Go down
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Wto Mar 10, 2015 10:46 pm
Wiele na świecie było pięknych romansów, pisarz miał bardzo, bardzo dużo pracy pochylony całymi dniami, całymi nocami nad kartkami opisując rozstania albo przypinając do stronic ostatnią zszywkę. Kiedy nadchodził koniec, wrzucał gotowe dzieło do kominka i chwilę z melancholią patrzył jak kartki gną się do środka jak obejmujące się ramiona kochanków, jak miarowo kurczą się i garną zamknięci w czułym uścisku. Dzieła były naprawdę różne, niektóre krótkie i burzliwe, inne długie i rozpalające się bardzo powoli. Jeszcze inne były amplitudą podniecenia i zmysłowości. Inne nigdy nie skończone. Historia która miała na sobie bardzo dużo kleksów zaczęła się w sposób, jaki zdarzał się raz na tysiące lat. Kiedy w wielkiej bibliotece pisarza podmuch wichury rozwarł okiennice i wstrząsnął książkami z najbliższego działu, wyrywając spomiędzy stron złotą kartkę i pchając ją, gnając po zimnej podłodze przed siebie wzdłuż ogromnej sali. A ta szurała z furkotem i nabiła się praktycznie na jedną z mniejszych półek, stojącą w kącie. Tą, gdzie księgi były obdarte, zniszczone, niektóre obite ludzką skórą, każda z nich miała pokryty bruzdami zmarszczek grzbiet, zagięte rogi, pełno zakładek, pełno kurzu. Gospodarz wstał i z opanowaniem zamknął okno, a potem zwrócił uwagę na małego uciekiniera. To nie było miejsce dla niego, jego zagmatwana opowieść była na drugim końcu biblioteki w regale przy oknie - dlatego podniósł ją łapiąc ostrożnie za róg, a prostując się zauważył wystający z jednej z przewróconych na bok ksiąg, czarny róg zakładki, która w życiu się nie wychyliła. Kartki zawsze wychylały się, gdy przychodził wreszcie ich czas; nawet jeśli niepewnie, nawet jeśli w tak niewielkim stopniu... Pewnie nie zauważyłby tego, gdyby ta złota nie podleciała do zacienionego kąta, daleko poza jego biurkiem. Tylko ktoś bez wyobraźni nie potrafiłby wykorzystać takiej historii... Od początku nie miała być łatwa, nawet jeśli złoto nie gryzło się z czernią, to głębia kolorów sprawiała, że po jednej kartce było za mało. Za mało miejsca, za mało płaszczyzn dla rozegrania historii. Opowieści o kocie, siedzącym na gorącym kominku, który wciągnął na szczyt małą myszkę i pozwolił jej ząbkom bawić się swoimi wąsikami. A ona wkrótce rozerwała swoje filigranowe ciałko od środka i urosła do rozmiarów w których mogła przykryć kocura pazurzastą łapą. Przyozdobiła się twardymi łuskami i ostrymi rogami, ocierała o czarne futro z większą ostrożnością i ostatecznie zabrała kocura na błoniastych skrzydłach do zamkniętego w ogromnej, niebezpiecznej grocie ogrodu; końcem ogromnego pyska puknęła go zachęcając do spaceru po tym skrytym tam przed światem mikroklimatem.
Opowieści o dwóch wojownikach zamieszkujących surrealistyczny, nierealny, dwukolorowy świat. O dwóch cudownie wykonanych pionkach, jakie detalami zachwycałyby królów i królowe, a wnętrza mieli zepsute i pocięte, niejednokrotnie przez samych siebie. Gdzie Goniec był szybkim, niespokojnym, ale niewyobrażalnie majestatycznym zwierzęciem o karym umaszczeniu, a Arlekin opanowanym, pewnym przeciwnikiem z bronią, która wzbudzała śmiech na początku i respekt na końcu.
Opowieści o dwóch okropnych mędrcach w łachmanach, jacy zbawieni dźwiękami śmiechu, światłem i ciepłem, wkradli się na salony i podarowali gospodarzom dwie, piękne lalki. Porcelanową czarnowłosą ślicznotkę w prostej ciemnej sukieneczce, z czerwoną kokardką na włosach i małą, brązowowłosą księżniczkę w wyszywanej złotem, falbaniastej sukieneczce. Kupili tak sobie kilka sekund możliwości nasycenia normalnością; normalnością, która sama nosiła maski, ubrana w kształt dziesiątek ludzi ślepych na brzydotę mędrców tak długo, jak mogli patrzeć na śliczne lalki.
I ostatecznie opowieści o dwóch uczniach szkoły magii, którzy topili się w morzu swoich pierwszych razów – nawet jeśli się dusili, nawet jeśli łapali się wszystkiego, by na moment wynurzyć głowę, zaczerpnąć oddechu, a potem rzucali się z powrotem w toń. Samobójcy. Będą płakać, bardzo dużo płakać, bo z widocznych za gablotą cukierków wybrali ten o najbardziej złożonym i gorzkim smaku. Ich łzy podleją ziemię Anglii.
Faktycznie ostatnio padało stanowczo za mało.
- ...spętaną przez własne, gorące pragnienia, rozerwaną pomiędzy moralnością, a ochotami ciała. - nie, nie miał na myśli seksu, bardziej rządzę sycenia się krwią. Nawet po jego przekornym uśmiechu dało się to wywnioskować. Odbił zręcznie pałeczkę tak jak zawsze, ale mniej umiejętnie, nie bardzo podcinając rozmówcy czarne pióra, dobrze wiedział, dobrze podejrzewał, że Nailah chciał rozpościerać te mroczne skrzydła. I rozpościerał, ale one już dłużej nie kładły na Colette cienia. Więc niech trwają i sięgają ciemnego, nocnego nieba. - Ja też za tobą tęskniłem.
Ot wypalił, upraszczając swoją myśl i czuł jak jedna ze wstążek przesuwa się pieszczotliwie po jego policzku, tym, który przy byle uśmiechu ubarwiał się w śmieszny dołeczek. Sięgał po te wstążki, przesuwał je między palcami, pozwalał im wić się jak węże, niebezpiecznie oplatać dookoła szyi, unieruchamiać, ciągnąć jak magnez, jak kocimiętka, jak obietnica w stronę postaci od której wszyscy inni się odsuwali. Mały samobójca. Będzie płakał.
- Chcę złapać odrobinę Szczęścia. - odbił enigmatycznie. - Słyszałem, że biega tu gdzieś pojedynczymi osobnikami i skoro chodzi w parze z pechem i zniszczeniem, to postanowiłem ściągnąć je zapachem truchła. Ale tym razem nie mojego. Pomożesz? - zaśmiał się pod nosem, dopatrując zrozumienia w tej pociągłej, przystojnej twarzy. Znowu był blady. Znowu miał podkrążone, matowe oczy. Znowu był głodny, ciekawe jak bardzo...? Nie, Col nie zamierzał napinać przed nim szyi, nie pamiętał ugryzienia jako coś przyjemnego, a dumny Władca Nocy gotów wziąć to za uderzającą w jego dumę jałmużnę, co da całkowicie odwrotny efekt. Jeśli więc czuł się na siłach mógł sięgać po to i owo, ale by jego drapieżny zmysł nie przeszedł w stan lepkiej stagnacji, tym razem będzie to okupione walką.
Colette zadrżał, kiedy dystans drastycznie się zmniejszył i sam długą chwilę wbijał spojrzenie w to samo miejsce, co Sahir.
- Oooh... chyba bojowym chomikiem z Czelabińska, skoro czasem ucieka przede mną sam czarny koteczek. - zamruczał najwidoczniej niezrażony poziomem żarciku i podsumowania jego waleczności i lepił wreszcie spojrzenie w Krukona, wodząc wolno wzrokiem po jego szyi. - Czyli nadal spotykasz się z brzózką i jeszcze trzymasz kontakt z jej rodziną. A mi nawet nie chcesz wyjawić, jak dobremu stalkerowi gdzie ona mieszka...
Wygiął usta w podkówkę i na myśl o patronusie parsknął chwile kręcąc głową i reflektując się szybko.
- Oj zdziwiłbyś się z tym patronusem, Nailah. - przejechał palcem po linii szczęki drapieżnie wyszczerzonego rozmówcy, zwracając tym subtelnym ruchem jego twarz ku sobie i pochylił się, skradając mu troszkę dłuższy, ale płytki pocałunek, w czasie którego przymknął powieki. - Właściwie to nietoperz.
Oderwał się od niego i przeszedł te parę kroków, żeby ciężko opaść na przewrócony pień starego drzewa, zaraz obok zrywki zresztą mięsa.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Wto Mar 10, 2015 10:49 pm
Lekko uniósł ramiona, poruszył dłońmi – perfekcyjnie wyważony gest, wyuczony? - raczej wtapiający się w niecodzienne rozróżnienie płynności gestów, które chyba tylko tancerze lub najdoskonalsi aktorzy potrafili w sobie wykształcić, tymczasem on to miał w sobie, tak po prostu – nie musiał godzinami trenować, powtarzać tych samych ruchów, by przychodziły one doń naturalnie i obklejały jego ciało nowymi szatami, niedostrzegalnymi dla ludzkiego oka, ale wyczuwalnymi już dla tego odpowiadającego za analizę w głębi rozumu – uniósł je i rozłożył z delikatnym, kompletnie nic nie znaczącym uśmieszkiem, składając tym samym hołd w jedynym możliwym dlań komentarzu tego pięknego, dwuznacznego opisu, który miękką falą obmył jego stopy i wsunął się do umysłu, pozwalając nasycić się niezdrowymi cieniami, w których się pławił, unosząc nań jak na wyjątkowo słonej wodzie, bez konieczności utrzymywania równowagi – ona sama dbała o to, by tą równowagę miał. Utopienie się było kompletną niemożliwością. Zadowolenie rosło powoli i proporcjonalnie, łącząc z oceanem czerni i mgłą nad nim wiszącą przysłaniającą nieudolnie blaski księżyca w ten bezwietrzny, spokojny dzień – do tego miejsca rzeka sunąca z południa wpadała coraz mocniej i mocniej, przywodząc minimalną dawkę ciepła, jaka jeszcze bardziej rozluźniała mięśnie i pozwalała na przymknięcie oczu – wystarczyło parę słów, wystarczyło parę spojrzeń i jeden uśmiech, w którym mogłeś się rozpłynąć, adorując to, co dostałeś, a jednocześnie od podmiotu adorowania trzymając się dostatecznie daleko, by przed nim nie padać na kolana i nie błagać o więcej – zadziwiająca cierpliwość budziła się właśnie w tym momencie. Dozowanie przyjemności, by się od niej nie uzależnić, zamienianie tego, co powinno być pozytywnymi uczuciami, na te negatywne, przygarbione pod jarzmem świadomości klęski – wszystkie bramy wnętrza wciąż trwały zamknięte, miałeś tą siłę, która pozwalała trzymać samego siebie z dala i odciąć się od łez. Ta ziemia nie zasłużyła, by sączyć ten ból. Fałszywej Anglii należy się trucizna, która nauczy ją... delikatności.
Syciłeś się więc Colettem Warpem bez żadnych zastrzeżeń, z migotliwymi granicami – byliście ledwie papierowymi postaciami zamkniętymi w kwadratowych ramach komiksu, kompletnie bezwymiarowi, kompletnie nierzeczywiści – dlatego pytasz, kim się ten, z którym obcujesz, może stać za kilka stron – może autor wie..? Może nie kreśli waszych czarno-białych linii na oślep, może ma jakiś plan..? Pytasz cichuteńko, przewlekasz tymi pytaniami myśli i starasz się samemu sobie odpowiedzieć, żeby nie musieć nadwyrężać istotnych strun głosowych, które pozwoliłyby ci nawiązać pożądany kontakt...
- Takiej miłości każdy młodzian czeka,
czemuż w najświętszym z popędów wampira
tkwi tak straszliwego cierpienia przyczyna?
- Zaintonował miękko bardzo znany fragment pewnej bardzo znanej powieści, pewnego bardzo znanego Niemca – znanej nawet tutaj, och zgrozo! - w jakiś sposób zawsze uważał Anglię za święte miejsce pławienia się w dramatach, a sam Nailah – kochał, uwielbiał – nie miał sposobności zapoznać się ze zbyt wieloma dziełami, bo i nie miał do tego warunków, ale dostane w rączki dzieło potrafił czytać w kółko i w kółko, za każdym razem wyciągając zeń coś innego, niczym niepoprawny bohater romantyczny, który urodził się w niesprzyjających dla siebie czasach, ale wciąż pozostawał ten sam – kroczący po piedestale, który sam sobie utkał, a którego nikt nie potrafił docenić. Czy z tego powodu cierpiał? Czy bluźnił Bogu, bluźnił społeczeństwu? Już nie... Przyszedł moment, kiedy rozum powiedział wprost: nie warto walczyć. A mimo to, w całej tej pustce, spoglądając w jadowite ślepia Shane'a Collinsa, bez większego wahania powiedziałeś: "tak"...
Tak – zniszczmy Hogwart i unieśmy się w ostatnich chwilach na naszej dawnej chwale, by zamienić świat w szaro-bury pejzaż przyozdobiony szkarłatem.
Czy to spotkanie jest pożegnaniem..? - Pytanie kołotało się w powietrzu słyszalne tylko dla jednego z tych dwóch uczniów.
Wygiął mocniej jeden z kącików ust, zbliżając się wolnym, niewymuszonym krokiem – kim Colette Warp w zasadzie dla niego był? Nikim szczególnym. Kimś bardzo szczególnym. Nikim bliskim. Kimś bardzo zbliżającym się. Kimś w zasięgu ręki... I zarazem Zakazanym Owocem, za którego zerwanie będą potępiać ludzie, społeczeństwo skarze na krzyż i zwieńczy stos chłostą – nic tu nie było takie, jak być powinno, a jednak nie potrafiłeś docenić przeciwnika, którym to społeczeństwo było z jego wszystkimi przesądami – nie dziś, nie teraz, kiedy wszystko w Tobie ledwo dźwigało ciężkie ciało, a myśli krążyły wokół widm własnej jaźni, przy których spędzałeś teraz swój czas, odsuwając się od rzeczywistości – dla niego jednak warto było na chwilę się wynurzyć z tego czarnego oceanu. Warto było go odszukać i zapytać, co u niego, dlaczego nie pokazywał się przez tydzień, jak się czuje, czy notatki się przydały, co robił, czy słyszał o trupie znalezionym w łazience, któremu ktoś wyciął skórę na większej części ciała, o zaginięciu dwóch kolejnych uczniów, czy nie uważał, że to było dziwne, kiedy profesor McGonagall w czasie lekcji nagle straciła kontrolę nad klasą i wszędzie zaczęły biegać pół zwierzęta-pół puchary... I czy to wszystko, co się wydarzyło było snem? Czy resztki tej zwęglonej zapałki, którą ściskał w dłoniach, ma szansę na zostanie odbudowaną, czy może wszystko już stracone i powinien odejść, zanim zaboli..? Może zabolałoby tylko jego..? Może dla Coletta to codzienność..? Może nie jesteś dla niego kimś... kim? Za dużo pytajników, za dużo... i za mało siły, by wypowiedzieć chociaż jedno z tych zdań.
Palnął lekko chłopaka w potylicę, wykrzywiając lekko wargi, kiedy pojawiło się zdanie, które w sumie było miłe, które chyba każdy normalny chciałby słyszeć... Tęsknić... Jakoś nie mogłeś znaleźć jednak głębszej wartości w swoim słowniku dla tego słowa. Więc była to taka jego odpowiedź – naprawdę lekka zaczepka, która nie pozostawiała odpowiedzi w ramach przemilczenia i kompletnego zobojętnienia, nawet jeśli w krtani nie znalazła ona żadnego wydźwięku.
Wampir z zainteresowaniem uniósł swoje ręce i przyglądnął się sobie uważnie, ubrany w swoją skórzaną kurtkę i powycierane, czarne spodnie wpuszczone w kowbojki, aczkolwiek nawet jeśli czegoś się doszukiwał, to najwyraźniej tego nie znalazł.
- Prawie się poczułem, jakbyś sugerował, że jako wampir śmierdzę trupem. - Posłał Colettowi znaczące, przedłużające się spojrzenie z lekko uniesionymi brwiami. - Nie zamierzam tykać tego śmierdzącego mięsa, sam się grzecznie pobaw. - Wykonał ten specyficzny gest dłonią, który zazwyczaj robią matki, kiedy delikatnie próbują wygonić dziecko z kuchni, bo kręci się pod nogami, gdy ta chce robić obiad, a gdy pojawiło się nowe zdanie te brwi powędrowały jeszcze wyżej – cóż, nawet, gdyby chciał, nie byłby, wierzcie mi, w stanie powtórzyć tego dziwnego, Polskiego słowa, które przeplotło się z miękką angielszczyzną chłopaka, nie sprawiając mu wyraźnie nadal żadnego problemu w zręcznym operowaniu nimi na zmianę. - Z całym szacunkiem, panie... Tomiczny... aczkolwiek chyba musiałbym sobie wpierw pochlastać język, nim byłbym w stanie powtórzyć... i zrozumieć... to... słowo. - Bardzo powoli, z lekkimi pauzami, dobieranie słów - wyprostował się z lekko rozbawionym uśmieszkiem – teraz naprawdę, okolony jeszcze tym spokojem, pasował na starszego brata, który mógłby być autorytetem dla każdego młodego dzieciaka, którym ten młodszy gotów jest się chwalić przed kolegami i nawet nie próbuje na siłę ciągnąć go do zabawy, bo doskonale rozumie, że gdyby brat mógł, to by przyszedł i się pobawił, a jeśli tegonie robi, to musi być naprawdę zajęty... Ale spokojnie. Teraz był właśnie ten czas zabawy.
- Naturalnie. - Przytknął krańce złączonych palców do piersi na poziomie serca. - Zdecydowałem się być swatką między brzózką a tobą, takie ckliwe romanse zdarzają się tak rzadko w tym szarym świecie..! - Ręka, która miękko opadła, kiedy Colette wyciągnął ku niemu swoją i subtelnie, z miękkością, ujął linię szczęki czarnowłosego, zwracając w pełni jego twarz ku sobie, by skraść pocałunek – pocałunek, na który pojawiła się naturalna odpowiedź zmysłowych ust. Może to ten ostatni pocałunek..? Może wcale nie chcesz go kończyć..?
- Nietoperz... - Powtórzyłeś, odbiegając spojrzeniem od sylwetki Coletta, kiedy ten się odsunął i opadł na zwalony pień – powiodłeś otchłanią po otoczeniu, powoli, nie śpiesząc się donikąd, ciekaw, czy byłbyś w stanie wyczarować jeszcze kiedyś patronusa, tak spaczony czarną magią, tak... Hmm... Prychnąłeś i uśmiechnąłeś się z nutą niedowierzania, nawiązując ponownie kontakt wzrokowy. - Czyli jednak coś potrafisz machać tą różdżką..! Chociaż pewnie tego patronusa wyczarowałeś tylko fartem... - Wyszczerzył kły z czystej złośliwości, by się trochę z nim poprzedrzeźniać.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Wto Mar 10, 2015 10:52 pm
Mówiło się, że każdy kij miał dwa końce, każdy medal dwie strony, każdy człowiek (i nie-człowiek) miał coś, co pożądał ktoś inny - nigdy nie było idealnie, nigdy nie było poczucia nasycenia, spełnienia; zawsze: coś, coś coś. Sahir był uroczą kombinacją istoty, która chciała być jednocześnie na szczycie i w cieniu: jaskinia wysoko w górach wydawała się być idealna. Colette za to wolał być tu na dole i... i co? Rzucać kawałkami kurczaka w lesie? Tresować sowy? Albo próbować się nie utopić pod naporem podniet. Młody był, świat byłby w stanie wybaczyć nu naprawdę wiele i świadomość tego nakazywała rebeliantowi nagiąć granicę, ba: wykręcić ją jak balonowego zwierzaczka, i pójść o krok dalej na sam margines. W końcu jak już łamie się zasady, to lepiej łamać je raz a dobrze. Kochanek wampira.
Ha, ha.
Brzmiało bardzo buńczucznie i zwodniczo, w końcu Sahir mógł się tylko bawić i kompletnie nie traktować tego wszystkiego poważnie. Nawet zważywszy na to wszystko, co wydarzyło się przy ognisku. No bo proszę... oboje nie byli sobą, alkohol pcha do naprawdę wielu dziwnych rzeczy. Wjeżdżanie do Pokoju Wspólnego innego domu z buta też wchodziło w ich skład. Dlatego potrzebna była ta przerwa, dlatego też oboje zachowywali się dla siebie jak zupełnie obcy ludzie, kiedy mijali się na korytarzach, nie wymieniali się nawet spojrzeniami ani przed, ani w czasie, ani po lekcjach, nawet jeśli dzieliły ich zawsze metry odległości, a kiedy widzieli sam na sam to wprost nie mogli przestać rozmawiać. Tak było bezpieczniej; z jednej strony zachwycające było to, że wampir był na tyle inteligentny i niechętny do wylewności, że wychodzili w tej wzajemnej obojętności bardzo przekonująco, ale z drugiej strony... aż by się chciało, żeby ten świat był inaczej urządzony.
Colette przesunął palcami po pokrytej cienką warstewką mchu korze i przysłuchał się kilku wersom wiersza. Nie potrafił określić...
- Werter? Znasz go na pamięć...? - zagaił i wyciągnął nogi przed siebie, krzyżując je w kostkach. - Wampir czytający książki o wampirach. Niby nic w tym wyjątkowo nadzwyczajnego, ale jestem ciekaw jak głośno się śmiejesz kiedy trafiasz na jakieś niedorzeczności np. z nieodbijaniem się w lustrze. Zapewne bardziej w mugolskich książkach.
Czuł coś dziwnego, opadającego mu na ramiona płachtą cienką jak pajęczyna, migocząca w świetle schwytanymi kropelkami rosy. Coś było nie tak. Nie potrafił określić co, ale nawet mimo pieszczotliwych, zniewalających wstążek, jakie miękko powiewały przy jego nadgarstkach i szyi, nawet mimo stosunkowo normalnej rozmowy coś było nie tak jak powinno. I te dziwaczne faje pochodziły od samego wampira.
Brunet chrząknął znacząco i pod koniec jego gardło zafalowało od śmiechu i popsuło efekt karz,ac mu wstrząsnąć ciałem przez krótki chichot i poprawić obsuwające się okulary. No i jeszcze uporządkował włosy rozwichrzone na karku od tego delikatnego palnięcia. Za tym też tęsknił – obijaniem sobie mord za byle co. Dziękował wszystkim nerwom swojego ciała, że po tym ciosie pod altaną nie ostał najmniejszy ślad; Col miał problemy z łatwo wybijającymi się palcami, z siniakami nie specjalnie, ale wiadomo, że los bywa wyjątkowo złośliwy.
- Chodziło mi bardziej o samego kurczaka, geniuszu. - stwierdził z uśmiechem, na nowo zarysowującym na policzku głęboką rysę. - Powinieneś być bardziej rozrywkowy, kto wie a nuż widelec, spodobałoby ci się rzucanie w kogoś mięsem? Tak lubisz robić to słownie, to fizycznie może okazać się bardziej zabawne. No i odmówiłeś ślizgania się jak na łyżwach o jeziorze... jestem ciekaw jak wygląda twoja kartoteka, może masz wyjątkowe szczęście i jest pusta?
A może Sahir po prostu lubił bawić się jak Niemcy? „I had fun once. 10 milion people died”.
Tak Colette postanowił być pyskliwy jak to kiedyś ujął jego czarnowłosy przyjaciel(?), ale nadal w tym nieuwłaczającym stopniu. Nawet wobec tego, że wampir z kochanka przeobrażał się w jego matkę albo starszego brata, co zarysowywało pomiędzy nimi jakąś nową, dziwna granicę. Już pomijając barierę językową, która na nowo wyrysowała konsternacje na zwykle opanowanej twarzy wampira i sprawiła, że polak przyglądał mu się długo, przeciągle, praktycznie taksując go wzrokiem i odetchnął lekko kiwając głową.
- Oh z całym szacunkiem, Panie Nailah, czasem jesteś tak rozbrajająco uroczy, kiedy próbujesz otrzeć się o coś nowego i zrozumieć absolutnie wszystko, co do ciebie mówię. To chyba dobrze... Jeszcze jakbyś potrafił słuchać i czytać między wierszami, to byłoby jeszcze lepiej. A gdybym ja to potrafił, to może zrozumiałbym co tobie siedzi w głowie ty... mroczny, miejscami wredny chuju. - mruczał na głos w swoim rodowitym języku. Słowa brzmiały jak szelest, wypowiadane z zupełnie innym, obcym akcentem, to nie było już pojedyncze dziwnie brzmiące słowo, to był cały ciąg jakiś magicznych zaklęć, które przez biegłość w dobieraniu sprawiały, że dusza bruneta teraz jeszcze bardziej namacalnie rozrywała się na dwie zupełnie różne postacie: Coletta Warpa i Coletta Tomicznego. Ten drugi wykorzystywał nieznajomość języka przez rozmówcę i zaćwierkał mu nad uchem coś ważnego, dobrze wiedząc, że ten w ogóle go nie zrozumie. Nie szkodzi... nie miał. Nie przez naigrywanie się z niego, ale przez chęć wyrwania się różnym pytaniom z ust, jakby dopuścić swoje sumienie i serce do głosu ale zakodować to ta umiejętnie, żeby informacja i tak spłynęła po adresacie jak po kaczce. Puchon bez mrugnięcia uśmiechnął się doń płynnie przechodząc na angielski: - Czelabińsk to taka okolica w Rosji, bardzo hardkorowa, zwierzęta stamtąd są prawie dwa razy większe niż ich normalne odpowiedniki i tysiąc razy bardziej agresywne. Tamtejsze dzikie chomiki mają wielkość prawie przedramienia i potrafią rozwścieczone przegryźć si się przez buta. Wiec nie-nie doceniaj mnie. - poruszył brwiami dwukrotnie.
Postanowił zostawić temat brzózki w tyle, jeszcze rozmówi się kiecy indziej ze swoją ukochaną i naprawią zażyłość pomiędzy nimi bez zbędnych interesantów w postaci wujcia Sahira. … Chociaż... nie jeszcze jeden komentarz ze strony Borsuka:
- Wspaniale~ A dajesz słowo, że będziesz bawił naszą młodą latorośl, podczas kiedy my będziemy spędzać miesiąc miodowy w... jakimś... bardzo zalesionym zakątku świata? - trząsł się. - „No dobrze dzieci, spakujcie liście, jedziecie do wujcia Sahira. Tylko nie dawajcie mu swoich owoców, nie grzebcie w jego barku i za żadne skarby nie zaglądajcie do śmierdzącej pozbawionymi krwi trupami piwnicy w jego domu.”
Przybrał ton tatuśka z mniejszymi skillami aktorskimi niż jego rozmówca, ale z nie mniejszym emocjonalnym wkładem w rolę. Znowu przybrał barierę odpychającą złośliwości rozmówcy tak, by odbijały się odeń jak piłeczki pingpongowe. Swoją drogą to zabawne wyobrażenie.
- Ja ci dam przypadkiem! Jestem zajebisty z transmutacji, jak nadal nie dowierzasz, to serio zmienię cie w pucharek i będziesz mi towarzyszył przy dzisiejszej kolacji. - ot ruchliwy, różowy ochłap jęzora poszedł w ruch, majtając się pomiędzy wargami, ukazując dziecinną chęć zirytowania go. - Albo w garść szpilek, które nawrzucam Rockers do łóżka. - ooo tu już skończyły się żarty! Tak, kojarzył Caroline, kto by nie znał Ślizgonki, jaka za cel życia obrała zalezienie każdemu za skórę. Na szczęście Colette nie był dla niej atrakcyjnym przeciwnikiem, więc miał spokój.
Zgotowałby takim sposobem Sahirowi jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć, ever...? Byłby w ogóle w stanie? Pewnie by był w końcu był potężnym, bezlitosnym Smokiem, który wcale nie trzymał pyska pod miękkimi łapkami puchatego kota i nie drgał nawet o milimetr, kiedy futrzaka nie było w pobliżu... wcale nie czekał na możliwość kolejnej schadzki, długiej, zagmatwanej rozmowy, kolejnego przełomu, szurnięcia końcówek czarnych włosków o twarde tarcze łusek. Ciekawe tylko czy wampir jakkolwiek tez odczuł brak... ich wspólnych rozmów...? Był milczący i enigmatyczny jak zawsze, nie rozmawiali przy ludziach, trzymali się od siebie z daleka, choć niejednokrotnie Warp musiał przeprowadzić heroiczną walkę w swoim wnętrzu, aby nie podejść i nie zagaić chociaż krótkiej wymiany zdań. Spyta na przykład co u niego... bo miał niejasne wrażenie, że coś było nie tak. Znowu. Ta myśl była jak natrętna mucha, sprawiała, że łapał nieśmiało palcami za wstążki dookoła nadgarstków i powoli, centymetr po centymetrze przyciągał do siebie niespokojnego, karego rumaka.
- Nie chcę wyjść na przewrażliwionego, ale wszystko gra? - nie wytrzymał. Przyglądał się mu badawczo. - Nic się nie.. sstało w ciągu ostatnich dni? Dawno nie gadaliśmy i muszę przyznać, że wyciągniecie informacji od innych też jest niemożliwe; jakoś od kiedy nieco przystopowałeś z gryzieniem uczniów, ploteczki o tobie nie są wystarczająco gorące. - rozluźniający żart gwoździa programu. Zjebany. - Pytam, bo wiesz... czuje z twojej strony jakieś dziwne wibracje.
Zrezygnował z nabrania oddechu podczas topienia się. Wręcz zbliżył się do dna i czekał, czy nagle z ciemności wynurzy się światło rozjaśniające te sytuacje, czy jakaś lepka macka chwyci go za kostkę i wciągnie głębiej w kolejny atak amoku i zdenerwowania Nailaha, po którym na nowo posypią się jakieś raniące epitety i Colette będzie zmuszony tym razem zamiast maski kostiumu, rzucić w niego nogą od kurczaka. A po tym nastąpiłaby kolejna, epicka ucieczka. Tym razem poziom wyżej, bo po Zakazanym lesie.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 2:59 pm
Och – taki dom byłby więcej, niż idealny, byłby swoistym spełnieniem marzeń – tam, gdzie dotrzeć mogą tylko naprawdę wytrwali, tylko ci najbardziej odważni – tacy zawsze byli najbardziej ciekawymi rozmówcami, bo przecież nie ma miejsca, gdzie człowiek nie zdołałby wleźć... Więc: byłaby sobie taka jaskinia, a niedaleko jakieś małe miasteczko, do którego w chwilach nudy można byłoby zejść – w tych przerwach z exploracją i zapoznawaniem się z puszczą, która by go otaczała, bo w gruncie rzeczy, tutaj pojawiał się paradoks, Sahir nie należał do osób, które potrafiłyby się ustatkować – stagnacja była dlań jak rdza dla cudownie pracującej maszyny – pożerała i wyniszczała, a proces ten, choć odwracalny, był niezwykle trudny i żmudny – po cóż narażać maszynę na rysy, skoro można ją regularnie naoliwiać i dawać paliwo, by zawsze pozostawała w najlepszej kondycji? Z tym paliwem tutaj był największy kłopot... Bo niestety nie da się pójść i kupićna rogu beczki z krwią, tak jak kupi się olej, czy benzynę. Jak to mówią: dla chcącego nic trudnego – poza tym już te dwa latka jako krwiopijca żył i jakoś przeżył, więc nie może być aż tak tragicznie, czyż nie? Tylko parę pogryzionych szyjek, tylko trochę szantażu i przemocy... Wielki mi deal. Zaś, właśnie, Colette? Mógłby być kimś zapewniającym, że ta rdza się nie pojawi, tak jak maszyna mogłaby być czymś, co by zapewniało, że nie będzie się nudził – mógłby mieć domeczek u stóp góry, w malowniczych terenach przy jeziorze... ale czy komuś, kto zawsze obracał się wśród ludzi, wystarczyłoby to do szczęścia? Mógłby tresować sowy i chadzać do miasta, a miastowi pytaliby go ze zdumieniem, jakim cudem jest w stanie przetrwać w borze – wszak tam wilki, potwory wszelakiej maści..! Kto wie – może zostałby najlepszym treserem nie tylko sów, ale zwierząt magicznych w ogóle? Widzicie? - szczęście wydaje się leżeć w zasięgu ręki, było tylko jedno, jakże znaczne ALE... Ta dwójka, mimo wielkiego pociągu do siebie wzajem, nie bardzo ufała samym sobie, co dopiero mówić o prawdziwym zaufania do siebie wzajem... Nie chodzi mi o te zaufanie podstawowego stopnia, rozumiecie: bo ono już poniekąd jest, mówią sobie wiele rzeczy, spędzają ze sobą czas, rozmawiają, pomimo tego, że przed całym światem udają dla siebie idealnie powietrze – wszystkie plotki dotyczące tego wzjazdu z buta do pokoju Puchonów już zdążyły się rozdmuchać, pojawiły się znacznie inne i ciekawsze, na przykład te o dziwnych hałasach z szaty Gryfonów, jakie dało się dosłyszeć podczas treningu meczu quidditcha... w szkole zawsze było o czym mówić – to była prawdziwa dżungla, w której trzeba było uważać na każdy ruch, żeby nie dać się zaplątać w lianę i nie wpaść czasem nogą w bagno, z którego nie było już ucieczki. Brzmi trochę jak wojna, czyż nie? I jak pole minowe. Rozerwie Cię na strzępy, jeśli nie okarzesz się wystarczająco silny... i jeśli to ty tych min nie będziesz rozstawiał. Zwłaszcza, gdy ma się jeszcze pewnego Smoka Katedralnego latającego nad głową, któremu nie wiadomo, czy ufać, czy brać go na poważnie i na ile wymagającym przeciwnikiem jest – Sahir wiedział, że baaardzo wymagającym i wolał po raz kolejny nie mierzyć się z Arlekinem sam na sam w starciu bezpośrednim – jego tarcza była zbyt skuteczna.
- Nie. - Odpowiedział wprost, przesuwjąc wzrokiem po jego sylwetce, zjeżdżając oczyma do długich palców, które przesunęły się po mchu, uginając go pod nieznacznym naciskiem – niby nic nie znaczący ruch, pewnie nawet się nad nim nie zastanawiał, ha... Widzicie – wampiry w końcu mają takie same pragnienia, co ludzie... co nie znaczy, że czyni je to równie normalnymi. Ich myśli zapełnione były potrzebą kontemplowania piękna, ale piękno to nie wyolbrzymiało się do takich rozmiarów, w jakich gorzało teraz w sercu Sahira, wypalając wszystkie jego myśli, bez jednego, bardzo ważnego czynnika. Bez charakteru. Istoty piękne same w sobie, które dostały po prostu ładne ciało, ale nie mają w sobie czegoś, co przyciąga i czyni zeń zwierzynę doskonałą, którą chciało się pożerać wciąż i wciąż bez końca, były tylko krótkimi deserami, o których szybko się zapominało i nie było mowy o jakimś przywiązywaniu... Zaś Colette... Ha..! Otchłań przejechała gładko po dłoni aż do rękawu płaszcza, by bez przystanku przejść przez jego klatkę piersiową, ażdo szyi. Nailah nie pozwalał, aby te namiętności nim władały, za bardzo się ich bał, za bardzo nimi gardził – były kumulacją istoty krwiożerczej, która pragnęła niszczyć – tej samej, którą był i której nienawidził z całego serca. Przynajmniej tak wam powiem dzisiaj. Co będzie zaś jutro..? Jutro, gdy, powiedzmy, ugryzie w końcu czyjąś bezbronną szyjkę? Tak samo, jak nie pozwalał do siebie dochodzić tym namiętnością, tak samo nie pozwalał sobie na to, że musi mamić swój umysł faktem, że sam pragnie zniszczenia, że sam toleruje i jest dumny z bycia tym, czym jest – lecz nie dzisiaj, nie tutaj, nie teraz... nie miał na to najmniejszej siły. Dziś był nieruchomym, Czarnym Koniem na planszy szachowej, który nawet nie spoglądał na Arlekina – wygaszonym. Martwym.
- Patrząc na to, ile dostawałem wezwań na szlabany... to chyba nie jest tak pusta, jakbym sobie tego życzył. - Nikt ci tego wprost nie powiedział i nikt nie musiał – czułeś przez skórę, że wystarczył jeden większy wybryk więcej i wylecisz z Hogwartu na zbity pysk, a jeśli szczęście ci dopisze, to wylecisz z niego nawet w jednym kawałku. Zwłaszcza, że szykowało się to, co się szykowało... To było hańbiące, lecz nie mogłeś nie przyznać, że twoja Bestia radowała się tą chwilą i nie mogła się doczekać, aż wreszcie nadejdzie moment, gdy będziecie oglądać płonący świat – tak, ten z poematu Byrona – piękna, jakże pożądana wizja..! Świat bez nikogo wokół. Świat, w którym nie ma nic więcej do zrobienia, więc można błąkać się z kąta w kąt, by wreszcie... się zabić.
- Przemoc fizyczna... - Jakby zreflektował się i oderwał w końcu spojrzenie od szyi Coletta, by podejść kilka kroków do jednego z drzew naprzeciwko tego, na którym rozmówca siedział i oprzeć się o pień plecami, by zjechać w dół, do przykucu i spojrzeniem zjechać tym razem do swojej dłoni, którą musnąłeś kilka suchych igieł leżących na ściółce – spojrzenie, które zaraz szybko poderwał i uniósł, kiedy Colette zaczął mówić w swoim ojczystym języku – po Otchłani od razu widać było poruszenie, zdjęcie matowej kurtyny, która nie pozwalała dodawać jej obłędnej głębi – wszystko przez skupienie, które zaraz na twarzy wampira się pojawiło – skupienie i analizę dla tych dziwnych słów, których rzeczywiście – nie pojmował. Niby jak miałby je rozumieć? Z całym szacunkiem dla wampirzej rasy: nie byli chodzącymi google translatorami, a szkoda, byłaby to baaardzo przydatna umiejętność!
Czarnowłosy uśmiechnął się jednym kącikiem – był to jeden z tych uśmiechów, które wydawały się kompletnie nic nie znaczyć – nader enigmatyczne, by dało się je rozszyfrować, zwłaszcza, że Otchłań znów schowała się za swą kurtyną, powracając do pożerania samej siebie.
- To brzmiało tak, jakbyś właśnie wyrzucił mi w twarz mnóstwo bluzg. Ewentualnie wydał rozkaz rozstrzelania. - Tak, zdecydowanie... brzmiało dziwnie. Bardzo dziwnie, ale czy od razu szorstko..? Była jakaś miękkość w tym języku, gdyby nie pewne zlepki, które nadawały mu charakteru pogłosu iście z kosmosu. Pewnie alieni też by się posługiwali Polskim, gdyby przyszli na Ziemię. I kolejny uśmiech – ten już komentujący słowa o nie niedocenianiu. Doceniał. Bardzo doceniał.
Zjechał jeszcze niżej – oklapnął pośladkami na ściółkę, która, jak się okazało, wcale nie była mokra – wyciągnął jedną nogę przed siebie, podczas gdy drugą zgiął i oparł na niej splecione palce dłoni, nie będąc w stanie, a może nie chcąc? - odpowiadać na każde następne słowo, które w całokształcie spowodowały kompletne rozmycie się jakiejkolwiek mimiki – pozostawał sam wzrok tępo wbity w przestrzeń, który mijał się nawet z sylwetką Warpa – wyłapywał każde drgnięcie promieni słonecznych przesuwających się między igliwiem, między wąskimi gałęziami – tylko delikatny szum wiaterku, gdzieś w oddali zew kruka – i nic więcej. Doskonały spokój.
- Och, czyli twój przyjaciel nie przyleciał poskarżyć się, jak został szybko rozłożony na łopatki? - Kącik warg drgnął mu w ironicznym uśmieszku, przy którym zamknął oczy.
Nailah zdawał sobie z tego tylko po części sprawę – z tego, że miał naprawdę silną i naprawdę paskudną aurę, z tego, że kiedy tracił swoją siłę i coś wytrącało go z rezonu i wyrywało z dłoni maski, strącało ze stołka Mistrza Rozdania, to wszystko było zawsze po nim widać – zupełnie, jakby trucizna, którą miał w sobie, rozprzestrzeniała się nie tylko przez dotyk, czy słowo, ale była wiecznie utkwiona wokół niego jako swego epicentrum i takim sposobem zarażała wszystkich innych.
Och, patrz – znowu to robisz. Odwracasz kota ogonem, byle tylko nie mówić prawdy.
- Przepraszam. Nie chciałem tego powiedzieć. - Odetchnąłeś, rozchylając powieki. - Jestem zmęczony. Jestem po prostu strasznie zmęczony... - Oparłeś potylicę o korę. - Colette... Myślisz, że to wszystko, co się stało, było tylko snem? - To wszystko co stało się między NAMI. Tak, Colette. MY. Choć niewypowiedziane, to słowa te drżały membraną w powietrzu. - Powinienem o tym zapomnieć i wrócić do codzienności, zanim będzie za późno? Nie rozumiem Cię, Colette. Nie rozumiem i nie chcę stawać naprzeciw ciebie jako przeciwnik. Nie jestem nawet w jednej czwartej tak silny, jak ci się wydaje. - Znów ten sam enigmatyczny uśmieszek, kiedy wampir w końcu nawiązał kontakt wzrokowy z Puchonem, zaś jego ton... bardziej by pasował do rozmowy o tym, jak smakuje herbatniczek przy porannej herbatce. Było w tym jakieś rozbawienie. Z jego strony. - Gratuluję. Udało ci się. Udało ci się zbliżyć... i co teraz, Warp? To dla ciebie dziecinna zabawa, jedna z wielu? Czy może jestem jakimś trofeum, które powiesisz na ścianie, dołączając do poprzednich, a potem pójdziesz szukać nowego?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 3:01 pm
Co za piękny scenariusz, jaka wspaniała sielanka! Te widoki, te cudowne, zapierające dech w piersiach krajobrazy rozciągające się naokoło szczytu góry, na naturalnej, stromej 'werandzie', rozciągającej się przed jaskinią. Te soczyste lasy leżące u jej stóp, gdzie liście zawsze noszące na sobie znamiona porannej wilgoci, rozpościerają się nad wychodzoną ścieżką i pozwalają jej za dnia ubarwić się w mozaikę cieni i świateł; nocą czyniąc z lasu wielce niebezpieczne miejsce. A niedaleko zamieszkane przez małą, miłą społeczność miasteczko, które utrzymuje się w całości samo i karmi swymi owocami wszystkie dzieci, nawet te zstępujące do niego z góry; nawet te, które zapomniane mieszkają na jego szczycie. Życie słodkie jak miód... Gdzie cywilizacja nie sięgała swoim wielkim, oceniającym okiem, gdzie mogli robić, mówić i czuć co tylko chcieli, mogli dać się porwać wirowi zdarzeń, ogromnemu płomieniowi, który do szczętu ich pochłonie, zasypie ich jaskinie i odda ich kości dopiero po tysiącleciach wytrwałym archeologom. Ciekawe czy nawet wtedy, jako dwa splecione ze sobą szkielety, ludzie będą ich oceniać...? I czy chociażby w najmniejszym stopniu dwojga uczniów będzie to obchodzić...? Będą wtedy daleko poza obszarem pojmowania, głęboko zatopieni w wieczności. Trochę za piękne. Co za wariactwo sprawia, że ludzie tacy jak Colette czy Sahir podświadomie starają się osiągnąć jakąś harmonię, dążą do stabilizacji, która według każdej książkowej definicji miała przynieść upragniony spokój i szczęście, mimo wszystko skrycie i coraz mocniej marzą o tym, by dać się rozerwać, by spuścić bestie ze smyczy, narobić sobie ran, blizn i siniaków, upuścić krwi sobie i tym, którzy stają im na drogę w imię... czego? Dobrej zabawy? Wbrew trywialności tego stwierdzenia, miał w sobie dużo z prawdy. Był Katedralnym Smokiem, do cholery, dusił się z kagańcem na pysku i nie stygnącą magmą lepkich płomieni, która podchodziła mu już do gardła i łaknęła zbierać żniwo w postaci uzyskania szacunku poprzez siłę, już wypływała u spomiędzy zaciśniętych warg.
A tymczasem siedzą tu, sącząc do siebie pół-słowa, na dobrą sprawę prawie nie rozmawiając, bo wnętrza, które nie dalej jak tydzień temu pochłaniało ognisko rozpalone w altanie, teraz wygasły. Nie zdawały się być kompletnie zimne, na ściankach dało się wyczuć jeszcze piętno ciepła, ale po ogniu ani śladu, nie został nawet pył. A Smok w tle orał palcami ziemię, psuł rzeźbę terenu charczał i warczał. Czemu...? Może... wyczuwał naturalnie jakąś słabość? To był ten lepki całun, który rzucał się na ramiona, tak...? Ale to nie słabość Coletta wyzwalała w Potworze tak okropny głód. Brak zaufania do Arlekina był uzasadniony. Był bardzo uzasadniony.... spójrz na niego Sahir, widzisz to? Widzisz jak na ciebie patrzy od kiedy usiadłeś na ściółce? On widzi twoje ospałe, pozbawione chęci i energii ruchy, on widzi twoje matowe, zmęczone spojrzenie, twoje lekko zapadłe policzki, podkrążone, przekrwione oczy. Oh, co się dzieje kotku..? Miękkie twe futerko nie lśni już w refleksach, kąta nie opuszczasz od chwil paru, uszka twe nastroszone dumnie, położyłeś wśród opuszczonej główki, nie miauczysz już, nie syczysz, pazurków twoich nie widział od dawna pomiędzy miękkimi poduszeczkami łapek. Pachniesz tak smacznie... Spójrz na Smoka. On nie potrafi chować swoich pazurów. On nigdy nie gubi łusek. Nigdy nie ściera ogromnych kolców na łbie. A teraz patrzy na ciebie, śledzi wzrokiem każde drgnienie. Wstawaj Kotku... to nie czas i nie miejsce, wstań zanim będzie za późno.
Tym razem szala siły charakteru drgnęła i zaczęła przedstawiać ich zależności w bardzo niepoprawny i niezrozumiały sposób... Wzrok Sahira nie sunął już po ciele jak rozżarzony węgielek, raczej jak piórko; łagodnie i delikatnie, z rozmysłem. Nawet jak zatrzymał się na szyi Colette nie odczuł nawet grama niepewności i niebezpieczeństwa, jakby drapieżnik wcale nie chciał go gryźć. Wcale nie patrzył na niego jak na pożywienie – raczej kontemplując. A Puchon odwdzięczał się podobną uwagą w śledzeniu rozmówcy. Rozmowa się nie kleiła, bo nie była istotna. Miała być grą pozorów i teraz właśnie opadła jakaś kurtyna, która rozmywała ją jak atak latarki w ciemny kąt. Po jego krótkim monologu w ojczystym języku Arlekin dostał pozwolenie i hasał gdzie chciał, mógł wykorzystywać sytuacje do woli. I cóż...? Nie podobało mu się to wszystko. Było za łatwo. Było tak bardzo za łatwo... tak dłużej być nie mogło.
- Zadałem ci w moim ojczystym języku pytanie, na które nie chce znać odpowiedzi. To piękne prawda? Mógłbym to rozpatrywać je w umyśle, ale zadałem je na głos, a ty i tak nic nie zrobisz. - czujesz to...? Zabierał ci berło, Kocie. Zabierał ci właśnie Twoje miejsce...! Zabiera ci karty. Zabiera ci pionki. Zwija w rękach twoje wstążki, napina je do granic możliwości. No wstawaj, Kocie! On potrzebuje przeciwnika!
Była jakaś miękkość w tym szumiącym języku; i była jakaś miękkość w tym Smoku. Gdyby jej nie było, kocie truchło już dawno byłoby wleczone w głąb ciemnej jamy. A tak dawał mu czas, dawał sygnały, patrzył ciekawie, przekornie na siedzącego pod drzewem Krukona, który wodził długimi, bladymi palcami po suchej ściółce. Patrzył jak ten słabnie, jak jego wizerunek ognia powoli zmienia się w nierównomierną plątaninę ciemnych macek, jakie wbijają się w korę jego drzewa i wysysają jej siły życiowe. Ale nie przekazują ich Sahirowi, o nie... one wciągają je dla siebie. Doprawdy chwila i jakaś dziwna bariera pozwalała świeżo rozkwitłym roślinom naokoło niego nie więdnąć.
Doskonały spokój.
Colette złapał się na tym, że ciągle przygryza dolną wargę jakby chciał zatopić zęby w czymś innym. Że siedzi cały napięty, prawie gotowy do skoku. Że paznokciami doszczętnie rozorał mech z zimnej kory. Pokręcił wolno głową.
- Pobiłeś się z którymś z moich przyjaciół...? - nie brzmiał w tym momencie jakby go to interesowało, ale spytał dla zasady. Lepiej jest wiedzieć niż nie wiedzieć, choć miał w tym konkretnym momencie bardzo neutralne podejście. Nie miał w końcu czystego umysłu.
- Przestań marnować słowo „przepraszam” na takie bzdury... - fuknął dając głosowi wybrzmieć z wyjątkowym niezadowoleniem – To słowo ma być w twoich ustach jak rarytas, a nie mantra.
Przerwał mu tylko tu i obniżył delikatnie brwi spokojnie dając udręczonemu Księciu Nocy mówić. Mówił dużo, jak na siebie bardzo szczerze, bez uciekania od tematu, bardzo z serca... Bardzo słabym głosem. A opanowany Smok Katedralny wyglądał przy nim jak na leśnym tronie, przyjmując go na audiencji. Ba nawet po skończonej kawalkadzie pytań dawał jeszcze rozmówcy trochę czasu na dokończenie myśli. Bardzo dużo czasu. Dużo swobody, jak zawsze.
- To było bardziej rzeczywiste niż wszystko co do tej pory przeżyłem i co dalej mnie otacza. - podsumował i spojrzał na swoja dłoń, gdzie pomiędzy palcami majaczyły i brudziły mu skórę ziemią, kawałeczki pourywanego mchu. Zaczął się nimi bawić, co chwile chociażby na sekundę zahaczając wzrokiem o czarnowłosego. - Wiesz co powiedział mi kiedyś ojciec przyjaciela? Ten, który dowiedział się, że jako dziecko zakochałem się w jego synu. „Jest pewien naturalny porządek na tym świecie i ci, którzy próbują go naruszyć, nie kończą dobrze”. Groził mojemu ojcu wyleceniem z pracy, matce skandalem, a mi zepsutą przyszłością. I co...? Widzisz go gdzieś tutaj? Widzisz go mącącego mi w życiu, tak jak obiecał? - podniósł się z kory. - Nie, nie ma go. Usunął się w cień. Dla ciebie tez nie ma już ratunku, nie ma szans żebyś uciekł i mógł o tym zapomnieć, nie pozwolę ci na to, tak samo jak ty nie pozwoliłeś mi. Napotkałem po drodze bardzo dużo barier, ale żadna z nich nie utrzymała się pod moimi pazurami wystarczająco długo. - zbliżał się. Słyszysz Kocie jak pazury orzą ziemię? Już jest za późno. Już stoi nad tobą i bacznie obserwuje. Zdjął okulary i wsunął je do kieszeni płaszcza. Nie były mu potrzebne, i tak nigdy już nie uciekniesz wystarczająco daleko, żeby nie mógł cie dostrzec.
- Jesteś trofeum. - szczerość tak rozbrajająca, że wszystkie myśli zagłuszał rumor opadających pocisków. - Chce zajść przy tobie dalej niż ktokolwiek inny, zająć tereny twoich myśli wszystkie, dosłownie wszystkie; absolutnie niepodzielnie. Chce nawet w myślach atakować cie obecnością, snuć rozmowy od późnej nocy do bladego świtu. Robić z tobą rzeczy których powstydziliby się i nie pomyśleliby nawet inni, przetrzeć... przeorać sobie ścieżkę nie zahaczając o jakąkolwiek inną, którą już ktoś wydeptał. Zamierzałem na początku zdobyć twoje zaufanie i zatrzymać na tym. Ale codziennie chce więcej i więcej... mam zamiar pożreć cie w całości i kośćmi wypchać poduszkę. Dać ci to czego jeszcze nikt ci w życiu nie obiecywał. A cena będzie straszna... - syknął przeciągle. - Okropna. Będziesz żałował przez całą wieczność. Ja też będę żałował, ale ledwie przez kilka sekund, kiedy na łoży śmierci twoja siostra będzie brać moje stare ciało w swoje objęcia. Będzie bolało tak, jak jeszcze nigdy dotąd... ale wiesz co...? - przyklęknął powoli, ospale na jedno kolano i uciekł wzrokiem, jakby wybity z prądu wypowiedzi, zerkając na dłoń rozmówcy. Chwycił ją i przyjrzał uważnie, wyczuwając chłód skóry, po czym wolno, przysunął usta do bladych kostek jego dłoni i przylgnął do skóry, przymykając oczy. - Myślę, że będzie warto.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 3:07 pm
Czuł. Bardzo wyraźnie, bardzo dokładnie i bardzo głęboko. Był kostką lodu, na którą skierowany został ciepły strumień powietrza, był ogniem, który ktoś zaczął przysypywać piaskiem – nawet mogę wam palcem wskazać, kto to robi, lecz nie wypada – ledwo tlący się węgielek kompletnie tracił na swoim cieple, rozgrzany tymi samymi dłońmi, które teraz wokół niego budowały klatkę, w której zaczynał się dusić tak samo, jak dusił się Smok rozwijający skrzydła, znaczący swój teren, a jednocześnie sam siebie trzymający na uwięzi, żeby nie zapędzić się za daleko do tego ciemnego kąta, z którym Kot zlewał się niemal całkowicie – Kot, który pożarcia się nie obawiał, choć był mniejszy, choć w przeciwieństwie do wielkiej bestii nie miał stalowego ciała, przez które nie mogła się przebić żadna ludzka broń – tego Kota nie wiązały z Ziemią namiętności na tyle silne, by uporczywie starał się na niej trzymać, a jednocześnie, w swym zastoju i kompletnej słabości, jaką okazywał, był w końcu Królem tych Cieni, zrodzony z łona Luny i Morosa, pobłogosławiony przez samą Śmierć – nieruchomy Koń, któremu wszystko odbierano, zamieniał się w wiatr, którym był pierwotnie i znikał, nie próbując stawać do walki, która dlań była zbyt smutna, by się jej podejmować i nie będąc na tyle masochistą, by w niej trwać bez żadnego poruszenia... Te kroki – drastyczne i nieodwracalne, które nie równały się wszystkim docinkom, wyzwiskom i szorstkości, jaką okazywał – kroki, które wyostrzały umysł i nakazywały wnętrzu poruszyć się, by zebrać zimny gniew, który kumulował się stopień po stopniu, gdzieś tam na dnie, swój początek mając w pewnej klatce – opowiedzieć Ci o niej bajeczkę..? Jest bardzo prosta i bardzo krótka: to bajeczka o pewnym ugłaskanym zwierzęciu żyjącym na wolności, wychodzącym na żer nocą, które ktoś nagle postanowił wepchnąć w żelazne ramy i zatrzasnąć na kłódkę – wiecie, co się dalej dzieje? Dalej jest szaleństwo. Szkarłatne szaleństwo potwora, który wśród swoich nie wyróżniał się niczym specjalnym – zlewał się z czernią i nikt go na oczy nie widział, pożerał tylko sarny prawem nadanym mu przez naturę... Morałów można wyciągnąć stąd wiele, a nie każdy jest na tyle oczywisty, by zauważyć go na pierwszy rzut oka – ja tylko jeszcze napomnę, że ta klatka czasami zostaje otwarta.
Niech wyobraźnia wam podpowie, co się wtedy dzieje.
- To nie jest piękne. - Przechylił lekko głowę, którą oparł czołem na dłoni, spoglądając na swojego rozmówcę i chcąc nie chcąc musząc zająć miejsca, które on zawsze dla wszystkich rezerwował – nie tego, który rozdaje, nie tego, który zaprasza... a tego, który jest zaproszony i podejmuje wyzwanie z o wiele niższej pozycji. - To się prosi o użycie różdżki i nauczenie Cię dobrych manier, chłopczyku, żebyś nie zapominał, że nie rozmawiasz z jednym ze swoich koleżków. - I taką samą siłą rzeczy został więc zmuszony, żeby zebrać rozbiegane myśli, chociaż nie miał siły tego robić, chociaż nie chciał. Nie ma zdziwienia, wiecie? Nie ma żadnych skarg i nigdy ich nie będzie – prócz tych wyszeptanych samym ciemnościom, które odzwierciedlą się następnymi rysami pod skórą – utrata kontroli? To burzy, to nakazuje pozbierać się w samym sobie, to... to jest poważne wkroczenie na twe szerokie pojęcie wolności, na które nikomu nie pozwalasz wkraczać – Smok zarysował sobie teren i przesunął linię o wiele za blisko Ciebie – Kot więc podniósł się i zasyczał ostrzegawczo, strosząc sierść – nie był to jednak syk, który mimo względnej agresji oznaczałby pozwolenie – zwierze cofnęło się bardziej w kąt i stopiło z hebanem – tylko jego ślepia lśniły uważnie w ciemnościach, by pilnować. By nie pozwolić groźnemu przeciwnikowi podejść za blisko.
Spokój został przerwany. Ledwo jednym spojrzeniem Coletta. Ledwo tak silną zmianą aury, jaką wokół siebie roztaczał.
Delikatność?
Możecie teraz o niej zapomnieć.
- Rozkazywać możesz takim koleżkom, jak Aberaciusowi, nie mi, Warp. - Odparł chłodno, przymrużając Otchłań, która gładko się przesunęła pod kurtyną nietrzeźwości, która ciągle ją skrywała – był zmęczony, bardzo, bardzo zmęczony i bardzo, ale to bardzo nie miał ochoty na to, co się tu zaczynało wyrabiać... Nie rozumiał, co się dokładnie działo – a działo się sporo. Cała ta sytuacja rysowała się jak stroma góra, u której zbocza podróżował, będąc pewnym, że zna ją dobrze, że rozumie, że ta góra jest bezpieczna... tymczasem przyszło mu uciekać przed kamieniami, które nagle zaczęły się toczyć z jej szczytu. Naiwny. Zbyt naiwny. Jak zawsze. Ile razy musisz jeszcze dostać kopa, żeby wreszcie wyzbyć się tej paskudnej cechy i kompletnie odciąć od ludzi? Ich świat to nie twój świat.
Kot nie podjął wyzwania.
Koń nie podjął wyzwania.
Starzec się wycofał.
Wszyscy rozpłynęli się... jak Cienie.
Czarnowłosy zaśmiał się głośno.
- Wybacz, że Cię zawiodę, ale nie jesteś pierwszym, który pragnie nabić moją głowę nad kominek. - Wiesz, on naprawdę potrafił się uśmiechać, a każdy z tych uśmiechów potrafił być różny – i sam nie wiem, który był tym prawdziwym, a który tylko nakrywał jego twarz maską, i sam nie rozumiem, dlaczego tak często przeczył samemu sobie, tak jak bardzo staram się zrozumieć wycie, które rozplatało macki wokół sylwetki Władcy Nocy i wtapiało go do czerni oceanu, z którego się wynurzył, byle tylko do Smoka wychynąć, jak uzależniony, szukając... czego? Ludzkości? Cokolwiek to było – było tylko wymysłem jego wyobraźni (jednak jest bardzo bójna) i nie wpasowywała się w realizm "tu" i "teraz". Za późno? Nie może się wycofać? Chyba zapomniałeś, jak wielkie doświadczenie ma w ucinaniu tych wstążek, które się na ciele oplatały i zrywaniu wszystkich więzi. Chyba zapomniałeś, że ten bank zaufania był tyle razy na debecie, że nauczył się, jak skutecznie zamykać konta dłużników i już nigdy więcej nie otwierać dla nich drzwi... Ach. Przecież Ty nawet o tym nie wiedziałeś. I tak budowałeś ściany – kolejne i kolejne, na własne życzenie, na własne zawołanie – całkiem możliwe, że była to wizja samego Nailaha – wasze jaźnie przeplotły się ze sobą wzajem i zderzyły ze sobą, lecz nie tak jak zawsze – nie w bitwie o coś lepszego i zrozumienie, a o zamknięcie wszystkich dróg, kiedy role gwałtownie się odwróciły, a Sahir... Sahirowi bardzo się to nie spodobało. Ta czerwona lampka bezpieczeństwa zaczęła wyć szalenie i powoli usuwała po raz kolejny Sahira Nailaha w otchłań, żeby zastąpić go tym wybudowywanym latami, obwleczonego jarzmem zwierzęcia czekającego na szarość świata upstrzonego krwią.
Kolejna rozgrywka?
Dobrze.
Grajmy.
Jednak... te słowa, choć rościły sobie tyle prawa do posiadania – czyż nie były kojące..? Zobacz – ten zimny, lodowaty ogień, który w tobie rósł, te kajdany na własnych dłoniach, które pobudzały do chęci rozszarpania tego marnego człowieczka, jaki ośmielił się postawić chociaż na sekundę wyżej od ciebie – to wszystko odpuszczało i topniało – bardzo łagodnie i powoli, wiesz – dla nich to nie były wyścigi, nawet jeśli dla was dwóch tak – daleko tutaj było mówić o jakichś wielkich uczuciach i emocjach, jakie żywiłeś do tego chłopaka, życie razem zresztą nigdy nie będzie wam pisane, ba! - nigdy byś się w nim nie odnalazł – przecież żadne dzikie zwierze nie wygląda pięknie, gdy się je udomowi i udobrucha – właśnie teraz, kiedy złość, kiedy ta niedostępność znów czyniła zeń piękny księżyc lśniący ponad głowami wszystkich – taki miał być, tylko wtedy ludzie go podziwiali – w innych wypadkach, kiedy rzeczywiście znajdował się na wyciągnięcie ręki – nie był żadnym... trofeum.
- Cóż za żarliwe zapewnienia... Wizja tak cudownie romantyczna, że sam Goethe by się powstydził. - Spoglądałeś, jak ujmuje twoją dłoń i muska kostki ustami, pozostawiając na chłodnej skórze ciepły oddech. - Zabrzmiłeś jak ktoś, kogo bardzo, bardzo nienawidziłem... nawet miałeś jego spojrzenie... - Wyciągnąłeś wolną rękę, którą jak do tej pory podpierałeś głowę, by sięgnąć do jego skroni i uchwycić w palce parę kosmyków – miękko opływały palce, bardzo przyjemne w dotyku – teraz już tym bardziej nie wiedziałeś, kogo masz przed sobą... ale z pewnością nie powinieneś mu ufać. Powinieneś uciec... ale uciekać nie było po co. Los niedługo sam pokieruje Cię na zupełnie inne tory, więc na razie możesz się bawić z tym Smokiem i pląsać mu przed oczyma, ściągając na jego ciałe wilgotne, zimowe liście. Zaraz ta dłoń ześlizgnęła się, muskając jego policzek, jego linię szczęki, kiedy on sam się podniósł, wysuwając swoje palce z ujęcia Coletta.
- Wybrałeś sobie bardzo paskudną zdobycz, panie Warp. - Chcesz, nie chcesz? Pragniesz, nie pragniesz? Dokąd w zasadzie idziesz, dokąd jedziesz tym pociągiem z Colettem, z którym teraz siedzicie na stacji, żeby znaleźć następny – jesteście tutaj sami, nie ma nikogo, tak jak przy tej przejażdżce stromym zboczem – bardzo szybko może się to zmienić, jeśli nie będziecie uważać, jeśli to wszystko nie zmieni się w pył – i jakim cudem potrafił cię tak szybko wkurwić, ugłaskać i postawić na nogi? Manipulacje, manipulacje... czułeś się manipulowany – bardzo trafnie manipulowany – a to właśnie rodziło przegrody, kiedy przestawałeś subiektywnie spoglądać na daną jednostkę i choć poddawałeś się temu, co się działo, nie mając najmniejszej siły bronić się przed wyrokami, jakie chłostały twoje "ja", to jednak było w tym mnóstwo uwagi... uwagi, z której nie potrafiłeś i tak wyciągnąć żadnej głębszej analizy. Zachwiałeś się, kiedy spróbowałeś zrobić krok w bok, więc natychmiastowo podparłeś o pień – dobry pień, pomocny pień – naturze zawsze było o wiele łatwiej zaufać, niż jakiemukolwiek człowiekowi, chociaż, heh! - funfact: Nailah był beznadziejny z Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z prostej przyczyny – o ile wiedzę zdawał bezbłędnie, tak opieka... przychodziła ciężko. Wszystkie stworzenia z minimum inteligencji przed nim uciekały gdzie pieprz rośnie, wyczuwając zagrożenie w postaci drapieżnika. Tymczasem tutaj Nailah powinien się bać Warpa. I obawiał się go. Obawiał się bycia całkowicie wykorzystanym i zmanipulowanym, obawiał się, że zaraz na jego dłoniach pojawią się te realne kajdany, a on znowu będzie widnieć jako zbity pies, który siedzi posłusznie w kącie i czeka, kiedy właściciel się nim zainteresuje. To nie było dobre. To nie było zdrowe. Zwłaszcza, że instynkt wcale nie kazał uciekać – on ledwo co ostrzegał... Dlaczego? Dlatego, że teraz tak był stłumiony? Zajęty samym sobą? Że świat, ciasny i maleńki, ograniczał się jeno do twojej sylwetki, a nawet w niej kurczył? Wiedziałeś, że na polu bitwy zmęczenie, słabość ciała, która od razu wprawiała umysł w niekomfortowy stan, nie usprawiedliwiała niczego – nikt z wycelowaną w ciebie bronią nie pytał, czy dobrze się czujesz – im gorzej w zasadzie, tym lepiej, bo tym łatwiej im cię dobić, dosięgnąć – takim sposobem zatacza się obłędne koło, w którym trzeba choć udawać, że wszystko jest w porządku, jak świat przykazał i prawa natury – a to ty sam stwierdziłeś, że z nią łatwiej było się dogadać niż z ludźmi (czy ludzie nie byli jej nieodłączną częścią?).
- Za wcześnie na tak piękne "nie będziemy żałować". - Za mało się znamy. Za mało o tobie wiem. Za mało TY o mnie wiesz. - Za wcześnie na wszystko... - I tylko Śmierć, która zawsze, w rozumieniu ludzi, przychodziła przedwcześnie i Ty, jak to ostatnio stwierdziłeś – który przychodziłeś rychło w czas, ani się nie spóźniając, ani nie śpiesząc, bo coś takiego trudno było przylepić do tych, co cieszą się nieśmiertelnością.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 3:08 pm
Tu działo się bardzo dużo i piekielnie szybko, wewnętrzna rozgrywka paliła się wręcz graczom pod nogami. Nagle Arlekin zaczął kicać na jednej nodze dosłownie wszędzie w dupie mając zasady i nadeptując nawet na przerwy pomiędzy polami. Zapanował kompletny chaos. Na Szachownicy nagle połowa leżących i dawno zapomnianych pionków stała sobie rozsypana bez ładu i składu, i denerwujący komediant oparty o jeden, postukwiał palcami w jego twardą fakturę. Czekał na złość Gońca. Czekał aż kary koń zarży wściekle. Czekał aż zrobi COKOLWIEK. Chciał go odzyskać.
Te czarne, ciężkie macki były jak zaraza, jak choroba. Jak grzyb, który osiadał pasożytniczo na ramionach Sahira i przygniatał go do ziemi. Robił zeń na pierwszy rzut oka łatwą ofiarę. Sprawiał, że miało się ochotę rzucić na niego tak długo, jak jest w tak niewyraźnym stanie. A jednak coś szarpało starego smoka za pysk i kazało przełykać gorącą, płonącą ślinę z powrotem do twardej piersi.
Robił wszystko, żeby odzyskać Sahira. Nie pieścił się: rzucił mu wyzwanie. Zbudował naokoło nich mur, jakby arenę gotową do przyjęcia gladiatorów, do chrztu krwi. Podchodził do niego, podgryzał boleśnie, skubał twardymi wargami czarne futro i słuchał syków. Mógł robić takie okropne rzeczy, miał spojrzenie jakby tylko się bawił, jakby to miało być tylko preludium do krwawego karnawału, jaki na długo pozostanie zapamiętany w tej części Zakazanego Lasu. Kolejna mała tragedia. Taka nieodczuwalna dla świata... Czyżby?
Smok mógł robić takie straszne rzeczy. Nie bał się Kota, a Kot jego. Oboje mogli być gotowi na śmierć w każdej chwili, nawet z rak tego drugiego. Oboje wydawali się być z boku niesamowicie gotowi na taką walkę. Ale nie podejmowali jej. To po prostu kolejna karciana rozgrywka.
Zatańczysz...?
Nie wyrządzali sobie nawzajem krzywdy. Najmniejszej. Nawet złotołuski gad pchany pierwotną żądzą, tak słodką i zakazaną, nie przestąpił milimetr przez pogiętą granicę, jaką zdążył jak dotąd nakreślić. Ale denerwował swojego oponenta... słyszał to w każdym komentarzu, w każdej woli wyrwania się z jarzma, jakie wampirowi narzucał, chociażby minimalnym rozkazem. Jak Col mógł kimkolwiek manipulować...? On? Spytajcie o to kogokolwiek w Hogwarcie; przecież ten mały kretyn z „puffkolandu” jedyne co potrafił zrobić, to wyrządzić komuś kiepski żart z pierdzącą poduchą, albo zasypać korytarz podczas lekcji śmierdzibombami. Colette nie manipulował nikim w stu procentach świadomie. Nie w sposób w którym w pełni by nad tym panował. To było wszystko bardzo dzikie: jego mózg dostawał proste, krótkie polecenia: zrób to, zrób tamto. Zdenerwuj go. I robił to. Denerwował Sahira, bo nie mógł patrzeć jak ciemne macki suną po jego torsie i pokazują jak cholerną mają nad nim władzę. I tak w jakiś sposób jego zwierzęca natura... dokałdnie wiedziała co zrobić; jakiego leku użyć. Nie pocałunków, nie głaskania po głowie, niesłodkich słów, zapewniających Nailah'a, że wszystko jest okej. Ze jest bezpieczny... że może ułożyć głowę na ściółce i zasnąć, a ten mały kretyn go obroni. Nie musiał tego wszystkiego mówić, nie chciał nawet, chciał mu pokazać swoją siłę; ogromną masę przygniatającej aury pozbawionej koloru która miażdżyła, miażdżyła i miażdżyła. Przyszpilała czarnowłosego do podłoża i drzewa. Z każdym krokiem coraz mocniej i mocniej, i mocniej. Na granicy łamania kości, miażdżenia żeber, wykręcania nóg i rak, rozsadzania zmęczonej czaszki. A potem pochylała się sprawiając, że przed oczami aż ciemniało. I zamiast zabić pochylała się tylko nad uchem i szeptała:
„To wszystko będzie cie bronić, jeśli tylko będziesz tego potrzebował.”
A potem rozwierała przepastną paszczę z kłami ostrymi jak szpilki i rwała czarne, wijące się macki, upuszczając ich piszczące truchła na ściółce.
Klęczał przed wampirem, z jego chłodną dłonią tuż przy gorących ustach. Czujesz to Kocie? Aura odpuszcza, cofa się, topi jak twoje kajdany. Nie ma kajdan, nie ma okowów, nie ma smyczy, nie ma kagańca. Głuche piszczenie w uszach również ustąpiło wrócił znowu delikatny od głos przemykającego w koronach drzew wiatru oraz szelest pchanych nim igieł. Słońce minimalnie się przemieściło, dało się to zauważyć po zmienionym kącie padania promieni, jakim udało się przeżyć, przebić przez ciasno splecione gałęzie. Tak jak tobie Sahir. Niezależnie do tego jak śmiesznie to teraz zabrzmi.
- Podejrzewam, że nie jestem pierwszy... - muskał ustami jego skórę, ciekawe czy łaskotało...? - Na szczęście ja lubuje się w tym, że lubię pozostawiać zwierzynę w całości. I jestem odrobinę bardziej wytrwały. - rozsunął kotary powiek, skupiając uwagę na rozmówcy i śledząc go obojgiem różnokolorowych lusterek. Dało się w nich coś zobaczyć, w końcu nie były matowe; raczej soczyste i pełne życia w jego najprawdziwszej formie, ani joty śmiertelnego niebezpieczeństwa, nawet zważywszy na wszystko co wcześniej robił. A w tej chwili nawet trochę... oddania? Przedziwna mieszanka.
Arlekin dogonił zamrożonego w bezruchu Gońca, omiatając wzrokiem kamienny ogród z trupami pionków, który mu tak pięknie urządził. I wodził dłonią po miękkich, delikatnych w dotyku chrapach, pysku, umięśnionej, grubej szyi i boku. Obchodził go, bardzo powoli. Tak, jest za późno. Za późno dla nich obojga. Mieli już szanse, mój Boże, mieli tyle szans, żeby zerwać tą głupią zażyłość. I wciąż do siebie wracali, potłuczeni, poobijani kamieniami, raz po raz jeden pod koniec odpychany od drugiego. Wracali po więcej namiętności i ciepła, nawet jeśli kończyli w matni szaleństwa i braku spełnienia. Smok też był uzależniony, nie miał drugiego takiego Kota, dlatego nie miał zamiaru pozwolić mu zginać, utopić się w teraźniejszym, zgubnym stanie, musiał tchnąć w niego życie. Ale jeśli chce niech ucina... niech urywa wstążki, niech ucieka i chowa się, niech traktuje jak powierzchnie i odpycha za każdym razem, kiedy Puchon będzie u niego szukał przyjaciela. Chociaż przyjaciela... Może to faktycznie lepsze wyjście.
W końcu to tylko kolejna nieszkodliwa partyjka.
Grajmy.
Nic się nie działo. Tylko rozmawiali. Cśśś... już spokojnie. To tylko rozmowa. Colette tak mocno ponaciągał wstążki, zebrał je w alce, miął w nich zbliżając się wtedy do Sahira,a teraz co? Były napięte, kiedy dzielił ich dystans, kiedy siedział na pniu. A teraz był tuż obok i nadmiar materiału na nowo leżały dookoła nich, ułożony łagodnie to na ramieniu Cola, to na udzie wampira, na ich głowach, nogach, dłoniach, twarzach, torsach. Zaplątali się jak para kotów w kłębku włóczki. Łowca i jego trofeum. Łowca jak niespełniony romantyk, który nawet mimo prawienie komplementów i tak nie był w tym dobry, sprawiając, że w jego ustach brzmiały jak parodia. Jak wszystko zresztą.
- Wątpię, daleko jej do romantyczności, to po prostu bardzo duża ilość egoizmu w pudełku. - skwitował delikatnie opuszczając powieki, ale nie urywając kontaktu wzrokowego. - To sprawia, że możesz znienawidzić i mnie. Bardziej niż dotychczas? - chciał spytań jeszcze czy to sprawia, że Krokon czuje się niekomfortowo i czy przypadkiem nie chodziło mu o Nightraya, ale krótką myśl urwała naprawdę mała pieszczota. Chyba... chyba w jakiś sposób odpowiedziała ona na część pytań. Na nowo zamknął oczy pozwalając mimice twarzy stężeć i wygładzić się, pochłaniając to minimum z minimum poświęconej sobie uwagi. To było naprawdę bardzo przyjemne. O ostatniej chwili, kiedy elektryzujący dreszcz urwał się wraz z ucięciem ko taktu palców z podbródkiem. Jego rozmówca w stał, ale Colette nie poszedł w jego ślady; w zamian za to przeważył ciężar ciała na jeden bok i sam opadł na ściółkę, zadzierając głowę i spoglądając na Sahira.
- Nie wybierałem się w świat po jakąkolwiek inną. - palnął ze szczerym uśmiechem i oparł się dłonią o ściółkę. Jego strategia też nie była idealna; słaby Nailah to stan krótkotrwały i przejściowy, a Smok jak głupi w chwili, kiedy czuł si,e na piedestale mówił zdecydowanie za dużo. Za szczerze. Jakby jego rozmówca miał o tym wszystkim następnego dnia zapomnieć, nie analizować, nie wyciągać związku, przyjąć jak bredzenie pijanego człowieka, mającego siebie za niezniszczalnego. Bo co? „Bo ja nie zrobię?!”. „Ja nie powiem?! A POWIEM!”. I mówił.... mówił i w całej tej mowie naprawdę potrzebował kagańca. Albo jakiejś grubej, kuloodpornej kamizelki, bo serce w tej chwili tłukło o klatkę żeber z siłą, jaka mogłaby zacząć je zniekształcać. Zwłaszcza, kiedy zauważył to zachwianie się, jakie nie uszło uważnemu wzrokowi opanowanego gada. - Może... usiądź lepiej. Najlepiej tam na pniu, jeśli obok mnie czujesz się źle.
Nie, nie zabrzmiało jak wyrzut ani skarga, normalny komentarz nie obarczony nadmiarem emocji ani braniem mu tego za złe. Colette sam się prosił o wywarcie na rozmówcy mocnego wrażenia i we wnętrzu powinien się cieszyć; choć tak naprawdę dosłownie nie wiedział co z tym zrobić. Poruszył Kota – brawo, co teraz...? Teraz był jego ruch. Teraz kolej wampira zbitego ze swojego kąta przez niesforny pionek Puchona. Wampira, u którego młody zasłużył sobie na głęboki szacunek i do którego sam czuł respekt. Bali się i przyciągali siebie nawzajem – mało to było przykładów podobnych zależności w przyrodzie? Może to wszystko nie było jednak aż tak toksyczne niż się z początku wydawało?
Ściany areny opadły, walki nie podjęto, choć widowisko warte było grzechu. Nailah'a na nowo omiotło świeże powietrze, powiew wolności i dotarł do niego piękny krajobraz ciemnego, niebezpiecznego boru. Stał tu strzezony przez zielonego i brązowego strażnika, uważnie obserwowany, już nie jako zmarnowany przegrany, ale zwycięzca i ocalały. Znowu tak samo magnetyzujący, hipnotyzujący... znowu z przekorą miotającą się po spokojnej twarzy. I kto tu był teraz psem u czyich stóp? Kto tu był naprawdę górą? No kto?
- Nie powiedziałem, że nie będziemy żałować. Tylko, że myślę, że będzie warto. - sprostował, wiedząc, ze te dwa zwroty dzieli przepaść pełna różnic. W końcu nawet jeśli było warto, nadal można na końcu żałować, ludzkość żałuje jednego jabłka po dziś dzień, a smakować musiało jak ambrozja. Tomiczny poruszył się i oparł łagodnie bokiem i policzkiem o drzewo, spoglądając gdzieś ponad ramię stojącego nad nim chłopaka. - Wolałbyś żeby było za późno? - a potem delikatny uśmieszek zaigrał na wargach Puchona; powoli powoli, poszerzał się wdzięcznie, nadal wpatrzony w przestrzeń za rozmówcą.
- Moje Szczęście przyszło.
A za plecami Nailah'a... dało się słyszeć chrupot maleńkich, kurzych kości.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 3:10 pm
Za szybko, za wcześnie, nie teraz, nie tutaj, nie kiedy wiedźmy tańczą przy rozpalonym ognisku, nie kiedy goręczka jest jak wrzód na dupie, który nie pozwala nawet porządnie umościć gdzieś czterech liter – och, mało piękne porównanie? Trudno, tu nie piękny bal – to taniec, taniec w którym Smok tańczył z umykającym Kotem w błocie i kurzu na arenie doskonale przystosowanej do zniszczeń – sypią się kamienie, z nieba spada ognisty deszcz – to słońce świeci, to ono pali czarne futro, oślepia, gdy odbija się od złotych łusek – wszystko tu układa się nie tak, jak trzeba, te wszystkie wstążki były potrzebne, one wszystkie miały być luźne – tu za blisko, tu nie tak..! Stójcie zatrzymajcie się, świat już wiruje, nie ma gdzie umykać – niszczone są wszystkie skały, na które wskakiwać mogła cienista postać, rozburzany jej mur i odbierany cień, z którym mogłaby się stopić – to wszystko jest naprawdę bardzo, bardzo nie tak... Pchają, a Ty idziesz, jak na skazanie, ale skazańcem nie jesteś – wręczając miecz w dłoń karzą nieść na ustach pieśń samej Sinul, więc idziesz – idziesz i próbujesz wykrzesać coś z płuc..? Ach nie, nie będziesz śpiewa, bo nie zdecydujesz się nigdy na przyklęknięcie przed jakimiolwiek bożkiem, nawet tym tobie przychylnym – nie ma tutaj przerwy, nie można łapać oddechu, choć rany są otworzone, choć upływa za dużo juchy – czy jest w niej trucizna, czy może tym razem użyźni glebę na której stoisz i sprawi, że wyrośnie bujna trawa udekorowana beznadziejnie pospolitymi stokrotkami? Nie wiesz, co się wokół Ciebie dzieje, ta kontrola jest płynną falą na otwartym oceanie motającym łodzią na prawo i lewo, w przód i w tył, jak i ty się motasz – na przekór wszystkiemu, na pohybel skurwysonom! - a może tym razem jednemu skyrwysynowi? Naprzeciw temu, który nazywał cię w swych myślach "przyjacielem", naprzeciw temu, który błąkał się w twych myślach smutnymi pieśniami o jeszcze smutniejszej przyszłości, której już żałowałeś, chociaż dobrze się nie zaczęła – przyjaciel-skurwysyn, skurwysyn-przyjaciel – tym razem żadnego nie skreślajcie, wszystkie pojęcia są tu potrzebne, wszystkie budzą jednakowe wrzenie krwi, albo raczej... wzbudzałaby, lecz tego dnia rządzi się tutaj taryfa ulgowa – Smok o tym wie, on to wykorzystuje? Wszystkie myśli ci mówią, że tak, że on tobą tylko pogrywa: widzisz w nim Vincenta i boisz się wyciągnąć doń rękę, zacisnąć na gardle, nie masz tyle siły, ten potwór... ten potwór nie ma twarzy Władcy Nocy. Ma twarz łagodnego, wesołego chłopaka, którego widywałeś od pół roku na co dzień na różnych zajęciach i który miał naprawdę piękny uśmiech, a jeszcze piękniejsze oczy, kiedy lśniła w nich wesołość... Zabić, nie zabić? Co robić, w którą stronę umykać, gdzie tym razem szukać broni?! Bierz swój pistolet do ręki i wkręć jeden pocisk – zakręć bębenkiem i pociągnąj rewolwerem w bok - zajęła swoje miejsce, teraz unieś – tylko do własnej głowy, do jego?! Jak w tym pędzie zadecydować?! Dusisz się, dusisz, tu potrzeba stop, ale przycisk nie działa! Zaciął się teraz, lepszego czasu wybrać nie mógł..! Więc biegniesz, rewolwer w górę..!
Tak, grajmy.
To od począktu była rosyjska ruletka.
- Wytrwały! - Ni to warknął, ni to prychnął, po czym zaśmiał się i pokręcił głową – tak, łaskotało, w ten słodki, pozytywny sposób, który pieszczotą rozlewał się po ciele, która kajdany rozpuszczały, która sprawiała, że chciało się ufać, ufać bez przerwy temu Smokowi przybranemu w futro niewinnej myszki – och, jakże głupi byłeś, że pomogłeś jej zakraść się do twego schronienia, jakże byłeś głupi, by zaprosić go do ogrodu, w którym tak kochałeś przebywać, gdzie rzeczywiście był tylko ten szum drzew, a żaden ludzki krzyk tam nie docierał – tam, gdzie przecież chciał iść, na szlaki, których nikt nie dotknął, ale wiesz – ty teraz tu o chlebie, on o niebie... Bo nie myślał o tych wszystkich niewiastach, które dawały się zauroczyć magnetyczną aurą czarnowłosego postrachu Hogwartu. Czyż podobna nie otaczała Ciebie, Warp? Wystarczyło, byś przejrzał się w lustrze – pyszna uroda, taka charakterystyczna, niemożliwa do pomylenia cię z kimkolwiek innym, przyciągała na pewno wiele niewiast, które poddawały się temu czarowi... Ha..! A tu takie zaskoczenie... Masz w sobie magię – magię, która omamia tak samo skutecznie, jak magia wili, ale... wilą nie jesteś. Jak to wyjaśnić, jak wytłumaczyć to wszystko, co potrafiłeś zrobić w jednej chwili, korzystając z własnych podszeptów wnętrza z kimś, do kogo wielu naprawdę się dobijało... I Ty, który miast pozostawiać go w agonii, w dogorywaniu, wybudzałeś w nim tą nienawiść, wybudzałeś w nim gniew i wampirzą krew, jaka zaczynała ciepło pulsować w żyłach i nie pozwalała więcej na słabość, świadoma tego, że wrogowie zaraz ją wykorzystują... jeszcze nie potrafił tego docenić. Nie teraz, gdy nie był w stanie przeanalizować tego wszystkiego – problemy sprawiała mu analiza bierząca, w której się gubił, bo myśli mu unikały, gdy nie potrafił się skoncentrować. Ja naprawdę się pogodziłem z tym, że każde waszespotkanie okupione jest łzami i krwią tylko po to, by na jego zakończeniu widniała słodka obietnica czegoś lepszego.
- Nie, nie, Colette... Mówię o dosłownym byciu głową nabitą na bal. - Posłał mu niemal zapraszający, a równocześnie przesiąknięty ostrzeżeniem uśmieszek – zapraszał do czego, gdzie? Ostrzegał przed czym? Kryła się za tymi słowami tajemnica, owszem, tak jak i on cały nią nasiąkał, kiedy kompletna pustka wokół niego wypełniała się znajomym hebanem, by zetrzeć z niego wrażenie dobrego starszego braciszka, czy też kochającego tatusia – tak powinno zostać. Ten brat powinien budzić respekt przez strach – jednak, przyznam, młodszy braciszek miał fory – tylko (AŻ dlatego) z powodu tego, jak duży szacunek zdążył swoimi własnymi rękoma wybudować.
Wiesz, ludzie nienawidzą tego, czego się boją.
Sahir wcale się w tym punkcie wiele od śmiertelnika nie różnił.
Wampir wygił usta w paskudnym wyrazie pogardy i zniesmaczenia, stawiając swoje mury, wspierając się na podporach, których potrzebował do utrzymania równowagi, choć nie wiedział dokładnie, co się wokół niego dzieje – nagle nastpił koniec bombardowania, nie trzeba było biec – pocisk wystrzelił... W co trafił? Gdzie trafił? Nie ważne, nie istotne – nie pytajmy o to, jak wygraliśmy, tak jak i nikt nie zapyta zwyciężonego, kto miał rację (tu nie było zwycięzcy) – teraz ważne było tylko upewnienie się, że ten grunt jest twardy – nie zadzierał nawet głowy w poszukaniwaniu wrogów – wisiał, podparty o własne kolana, starając się nabrać panicznie tchu, spodziewając się go zaraz tracić – dozyskać rezon? Żadnego rezonu tutaj nie było – tutaj znajdowało się pole dla tego umysłu i ducha, które uciekły przed nieudolną powłoką cielesną osłabioną włóczeniem się (chyba samą stagnacją...)- i nie były one w stanie zrobić samodzielnie czegokolwiek – musiały przetrwać, w tym krył się jakiś ponury sens, nie miały chyba żadnego innego wyboru – gdyby pozwoliły sobie na obumarcie... wszystko by prysnęło! Wszystko, czyli co? Przecież w tej egzystencji nie ma sensu, w tej egzystencji ledwo są uczucia – w niej jest tylko ból, tylko złe wspomnienia... i jeden sen, w którym był motylem, co śnił, że jest człowiekiem... ten człowiek zaś... spotkał pewnego Smoka...
Tutaj koszmarnie nierealna, ale piękna bajka, się ucina.
- Sądzisz, że dotychczas cię nienawidziłem? - Uniósł lekko brwi, odpowiadając ciągle i niezrywalnie spojrzeniem na jego spojrzenie – z tym nie niknącym wyrazem twarzy wyrażającym kołoczące się myśli, szalone i obite stadium niecielesnej gorączki. - Zabiję Cię, Warp, jeśli jeszcze raz zaatakujesz mnie w ten sposób. Rozumiesz? Rozpierdole Cię na kawałeczki.
Ten wybuch był zły.

Ten wybuch był dobry.
Ten wybuch doprowadzał ciało do kresu jego wytrzymałości fizycznej, a jednocześnie zbierał słabe myśli przesiąknięte żalem i pragnące jednego: zniknięcia. TE myśli...Te myśli pragnęły bardzo wiele i ubierały kolczugę, zbroje, wsuwały sobie w dłonie jadowite ostrza, wyptrując ofiary na horyzoncie – a tutaj była tylko jedna ofiara... Ofiara, której przecież nie można zabić... ale nie można też powstrzymać się przed tym, skoro sama zdecydowała się je wybudzić, żeby choć trochę nie podźgać złotych, przyciągających uwagę łusek. Odpornych wszak na te sztylty łusek, póki nie sięgną gardzieli, podbrzusza, czy oczu... a od tych trzymały się jak na razie daleko, woląc nie ryzykować spotkania ze Smoczą paszczą, pamiętając, jak łatwo jej pogruchotać kruche, choć liczne, zjawy.
Czarnowłosy z niedowierzaniem i jakimś świętym oburzeniem wręcz, pokręcił głową, kiedy usłyszał kolejne mocne zdanie o tym, że będzie dumną, jedną ofiarą złotołuskiego smoczęcia o dwukolorowych ślepiach – tak i właśnie Czarny kot unosi się dumą i buńczuńczo obraca zadkiem do gadziny, żeby z pełnią swego arystokratycznego wdzięku zaczął wylizywać potargane, wyszarzałe futro, ciągle nastroszone po sprowokowaniu go.
- Będę stał, ile mi się podoba! W dupie ci się chyba poprzewracało, Warp. - Ściągnął brwi i zjechał spojrzeniem Puchona z góry na dół – no najpierw mówi mu tutaj, że jest jedyną zdobyczą (to jak wyznanie miłości), co na chwilę obecną odstawił na bok, ponieważ było to zbyt... personalne... a teraz jeszcze wyjeżdżał z troską, jak do jakiegoś starego dziadka, żebyś usiadł – bezczelny! No bezczelny po prostu!
Od strony Kota jednak prócz uciekania nie będzie żadnego ruchu.
Zbyt panicznie szukał teraz bezpiecznej przestrzeni, w której nie było nikogo, poza nim samym i jego cieniami.
- Ból utraty nie jest wart niczego. - Jak dotąd nie było nikogo, kto wymalowałby na tyle długie wspomnienia, które by zmieniło twoje stanowisko co do tego podpunktu, wszystko obracało się w ponurych barwach, tak jak i sam Nailah taką ponurą czernią był. Zresztą... Warp przecież też coś o tym wiedział, czyż nie? W końcu i on kogoś utracił... ha..! Zabił niemal własnymi rękoma... Nailah jednak nie docisnął tej szpilki, nie przyszła ona do jego zmęczonej jaźni. Potrząsnął głową i zapobiegliwie zwiększył dystans między nimi, zanim znowu usiadł – tym razem na proponowanej kłodzie – zapach Coletta był zbyt zauważalny, zbyt kuszący, zwłaszcza teraz, kiedy pobudził coś, co powinno było zostać uśpione, by nie marnować istotnych skrawków energii. Ale też coś, co pozwalało... być sobą... w jakiś sposób. Coś, co by się bez Coletta nie obudziło.
- Już jest za późno. - Zależy, jakich słów użyć, ale to, co rozkładało się na twojej szachownicy, najbliższe zdarzenia, nie zwiastowały możliwości "happy endu" – zresztą dobrze wiedziałeś, że nigdy takiego nie będziesz mieć, to czysta mrzonka, byłeś chodzącym Nieszczęściem, choć nie miałeś pojęcia, kto i kiedy cię tak surowo przeklął – chyba musiałeś zebrać karmę wszystkich swoich przodków, doprawdy...
Pochylony do przodu Nailah poderwał głowę – nie wyczuwał, ani nie słyszał zbliżających się bestii – jego uszy nie wyłapały nawet bicia ich skrzydeł – krew szumiała mu w uszach, rozsadzając czaszkę od środka lecz nie samym pulsem, a wszystkimi słowami, które tutaj zostały wypowiedziane – niby więc dostałeś potwierdzenie, że to, co się działo w zeszłym miesiącu nie było tylko snem, twoją wyobraźnią, ale to, co działo się tu... też było jak sen. Odetchnąłeś ciężej, stykając swoje spojrzenie ze wzrokiem testrali – ach, często je odwiedzałeś, ale tego... tego nie rozpoznawałeś. Okręcałeś się wokół tych, którymi zajmował się Hagrid – ta zaś musiała być spoza tego stada. Jej zapach był... inny. Jej spojrzenie było... inne.
- No tak... przecież Warp nie mógłby wabić do siebie słodkich króliczków, przecież każdy normalny uwielbia rumaki Śmierci, to takie oczywiste, Nailah, o co ci w ogóle chodzi..? - Gadanie do siebie oznaką szaleństwa?
Niee, no bez przesady, aż tak źle jeszcze z nim nie było.
Jeszcze.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 3:13 pm
Już dosyć, już dość; cśśśśś... koniec biegu. Arena padła, prażące pustynne słońce znikło, a wraz z nim pustkowie zasłane kroplami krwi, schowek z orężem gotowym do walki. Pozostało dwóch dyszących gladiatorów, z czego jeden zastygł w bezruchu, a drugi miotał się rozdarty, spłoszony, wściekły, pogubiony. Ale to już koniec, koniec walki na dziś. Nie ma zwycięzców ani przegranych. To była dobra walka. Nadal jest. W końcu to zaledwie jedna kropla w bestialskim morzu ich wspólnej wojny, na której nigdy tak naprawdę nie walczą naprzeciw siebie, ani obok. Co za pokrętna „przyjaźń” to była; o ile to dobre słowo na tę zażyłość: toksyczna i wyniszczająca, a jednocześnie dziury, jakie wypalała w ciele i w duszy mogły zostać zalepione tylko i wyłącznie personą jaka była źródłem. Trucizna i antidotum w jednym. A jej moc, działanie i szybkość w niszczeniu czy naprawianiu skakała jak amplituda, kompletnie uwarunkowała teraźniejszym usposobieniem gospodarz. Na pewno gdyby Sahir miał raka, nazwałby go: Colette.
Co za kapryśny los włożył namiastkę znajomego wampirowi kata w ciało osoby, której tak zależało... zależało na zdobyciu, wywalczeniu sobie specjalnego miejsca u jego boku. A tymczasem w skrajnych sytuacjach, działając na poły przemyślanie, ucieleśniał najgorsze koszmary swojego trofeum. Mógł mu przypominać czarne scenariusze, bolesne wspomnienia, źle rokować na przyszłość, do szczętu psuć dobre wrażenie, jakie na jakimkolwiek poziomie ich znajomości udało się Warpowi zbudować. Psuł? Naprawdę pogrywał jak Vincent? Naprawdę patrzył na Krukona jak na już dawno pochwyconą zdobycz dokładnie tak, jak były nauczyciel Numerologii...? To wyzwalało w rozdartym wampirze tak skrajne uczucia, że samemu porażającemu potęga smokowi ilość adrenaliny we krwi stanowczo rosła. Nie ufano jemu; on także nie ufał. Sahir był pociągający w swojej nieprzewidywalności, ale to czasem zmieniało go w bombę zegarową. Nigdy nie można było być w stu procentach pewnym, że jest się bezpiecznym, kaprys był czasem szybszy od zdrowego rozsądku, a Smok tylko przez chwile zatańczył na krawędzi przepaści; postawił wszystko na jedną kartę, jaka ni mniej ni więcej okazała się... asem? Oh nie, nie. To był Joker.
Grajmy.
Colette obserwował z ulgą jak Sahir wraca do siebie. Jak naderwane macki zsuwają się po jego ubraniach i z mlaśnięciem lądują na ziemi. Jak pokonana zaraza odpuszcza, kuli się, gaśnie, a podniszczone nią ciało dostaje nagłego skoku wigoru, jaki najwidoczniej... chyba go przerósł. Dlatego obrażał się, fukał, odwracał futrzanym tyłkiem, starał uporządkować. Uporządkować rozwichrzone włosy, poprawić szatę, przesunąć dłońmi po twarzy, odsapnąć, unormować oddech i puls. Już spokojnie. Smok się wycofał i z zadowoleniem ułożył dumne ciało na ziemi, bacznie i z dumą obserwując swoje dzieło. Swojego Frankenstine'a. Jego potwór był wreszcie żywy.
- A nie jestem? - oho, nie mógł się pozbyć rozbawienia, malującego się teraz na jasnej twarzy. Naprawdę szczerze się uśmiechał widząc, że jego niewinny, wielki plan się powiódł i wreszcie widział nieco roztrzęsionego, ale całkiem żywego w tej burzy emocji wampira, a nie cichego, zmęczonego upiora, który snuł się w cieniu drzew. Jakże głupi był Kot, wpuścił życie do swojego ogrodu, do swojego świata, po dwóch latach całkowitego zatracenia z nim kontaktu. A to zmalało do wyglądu, dzięki któremu mogło niepostrzeżenie przecisnąć się pod furtką i miękko przeczłapać między łapami dumnego Kocura, by z czasem urosnąć i sprawić, że fukający futrzak skończył na ogromnym łbie złotego smoka. A Smok Katedralny ma swoje podejście ma inne sposoby, by zwojować ten świat, by przekopać cały ogród, nie zważając na napotykane szkielety, na gnijący kompost i wrogą faunę, i znaleźć ten maleńki skrawek żyznej gleby, gdzie będzie mógł upuścić jedną łuskę i pozostawić Sahirowi pamiątkę nawet w chwili, kiedy los ich rozdzieli. A rozdzieli na pewno – wspólna przyszłość nie była im pisana. W końcu wspomnienia były najważniejsza pożywką dla udręczonego mózgu – Nailah sam to powiedział. I wyrośnie ta roślinka, obok porozsypywanych niedaleko ziarenek, jakie nigdy nie puściły pędów. To chyba te kobiety pochwycone przez tajemniczy czar szkolnego, mrocznego buntownika. To w końcu ulubiony typ kobiet, prawda? Brutal, który będzie miał głęboko w dupie innych, ale ją będzie obsypywał kwiatkami i traktował jak swoją księżniczkę. Sprawa z Colette wyglądała inaczej on był: „uroczym chłopakiem z sąsiedztwa” - takiego trzyma się 'na zapas', żeby wypłakać się mu w ramię po odrzuceniu od bad boya. Ale to nie szkodzi, w obliczu kompletnego braku zainteresowania kobietami taka rola wydawała się być dla Warpa darem od Boga. On miał mroczną aurę tylko dla Sahira, tylko dla jego wglądu; tylko wampir miał wgląd do wstępu w największe brudy, jakie kryły się w umyśle Puchona i jednocześnie pobudzał w chłopaku namiętność większą niż ktokolwiek inny. I to samo Colette chciał dać Sahirowi: pobudzić go, dać potężny impuls elektryczny, który go ocuci i zdejmie klapki z oczu, temperaturę z czoła i zmęczenie z krwi. Czas sprawić by martwe serce ze stanu stagnacji, ruszyło z kopyta i ilością przepompowanej do mózgu krwi prawie otumaniało i zwalało z nóg. Nie potrafił docenić...? Nie musiał, Colette nie uważał swojego rozmówcy za głupca, ale wątpił, żeby ten przejmował się i analizował tak radykalne sposoby. Co by w końcu po dogłębnej analizie usłyszał...? „Yey, dzięki Warp, że jesteś takim jebanym egoistą, żeby w chwili słabości bawić się mną jak workiem treningowym, zamiast zostawić w spokoju!” Wróżyłoby to śmierć, zresztą dużo się tutaj posypało zaproszeń do śmierci, obietnic zniszczenia, zapewnień o torturach. Sporo było ostrzegawczych spojrzeń, parszywych uśmiechów, syków i zgrzytnięć zębami. A teraz znowu szelest lasu i jakieś niesione nim ciche szmery rozmów uczniów przecinających spacerem błonia.
Nie chciał, by Sahir czuł do niego nienawiść. Czasem poddawał go ekstremalnym próbom, ale zawsze zakańczał je delikatnie, zapewnieniem o żarliwych emocjach i w sposób, który załagadzał sytuacje. Nienawiści od jego strony by nie zdzierżył. Dlatego uznając czas za wystarczający; zakończył ten pojedynek. Dawał rozmówcy czas niezbędny do odbudowania ścian i murów swojego małego królestwa drżącymi dłońmi. Budowle tego typu nie były Smokowi straszne, a Spektrum Czerni potrzebne do utrzymania należytej harmonii i stabilności chociażby na głupim kawałku podłogi. Wydawał się być bez mała wstrząśnięty i kompletnie wychlastany przez rzeczywistość – nagle jego zmęczenie zmieniło płaszczyzny; zrobiło się czysto-fizyczne. Takie było łatwiejsze do zniesienia.
- Sądzę, że dotychczas wyjątkowo kochasz mnie nienawidzić. - wybrnął z odpowiedzi jak mistrz i przetrzymał to spojrzenie, w następnej chwili starając się pohamować atak śmiechu, który w końcowym efekcie zmusił go tylko do błyskawicznego spuszczenia głowy. Grożono mu śmiercią, a on się cieszył. Świr. - Mówisz to... ale nie zrobisz tego. Nie. Pewnego dnia przyjdzie taki czas, że doskonale zrozumiesz co się tu właściwie stało. - podniósł głowę i uśmiechnął się uśmiechem kilku-tysiącletniego Smoka. Stworzenia, które żyje już wystarczająco długo, by wiedzieć. Po prostu wiedzieć. I on nie zmieni pozycji będzie czekał na obleczoną w zbroję śmierć i będzie mrużył oczy w chwilach, kiedy jej piękne, ozdobne sztylety będą sypać iskry przy kontakcie z tarczami łusek. Śmiało, niech się wyżyje, ale niech nie sięga gardzieli i brzucha.
I tym razem nie wytrzymał, po prostu aż go wygięło od skurczów przepony spowodowanych przez nadmierną wesołość.
- W dupie mi się poprzewracało, bo zalecałbym ci usadzenie tyłka i odciążenie nóg w chwili, kiedy ledwo cie utrzymują? - zapytał dla pewności i odkaszlnął. Sahir Nailah wrócił i poczuł się bardzo dotknięty, ponieważ ktoś zalecił mu zaprzestanie odstawiania szajzu i zadbania o siebie, chociażby w minimalnym stopniu. Zaiste Sahir Nailah powrócił. A potem i tak usiadł. Alleluja, ale Colette powstrzymał się już od komentarza na ten temat, tak samo jak na ten odnośnie straty. Miał inne zdanie na ten temat, ale płaszczyzna była o tyle delikatna, że obecnie dyskusja na ten temat tylko zepsułaby czar chwili. Budowanej ciężką manipulacją i ciężkim szokiem. Ale opłaciło się... Colette obudził coś. Podejrzewał, ze to mogło być coś, co pragnęło odnowić brzydką ranę na jego ramieniu, ale po raz kolejny miał do czynienia z wampirem, który nad sobą panował. Był roztrzęsiony, ale panował. Parz i ucz się od mistrza... mały, podniecony Puchonie.
- Nie, jest jeszcze szansa. - trzymał się twardo swoich racji i wolno podniósł do pionu, otrzepując spodnie mundurka z zielonych igiełek. - Gdyby nie było szansy, to nie byłbyś taki spolegliwy wobec... wszystkiego, co robię. - głos stracił nieco na pewności, bo w pierwotnym zdaniu miało się pojawić słowo „pieszczot”, ale zdecydował je zastąpić czymkolwiek z mniejszym wydźwiękiem. Miał przynajmniej czym odwrócić uwagę od tej gafy, konkretnym Czym. O skórze i grzywie barwy oczu jego rozmówcy, z ciałem tak wychudłym, że przypominał stworzenie prawie kompletnie pozbawione mięśni, sam szkielet i skóra. Postura konia, który miał łeb zwodniczo... smoczy. Bardzo ostry w zacięciu i detalach. No i jeszcze błoniaste, złożone przy bokach skrzydła. Na pewno było ich tu w okolicy więcej.
- Warp i króliczki? Chyba na obiad. - zaśmiał się cicho, trochę wrednie, trochę z charakterystycznym 'hyhyhy' i zrobił krok w stronę zwierzęcia, jakie z zainteresowaniem węszyło już w powietrzu zapach większej ilości mięsa w torbie. W torbie leżącej przy kłodzie. Konkretnie niedaleko nóg Sahira. - Czy fakt tego, że uważam je za piękne robi ze mnie turpistę?
Skorzystał z tego, ze spory łeb magicznego stworzenia jest pochylony i trąca pyskiem plastikową, szeleszczącą zrywkę, przesunął łagodnie palcami po jego szyi.
I znowu ten cichy śmieszek.
- No właśnie Nailah, o co ci w ogóle chodzi...? - przedrzeźniał go.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 3:47 pm
Czy to naprawdę koniec? Doświadczenie szepce do uszka, że to zaledwie początek, pomimo tego, że nastąpiła przerwa – jak będzie długa? Nie chcę wypatrywać jej końca, nie chcę się dowiedzieć, że była złudna – serce rwało, by znaleźć jakąś bezpieczną przystań, a to bezpieczeństwo nie było obecne tu i teraz, przy scenie Smoka Katedralnego, który choć teraz się uspokoił i gotów był znów przybrać się w skórę myszy, to nie było wiadomo, kiedy zada cios – tu nie było pewnej kontroli, tutaj nie było prawdziwie realnego podłoża – oj nieee, tutaj się zatapia w błocie stworzonego z piachu nasiąkniętego krwią i łzami, a pomiędzy nimi kości – tylko kto tą krew sprowadził, kto wylał te łzy i kto pochował tu tyle trupów..? Ty? Ty sam? Pchnięcie w przód od mocnego poklepania po plecach spowodowało, żeś jednak na te kolana padł i teraz przyglądasz się z niedowierzaniem światu brzydkiemu, obrzydliwemu, w którym robaki pełzały wokół wszelakiego stworzenia i były jedynymi, które tutaj przetrwały. Zmierzcha. Niee, to jednak nie zmierzch – to niebo jest tak przysłonięte czarnymi chmurami, że ledwo widać czerwonawy poblask słońca na zachodzie, jak obietnica zakończenia pola bitwy, jeśli tylko... przemierzemy całą Ziemię? Chcesz dostać zapewnienie, że gdzieś tu jest ten twój skrawek kolorowego raju, w którym nie trzeba się kulić, że nie trzeba wszystkiego budować od nowa – tam, gdzie można ustać, znajdując stabilizację bez konieczności budowania zapor, by nikogo do siebie nie dopuszczać. Uczucie nagości i bezbronności było zbyt obezwładniające, naciskało na twoje wnętrze i miażdżyło, igrając z ciebie tak samo, jak śmiało się słońce – nie z wesołości, och nie – to był śmiech pogardy. Jakaś jawna kpina w Ciebie wymierzona. To szystko było jedną, wielką kpiną. Cała ta sytuacja. Kim się tu stałeś? Zmieszanym z błotem robalem, czyli wreszcie dołączyłeś do tych, których byłeś prawdziwie warty! Czego jednak oczekiwałeś? Właśnie – i tutaj pojawiał się bardzo duży problem, ponieważ... czegoś oczekiwałeś. Idąc tutaj, ściągany ciepłą poświatą, czegoś oczekiwałeś... Uderzono Cię w twarz i powiedziano: nie oczekuj... Musisz poddać się demonom, ponieważ tylko one wiedzą, jak o Ciebie zadbać. Wiedzą, jak być tym "czymś" co wykształcił świat. Warp też chciał, żebyś nim był? Wszystkie jego słowa umykały gdzieś obok Ciebie i nie mogły już dotrzeć do twojego umysłu, który zaczął być rozdzierany zębami Bestii pragnącej przejąć nad nim kontrolę – tak jak ktoś powiedział, byś czasem niczego od życia nie żądał, tak ona warczała i wyła, że ten dzieciak rzucił Ci wyzwanie – najprawdziwsze w świecie wyzwanie, mówiące, że TY czegoś nie zrobisz. Czemu niby? Bo On jest dla Ciebie ważny? Im szybciej się go pozbędziesz tym więcej zaoszczędzisz sobie bólu na przyszłość, jemu zresztą też – teraz ty złapałeś pudełko egoizmu w dłoń i przyglądałeś się mu z zainteresowaniem – tam, te słodkie zapałki zapewniające ciepło, przeplatały się z szaleństwem – coraz więcej kropel zgubnego słowa, zgubnych odczuć, wpadały do środka i niszczyły cudowną biel, ponieważ strona tej książki nigdy nie była biała, życie nigdy nie miało być czyste i w żadnej kategorii nie mogło grać fair – przynajmniej nie z Tobą, w końcu to Ty zawsze grałeś Losowi na nosie, kpiąc sobie z niego i zapraszając wręcz, żeby rzucał kolejne i kolejne zagrania, ponieważ droga do autodestrukcji była zbyt słodką ścieżką, abyś potrafił z niej zawrócić. Abyś CHCIAŁ z niej zawrócić. Więc? On też jest takim elementem układanki, która będzie zapraszać do tego, żeby pożog uświęcać glebę po której stąpasz? Powiedział tutaj wiele rzeczy, a twój umysł rozdzielał to, co chciał, na prawdę i kłamstwo, nawet kiedy starałeś się łapać fragmenty i przytulać do piersi, chociaż niby po co? Ile Ty go tak naprawdę znasz, co ty o nim wiesz? Jest nikim.Wbij sobie do głowy, że ten chłopak, który tak łagodnie opływa twe zmysły, to jedynie ułuda, a ten tutaj to... heh, monstrum takie jak Ty, czyż nie? Nawet jeśli nie musi pożywić się krwią. Nie wszyscy ludzie muszą zostać zamienieni w wampira, czy wilkołaka, żeby stać się potworami samymi z siebie. Większość destrukcje miała już po prostu we krwi.
Opuszczasz znowu głowę, podpierasz ją na dłoniach i pozwalasz, by ta wojna toczyła się dalej, ale nie obejmowała już ona tak dużej areny – była bardzo skurczona w obręby jednego ciała kogoś, komu poza sobą trudno dostrzec cokolwiek i kogokolwiek więcej – brzmi strasznie, wiem o tym, ale zapewniam, że ze wszystkich opcji tego, co mogło się tutaj wydarzyć, ta była najbardziej statyczna... Bo kiedyś zrozumiesz? Co? Że budzenie tej bestii jest lepsze? Że to niby dla twojego dobra? Czy może to, że On tej siły nie zamierza w Ciebie wbijać?
Nienawidzisz tego, czego się boisz.
Boisz się tego, że możesz znienawidzić.
Nienawidzisz tego, że boisz się bać.
- Oczywiście, bo przecież pan "wiem-wszystko-najlepiej" WIE wszystko najlepiej. To takie logiczne, czemu ja na to nie wpadłem? - Cynizm przelewał się wręcz w jego słowach, doskonale wpasowując w uśmieszek, jaki wygiął usta, kiedy się uniósł, wtapiając spojrzenie w kark Coletta. - Nie zrobię? Nie, nie zrobię, ponieważ mam jeszcze kilka ważnych rzeczy do zrobienia, zanim wypierdolą mnie z Hogwartu. Więc rzeczywiście. NIE ZROBIĘ. - Czarnowłosy się podniósł na nowo po tych długich chwilach, kiedy wszystko przebiegło obok, wszystkie słowa się przelały, a on stwierdził, że on w zasadzie nie chce robić czegokolwiek z tymi wszystkimi słowami. Że mu nie zależy. Całość spłynęła po nim jak po kaczce, pozwalając mu wreszcie odzyskać rezon, przypomnieć sobie, kim POWINIEN być, tymczasem roił sobie w główce jakieś niedorzeczności, myślał... po cholerę w ogóle zastanawiałeś się nad Colettem Warpem? Zabaweczka jedna z wielu, będzie takich jeszcze sporo. Więc – szansa? Dobrze, odbierzesz tą szansę w tym momencie i utniesz wszystkie linie, bo czemu nie? Nie widziałeś najmniejszego problemu. Chłód, który zebrał się wokół niego, był niemal namacalny, niemal można było przysiąc, że równocześnie z rzeźbieniem się ścian ostoi Nailaha temperatura spadła o kilka stopni, a on..? On sam otrzepał spodnie i postawił pierwsze kroki ku Hogwartowi. Pogrywanie? Z Tobą? Łapałeś teraz swą Dumę i naklejałeś jej plastry – wyglądała bardzo pokracznie, z przykrością muszę to przyznać – jej ciało było jedną, wielką blizną, pokraczną kreaturą, ale wciąż była, wciąż tak samo intensywnie pielęgnowana, nawet jeśli lustereczko od razu by jej powiedziało, że jest najbrzydszym tworem świata.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 5:01 pm
Walka się na tę chwilę skończyła – to na pewno. Jeśli Spektrum Czerni miało ku temu jakiekolwiek niepewności, to można je było przydepnąć butem i zgasić jak wypalonego peta. Swoją drogą pseudonim, jaki Warp nadał Księciu Nocy zaczynał się robić coraz bardziej i bardziej dlań odpowiedni. Nie wszystkie jego czarne barwy były do końca złe. Ani nie wszystkie do końca dlań zdrowe i pożyteczne, niektóre (jak nie większość) wyniszczały go od środka i sprowadzały do stanu tak wielkiego wewnętrznego pogorzeliska, do stanu w którym uciekał, chował się, musiał pobić się z tym gównem sam i wrócić... silniejszy? Naprawdę? Czy może nawet jeszcze bardziej zniszczony? A może Sahir był już do tego wszystkiego przyzwyczajony, może obraz nędzy i rozpaczy, jakie wpompowywała do jego duszy ta wstrętna, ziemna miazga, zalegająca na jego ramionach, z która szamotał się do utraty sił i karmił tuż po jej utracie, była mimo całego bólu dla niego bardzo znajoma? Dawała poczucie stabilności? Serio...? I nagle, kiedy ktoś pomógł mu w tej walce, coś poszło nie po jego myśli, nie po szablonie. Bolało jak diabli... porozrywało wampirowi na plecach piekące, ociekające ropą rany, bo ta czerń wyzierała prosto z niego. Oczywiście, że bolało... A ile jeszcze gorszych rzeczy wypełzło z macek, jakie opadły na ściółkę i z miejsca pozdychały, zmieniając się w obrzydliwe ścierwo. Zaczęły zatruwać wszystko naokoło, zmieniać piękny świat w oczach Sahira w coś, czego chyba nie chciał widzieć. Widać te zgniłe zniszczenia? Toczące rany i ziemie robaki Gęste, brudne błoto? To właśnie te macki. To wszystko było w środku, w jego głowie, i zostało z niej wyrwane wielkimi, ostrymi szponami. Bez pytania, bez ostrzeżenia, bez odliczenia do trzech. Dlatego teraz oboje grzęźli po kolana w błocie, oboje czuli zmęczenie, oboje dyszeli i zostali otoczeni fetorem rozkładających się trupów i pozabijanych nadziei i spokoju. Spokojów. Było okropnie co? To śliczne miejsce natychmiast zmieniło się w pogorzelisko, choć na dobrą sprawę nic się nie stało. Tylko rozmawiali przecież nic się nie dzieje. Zupełnie nic.
Colette gładzi Testrala po grubej szyi, podczas gdy ten pochylony u stóp wampira zanurza pysk w torbie i wyjada kurczaka. Typowe popołudnie w Hogwarcie.
Co tu się właściwie stało? Coś na wzór oczyszczenia? Colette sięgnął dłonią do głowy Sahira i wygrzebał stamtąd wszystko co dzień przykrywało jego zdrowy rozsądek i wyrzucił to na zewnątrz. To wszystko sprawiło, że cała hałda okropieństw stanęła przed ich oczami, a jednocześnie... w głowie wampira mógł zapanować swego rodzaju spokój. Takim sposobem Arlekin poruszył Gońca, patrzył na wijące się na Szachownicy robaki, jakie toczyły jego śliczne, kare ciało i pozwalał czarnej krwi tych okropieństw skapywać z końca drewnianego miecza. Koń był wolny, nawet jeśli na jego planszy robaki wykrwawiały się rosnącymi, czarnymi kałużami. I nagle pustkę, jaka zapanowała po ich obecności postanowił zapchać pierwszą rzeczą, jaka wydawała mu się najwidoczniej najbliższa. Nienawiścią. Ale nie do robactwa... nie. Kary rumak, otoczony ciemną aurą podniósł się na tylnych nogach i zamierzył z kopytami na stojącego doń tyłem Arlekina.
- Sahir... - mruknął, spoglądając na niego zdziwiony, z początku nie mogąc wykrztusić słowa i szybko podskoczył, kiedy spłoszony nagłym wstaniem, Testral, odbiegł kawałek na bok. I tam Smok Katedralny przystaną, nie śmiejąc się przerwać, w końcu zauważył, że coś poszło nie tak. Chyba zaatakował wampir odrobinę za... mocno. Albo to Krukon nie czuł się z tym wszystkim dobrze. Nie czuł i zamierzał opuścić Puchona, który powiódł za nim wzrokiem, obserwując te wymuszoną, dumną posturę i dopiero po kilku sekundach przymykając rozdziawione usta. Rzucił się na powrót w stronę zrywki, po raz kolejny płosząc magiczne stworzenie i wysypując kurczaka w pośpiechu na ziemię, żeby zaraz pobiec za czarnowłosym. Teraz nie mógł dać mu odejść, ta walka była za mocna, żeby pozwolił mu.... teraz Sahir mógł... naprawdę mógł nie wrócić.
Dogonił go po kilku przeskokach przez rozległe krzaki, czując jak przy wdechu krtań niemiłosiernie zniekształca mu drżący głos i oddech,
- Pozjadałem wszystkie umysły, c-co? - urwał, bo musiał szybko uchylić się przed gałązką, którą odgarniał przed sobą wampir i puścił ją tak, jakby celowo chciał z rozmachem przyłożyć Warpowi w twarz. Smok na szczęście był szybszy. - Chodziło mi o to, że teraz za dużo się stało i może nie widzisz pełnego wymiaru tego... no dobra, nie ważne!
Pomachał głupio łapami, odrzucając ten temat i śledził Nailah'a krok w krok.
- Dlaczego znowu uciekasz...? - mruknął, biorąc głębszy oddech, wpatrzony w jego plecy i prawie potykający się o wystające korzenie. - Nie pójdę sobie i nie zostawię cie teraz, możesz mnie nawet pobić, jeśli ci się to nie podoba.
Nie chce cie stracić ty cholerny.... Myśli rozbiegły mu się szaleńczo, bo mimo, iż praktycznie właził rozmówcy na plecy, to czuł jak ten wewnętrzny dystans między nimi rośnie. Nie. Nie, nie, nie! Stop! Wstążki wymykały mu się z rąk, nawet kiedy nie ciągnął ich już, nawet kiedy pieścił je palcami. Naokoło nagle zrobiło się tak cholernie chłodno... a on zamiast pierzchać do ciepła, gonił ten chłodny ogień i starał przemówić mu do rozsądku.
- Mogę zadać ci jeszcze tylko jedno pytanie...? - znowu się zachwiał przez jakiś krzak, który napatoczył mu się pod nogi. - Nadal czujesz się zmęczony...?
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Sro Mar 11, 2015 5:52 pm
Szedł, biegł, truchtał - w wędrówce, która nie miała końca, lecz śpieszyć się nie musiał - jego nogi nadążały przecież za nogami czarnowłosego, prawda? jego nogi były silne, zdrowe, stawiał je w nierównym rytmie na ściółce, by ani nie wyprzedzić towarzysza, ani nie zostać za daleko za nim. Dopiero tutaj przepaść ziała swym chłodem i trzasła budowanym mostkiem przez dzielnego Smoka, który tak bardzo chciał się dostać do tego ciemnego, obrzydliwego królestwa, jakie widniało po drugiej stronie, a z którego znikała powoli samotnie stojąca tam sylwetka - obróciła się do budowniczego plecami i zadecydowała zniknąć między pniami - jeszcze ją widać, ale coraz bardziej rozmywa się na tle mroku, jeszcze jest dostrzegalna, wzrok Smoka jest bystry, bardzo sprawny, o wiele lepszy od oczu zwykłego śmiertelnika, jednak nawet on nie będzie w stanie śledzić jej do samego końca, jeśli robót nie przyśpieszy - choć mury nie były mu straszne, to tutaj muru żadnego nie było - nie można było też zrobić użytku ze skrzydeł, które, jeśli tylko się je rozłożyło, targał zimny wiatr rwąc je na strzępy - zupełnie jakby sama Śmierć zjawiała się przed nosem i wyciągała jeden kościany palec do przodu, którym machała na boki leniwym gestem, mówić bezsłownie: "nie". Nie wolno. Co tutaj wolno? Pamiętasz jeszcze wywód o niesprawiedliwości świata? Więc tak, powtórzę to: świat jest bardzo niesprawiedliwy, zwłaszcza ten zatopiony w ciemnej Otchłani, która syciła się czernią, mieląc jej całą konsystencję, by móc zachować ją tylko dla siebie - ta czerń, słusznie zauważyłeś, ma bardzo wiele odcieni... i wszystkie są teraz skierowane w twoim kierunku, miły Colette. Ty, któremu mógłbym dziękować, ponieważ wyrwałeś tego, którego śmiesz zwać przyjacielem, z jego wybrzeża, z ciemnej, mętnej wody, spokojnej, ale pochłaniającej go żywcem - pogłaskanie go i utwierdzenie w fakcie, że wszystko będzie dobrze, byłoby ostateczną zgubą, z której już nie tak łatwo będzie się podnieść... Lecz nie w takim rytmie biło samo serce Czarnowłosego rumaka. Ten ukochał cały ten syf, który w sobie nosił, On odnajdywał spokój w topieniu się, pragnął pławić się w bagnie, które wyobrażał sobie jako azylum - i nigdy nie będzie w stanie spojrzeć na to inaczej, jego umysł za bardzo do tego przywykł, odpowiem na to pytanie - jego umysł za bardzo był wypaczony. Obiektywizm, pojęcie "co dla ciebie lepsze" dawno wymknęło mu się z rąk, ba! - zasypał je toną gruzu i zalał betonem, grzebiąc żywcem, po czym odwrócił się i poszedł dalej, ledwo obserwator własnego schodzenia w dół prostą linią. Jesteś odważny, Warp. Jesteś bardzo odważny i bardzo mądry, dzieląc to, co naprawdę dobre, od tego, co przyniesie ci korzyści - ty to nazywasz egoizmem? Jasne, przeplata się z tą bezinteresowną chęcią pomocy, bo przecież sam nie chcesz widzieć tego syf - on jest paskudny, śmierdzi truchłem, a potem nie ma się gdzie poruszyć, bo dotknąć tych wszystkich larw, tych robali, które zerwałeś własnymi kłami..? Są zbyt paskudne, za bardzo wykrzywiają wargi w grymasie obrzydzenia, żebyś to zrobił - bezpieczniej ci teraz unosić się w powietrzu na swych skrzydłach i patrzeć z góry na brnącego przez swój świat czarnowłosego wampira - właśnie doświadczasz ułamka tego, co jest po drugiej stronie - tam, dokąd próbujesz zbudować most, tylko uważaj - stąpaj rozważnie, cóż za kochane z Ciebie, nieporadne smoczątko... Ukazujesz prawdę, ale czarnowłosy nie chciał tej prawdy widzieć. Tak jak nikogo nie oszukiwał, tak siebie... och, on kochał oszukiwać samego siebie. Kochał żyć w miejscu, gdzie prawda nie docierała i była odległa o miliony mil - pchnąłeś go trochę za mocno w jej kierunku, wiesz? Podziwiam Cię, że nie rzucasz tego w pizdu, że nadal chcesz, że nadal pragniesz, bo to niewątpliwie bardzo trudna zdobycz i sam nie widzę w niej nic pięknego - jest zgniłym kawałkiem mięsa, który uwierzył przy tobie, że może żyć... tymczasem uznał, że chciałeś, by skopał ten mit pod łóżko i spalił dom, dopóki nie mogła go gonić. Dlatego też nie zatrzymał się, kiedy usłyszał, że zrywasz się z miejsca, że za nim ruszasz, dlatego nie odpowiedział, kiedy wypowiedziałeś jego imię, zimny i próbujący unieść się swoją pogruchotaną dumą, na którą w sumie nie miał ochoty już patrzeć - nie miał ochoty przyglądać się czemukolwiek - wszystko nabrało karykaturalnie rozrysowanych rys dram godnych poematu Szekspirowskiego - sama Romeo i Julia, patrzcie, właśnie ją grają na scenie..! Niby wielka miłość, która powala, niby wielkie oddanie - bzdura, to tylko namiętność, której nienawidzisz (jakże wielu rzeczy nienawidzisz, miły Sahirze...), to tylko pustka i bezcelowe marnowanie energii na możliwość spisania taniej książki. Wystarczy. Nie będzie żadnej książki, żadnego dzieła, papierowi bohaterowie muszą pozostać w swojej płaszczyźnie, bo kiedy nabierają realnych kształtów, cały świat zaczyna wariować i sprowadzać się do...
Do tego, że Sahir naprawdę by nie wrócił, gdyby pozwolono mu odejść.
Wampir odwrócił się, nagle zatrzymał, kompletnie zmieniając swoją trajektorię tego idiotycznego spaceru godnego nazwania "czerwonym dywanem obrażonej księżniczki", bo i tak się mogło zdawać dla kogoś postronnego - ta właśnie "obrażona księżniczka" złapała Coletta za przysłowiowe szmaty i łupnęła nim o pień drzewa z siłą, o którą ciężko by go było posądzić, spoglądając na bladą twarz i pół przymknięte, zmęczone oczy - napędzany motorem wściekłości przylgnął do ciała dociskanego do pnia, rekwirując do kieszeni wszelaką niezbędną przestrzeń, która powinna istnieć między dwoma rozmawiającymi ze sobą "kolegami", czyż nie? Spojrzenie Nailaha wypalało - przedzierało się do duszy i pragnęło ją zniszczyć - nic prócz tej gorączkowej potrzeby nie czaiło się w jego oczach, choć powinno... choć łagodziło je spojrzenie, z którym się ścierało - dwóch oczu, którym zależy, które nie były tymi, jakie żelazem odbiły się na jego bliznach, dokładając kolejną, świeżą, które ciągle stawały ci przed oczyma i mieszały w umyśle z równą skutecznością, co klątwa Cruciatusa...
- Nie, nie czuje się zmęczony. Nie czuje, podoba ci się ta zamiana? - Przywalić mu? Uderzyć go? Dlaczego miałbyś mu to robić? Dlaczego miałbyś się poddawać temu paskudztwu, dlaczego miałbyś się na nim wyżywać, dlaczego na kogokolwiek miałbyś przelewać tą wściekłość? Masz ochotę go zabić... taką wielką ochotę... Twoje palce są blisko jego szyi, wystarczy go przytrzymać, wystarczy zatopić kły w jego szyi i rozerwać gardziel, by skąpać się w jego krwi - i co, czułbyś się z tym lepiej? Zabicie po raz drugi Vincenta Nightraya by cię zadowoliło? Zmyłoby jakkolwiek twoje upokorzenie, które wstrząsało jestestwem, doprowadzając je do kompletnego ześwirowania i niemożnością poukładania czegokolwiek? To nie było zmęczenie. To był kompletny rozpierdol. Stan, który pojawiał się po wybuchu bomby atomowej, jego własna trucizna, która nie mogąc dotknąć Smoka wbiła się w niego samego. Sam ją sobie wbił. - Ty... musiałeś... - Oderwał dłonie od jego kołnierza, drżące dłonie, które uniósł do jego twarzy, ale jej nie dotknął, przesuwając jedynie ręce w powietrzu. - Zdecyduj się w końcu... Załóż mi tą cholerną obrożę i smycz i zabij, ale nie... ty się bawisz... Dogadałbyś się z nim... bylibyście zgraną parą... - Czarnowłosy odsunął się na dwa kroki w tył, nie spuszczając Smoka ze wzroku. Teraz chyba naprawdę ktoś mógłby go nazwać szalonym. Stoop..! Koniec cofania. Drzewo za plecami.
Gdzie ten rewolwer? Jest? Dobrze... jeden nabój...
Przynajmniej już wiesz, że chcesz go przystawić samemu sobie do głowy.
- Na co jeszcze czekasz, Smoku? Chodź i weź mnie. - Wampir rozłożył ramiona z dziwnym uśmieszkiem, który zagościł na jego wargach. - Nie tego pragniesz? Aaa... no tak, co to za polowanie, kiedy ofiara sama oddaje się w ręce, niemal zapomniałem...
Tu się stało... coś niedobrego. Zupełnie jakby czarnowłosy wpadł w jakiś amok.
Bardzo niebezpieczny amok dla niego samego.

avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Pią Mar 13, 2015 1:28 am
Nie wyprzedzał go, nie równał z nim kroku, jakby się trochę bał... jakby nagle zdecydował, że faktycznie za łatwo wytoczył ciężkie działa i (nie ważne, czy w dobrej wierze, czy nie) szczerząc kły ostrzelał go jak kaczkę. Dlaczego to zrobił...? Znaczy, ogólnie wiedział dlaczego i nawet jeśli w obecnej chwili nie zasłużył sobie na luksus zrozumienia, to nadal potrafił sobie samemu wytłumaczyć i bardzo konkretnie wmówić, ze to co zrobił było dobre. W niebezpiecznej i obrzydliwie mocnej skali, ale było... dobre... na pewno było. ...przecież...
Przecież tego nie dało się załatwić w inny sposób. Czyżby? Przecież chyba mógł podejść do tego spokojnie, chyba mógł potraktować go łagodniej, okazać empatie, dać mu zaznać zewnętrznego spokoju i wyciszenia, ograniczyć do dotrzymania mu towarzystwa. Tak, jak postąpiłby przy kimkolwiek innym. Czy w miarę otwierania się przed kimś robił się coraz bardziej nieznośny...? Co jest...?
Aż nieco zwolnił; naprawdę nieznacznie, nie powiększając specjalnie drastycznie fizycznej odległości, jaka ich dzieliła. Ale mimo wszystko jego myśli pogładziły chyłkiem w innym kierunku, brnąc przez wysoką trawę, mijając drzewa zakazanego lasu, zahaczając o drażniące krzaczki i chwasty. Biegły na złamanie karku szybciej od ich cienia, który nie istniał i odbiły się od białego pola, potem od czarnego, rozproszyły sobą ziemny wiatr, okolony postacią czarnego jak smołą dymu; potem myśli śmignęły tuż obok obleganego przez nic nie znaczące myszki pieca i wyrobiły na zakręcie, żeby depnąć na ziemię ciemną, suchą i zapomnianą – zderzyły się z murkiem budowanego mostu i po kilku susach zatrzymały się na jego krańcu, zrzucając kilka kamyczków w dół w odmęty ogromnej przepaści. Coś tu było inaczej. Wiatr był mocny, szargał złotemu Smokowi skrzydła, więc te były złożone; ciasno przylegały do ciała. Sam stwór musiał tu przycupnąć i nie spuszczał uważnego wzroku z postaci majaczącej w ciemnym lesie na oddalonej mocno wysepce, unoszącej się w powietrzu. A przynajmniej wyglądała, jakby się unosiła w powszechnej czerni. Pogoda była zbyt niestabilna na to, by budować most. W Smoku Katedralnym na zewnątrz nic się nie zmieniało; kurz nie osiadał na jego pięknych łuskach, sprytne ślepia nie mrużyły się od mocnych i drażniących powiewów, jego postawa nadal była taka sama. Po prostu od jakiegoś czasu... wiatr niósł ze sobą opiłki... czegoś. Czegoś, co gad wciągał wraz z każdym głębokim oddechem, który napełniał jego wielkie płuca. Opiłki zaczęły się zbierać, nawarstwiać coraz bardziej bez jego wiedzy, bez uwagi, zaczynały zalegać w płucach i sprawiały, że Smok robił się niespokojny. Robił się coraz mniej cierpliwy. Coraz dłużnej zawieszał wzrok w moście i w tym, co było poza nim. Mówi się, że jeśli spogląda się w otchłań, ona również patrzy w ciebie. Było jeszcze jedno danie, które poprzedzało ten cytat.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem.
Colette zwolnił jeszcze odrobinę wpatrzony niby w plecy niedoścignionego rozmówcy, ale jego wzrok nie trzymał się już otaczającej go rzeczywistości. Był na moście. Przycupnął i czuł jak cuci się z jakiegoś głębokiego snu. Jakby tkwił na samym dnie, zakopany w mule szkolnego jeziora i nagle ktoś złapał go za fraki i idealnie wystosowanym szarpnięciem wyciągnął go na wierzch, gdzieś mając to, że młody zakrztusi się powietrzem, a drastyczna zmiana ciśnienia rozsadzi mu płuca. I zakrztusił się. Powietrzem. Kiedy jego plecy praktycznie pierdolnęły (tak, słowo „uderzyły” nie odda siły od której na wstępie pociemniało mu przed oczami) o drzewo. Obudził się wtedy drugi raz, tym razem znowu na planecie Ziemia i odruchowo złapał agresora za rękaw i kaszlnął, czując dopiero pulsujący ból w potylicy i między łopatkami. Zacisnął zęby i syknął w następstwie, zadzierając głowę na tyle, żeby z tej bliskiej odległości spojrzeć prosto w dwie otchłanie. Nie było co się skarżyć; sam wyszedł z pomysłem spuszczenia soczystego wpierdolu i jakby teraz zaczął się kulić, to... nie. Nie zacznie. Obserwował go, z coraz szybciej bijącym sercem i mocniej przylgnął plecami do chropowatego drzewa, czując jak kawałeczki kory odrywają, się od niego i zostają na jego płaszczu, nieprzyjemnie wbijając w tyłek. I patrzył. I czekał. Czekał aż te dłoń podniesie się i drugi raz wybije mu jakąś głupia zagrywkę z prawej strony twarzy, albo jak zdecydowany cios wbije mu nos do wnętrza czaszki albo rozetnie łuk brwiowy, czy też rani usta, wybije ząb, sprowadzi opuchliznę, siniaki, krwiaki. Cała długa lista, a omawiamy tylko twarz... może w tak wściekłym stanie sama gęba nie wystarczy? Może do końca dnia Colette będzie zbierał odłamki szkieł ze swoich okularów, może będzie musiał co rana spierać krew z szaty, zaczesywać krótkie włosy tak, żeby zasłonić rany, omijać Munga... Patrzył w te ciemne, wściekłe oczy wampira, który nigdy wcześniej nie odwalił mu podobnej akcji, znaczy, że było naprawdę źle; i próbował wyczytać, co planuje mu zrobić. Zobaczyć jak dużo morderczych scenariuszy przepływa przez głowę Nailah'a, ale nie mógł niczego dojrzeć. Oczy jeszcze pod drzewem matowe teraz były pełne furii, pochłaniały światło i czas jak para czarnych dziur i sprawiały, że Colette ledwo oddychał. A może to nacisk drugiego ciała...?
- To dobrze. - skwitował tylko diametralnie mocniej ściszonym głosem; nie mylić z przestraszonym albo podległym. Najwidoczniej aby nie przekrzyczeć własnych myśli, wolał przejść na gładki szept; zresztą Sahir i tak był blisko. Usłyszy. ”To dobrze, ze wiesz... nie klęczysz, Sahir. Miło mi, że udało ci się wstać.” Pozbawiony gracji i delikatności Smok, po raz drugi pozwolił egoizmowi przejąć ster i zraził do siebie czułego wampira. Do trzech razy sztuka, heh? Czy już nadruszył swój dług w tym banku...? Czy okryty wilczą skórą Vincent Nightray miał jakiekolwiek szanse na wzięcie kredytu? Zwłaszcza, kiedy nie rozumiał dalszego potoku słów i obserwował cofającego się Krokona i jego palce, powoli puszczające pogniecioną koszulę, przestawiony krawat i rozchełstaną szatę. Słuchał go i czuł się tak, jakby te słowa były milimetrowymi sztyletami, szpilkami, które ktoś z diabelną celnością wbijał mu między łuski. Bolało i wzdrygało ogromnym cielskiem, nawet jeśli nie trafił do niego pełny sens tej wypowiedzi, to i tak...
- Nie jestem twoim wrogiem... - tylko to dał rade bąknąć i to tak bezmyślnie, że nie wiedział, czy na prawdę to powiedział, czy po prostu jego prymitywna i prosta myśl wybrzmiała tak cholernie głośno w jego głowie. A usta tylko poruszyły się dla zasady. Z kim by się dogadał? Z kim byłby parą? Ja się bawił, do cholery?! Naprawdę zachowywał się, jakby chciał go zabić? Darł pazurami ziemie, ale przecież... przecież by się na niego nie rzucił. Nie rzuciłby się, prawda?
Powoli odlepił się od drzewa, żeby z szoku nie osunąć się po nim na ziemię. Szpilki go uwierały, zmieniły płynne ruchy w ociężale, skostniałe drgnięcia, jakie po prostu troszkę przestawiały ciało i powodowały, że z tego dyskomfortu nerwowo przełykał ślinę, której nie było i coraz mocniej wysuszał gardło. Adrenalina skoczyła mu do poziomu, w którym palce mu drżały, a oczy zmatowiały do stopnia kolorów zupełnie spranych, zrobiły się nieomal szare. Nie, stop, STOP! TO wszystko było nie tak! Nie tak to miało wyglądać, niech ktoś to zatrzyma! Niech wepchnie łom między pędzące i sypiące iskry trybiki! Ale tu nikogo nie było, Smok sam wcisnął guzik i sam miał to zatrzymać. Najlepiej własną łapą...
Dlatego wyciągnął nieśmiało dłoń w stronę tej maszyny, która niby zapraszała do sięgnięcia do jej serca,a tak naprawdę jej rozsunięte ręce, były jak zastawiona pułapka. Jakby twór tylko czekał, aż Smok zajmie pozycje, żeby objąć go i wyrwać mu skrzydła. Czuł, że to zrobi i że powinien utrzymać pozycje, jeśli chce zachować bezpieczeństwo. I co...? I odsuwał to nie przez dziwką wiarę w to, że Sahir go nie skrzywdzi (skrzywdziłby, to oczywiste, nie miał za dużo do stracenia, a mógł uratować swoją pozycję po wcześniejszym znieważeniu), ale przez to, że chyba.... chyba był w stanie poświecić skrzydła... chyba był...
Ledwo złapał palcami za krańce czarnej koszuli, omijając poły narzucone na nią skóry i od razu przestąpił ten krok, wpadając na niego i rękoma oplatając jego ciało. Oparł czoło o obojczyk i czekał. Smok Katedralny stanął idealnie na wymalowanym na ziemi X-ie i zaciskał powieki i palce na marszczącym się materiale, czekając na dotkliwy ból i na jakikolwiek sygnał. Odepchnąć nie da się łatwo, chyba, że kosztem podartych ubrań.
- Nie zostawiaj mnie teraz samego. - przed oczami majaczyła mu faktura jasnej skóry rozmówcy, która naciągała się na szyję. Każde jego słowo brzmiało jak wyjątkowo miękki, desperacki wyrzut. Bardzo dziecinny. - Jeśli teraz odejdziesz w życiu nie oddam ci płaszcza.
Te ciemne opiłki, które uderzały mu w mózg jak trucizna były próbą przed którą Sahir kompletnie go nie przestrzegł. Zmieniały go. Jakby budowanie mostu nie było jedyną trudnością... i Smok Katedralny wiedział, że z każdym metrem budowli będzie coraz gorzej, że ryzykuje, że w chwili, kiedy uda mu się dotknąć łapą drugiego lądu może już nigdy nie być taki sam. Tam może się kryć albo antidotum, albo ostateczna dawka narkotyku, która zupełnie go zniszczy.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Pią Mar 13, 2015 2:31 am
Nic tutaj nie było dobrze... Po drugiej stronie mostu trwał dzień, pogoda była naprawdę spokojna – żadnych sztormów, żadnych burz – możesz tam zawrócić, znasz drogę, a jest bardzo prosta – wystarczy oderwać wzrok od tej sylwetki, przecież ona i tak cię tutaj nie chce – jesteś tylko najeźdźcą, który burzy błogi spokój jego krainy, nie mniej, nie więcej' tak kompletnie zbędny element okazał się najwytrwalszym spośród wszystkich. Oskarżony o obłudę, oskarżony o dwulicowość, oskarżony o materializm: spoczywasz na deskach zbitych własnymi dłońmi i deski te zwracają się przeciwko tobie – twe własne dzieci, którym nadałeś sens istnienia, starannie dobrałeś drewno, z którego miały powstać i nad którymi spędzałeś tyle czasu, próbując oszlifować ich nawierzchnię i zabezpieczyć, by nie gnuśniały. Zabezpieczałeś je, Colette? Gdzie masz farbę, gdzie pędzel..? Czy ty czasem... nie wyrzuciłeś ich w tej bezsensownej walce i nie pozwoliłeś przepaść, pół świadomie nie chcąc już mieć szansy powrotu..? Jakie szaleństwo gna Cię w przód i co za demon opętał..? Nie uczyła matka? - unikaj czarnych kotów, unikaj rozbitych luster – ach, kochana mamo, w tym świecie całe podłoże utkane jest takimi rozbitymi lusterkami... A w nich tylko pokraczne odbicia samych siebie, nigdy nie pełne, w złośliwości niedokładne, zaś spolegliwe na tyle, by nie odbijać promieni słonecznych... Wszak na tej połowie świata nigdy nie świeciło słońce. Ktoś, kto wyrzekł się szczęścia, woląc uciec, zamknąć się w swym świecie, ktoś, kto zamiast szczęścia przyswoił i ukochał upadek, by coś jeszcze dla siebie z życia wycisnąć – i ty próbujesz coś znaleźć? Tutaj, gdzie każdy kawałek rani twoją skórę? Spójrz na siebie, Colette, spójrz, co sobie zrobiłeś. Co ON ci już zrobił. Wydaje mi się, że śnisz jakiś koszmarny sen, że wydaje ci się, że zaraz się obudzisz, dlatego tylko w to brniesz, sądząc, że to nie będzie miało jakiegokolwiek znaczenia, gdy podniesiesz się gwałtownie z łóżka i zrozumiesz, że ktoś taki jak Sahir Nailah nigdy nie istniał; w tym miejscu nagle odpuszcza wrażenie nieśmiertelności, prawda..? On wyciąga z ciebie syf, wszystko, co najbardziej w sobie chciałeś chować, bo właśnie taką moc podarowano Otchłani – wszystko, nawet najczystsza biel, zamieniała się w... coś zupełnie innego. Nie boisz się tej zmiany..? Czeka za rogiem tak jak Pani Wiosna, przynosząc nowe wieści zza horyzontu, której żywi jeszcze nie usłyszeli – Ty już możesz poczuć jej dotyk, usłyszeć ten szept... zważ, czy to nie widmo samej Śmierci, co przychodzi ukradkiem, kiedy tylko odwracamy spojrzenie. Kiedy zasypiamy. Jak głęboko możesz zajrzeć w samego siebie, żeby odkryć to, co nowe, co zawsze starałeś się nakryć płachtą nieistnienia, udawałeś, że tego nie ma, mamiłeś samego siebie po to, by być akceptowanym... widzisz? Czy widzisz? Teraz nawet ten, dla którego tak się zdążyłeś pokaleczyć, zaczął cię odrzucać, przerażony tym, co zobaczył. Wiesz, to bardzo hipokryzyjne z jego strony, ale on bardzo nie lubił obszywania się w owczą skórę, kiedy było się wilkiem... Co bardzo zabawne, bo w gruncie rzeczy on był owcą, która przebrała się za wilka – niewątpliwie silną, czarną owcą, którą obdarzono rogami, ale nadal nie była ona drapieżnikiem... I wiesz – nie chodzi tu o fizyczne predyspozycje – zrównałem was na jednym poziomie, bo czyż nie spotkaliście się po środku? Pokrętne przeciwieństwa, pokrętne podobieństwa – wszystko to zlepiało was i goniło do siebie, nie pozwalając wam przerwać maskarady, nawet gdy jako Ying i Yang spotykaliście się tak blisko siebie i toczyliście wojnę, dla której słowa były tylko wsparciem – wszystko to chowało się w waszych głowach, spojrzeniach, bodźcach, którymi maltretowaliście siebie wzajem... Jeszcze raz zapytam, czy widzisz, co próbuję powiedzieć... Dla was nie ma typowego "ja". Kreowaliście w sobie przeciwieństwa, tylko na odwrót: ty to dobre, on to złe, ponieważ tak jak on odrzucił ciebie, tak i on pierwszy poczuł się odrzucony – to był Nailah, który musiał powstać, by jakoś utrzymać się w świecie żywych, Nailah wykształcony przez jednostki wokół niego, które w nim, jako potworze, chcieli potwora prawdziwego widzieć. Tak i jesteś Ty – Warp, miękki, puszysty króliczek, którego wszyscy chcą przytulać, głaskać, ponieważ właśnie takiego chcą cię przy boku mieć. Obu was nigdy nie zaakceptowano by w pierwotnych formach. Zostalibyście stratowani. Jakakolwiek ponadprzeciętność jednostki zlewała się tutaj w kompletną nicość...
Tak i stoi ten, do którego tak brniesz, stoi, wrzeszczy, skręca się i wyrywa samemu sobie włosy – zaufać takiemu..? Doprawdy, śmieszne... Twoje słowa, Twe zapewnienie, że nie jesteś wrogiem, one nie znalazły żadnej odpowiedzi, żadnego specjalnego spojrzenia – to nie była nawet złość – ten ogień, którym teraz był, ciemny, przepastny ogień, którego poparzenia nawet nie bolały – niczym pradawne zaklęcie sprawiał, że wszystko, z czym się spotykał, znikało... Więc jak tutaj potwierdzać o istnieniu samego siebie, gdy jest się tak obrzydliwie niszczycielską siłą..? I widział, że rani. I wiedział, że niszczy. Najgorsze chyba jednak było to, że wcale nie czuł skruchy przez to, co robił – niestety nawet tak beznadziejnie nienaturalny płomień musiał mieć swoje paliwo, a tym paliwem właśnie były bodźce, które oferowałeś, więc... tak. Te ramiona były pułapką. Nieodwracalną pułapką, testem, który miał powiedzieć bardzo, ale to bardzo wiele, choć nie był to test przeprowadzony świadomie... Gdybyś jednak z nich skorzystał tak, jak proponował ci sam wampir... och, nie jesteś głupi, nie będę obrażał twojej inteligencji, nie teraz. Wiesz, najśmieszniejsze jest to, że mimo wszystko oboje chcieliście gdzieś dojść. Najśmieszniejsze jest to, że to Ty więcej okazywałeś uczuć, więcej mówiłeś, ba! - stwierdzałeś słownie tą sympatię, wyznałeś, że nie wybierasz się nigdzie by szukać następnej... a i tak zobacz, w jakim świetle zostałeś nakreślony przez kogoś, kto... nic ci przecież nie dał. Widzisz, jakie to tragikomiczne? Jesteś jak ostatni głupiec, który dał się zauroczyć temu, w czym przepadało bardzo wielu – to też wiesz. I szukałeś czegoś więcej. Chciałeś stać się "tym jedynym". Tym pierwszym. Chciałeś być przyjacielem... A co otrzymujesz w zamian? Garść nieprzychylnych spojrzeń. Nienawiść. Obelgi. Chłód. Dystans. Nie czas powiedzieć sobie "za wysokie progi jak na moje nogi"..? Lecz gdybyś tylko mógł zaglądnąć do umysłu... gdybyś zobaczył, że jesteś świetlikiem, którego otoczyła resztka naiwność Nailaha, która bardzo, bardzo chciała w ciebie wierzyć i bardzo chciała się na tobie podeprzeć, uśmiechnąć się do ciebie, zapytać jak się czujesz, jak minął ci dzień, dotknąć policzka, żeby tylko móc zobaczyć twój uśmiech... Jesteś takim ostatnim świetlikiem, wiesz? Sahir nie miałby w sobie sił na następnego... ale kiedy tylko jako świetlik gasłeś... Budziła się Bestia. Wraz z nią zaczynały tańczyć koszmary w głowie i wszystko, cały ten idylliczny świat, który tak dokładnie starał się ułożyć, dbając, by jego posady się nie załamały – cały ten świat znikał. W tym jednym momencie konstrukcja zdążyła pogrzebać go żywcem, a on, niczym ranne zwierze, nie chciało przyswoić do siebie, że to się mogło stać. Drapał, wył, rzucał się na boki – tylko dlatego, że prawda zawsze bolała najbardziej. O jego własnej słabości. O tym, jak uderzyło to, że nawet jego świetlik wymagał od niego bycia silnym.
To spowodowało szał, miły Colette.
Nie to, że pragnąłeś go bronić przed samym sobą... o zgrozo, ta prawda na pewno do niego dotrze, sam zresztą powiedziałeś – opadną klapki z oczu, Nailah usiądzie, na trzeźwo zacznie wszystko analizować i wszystko będzie dobrze... Na pewno... A on znowu wmówi sobie, że nie masz w sobie egoizmu i że to wszystko ku lepszemu. Nie potrafił żyć bez kłamstw. Nie potrafił żyć bez idealizowania swojego świetlika.
Przychodzi decyzja. Ze wszystkich tych możliwych opcji, ze wszystkich najbardziej oczywistych... nie, nie uderzyłeś go w twarz. Nie powiedziałeś mu, że jest nienormalny i żeby szedł do diabła, jak wszyscy obłąkani. Wybrałeś część tej oczywistej – zaledwie malutką część... bo tak, wpadłeś w jego ramiona. Wpadłeś w nie, żeby zrobić to, czego kompletnie się ich właściciel nie spodziewał... i to, czego najbardziej potrzebował. W pierwszym momencie wampir warknął wściekle, kiedy tak mocno do niego przylgnąłeś, chowając twarz w jego szyi i złapał cię za ramiona, warcząc coś o tym, żebyś go puścił, ale... czy to trwało chociaż minutę? Nacisk z jego strony słabł... aż w końcu w cięższych, gwałtownych oddechach, jego ramiona objęły i ciebie – przy tym idiotycznym stwierdzeniu, że nie oddasz mu płaszcza, zupełnie jakby to było takie istotne... Zupełnie jakby to był ostatni powód, dla którego wampir miał tu zostać... a było ich tak wiele... Jeden nakładał się na drugi i gonił ten pierwszy, by pożreć jego ogon, niby Uroboros w niekończącym się procesie samoregeneracji i autodestrukcji w jednym.
Sądzę, że ten symbol Wieczności kiedyś przyświeci nad ich głowami.
A wampir dławił się niemal powietrzem, zaciskając kurczowo palce na plecach Smoka Katedralnego, nie potrafią położyć swych myśli w konkretnym miejscu, nie potrafiąc wytłumaczyć tego, co się tutaj wydarzyło – za wcześnie było, by szukać usprawiedliwień i pewnie do wytłumaczeń nigdy nie dojdzie – trzymał go tak, jakby cały świat wokół miał się zaraz skończyć, a Piekło zamierzało otworzyć się pod ich nogami, by za poleceniem samego Boga ukarać grzeszników. Nie odepchnąłbyś Coletta od siebie, by go ratować. Samolubnie trzymałbyś go teraz do samego końca, byle nie zniknął i nie rozmył się w powietrzu po tym wszystkim, co powiedziałeś. Było już tak blisko, tak blisko... Oboje zatańczyliście na bardzo kruchym lodzie...
Nie będzie odrywania skrzydeł, piękny Smoku.
Wampirowi zaczynało ciemnieć przed oczami i jego nogi same się uginały.
Co tu się właściwie więc wydarzyło..?
Nailah sam chciałby to wiedzieć.
- O w chuj... ale drama, co, młody..? - Ledwo wyszeptał czarnowłosy słabym głosem. - Wszystko przez ten płaszcz... co mi go nie chcesz oddać...
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Pią Mar 13, 2015 3:44 am
Trzymał się go kurczowo tymi poranionymi łapami i pozwalał soczyście czerwonej krwi wnikać niewidocznymi plamami w jego ubrania. Nie poddał, pierwszej próbie odepchnięcia go i praktycznie wbił się wen jeszcze mocniej.
Naprawdę poczuł się po tej akcji niechciany, jakby mimo wszystko, nawet pazurem przekroczył niepisaną granicę i Sahir rzucił swoje starania w głęboką i ciemną jak odbyt szatana, cholerę i postanowił zakończyć to niesmaczne przedstawienie, żeby wrócić do swojego wygodniejszego i spokojniejszego świata przed poznaniem Colette i wziąć łyk mocniejszego niż alkohol, starego, dobrego: niech-to-wszystko-spierdala. A głupiego, za mocno wierzącego w swoje siły Smoka zostawić na tym chybotliwym moście, czekając aż porywisty wiatr zacznie nadgryzać jego budowle i albo zmusi go tym do cofnięcia się, albo zarwie mu ją pod łapami. A gad się trzymał. Jeszcze. Bo wraz z opiłkami do jego ciała wdarła się niepewność przed którą zamykał drzwi i okna swojego jestestwa, a ta i tak wślizgnęła się przez komin, i zaczęła podburzać dotychczas silną i stabilną konstrukcje jego pewności siebie. Naprawdę zaczął wierzyć, że wampir go opuści.
Co to miało wszystko, do cholery, znaczyć?! Otworzył się przed nim, pierwszy raz starał się i to niesamowicie mocno budować most, dzień w dzień zamiatając po nim ogonem, drałując pomiędzy jego początkiem, a ostatnio postawionym skrawkiem, taszcząc w pysku kamienie i deski. I liny. Farb nie było, nie było czasu. Wiatr się wzmagał, zbliżało się coś skrajnie niebezpiecznego, a skoro już sam oddech tego monstra, potrafił szarpać ogromnemu Smokowi jego wielkie skrzydła, to jego jestestwo przyprawiało o mdłości z przerażenia. I po otwarciu się zamiast zjednać tym sobie przyjaciela, zamiast zostać jakkolwiek – JAKKOLWIEK! - doceniony, albo chociaż nie odepchnięty, był zmuszony patrzeć jak odchodzi. Jak zobaczy wszystko wszystko (wszystko? Pierdolenie, to nie była nawet ćwiartka), po prostu obraca się i ucieka. Od nie-świetlika. Najśmieszniejsze jest to, że cała największa zgnilizna, najstraszniejsze, zaropiałe, nadgniłe i poszarpane części podświadomości Arlekina były... na jego twarzy. Miejsce, które kryła maska, cała górna partia wliczając nos, część policzków, oczy i czoło. Więc sam bez lustra nie potrafił tego zobaczyć i ocenić skale zniszczeń, a para oczu ciemnych i pochłaniających wszystko wcale nie była wdzięczną powierzchnią odbijającą. Więc ukazał ten mały skrawek: kawałeczek policzka.
I gubił sylwetkę w ciemnym lesie.
Co więc miał na tej twarzy...? Co miał pod tą jebaną, owczą skórą? Spotkali się w końcu dwaj mędrcy czy dwa błazny, które niechcący szukając zabawnej opowieści, pozaglądały sobie pod przebrania... i zobaczyły pod nim to, czym zawsze chciały być. Odbicie samych siebie w wyjątkowo krzywym i potłuczonym zwierciadle. I co... zakochali się w sobie. W tej nieosiągalnej perfekcji – jak egoistycznie. Takie to wszystko górnolotne, tak dające się spisać na kartach historii pięknym, pochyłym pismem, a tak naprawdę to była mistrzowska ułuda. Bardzo, bardzo długa libacja narkotykowa, nie uwzględniająca odłożenia narkotyku nawet na sekundę w obawie, że ktoś inny zapragnie kawałka – a za to można było zabić. I cała wizja straty napawała tak panicznym strachem, że nawet chwilowa próba sił z wampirem trwała całą, kieszonkową wieczność, każąc Puchonowi czekać na to czy wampir nie straci w końcu resztek cierpliwości i nie pośle go z powrotem na tamto nieszczęsne drzewo. I proszę, błagam, nie pytajcie go czemu się w to wszystko pchał. Czemu budował niestabilny most? Czemu dążył do dostania się na mroczną, odrzucającą wysepkę pośrodku ciemności? Czemu gonił rozpaczliwie za znikającą figurą? Czemu nie cofnął się, żeby wyrzucić opiłki, które szatkowały jego wnętrzności? Nie pytajcie, po prostu nie pytajcie. Sam na dobrą sprawę nie wiedział... Jak bardzo tandetnie i idiotycznie zabrzmi stwierdzenie, że odpowiedź trzyma w ramionach? Bardzo.
Dlatego trzymał go tak do samego końca i jeszcze chwile dłużej, nie odpuszczając na sile nawet, kiedy walka się skończyła, a bijący po twarzy chłód i huragan ustąpiły miejsca spokojowi, który rzucał się tym razem na jego ciało zmęczeniem. Zresztą... nie tylko jego. Dalej trzymał Nie otwierał oczu, bo czuł jak kręci mu się w głowie i nie był pewien czy nadal stoją, czy może już upadli. Aż do dziewiątego kręgu piekielnego. Kolana niemiłosiernie mu się trzęsły.
- Przez ciebie mało nie wykorkowałem... nie strasz mnie tak więcej ty... mały idioto! - fuknął i... i wtedy nastąpiło jakieś popieprzone sprzężenie zwrotne i nie tyle podłoga, co kolana zarwały się pod obojgiem sprawiając, że w komiczny sposób ziemia kopnęła obojga w dupska, pozwalając im się zaplątać w sobie tak, że nie połamali sobie przy tym nóg. Choć przyznać trzeba, że pozycja daleka była od komfortowej. Ale Colette nie puścił! Trzymał twardo i nagle w obecnym ułożeniu siedział i miał głowę Sahira na podobny, poziomie, mógł ja przyciągnąć do siebie i zamknąć w duszącym uścisku, praktycznie przyciskając jego policzek do swojego ramienia. - Jezus... ja cie po prostu pewnego dnia... kurwa najnormalniej w świecie zapierdole. Zrobiłeś mi taką kurewną przejażdżkę, że prawie wysrałem jelita... obrażona księżniczka, psia mać. NIE RUSZAJ SIĘ! Nie obchodzi mnie, że jest ci nie wygodnie, zostajesz tak! - i zwiększył siłę nacisku, opierając twardo policzek o jego skroń i wbijając obrażony wzrok w drzewo naprzeciwko. Mimo wszystko gładząc wolną dłonią kark Krukona. - Kurwa.
Tyle jeszcze nie klął, najwidoczniej trochę się nazbierało.
Sponsored content

Obrzeża            - Page 9 Empty Re: Obrzeża

Powrót do góry
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach