- Sahir Nailah
Re: Obrzeża
Pią Mar 13, 2015 4:39 am
Zachowywali się tak, jakby Śmierć naprawdę deptała im po piętach i oboje musieli biec w tym samym kierunku. Więc biegli. Sahir z przodu, starając się uniknąć cienia, a paręnaście kroków za nim sam Colette – nie ważne, ile razy oglądali się za siebie, nie ważne, jak wiele próbowali dostrzec, cały wysiłek z przemęczających się, zdrowych nóg, był bezcelowy – oboje wiedzieli, że to coś, co nadciąga z tyłu, dysząc w kark lodowatym oddechem, w końcu ich dopadnie – bez znaczenia będzie, czy będą stali, leżeli, czy może zaplączą się w swych objęciach tak, jak teraz to zrobili, kiedy krzyki zmęczonego, przerażonego Smoka tym, co zobaczył, tym, co poczuł, przy możliwości realnej utraty obcowania ze zdobyczą, jaką wcześniej pomiędzy łapami nie miał, sprawiły, że w końcu Czarny Kot o futrze utkanym ze źdźbeł czarnego, babiego lata i hebanowej mgły, zatrzymał się i gwałtownie zawrócił, by mogli się spotkać na tej samej drodze – wszak biegli po tej samej linii... On musiał uciekać, a Smok musiał gonić – perfidnie ustawiona gonitwa, w której znowu nie miało być ani wygranych, ani przegranych – remisy kochały wręcz wkradać się w zakamarki ich aren, nawet tych najprostszych, które nie miały określonych ram i nikt nie zamykał ich w okręgu murów, bo i nie było potrzeby – i tak, poza dumnie pnącymi się wokół nich drzewami, nie mieli żadnej widowni, która by przysiadła na ławeczkach i zechciała kibicować, więc... tak. Nawet jeśli w naturze Kota leżało niszczenie i robił wszystko, by nie przegrać żadnej partii – tutaj było inaczej. Tak długo, jak te marnie romantyczne baśnie, jego egoistyczne ułudy, trwały, a on mógł ciągnąć ten wagonik z egoizmem, którego świat go nauczył ledwo od niedawna. W całym tym bezsensie zastanawia się "co by było gdyby" i całej niechęci, jaką Sahir przeznaczał tym gdybaniom, wciąż i tak wszyscy o to pytamy, kiedy coś nam nie wyjdzie i uderzy w nasze wnętrza, ale tu... tu nie trzeba było. Choć wiele krwi i łez się przelewało, a On z czystym sumieniem nie mógł mu powiedzieć: nie sprawia mi przyjemności ranienie Cię i patrzenie na ciebie z góry, to wszystko kończyło się dziwnie dobrze... Czemu? Bo w końcu nie powinno... Zaczynała gubić się granica w tym, kto tu jest właściwie złym, kogo powinno się obwiniać – ciebie, za twoje spaczenia, czy może Coletta Warpa, który odkrywał samego siebie, wciągany w czerń, którą mu oferowałeś? Może to wszystko jest twoja wina – ach, jasne, mógłbyś ukochać nawet ten tok rozumowania, w którym siedzący na tronie Śmierci Smok Katedralny oblizuje z lubością wargi tylko dlatego, że przyszło mu zakosztować ludzkiej krwi – to tylko jedna z wielu możliwych ścieżek, które możecie razem obrać, a wierzcie mi, że jedna jest bardziej nieprawdopodobna od drugiej, zwłaszcza, że macie marne szanse, by choćby trzymać się razem z dnia na dzień. Stąpacie po polu minowym, które nie ma końca i w końcu któreś z was, chcąc odepchnąć drugiego z drogi jednego z pocisków... popchniego na kolejny. Rozpłyniecie się. Nagle nie będzie żadnego "my". Pozostanie "ja". Lub w końcu zostanie powiedziane, że to co się zdarzyło było tylko wynikiem rozgorączkowanych umysłów młodych ludzi i nie ma sensu tego ciągnąć. Rezultat będzie ten sam. Tymczasem Colette snuł tą bardziej pozytywną wizję, w której ty i tak dopatrywałeś się najgorszych rzeczy, przeskakując wszystkie najlepsze, które przy okazji mogły wam się przytrafić, łącznie z ciepłem i emocjami, które mógł ci ten świetlik ofiarować, bo nawet te złe chwile były tego warte – on przy każdym spotkaniu uderzał mocniej, głębiej, zupełnie jakby celował, nawet całkowicie nieświadomie, w tamtą skrzynię na dnie tego twego oceanu, na brzegu którego rosło paskudne drzewo – o zgrozo, miał rację, nie jesteś zdolny pozbyć się go z myśli... Na ten moment byłeś zbyt rozkojarzony, by dokładnie zrozumieć to, co się tam stało, ten swoisty atak, który był zarazem obroną – coś, co zostało skierowane przeciwko tobie, byś odzyskał rezon, a co zamieniało się w wilcze doły dla każdego niepowołanego, którego mogłeś nazwać "wrogiem". Mąciłeś we własnym umyśle, próbowałeś pozbierać się po ataku, jakiego dostałeś w reakcji obronnej na to, czego doświadczyłeś – po co jednak był ten gniew, po co ta gwałtowność, czemu naprawdę było aż tak blisko, by go zabić..? Wystarczył tylko jeden więcej bodziec, jedno nieodpowiednie słowo więcej, jeden nieodpowiedni gest... Nie, ten Smok nie mógł być wrogiem. Na pewno nie. A może to kolejna manipulacyjna gra..? Sam już zatraciłeś się w tym morzu kłamstw... Jak ktoś żyjący w piekle przez 16 lat ma uwierzyć drugiej jednostce, że jest całkowicie szczera..? Mimo to tkwisz w jego ramionach i sam go trzymasz w swoich, klęcząc w tej dziwnej pozycji i nie chcąc się z niej uwolnić pomimo tego, jak niewygodną była, chcąc wierzyć. Że to jest realne. Że się nie rozpłynie, a ty nie obudzisz się w swoim łóżku. O dziwo nie były to marzenia ściętej głowy... Proszę, jak niewiele potrzeba, by 'człowieka' zadowolić.
Nie było słowa "przepraszam", ani "dziękuję", bo choć niby miałeś za co przepraszać, tak jak i miałeś za co dziękować, nie byłyby to na tyle mocno użyte słowa, byś otwierał dla nich usta, choć, muszę przyznać – lubiłeś przepraszać. Chyba głównie dlatego, że sam słyszałeś to słowo i wypowiadałeś tyle razy, że nic dla ciebie już nie znaczyło. Były tylko banalnymi formułkami, które się oszczędzało tylko po to, by zachować resztki tej marnej dumy i honoru, co to się je hodowało po kątach, by nie przepadły całkowicie. Zaś tutaj, z czystego szacunku dla osoby Coletta Warpa, nie zamierzałeś ich nadużywać w chwili, gdy nie czułeś, że będą one pochodzić z prawdziwego smutku. W tym całym burdelu, po którym zbierała się twoja głowa, w której wszystkie dokładnie poukładane stosiki i regały z książkami były jak po wybuchu bomby, była ulga, wdzięczność... i ta odrobina strachu, której dzisiaj już nie będzie jak się wyzbyć, a która skraplać będzie rosą włosy i opływać skórę, wkradając się za kołnierze ubrania ich obydwu. Przecież nie powiesz mi, Smoku, że nie..? Kolejny przełom, kolejny przełom..! Koniec wichury na twoim moście! Koniec wierzgania rumaka i koniec rzucania się Kota do oczu i pod gardziel i jego umykania w postaci cienia. Tylko jeśli tych parę kładek w kierunku tamtej wyspy wtłoczonej w morze Otchłani były okupione taką ilością krwi, to co będzie dalej..? Znów pytam: widzisz to? Dostrzegasz, że z walki na walkę, choć jesteś o krok bliżej, to wciąż za daleko, a coraz więcej karzą ci płacić? I nadal nie dowierzam, jak możesz być tak nierozsądny... Z pewnością nie wmówisz mi, że to z egoistycznego pragnienia posiadania ciała, bo gdybyś je chciał już mieć, dawno byś je wziął, zważywszy na to, jak podatny na ciebie Czarny Kot był w pełni sił, a w momencie gdy był słabszy..? Jaki egoizm był w tym, że nakazałeś mu bronić się przed samym sobą? I nie, dla mnie nie istnieją dwa odcienie egoizmu – dla mnie jest tylko ten zły, powiązany z materialnym światem... całe pragnienia wywodzące się poza niego... to jedynie system nagród, których pragniemy, ponieważ każdy potrzebuje zbliżenia, a które możemy dostać, kiedy damy wystarczająco wiele od siebie, w tej grze zaś to Ty wykładałeś najwięcej. I Ja to widzę. I dlatego choć próbuję, to nie jestem w stanie zrozumieć, co czai się w Twojej głowie, młody Smoku.
Takim sposobem teraz ten wampir był w stanie tylko drżeć w twoich ramionach i normować oddech, zaciągając się twoim zapachem przemieszanym ze słodką wonią lasu – ach, Bogowie, mili Bogowie..! Dziękuję, że stworzyliście coś tak cudownego, jak heroina i wszelakie inne narkotyki, które wtłaczają nowe paliwo w serca tak zardzewiałych maszyn. Mógł zapłakać, jasne, bo przecież każdy ma swój próg wytrzymałości, ale nie miał siły, nie miał... w zwyczaju. Ostre powietrze wichury już dawno zdążyło te łzy wysuszyć i tylko spowodowało, że kolejna krwawa rzeka spłynęła z małej, a wydającej się nieskończoną, wysepki pośrodku Otchłani.
- Mógłbym powiedzieć, że wzajemnie... - Po jego głosie niemal słychać było, że uśmiechnął się tym swoim krzywym, enigmatycznym uśmieszkiem pod nosem, kiedy wykrzywiał tylko jeden kącik warg w górę. Ale jednak nie. Chyba nie miał siły się uśmiechać. Musiał zrezygnować z tej mimiki na rzecz znużonej maski – uniósł się tylko na chwilę, by nie sterczeć z tak dziwnie podwiniętymi nogami, bo zaczynały mu drętwieć – odchylił się w tył, na pień drzewa i pociągnął w niezrywalnym objęciu kasztanowowłosego na siebie, by czasem nie próbować rujnować jego nakazania, by nigdzie mu nie uciekał. Nie zamierzał. Nie teraz. Nawet kiedy przed oczyma znowu stawało ci przyrównanie do siebie tych dwóch, pociągłych, smukłych twarzy... nie. Nie chciałeś ich porównywać. Wolałeś, by znajdowały się w dwóch odległych kątach – to znowu prowadziło do napięcia mięśni i nabrania głębszego wdechu, nim twe myśli znów pogalopując do przodu, a ty w żaden sposób nie zdołasz ich zatrzymać.
- Nie wzywaj imienia Jezusa na daremno. - Chociaż wam, w tej chwili... chyba by się przydał. - No... cóż... - Odezwał się po dłuuugiej, długiej chwili, gdy cisza między nimi budowała, miast niszczyć i dawała poczucie wspólnego bezpieczeństwa... jakże dziwacznie biorąc pod uwagę, że parę chwil temu było bardzo, bardzo niebezpiecznie... Tak jak ze wszystkimi mimo wszystko kochał milczeć, tak z Colette... z nim było inaczej. Ciągle chciał się z nim komunikować, rozmawiać z nim, coraz lepiej go rozumieć... a ten przeskok do tych normalnych rozmów wydawał ci się bardzo normalny. Bo co miałeś mu mówić, gdy sam nie potrafiłeś sobie wytłumaczyć, co się przed chwilą stało i nawet nie próbowałeś? Wiedziałeś, że jesteś poschizowany, analizowanie tego przyniosłoby ci tylko pewną zgubę. Więc udawałeś, że tego nie ma. Gorzej, gdy ktoś ci te robale pokazał własnym palcem, hehe... - Przynajmniej... jak każda księżniczka... mam swojego smoka..? Tak sądzę... to dość dobrze. Wieżę też mam... A w rycerza na białym koniu rzucę butem z obcasem, jakby jakiś miecz unosił... Nie to, że taka stal miałaby smokowi zaszkodzić, gdzie tam... Nie lubię, jak od stali zarysowują się kamienie wokół mojej wieży. - Pokiwał ze trzy razy potakująco głową, jakby chciał w tej surrealistycznej myśli zapewnić samego siebie, chociaż... był zbyt przytłoczony całym tym zepsuciem i wybuchem szaleństwa, by być w stanie lekką ręką podejść do tego wszystkiego.
Nie było słowa "przepraszam", ani "dziękuję", bo choć niby miałeś za co przepraszać, tak jak i miałeś za co dziękować, nie byłyby to na tyle mocno użyte słowa, byś otwierał dla nich usta, choć, muszę przyznać – lubiłeś przepraszać. Chyba głównie dlatego, że sam słyszałeś to słowo i wypowiadałeś tyle razy, że nic dla ciebie już nie znaczyło. Były tylko banalnymi formułkami, które się oszczędzało tylko po to, by zachować resztki tej marnej dumy i honoru, co to się je hodowało po kątach, by nie przepadły całkowicie. Zaś tutaj, z czystego szacunku dla osoby Coletta Warpa, nie zamierzałeś ich nadużywać w chwili, gdy nie czułeś, że będą one pochodzić z prawdziwego smutku. W tym całym burdelu, po którym zbierała się twoja głowa, w której wszystkie dokładnie poukładane stosiki i regały z książkami były jak po wybuchu bomby, była ulga, wdzięczność... i ta odrobina strachu, której dzisiaj już nie będzie jak się wyzbyć, a która skraplać będzie rosą włosy i opływać skórę, wkradając się za kołnierze ubrania ich obydwu. Przecież nie powiesz mi, Smoku, że nie..? Kolejny przełom, kolejny przełom..! Koniec wichury na twoim moście! Koniec wierzgania rumaka i koniec rzucania się Kota do oczu i pod gardziel i jego umykania w postaci cienia. Tylko jeśli tych parę kładek w kierunku tamtej wyspy wtłoczonej w morze Otchłani były okupione taką ilością krwi, to co będzie dalej..? Znów pytam: widzisz to? Dostrzegasz, że z walki na walkę, choć jesteś o krok bliżej, to wciąż za daleko, a coraz więcej karzą ci płacić? I nadal nie dowierzam, jak możesz być tak nierozsądny... Z pewnością nie wmówisz mi, że to z egoistycznego pragnienia posiadania ciała, bo gdybyś je chciał już mieć, dawno byś je wziął, zważywszy na to, jak podatny na ciebie Czarny Kot był w pełni sił, a w momencie gdy był słabszy..? Jaki egoizm był w tym, że nakazałeś mu bronić się przed samym sobą? I nie, dla mnie nie istnieją dwa odcienie egoizmu – dla mnie jest tylko ten zły, powiązany z materialnym światem... całe pragnienia wywodzące się poza niego... to jedynie system nagród, których pragniemy, ponieważ każdy potrzebuje zbliżenia, a które możemy dostać, kiedy damy wystarczająco wiele od siebie, w tej grze zaś to Ty wykładałeś najwięcej. I Ja to widzę. I dlatego choć próbuję, to nie jestem w stanie zrozumieć, co czai się w Twojej głowie, młody Smoku.
Takim sposobem teraz ten wampir był w stanie tylko drżeć w twoich ramionach i normować oddech, zaciągając się twoim zapachem przemieszanym ze słodką wonią lasu – ach, Bogowie, mili Bogowie..! Dziękuję, że stworzyliście coś tak cudownego, jak heroina i wszelakie inne narkotyki, które wtłaczają nowe paliwo w serca tak zardzewiałych maszyn. Mógł zapłakać, jasne, bo przecież każdy ma swój próg wytrzymałości, ale nie miał siły, nie miał... w zwyczaju. Ostre powietrze wichury już dawno zdążyło te łzy wysuszyć i tylko spowodowało, że kolejna krwawa rzeka spłynęła z małej, a wydającej się nieskończoną, wysepki pośrodku Otchłani.
- Mógłbym powiedzieć, że wzajemnie... - Po jego głosie niemal słychać było, że uśmiechnął się tym swoim krzywym, enigmatycznym uśmieszkiem pod nosem, kiedy wykrzywiał tylko jeden kącik warg w górę. Ale jednak nie. Chyba nie miał siły się uśmiechać. Musiał zrezygnować z tej mimiki na rzecz znużonej maski – uniósł się tylko na chwilę, by nie sterczeć z tak dziwnie podwiniętymi nogami, bo zaczynały mu drętwieć – odchylił się w tył, na pień drzewa i pociągnął w niezrywalnym objęciu kasztanowowłosego na siebie, by czasem nie próbować rujnować jego nakazania, by nigdzie mu nie uciekał. Nie zamierzał. Nie teraz. Nawet kiedy przed oczyma znowu stawało ci przyrównanie do siebie tych dwóch, pociągłych, smukłych twarzy... nie. Nie chciałeś ich porównywać. Wolałeś, by znajdowały się w dwóch odległych kątach – to znowu prowadziło do napięcia mięśni i nabrania głębszego wdechu, nim twe myśli znów pogalopując do przodu, a ty w żaden sposób nie zdołasz ich zatrzymać.
- Nie wzywaj imienia Jezusa na daremno. - Chociaż wam, w tej chwili... chyba by się przydał. - No... cóż... - Odezwał się po dłuuugiej, długiej chwili, gdy cisza między nimi budowała, miast niszczyć i dawała poczucie wspólnego bezpieczeństwa... jakże dziwacznie biorąc pod uwagę, że parę chwil temu było bardzo, bardzo niebezpiecznie... Tak jak ze wszystkimi mimo wszystko kochał milczeć, tak z Colette... z nim było inaczej. Ciągle chciał się z nim komunikować, rozmawiać z nim, coraz lepiej go rozumieć... a ten przeskok do tych normalnych rozmów wydawał ci się bardzo normalny. Bo co miałeś mu mówić, gdy sam nie potrafiłeś sobie wytłumaczyć, co się przed chwilą stało i nawet nie próbowałeś? Wiedziałeś, że jesteś poschizowany, analizowanie tego przyniosłoby ci tylko pewną zgubę. Więc udawałeś, że tego nie ma. Gorzej, gdy ktoś ci te robale pokazał własnym palcem, hehe... - Przynajmniej... jak każda księżniczka... mam swojego smoka..? Tak sądzę... to dość dobrze. Wieżę też mam... A w rycerza na białym koniu rzucę butem z obcasem, jakby jakiś miecz unosił... Nie to, że taka stal miałaby smokowi zaszkodzić, gdzie tam... Nie lubię, jak od stali zarysowują się kamienie wokół mojej wieży. - Pokiwał ze trzy razy potakująco głową, jakby chciał w tej surrealistycznej myśli zapewnić samego siebie, chociaż... był zbyt przytłoczony całym tym zepsuciem i wybuchem szaleństwa, by być w stanie lekką ręką podejść do tego wszystkiego.
- Colette Warp
Re: Obrzeża
Pią Mar 13, 2015 7:06 pm
To, co deptało im po piętach nie było śmiercią, ale na pewno było torturami od serca serwowanymi za życia. Czyli całą tą jebana otoczką przed która uciekali na tyle wytrwale i na tyle daleko, że jakieś minimum bezpieczeństwa odnaleźli... w Zakazanym lesie. A przynajmniej na jego obrzeżach, już nie przesadzajmy. Gdzie ma być ten upragniony spokój, jeśli dosłownie nigdzie nie było na tyle bezpiecznie i na tyle bezgranicznie swobodnie, żeby przestać zerkać nerwowo na boki i oddać się w całości kuszącej kontemplacji. A oni jeszcze nawzajem sypali sobie na głowy gorący węgiel. A przynajmniej Colette sypał, usprawiedliwiając się przed samym sobą, że nie; choć widział dobrze co się dzieje. Nie mógł tego powstrzymać; mógł się pilnować, przemyśleć zachowanie zanim poruszy jakieś kwestie, zapoczątkować jakieś uspokajajaco-odprężajace ćwiczenia oddechowe... a potem i tak się rzucić na Sahira. Wszystko w łeb...
W życiu się tak nie zachowywał względem nikogo, zawsze potrafił jakimś mniejszym, czy większym kosztem własnej cierpliwości, uszanować czyjąś przestrzeń osobistą niejednokrotnie bojąc się następstw jej naruszenia tak panicznie, że wychodził na jakąś śmieszną męska cnotkę. Również brak czysto fizycznych zbliżeń niemal w ogóle mu nie doskwierał, a każde.. jakiekolwiek sygnały biologiczne jego ciała o pełnej gotowości do prokreacji, zrzucał jedynie na hormony i zwykle nie znajdowały ujścia, bo nie miał... na czym. Nie chodzi t już nawet o posiadanie kochani, ale chociażby wykreowanie sobie jakiegoś ideału w głowie, który pochłaniałby każdą fantazję i ubierał ja w twór tak namacalny, że tworzył zeń substytut odpowiedni to wypełnienia luki. Nie potrzebował tego, potrafił spożytkować energie na ciekawsze rzeczy i poczekać z tym wszystkim do czasu, aż doń 'dojrzeje'. Zawsze było to spowodowane tym, że nigdy nie znalazł bratniej duszy. Nie potrafił pieprzyć się dla samego pieprzenia, zawsze sadził, że bardzo dużym procentem własnej przyjemności była przyjemność partnera, a jeśli miało się na niego wyjebane na pewien sposób, to nagle zmieniało się coś zmysłowego w trochę kretyński akt ze śmiesznymi ruchami frykcyjnymi i ostatecznym, mało satysfakcjonującym wybuchem. I koniec. Acta est fabula. A przy Sahirze...? Ufff.... to było jak uderzenie obuchem po głowie. Nie potrafił wyrzucić go zmyśli, mimo iż nie nadawał temu naprawdę creepiastego znaczenia, to jednak wampir pojawiał się co jakiś czas w ciągu dnia i przypominał o sobie w nawet najmniej powiązanych z nim rzeczach. Podczas prób nauki było najgorzej. Arlekin miał spękaną maskę i czuł się w posiadaniu czegoś, co posiadło jego i ten stan tak niesamowicie sobie ukochał, że owijany wstążkami nawet nie drgnął. A mimo wszystko to on był gotowym na wszystko potworem, który póki co gasił ogromne pragnienie małymi łyczkami, urwanymi pocałunkami. Ale tak naprawdę zębiska aż rwały mu się po więcej, i choć nie oczekiwał ofiary krwawej i bolesnej, to jego dotychczasowe doświadczenie wbiło mu już w ten durny łeb, ze jest ona nie mniej kosztowna dla obdarowującego. Wiec był przy wampirze taki nie swój, taki niespokojny, niby się przybliżał ,a potem wolno cofał, niby gdzieś się ocierał, ale w sumie to zaraz był dwa metry dalej, czekając na najmarniejszy sygnał, choć gotów do błyskawicznej analizy odnośnie tego, czy Nailah nie wystosował go zbyt pochopnie. Chciał Go całego, nawet w najpłytszej z najpłytszych dziedzin. Każdy centymetr sześcienny ciała, słowo, myśl, zaklęcie, spojrzenie, wygrywaną nutę, pisany wiersz, piosenkę, każdą kreskę na płótnie. Jeszcze kilkanaście minut temu był gotowy za to zabić – to przerażające. I całkowicie pokręcone, jakby ich miejsca kompletnie się pozamieniały i to Puchon miał chęć górować i to nie byle jak, jego despotyczne zapędy mimo zawrotnej, ekspresowej prędkości jednak... pozostawiały Sahirowi dużo swobody. Głównie dlatego, że Smok się bał, iż go zadusi. Ambiwalentnie do tego oczywiście dusił go w tej chwili. Poniekąd. Trzymał go takiego, powoli uspokajającego się, samemu wyciągając sobie kawałki potłuczonego szkła z łap. Nie na długo, nieco wybito go z obecnej, rzucającej się powoli zmęczeniem na zgięte nogi, pozycji i sam musiał się podnieść. Bez cienia skargo, bo... bo... Khym. Bo.
Bo mógł teraz przyklęknąć tuż nad nim, z twarzą pochyloną głęboko nad ramieniem i czuć jak miękkie, czarne włosy łaskoczą jego policzek i o mało co nie przyprawiając go kichanie. Pogładził je. Dwuznaczna pozycja, która po raz kolejny testowała niezmierzona siłę jego cierpliwości i potrzebował dla niej zaczerpnąć bardzo głębokiego oddechu. Odruchowo podłożył dwoją rękę pod potylice Krukona, żeby ten nie opierał głowy i twarda korę, tylko na miękkim rękawie szaty i dodatkowej warstwie z mięsistego przedramienia – najlepszy materac ever. Ale zakleszczył się przez to tuż nad rozmówca i parsknął odruchowo, skupiając wzrok na jego uchu. Zrobiło mu się goręcej.
- Po historii, którą mi opowiedziałeś, dziwnie brzmi z twoich ust wymaganie ode mnie niezbędnego szacunku do niego. - zauważył celnie i końcami palców, zaigrał ciekawsko tuż za małżowiną, gdzie skóra była cholernie podatna na specyficzne łaskotki.
Oboje mówili powoli, nie spieszyli się... nawet rozmowa ciągnęła się biegiem w którym jeden potrafił odpowiedzieć drugiemu po długich minutach, nawet nie specjalnie myśląc nad odpowiedzią, po prostu pozwalając temu spokojnie się toczyć i oddając berło ciszy. Oboje mieli dość władzy na dziś. A teraz co? Historia o księżniczce i smoku? I ich wieży. Pasowało, choć tak księżniczka była wyjątkowo wojownicza.
- Musiałbyś być następczynią tronu w Sparcie chyba... kiedy twój Smok nie tylko stróżowałby drzwi i jednym, zdenerwowanym oddechem odganiał nieudolnych absztyfikantów na białych rumakach, to jeszcze musiałby oddawać ci swoje kły, aby księżniczka miała rzeźbione sztylety. Łuski na pokruszenie i zbudowanie twardego jak pancerz gorsetu. Baczne, wyglądające przez okno spojrzenie oceniające każdą jej nową kreacje i ostatecznie nawet lekkie chuchnięcia, rozpalające w jej komnatach wszystkie świeczki. Oszczędzając od płomieni baldachim ogromnego łóżka. I samą księżniczkę. - trzasł się od tych porównań i galopującej przed siebie wyobraźni, jaka ubierała wampira w kosztowne kreacje. No no... dość. Już spokojnie! Przymrużył oczy i jednak... no dobra, nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z okazji, niech go diabli...! Pochylił się i lekko skubnął sam szczyt płatka jego ucha. Samymi ustami.
- Czy mimo wszystko-wszystko, ta randka nadal aktualna...?
W życiu się tak nie zachowywał względem nikogo, zawsze potrafił jakimś mniejszym, czy większym kosztem własnej cierpliwości, uszanować czyjąś przestrzeń osobistą niejednokrotnie bojąc się następstw jej naruszenia tak panicznie, że wychodził na jakąś śmieszną męska cnotkę. Również brak czysto fizycznych zbliżeń niemal w ogóle mu nie doskwierał, a każde.. jakiekolwiek sygnały biologiczne jego ciała o pełnej gotowości do prokreacji, zrzucał jedynie na hormony i zwykle nie znajdowały ujścia, bo nie miał... na czym. Nie chodzi t już nawet o posiadanie kochani, ale chociażby wykreowanie sobie jakiegoś ideału w głowie, który pochłaniałby każdą fantazję i ubierał ja w twór tak namacalny, że tworzył zeń substytut odpowiedni to wypełnienia luki. Nie potrzebował tego, potrafił spożytkować energie na ciekawsze rzeczy i poczekać z tym wszystkim do czasu, aż doń 'dojrzeje'. Zawsze było to spowodowane tym, że nigdy nie znalazł bratniej duszy. Nie potrafił pieprzyć się dla samego pieprzenia, zawsze sadził, że bardzo dużym procentem własnej przyjemności była przyjemność partnera, a jeśli miało się na niego wyjebane na pewien sposób, to nagle zmieniało się coś zmysłowego w trochę kretyński akt ze śmiesznymi ruchami frykcyjnymi i ostatecznym, mało satysfakcjonującym wybuchem. I koniec. Acta est fabula. A przy Sahirze...? Ufff.... to było jak uderzenie obuchem po głowie. Nie potrafił wyrzucić go zmyśli, mimo iż nie nadawał temu naprawdę creepiastego znaczenia, to jednak wampir pojawiał się co jakiś czas w ciągu dnia i przypominał o sobie w nawet najmniej powiązanych z nim rzeczach. Podczas prób nauki było najgorzej. Arlekin miał spękaną maskę i czuł się w posiadaniu czegoś, co posiadło jego i ten stan tak niesamowicie sobie ukochał, że owijany wstążkami nawet nie drgnął. A mimo wszystko to on był gotowym na wszystko potworem, który póki co gasił ogromne pragnienie małymi łyczkami, urwanymi pocałunkami. Ale tak naprawdę zębiska aż rwały mu się po więcej, i choć nie oczekiwał ofiary krwawej i bolesnej, to jego dotychczasowe doświadczenie wbiło mu już w ten durny łeb, ze jest ona nie mniej kosztowna dla obdarowującego. Wiec był przy wampirze taki nie swój, taki niespokojny, niby się przybliżał ,a potem wolno cofał, niby gdzieś się ocierał, ale w sumie to zaraz był dwa metry dalej, czekając na najmarniejszy sygnał, choć gotów do błyskawicznej analizy odnośnie tego, czy Nailah nie wystosował go zbyt pochopnie. Chciał Go całego, nawet w najpłytszej z najpłytszych dziedzin. Każdy centymetr sześcienny ciała, słowo, myśl, zaklęcie, spojrzenie, wygrywaną nutę, pisany wiersz, piosenkę, każdą kreskę na płótnie. Jeszcze kilkanaście minut temu był gotowy za to zabić – to przerażające. I całkowicie pokręcone, jakby ich miejsca kompletnie się pozamieniały i to Puchon miał chęć górować i to nie byle jak, jego despotyczne zapędy mimo zawrotnej, ekspresowej prędkości jednak... pozostawiały Sahirowi dużo swobody. Głównie dlatego, że Smok się bał, iż go zadusi. Ambiwalentnie do tego oczywiście dusił go w tej chwili. Poniekąd. Trzymał go takiego, powoli uspokajającego się, samemu wyciągając sobie kawałki potłuczonego szkła z łap. Nie na długo, nieco wybito go z obecnej, rzucającej się powoli zmęczeniem na zgięte nogi, pozycji i sam musiał się podnieść. Bez cienia skargo, bo... bo... Khym. Bo.
Bo mógł teraz przyklęknąć tuż nad nim, z twarzą pochyloną głęboko nad ramieniem i czuć jak miękkie, czarne włosy łaskoczą jego policzek i o mało co nie przyprawiając go kichanie. Pogładził je. Dwuznaczna pozycja, która po raz kolejny testowała niezmierzona siłę jego cierpliwości i potrzebował dla niej zaczerpnąć bardzo głębokiego oddechu. Odruchowo podłożył dwoją rękę pod potylice Krukona, żeby ten nie opierał głowy i twarda korę, tylko na miękkim rękawie szaty i dodatkowej warstwie z mięsistego przedramienia – najlepszy materac ever. Ale zakleszczył się przez to tuż nad rozmówca i parsknął odruchowo, skupiając wzrok na jego uchu. Zrobiło mu się goręcej.
- Po historii, którą mi opowiedziałeś, dziwnie brzmi z twoich ust wymaganie ode mnie niezbędnego szacunku do niego. - zauważył celnie i końcami palców, zaigrał ciekawsko tuż za małżowiną, gdzie skóra była cholernie podatna na specyficzne łaskotki.
Oboje mówili powoli, nie spieszyli się... nawet rozmowa ciągnęła się biegiem w którym jeden potrafił odpowiedzieć drugiemu po długich minutach, nawet nie specjalnie myśląc nad odpowiedzią, po prostu pozwalając temu spokojnie się toczyć i oddając berło ciszy. Oboje mieli dość władzy na dziś. A teraz co? Historia o księżniczce i smoku? I ich wieży. Pasowało, choć tak księżniczka była wyjątkowo wojownicza.
- Musiałbyś być następczynią tronu w Sparcie chyba... kiedy twój Smok nie tylko stróżowałby drzwi i jednym, zdenerwowanym oddechem odganiał nieudolnych absztyfikantów na białych rumakach, to jeszcze musiałby oddawać ci swoje kły, aby księżniczka miała rzeźbione sztylety. Łuski na pokruszenie i zbudowanie twardego jak pancerz gorsetu. Baczne, wyglądające przez okno spojrzenie oceniające każdą jej nową kreacje i ostatecznie nawet lekkie chuchnięcia, rozpalające w jej komnatach wszystkie świeczki. Oszczędzając od płomieni baldachim ogromnego łóżka. I samą księżniczkę. - trzasł się od tych porównań i galopującej przed siebie wyobraźni, jaka ubierała wampira w kosztowne kreacje. No no... dość. Już spokojnie! Przymrużył oczy i jednak... no dobra, nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z okazji, niech go diabli...! Pochylił się i lekko skubnął sam szczyt płatka jego ucha. Samymi ustami.
- Czy mimo wszystko-wszystko, ta randka nadal aktualna...?
- Sahir Nailah
Re: Obrzeża
Pią Mar 13, 2015 10:38 pm
Gdzie jest prawo, które winno teraz wyleźć ze strych kart historii i stanąć tu, przed nimi, by sędzia wraz z wagą w dłoni od samej boginii sprawiedliwości mógł wznieść na nich mądre oczy i poddać ocenie rzeczy, których oni sami ocenić nie mogli – zbyt spaczone były wizje marzące się nierównymi, twardymi pędzlami na płótnie ich żyć, by mogli je sami obiektywnie ogarnąć – byli artystami, a artyści zawsze są wrogami dla samych siebie, próbując ukazać realiom wszystkie światy, jakie zamykali w głowach, mając dziecinną nadzieję, że ktoś to zrozumie. Etap "nadziei" już przepadł – teraz chowali dzieła do szuflady i tylko opuszczali głowy lub posyłali fałszywe uśmiechy, by w swym wyróżnianiu się na tle społecznym nie zostali eksterminowani jak wyrzutki, którzy zakłócają cały ład rzeczy. Dlatego przydałby się sędzia – sędzia i ksiądz w jednym, który skropiłby ich głowy wodą święconą i zmył grzechy przytłaczające jestestwa, przy których każdy ruch stawał się za ciężki, zaś zamykanie powiek przywoływało w ciemnościach twarze i sylwetki tych, których skrzywdzili. Tych niebezpiecznych i tych bezbronnych. O wrogów tu bardzo łatwo – zostali odznaczeni czerwonymi liniami ostrzegawczymi, ale niektórzy potrafili równie dobrze się skrywć pośród nierównych kresek i barw jak wasza dwójka, wszak jaką paranoję trzeba mieć, by we wszystkim doszukiwać się prób ataku i naruszania naszej przestrzeni? Rozumiem: trzeba wam było przejść przez rzeczy, jakich wielu by nie przetrwało, a uczucie zażenowania nie pozwala nawet wspomnieć o tym, że czasy mamy trudne, że ciężko się w nich oddycha i jest bardzo wielu, którzy coś stracili i co? Jakoś funkcjonują bez dokładania sobie dodatkowych problemów na barki: takich jak przybieranie roli wojowniczej księżniczki mającej swą wierzę, której bronił smok i o dziwo, kompletnie przełamując schemat – nikt jej tutaj nie zamknął na siłę. Sama ją sobie zbudowała, kamień po kamieniu, sama przywiązała do siebie Smoka, który zaczął o nią walczyć, by móc napawać się jej obecnością i całym sobą pochłaniać najdelikatniejsze gesty ukazujące, że nie jest jednym z przedmiotów, że nie jest dlań tłem, a ceni ona sobie gadzią obecność- jakże chora to była wizja, a jakże realna zarazem w bogatej wyobraźni dwóch chłopaków wyobrażających sobie baśniowy świat, w jakim byłoby obu o wiele łatwiej, niż tutaj, na tej twardej i niegościnnej ziemi, która w swej zdradliwości w każdym momencie mogła otworzyć im przepaść pod nogami.
Wróg! Gdzie jest właśnie ten wróg, w którą stronę wymierzyć ostrze? Wrogiem jesteś samym sobie, Sahirze, kryje się głęboko w tobie, bardzo głęboko – niemal co noc próbujesz go z siebie wydobyć, ale nie ważne, jak wiele krwi przelejesz i jak wiele będziesz się miotać pośród czerni – on tam pozostanie i będzie się czaił, by zaatakować, kiedy tylko nie patrzysz – uosabianie go w Colettcie, który najwyraźniej nie chciał niczego złego, nie celowo, było kompletnie bezsensowne – tylko co z tego, że to wiesz, co z tego, że widzisz logiczne wytłumaczenia tego wszystkiego, skoro twoja Bestia wędrowała swoją drogą i zacieśniała serce w uścisku łapy, jeszcze nie próbując wbijać w nie pazurów, choć była blisko? Czułeś aż, jak mocniej uderza, czy może to wina po prostu podniesionego ciśnienia, gdy krew szumiała ci wręcz w uszach i zaczynałeś się gubić, który rytm jest twoim, a który Puchona...
- No tak... racja... - Co za głupota, w ogóle się nie zastanowiłeś nad tym, co mówiłeś, palnąłeś to... żeby chyba po prostu palnąć, bez żadnego większego powołania, żeby coś powiedzieć, żeby... nie, naprawdę nie wiedziałeś dlaczego, ale uciąłeś to ostrym ostrzem, by myśli się za bardzo nie rozwijały – poświęciłeś temu całe swoje skupienie. Odcinaniu się od myśli. Musiałeś na nowo porobić porządki, żebyś miał większe możliwość poruszania się po swojej zgrabnej bibliotece, gdzie powieść, jaką już miałeś porwać na strzępy, leżała w kącie i chciałeś ją podnieść – dla Ciebie i dla Niego jeszcze nie koniec, na pewno nie dzisiaj. Nie chciałeś przecież tego kończyć, skoro dopiero się zaczynało, nawet gdy nie widziałeś przyszłości w choć minimalnie ciepłych barwach, a wszystko pokrywał szron. Będziesz musiał uważać, by czasem się nie potknąć przy podążaniu w przód.
W sumie nie wiedziałeś, co mu odpowiedzieć – poczułeś dreszcz przesuwający się po karku, poruszyłeś lekko głową, czując jego palce w okolicy karku i dotyk zębów na płatku ucha – była w tym jakaś nieprawidłowość, a w tej nieprawidłowości kompletnie dopuszczenie, przy którym jednak znów wstrzymywałeś oddech i bynajmniej nie dlatego, że było to aż tak przyjemne, a dlatego, że tak mocno podsycało wciąż nie wygasłą, a jedynie mocno przygaszoną paranoję. Nie ukrywam, że bardzo trudno jest pogodzić serce z umysłem, zwłaszcza, gdy dwa te przymioty galopują w kompletnie sobie przeciwnych kierunkach, zaś jeszcze ciężej, gdy dochodzi do tego czynnik trzeci – wielkie wypaczenie obu, te właśnie robale, co wyżerały i nie pozwalały na czystość doznań i szczerość z samym sobą, kiedy plączemy się kompletnie w tym, czego byśmy chcieli i do czego w sumie dążymy.
- Jasne... Na dzisiaj chyba jednak powinienem już wracać. - Odparłeś po prostu, unosząc lekko głowę, by spojrzeć przed siebie, chociaż niczego konkretnego tam nie było – ot kolejne morze drzew, które niczym nie wyróżniało się od wszystkiego co ich otaczało. Zastanawiałeś się, czy to "jasne", które ci tak łatwo przyszło, było kłamstwem. Wszak pewne struny zostały już poruszone, Collins działał... Ciekawe, czy w ogóle będzie między wami jakiś "następny raz". I nie. Nie potrafiłeś już niczego więcej z siebie wydusić.
Wróg! Gdzie jest właśnie ten wróg, w którą stronę wymierzyć ostrze? Wrogiem jesteś samym sobie, Sahirze, kryje się głęboko w tobie, bardzo głęboko – niemal co noc próbujesz go z siebie wydobyć, ale nie ważne, jak wiele krwi przelejesz i jak wiele będziesz się miotać pośród czerni – on tam pozostanie i będzie się czaił, by zaatakować, kiedy tylko nie patrzysz – uosabianie go w Colettcie, który najwyraźniej nie chciał niczego złego, nie celowo, było kompletnie bezsensowne – tylko co z tego, że to wiesz, co z tego, że widzisz logiczne wytłumaczenia tego wszystkiego, skoro twoja Bestia wędrowała swoją drogą i zacieśniała serce w uścisku łapy, jeszcze nie próbując wbijać w nie pazurów, choć była blisko? Czułeś aż, jak mocniej uderza, czy może to wina po prostu podniesionego ciśnienia, gdy krew szumiała ci wręcz w uszach i zaczynałeś się gubić, który rytm jest twoim, a który Puchona...
- No tak... racja... - Co za głupota, w ogóle się nie zastanowiłeś nad tym, co mówiłeś, palnąłeś to... żeby chyba po prostu palnąć, bez żadnego większego powołania, żeby coś powiedzieć, żeby... nie, naprawdę nie wiedziałeś dlaczego, ale uciąłeś to ostrym ostrzem, by myśli się za bardzo nie rozwijały – poświęciłeś temu całe swoje skupienie. Odcinaniu się od myśli. Musiałeś na nowo porobić porządki, żebyś miał większe możliwość poruszania się po swojej zgrabnej bibliotece, gdzie powieść, jaką już miałeś porwać na strzępy, leżała w kącie i chciałeś ją podnieść – dla Ciebie i dla Niego jeszcze nie koniec, na pewno nie dzisiaj. Nie chciałeś przecież tego kończyć, skoro dopiero się zaczynało, nawet gdy nie widziałeś przyszłości w choć minimalnie ciepłych barwach, a wszystko pokrywał szron. Będziesz musiał uważać, by czasem się nie potknąć przy podążaniu w przód.
W sumie nie wiedziałeś, co mu odpowiedzieć – poczułeś dreszcz przesuwający się po karku, poruszyłeś lekko głową, czując jego palce w okolicy karku i dotyk zębów na płatku ucha – była w tym jakaś nieprawidłowość, a w tej nieprawidłowości kompletnie dopuszczenie, przy którym jednak znów wstrzymywałeś oddech i bynajmniej nie dlatego, że było to aż tak przyjemne, a dlatego, że tak mocno podsycało wciąż nie wygasłą, a jedynie mocno przygaszoną paranoję. Nie ukrywam, że bardzo trudno jest pogodzić serce z umysłem, zwłaszcza, gdy dwa te przymioty galopują w kompletnie sobie przeciwnych kierunkach, zaś jeszcze ciężej, gdy dochodzi do tego czynnik trzeci – wielkie wypaczenie obu, te właśnie robale, co wyżerały i nie pozwalały na czystość doznań i szczerość z samym sobą, kiedy plączemy się kompletnie w tym, czego byśmy chcieli i do czego w sumie dążymy.
- Jasne... Na dzisiaj chyba jednak powinienem już wracać. - Odparłeś po prostu, unosząc lekko głowę, by spojrzeć przed siebie, chociaż niczego konkretnego tam nie było – ot kolejne morze drzew, które niczym nie wyróżniało się od wszystkiego co ich otaczało. Zastanawiałeś się, czy to "jasne", które ci tak łatwo przyszło, było kłamstwem. Wszak pewne struny zostały już poruszone, Collins działał... Ciekawe, czy w ogóle będzie między wami jakiś "następny raz". I nie. Nie potrafiłeś już niczego więcej z siebie wydusić.
- Colette Warp
Re: Obrzeża
Pią Mar 13, 2015 11:00 pm
I... znowu go tracił. Znowu miał wrażenie, że wampir chociaż bardzo namacalny, mimo znajdowania się po prostu tuż-tuz obok jest już myślami tak niezmiernie daleko, tam gdzie Smok nie sięgał pazurami z łagodnością, z która winie był sięgać. Mógł tam dotrzeć tylko rozdrapując krwawiące bariery na jego drodze i już raz to zrobił, właściwie to dzisiaj i jak to się skończyło? Kiepsko. I nawet nie podziałało za długo, bo Sahir na nowo odpływał zupełnie pożarty przez Coś. I znowu w piersi opancerzonej w setki tysięcy twardych łusek rozpalił się jakiś durny gniew, tak mocny, że miał ochotę przypierdolić dłonią w drzewo, żeby przyszpilić świadomość wampira z powrotem tutaj. Ale ten tylko by się zdenerwował i na nowo rozpocząłby się taniec obłaskawiania księżniczki. Tej, która siedzi w najwyższej wieży i raz na jakiś czas wychyli się z jej okna, żeby spojrzeć na Smoka, żeby nasycić jego potrzeby po katowsku dawkowaną odrobiną uwagi. Tej samej, która mimo potrzeby uwagi ogromnego gada schowała się z powrotem wewnątrz i nie zwracała nawet najmniejszej uwagi na złotołuskiego, zataczającego kółka dookoła wieży. Heh... nawet na zwykłej rozmowie.
Dlatego Katedralny Smok cofnął usta i chwile tak wisiał nad uchem Krukona czując jak chwilowy ognień został automatycznie zdmuchnięty i zgaszony do stopnia, w który z knota nie uszedł nawet milimetr dymu.
- Mhm. No tak, racja.
Nie, nie chodziło o to, że był zły, że chce już iść. Nie. Mógł odejść w każdej chwili, to on wysuwał z siebie łapiące za przeguby wstążki, nie Colette. Zdenerwowało go chyba to, że może w sumie faktycznie za dużo sobie wyobrażał.
- No to zajebiście, jakoś się dogadamy.
Głupi, głupi, głupi Smok.
Odsunął go od siebie i wstał, żeby wytrzepać spodnie na tyle na ile wystarczyło, żeby nie wyglądał jak wsiok, któremu słoma z butów wystaje i zapiął ciepły płaszcz pod szyję.
- To ja już będę spadał, zostawiłem tak zrywkę, a wiadomo, że śmiecenie w Zakazanym lesie jest nawet gorzej karane niż w normalny. Trzymaj się. - posłał mu lekki uśmieszek i odwrócił się na pięcie, pogwizdując i wracając przez przebytą przez nich dwóch ścieżkę. Tak naprawdę to nic tam nie zostawił, ale może jak się pospieszy, to złapie jeszcze tamtego Testrala...?
z/t x2
Dlatego Katedralny Smok cofnął usta i chwile tak wisiał nad uchem Krukona czując jak chwilowy ognień został automatycznie zdmuchnięty i zgaszony do stopnia, w który z knota nie uszedł nawet milimetr dymu.
- Mhm. No tak, racja.
Nie, nie chodziło o to, że był zły, że chce już iść. Nie. Mógł odejść w każdej chwili, to on wysuwał z siebie łapiące za przeguby wstążki, nie Colette. Zdenerwowało go chyba to, że może w sumie faktycznie za dużo sobie wyobrażał.
- No to zajebiście, jakoś się dogadamy.
Głupi, głupi, głupi Smok.
Odsunął go od siebie i wstał, żeby wytrzepać spodnie na tyle na ile wystarczyło, żeby nie wyglądał jak wsiok, któremu słoma z butów wystaje i zapiął ciepły płaszcz pod szyję.
- To ja już będę spadał, zostawiłem tak zrywkę, a wiadomo, że śmiecenie w Zakazanym lesie jest nawet gorzej karane niż w normalny. Trzymaj się. - posłał mu lekki uśmieszek i odwrócił się na pięcie, pogwizdując i wracając przez przebytą przez nich dwóch ścieżkę. Tak naprawdę to nic tam nie zostawił, ale może jak się pospieszy, to złapie jeszcze tamtego Testrala...?
z/t x2
- Colette Warp
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 1:32 am
Pojawienie się tamtego chłopaka było bardziej niż zaskakujące. Co Colette zdążył powiedzieć tej dziewczynie, wpatrując się jak ta pochylona wzdryga się od kolejnej fali wijących się, ciemnych ślimaków, pozbawionych skorup, jakimi powoli i skrupulatnie pokrywała ziemię. Nie chciał zrobić jej krzywdy, dlatego nie atakował, stał z opuszczoną różdżka i chyba zdążył ją o coś zapytać....
„Z kim walczycie...?”
Nie zdążył się zakryć, czy choćby umknąć i zaklęcie odpychające uderzyło go tępym ciosem w piersi, na moment opróżniając płuca z wszelkich pokładów tlenu i posłały go o kilka metrów w bok, sprawiając, że pod koniec przeturlał się wręcz po ubarwionej rubinem krwi trawie i jej plamy, i plamki odcisnęły się na jego jasnym płaszczu. To nie był atak na niego, to była obrona przed wtrącaniem w walkę czegoś tak nierozsądnego jak: rozmowa. Ktoś, wyznający zasadę: najpierw strzelać, potem pytać', uprzedził Puchona i pierwszy dopadł do dziewczyny zanim ta chociażby zdążyła spojrzeć w dwukolorowe oczy tego, jaki na krótki moment zesłał jeden, bajkowy akcent na ten padół zbiorowej rozpaczy.
„O co walczycie...?”
Smok Katedralny dał się złapać we własne sidła i dostał do miejsc,a gdzie dym dopiero opadał i przy ziemi praktycznie wciskał mu się we łzawiące oczy, dziurki od nosa i łapiące oddech usta. Znowu jakiś krzyk, znowu jakiś pisk, dziwny odgłos mokrego mlaśnięcia, od którego mięśnie nieprzyjemnie spinały się u dołu kręgosłupa. Wystarczyło podnieść głowę i spojrzeć z tej niedokładnej perspektywy jak po nogach dziewczyny i przytulonego do niej chłopaka ścieka kolejna ofiara dla wiecznie nienasyconej matki ziemi. A może dla Anglii...?
„Co chcecie osiągnąć...?”
Drgania ich ciał były wyraźne, a potem rozmywały się i z czasem całkowicie zamarły, otoczone rzez grube, dzikie pnącza prawie jak para kochanków. To była para kochanków czy nie? Był światkiem ich śmierci. Była wszędzie dookoła, jak w zamykającym się dookoła nieruchomego gada pudełku. Najpierw od dołu, krwią, która wsiąkała w materiał jego ubrań, od góry pnączami, w jakich skrył go upadek; następnie od przodu dwojgiem ciał, jakie skonały zabite przez nagły atak furii, od tyłu przez... Ten wrzask, który rozległ się za plecami Puchona był tak rozpaczliwy, że biały pot zalał jego kark. Odwrócił się, oczywiście, że się odwrócił w końcu za mało mu było jeszcze widoków, co?! Ale nic nie zobaczył.... tylko więcej i więcej pnącz oraz martwą ciszę jeszcze gorszą od kakofonii desperackich wrzasków. Potem pudełeczku pozostały już tylko dwie ścianki. Po lewej piękne, rude włosy, a po prawej jeszcze tlący się przy kontakcie s trawą papieros. Spokojnie... nie będzie pożaru. Już wystarczy tu zniszczeń.
Trach – pudełeczko zamknięte.
To trwało kilka sekund. Dosłownie kilka sekund jak urwane, pojedyncze klatki, z widokiem twarzy każdego z uczniów, jakich tylko dał radę tam dojrzeć. A teraz szedł i dawał Nie mrugnął od co najmniej 4 minut, jakby obraz skrupulatnie wypalał mu się na źrenicy, nie powalająco ani na setna sekundy rozmazać powiece tę piękną mozaikę katastrofy.
Kolce, wszędzie kolce, trupy, plamy na rękawie, czerwone plamy, krew na kolcach, krakanie kruka, syk zaklęcia, światło, pisk, wybuch... nie, NIE! Najpierw wybuch, potem pisk, krzyk, wrzask, potępieńczy wrzask. Cisza. Góra ślimaków. Znowu krew, czyjeś żebra, zielony płomyk, rozbita czaszka, fiolka ze złotym płynem, charkot i mokre plaśnięcia ślimaków. Pióra kruka pchają się do ust i utrudniają oddech. Miękkie łapki czarnego kota, strumień wody i kolejne torsie. Tym razem wymioty z kruczych piór.
Puchon szedł jak pacynka wedle woli i tempa, jakie dobrał jego przewodnik, nadal pozostając mózgiem niedaleko Bijącej Wierzby. Przesunął wzrok na pochwycony w dłoń wampira nadgarstek. A potem znowu na dłoń, niosła na sobie maleńkie kropki krwi. Większość nie była świeża. I szedł tak za tą dłonią, jakby ślad skurczył się do zaciśniętych w pąk pięciu palców, które ciągnęły go w stronę czegoś. I kroki, byle nie stracić rytmu i nie upaść: raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, raz-dwa trzy, raz-dw...
- Masz rękę brudną od krwi. - stwierdził cicho, orientując się, ze zaciskał własne palce wolnej dłoni na różdżce tak mocno, że od kilku minut czuł tam już mrówki i wbijające się do bólu paznokci w delikatną skórę śródręcza. Jego ciało nie pozwoliło mu wypuści broni, bo nadal nie było bezpieczne. Masakra była daleko, Sahir był obok, nikt na nich nie patrzył i nadal nie było bezpiecznie. Znowu. Czemu...? Bo Sahir miał ręce brudne od krwi. - Nie dotykaj mnie nią.
Potrzebował jeszcze chwili. Kolejna warstwa maski już prawie gotowa, należało tylko idealnie równo przykleić ją do tej wieloletniej i niespękanej.
- Nie dotykaj mnie nią, do cholery! - szarpnął się raz, nieudolnie, poprawiając drogim razem z taką pasją, że aż musiał się cofnąć o kilka kroków. Szybko spojrzał czy jego ręka jest cała, jakby Krukon własny dotyk potrafił zmienić w kwas, po czym szybko wrócił pełnią uwagi na wampira. Czas uruchomić mechanizm z zastoju. Jeszcze raz, tak, jak było tuż po wyjściu zza głazu. - Ty pieprzony gnoju! Avifors! - zamachnął się, po czym mała chmara ptaków wyskoczyła z końca różdżki jak ogniki z petardy, zakręciły siew powietrzu i namierzając przeciwnika zaczęła wściekle na niego pikować, rozchodząc się i atakując ze wszystkich stron, jak zupełnie wściekłe.
__________________________
(+2 za Felix)
Avifors -> 6,6
„Z kim walczycie...?”
Nie zdążył się zakryć, czy choćby umknąć i zaklęcie odpychające uderzyło go tępym ciosem w piersi, na moment opróżniając płuca z wszelkich pokładów tlenu i posłały go o kilka metrów w bok, sprawiając, że pod koniec przeturlał się wręcz po ubarwionej rubinem krwi trawie i jej plamy, i plamki odcisnęły się na jego jasnym płaszczu. To nie był atak na niego, to była obrona przed wtrącaniem w walkę czegoś tak nierozsądnego jak: rozmowa. Ktoś, wyznający zasadę: najpierw strzelać, potem pytać', uprzedził Puchona i pierwszy dopadł do dziewczyny zanim ta chociażby zdążyła spojrzeć w dwukolorowe oczy tego, jaki na krótki moment zesłał jeden, bajkowy akcent na ten padół zbiorowej rozpaczy.
„O co walczycie...?”
Smok Katedralny dał się złapać we własne sidła i dostał do miejsc,a gdzie dym dopiero opadał i przy ziemi praktycznie wciskał mu się we łzawiące oczy, dziurki od nosa i łapiące oddech usta. Znowu jakiś krzyk, znowu jakiś pisk, dziwny odgłos mokrego mlaśnięcia, od którego mięśnie nieprzyjemnie spinały się u dołu kręgosłupa. Wystarczyło podnieść głowę i spojrzeć z tej niedokładnej perspektywy jak po nogach dziewczyny i przytulonego do niej chłopaka ścieka kolejna ofiara dla wiecznie nienasyconej matki ziemi. A może dla Anglii...?
„Co chcecie osiągnąć...?”
Drgania ich ciał były wyraźne, a potem rozmywały się i z czasem całkowicie zamarły, otoczone rzez grube, dzikie pnącza prawie jak para kochanków. To była para kochanków czy nie? Był światkiem ich śmierci. Była wszędzie dookoła, jak w zamykającym się dookoła nieruchomego gada pudełku. Najpierw od dołu, krwią, która wsiąkała w materiał jego ubrań, od góry pnączami, w jakich skrył go upadek; następnie od przodu dwojgiem ciał, jakie skonały zabite przez nagły atak furii, od tyłu przez... Ten wrzask, który rozległ się za plecami Puchona był tak rozpaczliwy, że biały pot zalał jego kark. Odwrócił się, oczywiście, że się odwrócił w końcu za mało mu było jeszcze widoków, co?! Ale nic nie zobaczył.... tylko więcej i więcej pnącz oraz martwą ciszę jeszcze gorszą od kakofonii desperackich wrzasków. Potem pudełeczku pozostały już tylko dwie ścianki. Po lewej piękne, rude włosy, a po prawej jeszcze tlący się przy kontakcie s trawą papieros. Spokojnie... nie będzie pożaru. Już wystarczy tu zniszczeń.
Trach – pudełeczko zamknięte.
To trwało kilka sekund. Dosłownie kilka sekund jak urwane, pojedyncze klatki, z widokiem twarzy każdego z uczniów, jakich tylko dał radę tam dojrzeć. A teraz szedł i dawał Nie mrugnął od co najmniej 4 minut, jakby obraz skrupulatnie wypalał mu się na źrenicy, nie powalająco ani na setna sekundy rozmazać powiece tę piękną mozaikę katastrofy.
Kolce, wszędzie kolce, trupy, plamy na rękawie, czerwone plamy, krew na kolcach, krakanie kruka, syk zaklęcia, światło, pisk, wybuch... nie, NIE! Najpierw wybuch, potem pisk, krzyk, wrzask, potępieńczy wrzask. Cisza. Góra ślimaków. Znowu krew, czyjeś żebra, zielony płomyk, rozbita czaszka, fiolka ze złotym płynem, charkot i mokre plaśnięcia ślimaków. Pióra kruka pchają się do ust i utrudniają oddech. Miękkie łapki czarnego kota, strumień wody i kolejne torsie. Tym razem wymioty z kruczych piór.
Puchon szedł jak pacynka wedle woli i tempa, jakie dobrał jego przewodnik, nadal pozostając mózgiem niedaleko Bijącej Wierzby. Przesunął wzrok na pochwycony w dłoń wampira nadgarstek. A potem znowu na dłoń, niosła na sobie maleńkie kropki krwi. Większość nie była świeża. I szedł tak za tą dłonią, jakby ślad skurczył się do zaciśniętych w pąk pięciu palców, które ciągnęły go w stronę czegoś. I kroki, byle nie stracić rytmu i nie upaść: raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, raz-dwa trzy, raz-dw...
- Masz rękę brudną od krwi. - stwierdził cicho, orientując się, ze zaciskał własne palce wolnej dłoni na różdżce tak mocno, że od kilku minut czuł tam już mrówki i wbijające się do bólu paznokci w delikatną skórę śródręcza. Jego ciało nie pozwoliło mu wypuści broni, bo nadal nie było bezpieczne. Masakra była daleko, Sahir był obok, nikt na nich nie patrzył i nadal nie było bezpiecznie. Znowu. Czemu...? Bo Sahir miał ręce brudne od krwi. - Nie dotykaj mnie nią.
Potrzebował jeszcze chwili. Kolejna warstwa maski już prawie gotowa, należało tylko idealnie równo przykleić ją do tej wieloletniej i niespękanej.
- Nie dotykaj mnie nią, do cholery! - szarpnął się raz, nieudolnie, poprawiając drogim razem z taką pasją, że aż musiał się cofnąć o kilka kroków. Szybko spojrzał czy jego ręka jest cała, jakby Krukon własny dotyk potrafił zmienić w kwas, po czym szybko wrócił pełnią uwagi na wampira. Czas uruchomić mechanizm z zastoju. Jeszcze raz, tak, jak było tuż po wyjściu zza głazu. - Ty pieprzony gnoju! Avifors! - zamachnął się, po czym mała chmara ptaków wyskoczyła z końca różdżki jak ogniki z petardy, zakręciły siew powietrzu i namierzając przeciwnika zaczęła wściekle na niego pikować, rozchodząc się i atakując ze wszystkich stron, jak zupełnie wściekłe.
__________________________
(+2 za Felix)
Avifors -> 6,6
- Mistrz Gry
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 1:32 am
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 5, 4
'Pojedynek' :
Result : 5, 4
- Sahir Nailah
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 2:22 am
Nie można uciec od pewnych zdarzeń, nawet jeśli ucieknie się z miejsca, gdzie te miały miejsce. To, co robił Nailah, można było właśnie nazwać ucieczką – każdy normalny, postronny obserwator tak by to nazwał, dopiero ktoś, kto potrafił nie tylko spoglądać, ale i widzieć, zauważyłby tą delikatną różnicę między tym, co dzieje się, gdy samobójca rzuca się w przepaść i nie postanawia stanąć czołem z atrakcjami rzeczywistości w postaci konsekwencji swych czynów (nie wolno mi mówić o wyrzutach sumienia), a tym, co robił ten wampir, ciągnąc, szybkim, sprężystym krokiem, za sobą Coletta. Nie biegną. Sądzę, że powinni (to wciąż nie jest ucieczka). Powinni skryć się przed wzrokiem nauczycieli, którzy już niedługo wypadną na błonia – nie potrafię pozbyć się wrażenia, że między ich zniknięciem z terenu głównego zamieszania (potraficie docenić to, jak dyskretnego słowa użyłem wobec tego, co się tam wydarzyło?), a pojawieniem się nauczycieli była kwestia ledwo paru chwil. Sekund. Zupełnie jakby ta konsekwencja, o której było wspominane, już dyszała w kark Sahira, nakazując mu działać i nie pozwalając stać w miejscu. Nie był to stres. Nie towarzyszyło temu napięcie. Sam nie wiem, co dokładnie tkwiło w jego sercu... byłoby mi łatwiej, gdyby choć on to wiedział – tam jednak czaiła się pustka... wspominałem już o tym? Pustka, która i na moment zagościła w sercu Smoka Katedralnego, choć uwierzcie, że kompletnie nie w tej samej formie, nie w tym samym znaczeniu; wszak w przypadku numer dwa mamy do czynienia z ciszą przed burzą... Ten, który tą burzę prowadził, nie wyczuwał jeszcze, co się z niej może narodzić. Nie zastanawiał się nad tym, nie analizował tego – nie było czego analizować, świat w jego oczach układał się w zbyt prostym schemacie w aktualnej chwili, aby potrzeba było suzkać dla niego zrozumienia. Pytania? Nie było pytań. Nawet jeśli się pojawią odpowiedzi na nie wydawały się nader oczywiste, dawno ułożone i gotowe – swoiste katharsis przepłynęło dzisiejszego dnia przez ciało czarnowłosego, nie oznacza to jednak, że spłynęło do końca i nie nagromadzi w jednym miejscu njgorszego syfu, który potem uderzy ze zdwojoną mocą – tak zawsze było, więc czemu tutaj miałoby być inaczej?
Prowadzisz go za rękę – nie ważne, dokąd, powinieneś się skierować do zamku, ale wolałeś nie napotkać uczniów, którzy zauważyli i usłyszeli, że na błoniach przerzucają się zaklęciami, w czym pozostawało wierzyć, że nie odróżnili pojedynczych twarzy, więc zamek odpadał na starcie, jak widać – no więc... tak, Zakazany Las, gdzieżby indziej? Bijąca wierzba i przejście do Wrzeszczącej Chaty? Nie, tam nie... Wybór więc był prosty – gdziekolwiek, byleby oddalić się od samego dębu – gdziekolwiek, więc przed siebie, tak długo – szkoda, że nie było w tym niczego bohaterskiego – złapałeś Nietoperza za nóżkę, ale przecież on niedługo zauważy, że coś jest nie tak, zacznie bić skrzydłami, zacznie drapać, gryźć – to właśnie ta część, nad którą się nie zastanawiałeś w nawet najmniejszym stopniu... I dlatego zwolniłeś, lekko osiadając na ziemi, kiedy usłyszałeś jego pierwsze słowa; jak dotąd oglądałeś się tylko po to, by spojrzeć, czy nikt za wami nie idzie i by rozglądnąć się wokół, poszukując ewentualnych świadków: pewnie byli, no cóż, najwyżej trafisz do Azkabanu... trafisz za kratki za zabójstwo "Bogu winnych uczniów"... jakie to było strasznie śmieszne... Śmiałbyś się pewnie w najlepsze, gdybyś tylko był w stanie w tym momencie odczuwać i gdybyś choćby był w stanie pomyśleć o czymkolwiek głębszym, prócz aktualnego przetrawienia tego, że znów się ktoś do ciebie odezwał – tym razem nie taki znowu "ktoś". Przecież znasz ten głos. Znasz już za dobrze.
Sahir zatrzymał się i obrócił, by spojrzeć na Coletta, a potem na swoją dłoń, która jeszcze przed chwilą go trzymała, chcąc wyprowadzić z syfu, który nie był przeznaczony dla jego oczu – przynajmniej ty nie chciałeś, żeby był przeznaczony: czyż nie sprawdzałeś w lusterku, kiedy otrzymałeś od swej Wojny wiadomości, byś stawił się pod dębem, gdzie wszystko się zaczęło i wszystko winno było mieć swój koniec? Był wtedy w głębi zamku, a jednak znalazł się na błoniach, gdzie nigdy nie powinien być. Ty nie chciałeś, żeby tutaj był. Ty nie chciałeś, by dowiedział się, że jesteś kłamcą, żeś skłamał pierwszy raz w życiu i to tak perfidnie... twoja niewiedza niczego nie usprawiedliwiała. Ty nie chciałeś, żeby widział okropieństwa, by raził tym swoje wnętrze – że niby jest twardy? Oczywiście, nie wątpiłeś w to – lecz bycie twardym, a zobaczenie rzeźni, która dla normalnych oczu była teksańską masakrą to dwie różne sprawy.
Krew na dłoniach, krew na dłoniach... Zawsze było jej mnóstwo – tylko Ty, Colette, Jej nie dostrzegałeś – wreszcie masz okazję... I widzę, że nie podoba ci się to.
Wampir spowrotem wbił otchłań w dwukolorowe tęczówki Warpa, ręka mu drgnęła, unosząc się, jakby chciał rzucić zaklęcie, ale w jego połowie powstrzymał się.
Oczywiście, że się powstrzymał.
Zobaczył swego pięknego Motyla, w którego oczach zobaczył chyba tylko odrazę, niechęć, obrzydzenie. Motyle, jak wam wiadomo, nie były laleczkami do zabawy. Mogły być piękne i cieszyć wzrok kruchością, jednak niesamowicie żywotliwe nie poddawały się tylko swym marnym definicjom – wszak ten Motyl potrafił się przekształcić w Smoka co się zowie... I takim chyba teraz chciał się stać – Smokiem, co zieje ogniem, siejąc spustoszenie, gdy już ktoś niefortunnie zabawił się jego uczuciami. Czy to było to? Zabawiłeś się jego uczuciami?
Przejechałeś różdżką w powietrzu – przejrzysta tarcza Protego Horribilis okoliła twą sylwetkę, chroniąc ją przed nalotem żółtych, małych skurwysynów, które już chciały się dobrać do twojej skóry – zawahałeś się, twój błąd. I popełnisz tych błędów teraz o wiele, wiele więcej.
Twarz czarnowłosego przyozdobił lekki uśmiech – kąciki warg wygięły się ledwo o parę milimetrów, ale jednak wygięły, choć nie było w tym ani krzty wesołości – nie szukajcie tam też pogardy, kpiny, czy cynizmu – jeśli już chcecie się czegoś tam doszukiwać... to chyba mogłyby być to słowa, które nie wylęgły się w strunach i nie naprowadziły ich do wyjawienia części myśli światu.
Tam był ledwo dostrzegalny smutek.
No tak, moja dłonie są pokryte krwią...
Wahasz się.
Czemu.
Przestań się wahać.
Zabij go.
Zabij go tak, jak zabiłeś wszystkich innych.
Glacius. - Żółte ptaszki owionął powiew zimna, który rozbił ich małe ciałka na tysiące kawałeczków, powodując, że zniknęły. Silencio - następne machnięcie różdżką.
/+2 do oczek z PD
Protego Horribilis: 6,6
Glacius: 6,4
Silencio: 3,6
Prowadzisz go za rękę – nie ważne, dokąd, powinieneś się skierować do zamku, ale wolałeś nie napotkać uczniów, którzy zauważyli i usłyszeli, że na błoniach przerzucają się zaklęciami, w czym pozostawało wierzyć, że nie odróżnili pojedynczych twarzy, więc zamek odpadał na starcie, jak widać – no więc... tak, Zakazany Las, gdzieżby indziej? Bijąca wierzba i przejście do Wrzeszczącej Chaty? Nie, tam nie... Wybór więc był prosty – gdziekolwiek, byleby oddalić się od samego dębu – gdziekolwiek, więc przed siebie, tak długo – szkoda, że nie było w tym niczego bohaterskiego – złapałeś Nietoperza za nóżkę, ale przecież on niedługo zauważy, że coś jest nie tak, zacznie bić skrzydłami, zacznie drapać, gryźć – to właśnie ta część, nad którą się nie zastanawiałeś w nawet najmniejszym stopniu... I dlatego zwolniłeś, lekko osiadając na ziemi, kiedy usłyszałeś jego pierwsze słowa; jak dotąd oglądałeś się tylko po to, by spojrzeć, czy nikt za wami nie idzie i by rozglądnąć się wokół, poszukując ewentualnych świadków: pewnie byli, no cóż, najwyżej trafisz do Azkabanu... trafisz za kratki za zabójstwo "Bogu winnych uczniów"... jakie to było strasznie śmieszne... Śmiałbyś się pewnie w najlepsze, gdybyś tylko był w stanie w tym momencie odczuwać i gdybyś choćby był w stanie pomyśleć o czymkolwiek głębszym, prócz aktualnego przetrawienia tego, że znów się ktoś do ciebie odezwał – tym razem nie taki znowu "ktoś". Przecież znasz ten głos. Znasz już za dobrze.
Sahir zatrzymał się i obrócił, by spojrzeć na Coletta, a potem na swoją dłoń, która jeszcze przed chwilą go trzymała, chcąc wyprowadzić z syfu, który nie był przeznaczony dla jego oczu – przynajmniej ty nie chciałeś, żeby był przeznaczony: czyż nie sprawdzałeś w lusterku, kiedy otrzymałeś od swej Wojny wiadomości, byś stawił się pod dębem, gdzie wszystko się zaczęło i wszystko winno było mieć swój koniec? Był wtedy w głębi zamku, a jednak znalazł się na błoniach, gdzie nigdy nie powinien być. Ty nie chciałeś, żeby tutaj był. Ty nie chciałeś, by dowiedział się, że jesteś kłamcą, żeś skłamał pierwszy raz w życiu i to tak perfidnie... twoja niewiedza niczego nie usprawiedliwiała. Ty nie chciałeś, żeby widział okropieństwa, by raził tym swoje wnętrze – że niby jest twardy? Oczywiście, nie wątpiłeś w to – lecz bycie twardym, a zobaczenie rzeźni, która dla normalnych oczu była teksańską masakrą to dwie różne sprawy.
Krew na dłoniach, krew na dłoniach... Zawsze było jej mnóstwo – tylko Ty, Colette, Jej nie dostrzegałeś – wreszcie masz okazję... I widzę, że nie podoba ci się to.
Wampir spowrotem wbił otchłań w dwukolorowe tęczówki Warpa, ręka mu drgnęła, unosząc się, jakby chciał rzucić zaklęcie, ale w jego połowie powstrzymał się.
Oczywiście, że się powstrzymał.
Zobaczył swego pięknego Motyla, w którego oczach zobaczył chyba tylko odrazę, niechęć, obrzydzenie. Motyle, jak wam wiadomo, nie były laleczkami do zabawy. Mogły być piękne i cieszyć wzrok kruchością, jednak niesamowicie żywotliwe nie poddawały się tylko swym marnym definicjom – wszak ten Motyl potrafił się przekształcić w Smoka co się zowie... I takim chyba teraz chciał się stać – Smokiem, co zieje ogniem, siejąc spustoszenie, gdy już ktoś niefortunnie zabawił się jego uczuciami. Czy to było to? Zabawiłeś się jego uczuciami?
Przejechałeś różdżką w powietrzu – przejrzysta tarcza Protego Horribilis okoliła twą sylwetkę, chroniąc ją przed nalotem żółtych, małych skurwysynów, które już chciały się dobrać do twojej skóry – zawahałeś się, twój błąd. I popełnisz tych błędów teraz o wiele, wiele więcej.
Twarz czarnowłosego przyozdobił lekki uśmiech – kąciki warg wygięły się ledwo o parę milimetrów, ale jednak wygięły, choć nie było w tym ani krzty wesołości – nie szukajcie tam też pogardy, kpiny, czy cynizmu – jeśli już chcecie się czegoś tam doszukiwać... to chyba mogłyby być to słowa, które nie wylęgły się w strunach i nie naprowadziły ich do wyjawienia części myśli światu.
Tam był ledwo dostrzegalny smutek.
No tak, moja dłonie są pokryte krwią...
Wahasz się.
Czemu.
Przestań się wahać.
Zabij go.
Zabij go tak, jak zabiłeś wszystkich innych.
Glacius. - Żółte ptaszki owionął powiew zimna, który rozbił ich małe ciałka na tysiące kawałeczków, powodując, że zniknęły. Silencio - następne machnięcie różdżką.
/+2 do oczek z PD
Protego Horribilis: 6,6
Glacius: 6,4
Silencio: 3,6
- Mistrz Gry
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 2:22 am
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 6, 6
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 6, 2
--------------------------------
#3 'Pojedynek' :
#3 Result : 1, 6
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 6, 6
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 6, 2
--------------------------------
#3 'Pojedynek' :
#3 Result : 1, 6
- Colette Warp
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 11:53 am
Chyba powinie być ostatecznie wdzięczny Sahirowi, że wyciągnął go z tamtego horroru. Tak, za pewne powinien i za pewne był, tylko to była ledwie jedna słodka kropla w całym wiadrze czarnej polewki, jaką to zdarzenie wlało Puchonowi do gardła. Wampir okazał się po prostu zwykłym kłamcą i oszustem, który cały czas robił z siebie ofiarę, podczas czy to on sam najnormalniej dążył do zniszczenia wszystkiego naokoło siebie. I nie robił tego „niechcący” tylko z taką pierdoloną premedytacją, że wściekłość, jaka ciskała się z soczystej barwy, dwukolorowych oczu o zabarwieniu szlachetnych kamieni, prawie pokrywała je czerwienią. Smok Katedralny nie chciał kłamliwego Kota, dlatego miotnął potężnym ogonem, niszcząc piedestał na jakim ułożył swoją futrzastą kulkę, nie bacząc na to, czy niewielkiemu drapieżnikowi cokolwiek się stanie przez zniszczenie tej budowli.
Uciekli, uratowali się. Brawo. A teraz stoją tu naprzeciwko siebie, w środku dnia, na granicy błoń spływających teraz krwią walczących, czując nawet tu smród płomieni, które dalej radośnie tańczyły niedaleko jeziora, na szczątkach jeszcze innych uczniów. Siostry Śmierci nie było na ramionach wampira, scaliła się z nim nachodząc granicami swej czarnej sukni, na granice skórzanej kurtki. Taka fuzja napełniała mimikę Nailaj'a jakimś śmiesznym spełnieniem, harmonia, odprężeniem... szczęściem? Innym rodzajem szczęścia, tym prawdziwszym? Bardziej bliższym wampirowi niż to, jakie próbował dać mu głupi Puchon? Tak, to brzmiało egoistycznie ze strony Colette, ale niech brzmi! Miał w tym sporo racji, poza tym takie pytania już uzyskały swoje odpowiedzi – odpowiedzią na każde z pytań, jakie kiedykolwiek mógłby chcieć zadać Spektrum wszelkiej Czerni, był ten właśnie dzień. I był on jedną wielka negacją. Sahir już wybrał swoją drogę i swoją stronę, i nie była ona nawet o lata świetlne zbliżona do tej, na którą mógłby chcieć wstąpić Colette.
Mój Boże, pierwszy raz tej kapryśnej wiosny była naprawdę, naprawdę piękna pogoda. A Puchon na prawdę miał ochotę zrobić komuś krzywdę. Nie miało być żadnej rozmowy, w końcu z ust Sahira nie wychodziło nic poza krótkimi inkantacjami, jakie miały ochronić go albo zadawać ból, nic ponadto. Miały być czyny i one miały przemawiać mocniej niż słowa. Mimo, iż cała sytuacja była obca i zupełnie abstrakcyjna dla Warpa, jaki nie dostał wystarczająco dużo czasu, by przygotować się psychicznie na taki cios, to jego przeciwnik był jak ryba w wodzie. Poruszał się spokojnie, płynnie, z typową dla siebie gracją wlewającą w dłoń ułożoną na różdżce, na przedłużeniu Jego ręki, a nie broni. Nic nie robiło na Nim wrażenia, nic Go nie zaskakiwało, jakby wszystkiego na tym świecie się spodziewał, nie musiał obawiać, jakby w chaosie czuł się jak w głową na matczynym podołku - uśpiony i gładzony jej długimi pazurami, które zgarniały za jego ucho włosy ciemne, jak to, co każdej z jego ofiar zagościło przed oczami sekundę po ostatecznym ciosie.
Oto był prawdziwy raj Sahira. Świat gdzie nie było jutra i przyszłości, a każdy kto nie był tobą, był wrogiem. I gdzie wynik walki zawsze był na plus, bo po prostu chciałeś skonać. To nie był rodzaj raju, jaki Colette mógłby mu podarować... chociaż nie; chyba mógł.
Najpierw bańki, potem ptaki... co było ze Smokiem Katedralnym nie tak?! Czemu zmieniał elementy bajki w horror, zamiast rzucać kulami ognia, kwasem albo nożami? Może po prostu nie znał niczego innego...? Zmieniał swoje normalne nawyki tylko pod to, by jakkolwiek zmieścić się w szablonie walki z drugim czarodziejem, silniejszym czarodziejem, silniejszym mrocznym stworzeniem, które... litowało się nad nim? Na boga nie znał zasobu wiedzy Sahira, ale skoro na jego oczach potrafił bez mrugnięcia okiem posłać w stronę aż dwóch osób zaklęcie niewybaczalne, to lekką ręką nabiłby Warpa na jedną z najdłuższych gałęzi w Zakazanym Lesie. Aż dla powiększenia efektu specjalnie poświeciłby czas, żeby taką znaleźć. Albo chciał z tym cholernym uśmieszkiem udowodnić Colowi jaki jest słaby. I jeszcze chciał go uciszyć.
Warp odczytywał wszystkie znaki na opak. To bardzo niefortunne, że nie udało ci się zginąć, Sahirze. Ale to można jeszcze naprawić.
Wycofał się szybko o kilka sporych kroków.
- Fumos. - zagryzł wargę i machnął potężnie różdżką, pozwalając, by czarna mgła na dłuższą otoczyła jego stronę i zgrabnie wchłonęła zaklęcie wyciszające. Pod jej osłoną na krótką chwilę kucnął i wynalazł dwa spore kamienie, które z ledwością mieściły mu się razem w dłoni. Jeden z nich odrzucił na bok Sahira - kto wie, może ta kiepskiej jakości zmyłka cokolwiek mu da, drugi najpierw podrzucił w dłoni wyczuwając jego ciężar, a potem z rozmachem cisnął go tam, gdzie zapamiętał, że stał wampir, po drodze posyłając za nim: - Engorgio! - kamień w locie powiększył się kilkukrotnie, zmieniając w średniej wielkości głaz, jaki leciał teraz wprost na przeciwnika.
Colette nie patrzył na wynik, średnio wierząc, że Sahir będzie na tyle głupi, żeby podłożyć głowę do oberwania możliwe, ze nawet śmiercionośnym narzędziem i przebiegł niewielki łuk dookoła wampira. Wolał nie pozostawać w jednym miejscu.
_______________________
(+2 za Felix)
Fumos -> 5,6
Engorgio -> 6,6
Uciekli, uratowali się. Brawo. A teraz stoją tu naprzeciwko siebie, w środku dnia, na granicy błoń spływających teraz krwią walczących, czując nawet tu smród płomieni, które dalej radośnie tańczyły niedaleko jeziora, na szczątkach jeszcze innych uczniów. Siostry Śmierci nie było na ramionach wampira, scaliła się z nim nachodząc granicami swej czarnej sukni, na granice skórzanej kurtki. Taka fuzja napełniała mimikę Nailaj'a jakimś śmiesznym spełnieniem, harmonia, odprężeniem... szczęściem? Innym rodzajem szczęścia, tym prawdziwszym? Bardziej bliższym wampirowi niż to, jakie próbował dać mu głupi Puchon? Tak, to brzmiało egoistycznie ze strony Colette, ale niech brzmi! Miał w tym sporo racji, poza tym takie pytania już uzyskały swoje odpowiedzi – odpowiedzią na każde z pytań, jakie kiedykolwiek mógłby chcieć zadać Spektrum wszelkiej Czerni, był ten właśnie dzień. I był on jedną wielka negacją. Sahir już wybrał swoją drogę i swoją stronę, i nie była ona nawet o lata świetlne zbliżona do tej, na którą mógłby chcieć wstąpić Colette.
Mój Boże, pierwszy raz tej kapryśnej wiosny była naprawdę, naprawdę piękna pogoda. A Puchon na prawdę miał ochotę zrobić komuś krzywdę. Nie miało być żadnej rozmowy, w końcu z ust Sahira nie wychodziło nic poza krótkimi inkantacjami, jakie miały ochronić go albo zadawać ból, nic ponadto. Miały być czyny i one miały przemawiać mocniej niż słowa. Mimo, iż cała sytuacja była obca i zupełnie abstrakcyjna dla Warpa, jaki nie dostał wystarczająco dużo czasu, by przygotować się psychicznie na taki cios, to jego przeciwnik był jak ryba w wodzie. Poruszał się spokojnie, płynnie, z typową dla siebie gracją wlewającą w dłoń ułożoną na różdżce, na przedłużeniu Jego ręki, a nie broni. Nic nie robiło na Nim wrażenia, nic Go nie zaskakiwało, jakby wszystkiego na tym świecie się spodziewał, nie musiał obawiać, jakby w chaosie czuł się jak w głową na matczynym podołku - uśpiony i gładzony jej długimi pazurami, które zgarniały za jego ucho włosy ciemne, jak to, co każdej z jego ofiar zagościło przed oczami sekundę po ostatecznym ciosie.
Oto był prawdziwy raj Sahira. Świat gdzie nie było jutra i przyszłości, a każdy kto nie był tobą, był wrogiem. I gdzie wynik walki zawsze był na plus, bo po prostu chciałeś skonać. To nie był rodzaj raju, jaki Colette mógłby mu podarować... chociaż nie; chyba mógł.
Najpierw bańki, potem ptaki... co było ze Smokiem Katedralnym nie tak?! Czemu zmieniał elementy bajki w horror, zamiast rzucać kulami ognia, kwasem albo nożami? Może po prostu nie znał niczego innego...? Zmieniał swoje normalne nawyki tylko pod to, by jakkolwiek zmieścić się w szablonie walki z drugim czarodziejem, silniejszym czarodziejem, silniejszym mrocznym stworzeniem, które... litowało się nad nim? Na boga nie znał zasobu wiedzy Sahira, ale skoro na jego oczach potrafił bez mrugnięcia okiem posłać w stronę aż dwóch osób zaklęcie niewybaczalne, to lekką ręką nabiłby Warpa na jedną z najdłuższych gałęzi w Zakazanym Lesie. Aż dla powiększenia efektu specjalnie poświeciłby czas, żeby taką znaleźć. Albo chciał z tym cholernym uśmieszkiem udowodnić Colowi jaki jest słaby. I jeszcze chciał go uciszyć.
Warp odczytywał wszystkie znaki na opak. To bardzo niefortunne, że nie udało ci się zginąć, Sahirze. Ale to można jeszcze naprawić.
Wycofał się szybko o kilka sporych kroków.
- Fumos. - zagryzł wargę i machnął potężnie różdżką, pozwalając, by czarna mgła na dłuższą otoczyła jego stronę i zgrabnie wchłonęła zaklęcie wyciszające. Pod jej osłoną na krótką chwilę kucnął i wynalazł dwa spore kamienie, które z ledwością mieściły mu się razem w dłoni. Jeden z nich odrzucił na bok Sahira - kto wie, może ta kiepskiej jakości zmyłka cokolwiek mu da, drugi najpierw podrzucił w dłoni wyczuwając jego ciężar, a potem z rozmachem cisnął go tam, gdzie zapamiętał, że stał wampir, po drodze posyłając za nim: - Engorgio! - kamień w locie powiększył się kilkukrotnie, zmieniając w średniej wielkości głaz, jaki leciał teraz wprost na przeciwnika.
Colette nie patrzył na wynik, średnio wierząc, że Sahir będzie na tyle głupi, żeby podłożyć głowę do oberwania możliwe, ze nawet śmiercionośnym narzędziem i przebiegł niewielki łuk dookoła wampira. Wolał nie pozostawać w jednym miejscu.
_______________________
(+2 za Felix)
Fumos -> 5,6
Engorgio -> 6,6
- Mistrz Gry
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 11:53 am
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 3, 6
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 4, 4
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 3, 6
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 4, 4
- Sahir Nailah
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 2:21 pm
Zmęczenie okładało się na twoich ramionach, lecz Siostra będąca tobą dodawała ci sił, tak jak i ty dodawałeś sił jej, użyczając jej swoje ciało – to nawet nie było swoiste użyczenie, to była doskonała symbioza ciała i ducha, które niedoskonałości widziało się dopiero wtedy, gdy... heh, już wiecie kiedy, prawda? Pamiętacie? Kiedy się nie patrzy, ale gdy się widzi. Gdy się chce zobaczyć. Kiedy nasze oczy, tak cudownie śpiewające i malujące nasze cenne wnętrza, rejestrowały teraźniejszość, a w tej teraźniejszości głębię powszechnie niezauważalną, lecz... jak mógłby ktoś tego dokonać, przed kogo oczyma rozgrywała się bitwa, która w ciągu swego trwania (wszak czy minęła godzina..? Dwie? Może żadna nie zdążyła upłynąć w szybkości zdarzeń?) pochłonęła zbyt wiele istnień. Zdecydowanie zbyt wiele... Ich dusze, przeklęte, nie rozumiejące, dlaczego stało się tak, a nie inaczej, skazane były na tułaczkę i przejście na drugą stronę – a może któryś wróci jako duch? Dobrze w takim razie, że duchy nie pamiętały w większości własnej śmierci, ponieważ, muszę tutaj bardzo samolubnie zauważyć, ze świadkami zawsze był problem, zaś z takimi, których niemal nie da się uciszyć było jeszcze gorzej. Żyjącego można zabić – co zrobić z martwym? Można tylko się modlić, by padł ofiarą Bazyliszka i nigdy się z wiecznego snu nie obudził.
Srebrzysta tarcza Protego mieniła się naokoło twojej sylwetki – wyglądało to bajecznie, gdy rozkruszone, złote ptaszki rozsypały się w pył, odsypując świat kawałkami naznaczenia prawdziwej baśni, w której nie wszystko dobrze się kończy i bohaterom zazwyczaj kiepsko się układa – ten złocisty pył zagarnął wiatr razem z twoimi włosami i rozsypał go w nicości, pozwalając rozpaść się doskonale uformowanemu zaklęciu. Mówisz, Colette, że nie znasz zasobu wiedzy Nailaha – wszak skąd mógłbyś znać? - lecz tak samo on nie zna twojego... co wcale nie przeszkadzało mu podchodzić do ciebie lekką ręką nie dlatego, że byłeś słaby – oto udowodniłeś mu już wszak, że wiesz, co robisz z różdżką i potrafisz z niej korzystać (nie miał pojęcia, iż Felicis znacznie wszystko ułatwiał jego przeciwnikowi), a zaklęcia wysuwają się z niej w zasadzie bezbłędnie. Powinien więc potraktować cię na poważnie, prawda? Traktował bardzo poważnie. O wiele poważniej niż wszystkich wziętych do kupy, których dzisiaj zabił, których twarzy nie będzie wspominał i pamiętał, tak jak Ty, gdy widziałeś ich gasnące oczy; Ty jesteś istotny, oni nie byli. Nie zawahałby się ani przez jedną sekundę, by rzucić jeden z niewielu czarów, tak na dobrą sprawę, które opanował, a które były w stanie pochłonąć wiele istnień za jednym machnięciem różdżki – tutaj jednak... nie mógł. Potrzeba mordu działała w jedną stronę, podczas gdy ty ledwo machinalnie odpierałeś zaklęcia Coletta, samemu nie bardzo wiedząc, czy bronić się powinieneś – czy lepiej by mu się zrobiło, gdyby cię zabił? Ulżyłoby mu? Chciałbyś zginąć z jego ręki, to musiałaby być cudowna śmierć – nakarmiłbyś srebrny krzyżyk kolejną dawką krwi i pozwoliłbyś iść w światu kolejnemu dziecku przeznaczonemu dla żołdu upadku i niosącego za sobą jarzmo śmierci. Dobrowolne zwolnienie się z pracy przewodnika Kostuchny. Możesz tak? Odpowiadając wprost na to pytanie: oczywiście, że możesz, wystarczyłoby się poddać, dobrowolnie nadstawić na odpowiednie zaklęcie i byłoby po krzyku – ty byś zniknął, Colette dostałby drugą szansę rozpoczęcia wszystkiego od nowa... chciałeś jednak wierzyć, że tak by nie było. Że to nie byłaby żadna pierdolona, druga szansa dla tego chłopaka – że to by go złamało, zniszczyło... że już wystarczająco go zraniłeś, więc nie powinieneś robić tego dalej. Na pewno nie powinieneś pozwolić mu mieć krwi na rękach – zwłaszcza swojej, popsutej krwi. Nie wiedziałeś, czy znasz go na tyle dobrze, by móc o czymś takim mówić. Nie wiedziałeś, czy znasz go w choćby małym ułamku. Im bliżej był, tym okazywało się, że układane z niego puzzle są większe i nabierają na coraz solidniejszym rozmachu – cudowne, kolorowe, bajeczne... I to wciąż była ta sama bajka, która nie jest może i doskonałym snem, ale cieszy, naznaczona piętnem Dziecięcia Fortuny.
Nie ruszyłeś się nawet o krok, kiedy mgła przysłoniła jego sylwetkę, mrużąc oczy, by skupić na niej wzrok – ta jednak przysłoniła ci widok na oponenta i drgnąłeś tylko, kiedy wysunął się z niej kamień, przesuwając w bok o pół kroku automatycznie, by w ciebie nie trafił, jednak nie byłeś na tyle naiwny, żeby wędrować spojrzeniem za torem jego lotu, ni na tyle nie poddałeś się głupiemu odruchowi, by opuścić bezpieczny teren Protego... a zaraz za maleńkim kamyczkiem, który zniknął za twoimi plecami, pojawił się wielki kamień, który bez większego problemu zmiażdżyłby ci przynajmniej nogę, natomiast Silencio odbite przez Protego Warpa..? Wsiąknęło w Horribilisa i nie pozostało po nim najmniejszego śladu. Jednak ten kamień...
Cofnąłeś się o parę kroków, rozszerzając ze zdumieniem powieki – słyszałeś formułkę zaklęcia, o ile cię pamięć nie myliła, było to zaklęcie powiększające – ach, to jest zawsze przewaga, słyszeć, czym pierdolnie w ciebie przeciwnik... jednak wielki kamień?!
Horribilis rozprysnął się pod ciężarem i prędkością lotu tego, co zostało w ciebie wymierzone – nawet jeśli uderzy w ziemię i tak poturla się w twoim kierunku..!
- Bombarda Maxima! - Machnąłeś gwałtownie różdżką, automatycznie nawet wymawiając to zaklęcie, tak jak tych kilka poprzednich, stojąc już o parę metrów za rozpryśniętą kopułą, jaką dla siebie stworzyłeś – kamień rozprysnął się na tysiące kawałeczków, które poleciały we wszystkich bożych kierunkach – osłoniłeś przedramieniem twarz, by żaden z nich nie wleciał ci do oka... Oj tak, pozwoliłeś się zaskoczyć i to w bardzo banalnym stylu – tak to jest, gdy nasz przeciwnik nie włada banalnymi zaklęciami pozwalającymi mu zabić nas jednym ciosem, a używa wyobraźni, nie kierując się tylko czystą, brutalną siłą – a ty to właśnie robiłeś. Robiłęś to i nawet całkiem świadomie, nie czując zagrożenia ze strony kogokolwiek od długiego, długiego czasu, czując się zbyt pewnie w swojej szacie Władcy – mimo tego, że ponoć się za niego nie uważałeś... więc jak to w końcu było? Jesteś oszustem, Nailah..? Trzeba naprawić to, że nie umarłeś..?
Wzniosłeś swego cedrowego przyjaciela, by rozciągnąć na swoim ciele czar Tilematafory i w ułamku sekundy, które nie było nawet mrugnięciem oka, przez który skondensowany ból uderzył w twoje nogi, znalazłeś się o paręnaście metrów dalej od swojego poprzedniego miejsca pobytu, nie mając w tamtym czasie na rzucenie protego, na zastanawianie się, co poleci w ciebie dalej – lepiej było umknąć z miejsca, w którym powinien zostać z ciebie tylko mokry placek... W tym dziwacznym pojedynku to ty raczyłeś sobie ze mnie chyba żartować, nie potrafiąc się zmusić do przemielenia jakiegokolwiek zaklęcia w umyśle, który wysuwał na wierzch tylko te, przed którymi nie było niemalże ucieczki – można było się tylko poddać Kostuchnie prowadzącej do rzeki Charona i tam już czekać na końcowy wyrok – tak, jesteś właśnie oskarżony o miłość, Sahirze, o miłość i słabość, która teraz goniła cię wielkimi krokami – ulegałeś tej sile i nogi ci miękły, jak i miękło serce, a wraz z nim prowadziło to do zatrważająco szybkiego tempa w braku chęci unoszenia różdżki po raz kolejny...
Skierowałeś wzrok na przeciwnika i ułożyłeś w głowie formułkę Expeliarmusa, wysyłając go w kierunku kasztanowowłosego.
Wszystko to było przedziwne - przedziwnie niepewne wobec tego, co chciałeś osiągnąć - jest w końcu coś, co chciałeś..? Czy Colette, dla którego chciałeś żyć, znienawidzi cię..?
Żyj nienawiścią i nienawidź mnie. Bylebyś nigdy nie zapomniał. Bylebyś żył silny i wciąż się uśmiechał.
/ +2 oczka z PD
Bombarda maxima: 6,3
Sahir - 10% HP
Tilematafora: 3,6
Sahir - 10% HP
/ - 1 oczko z powodu zmęczenia, w sumie: + 1 oczko z PD
Expeliarmus: 5,2
Srebrzysta tarcza Protego mieniła się naokoło twojej sylwetki – wyglądało to bajecznie, gdy rozkruszone, złote ptaszki rozsypały się w pył, odsypując świat kawałkami naznaczenia prawdziwej baśni, w której nie wszystko dobrze się kończy i bohaterom zazwyczaj kiepsko się układa – ten złocisty pył zagarnął wiatr razem z twoimi włosami i rozsypał go w nicości, pozwalając rozpaść się doskonale uformowanemu zaklęciu. Mówisz, Colette, że nie znasz zasobu wiedzy Nailaha – wszak skąd mógłbyś znać? - lecz tak samo on nie zna twojego... co wcale nie przeszkadzało mu podchodzić do ciebie lekką ręką nie dlatego, że byłeś słaby – oto udowodniłeś mu już wszak, że wiesz, co robisz z różdżką i potrafisz z niej korzystać (nie miał pojęcia, iż Felicis znacznie wszystko ułatwiał jego przeciwnikowi), a zaklęcia wysuwają się z niej w zasadzie bezbłędnie. Powinien więc potraktować cię na poważnie, prawda? Traktował bardzo poważnie. O wiele poważniej niż wszystkich wziętych do kupy, których dzisiaj zabił, których twarzy nie będzie wspominał i pamiętał, tak jak Ty, gdy widziałeś ich gasnące oczy; Ty jesteś istotny, oni nie byli. Nie zawahałby się ani przez jedną sekundę, by rzucić jeden z niewielu czarów, tak na dobrą sprawę, które opanował, a które były w stanie pochłonąć wiele istnień za jednym machnięciem różdżki – tutaj jednak... nie mógł. Potrzeba mordu działała w jedną stronę, podczas gdy ty ledwo machinalnie odpierałeś zaklęcia Coletta, samemu nie bardzo wiedząc, czy bronić się powinieneś – czy lepiej by mu się zrobiło, gdyby cię zabił? Ulżyłoby mu? Chciałbyś zginąć z jego ręki, to musiałaby być cudowna śmierć – nakarmiłbyś srebrny krzyżyk kolejną dawką krwi i pozwoliłbyś iść w światu kolejnemu dziecku przeznaczonemu dla żołdu upadku i niosącego za sobą jarzmo śmierci. Dobrowolne zwolnienie się z pracy przewodnika Kostuchny. Możesz tak? Odpowiadając wprost na to pytanie: oczywiście, że możesz, wystarczyłoby się poddać, dobrowolnie nadstawić na odpowiednie zaklęcie i byłoby po krzyku – ty byś zniknął, Colette dostałby drugą szansę rozpoczęcia wszystkiego od nowa... chciałeś jednak wierzyć, że tak by nie było. Że to nie byłaby żadna pierdolona, druga szansa dla tego chłopaka – że to by go złamało, zniszczyło... że już wystarczająco go zraniłeś, więc nie powinieneś robić tego dalej. Na pewno nie powinieneś pozwolić mu mieć krwi na rękach – zwłaszcza swojej, popsutej krwi. Nie wiedziałeś, czy znasz go na tyle dobrze, by móc o czymś takim mówić. Nie wiedziałeś, czy znasz go w choćby małym ułamku. Im bliżej był, tym okazywało się, że układane z niego puzzle są większe i nabierają na coraz solidniejszym rozmachu – cudowne, kolorowe, bajeczne... I to wciąż była ta sama bajka, która nie jest może i doskonałym snem, ale cieszy, naznaczona piętnem Dziecięcia Fortuny.
Nie ruszyłeś się nawet o krok, kiedy mgła przysłoniła jego sylwetkę, mrużąc oczy, by skupić na niej wzrok – ta jednak przysłoniła ci widok na oponenta i drgnąłeś tylko, kiedy wysunął się z niej kamień, przesuwając w bok o pół kroku automatycznie, by w ciebie nie trafił, jednak nie byłeś na tyle naiwny, żeby wędrować spojrzeniem za torem jego lotu, ni na tyle nie poddałeś się głupiemu odruchowi, by opuścić bezpieczny teren Protego... a zaraz za maleńkim kamyczkiem, który zniknął za twoimi plecami, pojawił się wielki kamień, który bez większego problemu zmiażdżyłby ci przynajmniej nogę, natomiast Silencio odbite przez Protego Warpa..? Wsiąknęło w Horribilisa i nie pozostało po nim najmniejszego śladu. Jednak ten kamień...
Cofnąłeś się o parę kroków, rozszerzając ze zdumieniem powieki – słyszałeś formułkę zaklęcia, o ile cię pamięć nie myliła, było to zaklęcie powiększające – ach, to jest zawsze przewaga, słyszeć, czym pierdolnie w ciebie przeciwnik... jednak wielki kamień?!
Horribilis rozprysnął się pod ciężarem i prędkością lotu tego, co zostało w ciebie wymierzone – nawet jeśli uderzy w ziemię i tak poturla się w twoim kierunku..!
- Bombarda Maxima! - Machnąłeś gwałtownie różdżką, automatycznie nawet wymawiając to zaklęcie, tak jak tych kilka poprzednich, stojąc już o parę metrów za rozpryśniętą kopułą, jaką dla siebie stworzyłeś – kamień rozprysnął się na tysiące kawałeczków, które poleciały we wszystkich bożych kierunkach – osłoniłeś przedramieniem twarz, by żaden z nich nie wleciał ci do oka... Oj tak, pozwoliłeś się zaskoczyć i to w bardzo banalnym stylu – tak to jest, gdy nasz przeciwnik nie włada banalnymi zaklęciami pozwalającymi mu zabić nas jednym ciosem, a używa wyobraźni, nie kierując się tylko czystą, brutalną siłą – a ty to właśnie robiłeś. Robiłęś to i nawet całkiem świadomie, nie czując zagrożenia ze strony kogokolwiek od długiego, długiego czasu, czując się zbyt pewnie w swojej szacie Władcy – mimo tego, że ponoć się za niego nie uważałeś... więc jak to w końcu było? Jesteś oszustem, Nailah..? Trzeba naprawić to, że nie umarłeś..?
Wzniosłeś swego cedrowego przyjaciela, by rozciągnąć na swoim ciele czar Tilematafory i w ułamku sekundy, które nie było nawet mrugnięciem oka, przez który skondensowany ból uderzył w twoje nogi, znalazłeś się o paręnaście metrów dalej od swojego poprzedniego miejsca pobytu, nie mając w tamtym czasie na rzucenie protego, na zastanawianie się, co poleci w ciebie dalej – lepiej było umknąć z miejsca, w którym powinien zostać z ciebie tylko mokry placek... W tym dziwacznym pojedynku to ty raczyłeś sobie ze mnie chyba żartować, nie potrafiąc się zmusić do przemielenia jakiegokolwiek zaklęcia w umyśle, który wysuwał na wierzch tylko te, przed którymi nie było niemalże ucieczki – można było się tylko poddać Kostuchnie prowadzącej do rzeki Charona i tam już czekać na końcowy wyrok – tak, jesteś właśnie oskarżony o miłość, Sahirze, o miłość i słabość, która teraz goniła cię wielkimi krokami – ulegałeś tej sile i nogi ci miękły, jak i miękło serce, a wraz z nim prowadziło to do zatrważająco szybkiego tempa w braku chęci unoszenia różdżki po raz kolejny...
Skierowałeś wzrok na przeciwnika i ułożyłeś w głowie formułkę Expeliarmusa, wysyłając go w kierunku kasztanowowłosego.
Wszystko to było przedziwne - przedziwnie niepewne wobec tego, co chciałeś osiągnąć - jest w końcu coś, co chciałeś..? Czy Colette, dla którego chciałeś żyć, znienawidzi cię..?
Żyj nienawiścią i nienawidź mnie. Bylebyś nigdy nie zapomniał. Bylebyś żył silny i wciąż się uśmiechał.
/ +2 oczka z PD
Bombarda maxima: 6,3
Sahir - 10% HP
Tilematafora: 3,6
Sahir - 10% HP
/ - 1 oczko z powodu zmęczenia, w sumie: + 1 oczko z PD
Expeliarmus: 5,2
- Mistrz Gry
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 2:21 pm
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 4, 1
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 1, 5
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 4, 1
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 1, 5
- Mistrz Gry
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 2:23 pm
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 4, 1
'Pojedynek' :
Result : 4, 1
- Colette Warp
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 4:02 pm
Smok Katedralny miotaniem ogona zniszczył koci piedestał, ale na tym nie poprzestał. Snuł się wariacko po całej ogromnej sali, zrzucając łbem, rysując kolcami na skrzydłach ściany i sufit, cielskiem spadając na kolumny i poruszając podstawy swojej wielkiej świątyni w posadach. Pozwalając złotemu tynkowi sypać się na łeb i wariackim wzrokiem sunąc po zawalonej odłamkami ziemi. Zabawiono się jego uczuciami...? Nie, wcale nie; nic sobie w końcu nie wyznali, prawda? Niczego sobie nie obiecali. Nie oddali się sobie nawzajem... Wbrew pozoru dopiero teraz wreszcie siebie mieli. Tak naprawdę i w pełni. Mieli siebie.
Na celowniku.
Żaden nie chciał stać w miejscu, a sam Colette nie chciał za długo spoglądać w oczy, w które jeszcze wczoraj – WCZORAJ, NA BOGA! - gotów był wpatrywać się całe życie. Chciał się trzymać najdalej jak się da od ciała, do którego lgnął traktując jak największą ze świętości, której nawet muśnięcie należy się tylko jemu i w każdym przypadku musi zostać poprzedzone odpowiednim rytuałem. Jak pokłon przed Hipogryfem. Usta, z których scałowywał słowa, teraz zdawały się wylewać tylko dziwną, bezbarwną truciznę, jaką Sahir połykał z powrotem wgłąb siebie i truł od wewnątrz. Wcześniej zwykli porozumiewać się bez słów, a teraz żaden z nich nie potrafił przewidzieć na jaki pomysł wpadnie ten drugi, i wiedział, że jakikolwiek by nie był - żaden nie wróży radości i dobrej zabawy. Walczyli w końcu.... Colette walczył, starał się, obrzucał przeciwnika tym, co miał, a w przypadku odpowiedzi z jego strony dostawał tylko świadectwo tego, że wampir się z nim bawił i chyba w ogóle nie traktował poważnie. Litował się.... co za niewdzięczny sposób walki: na graty odpowiadając rzucaniem róż i usprawiedliwianiem się, że przecież mają kolce. Tu znowu powinien być wdzięczny? Za litość, do cholery?! Niech się cieszy, że nie stał się właśnie jednym z ciał rozerwanych na kolcach, jednym ze ścierw pod butami wielkiego Sahira Nailah'a albo jednym, pomiędzy łopatkami którego nie znikło mordercze zaklęcie niewybaczalne. Niech się cieszy....
Puchon aż warknął kiedy tylko przystanął, spoglądając na kamień i wampira, ledwie kilka metrów od niego. Spodziewał się Depulso, ale nie Bombardy. Skoczył natychmiast, żeby schować się za najbliższym drzewem, ale odłamki zdążyły pouderzać mocno i narobić siniaków na jego wiodącej ręce, którą natychmiast przytulił do piersi, nie wypuszczając jednak różdżki z poobijanych palców. Odetchnął szybko, myśląc oparty plecami o drzewo. Źle się czuł, miał ochotę zwymiotować albo po prostu wtopić w korę. Spojrzał z powrotem na swoją dłoń, przedkładając różdżkę do drugiej i rozprostował wolno palce, spoglądając na krwawe ślady po kamyczkach. Proszę bardzo... trafiony własnym zaklęciem.... niby szczycił się kreatywnością i zagoniony w kozi róg mógł iść w szranki nawet z adeptami czarnej magii, ale dał się trafić rozpryśniętym głazem. Mógł iść w szranki nawet z... Sahirem. Czy Colowi ulży jak go zabije? Przecież ten wampir był potworem, niezależnie od tego, ile Warp mógł mu wybaczyć – picie krwi, ataki na uczniów dla pożywienia, humorki, straszenie pierwszorocznych do wysrania jelit, wypady do Zakazanego Lasu.... to mordowanie uczniów bez potrzeby nie mieściło się już w skali. Tak, w istocie już pokazał, że potrafi być prawdziwą bestią, która wyniszcza psychicznie i fizycznie. Czy zabicie go przysłużyłoby się światu? Oj bardzo, to nie podlega żadnej dyskusji. Czy przysłużyłoby się Hogwartowi? Na pewno większość odetchnęłaby po tym z ulgą. Czy przysłużyłoby się Warpowi...?
Wyjrzał powoli zza drzewa, ale w miejscu gdzie jeszcze nie tak dawno w pięknej, błękitnawej bańce spokojnie stał Krukon teraz ziała pustka. Smok szybko wysunął się zza drzewa i zatoczył wzrokiem łuk, odnajdując w końcu czarna sylwetkę kilka rzędów drzew dalej. Automatycznie wyczuwając jego wzrok na sobie, wypiął pierś przed siebie dumnie, prostując plecy i pozwalając zacięciu wpłynąć na twarz. Widać było, że któryś kamyczek dosięgnął jego twarzy zostawiając czerwony odcisk, inny odbił od okularów pozostawiając niewielką, nie przeszkadzając rysę. Smok nie miał najmniejszego pojęcia, jak Sahirowi udało się tak szybko tam dostać, ale to nie było ważne, musiał wykorzystać to jak najszybciej i jak najlepiej potraf....
Oh?
Wampir machnął ręką ze skupionym wzrokiem i magia zaiskrzyła na ciemnym drewnie, ale... nic się nie stało. Colette na moment rozsunął powieki mocniej; albo jego oponent się zawahał i nic nie pościł albo jego zaklęcie nie podziałało. Tylko jakie zaklęcie, nic w końcu nie powiedział!
...czarowanie niewerbalne. Ale i z takim plusem najwidoczniej dobra passa zaczęła opuszczać wampira - zupełnie jakby Dziecię Fortuny tym razem zamiast przynosić mu szczęście, wysysało je z niego. W końcu nie byli po tej samej stronie barykady. Ale czy zabicie Sahira przysłużyłoby się Warpowi...?
Chłopak zacisnął usta w pionową kreskę i zacisnął pokrwawione palce na różdżce, celując nią w dzielące ich, wysokie, ale smukłe drzewo. Nawet nie wiedzieli tego jak coraz głębiej zatapiali się w Lesie.
- Deprimo... - warknął tuż przy drewnie, a zaklęcie przez głupia wściekłość chybiło i wybuchło z boku, zabierając ze sobą zdecydowanie mniejszą część drzewa, niż chciał. Aż zacisnął mocniej szczeki i wycelował jeszcze raz, tym razem z machnięciem. - Deprimo!
Tym razem cios uderzył zaraz obok i przeszedł na wylot ogromną wyrwą, trzęsąc całym drzewem, które jęknęło wypuszczając ze swoich szeroko rozpostartych gałęzi całą masę ptaków.
Nie było czasu do stracenia, Colette puścił się biegiem i w ostatnim akcie, wyskoczył w stronę drzewa, uderzając o nie bokiem i sprawiając, że to wygięło się karykaturalnie i z trzaskiem ostatnich podstaw zaczęło nachylać w drugą stronę, lecąc wprost na wampira.
Col oderwał się od niego w mig, na moment chwiejnie przechodząc kilka kroków, czując jak tępy ból rozsadza mu ramię i nieprzyjemnie spowalnia ruchy. Odwrócił głowę i patrzył... Patrzył jak drzewo zahacza gałęziami o inne i łamie je z trzaskiem.
A jednak...
Chcieć, żeby Sahir umarł jest jak chcieć by życie umarło.
Ale nic nie broni zasadzić swojemu Życiu mocne kopniaka w dupę.
_________________________________
(+2 za Felix)
Deprimo -> 4,3
Deprimo -> 5,6
Na celowniku.
Żaden nie chciał stać w miejscu, a sam Colette nie chciał za długo spoglądać w oczy, w które jeszcze wczoraj – WCZORAJ, NA BOGA! - gotów był wpatrywać się całe życie. Chciał się trzymać najdalej jak się da od ciała, do którego lgnął traktując jak największą ze świętości, której nawet muśnięcie należy się tylko jemu i w każdym przypadku musi zostać poprzedzone odpowiednim rytuałem. Jak pokłon przed Hipogryfem. Usta, z których scałowywał słowa, teraz zdawały się wylewać tylko dziwną, bezbarwną truciznę, jaką Sahir połykał z powrotem wgłąb siebie i truł od wewnątrz. Wcześniej zwykli porozumiewać się bez słów, a teraz żaden z nich nie potrafił przewidzieć na jaki pomysł wpadnie ten drugi, i wiedział, że jakikolwiek by nie był - żaden nie wróży radości i dobrej zabawy. Walczyli w końcu.... Colette walczył, starał się, obrzucał przeciwnika tym, co miał, a w przypadku odpowiedzi z jego strony dostawał tylko świadectwo tego, że wampir się z nim bawił i chyba w ogóle nie traktował poważnie. Litował się.... co za niewdzięczny sposób walki: na graty odpowiadając rzucaniem róż i usprawiedliwianiem się, że przecież mają kolce. Tu znowu powinien być wdzięczny? Za litość, do cholery?! Niech się cieszy, że nie stał się właśnie jednym z ciał rozerwanych na kolcach, jednym ze ścierw pod butami wielkiego Sahira Nailah'a albo jednym, pomiędzy łopatkami którego nie znikło mordercze zaklęcie niewybaczalne. Niech się cieszy....
Puchon aż warknął kiedy tylko przystanął, spoglądając na kamień i wampira, ledwie kilka metrów od niego. Spodziewał się Depulso, ale nie Bombardy. Skoczył natychmiast, żeby schować się za najbliższym drzewem, ale odłamki zdążyły pouderzać mocno i narobić siniaków na jego wiodącej ręce, którą natychmiast przytulił do piersi, nie wypuszczając jednak różdżki z poobijanych palców. Odetchnął szybko, myśląc oparty plecami o drzewo. Źle się czuł, miał ochotę zwymiotować albo po prostu wtopić w korę. Spojrzał z powrotem na swoją dłoń, przedkładając różdżkę do drugiej i rozprostował wolno palce, spoglądając na krwawe ślady po kamyczkach. Proszę bardzo... trafiony własnym zaklęciem.... niby szczycił się kreatywnością i zagoniony w kozi róg mógł iść w szranki nawet z adeptami czarnej magii, ale dał się trafić rozpryśniętym głazem. Mógł iść w szranki nawet z... Sahirem. Czy Colowi ulży jak go zabije? Przecież ten wampir był potworem, niezależnie od tego, ile Warp mógł mu wybaczyć – picie krwi, ataki na uczniów dla pożywienia, humorki, straszenie pierwszorocznych do wysrania jelit, wypady do Zakazanego Lasu.... to mordowanie uczniów bez potrzeby nie mieściło się już w skali. Tak, w istocie już pokazał, że potrafi być prawdziwą bestią, która wyniszcza psychicznie i fizycznie. Czy zabicie go przysłużyłoby się światu? Oj bardzo, to nie podlega żadnej dyskusji. Czy przysłużyłoby się Hogwartowi? Na pewno większość odetchnęłaby po tym z ulgą. Czy przysłużyłoby się Warpowi...?
Wyjrzał powoli zza drzewa, ale w miejscu gdzie jeszcze nie tak dawno w pięknej, błękitnawej bańce spokojnie stał Krukon teraz ziała pustka. Smok szybko wysunął się zza drzewa i zatoczył wzrokiem łuk, odnajdując w końcu czarna sylwetkę kilka rzędów drzew dalej. Automatycznie wyczuwając jego wzrok na sobie, wypiął pierś przed siebie dumnie, prostując plecy i pozwalając zacięciu wpłynąć na twarz. Widać było, że któryś kamyczek dosięgnął jego twarzy zostawiając czerwony odcisk, inny odbił od okularów pozostawiając niewielką, nie przeszkadzając rysę. Smok nie miał najmniejszego pojęcia, jak Sahirowi udało się tak szybko tam dostać, ale to nie było ważne, musiał wykorzystać to jak najszybciej i jak najlepiej potraf....
Oh?
Wampir machnął ręką ze skupionym wzrokiem i magia zaiskrzyła na ciemnym drewnie, ale... nic się nie stało. Colette na moment rozsunął powieki mocniej; albo jego oponent się zawahał i nic nie pościł albo jego zaklęcie nie podziałało. Tylko jakie zaklęcie, nic w końcu nie powiedział!
...czarowanie niewerbalne. Ale i z takim plusem najwidoczniej dobra passa zaczęła opuszczać wampira - zupełnie jakby Dziecię Fortuny tym razem zamiast przynosić mu szczęście, wysysało je z niego. W końcu nie byli po tej samej stronie barykady. Ale czy zabicie Sahira przysłużyłoby się Warpowi...?
Chłopak zacisnął usta w pionową kreskę i zacisnął pokrwawione palce na różdżce, celując nią w dzielące ich, wysokie, ale smukłe drzewo. Nawet nie wiedzieli tego jak coraz głębiej zatapiali się w Lesie.
- Deprimo... - warknął tuż przy drewnie, a zaklęcie przez głupia wściekłość chybiło i wybuchło z boku, zabierając ze sobą zdecydowanie mniejszą część drzewa, niż chciał. Aż zacisnął mocniej szczeki i wycelował jeszcze raz, tym razem z machnięciem. - Deprimo!
Tym razem cios uderzył zaraz obok i przeszedł na wylot ogromną wyrwą, trzęsąc całym drzewem, które jęknęło wypuszczając ze swoich szeroko rozpostartych gałęzi całą masę ptaków.
Nie było czasu do stracenia, Colette puścił się biegiem i w ostatnim akcie, wyskoczył w stronę drzewa, uderzając o nie bokiem i sprawiając, że to wygięło się karykaturalnie i z trzaskiem ostatnich podstaw zaczęło nachylać w drugą stronę, lecąc wprost na wampira.
Col oderwał się od niego w mig, na moment chwiejnie przechodząc kilka kroków, czując jak tępy ból rozsadza mu ramię i nieprzyjemnie spowalnia ruchy. Odwrócił głowę i patrzył... Patrzył jak drzewo zahacza gałęziami o inne i łamie je z trzaskiem.
A jednak...
Chcieć, żeby Sahir umarł jest jak chcieć by życie umarło.
Ale nic nie broni zasadzić swojemu Życiu mocne kopniaka w dupę.
_________________________________
(+2 za Felix)
Deprimo -> 4,3
Deprimo -> 5,6
- Mistrz Gry
Re: Obrzeża
Pon Kwi 06, 2015 4:02 pm
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 2, 1
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 3, 4
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 2, 1
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 3, 4
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach