuchał go, nie przerywając i w międzyczasie umościł się wygodniej na zakurzonej podłodze, przesuwając językiem papierosa z jednego kącika ust do drugiego i wypuścił dym przed siebie. Spektrum myśli i paleta odpowiedzi, jaką miał do wyboru, była naprawdę ogromna... nie znał Sahira jak własnej kieszeni, ale miał już o nim jakieś pojęcie, dokładnie wiedział jakie słowa pogrzebią teraz ich znajomość, a jakie mogą podziałać pokrzepiająco. I jak wiadomo w przypadku tego konkretnego wampira, ani jedna ani druga skrajność nie przyniosłaby pożądanych efektów, dlatego postanowił dalej iść zaparte ze swoją prostotą i wybrać najbardziej neutralną i najbardziej odpowiednią odpowiedź na absolutnie każde z zadanych pytań:
- Nie wiem.
Kaszlnął i wyciągnął z torby jeszcze niewielki słoiczek, który odkręcił i zamienił na popielniczkę; tym samym pozwalając, żeby dość długa pauza zagościła w jego wypowiedzi. Zasępił się i zaciągnął jeszcze kilka razy. Nie patrzył na rozmówce, tylko ślady własnych nóg na zakurzonej posadzce. Chłód ciągnął od podłogi, ale nie zamierzał się stąd ruszać. Musiał Sahirowi coś wreszcie porządnie wytłumaczyć.
„Mój Boże... on naprawdę nie wierzy w to, że da się go polubić” - oto, co ciągle sobie myślał i jego umysł ubierał tą całą sytuację w wizualizacje rozmowy z kobieta, jaka ubiera najseksowniejszą sukienką jaką ma - która unosi jej pełne, foremne piersi, zachwycająco zarysowuje jej wąską talię i krągłe biodra, i kończy się na apetycznych udach na granicy moralności i wyuzdania. Prócz tego układa swoje włosy tak, by ponętnymi falami opadały na odsłonięte ramiona i omuskały szyję, a detale twarzy ukrasza delikatnym makijażem by uwidocznić każdą zaletę i wyostrzyć w przymrużonych oczach swoją drapieżną naturę. A to wszystko podnosi na długich aż po szyję, zgrabnych nogach, zakończonych diabelnie wysokimi obcasami. I ta kobieta wije się wdzięcznie przed lustrem mówiąc, jaka jest gruba i obrzydliwa.
Co on miał mu powiedzieć...? Był tylko odmóżdżonym w tej chwili facetem, jaki został zupełnie zdominowany przez atrakcje wizualne.
- Może po prostu jestem masochistą...? Może biorę za zabawę obrażanie mnie. - znowu się zaciągnął. - A może lubię być dla kogoś „do schrupania”; w jeszcze bardziej dosłownym znaczeniu, niż mógłby pomyśleć ktokolwiek inny. Wiesz, może się nasłuchałem o 'schrupaniu' w szkole i na podwórku od reszty chłopaków i wziąłem to zbyt na serio?
Uratował swoją szatę przed pyłem, który już ledwo trzymał się jego papierosa.
- A może cie po prostu, kurwa, lubię i cie to trochę przytłacza? - znowu ten twardy głos. - Mogę tym razem ja zadać ci pytania? Ja wiernie na każde odpowiadam, a ty uciekasz od niewygodnych. Po co w ogóle podjąłeś się wyzwania w pościgu? Czemu mnie teraz pod ścianą nie ugryzłeś?
Dwukolorowe spojrzenie spoczęło twardo na wampirze, zasiadającym dumnie na parapecie. To wyglądało trochę tak, jakby smok pochylił swój ogromny, ciężki łeb i dmuchnął samymi nozdrzami, mierzwiąc kotu całą sierść.
Puchon odsunął papierosa od ust i wolną rękę ułożył tak, by przypominała pistolet, który swobodnie, wycelowałeś w wampira, przymykając jedno oko, by wytyczyć dokładniej cel.
- Bang.
I mimo wszystkich tych durnych, absurdalnych czasem sygnałów wampir ani nie zabił, ani nie ugryzł, ani nie skrzywdził – miotał się tylko w niezdecydowaniu i dlatego Col tak się z nim bawił. Dlatego przesuwał palce po śmiesznych długich wąsikach, gładził sztywno postawione uszy i drapał go po samym szczycie głowy, gdzie kot nie mógł podrapać się sam. I pod bródką. A zwierze mimo wszystko nie mruczało. Nie cofało się, ale jednocześnie nie aprobowało w pełni tego, co się dzieje.
Zmian.
Arlekin miał w końcu swój miecz, którym odbijał złe sygnały, przesycał je jak przez sito, ciął na kawałki a potem kucał i spokojnie się im przyglądał. Bez wybuchu, bez dopuszczania do siebie pierwotnych emocji, jakie mogłyby sprawić, ze zareagowałby na przytyki i cwaniakowaty ton tak samo jak cała reszta ludzkości. Zranieniem, bezsensowną złością, wyrzutem i odejściem. W końcu przecież to normalne, że nie spędza się czasu z kimś, kto cie rani, prawda...? Tak długo jak nie jest tego wart. A Sahir był...? Chyba już raz mu to powiedział. A ten jak dziecko znowu i znowu zapętlał płytę i puszczał od nowa. Jakby ciągle potrzebował... zapewnień.
Col wysłuchał go, nie przerywając i w międzyczasie umościł się wygodniej na zakurzonej podłodze, przesuwając językiem papierosa z jednego kącika ust do drugiego i wypuścił dym przed siebie. Spektrum myśli i paleta odpowiedzi, jaką miał do wyboru, była naprawdę ogromna... nie znał Sahira jak własnej kieszeni, ale miał już o nim jakieś pojęcie, dokładnie wiedział jakie słowa pogrzebią teraz ich znajomość, a jakie mogą podziałać pokrzepiająco. I jak wiadomo w przypadku tego konkretnego wampira, ani jedna ani druga skrajność nie przyniosłaby pożądanych efektów, dlatego postanowił dalej iść zaparte ze swoją prostotą i wybrać najbardziej neutralną i najbardziej odpowiednią odpowiedź na absolutnie każde z zadanych pytań:
- Nie wiem.
Kaszlnął i wyciągnął z torby jeszcze niewielki słoiczek, który odkręcił i zamienił na popielniczkę; tym samym pozwalając, żeby dość długa pauza zagościła w jego wypowiedzi. Zasępił się i zaciągnął jeszcze kilka razy. Nie patrzył na rozmówce, tylko ślady własnych nóg na zakurzonej posadzce. Chłód ciągnął od podłogi, ale nie zamierzał się stąd ruszać. Musiał Sahirowi coś wreszcie porządnie wytłumaczyć.
„Mój Boże... on naprawdę nie wierzy w to, że da się go polubić” - oto, co ciągle sobie myślał i jego umysł ubierał tą całą sytuację w wizualizacje rozmowy z kobieta, jaka ubiera najseksowniejszą sukienką jaką ma - która unosi jej pełne, foremne piersi, zachwycająco zarysowuje jej wąską talię i krągłe biodra, i kończy się na apetycznych udach na granicy moralności i wyuzdania. Prócz tego układa swoje włosy tak, by ponętnymi falami opadały na odsłonięte ramiona i omuskały szyję, a detale twarzy ukrasza delikatnym makijażem by uwidocznić każdą zaletę i wyostrzyć w przymrużonych oczach swoją drapieżną naturę. A to wszystko podnosi na długich aż po szyję, zgrabnych nogach, zakończonych diabelnie wysokimi obcasami. I ta kobieta wije się wdzięcznie przed lustrem mówiąc, jaka jest gruba i obrzydliwa.
Co on miał mu powiedzieć...? Był tylko odmóżdżonym w tej chwili facetem, jaki został zupełnie zdominowany przez atrakcje wizualne.
- Może po prostu jestem masochistą...? Może biorę za zabawę obrażanie mnie. - znowu się zaciągnął. - A może lubię być dla kogoś „do schrupania”; w jeszcze bardziej dosłownym znaczeniu, niż mógłby pomyśleć ktokolwiek inny. Wiesz, może się nasłuchałem o 'schrupaniu' w szkole i na podwórku od reszty chłopaków i wziąłem to zbyt na serio?
Uratował swoją szatę przed pyłem, który już ledwo trzymał się jego papierosa.
- A może cie po prostu, kurwa, lubię i cie to trochę przytłacza? - znowu ten twardy głos. - Mogę tym razem ja zadać ci pytania? Ja wiernie na każde odpowiadam, a ty uciekasz od niewygodnych. Po co w ogóle podjąłeś się wyzwania w pościgu? Czemu mnie teraz pod ścianą nie ugryzłeś?
Dwukolorowe spojrzenie spoczęło twardo na wampirze, zasiadającym dumnie na parapecie. To wyglądało trochę tak, jakby smok pochylił swój ogromny, ciężki łeb i dmuchnął samymi nozdrzami, mierzwiąc kotu całą sierść.
Puchon odsunął papierosa od ust i wolną rękę ułożył tak, by przypominała pistolet, który swobodnie, wycelowałeś w wampira, przymykając jedno oko, by wytyczyć dokładniej cel.
- Bang.
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:00 am
Miotanie się – doprawdy, lepszego przyrównania nie można było znaleźć, bo tak prezentowały się fakty: kocur to chciał, to nie chciał i nie wiedział, czy bardziej chce, czy nie chce – czy zaufać intuicji, czy może raczej instynktowi? - ta ludzka natura, czy ta zwierzęca przeważą, w których jedna chciała być uległa, żeby nałapać troszeczkę chociaż ciepła, którego niemal nie zaznał przez życie, a ta druga chciała ukazać swą wyższość nad ofiar i dokonać dzieła zniszczenia, do którego tak ciągnęły, by kły znów zabarwiły się szkarłatem i umorusała hebanowy pysk Kocura. Prawdopodobnie decyzja nie nadejdzie szybko, o ile kiedykolwiek przyjdzie decydująca szala, aby przesunąć się poza magiczną linię, jaka mamiła jego ślepia i kazała się w nią bez przerwy wpatrywać – lepiej w niego, niż w przedmiot właściwego zainteresowania, czyli Smoka, czuwającego i cierpliwie czekającego, aż w końcu zaczepiany Kocur da mu się przeciągnąć na swą stronę... Najgorszą świadomością była właśnie pewność, że w tej grze nie trzyma kart rozdającego, ba! - on zgadzał się na to, by to Smok je miał! I patrzył na te rozdawane karty, i stres coraz bardziej narastał w jego wnętrzu i płoszył samego siebie i denerwował i złościł, i chciał zabijać i być głaskanym... Wszystko to na raz! Wiadomo zaś, że aż tyle pragnień w jednej chwili prowadziło do bardzo niezdrowego zamieszania... Nailah miał dość poważny problem, jeśli chodzi generalnie o jakiekolwiek... myślenie – problem dość, wydawałoby się, banalny... Problem z tym, że jeśli już nie dajcie bogowie opadły jego mury chroniące go przed zastanawianiem się nad swoim jestestwem, to myślenia już przerwać się nie dało – i tak wariował w samym sobie, próbując to jakoś unormować, odepchnąć od siebie, gdzie w pewnych momentach działało to zupełnie na odwrót – im bardziej chciało się od tego uciec, tym mocniej to atakowało – zupełnie jak lew na sawannie, który gonił za antylopą.
Masochistą na pewno był, tylko dlaczego musiał być aż tak popieprzonym masochistą i dlaczego doczepił się akurat do ciebie? Nie zapomniałeś jego słów sprzed kilku dni, gdzie wyraźnie mówił, że Nailah musiałby porządnie go odepchnąć, żeby Warp sobie darował – jak mógłbyś zapomnieć... Mimo wszystko – uwierzyć w to? Uwierzyć, że jest całkowicie inny od całej reszty? Wszyscy, których spotykałeś i zamieniłeś więcej niż jedno zdanie byli na swój sposób "wyjątkowi" i każdy z nich znalazł miejsce w twej pamięci i na sercu, pozostawiając na nim blizny – nie mogłeś powiedzieć, że tutaj będzie inaczej – może gdybyś uwierzył... ach, wtedy szanse by się zwiększyły – każdy się męczy, kiedy ktoś mu gada w kółko to samo – doskonałe porównanie – jak zacięta płyta, która jest na tyle stara, by nie dało się jej odnowić – może tylko dalej stępiać się na tępym rysiku w puszczanym sprzęcie. Dla tej płyty prostota tej odpowiedzi była wystarczająca i zadowalająca – z pewnością najbardziej z możliwych, bo tak jak nie zniósłby krytyki, tak i nie zniósłby jakichkolwiek pseudo-prób pocieszenia. Liczyła się ta najbardziej realna. "Nie wiem" – pod tym zdaniem kryła się setka powodów, dla których było ono najbardziej emocjonalne ze wszystkich, wszak ty zapytany mógłbyś odpowiedzieć to samo.
- Zapomnij, nie chcę wiedzieć nic więcej. - Odparłeś dość chłodno, minimalnie rozbawiony tymi słowami: brać na zbyt serio "chrupanie", które przecież było jedynie metaforą dla pragnienia posiadania w ramionach danej niewiasty... danego mężczyzny – bardzo śmieszne, że to zostało tu wyciągnięte, no naprawdę – być fanem bycia pożeranym przez wampira, a jednocześnie ciągle dawać mu do zrozumienia, że nie jest się zwykłą przekąską i ma się swój szacunek... To jakoś nie bardzo trzymało się kupy, tym bardziej mogłeś się martwić, że to rozumiałeś na swój sposób... ale po co w ogóle temat roztrząsasz, skoro nie o to tutaj chodzi?
Jednak następne stwierdzenie już zbiło cię z tropu.
Lubić... lubić... - Utkwiłeś uważne, przeszywające wręcz spojrzenie w Smoku Katedralnym – gdyby spojrzenie mogło zamrażać, to ten znów zostałby lodową rzeźbą, która cieszyłaby oczy wdziękiem kształtów o wiele bardziej niż taka niewiasta piękniąca się przed lusterkiem – cóż zrobić, ona nie dostrzegała swych zalet, w jej świecie, w jej oczach, była gruba, brzydka, jej uda nosiły ślady rozstępów, a twarz zmarszczki, dlatego nie potrafiła się uśmiechnąć nawet do samej siebie... Dla niej to lustro nadawało się do rozbicia tylko dlatego, że widziała tam samą siebie.
Sahir nienawidził swojego odbicia w lustrze.
Kocur nastroszył sierść, naprężył mięśnie, ustawił w pion uszy.
Pełnia skupienia.
Drgnąłeś, kiedy charakterystyczne "bang" rozbiło się o ściany twojego umysłu, kompletnie podświadomie prostując się – bardzo cenne wyrzucenie ci w twarz tego, co nikt dotąd ci nie wyrzucił – a może wyrzucił? - jakoś nie pamiętałeś, może to tylko słowa tej jednej osoby cię tak uderzały, chociaż nie odkryłeś zagadki, dlaczego tak jest – na razie odłożyłeś to na potem, to nie miejsce i czas, by nad tym rozmyślać... Bo tak, bo cię to przytłaczało, bo nie mogłeś, nie potrafiłeś zaakceptować, żeby ktoś cię... lubił. To jednak nie zdziwienie, ani zagubienie gościły na twej twarzy – wciąż był to ten sam nieprzystępny lód, który ganił, który nie przyzwalał i wyznaczał konkretną granicę między Otchłanią, a tym, kto w nią zaglądał.
"...Ja wiernie na każde odpowiadam, a ty uciekasz od niewygodnych..."
Czujesz tą ambicję odzywającą się w twoim wnętrzu, która mówi, byś mu pokazał, że się myli? Jasne, że tak – odpowiada na nią to, co karze stąd wyjść i nie wdawać się więcej w idiotyczne dyskusje.
Kolejny impas.
- Powinienem przestać rozmawiać z tobą na trzeźwo. - Tak, to by było tyle apropo twoich szczerych odpowiedzi i braku unikania ich, czyż nie?
Masochistą na pewno był, tylko dlaczego musiał być aż tak popieprzonym masochistą i dlaczego doczepił się akurat do ciebie? Nie zapomniałeś jego słów sprzed kilku dni, gdzie wyraźnie mówił, że Nailah musiałby porządnie go odepchnąć, żeby Warp sobie darował – jak mógłbyś zapomnieć... Mimo wszystko – uwierzyć w to? Uwierzyć, że jest całkowicie inny od całej reszty? Wszyscy, których spotykałeś i zamieniłeś więcej niż jedno zdanie byli na swój sposób "wyjątkowi" i każdy z nich znalazł miejsce w twej pamięci i na sercu, pozostawiając na nim blizny – nie mogłeś powiedzieć, że tutaj będzie inaczej – może gdybyś uwierzył... ach, wtedy szanse by się zwiększyły – każdy się męczy, kiedy ktoś mu gada w kółko to samo – doskonałe porównanie – jak zacięta płyta, która jest na tyle stara, by nie dało się jej odnowić – może tylko dalej stępiać się na tępym rysiku w puszczanym sprzęcie. Dla tej płyty prostota tej odpowiedzi była wystarczająca i zadowalająca – z pewnością najbardziej z możliwych, bo tak jak nie zniósłby krytyki, tak i nie zniósłby jakichkolwiek pseudo-prób pocieszenia. Liczyła się ta najbardziej realna. "Nie wiem" – pod tym zdaniem kryła się setka powodów, dla których było ono najbardziej emocjonalne ze wszystkich, wszak ty zapytany mógłbyś odpowiedzieć to samo.
- Zapomnij, nie chcę wiedzieć nic więcej. - Odparłeś dość chłodno, minimalnie rozbawiony tymi słowami: brać na zbyt serio "chrupanie", które przecież było jedynie metaforą dla pragnienia posiadania w ramionach danej niewiasty... danego mężczyzny – bardzo śmieszne, że to zostało tu wyciągnięte, no naprawdę – być fanem bycia pożeranym przez wampira, a jednocześnie ciągle dawać mu do zrozumienia, że nie jest się zwykłą przekąską i ma się swój szacunek... To jakoś nie bardzo trzymało się kupy, tym bardziej mogłeś się martwić, że to rozumiałeś na swój sposób... ale po co w ogóle temat roztrząsasz, skoro nie o to tutaj chodzi?
Jednak następne stwierdzenie już zbiło cię z tropu.
Lubić... lubić... - Utkwiłeś uważne, przeszywające wręcz spojrzenie w Smoku Katedralnym – gdyby spojrzenie mogło zamrażać, to ten znów zostałby lodową rzeźbą, która cieszyłaby oczy wdziękiem kształtów o wiele bardziej niż taka niewiasta piękniąca się przed lusterkiem – cóż zrobić, ona nie dostrzegała swych zalet, w jej świecie, w jej oczach, była gruba, brzydka, jej uda nosiły ślady rozstępów, a twarz zmarszczki, dlatego nie potrafiła się uśmiechnąć nawet do samej siebie... Dla niej to lustro nadawało się do rozbicia tylko dlatego, że widziała tam samą siebie.
Sahir nienawidził swojego odbicia w lustrze.
Kocur nastroszył sierść, naprężył mięśnie, ustawił w pion uszy.
Pełnia skupienia.
Drgnąłeś, kiedy charakterystyczne "bang" rozbiło się o ściany twojego umysłu, kompletnie podświadomie prostując się – bardzo cenne wyrzucenie ci w twarz tego, co nikt dotąd ci nie wyrzucił – a może wyrzucił? - jakoś nie pamiętałeś, może to tylko słowa tej jednej osoby cię tak uderzały, chociaż nie odkryłeś zagadki, dlaczego tak jest – na razie odłożyłeś to na potem, to nie miejsce i czas, by nad tym rozmyślać... Bo tak, bo cię to przytłaczało, bo nie mogłeś, nie potrafiłeś zaakceptować, żeby ktoś cię... lubił. To jednak nie zdziwienie, ani zagubienie gościły na twej twarzy – wciąż był to ten sam nieprzystępny lód, który ganił, który nie przyzwalał i wyznaczał konkretną granicę między Otchłanią, a tym, kto w nią zaglądał.
"...Ja wiernie na każde odpowiadam, a ty uciekasz od niewygodnych..."
Czujesz tą ambicję odzywającą się w twoim wnętrzu, która mówi, byś mu pokazał, że się myli? Jasne, że tak – odpowiada na nią to, co karze stąd wyjść i nie wdawać się więcej w idiotyczne dyskusje.
Kolejny impas.
- Powinienem przestać rozmawiać z tobą na trzeźwo. - Tak, to by było tyle apropo twoich szczerych odpowiedzi i braku unikania ich, czyż nie?
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:01 am
Papieros powoli mu się kończył więc każdy kolejny wdech brał z rozwagą, nie spuszczając uważnego wzroku ze swojego dumnego rozmówcy. Nawet jak minęło już kilka minut od kiedy opuścił swoją karykaturalną broń. Zmęczenie zaczęło się delikatnie kłaść na jego członkach i przyszpilać go niezmiennie do zimnej podłogi i równie chłodnej ściany, nagle jawiących się jako niezaprzeczalnie i niezwykle wygodne. Nie dobrze, taki stan rzeczy zwykle kończył się spaniem na beczkach. A tu potrzebował trzeźwości umysłu, by nie daj bóg nie zniszczyć tej partii i, żeby karty nie wypadały mu z powoli odcinających się od energii, pazurzastych łap. Musiał skupić dwukolorowe oczy na swojej talii w tym rozdaniu i odpowiednio to wszystko rozplanować.... tak, jasne. Lubił powtarzać sobie, ze coś planuje, nawet kiedy nigdy na dobrą sprawę nie przewidział i potrafił po prostu, dziękować Bogom, działać pod presją w zadziwiająco konstruktywny sposób.
I był masochista – na pewno był. Sahir od samego początku po sam koniec tej przygody z poznawaniem go, miał być dla Colette pokutą. Puchon mógł przyznać, że początkowo zmuszał się do rozmów z nim i sadził, że tak będzie już zawsze; że będzie tańczył na cienkiej linie jak komediant, tuz nad przepaścią. A po drugiej stronie zawieszenia siedzieć będzie znudzony i kapryśny książę z ostrym nożem, gotów w każdej chwili odciąć ten sznur. Dopiero z czasem... towarzystwo tego specyficznego jegomościa zaczęło go bawić i sprawiać coraz więcej przyjemności. Przestał być trofeum do zaliczenia, do 'odpukania', i stał czymś do czego przywiązywało się wagę. Kimś, z kim chciało się spotykać, wymieniać anegdotami, wspomnieniami, strasznymi lub śmiesznymi wspomnieniami, kawałkami siebie i zdaniami na tematy wszelakie. I po tej zmienia absolutnie nie był gotów odpuścić. Owszem, dał przy ławce słowo, że jeśli Sahir mocno go odepchnie i powtórzy wszystko to, co wtedy podał za przykład, ale chyba.... kłamał. Chyba nie dąłby rady. Samemu trudno było mu powiedzieć co takiego strasznego musiałby mu zrobić czarnowłosy, żeby odpuścił. Musiałby go pewnie na śmierć przestraszyć, albo zdradzić, nadużyć jego zaufanie. Ale problem polaka leżał w tym, że on wybaczał... owszem, nie potrafił wtedy odnowić tak mocnej więzi, jak na początku, ale wybaczał no...
Musiał zgasić papierosa i zakręcić słoiczek. Ostatnie słowo, luźno i wymijająco puszczone przez Sahira nagle sprawiło, że brunet miał ochotę z pełna klasą pokazać tej niepewnej dziewczynie, że wygląda bombowo.
- Ah, tak? Więc... to znaczy, że dasz się zaprosić do Hogsmeade. - cholibka, to zdanie zabrzmiało jak stwierdzenie, a nie pytanie. Guzdrając się i pokrywając warstewką kurzu, ale obrócił na tej podłodze bokiem do ściany, a przodem do rozmówcy. Oparł blady policzek o chłodny kamień i zasznurował usta ciasno, mrużąc groteskowo oczy. Podejmował decyzje szybciej niż gruntownie ją przemyślał. - Tamtejsze kremowe piwo może i mało ma w sobie z alkoholu, ale moglibyśmy zacząć od tego i potem na własną kieszeń skończyć na czymś mocniejszym. Dotrzymasz mi towarzystwa? - uśmiechnął się bez mała czarująco, już czując jak przechodzi go mrowienie, jako następstwo tego.... naprawdę... odważnego pytania.
Czy to szelest dużego, długiego ogona smoka, który powoli szemrał sunąc po ziemi i otaczając dumnego kota łukiem. Spokojnie, z wyważeniem i nawet pewnego rodzaju czułością; o le tak wielkiego i twardo ciosanego potwora można o czułość w ogóle posądzić. Ale w sumie... siedząc tak na ziemi i spoglądając na wampira z łagodnością ciężko było przyrównać go do tego samego monstra co wcześniej. Wyglądał jakby zupełnie zapomniał o tych przytykach sprzed paru chwili, jakby spłynęły po nim jak po kaczce rozpaczliwe próby podziałania mu na nerwy. Teraz był w końcu zbyt przejęty; zapraszał Sahira na wyjście. NA WYJŚCIE. S A H I R A. Tak... sam na sam. W tym dziwnym stwierdzaniu i w całej tej pokręconej sytuacji to nie relacja męsko-męska była najbardziej dziwna, tylko fakt, że zapraszanym i adorowanym obiektem był włąśnie Nailah. Który nie pasował w sumie do tych wszystkich słodkich schadzek, do prowadzenia pod ramieniem dziewczęcia z ogromnym pluszakiem, który przed chwilą wygrał dla niej na jarmarku. Nie pasował do czekania pod drzwiami restauracji z bukietem róż. Nie pasował nawet jakoś specjalnie do prostego trzymania go za rękę, do przeplatania swoich palców z jego chłodnymi, długimi i cholernie bladymi. Zupełnie nie pasował... a jednak. Mógł pasować do kremowego piwa, spaceru i prostej rozmowy w lekko przydymionej, głośnej karczmie.
I Colette chciał go tam. Naprzeciwko siebie.
I był masochista – na pewno był. Sahir od samego początku po sam koniec tej przygody z poznawaniem go, miał być dla Colette pokutą. Puchon mógł przyznać, że początkowo zmuszał się do rozmów z nim i sadził, że tak będzie już zawsze; że będzie tańczył na cienkiej linie jak komediant, tuz nad przepaścią. A po drugiej stronie zawieszenia siedzieć będzie znudzony i kapryśny książę z ostrym nożem, gotów w każdej chwili odciąć ten sznur. Dopiero z czasem... towarzystwo tego specyficznego jegomościa zaczęło go bawić i sprawiać coraz więcej przyjemności. Przestał być trofeum do zaliczenia, do 'odpukania', i stał czymś do czego przywiązywało się wagę. Kimś, z kim chciało się spotykać, wymieniać anegdotami, wspomnieniami, strasznymi lub śmiesznymi wspomnieniami, kawałkami siebie i zdaniami na tematy wszelakie. I po tej zmienia absolutnie nie był gotów odpuścić. Owszem, dał przy ławce słowo, że jeśli Sahir mocno go odepchnie i powtórzy wszystko to, co wtedy podał za przykład, ale chyba.... kłamał. Chyba nie dąłby rady. Samemu trudno było mu powiedzieć co takiego strasznego musiałby mu zrobić czarnowłosy, żeby odpuścił. Musiałby go pewnie na śmierć przestraszyć, albo zdradzić, nadużyć jego zaufanie. Ale problem polaka leżał w tym, że on wybaczał... owszem, nie potrafił wtedy odnowić tak mocnej więzi, jak na początku, ale wybaczał no...
Musiał zgasić papierosa i zakręcić słoiczek. Ostatnie słowo, luźno i wymijająco puszczone przez Sahira nagle sprawiło, że brunet miał ochotę z pełna klasą pokazać tej niepewnej dziewczynie, że wygląda bombowo.
- Ah, tak? Więc... to znaczy, że dasz się zaprosić do Hogsmeade. - cholibka, to zdanie zabrzmiało jak stwierdzenie, a nie pytanie. Guzdrając się i pokrywając warstewką kurzu, ale obrócił na tej podłodze bokiem do ściany, a przodem do rozmówcy. Oparł blady policzek o chłodny kamień i zasznurował usta ciasno, mrużąc groteskowo oczy. Podejmował decyzje szybciej niż gruntownie ją przemyślał. - Tamtejsze kremowe piwo może i mało ma w sobie z alkoholu, ale moglibyśmy zacząć od tego i potem na własną kieszeń skończyć na czymś mocniejszym. Dotrzymasz mi towarzystwa? - uśmiechnął się bez mała czarująco, już czując jak przechodzi go mrowienie, jako następstwo tego.... naprawdę... odważnego pytania.
Czy to szelest dużego, długiego ogona smoka, który powoli szemrał sunąc po ziemi i otaczając dumnego kota łukiem. Spokojnie, z wyważeniem i nawet pewnego rodzaju czułością; o le tak wielkiego i twardo ciosanego potwora można o czułość w ogóle posądzić. Ale w sumie... siedząc tak na ziemi i spoglądając na wampira z łagodnością ciężko było przyrównać go do tego samego monstra co wcześniej. Wyglądał jakby zupełnie zapomniał o tych przytykach sprzed paru chwili, jakby spłynęły po nim jak po kaczce rozpaczliwe próby podziałania mu na nerwy. Teraz był w końcu zbyt przejęty; zapraszał Sahira na wyjście. NA WYJŚCIE. S A H I R A. Tak... sam na sam. W tym dziwnym stwierdzaniu i w całej tej pokręconej sytuacji to nie relacja męsko-męska była najbardziej dziwna, tylko fakt, że zapraszanym i adorowanym obiektem był włąśnie Nailah. Który nie pasował w sumie do tych wszystkich słodkich schadzek, do prowadzenia pod ramieniem dziewczęcia z ogromnym pluszakiem, który przed chwilą wygrał dla niej na jarmarku. Nie pasował do czekania pod drzwiami restauracji z bukietem róż. Nie pasował nawet jakoś specjalnie do prostego trzymania go za rękę, do przeplatania swoich palców z jego chłodnymi, długimi i cholernie bladymi. Zupełnie nie pasował... a jednak. Mógł pasować do kremowego piwa, spaceru i prostej rozmowy w lekko przydymionej, głośnej karczmie.
I Colette chciał go tam. Naprzeciwko siebie.
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:06 am
Chyba twój wzrok troszkę wyłagodniał po wypowiedzeniu przez ciebie tego krótkiego zdania, które w zasadzie nic nie wnosiło, było kolejną ucieczką, jedną z wielu, nie pierwszą i nie ostatnią – i naprawdę próbujesz mi wmówić, że z taką osobą chciało się spędzać czas, która w zasadzie brała i niczego nie potrafiła dać w zamian? Ba! - on nawet nie próbował dać coś w zamian (och, można by się zdziwić), nie próbował udawać kogoś, komu zależy, w zasadzie wręcz przeciwnie – i czemu, no czemu nadal się upierasz, że warto się jego osobą zajmować? Wiesz, nie rozumiem tego – Sahir też tego nie rozumiał, ale chwilowo nie potrafił sobie tym zaprzątać głowy, przynajmniej w tym momencie, nie kiedy usłyszał TO stwierdzenie – przecież to nawet nie było pytanie! Tym razem już zdziwienie odbiło się na facjacie czarnowłosego, pochylił się w kierunku wypowiadającego się, jakby niemo chciał zapytać, czy aby na pewno dobrze usłyszał – może słuch go zawiódł, może się przesłyszał, może akurat Colette mówił sam do siebie, coś mu się pomieszało? A może gorzej się poczuł?! W sumie wyglądał dość blado... Ale potem kontynuował – o knajpie, o piwie kremowym... teraz wreszcie padło pytanie, czy mu dotrzymasz towarzystwa... Wait, wait, waait! Do Ciebie mówi, tak? Do Ciebie? Przecież nikogo wokół nie było, więc to dość logiczne... Uniosłeś jedną brew, wracając do poprzedniej pozycji – emocje przeszły dość płynnie od minimalnego rodzaju szoku do dezaprobaty, a więc i lekkiego skrzywienia warg, boś dostał potwierdzenie, że jednak nie zostałeś głuchym i nie uroiłeś sobie niczego w tym łbie... zresztą co byś mógł sobie uroić? Nie żeby to nie było jakoś nienormalne, że ktoś cię zaprasza... gdziekolwiek... nie, skądże, to wcale nie jest nienormalne, wmawiaj tak sobie dalej... Skoro to jest NORMALNE, to powinieneś też normalnie odpowiedzieć, prawda..?
- Żartujesz sobie ze mnie? - O dziwo... nie było w tych słowach tego mrozu przewijającego się przez ostatnią wymianę zdań – zmalał, by ustąpić pewnemu rodzajowi... niepewności? I tak też Sahir na niego spoglądał – próbował się doszukać w zwierciadłach duszy Arlekina fałszu, przekłamania, znamienia, że sobie z niego kpi i to pytanie było tylko kolejnym bodźcem, które miało go w jakiś sposób przetestować – więc oto i masz swoją NORMALNĄ reakcję na bardzo NORMALNĄ propozycję – teoretycznie zaproszenie na chlańsko już było, to to samo, czyż nie? Tylko że tym razem to tak... inaczej wyglądało... na swój sposób... inaczej. Może dlatego też, że wasza relacja się zmieniła?
I tak Czarny Kocur podskoczył jak oparzony i czmychnął w ciemny kąt, aby tam rozpłynąć się z cieniami, umykając przed ogonem Smoka, który próbował go do siebie przygarnąć – wszak jak to tak? - przytulać wyrzuconego Kota Bezdomnego, Zwiastuna Nieszczęścia? To się nie godzi, tak nie można! - toć to całkowita zmiana bajki! Tym nie mniej kiedy Kocur spoglądał w pysk gada nie mógł tam dostrzec zdradzieckich rys, które sam sobie domalowywał, a które by go utwierdziły w przekonaniu, by się na to nie zgadzać... Uśmiechał się, w dodatku ten uśmiech kompletnie wytrącał cię z równowagi – miał w sobie moc oczarowywania cię, rozpraszania myśli, które zaczynały się ograniczać tylko do tych dwukolorowych oczu, w których to nagle zatapiała się Otchłań, nie przeciwnie, poruszając się zgodnie z każdym blaskiem w zmęczonych tęczówkach i źrenicach, teraz mających w sobie całą gamę radosnych iskier – dlaczego..?
Dlaczego..?
- Ja... - Tak, powrót do pierworodnej pozycji, wyprostowanie się, ucieczka wzrokiem, kiedy już udało ci się wymknąć z pułapki, jaką Colette dla ciebie stworzył – nawet nie zauważyłeś, kiedy kraty jego spojrzenia cię objęły, a ty nawet nie chciałeś się poruszyć – czas to zmienić, czas trzeźwo pomyśleć, obejść się typową dumą... tylko nadal cholera wie, co odpowiedzieć – jak zawsze widziałeś mnóstwo powodów, by powiedzieć "nie, idź sam, nigdzie się nie ruszam", a jednocześnie chciałeś powiedzieć, że pójdziesz bardzo chętnie... Zresztą nie powinieneś się z brunetem pokazywać gdziekolwiek, tak na wszelki wypadek – z pewnością to nie poprawi mu reputacji, jeśli będzie spędzał z tobą za dużo czasu... Jeśli w ogóle będzie spędzał z tobą czas publicznie! Nie chodziło tutaj o twoją reputację – widziałeś przecież i nadal pamiętasz, jak na niego wpłynęły tamte krótkie słowa jego "znajomych" komentujących jego węża – wcale nie wyglądał, jakby po nim to spłynęło i nie obchodziło go zdanie innych...
- Mogę się przejść na jedno piwo... - Mruknąłeś w końcu ugodowo po kłótni z samym sobą – ponoć najlepiej nam się kłóci w ten sposób, ponieważ nie ważne, jaką pozycję obierzemy, to zawsze i tak będziemy mieli racje, ale jak na Sahirowe to nie miało to wielkiego pokrycia w rzeczywistości...
Odetchnąłeś głęboko i przesunąłeś się w bok, żeby podeprzeć się plecami o ścianę, zadzierając głowę do sufitu – każde spotkanie z tym chłopakiem przynosiło emocje, których starałeś się unikać, a mimo to za każdym razem potrafiłeś wrócić, w sumie nawet nie wiedząc, czego oczekiwać – co będzie następne – trzęsienie ziemi, spadający księżyc, wybuch słońca?! Przy Smoku Katedralnym powiedzenie "nic nie jest niemożliwe" nabierało innego znaczenia...
- Nie sądzę jednak, żeby to był dobry pomysł... - Zaplotłeś ręce na klatce piersiowej, wędrując teraz spojrzeniem po otoczeniu, byle tylko mijać sylwetkę rozmówcy. - W zasadzie to bardzo zły pomysł... Nie możesz pójść z kimś innym?
Tak, do Sahira nie docierało, nawet po powiedzeniu mu wprost, że można go polubić i chcieć z nim gdzieś pójść, tak po prostu, bez okazji – każdy inny na jego miejscu byłby lepszym towarzyszem.
- Żartujesz sobie ze mnie? - O dziwo... nie było w tych słowach tego mrozu przewijającego się przez ostatnią wymianę zdań – zmalał, by ustąpić pewnemu rodzajowi... niepewności? I tak też Sahir na niego spoglądał – próbował się doszukać w zwierciadłach duszy Arlekina fałszu, przekłamania, znamienia, że sobie z niego kpi i to pytanie było tylko kolejnym bodźcem, które miało go w jakiś sposób przetestować – więc oto i masz swoją NORMALNĄ reakcję na bardzo NORMALNĄ propozycję – teoretycznie zaproszenie na chlańsko już było, to to samo, czyż nie? Tylko że tym razem to tak... inaczej wyglądało... na swój sposób... inaczej. Może dlatego też, że wasza relacja się zmieniła?
I tak Czarny Kocur podskoczył jak oparzony i czmychnął w ciemny kąt, aby tam rozpłynąć się z cieniami, umykając przed ogonem Smoka, który próbował go do siebie przygarnąć – wszak jak to tak? - przytulać wyrzuconego Kota Bezdomnego, Zwiastuna Nieszczęścia? To się nie godzi, tak nie można! - toć to całkowita zmiana bajki! Tym nie mniej kiedy Kocur spoglądał w pysk gada nie mógł tam dostrzec zdradzieckich rys, które sam sobie domalowywał, a które by go utwierdziły w przekonaniu, by się na to nie zgadzać... Uśmiechał się, w dodatku ten uśmiech kompletnie wytrącał cię z równowagi – miał w sobie moc oczarowywania cię, rozpraszania myśli, które zaczynały się ograniczać tylko do tych dwukolorowych oczu, w których to nagle zatapiała się Otchłań, nie przeciwnie, poruszając się zgodnie z każdym blaskiem w zmęczonych tęczówkach i źrenicach, teraz mających w sobie całą gamę radosnych iskier – dlaczego..?
Dlaczego..?
- Ja... - Tak, powrót do pierworodnej pozycji, wyprostowanie się, ucieczka wzrokiem, kiedy już udało ci się wymknąć z pułapki, jaką Colette dla ciebie stworzył – nawet nie zauważyłeś, kiedy kraty jego spojrzenia cię objęły, a ty nawet nie chciałeś się poruszyć – czas to zmienić, czas trzeźwo pomyśleć, obejść się typową dumą... tylko nadal cholera wie, co odpowiedzieć – jak zawsze widziałeś mnóstwo powodów, by powiedzieć "nie, idź sam, nigdzie się nie ruszam", a jednocześnie chciałeś powiedzieć, że pójdziesz bardzo chętnie... Zresztą nie powinieneś się z brunetem pokazywać gdziekolwiek, tak na wszelki wypadek – z pewnością to nie poprawi mu reputacji, jeśli będzie spędzał z tobą za dużo czasu... Jeśli w ogóle będzie spędzał z tobą czas publicznie! Nie chodziło tutaj o twoją reputację – widziałeś przecież i nadal pamiętasz, jak na niego wpłynęły tamte krótkie słowa jego "znajomych" komentujących jego węża – wcale nie wyglądał, jakby po nim to spłynęło i nie obchodziło go zdanie innych...
- Mogę się przejść na jedno piwo... - Mruknąłeś w końcu ugodowo po kłótni z samym sobą – ponoć najlepiej nam się kłóci w ten sposób, ponieważ nie ważne, jaką pozycję obierzemy, to zawsze i tak będziemy mieli racje, ale jak na Sahirowe to nie miało to wielkiego pokrycia w rzeczywistości...
Odetchnąłeś głęboko i przesunąłeś się w bok, żeby podeprzeć się plecami o ścianę, zadzierając głowę do sufitu – każde spotkanie z tym chłopakiem przynosiło emocje, których starałeś się unikać, a mimo to za każdym razem potrafiłeś wrócić, w sumie nawet nie wiedząc, czego oczekiwać – co będzie następne – trzęsienie ziemi, spadający księżyc, wybuch słońca?! Przy Smoku Katedralnym powiedzenie "nic nie jest niemożliwe" nabierało innego znaczenia...
- Nie sądzę jednak, żeby to był dobry pomysł... - Zaplotłeś ręce na klatce piersiowej, wędrując teraz spojrzeniem po otoczeniu, byle tylko mijać sylwetkę rozmówcy. - W zasadzie to bardzo zły pomysł... Nie możesz pójść z kimś innym?
Tak, do Sahira nie docierało, nawet po powiedzeniu mu wprost, że można go polubić i chcieć z nim gdzieś pójść, tak po prostu, bez okazji – każdy inny na jego miejscu byłby lepszym towarzyszem.
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:08 am
To była bardzo... szybka decyzja. Krótka piłka, której w ogóle nie planował. Zwłaszcza, że wychodzenie gdzieś razem z mężczyzną nie kładło się za dobrze ani na jego reputację, ani na rozwój jego specyficznej choroby. Ale czuł, że mogłoby mu dać choć trochę... szczęścia, takiego prawdziwego. No i satysfakcji. Nie chciał robić z tego Bóg wie jakiej atrakcji, nie zamierzał się doń dobierać, ale chciał spędzić z nim więcej czasu w atmosferze takiego typowego, wspólnego wyjścia. Oczywiście to nie byłaby pierwsza randka Warpa; wbrew jego opinii o tym, iż odstrasza niewiasty, to miał w swoim życiu kilka.... nie, 'partnerek' to za mocne słowo, połączyło ich za każdym razem ledwie kilka spotkań i wymuszony (z jego strony) pocałunek – na więcej nie potrafił się zdobyć. I też zawsze każde z takich spotkań było sztampowe, trochę nudne, mało wciągające i piekielnie drogie. Ale w Hogsmeade na randce nie był jeszcze nigdy. Tak samo jak z mężczyzną też nie był nigdy, zwykle dlatego, że bał się odepchnięcia i rozgłoszenia tego. A Sahir...? Sahir to wszystko trzymał za kłódką i nie dzielił z nikim, tak samo jak Colette; więc to był układ po prostu idealny. Co nie zmieniało faktu, że nie wiedział jeszcze kompletnie jak to wszystko zaaranżować, ale póki co jak kicający sobie po łące króliczek, zupełnie się tym nie przejmował. Dawał się ponieść emocjom; nie wiadomo czy to z lekkiej gorączki, jaka go ogarnęła czy z wyczerpania jaki rzucał się mgłą na jego logiczne myślenie. Logiczne myślenie albo instynkt samozachowawczy, jaki kazałby mu w normalnym stanie nie wychodzić na światło dzienne z takimi śmiałymi propozycjami. A jednak. I siedział teraz może nawet nieco rozbawiony minami wampira, jego pochyleniami, przepływającą przez twarz konsternacją i finalnym zapytaniem odnośnie zapewne najprawdopodobniej zdrowia psychicznego Colette.
- Drogi Sahirze, jestem śmiertelnie poważny. - oparł aktorsko dłoń na mostku i pochylił niego głowę. Niby całe to zdziwienie było zupełnie niepotrzebne, w końcu już raz razem pili i to w bardziej dziwacznym miejscu, bo zdecydowanie z dala od ludzi, a tu mieli się wpakować w środek tłocznego, wesołego miasteczka tuż przy Hogwarcie. Ale mimo wszystko to zaproszenie faktycznie rozpraszało nad spotkaniem zupełnie inną, nową aurę. Bardziej oficjalną? Może, może... nawet jeśli uwzględniało się tam gości bez strojów wieczorowych.
Właściwie to uwzględniało się tylko jednego gościa. Kocura, który przycupnął w cieniu po gwałtownej ucieczce i nie wychylał się na światło nawet wąsikami. Obserwowany przez Smoczysko, jakie dla załagodzenia jego płochości, nawet z trzaskiem oparło łeb o podłogę i obserwowało go jedną ślepią. Ale ogon nie ścigał Zwiastuna Nieszczęścia, nie zamierzał go zniewalać, dawał wolny wybór i leżał teraz martwo na posadzce. Ale Smokowi zależało na tym, żeby wrócił. Bardzo zależało.
Dlaczego..?
Podniósł głowę, kiedy Sahir na nowo się poprawił, zreflektował i starał powrócić do wcześniejszego spokoju i ułudy panowania nad sobą i sytuacją. A Puchon obracał lekko głowę i starał się z dziecięcą igraszką pochwycić jego wzrok, nawet jeśli czarnowłosy nie dawał za wygraną. Nawet jeśli Smok bezczelnie wykradał mu karty i wampir miał takowych w ręce coraz mniej i mniej. Ale robił to powoli; dawał mu czas do namysłu, wyciągnięcia wniosków, wystosowania argumentów jakie zamierzał sparować sekundę po ich odsłonięciu. Czy czuł się pewnie? Oczywiście! Słabo i mizernie fizycznością, ale duchem nabierał sił. Co dziwne, faktycznie był jak bateria, bo nie kradł tej siły Sahirowi tylko wyciągał ją z jakiegoś starożytnego źródła, jakie tylko jemu było znane i łagodnie starał się podszczypywać nią siedzącego na parapecie gruba, tak, żeby ten tego przypadkiem nie zobaczył. To w policzek, to w bok, to w udo, to w serce...
- Możesz się przejść na jedno piwo. - powtórzył z lekkim przekąsem i kiwnął powoli głową. Szurnął przysuwając się o kilka centymetrów do okna i zaśmiał pod nosem. - Mhm.... Sahir, spójrz na mnie. - poprosił łagodnie, z szerokim uśmiechem i poprawił okulary odczekując, aż wampir szarpnie się w końcu na szaleństwo spojrzenia ogromnemu, opatrzonemu twardymi łuskami, potworowi prosto w jego soczyste, dwukolorowe oczy. Bez strachu... bez niezdecydowania... bez zastanowienia możliwe nawet i poczeka cierpliwie i dzielnie na jego werdykt. Z lekko stroszącym się futerkiem na karku. - A na randkę?
Do prawdy.
Teraz już nawet Col słyszał miarowe uderzenia własnego serca. Aż dziw, ze potrafił utrzymać taki spokój właśnie teraz, kiedy wewnątrz powoli coś burzyło się tak mocno, że był już pewien, że ten twór, czarna, trwożna pulpa, będzie go męczyć przez długi czas.
- I też sądzę, że to najdurniejszy pomysł w moim życiu. Ale, hej... to może być preludium do tych 'debilnych rzeczy', jakich robienie obiecałem ci na błoniach. - to on powinien drżeć. Czerwienić się i spoglądać niepewnie na istotę, która winna mieć w sobie więcej zdecydowania, a tymczasem odebrał mu berło i kicał sobie po Szachownicy jak tylko chciał. - Nie rób już ze mnie takiego Casanovy....
Machnął ręką i obrócił się z powrotem bokiem do czarnowłosego, podkulając nogi bliżej brody i oplatając je swobodnie rękoma. Faktycznie miał tonę znajomych z którymi mógłby pójść. Nawet kilka dziewcząt, które otwarcie pokazywały, że byłyby skłonne udać się na czarujący wieczór w towarzystwie gorącej, gęstej czekolady z pływającą w niej gałką lodów śmietanowych. I póki co nie zaprosił żadnej.
- Drogi Sahirze, jestem śmiertelnie poważny. - oparł aktorsko dłoń na mostku i pochylił niego głowę. Niby całe to zdziwienie było zupełnie niepotrzebne, w końcu już raz razem pili i to w bardziej dziwacznym miejscu, bo zdecydowanie z dala od ludzi, a tu mieli się wpakować w środek tłocznego, wesołego miasteczka tuż przy Hogwarcie. Ale mimo wszystko to zaproszenie faktycznie rozpraszało nad spotkaniem zupełnie inną, nową aurę. Bardziej oficjalną? Może, może... nawet jeśli uwzględniało się tam gości bez strojów wieczorowych.
Właściwie to uwzględniało się tylko jednego gościa. Kocura, który przycupnął w cieniu po gwałtownej ucieczce i nie wychylał się na światło nawet wąsikami. Obserwowany przez Smoczysko, jakie dla załagodzenia jego płochości, nawet z trzaskiem oparło łeb o podłogę i obserwowało go jedną ślepią. Ale ogon nie ścigał Zwiastuna Nieszczęścia, nie zamierzał go zniewalać, dawał wolny wybór i leżał teraz martwo na posadzce. Ale Smokowi zależało na tym, żeby wrócił. Bardzo zależało.
Dlaczego..?
Podniósł głowę, kiedy Sahir na nowo się poprawił, zreflektował i starał powrócić do wcześniejszego spokoju i ułudy panowania nad sobą i sytuacją. A Puchon obracał lekko głowę i starał się z dziecięcą igraszką pochwycić jego wzrok, nawet jeśli czarnowłosy nie dawał za wygraną. Nawet jeśli Smok bezczelnie wykradał mu karty i wampir miał takowych w ręce coraz mniej i mniej. Ale robił to powoli; dawał mu czas do namysłu, wyciągnięcia wniosków, wystosowania argumentów jakie zamierzał sparować sekundę po ich odsłonięciu. Czy czuł się pewnie? Oczywiście! Słabo i mizernie fizycznością, ale duchem nabierał sił. Co dziwne, faktycznie był jak bateria, bo nie kradł tej siły Sahirowi tylko wyciągał ją z jakiegoś starożytnego źródła, jakie tylko jemu było znane i łagodnie starał się podszczypywać nią siedzącego na parapecie gruba, tak, żeby ten tego przypadkiem nie zobaczył. To w policzek, to w bok, to w udo, to w serce...
- Możesz się przejść na jedno piwo. - powtórzył z lekkim przekąsem i kiwnął powoli głową. Szurnął przysuwając się o kilka centymetrów do okna i zaśmiał pod nosem. - Mhm.... Sahir, spójrz na mnie. - poprosił łagodnie, z szerokim uśmiechem i poprawił okulary odczekując, aż wampir szarpnie się w końcu na szaleństwo spojrzenia ogromnemu, opatrzonemu twardymi łuskami, potworowi prosto w jego soczyste, dwukolorowe oczy. Bez strachu... bez niezdecydowania... bez zastanowienia możliwe nawet i poczeka cierpliwie i dzielnie na jego werdykt. Z lekko stroszącym się futerkiem na karku. - A na randkę?
Do prawdy.
Teraz już nawet Col słyszał miarowe uderzenia własnego serca. Aż dziw, ze potrafił utrzymać taki spokój właśnie teraz, kiedy wewnątrz powoli coś burzyło się tak mocno, że był już pewien, że ten twór, czarna, trwożna pulpa, będzie go męczyć przez długi czas.
- I też sądzę, że to najdurniejszy pomysł w moim życiu. Ale, hej... to może być preludium do tych 'debilnych rzeczy', jakich robienie obiecałem ci na błoniach. - to on powinien drżeć. Czerwienić się i spoglądać niepewnie na istotę, która winna mieć w sobie więcej zdecydowania, a tymczasem odebrał mu berło i kicał sobie po Szachownicy jak tylko chciał. - Nie rób już ze mnie takiego Casanovy....
Machnął ręką i obrócił się z powrotem bokiem do czarnowłosego, podkulając nogi bliżej brody i oplatając je swobodnie rękoma. Faktycznie miał tonę znajomych z którymi mógłby pójść. Nawet kilka dziewcząt, które otwarcie pokazywały, że byłyby skłonne udać się na czarujący wieczór w towarzystwie gorącej, gęstej czekolady z pływającą w niej gałką lodów śmietanowych. I póki co nie zaprosił żadnej.
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:10 am
Na reputacji Sahira też się to dobrze nie odbije, o ile weźmiemy pod uwagę, że on jakąkolwiek miał – no ba, przecież był znany niemal tak samo, albo i nawet bardziej ostatnimi czasy, niż bogaci paniczykowie z czystych rodów – wcale mu to nie odpowiadało, przyzwyczaił się do bycia niezauważalnym, a teraz, kiedy na korytarzach ścigały go spojrzenia... drażniło go to czasami, nawet za często – dlatego też szukał samotności, dlatego też przed tymi spojrzeniami uciekał, bo choć nie obchodziło go, co ludzie o nim myślą – mają prawo myśleć, co chcą, to w sumie nie twój problem, przynajmniej kiedy zbytnio się nad tym nie rozwodziłeś – to któż to widział, aby tyle uwagi poświęcać cieniowi? Tak i teraz to cień wolał patrzeć na króliczka, który działał po swojemu i dopasowywać się do jego ruchów, niż samemu je podejmować, na tym polegała jakoby jego rola – nawet jeśli czasem z irytacji łapał białego zająca za uszy, ciągnął, czasam podrapał, to jednak w końcu znów był ułożony... czy może to naprawdę tylko tak wobec Coletta? Przy twoich znikomych kontaktach międzyludzkich, z których żadna nie była bardziej rozbudowana, nie potrafiłeś tego logicznie sobie ułożyć w głowie – patrząc wstecz, tam, w te szare czasy, chyba tak nie było... prawda? Nie, w sumie to nie prawda... Zawsze była jakaś osoba, pod której skrzydłami chciałeś się znaleźć, w której szukałeś wsparcia i natchnienia, które pozwalałoby łapać za pióro, czy ołówek i tworzyć, napełniając wnętrze emocjami, które mogłeś odzwierciedlić na papierze – tamto Piekło było naprawdę o wiele lepszym miejscem, pomimo pozornego przerażenia, które mogło ogarnąć, gdyby tylko ktoś zaglądnął we wspomnienia wampira, albo usłyszał historię miesiąc po miesiącu, bez żadnych pominięć, bez żadnych dziur, kótre w swe wypowiedzi zwykł ten chłopak wpralatać – ha, chłopak! Ciągle, ciągle zapominam, że to tylko siedemnastolatek – nawet ja, Narrator..!
Nawet kiedy Smok zaczął zmieniać swe położenie, to Kot nadal na niego nie patrzył, udając zainteresowanie wszystkim dokoła – nie to, żeby ewentualne plamy na suficie, przerywające monotonię bieli, były faktycznie pasjonujące – ośmielę się powiedzieć, że były strasznie nudne, ale ułatwiały uporządkowanie myśli – wszak o wiele łatwiej było je ułożyć na odpowiednie półki pośród tych wszystkich regałów i szuflad, niż podczas zatapiania się w dwukolorowych źrenicach, które mąciły twój krystaliczny umysł i nagle dostrzeżenie dna było kompletnie niemożliwe, ba! - nawet zanurzoną dłoń trudno było przyuważyć, co dopiero mówić o dnie! Rozpędziłem się, raczcie wybaczyć... Wracając do sedna sprawy – któż to widział, żeby jakakolwiek osoba tak na ciebie wpływała? Ty na innych – owszem, to była całkowita norma, tu się jednak wszystko obracało o niepokojącą ilość stopni, z dnia na dzień coraz bardziej, coraz trudniej było ci utrzymywać rezon przy Colettcie, dziwnym trafem nawet zrobiło się cieplej, nie potrafiłeś mu odmówić, chciałeś z nim iść choćby na koniec świata – co za różnica, gdzie ta knajpa była – w Japonii, Niemczech, jego Polsce, czy Hogs – chciałeś sztachnąć się na każdą podróż, im bardziej szaloną, tym lepiej...
Ten chłopak był jak bilet.
Nie wiedziałeś, dokąd prowadzi, ale był zbyt nęcący, aby się mu opierać – i proszę bardzo, oto jesteś gotowy, podatny jak nikomu wcześniej, poirytowany przez tą podatność, a jednocześnie z idiotycznym pragnieniem, by nadstwiać łeb do głaskania – oczywiście tak, by nie daj Bóg nikt cię na głos o to pragnienie nie oskarżył...
Gdzie ten zły wampir?
- Wal się. - Odparłeś krótko na jego prośbę o to, byś nawiązał z nim kontakt – oho, wielki bunt, patrzcie państwo! - Wprawiasz mnie w coraz większe zakłopotanie, Warp... - Opuściłeś głowę i przymknąłeś oczy, ściągając brwi – to jego przemieszczenie się nagle stało się bardzo nieodpowiednie – osaczał cię coraz bardziej, a ty zaczynałeś panicznie łapać się wszystkiego, byle nie tracić gruntu pod nogami, który zaczynał ci się spod nich osuwać – naturalnie nie, żeby cokolwiek po twojej facjacie, prócz oczywistej irytacji, było widać...
Kolejne gośniejsze odetchnięcie, znowuż zadarłeś głowę do sufitu – nie, nie, nie, tu się za dużo znowu dzieje, pieprzony Colette... Ciągle wymyślał jakieś dziwy...
Zrównałeś się ze Smokiem poziomem i wreszcie nacisnąłeś w swej głowie przycisk "start", zamiast molestować w kółko biedną, zużytą pauzę; wreszcie nawiązałeś na nowo kontakt wzrokowy, bardzo nieodpowiedni, bardzo wiążący, a mimo to uśmiechnąłeś się lekko, bezczelnie – kto by powiedział, po tej mimice, że bitwy toczone pod kopułą aksamitnych, kruczych włosów, są tak... banalne.
Przecież sam tego nie przyznasz.
- Ta randka to najdurniejszy pomysł, jaki w moim krótko-długim życiu słyszałem. - Prychnąłeś, skrzywiony.
Poza tym nie stać cię na takie wypady.
- Bez urazy, ale moja siostra idzie z nami, jest bardzo niesforna, kiedy zostawiam ją samą. - Podniosłeś się i usiadłeś spowrotem na parapecie.
Słowo "randka" ledwo ci przechodziło przez usta.
- I żeby było jasne: to nawet nie jest przyjacielski wypad... niszczysz mi reputację, marny śmiertelniku...
Nawet kiedy Smok zaczął zmieniać swe położenie, to Kot nadal na niego nie patrzył, udając zainteresowanie wszystkim dokoła – nie to, żeby ewentualne plamy na suficie, przerywające monotonię bieli, były faktycznie pasjonujące – ośmielę się powiedzieć, że były strasznie nudne, ale ułatwiały uporządkowanie myśli – wszak o wiele łatwiej było je ułożyć na odpowiednie półki pośród tych wszystkich regałów i szuflad, niż podczas zatapiania się w dwukolorowych źrenicach, które mąciły twój krystaliczny umysł i nagle dostrzeżenie dna było kompletnie niemożliwe, ba! - nawet zanurzoną dłoń trudno było przyuważyć, co dopiero mówić o dnie! Rozpędziłem się, raczcie wybaczyć... Wracając do sedna sprawy – któż to widział, żeby jakakolwiek osoba tak na ciebie wpływała? Ty na innych – owszem, to była całkowita norma, tu się jednak wszystko obracało o niepokojącą ilość stopni, z dnia na dzień coraz bardziej, coraz trudniej było ci utrzymywać rezon przy Colettcie, dziwnym trafem nawet zrobiło się cieplej, nie potrafiłeś mu odmówić, chciałeś z nim iść choćby na koniec świata – co za różnica, gdzie ta knajpa była – w Japonii, Niemczech, jego Polsce, czy Hogs – chciałeś sztachnąć się na każdą podróż, im bardziej szaloną, tym lepiej...
Ten chłopak był jak bilet.
Nie wiedziałeś, dokąd prowadzi, ale był zbyt nęcący, aby się mu opierać – i proszę bardzo, oto jesteś gotowy, podatny jak nikomu wcześniej, poirytowany przez tą podatność, a jednocześnie z idiotycznym pragnieniem, by nadstwiać łeb do głaskania – oczywiście tak, by nie daj Bóg nikt cię na głos o to pragnienie nie oskarżył...
Gdzie ten zły wampir?
- Wal się. - Odparłeś krótko na jego prośbę o to, byś nawiązał z nim kontakt – oho, wielki bunt, patrzcie państwo! - Wprawiasz mnie w coraz większe zakłopotanie, Warp... - Opuściłeś głowę i przymknąłeś oczy, ściągając brwi – to jego przemieszczenie się nagle stało się bardzo nieodpowiednie – osaczał cię coraz bardziej, a ty zaczynałeś panicznie łapać się wszystkiego, byle nie tracić gruntu pod nogami, który zaczynał ci się spod nich osuwać – naturalnie nie, żeby cokolwiek po twojej facjacie, prócz oczywistej irytacji, było widać...
Kolejne gośniejsze odetchnięcie, znowuż zadarłeś głowę do sufitu – nie, nie, nie, tu się za dużo znowu dzieje, pieprzony Colette... Ciągle wymyślał jakieś dziwy...
Zrównałeś się ze Smokiem poziomem i wreszcie nacisnąłeś w swej głowie przycisk "start", zamiast molestować w kółko biedną, zużytą pauzę; wreszcie nawiązałeś na nowo kontakt wzrokowy, bardzo nieodpowiedni, bardzo wiążący, a mimo to uśmiechnąłeś się lekko, bezczelnie – kto by powiedział, po tej mimice, że bitwy toczone pod kopułą aksamitnych, kruczych włosów, są tak... banalne.
Przecież sam tego nie przyznasz.
- Ta randka to najdurniejszy pomysł, jaki w moim krótko-długim życiu słyszałem. - Prychnąłeś, skrzywiony.
Poza tym nie stać cię na takie wypady.
- Bez urazy, ale moja siostra idzie z nami, jest bardzo niesforna, kiedy zostawiam ją samą. - Podniosłeś się i usiadłeś spowrotem na parapecie.
Słowo "randka" ledwo ci przechodziło przez usta.
- I żeby było jasne: to nawet nie jest przyjacielski wypad... niszczysz mi reputację, marny śmiertelniku...
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:14 am
To spotkanie było by „randką” zapewne jedynie w przygłupim móżdżku Smoczydła, które zabierało się do tego jak pies do jeża. Oczywiście nie będą maszerować trzymając się za łapki, ani sączyć przez rurki piwa kremowego z tego samego pucharka, ani nie daj Bóg obściskiwać się w jakikolwiek sposób; po prostu... no okej, nie widział w tym wszystkim prawie żadnej różnicy od typowego spotkania dwóch kumpli, ale czuł się z tym wewnątrz jakoś inaczej. I uwzględnić należy, że nawet mimo swojej niezaprzeczalnej sztuki przekonywania i smykałki do delikatnego manipulowania innymi, nadal był do ostatniej chwili przekonany, że błyszczący jak dotąd stoickim spokojem wampir, zaraz zaśmieje się rubasznie, ściągając do nich bibliotekarkę i każe mu spierdalać. Colette, a nie bibliotekarce. Chociaż... znając czarnowłosego, to jej pewnie też.
Ale nie kazał. Nie tryskał entuzjazmem i nie wyglądał na wariata, gotowego nawet teraz przerzucić tyłek przez mur i zabawić się w Hogs do środy, ale nie odmówił. Dwulicowemu smokowi, heh.
Puchon świadomie tak się w rozmówce wgapiał; trochę jak dziecko, które bez słów ostrzega, że nie przestanie czegoś robić, póki nie dostanie tego, czego chce. Przyszpilał go szpilkami o brązowej i zielonej główce, jak motyla do korkowej tablicy – po jedną szpilkę na skrzydło. I czekał z upiorną satysfakcją, aż śliczny owad się zmęczy i przestanie miotać, żeby mógł go wreszcie dotknąć. Warp sam nawet nie zauważał, że właściwie nie obchodził się z Sahirem ani delikatnie, ani bestialsko; z uporem maniaka lawirował pomiędzy tymi dwoma skrajnościami i nie dotykał bezpośrednio żadnego końca, ale nie zatrzymywał się na specjalnie długo na środku. Właściwie to... nigdy się nie zatrzymywał.
- To jak? - poruszył szpilką, patrząc jak jedno skrzydełko delikatnie się rwie, tak samo jak twardość Nailaha, a owad od-wierzgnął mu wyzwiskiem, po którym Col zaśmiał się krótko. - Jeśli się zarumienisz, to nabije kolejne punkty.
Znowu postanowił brać ze swojej swobody przy wampirze garściami, jak biedak z Pańskiego stołu; nie oglądając się nawet na to, że mistrz tego bankietu zstąpił ze swojego złotego, dekoracyjnego krzesła, obitego atłasem i kucnął obok. Chociaż... chyba Col jednak się obejrzał, bo znajoma otchłań odpowiedziała mu spojrzeniem. I to z zaskakująco bliska.
Od czasu ich któregoś z kolei spotkania, na które (aż wstyd się przyznać) czekał, zaczął zauważać, że jego rzekome trofeum potrafi zabawić go nie tylko atrakcjami wizualnymi. Ponad metr dziewięćdziesiąt chodzącego, krwiopijczego, gburactwa jednak miało głębie nie tylko w oczach. Choć (można to zrzucić na brak znajomości historii Sahira, na której temat ten nie chętnie się zwierzał) zupełnie nie rozumiał tej jego 'odpychającej' strony, jaka nosi w sobie wszystkie przymioty czepialskiej szczerości, cynizmu, egoizmu, arogancji, bezczelności, i tak dalej, i tak dalej. – i jaką Tomiczny potrafił jednym pstryknięciem palców wyłączyć. Częściej niż rzadziej. To pewnie w skrajnych przypadkach mogło zmuszać nadwrażliwe albo butne jednostki do sprzedania mu bomby w twarz... a wtedy ten mógł łapać cwanaiczków za głowy i przytrzymywać na dystans wyprostowanej ręki, patrząc z wyższością jak ci machają tylko rękami.
Aż parsknął na tę wizję tuz przy twarzy... dwulicowego wampira i odwzajemniłeś uśmiech.
- Tooo znaczy, że nie byłeś nigdy na randce? Czy problem jest po prostu w mojej płci? - wywalił prosto z mostu na jego parsknięcie i pobawił się w palcach grubym materiałem własnych spodni. Nie rozumiał co go napadło w tej bibliotece i to właśnie teraz ledwie po niespełna paru tygodniach znajomości.... Ale chciał iść, chciał mieć teraz choć troszkę do tego jebanego życia i to jak najszybciej... prędko, zanim dotrze o Sahira, że to wszystko jest bez sensu, że jest na to za dobry i powinie wpierdolić Warpowi, żeby ten znał swoje miejsce. Bo Puchon miał świadomość, że z wahaniami nastrojów czarnowłosego, to co ich teraz łączy absolutnie nie jest wieczne.
- A czy kiedykolwiek zostawiłeś ją samą podczas naszych spotkań? Znaczy: nie to, żebym czuł jakiś oddech na karku, ale no wiesz... sądziłem, że to ona podejmuje decyzje czy cie zostawia czy nie. To w końcu Śmierć. - chyba.... chyba stawiał ją wyżej w hierarchii od Krukona. W sumie, czemu się dziwić?
Odprowadził rozmówce z powrotem na jego miejsce; na którym na prawdę wyglądał jak kot. Na parapecie... Colette kiedyś miał kota. Białego w czarno-brązowe plamy, jaki bardzo nie lubił obcych i był wielkim domatorem. Dlatego zawsze, gdy ktoś nowy przychodził do domu zwierzak wspinał się na najwyższy mebel w domu (przy okazji zrzucając rytualnie ulubioną paprotkę mamy na podłogę), żeby odwiedzający nie daj Bóg nie znajdował się wyżej od niego. Ciotka kiedyś powiedziała, że to daje kotu poczucie niezbędnej dla bezpieczeństwa: wyższości. I do słownie i w przenośni. Dlatego teraz Col pozwolił kotu siedzieć wyżej od siebie i siedział pokornie na ziemi. Już wystarczająco pomęczył go szpilkami.
- Marny śmiertelniku... - pokręcił głową z pomrukami. - Zaczyna przechodzić na mnie twoje szaleństwo i faktycznie co jakiś czas muszę uderzać się w twarz faktem tego, że masz dopiero siedemnaście lat. No i wiesz... będziesz żyć wiecznie... to trochę przytłaczające. A będziesz się starzał? Jakoś... turbo-wolniej niż ludzie, czy już po wieczność będziesz... no wiesz... - wskazał dłonią na jego ciało, przejeżdżając od czubka głowy, do butów i z powrotem. - Taki?
Ale nie kazał. Nie tryskał entuzjazmem i nie wyglądał na wariata, gotowego nawet teraz przerzucić tyłek przez mur i zabawić się w Hogs do środy, ale nie odmówił. Dwulicowemu smokowi, heh.
Puchon świadomie tak się w rozmówce wgapiał; trochę jak dziecko, które bez słów ostrzega, że nie przestanie czegoś robić, póki nie dostanie tego, czego chce. Przyszpilał go szpilkami o brązowej i zielonej główce, jak motyla do korkowej tablicy – po jedną szpilkę na skrzydło. I czekał z upiorną satysfakcją, aż śliczny owad się zmęczy i przestanie miotać, żeby mógł go wreszcie dotknąć. Warp sam nawet nie zauważał, że właściwie nie obchodził się z Sahirem ani delikatnie, ani bestialsko; z uporem maniaka lawirował pomiędzy tymi dwoma skrajnościami i nie dotykał bezpośrednio żadnego końca, ale nie zatrzymywał się na specjalnie długo na środku. Właściwie to... nigdy się nie zatrzymywał.
- To jak? - poruszył szpilką, patrząc jak jedno skrzydełko delikatnie się rwie, tak samo jak twardość Nailaha, a owad od-wierzgnął mu wyzwiskiem, po którym Col zaśmiał się krótko. - Jeśli się zarumienisz, to nabije kolejne punkty.
Znowu postanowił brać ze swojej swobody przy wampirze garściami, jak biedak z Pańskiego stołu; nie oglądając się nawet na to, że mistrz tego bankietu zstąpił ze swojego złotego, dekoracyjnego krzesła, obitego atłasem i kucnął obok. Chociaż... chyba Col jednak się obejrzał, bo znajoma otchłań odpowiedziała mu spojrzeniem. I to z zaskakująco bliska.
Od czasu ich któregoś z kolei spotkania, na które (aż wstyd się przyznać) czekał, zaczął zauważać, że jego rzekome trofeum potrafi zabawić go nie tylko atrakcjami wizualnymi. Ponad metr dziewięćdziesiąt chodzącego, krwiopijczego, gburactwa jednak miało głębie nie tylko w oczach. Choć (można to zrzucić na brak znajomości historii Sahira, na której temat ten nie chętnie się zwierzał) zupełnie nie rozumiał tej jego 'odpychającej' strony, jaka nosi w sobie wszystkie przymioty czepialskiej szczerości, cynizmu, egoizmu, arogancji, bezczelności, i tak dalej, i tak dalej. – i jaką Tomiczny potrafił jednym pstryknięciem palców wyłączyć. Częściej niż rzadziej. To pewnie w skrajnych przypadkach mogło zmuszać nadwrażliwe albo butne jednostki do sprzedania mu bomby w twarz... a wtedy ten mógł łapać cwanaiczków za głowy i przytrzymywać na dystans wyprostowanej ręki, patrząc z wyższością jak ci machają tylko rękami.
Aż parsknął na tę wizję tuz przy twarzy... dwulicowego wampira i odwzajemniłeś uśmiech.
- Tooo znaczy, że nie byłeś nigdy na randce? Czy problem jest po prostu w mojej płci? - wywalił prosto z mostu na jego parsknięcie i pobawił się w palcach grubym materiałem własnych spodni. Nie rozumiał co go napadło w tej bibliotece i to właśnie teraz ledwie po niespełna paru tygodniach znajomości.... Ale chciał iść, chciał mieć teraz choć troszkę do tego jebanego życia i to jak najszybciej... prędko, zanim dotrze o Sahira, że to wszystko jest bez sensu, że jest na to za dobry i powinie wpierdolić Warpowi, żeby ten znał swoje miejsce. Bo Puchon miał świadomość, że z wahaniami nastrojów czarnowłosego, to co ich teraz łączy absolutnie nie jest wieczne.
- A czy kiedykolwiek zostawiłeś ją samą podczas naszych spotkań? Znaczy: nie to, żebym czuł jakiś oddech na karku, ale no wiesz... sądziłem, że to ona podejmuje decyzje czy cie zostawia czy nie. To w końcu Śmierć. - chyba.... chyba stawiał ją wyżej w hierarchii od Krukona. W sumie, czemu się dziwić?
Odprowadził rozmówce z powrotem na jego miejsce; na którym na prawdę wyglądał jak kot. Na parapecie... Colette kiedyś miał kota. Białego w czarno-brązowe plamy, jaki bardzo nie lubił obcych i był wielkim domatorem. Dlatego zawsze, gdy ktoś nowy przychodził do domu zwierzak wspinał się na najwyższy mebel w domu (przy okazji zrzucając rytualnie ulubioną paprotkę mamy na podłogę), żeby odwiedzający nie daj Bóg nie znajdował się wyżej od niego. Ciotka kiedyś powiedziała, że to daje kotu poczucie niezbędnej dla bezpieczeństwa: wyższości. I do słownie i w przenośni. Dlatego teraz Col pozwolił kotu siedzieć wyżej od siebie i siedział pokornie na ziemi. Już wystarczająco pomęczył go szpilkami.
- Marny śmiertelniku... - pokręcił głową z pomrukami. - Zaczyna przechodzić na mnie twoje szaleństwo i faktycznie co jakiś czas muszę uderzać się w twarz faktem tego, że masz dopiero siedemnaście lat. No i wiesz... będziesz żyć wiecznie... to trochę przytłaczające. A będziesz się starzał? Jakoś... turbo-wolniej niż ludzie, czy już po wieczność będziesz... no wiesz... - wskazał dłonią na jego ciało, przejeżdżając od czubka głowy, do butów i z powrotem. - Taki?
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:16 am
Ktoś kiedyś bardzo dobrze ujął Sahira, kiedy ten był o wiele, wiele spokojniejszy, a jego emocje w swych barwach ograniczały się od głębokiej depresji, żalu i rozpaczy po minimalną radość, która rozbłyskała jak płomień na zapałce przy potężnym wietrze – może i lśniła przez sekundę, ale pozostawiała po sobie wspomnienie ciepła i światła, jakie dała przez tą milisekundę, przez którą chciało się sięgać po następne. To pudełeczko z zapałakami zostało potem z jego dłoni wyrwane... być może się skończyło, sam już nie jestem pewien, jak to dokładnie było – wszystkie historyczne wątki i sploty postaci tak się na siebie ponakładały, że te patyczki z odrobiną siarki znikały szybciej, niż znikać powinny – niepotrzebnie starałeś się je rozdawać, zwłaszcza, że chłód Zefiru przynosiłeś tylko i wyłącznie Ty do cudzego królestwa, sam swego nie mając – wracając do początku: ktoś kiedyś bardzo dobrze ujął, że Sahir jest dość przewidywalny w swej nieprzewidywalności... Nie wiem, czy to powiedzenie nadal ma rację bytu – poniekąd tak, wystarczy dotrzeć do jego umysłu i poznać bardziej wnętrze, które w swym jądrze wcale nie było okrutne i przepełnione strutą agresją, jaka urzeczywistniała się zewnętrznie – owszem, kiedyś nie było jej ani grama, ale nie ma ludzi, nie w takim wieku, którzy pozostają niezmienni... ba! Ludzi zmienia jedno odejście przyjaciela i już potrafią stać się bandziorami, czując się aż tak dogłębnie zdradzeni, zaś Sahir... Sahir...
Jakaś blokada nadal nie pozwalała być w pełni szczerym, nie żeby to była jakaś nowość, tak samo jak to, że w większym stopniu wnętrze już się uspokoiło, pozwalając podejmować bardziej racjonalne decyzje – innymi słowy: przestawałeś już reagować tak gwałtownie na wszystko, co Colette powiedział... Troszkę tak, jakby motyl zrozumiał, że nie uwolni się z wbijanych szpilek (nie, nie rozumiał, po prostu przestał się nad tym zastanawiać) i zamiast skupiać się na tych szpileczkach, które się pojawiały, to skupił się na delikatnej dłoni, która to poruszenie (nieprawdopodobne wręcz) sprawiała – jeden dwunożny, jeden przeciętny ktoś, kto pojawił się z nikąd i teraz już trwał – nie dałoby się go wymienić... Nie, czekaj, skąd takie myśli? To uderzał – ten fakt, w którym sobie uświadamiałeś, jak bardzo NIE zwyczajny Tomiczny jest i był, a mimo to wtapiał się w tłum szarości doskonale, jak kameleon, który pragnie zatuszować swą obecność w stadzie owiec, by wpadające w nie wilki nie skupiły się na nim, tylko rwały wszystko dookoła – czy taki brutalny właśnie ten Smok jest? Pozwala spływać krwi po łuskach i beznamiętnie czeka na koniec rzezi, by w końcu pokazać się spowrotem na planszy całym i zdrowym? Im dłużej z nim spędzałeś czasu tym mniej swoich puzzli układałeś i tym mniej rozumiałeś – jak więc tutaj nie nazwać go niebezpiecznym? Ciekawe, czy sam zdawał sobie z tego sprawę... ciekawe, czy z jego dwoistej natury zdawali sobie sprawę ludzie dookoła niego... Ciekawe, ciekawe, ciekawe... wszystko, co go dotyczyło, było na tyle ciekawe, że pragnąłeś posiąść tą wiedzę teraz, zaraz, a jej brak dręczył i dodawał kolejne szpileczki do skrzydeł, z których się wyrywało.
- Jeśli zamierzasz rzucać takimi debilnymi tekstami, to podziękuję. - Kocur wylazł z cienia, ośmielony, odzyskawszy już większość swej wewnętrznej pewności siebie, uspokojony tym, że Smok go nie gonił i niesłyszalnie, nawet dla samego siebie, za to dziękując – przynajmniej ja bym mógł za to dziękować – bardziej słyszalne było pikanie jednej z masyzn wetkniętych pośród zakurzone pułki, które informowało o tym, że poniekąd dajesz się temu chłopaczkowi manipulować... i zamiast się wściekać, ty sobie uświadamiałeś, że nawet ci się to podoba – i tak centymetr po centymetrze oddawałeś lejce Arlekinowi – Rumak stał na swoim czarnym polu i z ciekawością błyskał ślepiami – z ciekawością, jak to będzie powieść Arlekina tam, gdzie sobie tego zażyczy, jednak zaznaczył, że czas rozbijania jego twardej powłoki na dzisiaj się zakończył, mocno uderzył kopytem w ziemię – odzyskał rezon, ale prawda jest taka, że w każdym momencie mogła ona znowu zostać zbombardowana niespodziewanym czynnikiem – już nie popełniał zwyczajowego błędu i brał na to poprawkę. Dzielnie spodziewał się niespodziewanego.
To było swoiste powrócenie do lekkiego dystansu i chłodu, zerwanie większość tego, co przez chwili ich łączyło, choć, co to było..? Coś dziwnie mieszającego w głowie, sprowadzającego ciepło... Coś obcego i z pewnością równie niebezpiecznego, co sam Colette – a więc na pewno idiotycznego, co najlepiej byłoby odsunąć, żeby dalej nie dawać ziemi powodów, by trząsła się dalej i zabierała więcej powierzchni spod budynków tu ustawionych.
- Nie, nigdy nie byłem na randce. - Pytanie wprost i, uwaga! - odpowiedź wprost! Sahir Nailah odpowiedział WPROST! Tak po prostu, tak szczerze, tak, jakby to była w sumie najnormalniejsza rzecz na świecie – POWIEDZIAŁ COŚ O SOBIE WPROST i nie stanowiło to dlań żadnego większego problemu! Wysyłajcie szybko sowę do Munga, tutaj się coś niedobrego dzieje... - Od paru lat nikt nie wpadł na tak tragikomiczny pomysł, by mnie gdziekolwiek zapraszać. Usatysfakcjonowany odpowiedzią? - Zaś sam miałbyś kogoś zaprosić? Ach... Amber... Amber...
Nie, nie przypominaj jej sobie, tak jak całej tej plejady ludzi, którzy się rozpłynęli i nigdy nie wrócą. Trzymałeś ludzi na dystans, przynajmniej starałeś się ze wszystkich sił – takie wypady zdecydowanie bardziej możnaby przypisać pod chęć integracji, a nie chęć odepchnięcia się, jednak od Coletta... nie chciałeś się odpychać. Miałeś wrażenie, że mógłbyś usnąć z głową na jego ramieniu i w życiu nie czułbyś się bezpieczniej – bardzo dziwaczne uczucie, jeśli brać pod uwagę, że w sumie czekałeś, aż wbije ci nóż w plecy i zdradzi.
- Niech bierze wszystkich. Tobą się nie będę z nią dzielił. - Słyszałeś to oświadczenie, Colette Warp? Co prawda mówił o swojej siostrze, co prawda mogło to nie mieć głębszego znaczenia; nie tak głębokiego jak jego spojrzenie, które w Ciebie wbijał, chociaż wydawał się raczej unosić w innych przestrzeniach, niż kontaktować z realiami pomimo swego udzielania się w rozmowie. - Jest kapryśna, ale... ma o wielu więcej przewodników, których może odwiedzać. Zrzuciłbym to na jej łaskawość. - Magia słów była przepiękna, kochałeś nimi grać, ale też kochałeś momenty, w których mówiłeś wiele, tak jak teraz, ale nie byłeś z każdego słowa rozliczany, tak jak i ty nie rozliczałeś rozmówcy z jego.
- Jest możliwość, że postarzeję się może o rok... góra dwa. - W sumie jakoś średnio cię to zawsze interesowało – całe szczęście, jak już to powiedziane było, żeś nie dziesięciolatek... to dopiero tragedia zostać uwięzionym w takim ciele. - Długie życie nie leży w moich planach. - Wyjaśniłeś oględnie. - Czas jest abstrakcyjny. I niech tak pozostanie, nie chcę kolejnego czynniku opowiadającego się za tym, by przy siedzeniu na dachu jednak wychylić się za bardzo w przód. - Zaplótł ręce na klatce piersiowej. - Mam tutaj jeszcze sporo ciekawych rzeczy do zrobienia...
Jakaś blokada nadal nie pozwalała być w pełni szczerym, nie żeby to była jakaś nowość, tak samo jak to, że w większym stopniu wnętrze już się uspokoiło, pozwalając podejmować bardziej racjonalne decyzje – innymi słowy: przestawałeś już reagować tak gwałtownie na wszystko, co Colette powiedział... Troszkę tak, jakby motyl zrozumiał, że nie uwolni się z wbijanych szpilek (nie, nie rozumiał, po prostu przestał się nad tym zastanawiać) i zamiast skupiać się na tych szpileczkach, które się pojawiały, to skupił się na delikatnej dłoni, która to poruszenie (nieprawdopodobne wręcz) sprawiała – jeden dwunożny, jeden przeciętny ktoś, kto pojawił się z nikąd i teraz już trwał – nie dałoby się go wymienić... Nie, czekaj, skąd takie myśli? To uderzał – ten fakt, w którym sobie uświadamiałeś, jak bardzo NIE zwyczajny Tomiczny jest i był, a mimo to wtapiał się w tłum szarości doskonale, jak kameleon, który pragnie zatuszować swą obecność w stadzie owiec, by wpadające w nie wilki nie skupiły się na nim, tylko rwały wszystko dookoła – czy taki brutalny właśnie ten Smok jest? Pozwala spływać krwi po łuskach i beznamiętnie czeka na koniec rzezi, by w końcu pokazać się spowrotem na planszy całym i zdrowym? Im dłużej z nim spędzałeś czasu tym mniej swoich puzzli układałeś i tym mniej rozumiałeś – jak więc tutaj nie nazwać go niebezpiecznym? Ciekawe, czy sam zdawał sobie z tego sprawę... ciekawe, czy z jego dwoistej natury zdawali sobie sprawę ludzie dookoła niego... Ciekawe, ciekawe, ciekawe... wszystko, co go dotyczyło, było na tyle ciekawe, że pragnąłeś posiąść tą wiedzę teraz, zaraz, a jej brak dręczył i dodawał kolejne szpileczki do skrzydeł, z których się wyrywało.
- Jeśli zamierzasz rzucać takimi debilnymi tekstami, to podziękuję. - Kocur wylazł z cienia, ośmielony, odzyskawszy już większość swej wewnętrznej pewności siebie, uspokojony tym, że Smok go nie gonił i niesłyszalnie, nawet dla samego siebie, za to dziękując – przynajmniej ja bym mógł za to dziękować – bardziej słyszalne było pikanie jednej z masyzn wetkniętych pośród zakurzone pułki, które informowało o tym, że poniekąd dajesz się temu chłopaczkowi manipulować... i zamiast się wściekać, ty sobie uświadamiałeś, że nawet ci się to podoba – i tak centymetr po centymetrze oddawałeś lejce Arlekinowi – Rumak stał na swoim czarnym polu i z ciekawością błyskał ślepiami – z ciekawością, jak to będzie powieść Arlekina tam, gdzie sobie tego zażyczy, jednak zaznaczył, że czas rozbijania jego twardej powłoki na dzisiaj się zakończył, mocno uderzył kopytem w ziemię – odzyskał rezon, ale prawda jest taka, że w każdym momencie mogła ona znowu zostać zbombardowana niespodziewanym czynnikiem – już nie popełniał zwyczajowego błędu i brał na to poprawkę. Dzielnie spodziewał się niespodziewanego.
To było swoiste powrócenie do lekkiego dystansu i chłodu, zerwanie większość tego, co przez chwili ich łączyło, choć, co to było..? Coś dziwnie mieszającego w głowie, sprowadzającego ciepło... Coś obcego i z pewnością równie niebezpiecznego, co sam Colette – a więc na pewno idiotycznego, co najlepiej byłoby odsunąć, żeby dalej nie dawać ziemi powodów, by trząsła się dalej i zabierała więcej powierzchni spod budynków tu ustawionych.
- Nie, nigdy nie byłem na randce. - Pytanie wprost i, uwaga! - odpowiedź wprost! Sahir Nailah odpowiedział WPROST! Tak po prostu, tak szczerze, tak, jakby to była w sumie najnormalniejsza rzecz na świecie – POWIEDZIAŁ COŚ O SOBIE WPROST i nie stanowiło to dlań żadnego większego problemu! Wysyłajcie szybko sowę do Munga, tutaj się coś niedobrego dzieje... - Od paru lat nikt nie wpadł na tak tragikomiczny pomysł, by mnie gdziekolwiek zapraszać. Usatysfakcjonowany odpowiedzią? - Zaś sam miałbyś kogoś zaprosić? Ach... Amber... Amber...
Nie, nie przypominaj jej sobie, tak jak całej tej plejady ludzi, którzy się rozpłynęli i nigdy nie wrócą. Trzymałeś ludzi na dystans, przynajmniej starałeś się ze wszystkich sił – takie wypady zdecydowanie bardziej możnaby przypisać pod chęć integracji, a nie chęć odepchnięcia się, jednak od Coletta... nie chciałeś się odpychać. Miałeś wrażenie, że mógłbyś usnąć z głową na jego ramieniu i w życiu nie czułbyś się bezpieczniej – bardzo dziwaczne uczucie, jeśli brać pod uwagę, że w sumie czekałeś, aż wbije ci nóż w plecy i zdradzi.
- Niech bierze wszystkich. Tobą się nie będę z nią dzielił. - Słyszałeś to oświadczenie, Colette Warp? Co prawda mówił o swojej siostrze, co prawda mogło to nie mieć głębszego znaczenia; nie tak głębokiego jak jego spojrzenie, które w Ciebie wbijał, chociaż wydawał się raczej unosić w innych przestrzeniach, niż kontaktować z realiami pomimo swego udzielania się w rozmowie. - Jest kapryśna, ale... ma o wielu więcej przewodników, których może odwiedzać. Zrzuciłbym to na jej łaskawość. - Magia słów była przepiękna, kochałeś nimi grać, ale też kochałeś momenty, w których mówiłeś wiele, tak jak teraz, ale nie byłeś z każdego słowa rozliczany, tak jak i ty nie rozliczałeś rozmówcy z jego.
- Jest możliwość, że postarzeję się może o rok... góra dwa. - W sumie jakoś średnio cię to zawsze interesowało – całe szczęście, jak już to powiedziane było, żeś nie dziesięciolatek... to dopiero tragedia zostać uwięzionym w takim ciele. - Długie życie nie leży w moich planach. - Wyjaśniłeś oględnie. - Czas jest abstrakcyjny. I niech tak pozostanie, nie chcę kolejnego czynniku opowiadającego się za tym, by przy siedzeniu na dachu jednak wychylić się za bardzo w przód. - Zaplótł ręce na klatce piersiowej. - Mam tutaj jeszcze sporo ciekawych rzeczy do zrobienia...
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:18 am
Sahir... Sahir...
Wpływał zupełnie inaczej na konstrukcję rzeczywistości. Oczywiście wiadomo, jeśli patrząc na wszystko dookoła oczami byłego mugola, oczami Colette, to wszystko realizm omijał szerokim łukiem i jeszcze klaskał uszami. Były jakieś mistyczne zwierzątka, ludzie latali w pelerynkach z patykami i z dupy rzucali zaklęcia, jakie się sprawdzały i potrafiły albo stworzyć coś pięknego, albo zniszczyć dorobek życia. Ponad to były słodycze w kształcie płazów, jakie spieprzały przed jedzącym, inne, jakie gryzły jego palce, jeszcze inne, które potrafiły smakować albo jak belgijska czekolada, albo jak rzygowiny. Lata się tu na miotle, spóźnia na zajęcia przez kapryśne, samoporuszające się schody, używa się niezawodnej sowiej poczty i gada do obrazów – dom wariatów. I w tym całym cholernym bajzlu, do którego trzeba się było przyzwyczaić (wraz z jawiącym się na horyzoncie bonusowym niebezpieczeństwem w postaci groźnego Złego Charakteru – bo przecież nigdy nie może być za pięknie) był jeszcze wampir. No co? Wampir jak wampir: ssak. ...ssacz raczej. Ale on w świecie, który miał drugie dno, jakie czarodzieje ukrywali przed niemagiczną społecznością, bez pardonu rozkładał swoją szachownice i zapraszał do gry. Tfu... On zapraszał – pierdolenie, ludzie sami się ładowali. Col też sam się ładował; jakby nie dość miał życiowych rewelacji. Podjął wyzwanie, bo sądził, że dowie się czegoś o samym sobie. Bo u Pana Wa.... Pana Tomicznego rzekoma 'bariera', jaka chroniła go przed przytykami Nailah'a, była jak kij z dwoma końcami. Wiec odpowiadając na pytanie: Nie, Smok nie był świadomy. Bariera miała tylko jedno, jedyne zadanie, jakie zamykało się w dwóch słowach: „nie dopuszczać”. Np. prawdy. Niby czasem widział, ale zaraz potem zapominał albo jakoś się usprawiedliwiał, ale prawda była taka, że zachowywał się przy wampirze zupełnie inaczej. Może to przez to, że traktował go bardziej... serio. Jakby zobaczyć go przy innych owieczkach, przy jakimkolwiek innym uczniu, to był prostym chłopakiem, jaki nie potrzebował za dużo 'psztyczków' do obsługi, nie trzeba było się go uczyć, nie trzeba było studiować, nie było żadnych puzzli. Po prostu Warp, jaki zasypia z książką przy kominku w Pokoju Wspólnym. A ostatnio i na beczkach.
Wiesz Sahirze, czemu on jest przy Tobie taki...? Bo Ty wreszcie czegoś od niego WYMAGASZ.
- Daj spokój... chciałem tylko sprawdzić czy dałem ci wystarczająco dużo krwi, by ta mogła podejść ci nawet pod policzki. - dał. To bardzo ważna kwestia: dał krew.
Dał temu dumnemu, stąpającemu na butnych łapach, kocurowi. Wszystko się sprawdzało, wystarczyło dać Sahirowi trochę wolności i sam wracał. Sam niby przypadkiem zahaczał wąsikami o pancerne pazury Smoka, sam wypuszczając z chrap ciemny dym, postukiwał kopytami o spękaną Szachownicę i godził się na spętanie pyska lejcami, bardzo luźnymi i pozbawionymi raniącego wędzidła, ale jednak. A teraz dumnie wyginał szyję w łuk i kopał nogą w rozbrzmiewająca echem pustkę – koniec na dziś. Teraz można tylko w ramach podzięki przesunąć palcami po grzywie.
Odpowiedział wprost. WOW. Aż brunet uniósł lekko brwi, ledwo zauważalnie i drgnął mu kącik ust; ale jego uwaga przeniosła się błyskawicznym tokiem myślenia w nieco inną stronę.
- Żadna... wampirzyca się dookoła ciebie nie kręciła? Według mnie powinny praktycznie zabijać się o Alfę. - rzucił, mając na myśli krew, jaka teraz krążyła w żyłach Nailah'a (nie, nie swoją, ona mogła tylko rozrzedzać tę szlachetniejszą), odnosił się do tego, co mówił. O Vincencie... o Wampirzej Szlachcie... Gdzie oni wszyscy teraz są...? Poginęli? Jeśli zginęli rodzice, to co z dziećmi...?
Jak pomyślał o 'dzieciach', automatycznie ukradkiem zerknął na czarnowłosego. No tak, był jak ich dziecko, któremu podarowali Pocałunek Wieczności mamiący potęgą, wieczną młodością, pięknem, siłą, długim życiem i kończącym to wszystko specyficznym rodzaje znużonego wszystkim szaleństwa. Tak przynajmniej Colette sądził, że to wszystko się kończyło; cała ta wizja sprawiała, ze chyba cieszył się, ze dożyje może 80-tki. Ale wolał o tym nie wspominać, to pewnie dla Krukona jak dobijanie gwoździ do trumny, no i pewnie już się tego nasłuchał.
- Znasz w ogóle jakieś inne wampiry? - chyba chciał tym samym spytać, czy jest ich więcej. Czy jest ich... dużo i są sprytnie po tym świecie porozstawiani, by nie zbierać za dużo ściągających uwagę żniw, czy może faktycznie ich jedzenie zaczęło ich w końcu tratować, albo gorzej: zaczęli tratować siebie nawzajem?
Cholera... opuścił temat randki!
- Usatysfakcjonowany. Wiec przecieram nieuczęszczany szlak.... heh. Obym tylko nie zakopał się w śniegu.
Spoglądając na chłód i zdystansowanie Sahira, to biały puch, jaki zakrył 'randkową' część jego życia musiał wyglądać naprawdę bajecznie. Równa, niezmącona powłoka, stare warstwy zastępowane nowymi, nikt nie musnął nawet palcem... a Colette przerzucał sobie właśnie odśnieżarkę przez ramię i zamierzał pobawić się w lodowy labirynt. Podniecała go myśl o wycieczce w nieznane.
A tutaj, teraz, gdyby usnęli w takiej pozycji.... z głową Krukona na ramieniu. Co śmieszne, to było tak abstrakcyjne, tak koszmarnie niemożliwe, że nigdy taki scenariusz nie przewinął się Warpowi przez głowę. Owszem, czasem nocami tuż przed głębokim snem robił swojemu aktualnemu rozmówcy naprawdę sporo rzeczy, z których nie był dumny i wywleczenie ich na światło dzienne zakończyłoby się jego druzgocącym wstydem. Ale spoglądając na te sprawę z innej strony: mógłby się sprawdzić jako strażnik! Mógłby sprawić, że jego towarzysz poczułby się bezpiecznie, no i mógłby niezależnie od sytuacji zawsze trzymać jego stronę... utopijnie brzmi, nie? Dlatego ta sytuacja była abstrakcyjna. Miejsce Kota było na parapecie, a Smoka na podłodze.
I w takich sytuacjach jak ta, cieszył się, że gęba pokrywa mu się wypiekami dopiero na mrozie, bo przypominałby dojrzałego pomidora i tym razem to on przejął pałeczkę w spierdalaniu przed kontaktem wzrokowym. I jakoś nie potrafił niczym skwitować tego szczerego komentarza, zrobiło mu się przyjemnie ciepło. Czuł też wzrok sunący po sobie, który palił jak rozżarzony węgielek. Już chciał rzucić, że może łaskawością jest to, iż Śmierć tym razem chciała Sahira ochronić. Przed Colem? Niedorzeczne... poza tym pamiętał jak wampir reagował na tego typu komentarze.
- Niech pozostanie abstrakcyjny... - mruknął i pokiwał głową ze spokojną zgodą. - Na przykład...? Ha, no i 'tutaj' masz na myśli konkretnie Hogwart czy Ziemię. Kto wie... może opłaca się czekać aż ludzie skolonizują inne planety? Odkryją nowe gatunki... wyglądasz mi na wprawnego obserwatora i wdzięcznego słuchacza, więc jeśli... o ile nie jesteś tak obojętny na jakiego pozujesz, może zobaczysz cuda ewolucji na własnych oczach? To by było dopiero cool... - oparł podbródek na kolanie, drugą nogę puszczając wolno i wyciągając na ziemi przed siebie.
Wpływał zupełnie inaczej na konstrukcję rzeczywistości. Oczywiście wiadomo, jeśli patrząc na wszystko dookoła oczami byłego mugola, oczami Colette, to wszystko realizm omijał szerokim łukiem i jeszcze klaskał uszami. Były jakieś mistyczne zwierzątka, ludzie latali w pelerynkach z patykami i z dupy rzucali zaklęcia, jakie się sprawdzały i potrafiły albo stworzyć coś pięknego, albo zniszczyć dorobek życia. Ponad to były słodycze w kształcie płazów, jakie spieprzały przed jedzącym, inne, jakie gryzły jego palce, jeszcze inne, które potrafiły smakować albo jak belgijska czekolada, albo jak rzygowiny. Lata się tu na miotle, spóźnia na zajęcia przez kapryśne, samoporuszające się schody, używa się niezawodnej sowiej poczty i gada do obrazów – dom wariatów. I w tym całym cholernym bajzlu, do którego trzeba się było przyzwyczaić (wraz z jawiącym się na horyzoncie bonusowym niebezpieczeństwem w postaci groźnego Złego Charakteru – bo przecież nigdy nie może być za pięknie) był jeszcze wampir. No co? Wampir jak wampir: ssak. ...ssacz raczej. Ale on w świecie, który miał drugie dno, jakie czarodzieje ukrywali przed niemagiczną społecznością, bez pardonu rozkładał swoją szachownice i zapraszał do gry. Tfu... On zapraszał – pierdolenie, ludzie sami się ładowali. Col też sam się ładował; jakby nie dość miał życiowych rewelacji. Podjął wyzwanie, bo sądził, że dowie się czegoś o samym sobie. Bo u Pana Wa.... Pana Tomicznego rzekoma 'bariera', jaka chroniła go przed przytykami Nailah'a, była jak kij z dwoma końcami. Wiec odpowiadając na pytanie: Nie, Smok nie był świadomy. Bariera miała tylko jedno, jedyne zadanie, jakie zamykało się w dwóch słowach: „nie dopuszczać”. Np. prawdy. Niby czasem widział, ale zaraz potem zapominał albo jakoś się usprawiedliwiał, ale prawda była taka, że zachowywał się przy wampirze zupełnie inaczej. Może to przez to, że traktował go bardziej... serio. Jakby zobaczyć go przy innych owieczkach, przy jakimkolwiek innym uczniu, to był prostym chłopakiem, jaki nie potrzebował za dużo 'psztyczków' do obsługi, nie trzeba było się go uczyć, nie trzeba było studiować, nie było żadnych puzzli. Po prostu Warp, jaki zasypia z książką przy kominku w Pokoju Wspólnym. A ostatnio i na beczkach.
Wiesz Sahirze, czemu on jest przy Tobie taki...? Bo Ty wreszcie czegoś od niego WYMAGASZ.
- Daj spokój... chciałem tylko sprawdzić czy dałem ci wystarczająco dużo krwi, by ta mogła podejść ci nawet pod policzki. - dał. To bardzo ważna kwestia: dał krew.
Dał temu dumnemu, stąpającemu na butnych łapach, kocurowi. Wszystko się sprawdzało, wystarczyło dać Sahirowi trochę wolności i sam wracał. Sam niby przypadkiem zahaczał wąsikami o pancerne pazury Smoka, sam wypuszczając z chrap ciemny dym, postukiwał kopytami o spękaną Szachownicę i godził się na spętanie pyska lejcami, bardzo luźnymi i pozbawionymi raniącego wędzidła, ale jednak. A teraz dumnie wyginał szyję w łuk i kopał nogą w rozbrzmiewająca echem pustkę – koniec na dziś. Teraz można tylko w ramach podzięki przesunąć palcami po grzywie.
Odpowiedział wprost. WOW. Aż brunet uniósł lekko brwi, ledwo zauważalnie i drgnął mu kącik ust; ale jego uwaga przeniosła się błyskawicznym tokiem myślenia w nieco inną stronę.
- Żadna... wampirzyca się dookoła ciebie nie kręciła? Według mnie powinny praktycznie zabijać się o Alfę. - rzucił, mając na myśli krew, jaka teraz krążyła w żyłach Nailah'a (nie, nie swoją, ona mogła tylko rozrzedzać tę szlachetniejszą), odnosił się do tego, co mówił. O Vincencie... o Wampirzej Szlachcie... Gdzie oni wszyscy teraz są...? Poginęli? Jeśli zginęli rodzice, to co z dziećmi...?
Jak pomyślał o 'dzieciach', automatycznie ukradkiem zerknął na czarnowłosego. No tak, był jak ich dziecko, któremu podarowali Pocałunek Wieczności mamiący potęgą, wieczną młodością, pięknem, siłą, długim życiem i kończącym to wszystko specyficznym rodzaje znużonego wszystkim szaleństwa. Tak przynajmniej Colette sądził, że to wszystko się kończyło; cała ta wizja sprawiała, ze chyba cieszył się, ze dożyje może 80-tki. Ale wolał o tym nie wspominać, to pewnie dla Krukona jak dobijanie gwoździ do trumny, no i pewnie już się tego nasłuchał.
- Znasz w ogóle jakieś inne wampiry? - chyba chciał tym samym spytać, czy jest ich więcej. Czy jest ich... dużo i są sprytnie po tym świecie porozstawiani, by nie zbierać za dużo ściągających uwagę żniw, czy może faktycznie ich jedzenie zaczęło ich w końcu tratować, albo gorzej: zaczęli tratować siebie nawzajem?
Cholera... opuścił temat randki!
- Usatysfakcjonowany. Wiec przecieram nieuczęszczany szlak.... heh. Obym tylko nie zakopał się w śniegu.
Spoglądając na chłód i zdystansowanie Sahira, to biały puch, jaki zakrył 'randkową' część jego życia musiał wyglądać naprawdę bajecznie. Równa, niezmącona powłoka, stare warstwy zastępowane nowymi, nikt nie musnął nawet palcem... a Colette przerzucał sobie właśnie odśnieżarkę przez ramię i zamierzał pobawić się w lodowy labirynt. Podniecała go myśl o wycieczce w nieznane.
A tutaj, teraz, gdyby usnęli w takiej pozycji.... z głową Krukona na ramieniu. Co śmieszne, to było tak abstrakcyjne, tak koszmarnie niemożliwe, że nigdy taki scenariusz nie przewinął się Warpowi przez głowę. Owszem, czasem nocami tuż przed głębokim snem robił swojemu aktualnemu rozmówcy naprawdę sporo rzeczy, z których nie był dumny i wywleczenie ich na światło dzienne zakończyłoby się jego druzgocącym wstydem. Ale spoglądając na te sprawę z innej strony: mógłby się sprawdzić jako strażnik! Mógłby sprawić, że jego towarzysz poczułby się bezpiecznie, no i mógłby niezależnie od sytuacji zawsze trzymać jego stronę... utopijnie brzmi, nie? Dlatego ta sytuacja była abstrakcyjna. Miejsce Kota było na parapecie, a Smoka na podłodze.
I w takich sytuacjach jak ta, cieszył się, że gęba pokrywa mu się wypiekami dopiero na mrozie, bo przypominałby dojrzałego pomidora i tym razem to on przejął pałeczkę w spierdalaniu przed kontaktem wzrokowym. I jakoś nie potrafił niczym skwitować tego szczerego komentarza, zrobiło mu się przyjemnie ciepło. Czuł też wzrok sunący po sobie, który palił jak rozżarzony węgielek. Już chciał rzucić, że może łaskawością jest to, iż Śmierć tym razem chciała Sahira ochronić. Przed Colem? Niedorzeczne... poza tym pamiętał jak wampir reagował na tego typu komentarze.
- Niech pozostanie abstrakcyjny... - mruknął i pokiwał głową ze spokojną zgodą. - Na przykład...? Ha, no i 'tutaj' masz na myśli konkretnie Hogwart czy Ziemię. Kto wie... może opłaca się czekać aż ludzie skolonizują inne planety? Odkryją nowe gatunki... wyglądasz mi na wprawnego obserwatora i wdzięcznego słuchacza, więc jeśli... o ile nie jesteś tak obojętny na jakiego pozujesz, może zobaczysz cuda ewolucji na własnych oczach? To by było dopiero cool... - oparł podbródek na kolanie, drugą nogę puszczając wolno i wyciągając na ziemi przed siebie.
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:19 am
Nie skomentował już tego rumienienia się – to w sumie bardzo ciekawe w gruncie rzeczy, czy byś potrafił się zarumienić, nie przypominasz sobie takiego momentu, w którym by do tego doszło, w końcu bardziej prawdopodobną wersją jakiegokolwiek "Zawstydzania" cię była twoja wściekłość i irytacja, zresztą – zawstydzanie? Ciebie? W swoim krótkim życiu przeszedłeś przez tyle zberezieństw... i zostałeś na tyle zblazowany, by chyba czegoś takiego nie odczuwać, a z drugiejs trony ta atmosfera sprzed chwili była bliska chyba w wywoływaniu tego odczucia – przedziwna, przedziwna..! - chwila, w której Colette trzymał pełną kontrolę nad sytuacją, a ty nie wiedziałeś nawet, czy on robi to specjalnie, a bardzo chciałeś wiedzieć – to by wiele wyjaśniło, to by pomogło w dalszym rozumieniu – tym nie mniej sam miałeś poszanowanie dla pewnych tematów tabu chyba tylko w momentach, kiedy potrzeba poznania stanowiła dodatek w postci ciekawego smaku i wyglądu do pożeranej wzrokiem i wszelakimi innymi zmysłami potrawy – nie to, że znowu przyrównuję Smoka do dania podanego na srebrnej tacy, co smao się pcha pod wampirze łapy, choć niefortunnie właśnie tak to mogło w tym momencie wypaść... Tak samo nie można było przytaknąć temu, że Colette tą krew "dał" – brzmiało to niemal jak dobrodajny krwiodawca, a tak na to Nailah nie mógł spojrzeć, inaczej byłby już tylko krzyżyk na drogę i zwijanie bagaży, by uciec na bezpieczniejszą wyspę, która chociaż miałabystabilny grunt i nie przysparzała o ciągłe skoki adrenaliny przy konieczności utrzymywania równowagi (tej fizycznej i psychicznej).
Przymknąłeś oczy, zaciskając palce na zagięciach rąk, na miękkim materiale szkolnego płaszcza, który elegancko wręcz przylegał do jego sylwetki – doskonała, czysta czerń, wampirza klasa sama w sobie, kompletnie inna od zwyczajnego ubioru Nailaha, który prezentował skórzaną kurtkę i podarte spodnie – czyli kompletnie przeciwieństwo tego, co teraz.
- Rasie wampirów grozi zagłada. Czystokrwistych jest garstka usłanych po świecie, przemienionych niewiele więcej... - Odpowiedziałeś na to, w sumie nie bardzo wiedząc, czemu aż tak ten temat Coletta interesował – przy każdym spotkaniu wypytywał o krwiopijców... Może naprawdę był jakimś Łowcą i tylko udawał głupiego, żeby móc potem pytać bez obaw o narzucenie na siebie twoich podejrzeń..? - W Hogwarcie były dwa wampiry przemienione oprócz mnie. Jedną była Ślizgonka, Asmita Wels, a drugim Marcel, zabawka Vincenta. Oboje zniknęli już jakiś czas temu. Oprócz nich jest jeszcze mój Stwórca... Innych wampirów nie znam. - Taak, zmierzch tej rasy zbliżał się wielkimi krokami, zwłaszcza, że pieczę i władzę nad nimi przekazano komuś, kto nienawidził ich całym sercem... Chociaż jakoś po otrzymaniu już tego... "daru"... ta nienawiść jakoś stopniała w twoim sercu, zamieniona bardziej na jakąś bezradność... zupełnie jakby cała beznadzieja tego gatunku dopiero do ciebie dotarła, a wraz z nią rozbudził się smutek dla tego tragizmu... tragizmu kochania niszczenia tego, co się kocha – miałeś wrażenie, że w wampirzych dłoniach wszystko obracało się w końcu w proch tak jak i one same się weń zamieniały wystawione na słońce. Bardzo ponura i przykra wizja.
- Jeśli tak bardzo Cię to interesuje, to było sporo niewiast obdarzających mnie specjalnymi względami i nie były to wampirzyce... - Przymknąłeś oczy, opuszczając głowę i uwalniając wreszcie Smoka od swego spojrzenia. - Ludzie jednak są egoistami z natury. Nie obchodzą ich złożone obietnice, jeśli tylko czują, że mogą zaznać szczęścia gdzie indziej. - To było dość mocno ogólnikowo powiedziane, ale generalnie określało wszystkie twoje znajomości, które kończyły się zazwyczaj szybko – zbyt szybko – a ty nadal, jeśli tylko zupełnie nie zniknęli z tego pola widzenia, jak skończony idiota przypatrywałeś im się z cienia, gotów złapać za dłoń, jeśli się potkną, i podnieść, by zaraz zniknąć, nim zauważą, że coś się stało. Albo raczej tak było..? Czy jest nadal..? Odciąłeś się od dawnych znajomości, nie mając już siły i ochoty poświęcać myśli tym, którzy, prosto mówiąc, wyjebali się na Ciebie i obrócili, odchodząc w drugą stronę.
- Ciekawe... - Uchyliłeś oczy, teraz skierowane na podłogę, by zaraz je unieść na Coletta i uśmiechnąć się do niego drapieżnie. - Na razie mam jeden niezwykły gatunek Smoka do zbadania i jakoś podróże w kosmos wydają mi się przy tym mało "cool".
Przymknąłeś oczy, zaciskając palce na zagięciach rąk, na miękkim materiale szkolnego płaszcza, który elegancko wręcz przylegał do jego sylwetki – doskonała, czysta czerń, wampirza klasa sama w sobie, kompletnie inna od zwyczajnego ubioru Nailaha, który prezentował skórzaną kurtkę i podarte spodnie – czyli kompletnie przeciwieństwo tego, co teraz.
- Rasie wampirów grozi zagłada. Czystokrwistych jest garstka usłanych po świecie, przemienionych niewiele więcej... - Odpowiedziałeś na to, w sumie nie bardzo wiedząc, czemu aż tak ten temat Coletta interesował – przy każdym spotkaniu wypytywał o krwiopijców... Może naprawdę był jakimś Łowcą i tylko udawał głupiego, żeby móc potem pytać bez obaw o narzucenie na siebie twoich podejrzeń..? - W Hogwarcie były dwa wampiry przemienione oprócz mnie. Jedną była Ślizgonka, Asmita Wels, a drugim Marcel, zabawka Vincenta. Oboje zniknęli już jakiś czas temu. Oprócz nich jest jeszcze mój Stwórca... Innych wampirów nie znam. - Taak, zmierzch tej rasy zbliżał się wielkimi krokami, zwłaszcza, że pieczę i władzę nad nimi przekazano komuś, kto nienawidził ich całym sercem... Chociaż jakoś po otrzymaniu już tego... "daru"... ta nienawiść jakoś stopniała w twoim sercu, zamieniona bardziej na jakąś bezradność... zupełnie jakby cała beznadzieja tego gatunku dopiero do ciebie dotarła, a wraz z nią rozbudził się smutek dla tego tragizmu... tragizmu kochania niszczenia tego, co się kocha – miałeś wrażenie, że w wampirzych dłoniach wszystko obracało się w końcu w proch tak jak i one same się weń zamieniały wystawione na słońce. Bardzo ponura i przykra wizja.
- Jeśli tak bardzo Cię to interesuje, to było sporo niewiast obdarzających mnie specjalnymi względami i nie były to wampirzyce... - Przymknąłeś oczy, opuszczając głowę i uwalniając wreszcie Smoka od swego spojrzenia. - Ludzie jednak są egoistami z natury. Nie obchodzą ich złożone obietnice, jeśli tylko czują, że mogą zaznać szczęścia gdzie indziej. - To było dość mocno ogólnikowo powiedziane, ale generalnie określało wszystkie twoje znajomości, które kończyły się zazwyczaj szybko – zbyt szybko – a ty nadal, jeśli tylko zupełnie nie zniknęli z tego pola widzenia, jak skończony idiota przypatrywałeś im się z cienia, gotów złapać za dłoń, jeśli się potkną, i podnieść, by zaraz zniknąć, nim zauważą, że coś się stało. Albo raczej tak było..? Czy jest nadal..? Odciąłeś się od dawnych znajomości, nie mając już siły i ochoty poświęcać myśli tym, którzy, prosto mówiąc, wyjebali się na Ciebie i obrócili, odchodząc w drugą stronę.
- Ciekawe... - Uchyliłeś oczy, teraz skierowane na podłogę, by zaraz je unieść na Coletta i uśmiechnąć się do niego drapieżnie. - Na razie mam jeden niezwykły gatunek Smoka do zbadania i jakoś podróże w kosmos wydają mi się przy tym mało "cool".
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:21 am
Sahir był skarbnicą wiedzy dużo bardziej interesującą niż książki, dużo bardziej zrozumiałą i dbająca o to, by jego słuchacze też zrozumieli – gotów rozwinąć myśl, albo gładko przejść do innej, trapiącej Smoka sprawy... nie to, co słowo pisane, którego mógłby być więźniem. Choć nie ukrywał, że na własną rękę też mógłby coś postudiować. Równie ciekawy był temat Łowców, z których istnienia Puchon, nie zdawał sobie sprawy – raczej ciężko byłoby mu być jednym z nich nawet, jeśli na swój sposób rozumiał ich motywy. Nie pochwalał w absolutnych i pozbawionych wyjątku stu procentach, ale rozumiał. Dobre przynajmniej było z tego tyle, że Nailah'a nie dosięgnął, jakkolwiek uczniowie tej szkoły by go nie piętnowali, był pod skrzydłami Hogwartu i mimo pewnie sporej ilości sparzeń wampira, Col wierzył, że wszelka krzywda na nim znajdzie swoje konsekwencje.
- A więc nie jesteś wyjątkiem. - zauważył jakoś dziwie ucieszony. - Znaczy... no może pod względem spuścizny Vincenta jesteś, ale przynajmniej nie byłeś jedynym uczniem tej szkoły, który jest wampirem. To chyba... dobrze. Zdecydowanie dobrze; to brzmi i smakuje jak wychodzenie z Czarnogrodu i dawanie innym szansy. Trochę jak tolerancja.
Nie chciał brzmieć jak buc, który go szufladkuje, ale taka była smutna prawda, pocieszające było to, że Sahir nie był 'plamą' na honorze szkoły jaka jakimś dziwnym, pradawnym i magicznym sposobem zezwoliła mu tutaj zostać. Spętanego rygorem głodu i bezwzględnego podporządkowania, ale jednak pozwoliła; a tymczasem była jeszcze dwójka. Znikła tylko co prawda... z tego, co rozmówca powiedział, to całkiem niedawno i w niewyjaśnionych warunkach. Ale to chyba nie było nic strasznego...? Inni uczniowie też ginęli. A tu Col co chwile zerkał nerwowo na Sahira, sprawdzając, czy nie zobaczy na jego twarzy przebłysku strachu czy poddenerwowania. I nic, tylko spokój, znaczy, że nie było czym się martwić... Znaczy, że nie było co martwić się o Nailah'a.
Jeśli rasa wampirów mimo wszelkich, pięknych planów Baltazara jednak popada sukcesywnie w ruinę, znaczy, że faktycznie to ludzie nadal dzieżą koronę najbardziej krwiożerczych skurwysynów w dżungli. Jeden skurwysyn siedział właśnie pod parapetem, obserwowany przez relikt dalekiej przeszłości. I właśnie lekko się zmieszał. Skurwysyn, nie relikt.
- Heh, to zabrzmiało jakbym zanadto wchodził w twoje życie prywatne. - szuranie butem po chłodnej ziemi zawsze spoko. - Spokojnie nie żądam nazwisk, liczb i adresów, po prostu jestem tylko trochę zdziwiony. Sam nie wiem czy pozytywnie czy negatywnie... to by znaczyło, że jestem albo za szybki, albo zbyt pewny siebie, ale skoro idziesz na tą „przyjacielską randkę”, to znaczy, ze nie przeszkadza ci moje nitro.
Wyszczerzył się. To właściwie tyło takie trochę pocieszające, może faktycznie miał jakieś specjale względy? Maleńkie? Maciupeńkie...? Na tyle zatrważająco mocne, że powoli stawały mu z podjary włoski na rekach. „Przyjacielska randka” - też coś... ale pozwolił Sahirowi w to wierzyć. Lepiej nie wytrącać Casanovy z równowagi.
- I nagle sprawa twojej szorstkości robi się bardziej klarowna. To dlatego nowo poznanym absztyfikantom już po pierwszej popijawie każesz spierdalać. - nie wyglądał na urażonego tym spojrzeniem, był nawet całkiem rozbawiony; niby wszystko podejrzewał, w końcu taki mechanizm działania, obrony nie był jakaś specjalną enigmą psychologiczną. - Powiedziałbym ci, że postaram się bardziej od nich, ale i tak mi nie uwierzysz. I teraz po prostu głośno myślę.
Oparł tył głowy o ścianę i zamyślił się na długą chwilę, obserwując kurz widoczny w lekkich smugach światła, jakie prześlizgiwały się przez ciało Sahira i wpadały do biblioteki. Widać było bardzo dokładnie pognieciony cień wampira, rzucający się nierównomiernie na ziemię, półki i książki. Ciekawe, w której chwili kurz przestał aż tak przeszkadzać...? I tu Col znowu kaszlnął. No tak; nie przestał. A potem Puchon kaszlnął jeszcze raz, wymuszenie, żeby ukryć zażenowanie.
- No bez przesady... tylko nie oddawaj mnie do rezerwatu. - podrapał się pod nosem. Zwykle w takich chwilach nagle wszystko zaczynało go swędzieć i zachowywał się jakby miał pchły. Bardzo romantyczne i... w ogóle... - Masz na myśli, że powoli i sukcesywnie będziesz mnie ogołacał ze wszystkich łusek i dobierzesz mi się do mięsa? A jak ci nie zasmakuje...? Heh, będę musiał wyhodować drugą warstwę, żeby za szybko ci się nie znudziło.
Reakcja obronna, reakcja obronna! Czuł się przyparty do muru, ogier więcej osiągał delikatnymi szturchnięciami pyskiem, niż dziką szarżą.
- A więc nie jesteś wyjątkiem. - zauważył jakoś dziwie ucieszony. - Znaczy... no może pod względem spuścizny Vincenta jesteś, ale przynajmniej nie byłeś jedynym uczniem tej szkoły, który jest wampirem. To chyba... dobrze. Zdecydowanie dobrze; to brzmi i smakuje jak wychodzenie z Czarnogrodu i dawanie innym szansy. Trochę jak tolerancja.
Nie chciał brzmieć jak buc, który go szufladkuje, ale taka była smutna prawda, pocieszające było to, że Sahir nie był 'plamą' na honorze szkoły jaka jakimś dziwnym, pradawnym i magicznym sposobem zezwoliła mu tutaj zostać. Spętanego rygorem głodu i bezwzględnego podporządkowania, ale jednak pozwoliła; a tymczasem była jeszcze dwójka. Znikła tylko co prawda... z tego, co rozmówca powiedział, to całkiem niedawno i w niewyjaśnionych warunkach. Ale to chyba nie było nic strasznego...? Inni uczniowie też ginęli. A tu Col co chwile zerkał nerwowo na Sahira, sprawdzając, czy nie zobaczy na jego twarzy przebłysku strachu czy poddenerwowania. I nic, tylko spokój, znaczy, że nie było czym się martwić... Znaczy, że nie było co martwić się o Nailah'a.
Jeśli rasa wampirów mimo wszelkich, pięknych planów Baltazara jednak popada sukcesywnie w ruinę, znaczy, że faktycznie to ludzie nadal dzieżą koronę najbardziej krwiożerczych skurwysynów w dżungli. Jeden skurwysyn siedział właśnie pod parapetem, obserwowany przez relikt dalekiej przeszłości. I właśnie lekko się zmieszał. Skurwysyn, nie relikt.
- Heh, to zabrzmiało jakbym zanadto wchodził w twoje życie prywatne. - szuranie butem po chłodnej ziemi zawsze spoko. - Spokojnie nie żądam nazwisk, liczb i adresów, po prostu jestem tylko trochę zdziwiony. Sam nie wiem czy pozytywnie czy negatywnie... to by znaczyło, że jestem albo za szybki, albo zbyt pewny siebie, ale skoro idziesz na tą „przyjacielską randkę”, to znaczy, ze nie przeszkadza ci moje nitro.
Wyszczerzył się. To właściwie tyło takie trochę pocieszające, może faktycznie miał jakieś specjale względy? Maleńkie? Maciupeńkie...? Na tyle zatrważająco mocne, że powoli stawały mu z podjary włoski na rekach. „Przyjacielska randka” - też coś... ale pozwolił Sahirowi w to wierzyć. Lepiej nie wytrącać Casanovy z równowagi.
- I nagle sprawa twojej szorstkości robi się bardziej klarowna. To dlatego nowo poznanym absztyfikantom już po pierwszej popijawie każesz spierdalać. - nie wyglądał na urażonego tym spojrzeniem, był nawet całkiem rozbawiony; niby wszystko podejrzewał, w końcu taki mechanizm działania, obrony nie był jakaś specjalną enigmą psychologiczną. - Powiedziałbym ci, że postaram się bardziej od nich, ale i tak mi nie uwierzysz. I teraz po prostu głośno myślę.
Oparł tył głowy o ścianę i zamyślił się na długą chwilę, obserwując kurz widoczny w lekkich smugach światła, jakie prześlizgiwały się przez ciało Sahira i wpadały do biblioteki. Widać było bardzo dokładnie pognieciony cień wampira, rzucający się nierównomiernie na ziemię, półki i książki. Ciekawe, w której chwili kurz przestał aż tak przeszkadzać...? I tu Col znowu kaszlnął. No tak; nie przestał. A potem Puchon kaszlnął jeszcze raz, wymuszenie, żeby ukryć zażenowanie.
- No bez przesady... tylko nie oddawaj mnie do rezerwatu. - podrapał się pod nosem. Zwykle w takich chwilach nagle wszystko zaczynało go swędzieć i zachowywał się jakby miał pchły. Bardzo romantyczne i... w ogóle... - Masz na myśli, że powoli i sukcesywnie będziesz mnie ogołacał ze wszystkich łusek i dobierzesz mi się do mięsa? A jak ci nie zasmakuje...? Heh, będę musiał wyhodować drugą warstwę, żeby za szybko ci się nie znudziło.
Reakcja obronna, reakcja obronna! Czuł się przyparty do muru, ogier więcej osiągał delikatnymi szturchnięciami pyskiem, niż dziką szarżą.
- Sahir Nailah
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:23 am
Tutaj, dzisiaj, w tym momencie, zdecydowanie było bardzo wiele mówione, aż zbyt wiele, powiedziałbyś – nie chodzi o same wampiry, ale o ilość informacji, jakiej pozwoliłeś wypłynąć o tobie samym, nie zaklętych pomiędzy wierszami i kartkami, a tak po prostu, pozwalając, by rozmowa toczyła się w tym kierunku i nie czując nawet wielkiej potrzeby robienia uników, czy też przekręcania jej na osobę Coletta, o którym teoretycznie wiedział już bardzo wiele, był w stanie mniej-więcej nakreślić jego życie w głowie, ale był to zbyt prosty obraz, być pozwolił sobie na złączenie ram puzzli i nie dokładaniae kolejnych części – bardzo wielu ich brakowało, a ty nie zamierzałeś takiego wybrakowanego dzieła wieszać na ścianie. Colette był pierwszą osobą, co do której się pomyliłeś w pierwszej, powierzchownej ocenie... Bardzo mądry Smok, który pokazuje się wyszstkim zza błony skrzydeł i bardzo rzadko wystawia zza nich nos, ponieważ... ponieważ większość ludzi nie potrzebuje i wręcz nieswojo się czuje w obliczu tak potężnego stworzenia magicznego, o prawiecznej inteligencji, którą potrafi błysnąć i tak jak opatrzeć rany, tak i ugodzić dotkliwie i boleśnie.
- W tolerancyjność Dumbledora nigdy nie wątpiłem. - W końcu to on ci pomógł na samych początkach – bardzo trudnych i marnych początkach, przetrwałeś dzięki niemu jako warzywo, ale przetrwałeś, by powlec się dalej przed siebie i wiązać koniec z końcem. Powinieneś być mu wdzięczny, chyba jesteś, potrafisz docenić to, co dla ciebie zrobił... ale też nienawidzisz go, choć czemu? Było to coś delikatnie niepoprawnego, a jednak nie potrafiłeś się tego uczucia pozbyć.
- Nie... nie wchodzisz zanadto w moje... życie... - "życie prywatne" powinieneś powiedzieć, jednak uniknąłeś tego, ucinając wolno wypowiedziane słowa z zastanowieniem, czemu ci tak naprawdę nie przeszkadzało – jesteś bez wartości w swych własnych oczach, nie uważasz, by ktokolwiek chciał zagłębiać się w twój żywot, w który zresztą sam zagłębiać się nie chciałeś, a jednocześnie... naprawdę chciałeś zostać poznanym. Nie tak, jak Alexandra cię poznała, której po prostu opowiedziałeś ogólnikowo, co się działo w twej historii jak dobrą książkę – to nie było to poznanie, którego pożądałeś od tego chłopaka. Heh, no właśnie, to wymaganie... Nailah zazwyczaj naciskał i wymagał, ale za to czego od niego można było wymagać..? Jedynie tego, że wolny Czarny Kot wróci za każdym razem, kiedy zniknie na obcym terytorium. I tak, Colette cieszył się naprawdę specjalnymi względami... Nie muszę pisać, że zapewne nigdy nie zostanie to wypowiedziane?
- Ludzie mi się nie opierają. - Kontakt wzrokowy znów został nawiązany – spojrzenie Krukona było ciężkie, przeszywające na wskroś, jakby spętywało świadomie duszę w ciężkie łańcuchy i przyciągło do siebie. - Ufają mi, poddają moim manipulacjom, opowiadają swe historie życiowe... Nikt mi się jeszcze nie oparł. - Przymrużył oczy. - Tymczasem pewien Smok uderzył mnie w twarz i powiedział: "stop". Tymczasem wyrwał się z tłumu jakiś dzieciak, który chciał zasmakować kropli Nocy i okazało się, że szary jest tylko przez to, że zasłania się błoną skrzydeł. Ba! W dodatku waży się manipulować mną samym. - Wampir uśmiechnął się z rozbawienia i niedowierzania zarazem – och, kiedy on się oderwał od parapetu i znów pojawił przy Colettcie, sunąc tym miękkim, bezszelestnym krokiem drapieżnika po podłodze? Klęknął przed Colem i pochylił się w jego kierunku z lekko uniesionym podbródkiem i pochyloną na bok głową. - Wkurza mnie, prowokuje, ale skądże, przecież cię nie zabiję... - Wyciągnął dłoń do twarzy Smoka, by położyć ją na jego policzku i wsunąć chłodne palce we włosy. - Zdradzę Ci kolejny sekret mej przeklętej rasy... Im bardziej kogoś lubimy, im bardziej coś nam się podoba, tym bardziej pławimy się w pożądaniu zniszczenia tego, pochłonięcia... - Pochylił się jeszcze bardziej, niemal stykał się nosem z tym, którego przecież za pięknego uważał – ach, zabijcie! Piękno i tak czarująca osobowość..! To było chore, ale nie potrafiłeś jednak odsunąć od siebie pragnienia trzymania tego kontaktu fizycznego, nawet jeśli samego siebie kontrolowałeś i nie było tego po tobie widać – teraz już te lejce puściłeś, chyba dlatego, że niepokój Smoka, jak zawsze, tylko podbudował twoją pewność siebie – okazanie go w twej obecności było zgubne, budziły się wtedy Cienie, które oplatały się wokół twojej duszy i popędzały, by wyciągać dłonie, obie na raz, bo przecież Noc powinna kłaść wszystkie dary do twych stóp... - Masz rację, nie ufam ci, tym nie mniej nie muszę ci wierzyć, by być pewnym tego, że dałem się już wystarczająco zmanipulować, by nie martwić się o to, czy odejdziesz, czy nie. Nawet jeśli znikniesz, to pozostawisz mi wspomnienia, w których po raz pierwszy od dawna pomyślałem sobie: "ja chyba naprawdę żyję". - Niebezpieczny uśmieszek wciąż błąkał się na jego wargach, kiedy spojrzeniem wodził po arystokratycznej twarzy młodzieńca nie noszącej żadnych skaz; czułeś pod kciukiem ciepło jego skóry i jej miękkość, przesunąłeś nim po kości policzkowej – ach, potem usta, wąskie i ponętne, podbródek, zasłonięta, wdzięczna szyja... Mógłbyś go podziwiać niczym rzeźbę, tylko że jednocześnie rodziły się w tobie pragnienia dziwne, których opieranie się nie było powodowane strachem, czy niepewnością, a słodką radością z oczekiwania... - Moja szorstkość... Moja szorstkość, drogi Colette, bierze się stąd, że moje znajomości zawsze przynoszą pecha... jeśli nie osobie, z którą się zadaje, to z pełną mocą uderza we mnie... Jestem ciekaw, ile czasu wytrzymasz.
Wyzwanie rzucone, gra z Pokerzystą, który do tej gry nie zapraszał, masz całkowitą rację, Tomiczny – do niej samemu się lgnęło, jeśli nie daj Bóg przyciągnęła czyjeś spojrzenie, przerażająca, ale na tyle zajmująca ciekawa, że nie zważało się nawet na jawne ostrzeżenia i nauki z historii ludzi, którzy już wcześniej w nią grali – każdy bez wyjątku na końcu przegrywał decydującą partię najczęściej passem, gdy zaczynali rozumieć, jak bardzo kosztowne te partie były... Nikt tutaj nie rzucał pieniędzmi – poza kartami na stoliku nie było niczego...
Tutaj grało się o życie.
Tu grało się o własną osobowość.
- W tolerancyjność Dumbledora nigdy nie wątpiłem. - W końcu to on ci pomógł na samych początkach – bardzo trudnych i marnych początkach, przetrwałeś dzięki niemu jako warzywo, ale przetrwałeś, by powlec się dalej przed siebie i wiązać koniec z końcem. Powinieneś być mu wdzięczny, chyba jesteś, potrafisz docenić to, co dla ciebie zrobił... ale też nienawidzisz go, choć czemu? Było to coś delikatnie niepoprawnego, a jednak nie potrafiłeś się tego uczucia pozbyć.
- Nie... nie wchodzisz zanadto w moje... życie... - "życie prywatne" powinieneś powiedzieć, jednak uniknąłeś tego, ucinając wolno wypowiedziane słowa z zastanowieniem, czemu ci tak naprawdę nie przeszkadzało – jesteś bez wartości w swych własnych oczach, nie uważasz, by ktokolwiek chciał zagłębiać się w twój żywot, w który zresztą sam zagłębiać się nie chciałeś, a jednocześnie... naprawdę chciałeś zostać poznanym. Nie tak, jak Alexandra cię poznała, której po prostu opowiedziałeś ogólnikowo, co się działo w twej historii jak dobrą książkę – to nie było to poznanie, którego pożądałeś od tego chłopaka. Heh, no właśnie, to wymaganie... Nailah zazwyczaj naciskał i wymagał, ale za to czego od niego można było wymagać..? Jedynie tego, że wolny Czarny Kot wróci za każdym razem, kiedy zniknie na obcym terytorium. I tak, Colette cieszył się naprawdę specjalnymi względami... Nie muszę pisać, że zapewne nigdy nie zostanie to wypowiedziane?
- Ludzie mi się nie opierają. - Kontakt wzrokowy znów został nawiązany – spojrzenie Krukona było ciężkie, przeszywające na wskroś, jakby spętywało świadomie duszę w ciężkie łańcuchy i przyciągło do siebie. - Ufają mi, poddają moim manipulacjom, opowiadają swe historie życiowe... Nikt mi się jeszcze nie oparł. - Przymrużył oczy. - Tymczasem pewien Smok uderzył mnie w twarz i powiedział: "stop". Tymczasem wyrwał się z tłumu jakiś dzieciak, który chciał zasmakować kropli Nocy i okazało się, że szary jest tylko przez to, że zasłania się błoną skrzydeł. Ba! W dodatku waży się manipulować mną samym. - Wampir uśmiechnął się z rozbawienia i niedowierzania zarazem – och, kiedy on się oderwał od parapetu i znów pojawił przy Colettcie, sunąc tym miękkim, bezszelestnym krokiem drapieżnika po podłodze? Klęknął przed Colem i pochylił się w jego kierunku z lekko uniesionym podbródkiem i pochyloną na bok głową. - Wkurza mnie, prowokuje, ale skądże, przecież cię nie zabiję... - Wyciągnął dłoń do twarzy Smoka, by położyć ją na jego policzku i wsunąć chłodne palce we włosy. - Zdradzę Ci kolejny sekret mej przeklętej rasy... Im bardziej kogoś lubimy, im bardziej coś nam się podoba, tym bardziej pławimy się w pożądaniu zniszczenia tego, pochłonięcia... - Pochylił się jeszcze bardziej, niemal stykał się nosem z tym, którego przecież za pięknego uważał – ach, zabijcie! Piękno i tak czarująca osobowość..! To było chore, ale nie potrafiłeś jednak odsunąć od siebie pragnienia trzymania tego kontaktu fizycznego, nawet jeśli samego siebie kontrolowałeś i nie było tego po tobie widać – teraz już te lejce puściłeś, chyba dlatego, że niepokój Smoka, jak zawsze, tylko podbudował twoją pewność siebie – okazanie go w twej obecności było zgubne, budziły się wtedy Cienie, które oplatały się wokół twojej duszy i popędzały, by wyciągać dłonie, obie na raz, bo przecież Noc powinna kłaść wszystkie dary do twych stóp... - Masz rację, nie ufam ci, tym nie mniej nie muszę ci wierzyć, by być pewnym tego, że dałem się już wystarczająco zmanipulować, by nie martwić się o to, czy odejdziesz, czy nie. Nawet jeśli znikniesz, to pozostawisz mi wspomnienia, w których po raz pierwszy od dawna pomyślałem sobie: "ja chyba naprawdę żyję". - Niebezpieczny uśmieszek wciąż błąkał się na jego wargach, kiedy spojrzeniem wodził po arystokratycznej twarzy młodzieńca nie noszącej żadnych skaz; czułeś pod kciukiem ciepło jego skóry i jej miękkość, przesunąłeś nim po kości policzkowej – ach, potem usta, wąskie i ponętne, podbródek, zasłonięta, wdzięczna szyja... Mógłbyś go podziwiać niczym rzeźbę, tylko że jednocześnie rodziły się w tobie pragnienia dziwne, których opieranie się nie było powodowane strachem, czy niepewnością, a słodką radością z oczekiwania... - Moja szorstkość... Moja szorstkość, drogi Colette, bierze się stąd, że moje znajomości zawsze przynoszą pecha... jeśli nie osobie, z którą się zadaje, to z pełną mocą uderza we mnie... Jestem ciekaw, ile czasu wytrzymasz.
Wyzwanie rzucone, gra z Pokerzystą, który do tej gry nie zapraszał, masz całkowitą rację, Tomiczny – do niej samemu się lgnęło, jeśli nie daj Bóg przyciągnęła czyjeś spojrzenie, przerażająca, ale na tyle zajmująca ciekawa, że nie zważało się nawet na jawne ostrzeżenia i nauki z historii ludzi, którzy już wcześniej w nią grali – każdy bez wyjątku na końcu przegrywał decydującą partię najczęściej passem, gdy zaczynali rozumieć, jak bardzo kosztowne te partie były... Nikt tutaj nie rzucał pieniędzmi – poza kartami na stoliku nie było niczego...
Tutaj grało się o życie.
Tu grało się o własną osobowość.
- Colette Warp
Re: Mały zakątek między regałami
Pią Lut 27, 2015 2:24 am
Biblioteka była od zawsze miejscem, który kojarzył się ze zdobywaniem i pozyskiwaniem wiedzy, więc może to jej specyficzna aura sprawiła, że tym jednym razem Colette i Sahir zamienili się rolami w ich dyskusji i to wampir bajdurzył, a Puchon raz na jakiś czas podgryzł interesujący go element tematu przechodząc cierpliwie od ogółu do szczegółu. I tak od przyszłości wampirów, przez miłosne wzloty i upadki Sahira, w crescendo skończyli na.... no właśnie na czym?
Nailah wspomniał coś o Dumbledorze i o tym, że nie denerwuje go wypytywanie o kobiety – nawet przez mężczyznę, który zaiwanił mu nie byle jaki pocałunek. A teraz powolutku rozbrajał go na części; z wyczuciem, może nawet sugestywnością. Każdy znak mówił, że nie ma czego się bać, że ugłaskany Smok nie jest taki groźny, nawet jeśli rozłoży potężne skrzydła i ukarze się w pełnej krasie. Te skrzydła mogły uczynić spory dach nad głową Czarnego Kota, twardy, łuskowaty ogon mógł owinąć się dookoła łukiem, dając mu swobodę ruchów, ale czyniąc dla atrakcji z zewnątrz mur nie do przebicia. Na dodatek wielki łeb uzbrojony w rogi, mógł strącać, lub nabijać na siebie krwawo każdego, kto się nawinie, a ogromna paszcza w kilka sekund rozniecała się do czerwoności i pluła płonącym kwasem nawet na kilka metrów. Nikt nie zdoła się przebić; Kot był bezpieczny. A raczej byłby, gdyby tylko odważył się podejść bliżej i nie spłoszyć szuraniem ogona po zakurzonej podłodze. I odważył... ale sytuacja diametralnie się zmieniła; nie było żadnego Smoka, jaki dumnie, z wypiętą, twardą piersią siedział i spoglądał z opanowaniem na swojego wybrańca o gładkiej, czarnej sierści. Zamiast Kota był zatopiony w cieniu biblioteki Ogier, jaki postukiwaniem kopyt odbijał się echem w czaszce, tworząc tam nieomal kakofonię. A naprzeciwko niego? Arlekin przyparty już nawet dłońmi do ściany, ze swoim drewnianym mieczem u stóp; bronią której nigdy wcześniej nawet nie wsunął do pochwy, a co dopiero wypuszczał z dłoni na ziemię. Ale teraz o tym nie myślał, stał rozpaczliwie na tej jednej nodze, z maską na oczach, której gładką fakturę popsuła bruzda, jaka powstała jakiś czas temu z winy Sahira; i oddychał powoli i niezwykle głęboko, nie kłopocząc się z zamknięciem ust. Nie był teraz bezbronny...! Chyba. Odbiłby każdy przytyk, każde wyzwisko, jak Boga mógł kochać, acz wen nie wierzył, pochyliłby się, porwał swój oręż i odbił każdy z ataków. Ale nie było żadnego ataku... pieszczono go, w sposób, od jakiego spięte mięśnie na jego ramionach z wolna odpuszczały i wiotczały wsłuchane w każde słowo. Słuchał, co Sahir do niego mówił, na prawdę słuchał! Ale to było jak uderzanie kropel o spokojną taflę wody... wpływało do oceanu myśli, ale nie zostawało poddane głębszej refleksji. Ludzie mu się nie opierają... Ufają mu... To było jak mantra, która z kolei była jak aromatyczne olejki dla wszystkich zmysłów. Koiła, przyjemnie sprawiała, że świat się kołysał, a miejsca dotknięcie odrobinę cieplejszą niż zwykle dłonią wampira błyskawicznie jakby koncentrowały na sobie wszystkie nerwy ciała i każda, najmniejsza zmiana pozycji, każde obsuniecie o milimetr, automatycznie na sekundę przerywało Colette oddech, zatrzymując jego klatkę piersiową w bezruchu. Nie bał się Czerni, ooo nie; to było coś zupełnie innego. Coś, co sprawiało, że dotykane usta, automatycznie pokryły się wilgotną warstewką, skraplającego się na nich, gorącego oddechu. W chwilach takich, jak ta krew z jego nosa już powinna barwić koszulę, ale o dziwo nie popłynęła ani kropla; albo to z niedoboru, albo z faktu, iż to się zwykle działo, kiedy Col starał się sam siebie powstrzymać. Tylko przed czym? Najpewniej przed czymś strasznym. Ale teraz nie próbował, jego osłabienie rzutowało też na zmniejszenie siły jego wewnętrznej woli, wodze wymsknęły mu się z rak i pochylił się delikatnie, tak, że ze swojej strony lekko musnął nos Sahira swoim i przyjrzał mu się przydymionymi oczami.
Wpadł. Po uszy. Jak śliwka. Jak... nie było porównania do tego stanu. Czuł się jednocześnie zahipnotyzowany i w pełni władz umysłowych, jakby ktoś jednocześnie założył mu kaganiec na ustach i pozwolił ułożyć głowę na swoich kolanach: to wszystko, to były pieszczoty czy tortury? Teraz Sahir rzekomo atakując bardzo, ale to bardzo powoli sprowadzał na siebie katastrofę. To miejsce nie było przystosowane do takich scenariuszy, to co tu się działo przekraczało pojęcie a Tomiczny nie robił niczego, co mogłoby zaprowadzić tu porządek. Wręcz przeciwnie:
Patrzył na Sahira tak, jakby chciał go posiąść. Miecz nie był już Arlekinowi potrzebny, Rumak sam wszedł we własnoręcznie wydeptaną zasadzkę.
Skoczył na rozmówce, kompletnie niespodziewanie; z pozycji w pełni rozluźnionej, zupełnie poddańczej, wywinął się z zastraszającą szybkością i swoim ciężarem przewalił wampira na plecy. Jednocześnie kładąc mu rękę na tył głowy, żeby uchronić przed mocnym uderzeniem w podłogę. I zawisł nad nim na kolanach, łokciem drugiej reki opierając się o podłogę, po drugiej stronie głowy Nailah'a. Z trudem łapał oddech i praktycznie parzył jego temperaturą policzek i ucho ofiary, sam wpatrzony niewidząco w podłogę.
- Nie wiem... jaki to rodzaj tortury... - szeptał, musiał przełykać co chwilę nadmiar słów. - Ale jest cholernie ciężki do zniesienia. ...moja kolej.
Pochylił się głębiej ręką z tyłu głowy zjeżdżając sugestywnie na kark i i przeczesywał jego włosy palcami drżącymi od trzymania palących się pod skóra płomieni. Usta za to znalazły ujście dla reszty skarg i pytań tuż pod uchem wampira, gdzie skubnął zębami jego skórę, a potem wgryzł w nią jak w soczysty owoc, nie robiąc mu absolutnie żadnej krzywdy. Mój Boże... czuł jeszcze ścieżkę błądzenia dłoni na swojej twarzy i od samego wspomnienia jego ciałem targały dreszcze, od którym kolana nieomal się pod nim rozjeżdżały.
Było źle, było bardzo, bardzo źle... I tak cholernie dobrze.
Nie mógł przestać. Palcami łapał się jego koszuli, gnąc piękny materiał w palcach i językiem liznął go tuż pod żuchwą, teraz palcami poszarpując nieco krawat tuż pod jego szyją i ułatwić sobie dostęp do choć kilka centymetrów większego terytorium jego ciała do absolutnego zwojowania. Jak pierwszorzędny malarz, pozostawił wilgotny ślad języka, którym oznaczył ścieżkę koczowniczych przenosin na drugą stronę szyi, w poprzednim miejscu swojego panowania pozostawiając szybko znikające, białe pręgi po nacisku palców. Zachowywał się tak, jakby miał czym go rozszarpać, ale nie robił tego... dotykał go, całował, drapał, był bliski ugryzieniu do krwi, ale nie było żadnej sensownej próby ataku; nie było też żadnej próby opanowania się.
Szeptał coś nawet. Coś zniekształconego przez kolejne i kolejne przytykanie wilgotnych warg do bladej skóry.
Nailah wspomniał coś o Dumbledorze i o tym, że nie denerwuje go wypytywanie o kobiety – nawet przez mężczyznę, który zaiwanił mu nie byle jaki pocałunek. A teraz powolutku rozbrajał go na części; z wyczuciem, może nawet sugestywnością. Każdy znak mówił, że nie ma czego się bać, że ugłaskany Smok nie jest taki groźny, nawet jeśli rozłoży potężne skrzydła i ukarze się w pełnej krasie. Te skrzydła mogły uczynić spory dach nad głową Czarnego Kota, twardy, łuskowaty ogon mógł owinąć się dookoła łukiem, dając mu swobodę ruchów, ale czyniąc dla atrakcji z zewnątrz mur nie do przebicia. Na dodatek wielki łeb uzbrojony w rogi, mógł strącać, lub nabijać na siebie krwawo każdego, kto się nawinie, a ogromna paszcza w kilka sekund rozniecała się do czerwoności i pluła płonącym kwasem nawet na kilka metrów. Nikt nie zdoła się przebić; Kot był bezpieczny. A raczej byłby, gdyby tylko odważył się podejść bliżej i nie spłoszyć szuraniem ogona po zakurzonej podłodze. I odważył... ale sytuacja diametralnie się zmieniła; nie było żadnego Smoka, jaki dumnie, z wypiętą, twardą piersią siedział i spoglądał z opanowaniem na swojego wybrańca o gładkiej, czarnej sierści. Zamiast Kota był zatopiony w cieniu biblioteki Ogier, jaki postukiwaniem kopyt odbijał się echem w czaszce, tworząc tam nieomal kakofonię. A naprzeciwko niego? Arlekin przyparty już nawet dłońmi do ściany, ze swoim drewnianym mieczem u stóp; bronią której nigdy wcześniej nawet nie wsunął do pochwy, a co dopiero wypuszczał z dłoni na ziemię. Ale teraz o tym nie myślał, stał rozpaczliwie na tej jednej nodze, z maską na oczach, której gładką fakturę popsuła bruzda, jaka powstała jakiś czas temu z winy Sahira; i oddychał powoli i niezwykle głęboko, nie kłopocząc się z zamknięciem ust. Nie był teraz bezbronny...! Chyba. Odbiłby każdy przytyk, każde wyzwisko, jak Boga mógł kochać, acz wen nie wierzył, pochyliłby się, porwał swój oręż i odbił każdy z ataków. Ale nie było żadnego ataku... pieszczono go, w sposób, od jakiego spięte mięśnie na jego ramionach z wolna odpuszczały i wiotczały wsłuchane w każde słowo. Słuchał, co Sahir do niego mówił, na prawdę słuchał! Ale to było jak uderzanie kropel o spokojną taflę wody... wpływało do oceanu myśli, ale nie zostawało poddane głębszej refleksji. Ludzie mu się nie opierają... Ufają mu... To było jak mantra, która z kolei była jak aromatyczne olejki dla wszystkich zmysłów. Koiła, przyjemnie sprawiała, że świat się kołysał, a miejsca dotknięcie odrobinę cieplejszą niż zwykle dłonią wampira błyskawicznie jakby koncentrowały na sobie wszystkie nerwy ciała i każda, najmniejsza zmiana pozycji, każde obsuniecie o milimetr, automatycznie na sekundę przerywało Colette oddech, zatrzymując jego klatkę piersiową w bezruchu. Nie bał się Czerni, ooo nie; to było coś zupełnie innego. Coś, co sprawiało, że dotykane usta, automatycznie pokryły się wilgotną warstewką, skraplającego się na nich, gorącego oddechu. W chwilach takich, jak ta krew z jego nosa już powinna barwić koszulę, ale o dziwo nie popłynęła ani kropla; albo to z niedoboru, albo z faktu, iż to się zwykle działo, kiedy Col starał się sam siebie powstrzymać. Tylko przed czym? Najpewniej przed czymś strasznym. Ale teraz nie próbował, jego osłabienie rzutowało też na zmniejszenie siły jego wewnętrznej woli, wodze wymsknęły mu się z rak i pochylił się delikatnie, tak, że ze swojej strony lekko musnął nos Sahira swoim i przyjrzał mu się przydymionymi oczami.
Wpadł. Po uszy. Jak śliwka. Jak... nie było porównania do tego stanu. Czuł się jednocześnie zahipnotyzowany i w pełni władz umysłowych, jakby ktoś jednocześnie założył mu kaganiec na ustach i pozwolił ułożyć głowę na swoich kolanach: to wszystko, to były pieszczoty czy tortury? Teraz Sahir rzekomo atakując bardzo, ale to bardzo powoli sprowadzał na siebie katastrofę. To miejsce nie było przystosowane do takich scenariuszy, to co tu się działo przekraczało pojęcie a Tomiczny nie robił niczego, co mogłoby zaprowadzić tu porządek. Wręcz przeciwnie:
Patrzył na Sahira tak, jakby chciał go posiąść. Miecz nie był już Arlekinowi potrzebny, Rumak sam wszedł we własnoręcznie wydeptaną zasadzkę.
Skoczył na rozmówce, kompletnie niespodziewanie; z pozycji w pełni rozluźnionej, zupełnie poddańczej, wywinął się z zastraszającą szybkością i swoim ciężarem przewalił wampira na plecy. Jednocześnie kładąc mu rękę na tył głowy, żeby uchronić przed mocnym uderzeniem w podłogę. I zawisł nad nim na kolanach, łokciem drugiej reki opierając się o podłogę, po drugiej stronie głowy Nailah'a. Z trudem łapał oddech i praktycznie parzył jego temperaturą policzek i ucho ofiary, sam wpatrzony niewidząco w podłogę.
- Nie wiem... jaki to rodzaj tortury... - szeptał, musiał przełykać co chwilę nadmiar słów. - Ale jest cholernie ciężki do zniesienia. ...moja kolej.
Pochylił się głębiej ręką z tyłu głowy zjeżdżając sugestywnie na kark i i przeczesywał jego włosy palcami drżącymi od trzymania palących się pod skóra płomieni. Usta za to znalazły ujście dla reszty skarg i pytań tuż pod uchem wampira, gdzie skubnął zębami jego skórę, a potem wgryzł w nią jak w soczysty owoc, nie robiąc mu absolutnie żadnej krzywdy. Mój Boże... czuł jeszcze ścieżkę błądzenia dłoni na swojej twarzy i od samego wspomnienia jego ciałem targały dreszcze, od którym kolana nieomal się pod nim rozjeżdżały.
Było źle, było bardzo, bardzo źle... I tak cholernie dobrze.
Nie mógł przestać. Palcami łapał się jego koszuli, gnąc piękny materiał w palcach i językiem liznął go tuż pod żuchwą, teraz palcami poszarpując nieco krawat tuż pod jego szyją i ułatwić sobie dostęp do choć kilka centymetrów większego terytorium jego ciała do absolutnego zwojowania. Jak pierwszorzędny malarz, pozostawił wilgotny ślad języka, którym oznaczył ścieżkę koczowniczych przenosin na drugą stronę szyi, w poprzednim miejscu swojego panowania pozostawiając szybko znikające, białe pręgi po nacisku palców. Zachowywał się tak, jakby miał czym go rozszarpać, ale nie robił tego... dotykał go, całował, drapał, był bliski ugryzieniu do krwi, ale nie było żadnej sensownej próby ataku; nie było też żadnej próby opanowania się.
Szeptał coś nawet. Coś zniekształconego przez kolejne i kolejne przytykanie wilgotnych warg do bladej skóry.
Strona 2 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach