- Mistrz Gry
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 4:50 pm
The member 'Regulus Black' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 1, 5
'Pojedynek' :
Result : 1, 5
- Flame Burnley
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 5:25 pm
Eksplozje tuż obok, nad jej uchem, na udzie, lewy bark, a nawet kark. Wszędzie pryskały z hukiem mydlane bańki zagłady. Ktokolwiek wpadł na tak irytujące zaklęcie powinien płonąć w piekle jak te dusze, które ją dręczyły. Na początku było jej żal, nie chciała by cierpiały. Ale one tak krzyczały, wyły, błagały... wiecie, nawet najmilsza nauczycielka staj się prędzej czy później wredną jędzą. Nawet pierdolony buddyjski mnich w końcu pęknie, gyd do upierdliwego wycia, ciągłego darcia mordy, dołączą wybuchające bańki, które charczą na bogu ducha winnych przechodniów zajętych umieraniem, dymem. Naprawdę, miała tego już solennie dość.
Choć jej pięści nijak miały się mieć w starciu z wampirem, tak, prawdziwym wampirem z... cóż. Z pewnością z krwi, choć nie wiem czy jadł też kości. Jeżeli tak, to chyba miał coś w wilkowatych. A oni chyba jednak za sobą nie przepadali prawda? W sumie, to mogłoby być zabawne. Sahir Nailah, Pan Nocy, który lubi od czasu do czasu obsikać hydrant. Z pewnością, jeżeli dożyje końca tej walki, napisze do tego scenariusz. No chyba, że głosy w jej głowie się nie zamkną, wtedy smutni panowie ją zamkną. Tak jakby. W pokoju bez klamek. I będzie to... szokujące przeżycie.
Złapał ją za nadgarstek szybciej niż mogła to zarejestrować. Drętwota nie miała prawa się udać. Jednak jego kopniak ciężkim butem, w jej plecy był nad wyraz nie miłym doznaniem. Szczególnie, gdy w grę wchodził upadek na wielkie ciernie wyczarowanej Akatii, których zwykłe zadrapanie mogłoby się skończyć fatalnymi konsekwencjami dla dziewczyny. Jednak ona nie zamierzała oddawać wąpierzowi swojego życia na tacy, zdecydowanie. Totalnie.
Ugięła nogi, a kolejny krok wprawił ją ruch rotacyjny. Rozumiesz o czym mówię, czy nie bardzo? To dobrze. Bo ja też nie. Dłonie zminimalizowały upadek do stopnia w którym wystarczyło zgiąć plecy w ładny łuk, a życie samo się już toczyło. Całkiem dosłownie. Przetoczyła się na bok, z dala od zabójczej rośliny, która - a mogłaby przysiąc na życie potępieńców, którzy wsiąkli w trawe, a było to założenie równie bezsensowne co jej dalsza egzystencja z Collinsami na czele - wystawiła pnącze, by oddała swój ostatni oddech nadziana. I to nie w sposób w jaki rozumiemy dziś, a w który wszyscy chcielibyśmy być nadziani. O, nie. Niezgrabnie wylądowała na tyłku twarzą do wampira, który zbliżał się jak rasowy predator, widzący łatwą zwierzynę. Coż, dziewczyna z pewnością nie pożyje, jeżeli nie zacznie spierdalać byle dalej. Kolejna bańka uderzyła w przestrzeń między nimi, sprawiając, że dym gęsty jak ten po spaleniu trupa z szafy, wyrósł jak atomowy grzyb. Przetoczyła się przez plecy, stając z powrotem na nogach.
-Czemu właściwie walczymy?
Przekręciła głowę do ramienia, spoglądając w wampirzą twarz wynurzającą się z dymu jak Mefistofeles.
-Serio. Poczekaj. Ja mogę rzucić zaklęciem, Ty możesz rzucić się na mnie. Spoko, rozumiem powagę sytuacji. Ale wyjaśnij, proszę. Dlaczego walczymy? Ja słyszę głosy. Tych którzy tu zginęli. Doprowadzają mnie do szału i zaraz zwariuje. Ale jakie Ty masz wyjaśnienie? Przecież tak jakby chyba się tu uczysz. Jesteś z szóstego roku, prawda?
Choć chciałaby zapewne przyznać, że ten sprytny fortel miał na celu tylko i wyłącznie odwrócenie jego uwagi i zajebanie go kołkiem – nie była w tej chwili najbystrzejszą owieczką w stadzie. Chociaż to też zależy od punktu widzenia. Wszyscy z jej stada leżą w tej chwili martwi, a ona żyje. Może jednak nie była taka głupia? Jednak w jej słowach nie było podstępu, Sahirze. Różdżka wisiała luźno u jej boku nie pomna na ryzyko. Ciekawość biła z żółtawych tęczówek, dziwnie znajomych, nawet dla mnie Sah.
Nie lubisz randomowych pogawędek?
Choć jej pięści nijak miały się mieć w starciu z wampirem, tak, prawdziwym wampirem z... cóż. Z pewnością z krwi, choć nie wiem czy jadł też kości. Jeżeli tak, to chyba miał coś w wilkowatych. A oni chyba jednak za sobą nie przepadali prawda? W sumie, to mogłoby być zabawne. Sahir Nailah, Pan Nocy, który lubi od czasu do czasu obsikać hydrant. Z pewnością, jeżeli dożyje końca tej walki, napisze do tego scenariusz. No chyba, że głosy w jej głowie się nie zamkną, wtedy smutni panowie ją zamkną. Tak jakby. W pokoju bez klamek. I będzie to... szokujące przeżycie.
Złapał ją za nadgarstek szybciej niż mogła to zarejestrować. Drętwota nie miała prawa się udać. Jednak jego kopniak ciężkim butem, w jej plecy był nad wyraz nie miłym doznaniem. Szczególnie, gdy w grę wchodził upadek na wielkie ciernie wyczarowanej Akatii, których zwykłe zadrapanie mogłoby się skończyć fatalnymi konsekwencjami dla dziewczyny. Jednak ona nie zamierzała oddawać wąpierzowi swojego życia na tacy, zdecydowanie. Totalnie.
Ugięła nogi, a kolejny krok wprawił ją ruch rotacyjny. Rozumiesz o czym mówię, czy nie bardzo? To dobrze. Bo ja też nie. Dłonie zminimalizowały upadek do stopnia w którym wystarczyło zgiąć plecy w ładny łuk, a życie samo się już toczyło. Całkiem dosłownie. Przetoczyła się na bok, z dala od zabójczej rośliny, która - a mogłaby przysiąc na życie potępieńców, którzy wsiąkli w trawe, a było to założenie równie bezsensowne co jej dalsza egzystencja z Collinsami na czele - wystawiła pnącze, by oddała swój ostatni oddech nadziana. I to nie w sposób w jaki rozumiemy dziś, a w który wszyscy chcielibyśmy być nadziani. O, nie. Niezgrabnie wylądowała na tyłku twarzą do wampira, który zbliżał się jak rasowy predator, widzący łatwą zwierzynę. Coż, dziewczyna z pewnością nie pożyje, jeżeli nie zacznie spierdalać byle dalej. Kolejna bańka uderzyła w przestrzeń między nimi, sprawiając, że dym gęsty jak ten po spaleniu trupa z szafy, wyrósł jak atomowy grzyb. Przetoczyła się przez plecy, stając z powrotem na nogach.
-Czemu właściwie walczymy?
Przekręciła głowę do ramienia, spoglądając w wampirzą twarz wynurzającą się z dymu jak Mefistofeles.
-Serio. Poczekaj. Ja mogę rzucić zaklęciem, Ty możesz rzucić się na mnie. Spoko, rozumiem powagę sytuacji. Ale wyjaśnij, proszę. Dlaczego walczymy? Ja słyszę głosy. Tych którzy tu zginęli. Doprowadzają mnie do szału i zaraz zwariuje. Ale jakie Ty masz wyjaśnienie? Przecież tak jakby chyba się tu uczysz. Jesteś z szóstego roku, prawda?
Choć chciałaby zapewne przyznać, że ten sprytny fortel miał na celu tylko i wyłącznie odwrócenie jego uwagi i zajebanie go kołkiem – nie była w tej chwili najbystrzejszą owieczką w stadzie. Chociaż to też zależy od punktu widzenia. Wszyscy z jej stada leżą w tej chwili martwi, a ona żyje. Może jednak nie była taka głupia? Jednak w jej słowach nie było podstępu, Sahirze. Różdżka wisiała luźno u jej boku nie pomna na ryzyko. Ciekawość biła z żółtawych tęczówek, dziwnie znajomych, nawet dla mnie Sah.
Nie lubisz randomowych pogawędek?
- Caroline Rockers
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 6:02 pm
Słońce zniknęło wśród chmur wraz z początkiem pierwszych śmierci. Może i by połączyła te fakty, gdyby interesowały ją w taki sposób. I gdyby miała czas na jakiekolwiek głębsze rozmyślania. Wbrew pozorom wcale go nie posiadała we swym władaniu. Żadnych godzin, minut, ani dodatkowych sekund. Czy ktoś taki, jak ona posiadał w ogóle duszę..? Wprawdzie nikomu jej nie sprzedawała; zresztą raczej nikt nie chciałby czegoś tak zniszczonego. Pokrytego obrzydliwymi robakami, które wchodziły we wszelkie dostępne dziurki w tymi obrazie. Albo tworzyły nowe. To sprawiało, że człowiekowi praktycznie zbierało się na wymioty. Wola? Może. Ale tylko ta nieświadoma, bo ogólnie pozwalała by jej umysł działał instynktownie, co wcale nie oznacza, że poprawnie. Och, nie. Popełniała mnóstwo błędów po drodze, ale jakoś nie zwracała na nie uwagi. Dlaczego? Bo wolała przeć naprzód ku wyznaczonym przez nią celom. A dziś, niczym najjaśniejsze gwiazdy na niebie świecili zarówno Shane, jak i Sahir. Wojna i Śmierć. Praktycznie zawsze traktowali ją, jak słabszą zawodniczkę. Jak problem, który jeśli będzie zbyt uciążliwy można się go w każdej chwili pozbyć. Zgnieść butem, użyć odpowiedniego zaklęcia, zamknąć w pomieszczeniu bez klamek. I wiecie, to nie tak, że się dziwiła takiemu myśleniu – sama starannie przecież zadbała o to, by taką opinię sobie o niej wyrobili. Chodziło niemniej o to, by udowodnić im...pokazać, że wcale nie jest słabsza od nich. Ani gorsza. Że potrafi im dorównać, a nawet – co dla nich może zabrzmieć, tak naiwnie, jak bajeczka do poduszki – pokonać. Rozgryźć. Otworzyć, a potem zawartość zgnieść za pomocą lodowego obcasa.
Shane mógł więc sobie myśleć o niebie i piekle. O utraconym raju i kręgach piekielnych, ale ona wierzyła w zupełnie inne rzeczy.
To było ich piekło.
A boga nie ma.
Bóg nie żyje.
Wzmocnienie niestety nie trwało tak długo, jakby chciała, a już nie chciała rzucać kolejnego, żeby nie dać tym samym im szansy na atak. Wystarczy bowiem chwila nieuwagi i może już leżeć martwa na ziemi.
A wiesz co, Shane? Ona również nie chciała umierać.
Nigdy.
I szybko się wbrew pozorom uczyła na błędach.
Licz się więc z tym. Ze swoją Wojną. A ja? Cóż ja...będę trzymać tylko z jednym jeźdźcem. Ze Zwycięstwem. Błonia były teraz symbolem. Pieprzonym dziełem czarodzieja, który spadł ze smoka, wciągając ostatnie resztki trefnego towaru, po czym po całym tym zdarzeniu postanowił coś namalować. I właśnie...właśnie tak to wyglądało. Byłeś więc dumny, Shane? Z tej ofiary? Z tej całej masakry? Czy wreszcie byłeś szczęśliwy? W końu zabrałeś do swojej kolekcji sporą gromadkę trupów. W tym własną siostrę. Widzisz jak się pięknie pali? Ogień idealnie współgra z jej włosami. Ktoś pędzlem dobrał tu odpowiednie barwy. W między czasie, kiedy on wypowiadał swoje życzenie, C. zrobiła kilka małych kroków w jego stronę, a jej twarz rozjaśnił szaleńczy uśmiech. Lodowe oczy błyszczały, jak nigdy dotąd. Nie było śladu po chmurach.
Był idealny lód otoczony błyskawicami.
Czy jeśli wiedziałaby o czym myśli, to by cokolwiek to zmieniło? Skoro on pomimo całego swego szaleństwa potrafił coś czuć, czy z nią nie powinno być tak samo?
Czy była jej dana możliwość kochania? Ponownego kochania, które być może okazałoby się prawdziwe i gwałtowne, jak ból? Wątpliwe. To wszystko to było domniemane wnioski, które bez dowodów były niczym.
Mogła czuć wściekłość. Nienawiść. Rozgoryczenie. Żal. Tęsknotę. Ale...chyba nie potrafiła go kochać.
Może to i nawet lepiej.
Dla niego.
Była niedaleko dwójki Collinsów, choć tak naprawdę widziała tylko jego. Jego siostra – J. – co jakiś czas rzucała jej się w oczy, ale i tak głównie wracała do Shane’a. To musiało się przecież skończyć. Tak czy inaczej. To musiało się w końcu kurwa skończyć. Nie mogli tego wciąż przeciągać. Albo ona. Albo on. A skoro miała wybierać...
- Dzisiaj umrzesz – odparła o dziwo dość miękkim głosem, przekrzywiając głowę na bok, tak że zabłąkany kosmyk musnął jej brudną twarz. – I to ja Cię zabiję. Nikt inny. Tylko ja. Walczmy więc sami. Bez innych. Stać Cię na to?
Wahania jej nastroju były nieraz takie...nieprzewidywalne. Choć czuła tę niezdrową andrenalinę, która przepływała przez jej ciało, chwilowo ją powstrzymała. Przez to, co ujrzała w jego twarzy. Coś znajomego.
Ale to nie był czas na tego typu przemyślenia.
Obronił się więc przez jej Imperio, przez co przez jej twarz przeszedł grymas. Obserwowała uważnie jego kolejne ruchy, trzymając wysoko uniesioną różdżkę w pogotowiu. Po chwili wymówił kolejne zaklęcie. Zaklęcie, które oczywiście, że znała. Zmrużyła uważnie swoje powieki, a jej różdżka przecięła powietrze, kiedy rzucała czar obronny.
- Protego! - Zaklęcie Collinsa zniknęło, udało jej się na jej szczęście obronić, lecz na jej twarzy pojawiło się rozcięcie, z którego sączyła krew.
Widziała, jak zaklęcie musnęło ramię J., co tylko świadczyło o tym, że nie miała zbyt dużo czasu. Wiedziała że blondynka w każdej chwili może ją zaatakować. Machnęła więc kolejny raz różdżką w stronę Shane’a.
- Conjunctivitis – warknęła, po czym skierowała różdżkę w stronę zaklęcia J. – Protego!
Odrzuciło ją nieco do tyłu, powodując bolesny ból tym razem w prawej ręce, tak że zaczęła krzyczeć. Jakie to naprawdę parszywe szczęście, że ten eliksir dobrego powodzenia działał przez cały dzisiejszy dzień. Bez niego pewnie już dawno leżałaby martwa na trawie, albo też jej części ciała waliłyby się po całych błoniach. Oddychała coraz ciężej, pot spływał po niej strumieniami, na dodatek ten niemiłosierny ból..! Była jednak cholernie uparta i nie miała zamiaru się poddać, o nie. Na pewno nie tak łatwo. Ponownie zbliżyła się do Shane’a, wykorzystując okazję, że J. jest zajęta i skupiając całą swoją energię wymierzyła w jego stronę różdżkę; celowała tam, gdzie powinno znajdować się jego serce.
- Qorfotia – wysyczała, czując jak łzy napływają jej do oczu.
Nie miały jednak prawa popłynąć.
Żadnego prawa.
~
Protego (Evanescor): 2,5 (+1 za PD, +1 za eliksir) - 4,6
Conjunctivitis: 3,6 (+1 za PD, +1 za eliksir) - 5,6
Protego (Decollatio): 6,2 (+1 za PD, +1 za eliksir) - 6,4
Qorfotia: 2,3 (+1 za PD, +1 za eliksir) - 4,5
Caroline Rockers: -17 PŻ, +zmęczenie postaci
Odnośnie pragnienia - doda to Mistrz Gry w swoim następnym poście.
Shane mógł więc sobie myśleć o niebie i piekle. O utraconym raju i kręgach piekielnych, ale ona wierzyła w zupełnie inne rzeczy.
To było ich piekło.
A boga nie ma.
Bóg nie żyje.
Wzmocnienie niestety nie trwało tak długo, jakby chciała, a już nie chciała rzucać kolejnego, żeby nie dać tym samym im szansy na atak. Wystarczy bowiem chwila nieuwagi i może już leżeć martwa na ziemi.
A wiesz co, Shane? Ona również nie chciała umierać.
Nigdy.
I szybko się wbrew pozorom uczyła na błędach.
Licz się więc z tym. Ze swoją Wojną. A ja? Cóż ja...będę trzymać tylko z jednym jeźdźcem. Ze Zwycięstwem. Błonia były teraz symbolem. Pieprzonym dziełem czarodzieja, który spadł ze smoka, wciągając ostatnie resztki trefnego towaru, po czym po całym tym zdarzeniu postanowił coś namalować. I właśnie...właśnie tak to wyglądało. Byłeś więc dumny, Shane? Z tej ofiary? Z tej całej masakry? Czy wreszcie byłeś szczęśliwy? W końu zabrałeś do swojej kolekcji sporą gromadkę trupów. W tym własną siostrę. Widzisz jak się pięknie pali? Ogień idealnie współgra z jej włosami. Ktoś pędzlem dobrał tu odpowiednie barwy. W między czasie, kiedy on wypowiadał swoje życzenie, C. zrobiła kilka małych kroków w jego stronę, a jej twarz rozjaśnił szaleńczy uśmiech. Lodowe oczy błyszczały, jak nigdy dotąd. Nie było śladu po chmurach.
Był idealny lód otoczony błyskawicami.
Czy jeśli wiedziałaby o czym myśli, to by cokolwiek to zmieniło? Skoro on pomimo całego swego szaleństwa potrafił coś czuć, czy z nią nie powinno być tak samo?
Czy była jej dana możliwość kochania? Ponownego kochania, które być może okazałoby się prawdziwe i gwałtowne, jak ból? Wątpliwe. To wszystko to było domniemane wnioski, które bez dowodów były niczym.
Mogła czuć wściekłość. Nienawiść. Rozgoryczenie. Żal. Tęsknotę. Ale...chyba nie potrafiła go kochać.
Może to i nawet lepiej.
Dla niego.
Była niedaleko dwójki Collinsów, choć tak naprawdę widziała tylko jego. Jego siostra – J. – co jakiś czas rzucała jej się w oczy, ale i tak głównie wracała do Shane’a. To musiało się przecież skończyć. Tak czy inaczej. To musiało się w końcu kurwa skończyć. Nie mogli tego wciąż przeciągać. Albo ona. Albo on. A skoro miała wybierać...
- Dzisiaj umrzesz – odparła o dziwo dość miękkim głosem, przekrzywiając głowę na bok, tak że zabłąkany kosmyk musnął jej brudną twarz. – I to ja Cię zabiję. Nikt inny. Tylko ja. Walczmy więc sami. Bez innych. Stać Cię na to?
Wahania jej nastroju były nieraz takie...nieprzewidywalne. Choć czuła tę niezdrową andrenalinę, która przepływała przez jej ciało, chwilowo ją powstrzymała. Przez to, co ujrzała w jego twarzy. Coś znajomego.
Ale to nie był czas na tego typu przemyślenia.
Obronił się więc przez jej Imperio, przez co przez jej twarz przeszedł grymas. Obserwowała uważnie jego kolejne ruchy, trzymając wysoko uniesioną różdżkę w pogotowiu. Po chwili wymówił kolejne zaklęcie. Zaklęcie, które oczywiście, że znała. Zmrużyła uważnie swoje powieki, a jej różdżka przecięła powietrze, kiedy rzucała czar obronny.
- Protego! - Zaklęcie Collinsa zniknęło, udało jej się na jej szczęście obronić, lecz na jej twarzy pojawiło się rozcięcie, z którego sączyła krew.
Widziała, jak zaklęcie musnęło ramię J., co tylko świadczyło o tym, że nie miała zbyt dużo czasu. Wiedziała że blondynka w każdej chwili może ją zaatakować. Machnęła więc kolejny raz różdżką w stronę Shane’a.
- Conjunctivitis – warknęła, po czym skierowała różdżkę w stronę zaklęcia J. – Protego!
Odrzuciło ją nieco do tyłu, powodując bolesny ból tym razem w prawej ręce, tak że zaczęła krzyczeć. Jakie to naprawdę parszywe szczęście, że ten eliksir dobrego powodzenia działał przez cały dzisiejszy dzień. Bez niego pewnie już dawno leżałaby martwa na trawie, albo też jej części ciała waliłyby się po całych błoniach. Oddychała coraz ciężej, pot spływał po niej strumieniami, na dodatek ten niemiłosierny ból..! Była jednak cholernie uparta i nie miała zamiaru się poddać, o nie. Na pewno nie tak łatwo. Ponownie zbliżyła się do Shane’a, wykorzystując okazję, że J. jest zajęta i skupiając całą swoją energię wymierzyła w jego stronę różdżkę; celowała tam, gdzie powinno znajdować się jego serce.
- Qorfotia – wysyczała, czując jak łzy napływają jej do oczu.
Nie miały jednak prawa popłynąć.
Żadnego prawa.
~
Protego (Evanescor): 2,5 (+1 za PD, +1 za eliksir) - 4,6
Conjunctivitis: 3,6 (+1 za PD, +1 za eliksir) - 5,6
Protego (Decollatio): 6,2 (+1 za PD, +1 za eliksir) - 6,4
Qorfotia: 2,3 (+1 za PD, +1 za eliksir) - 4,5
Caroline Rockers: -17 PŻ, +zmęczenie postaci
Odnośnie pragnienia - doda to Mistrz Gry w swoim następnym poście.
- Mistrz Gry
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 6:02 pm
The member 'Caroline Rockers' has done the following action : Rzuć kością
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 2, 5
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 3, 6
--------------------------------
#3 'Pojedynek' :
#3 Result : 6, 2
--------------------------------
#4 'Pojedynek' :
Result : 2, 3
#1 'Pojedynek' :
#1 Result : 2, 5
--------------------------------
#2 'Pojedynek' :
#2 Result : 3, 6
--------------------------------
#3 'Pojedynek' :
#3 Result : 6, 2
--------------------------------
#4 'Pojedynek' :
Result : 2, 3
- Arthur Attaway
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 6:12 pm
Nie rozumiem.
Różdżka przecież musiała działać. Jeszcze dzisiaj działała, jak wyrzucałem tamtą puchonkę za drzwi po nocnej zabawie. Wszystko było z nią w porządku. Może ją przeklęła? A JEŻELI TAK? Nie, nie mogła tego zrobić była już za drzwiami. Chyba, że takie klątwy mogą przenikać przez drzwi. Wtedy mam przejebane. No, ale nie… raczej nie ta różdżka była sednem sprawy.
A może tak spróbować jeszcze raz?
Okay, głęboki wdech, żeby wyrównać puls kiedy robię krok pomiędzy bezmiarem baniek, tych wybuchających, tych które wybuchły i teraz plują dymem (dzięki Kotlet, że nie kwasem), ramiona jak zwykle zgarbione. Jest okay. Oddychaj Arthur. Będzie dobrze. Dłoń odruchowo, jak za każdym razem w podobnej sytuacji powędrowała do spodni i… nie, zboczeńcu. Wyciągam z kieszeni paczkę Huff 'n' Puff, a jeden z papierosów ląduję pomiędzy moimi wargami. Iskry z różdżki, która już naładowana jak gwiezdny miecz, o którym pewnie jeszcze nie słyszeliście, bo nie jesteście tak fajni jak ja, wystarczą, żeby koniuszek się zajął. Głęboki wdech Arthur wierzę w Ciebie. Tak jakby wiesz, życie moich dzieci, a przynajmniej tych, które mi jeszcze zostały zależy od Ciebie. Nie żebyś nie było moim dzieckiem, ale tak jakby one są bliższe mojemu serduszku. Wiem, jestem wyrodnym ojcem, ale mam to w dupie, Art.
Biorę głęboki wdech. Nikotyna miesza się z dymną zasłoną, podwójna sadza w płuca. Odgarniam włosy, które spadają swobodną kaskadą, nonszalancką, nawet bym powiedział gdybym był egocentryczny, a jestem. Różdżka luźno pomiędzy palcami, papieros luźno pomiędzy wargami, wszystko luźne. Więcej luzu, Art. Coco jambo i do przodu. Nie wiesz co to znaczy? Jak przeżyjesz kolejne dwadzieścia lat to się dowiesz. Nie żebym Ci źle wróżył, ale może jednak Ci to za chwilę wyjaśnię…
-Magicus Extremos!
Może chociaż tym razem się uda, co Art? W sumie to byłoby miło, bo tak jakby zaraz Twoje nieślubne i nawet nie przyrodnie rodzeństwo padnie martwe na zakrwawioną trawę. A Ty co wtedy bidulko, sieroto zrobisz?
-Ej, może przygarniemy Flame?
-Nie głupi pomysł. Myślisz Shane, że się zgodzi?
-A myślisz, że ma jakiś większy wybór?
-Serio? Możesz tak sobie po prostu ją podpierdolić? Ty… znaczy… Shane. Może mógłbyś ją wiesz… ten tego…
-Zajmij się ratowaniem moich dzieci, dobra? Czarnuchu?
Tym razem nie skrewiłem, kurwa.
Czar jak macki obiegł Błonia wyszukując swojego celu. Chcesz przygarnąć Flame? Okay, pomoge jej. Długo czaru nie utrzymam, więc J. Flame. Art. Wybieram Was.
Magicus Extremos: 4,6 (liczę trzy kolejki +1 do kości)
Różdżka przecież musiała działać. Jeszcze dzisiaj działała, jak wyrzucałem tamtą puchonkę za drzwi po nocnej zabawie. Wszystko było z nią w porządku. Może ją przeklęła? A JEŻELI TAK? Nie, nie mogła tego zrobić była już za drzwiami. Chyba, że takie klątwy mogą przenikać przez drzwi. Wtedy mam przejebane. No, ale nie… raczej nie ta różdżka była sednem sprawy.
A może tak spróbować jeszcze raz?
Okay, głęboki wdech, żeby wyrównać puls kiedy robię krok pomiędzy bezmiarem baniek, tych wybuchających, tych które wybuchły i teraz plują dymem (dzięki Kotlet, że nie kwasem), ramiona jak zwykle zgarbione. Jest okay. Oddychaj Arthur. Będzie dobrze. Dłoń odruchowo, jak za każdym razem w podobnej sytuacji powędrowała do spodni i… nie, zboczeńcu. Wyciągam z kieszeni paczkę Huff 'n' Puff, a jeden z papierosów ląduję pomiędzy moimi wargami. Iskry z różdżki, która już naładowana jak gwiezdny miecz, o którym pewnie jeszcze nie słyszeliście, bo nie jesteście tak fajni jak ja, wystarczą, żeby koniuszek się zajął. Głęboki wdech Arthur wierzę w Ciebie. Tak jakby wiesz, życie moich dzieci, a przynajmniej tych, które mi jeszcze zostały zależy od Ciebie. Nie żebyś nie było moim dzieckiem, ale tak jakby one są bliższe mojemu serduszku. Wiem, jestem wyrodnym ojcem, ale mam to w dupie, Art.
Biorę głęboki wdech. Nikotyna miesza się z dymną zasłoną, podwójna sadza w płuca. Odgarniam włosy, które spadają swobodną kaskadą, nonszalancką, nawet bym powiedział gdybym był egocentryczny, a jestem. Różdżka luźno pomiędzy palcami, papieros luźno pomiędzy wargami, wszystko luźne. Więcej luzu, Art. Coco jambo i do przodu. Nie wiesz co to znaczy? Jak przeżyjesz kolejne dwadzieścia lat to się dowiesz. Nie żebym Ci źle wróżył, ale może jednak Ci to za chwilę wyjaśnię…
-Magicus Extremos!
Może chociaż tym razem się uda, co Art? W sumie to byłoby miło, bo tak jakby zaraz Twoje nieślubne i nawet nie przyrodnie rodzeństwo padnie martwe na zakrwawioną trawę. A Ty co wtedy bidulko, sieroto zrobisz?
-Ej, może przygarniemy Flame?
-Nie głupi pomysł. Myślisz Shane, że się zgodzi?
-A myślisz, że ma jakiś większy wybór?
-Serio? Możesz tak sobie po prostu ją podpierdolić? Ty… znaczy… Shane. Może mógłbyś ją wiesz… ten tego…
-Zajmij się ratowaniem moich dzieci, dobra? Czarnuchu?
Tym razem nie skrewiłem, kurwa.
Czar jak macki obiegł Błonia wyszukując swojego celu. Chcesz przygarnąć Flame? Okay, pomoge jej. Długo czaru nie utrzymam, więc J. Flame. Art. Wybieram Was.
Magicus Extremos: 4,6 (liczę trzy kolejki +1 do kości)
- Mistrz Gry
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 6:12 pm
The member 'Arthur Attaway' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 4, 6
'Pojedynek' :
Result : 4, 6
- Shane Collins
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 7:45 pm
Zbliżała się. Obroniła się. Wiatr zawiał ze wschodu nad którym majaczyła piekielna zorza. Obrócił delikatnie twarz w tym kierunku, czując ciepło, z jakim nagrzane powietrze chłostało jego policzki odziane w maskę. Czy to wszystko miało się tak skończyć? Dlaczego nigdy nie miał przyjaciół, a rodziną były mu dwie siostry? Czy poradzą sobie, kiedy go zabraknie? Na przekór wszystkiemu co zaraz Czytelniku pomyślisz, kochał je. Zrobiłby dla nich wszystko, skoczyłby w ogień gdyby musiał. Przesadziłbym gdybym napisał, że teraz czuje tylko pustkę, gdy wiem co się zbliża. Zdecydowanie bym przesadził, bo nie jestem aż tak pozbawiony uczuć. Wyzuty. Zepsuty, owszem. Ale kocham swoje dzieci, tak jak one kochają siebie nawzajem, kiedy dociera do nich, że nie pozostał im już nikt, kto zapewniłby dach nad głową i ciepłą strawę.
Spojrzenie powędrowało na powrót do niej. Ubrudzona, poplamiona krwią, tą świeżą i tą zaschniętą. Wyglądała pięknie w blasku płomieni, które z wolna trawiły wszystko na swojej drodze, ciągnąć się powolnym pochodem w ich kierunku. Ktoś powinien się tym szybko zająć nie uważacie? Dym, który wydobył się z baniek, jak kurtyna opadł, wisząc nisko przy ziemi, kiedy ona robiła kolejne kroki. Rzuciła zaklęcie gdzieś obok niego, mógł tylko spodziewać się w kogo zostało wymierzone. I choć w każdych innych warunkach skoczyłby, przyjąć je na siebie ze świadomością w kogo było skierowane, wiedział, że jego siostra sobie poradzi. Kto jak kto, ale ona z szalonej trójki była najrozsądniejsza. A teraz po prostu musiała sobie poradzić.
Widział w jej twarzy ból, a w oczach czystą radość. Nie był odosobnionym przypadkiem, zniszczonym socjopatą, może psychopatą, którego rajcowało cierpienie innych ludzi. Ona była na swój sposób bardzo podobna, choć w niej wciąż tliło się wspomnienie tych lepszych czasów. Ciepłych chwil, przepełnionych czymś zaskakująco bliskim miłości. Substytut, czy odpowiednik, kto wie. Niestety, on nie mógł powiedzieć o sobie tego samego. Doświadczył owszem, jednak jego pamięć nie była już tak pewna i niezawodna jak dawniej. Brakowało w niej kilku puzzli z tej zwariowanej układanki, jaką była jego przeszłość. Co stało się z jego rodzicami? Dlaczego został sam z siostrami? Dlaczego musiał zabijać, żeby znaleźć choć przez chwilę schronienie? Dlaczego nie sprawiało mu to większych problemów? Czy zawsze taki był? Widzisz Czytelniku ile pytań się rodzi w Twoich ostatnich momentach życia? A co gdyby to nie musiało tak wyglądać? Co gdyby ktoś wyżej ustawiony, ktoś kto kieruje spisem i rejestrem jego żywota postawił przecinek w innym miejscu? Kropkę po następnym zdaniu, zamiast pierwszym. Wiele w jego istnieniu mogło się zmienić. Jednak on czasem, gdy siadał z papierosem w dłoni zastanawiał się. Dochodził jednak do innego wniosku niż Ty, Ce. Bóg istnieje. Ty nim jesteś. Ja. Kotlet i jej dwie postacie. Sahir i jego emo-wampir psychopata. Jesteśmy tymi, którzy kreują. A los ich wszystkim spoczywa tylko w naszych rękach.
Więc Bóg nie umarł. Przyszedł jednak czas, by dać im odejść. Do miejsca lepszego niż to, do miejsca na które zasługują. Skoro jestem Bogiem na równi z Tobą Czytelniku, to wybieram dla nich niebo. Bo mimo wszystkich wad, pozostali bardziej ludzcy w tych trudnych czasach, niż nie jedno z nas na ich miejscu by było.
Roześmiał się cicho, widząc ostatni krok, który wykonała w jego kierunku. Zerwał ze swojej twarzy maskę, która puściła z sykiem magii. Jego policzki krwawiły od tego nagłego działania, krople spływały w dół jego warg. A on nie przestawał się śmiać. Upuścił maskę na mokrą od krwi trawę. Celowała w niego, a on dostrzegł w jej oczach łzy. Nie przestawał się jednak śmiać, gdy jego własny drzewiec dotknął skroni, a cienka nić powędrowała do fiolki wyciągniętej z kurtki. Korek wskoczył cicho na swoje miejsce z chwilą, gdy zaklęcie trafiło jego pierś.
Ból był nie do opisania. Czy wyobrażaliście sobie kiedykolwiek, jak to jest spłonąć żywcem? Od siebie dodam, że życie bywa ironiczne i najwyraźniej tylko ogień może zabić Collinsów. Dostrzegasz Czytelniku tę analogię. Jeżeli miałbym robić zakłady o to jak swojego żywota dokona Julliet Collins i Arthur Attaway - stawiałbym va bank. Czuł jak niewidzialna dłoń samej Śmierci dotyka badawczo jego serca, a każde czułe muśnięcie kończy się salwą płomieni, wypalających wszystko na swojej drodze. Może byłoby w tym coś romantycznego, gdyby tak cholernie nie bolało. Padł na kolana, a różdżka, ta która towarzyszyła mu przez dobrych kilka lat, ta która jak grom przyniosła śmierć niezliczonej ilości czarodziejów i mugoli, pada obok zdartej z twarzy maski. Zęby zacisnęły się pod wpływem mięśni szczęki, pękając pod jej naporem. Nieludzki krzyk wydarł się z jego gardła, niesiony gdzieś w mętnym od dymu i czadu powietrzu, odbijając się morderczym echem od ścian zamku. Czy gdyby istniała możliwość przelania ostatniego krzyku w butelkę, to zrobiłabyś to? Na pamiątkę? Czy otworzyłabyś ją kiedykolwiek, by po raz kolejny odsłuchać jak Shane Collins pada martwy od Twojego zaklęcia? Mam nadzieję, że nie. Nawet ja mam swoje granice.
Umierający kruk darł swoimi pazurami o wnętrze jego klatki, tracił poprzednią zapalczywość, martwiał z chwili na chwilę. Walczył, chociaż wiedział, że jest na przegranej pozycji.
Czytelniku, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się jakie byłyby Twoje ostatnie słowa?
-Dziękuje.
Z ostatnim oddechem wydartym w tym słowie, umarł drugi z Collinsów.
Śmierć Shane'a Collins'a.
Spojrzenie powędrowało na powrót do niej. Ubrudzona, poplamiona krwią, tą świeżą i tą zaschniętą. Wyglądała pięknie w blasku płomieni, które z wolna trawiły wszystko na swojej drodze, ciągnąć się powolnym pochodem w ich kierunku. Ktoś powinien się tym szybko zająć nie uważacie? Dym, który wydobył się z baniek, jak kurtyna opadł, wisząc nisko przy ziemi, kiedy ona robiła kolejne kroki. Rzuciła zaklęcie gdzieś obok niego, mógł tylko spodziewać się w kogo zostało wymierzone. I choć w każdych innych warunkach skoczyłby, przyjąć je na siebie ze świadomością w kogo było skierowane, wiedział, że jego siostra sobie poradzi. Kto jak kto, ale ona z szalonej trójki była najrozsądniejsza. A teraz po prostu musiała sobie poradzić.
Widział w jej twarzy ból, a w oczach czystą radość. Nie był odosobnionym przypadkiem, zniszczonym socjopatą, może psychopatą, którego rajcowało cierpienie innych ludzi. Ona była na swój sposób bardzo podobna, choć w niej wciąż tliło się wspomnienie tych lepszych czasów. Ciepłych chwil, przepełnionych czymś zaskakująco bliskim miłości. Substytut, czy odpowiednik, kto wie. Niestety, on nie mógł powiedzieć o sobie tego samego. Doświadczył owszem, jednak jego pamięć nie była już tak pewna i niezawodna jak dawniej. Brakowało w niej kilku puzzli z tej zwariowanej układanki, jaką była jego przeszłość. Co stało się z jego rodzicami? Dlaczego został sam z siostrami? Dlaczego musiał zabijać, żeby znaleźć choć przez chwilę schronienie? Dlaczego nie sprawiało mu to większych problemów? Czy zawsze taki był? Widzisz Czytelniku ile pytań się rodzi w Twoich ostatnich momentach życia? A co gdyby to nie musiało tak wyglądać? Co gdyby ktoś wyżej ustawiony, ktoś kto kieruje spisem i rejestrem jego żywota postawił przecinek w innym miejscu? Kropkę po następnym zdaniu, zamiast pierwszym. Wiele w jego istnieniu mogło się zmienić. Jednak on czasem, gdy siadał z papierosem w dłoni zastanawiał się. Dochodził jednak do innego wniosku niż Ty, Ce. Bóg istnieje. Ty nim jesteś. Ja. Kotlet i jej dwie postacie. Sahir i jego emo-wampir psychopata. Jesteśmy tymi, którzy kreują. A los ich wszystkim spoczywa tylko w naszych rękach.
Więc Bóg nie umarł. Przyszedł jednak czas, by dać im odejść. Do miejsca lepszego niż to, do miejsca na które zasługują. Skoro jestem Bogiem na równi z Tobą Czytelniku, to wybieram dla nich niebo. Bo mimo wszystkich wad, pozostali bardziej ludzcy w tych trudnych czasach, niż nie jedno z nas na ich miejscu by było.
Roześmiał się cicho, widząc ostatni krok, który wykonała w jego kierunku. Zerwał ze swojej twarzy maskę, która puściła z sykiem magii. Jego policzki krwawiły od tego nagłego działania, krople spływały w dół jego warg. A on nie przestawał się śmiać. Upuścił maskę na mokrą od krwi trawę. Celowała w niego, a on dostrzegł w jej oczach łzy. Nie przestawał się jednak śmiać, gdy jego własny drzewiec dotknął skroni, a cienka nić powędrowała do fiolki wyciągniętej z kurtki. Korek wskoczył cicho na swoje miejsce z chwilą, gdy zaklęcie trafiło jego pierś.
Ból był nie do opisania. Czy wyobrażaliście sobie kiedykolwiek, jak to jest spłonąć żywcem? Od siebie dodam, że życie bywa ironiczne i najwyraźniej tylko ogień może zabić Collinsów. Dostrzegasz Czytelniku tę analogię. Jeżeli miałbym robić zakłady o to jak swojego żywota dokona Julliet Collins i Arthur Attaway - stawiałbym va bank. Czuł jak niewidzialna dłoń samej Śmierci dotyka badawczo jego serca, a każde czułe muśnięcie kończy się salwą płomieni, wypalających wszystko na swojej drodze. Może byłoby w tym coś romantycznego, gdyby tak cholernie nie bolało. Padł na kolana, a różdżka, ta która towarzyszyła mu przez dobrych kilka lat, ta która jak grom przyniosła śmierć niezliczonej ilości czarodziejów i mugoli, pada obok zdartej z twarzy maski. Zęby zacisnęły się pod wpływem mięśni szczęki, pękając pod jej naporem. Nieludzki krzyk wydarł się z jego gardła, niesiony gdzieś w mętnym od dymu i czadu powietrzu, odbijając się morderczym echem od ścian zamku. Czy gdyby istniała możliwość przelania ostatniego krzyku w butelkę, to zrobiłabyś to? Na pamiątkę? Czy otworzyłabyś ją kiedykolwiek, by po raz kolejny odsłuchać jak Shane Collins pada martwy od Twojego zaklęcia? Mam nadzieję, że nie. Nawet ja mam swoje granice.
Umierający kruk darł swoimi pazurami o wnętrze jego klatki, tracił poprzednią zapalczywość, martwiał z chwili na chwilę. Walczył, chociaż wiedział, że jest na przegranej pozycji.
Czytelniku, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się jakie byłyby Twoje ostatnie słowa?
-Dziękuje.
Z ostatnim oddechem wydartym w tym słowie, umarł drugi z Collinsów.
Śmierć Shane'a Collins'a.
- J.
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 9:05 pm
Jeżeli kiedykolwiek zastanawiałeś się, drogi Czytelniku, jakie to uczucie kiedy skazujesz na śmierć wszystkie swoje postacie - mogę Ci już połowicznie odpowiedzieć. Dwóch Collinsów poległo, jeden z wyboru, jeden w walce, jednak to bez znaczenia. Istotny jest jednak sam fakt, że ich dusze odeszły gdzieś dalej - mam tylko nadzieję, że nie tam gdzie znajdują się pozostali polegli w walce. To uczucie mógłbym przyrównać do wielu rzeczy. Spróbujmy jednak z tymi namacalnymi, zobaczymy, czy znajdę odpowiedni punkt odniesienia. Jeżeli nie chcesz jednak wiedzieć, albo wolisz się przekonać samemu, bez zbędnego naprowadzania czy też sugerowania - możesz spokojnie odpuścić ten akapit i przejść do następnego. Idę o zakład, że znajdziesz tam to czego szukasz. W końcu jestem odpowiedzialny za to, byś to znalazł, prawda?
Jako, że J. znała się doskonale na najbardziej surowej formie magii, która wymagała wizualizacji, jako hołd dla niej, poproszę Cię być przywołał w swojej świadomości pewną sytuacje. Znajdujesz się pośrodku pięknego lasu. Wokół Ciebie szum drzew gra melodię, której nie uświadczysz w miejskiej dżungli. Przy Tobie są najbliższe Ci osoby, jednak nie jest to Twoja rodzina sensu stricto. Są to przyjaciele, osoby na których Ci zależy, którym ufasz bezgranicznie, a one ufają Tobie. Idziecie przed siebie, nie wiecie dokąd zaprowadzi Was ta droga, liczy się jednak sam marsz. Niektórzy widzą na jej końcu polanę, na której znajdują to czego szukali. Dla jednych będzie to idylliczna wizja siebie, dla innych kufel zimnego i miękki fotel. To jednak nie jest istotne, chodzi o sam zamysł. Przemierzasz nieznaną Ci dotąd drogę, wierząc, że przynajmniej Ci z którymi idziesz wiedzą, gdzie dotrzecie. Niestety, droga się rozwidla, a na pierwszym skrzyżowaniu umawiacie się, że wrócicie w to samo miejsce jeżeli okaże się, że to nie tu.
Tracisz pierwszą osobę na której Ci zależy, ale przecież spotkacie się znowu, prawda? Kolejne rozwidlenie. I następne. Zanim zorientujesz się w sytuacji w jakiej przyszło Ci żyć, jesteś sam. Słońce chyli się ku zachodowi, a obiecana polana wciąż nie pojawia się w zasięgu Twojego wzroku. Chociaż wiesz, że musieliście się rozdzielić, jest Ci przykro. Czujesz się zdradzony. Jesteś sam Czytelniku i nic już tego nie zmieni. Możesz mieć tylko nadzieję, że oni dotarli do swojego miejsca obiecanego. Możesz mieć tylko nadzieję, że musieliście się rozdzielić by do niego trafić. Tylko dlaczego Ty wciąż nie widzisz swojego?
Wyobraźnia jest potęgą, której wiele ludzi nie docenia. Zatracają się w podążaniu drogą, taką jak ta. Idą ciemnym lasem, spotykając podobnych sobie. Wolą jednak samotność, chociaż jej nie chcą. Bo to co tak naprawdę liczy się w naszym życiu to właśnie oni. Ci, którzy pomogą nam, kiedy upadniemy. Podniosą. Zaopiekują się nami, gdy cel wyda się odleglejszy niż pierwotnie zakładaliśmy. To Ci, którzy są filarami i podporą na naszej drodze, liczą się najbardziej.
Jednak, gdy docierasz do rozwidlenia musisz podjąć decyzję. Ja podjąłem swoją. Teraz mogę tylko liczyć, że gdzieś w lepszym miejscu spotkają tych, którzy tak jak ja, poprowadzą ich i nie zostawią. Bo najgorsze co może nas spotkać to samotność.
Uderzenie jak koniec bicza, wydarło z jej płuc resztki powietrza. A już cieszyła się, że ślimaki przestają wydobywać się z jej gardła jak okrutna parodia kaszlu. Wiecie, tego mokrego, który rwie aż z dna waszych płuc. No, jednak nie było jej pisane odpocząć. Uniosła ślepo różdżkę, nie wiedząc czego się spodziewać. Zanim jednak miała okazję zareagować, zanim miała podjąć swoją decyzję, odebrano jej tę możliwość. Poczuła nieprawdopodobny ból i mogłaby przysiąc, że nie rwał tylko z pleców, gdzie początkowo ogniskował. Teraz była pewna, że coś przebiło ją na wylot, a to nie mogło być dobre w swoich skutkach. To musiało być cholernie niedobre. Czuł czyjeś ciało przy sobie, ktoś pchnął ją z zastraszającą siłą prosto na wystający kolec Akatii, który jak ponura karykatura Avady rozdarła jej pierś. Choć minęły zaledwie milisekundy, jad już wypalał jej tkanki. Czuła, jak rana się poszerza, w tempie które mógł zarejestrować tylko oślepiony mózg, pozbawiony podstawowych bodźców. Zrobiła więc to co przyszło jej do głowy jako pierwsze.
Sprężynowy nóż otworzył się w chwili, gdy rękojeść sięgnęła torsu przeciwnika. Miała tylko nadzieję, że to go zabije. Ale pewności nigdy za wiele. Cofając dłoń wykorzystała całą pozostającą w jej ciele siłę by uderzyć raz jeszcze. I ponownie, choć kolce szarpały jej ciało, a ból tłumił wszystko inne. Jedyne co się liczyło dla niej w tej chwili - to cierpienie, które dawało jasny sygnał - jeszcze żyje. Jeszcze nie umarłam, więc pójdziesz razem ze mną. Ostatnie pchnięcie, gdy poczuła jak kończyny drętwieją, a suchość w ustach ustępuje płynącej posoce. Oparła nieprzytomne przedramię na karku chłopaka, przekręcając nóż w jego klatce piersiowej. Tuż pod piątym żebrem, gdzie ostrze zaskrobało o kości. Cierpienie tak jak suchość w ustach ustąpiło. Jego miejsce zajęła błoga obojętność. Niewidzące, jadowicie niebieskie tęczówki zrobiły to samo, robiąc miejsce rozszerzającym się źrenicom.
-Shane...
Krew bryzgnęła z jej ust na ciało chłopaka, który prawdopodobnie już konał. Na mokrą od krwi trawę wypadł notatnik. Z ostatnim słowem, swojego żywota dokonał trzeci i ostatni z Collinsów.
Śmierć Julliet Collins.
Jako, że J. znała się doskonale na najbardziej surowej formie magii, która wymagała wizualizacji, jako hołd dla niej, poproszę Cię być przywołał w swojej świadomości pewną sytuacje. Znajdujesz się pośrodku pięknego lasu. Wokół Ciebie szum drzew gra melodię, której nie uświadczysz w miejskiej dżungli. Przy Tobie są najbliższe Ci osoby, jednak nie jest to Twoja rodzina sensu stricto. Są to przyjaciele, osoby na których Ci zależy, którym ufasz bezgranicznie, a one ufają Tobie. Idziecie przed siebie, nie wiecie dokąd zaprowadzi Was ta droga, liczy się jednak sam marsz. Niektórzy widzą na jej końcu polanę, na której znajdują to czego szukali. Dla jednych będzie to idylliczna wizja siebie, dla innych kufel zimnego i miękki fotel. To jednak nie jest istotne, chodzi o sam zamysł. Przemierzasz nieznaną Ci dotąd drogę, wierząc, że przynajmniej Ci z którymi idziesz wiedzą, gdzie dotrzecie. Niestety, droga się rozwidla, a na pierwszym skrzyżowaniu umawiacie się, że wrócicie w to samo miejsce jeżeli okaże się, że to nie tu.
Tracisz pierwszą osobę na której Ci zależy, ale przecież spotkacie się znowu, prawda? Kolejne rozwidlenie. I następne. Zanim zorientujesz się w sytuacji w jakiej przyszło Ci żyć, jesteś sam. Słońce chyli się ku zachodowi, a obiecana polana wciąż nie pojawia się w zasięgu Twojego wzroku. Chociaż wiesz, że musieliście się rozdzielić, jest Ci przykro. Czujesz się zdradzony. Jesteś sam Czytelniku i nic już tego nie zmieni. Możesz mieć tylko nadzieję, że oni dotarli do swojego miejsca obiecanego. Możesz mieć tylko nadzieję, że musieliście się rozdzielić by do niego trafić. Tylko dlaczego Ty wciąż nie widzisz swojego?
Wyobraźnia jest potęgą, której wiele ludzi nie docenia. Zatracają się w podążaniu drogą, taką jak ta. Idą ciemnym lasem, spotykając podobnych sobie. Wolą jednak samotność, chociaż jej nie chcą. Bo to co tak naprawdę liczy się w naszym życiu to właśnie oni. Ci, którzy pomogą nam, kiedy upadniemy. Podniosą. Zaopiekują się nami, gdy cel wyda się odleglejszy niż pierwotnie zakładaliśmy. To Ci, którzy są filarami i podporą na naszej drodze, liczą się najbardziej.
Jednak, gdy docierasz do rozwidlenia musisz podjąć decyzję. Ja podjąłem swoją. Teraz mogę tylko liczyć, że gdzieś w lepszym miejscu spotkają tych, którzy tak jak ja, poprowadzą ich i nie zostawią. Bo najgorsze co może nas spotkać to samotność.
Uderzenie jak koniec bicza, wydarło z jej płuc resztki powietrza. A już cieszyła się, że ślimaki przestają wydobywać się z jej gardła jak okrutna parodia kaszlu. Wiecie, tego mokrego, który rwie aż z dna waszych płuc. No, jednak nie było jej pisane odpocząć. Uniosła ślepo różdżkę, nie wiedząc czego się spodziewać. Zanim jednak miała okazję zareagować, zanim miała podjąć swoją decyzję, odebrano jej tę możliwość. Poczuła nieprawdopodobny ból i mogłaby przysiąc, że nie rwał tylko z pleców, gdzie początkowo ogniskował. Teraz była pewna, że coś przebiło ją na wylot, a to nie mogło być dobre w swoich skutkach. To musiało być cholernie niedobre. Czuł czyjeś ciało przy sobie, ktoś pchnął ją z zastraszającą siłą prosto na wystający kolec Akatii, który jak ponura karykatura Avady rozdarła jej pierś. Choć minęły zaledwie milisekundy, jad już wypalał jej tkanki. Czuła, jak rana się poszerza, w tempie które mógł zarejestrować tylko oślepiony mózg, pozbawiony podstawowych bodźców. Zrobiła więc to co przyszło jej do głowy jako pierwsze.
Sprężynowy nóż otworzył się w chwili, gdy rękojeść sięgnęła torsu przeciwnika. Miała tylko nadzieję, że to go zabije. Ale pewności nigdy za wiele. Cofając dłoń wykorzystała całą pozostającą w jej ciele siłę by uderzyć raz jeszcze. I ponownie, choć kolce szarpały jej ciało, a ból tłumił wszystko inne. Jedyne co się liczyło dla niej w tej chwili - to cierpienie, które dawało jasny sygnał - jeszcze żyje. Jeszcze nie umarłam, więc pójdziesz razem ze mną. Ostatnie pchnięcie, gdy poczuła jak kończyny drętwieją, a suchość w ustach ustępuje płynącej posoce. Oparła nieprzytomne przedramię na karku chłopaka, przekręcając nóż w jego klatce piersiowej. Tuż pod piątym żebrem, gdzie ostrze zaskrobało o kości. Cierpienie tak jak suchość w ustach ustąpiło. Jego miejsce zajęła błoga obojętność. Niewidzące, jadowicie niebieskie tęczówki zrobiły to samo, robiąc miejsce rozszerzającym się źrenicom.
-Shane...
Krew bryzgnęła z jej ust na ciało chłopaka, który prawdopodobnie już konał. Na mokrą od krwi trawę wypadł notatnik. Z ostatnim słowem, swojego żywota dokonał trzeci i ostatni z Collinsów.
Śmierć Julliet Collins.
- Grey Leviathan
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 9:52 pm
Przez furie, która rozpalała jego wnętrze do czerwoności również był ślepy. Był ślepy na konsekwencja jakie niosło zabijanie czystokrwistych. Ślepy na bestialstwo, jakie opanowało jego umysł jak zaraza. I ostatecznie ślepy na długość tego jebanego kolca. Ale nie przebił go, rozerwał mu koszulkę oraz... partnerkę, którą wybrał sobie do ostatniego tanga. Czuł kolec oparty o bok oraz to jak ciepła krew chlusnęła na jego brzuch wsiąkając w materiał i lejąc na spodnie i buty. I trawę. I jego upuszczoną różdżkę. I jego marzenia o normalnej przyszłości. O Kim. Jak charknięcie, które rozbrzmiało przy jego uchu było jak osąd Ministra Magii, który uderzeniem eleganckiego, drewnianego młoteczka rzuca go w kościste ramiona Dementorów i zamyka w ciemnej, ciasnej celi. Najśmieszniejsze w całej tej sytuacji było to, że nawet nie znał imienia tej dziewczyny, powinien znać? W końcu ginęli obok siebie... tak, ginęli.
Grey aż wierzgnął, kiedy chłodna stal zgrzytnęła i weszła w jego ciało jak w masło. Raz, drugi, sprawiając, że miał ochotę oderwać się od miejsca, w którym działa mu się krzywda. Ale nie robił tego. To miejsce w całym destrukcyjnym szale było jak kuriozalna, bezpieczna ostoja, a krew wypływająca z brzucha przynosiła jakieś dziwne ukojenie. Bolało. Krzyczał. Spinał się. Warczał J. do ucha i wbiła paznokcie w jej wątłe ramiona. Bladł i czuł jak sam słabnie, jak wspiera się na niej, jak sprawia, że przez dodatkowy ciężar jej ciało jest tylko mocniej rozrywane. Znowu charknięcie; tym razem jego. Nie mógł się zdecydować czy krew ma smak bardziej rdzy, czy bardziej metalu i w jakim stopniu była płynna, kiedy ściekała mu po brodzie i....
Osunął się na kolana i po chwilowym opieraniu czoła o jej brzuch, wygiął się w końcu w bok i padł na trawę.
[Śmierć Greya "Terminatora" Leviathana]
Grey aż wierzgnął, kiedy chłodna stal zgrzytnęła i weszła w jego ciało jak w masło. Raz, drugi, sprawiając, że miał ochotę oderwać się od miejsca, w którym działa mu się krzywda. Ale nie robił tego. To miejsce w całym destrukcyjnym szale było jak kuriozalna, bezpieczna ostoja, a krew wypływająca z brzucha przynosiła jakieś dziwne ukojenie. Bolało. Krzyczał. Spinał się. Warczał J. do ucha i wbiła paznokcie w jej wątłe ramiona. Bladł i czuł jak sam słabnie, jak wspiera się na niej, jak sprawia, że przez dodatkowy ciężar jej ciało jest tylko mocniej rozrywane. Znowu charknięcie; tym razem jego. Nie mógł się zdecydować czy krew ma smak bardziej rdzy, czy bardziej metalu i w jakim stopniu była płynna, kiedy ściekała mu po brodzie i....
Osunął się na kolana i po chwilowym opieraniu czoła o jej brzuch, wygiął się w końcu w bok i padł na trawę.
[Śmierć Greya "Terminatora" Leviathana]
- Caroline Rockers
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 11:28 pm
I miał tę maskę. Kompletnie o niej zapomniała. Zdawało się, jakby widziała go bez niej. Widziała te surowe, okrutne, ale zarazem urokliwe oblicze. Oblicze w którym można byłoby się zakochać, gdyby nie te żółte tęczówki, które wzbudzały nieraz w ludziach strach. Ona zaś przyzwyczaiła się do nich – nie widziała w nich nic przerażającego, może jedynie tą niepokojącą inność, która w jakiś sposób fascynowała. A zarazem nienawidziła go za to. Za całą jego osobę; za pewność siebie, determinację, bycie takim upartym, za wybieranie odmiennej strony. To wszystko było takie abstrakcyjne.
Jedna wielka pierdolona teatralna abstrakcja.
Bo tacy, jak on i ona nigdy nie mają przyjaciół. To smutne prawda? Ale...taka była rzeczywistość.
Choć C. robiła to bardziej świadomie. Świadomie odcinała od siebie wszystkie pozytywniejsze relacje. Świadomie niszczyła wszystko to, co mogłoby być czymś więcej niż obojętnością, albo nienawiścią.
Nie lubię się zwracać w takich momentach do siebie. Do tej pustki, która za każdym razem mi towarzyszyła. Do pustki pełnej bólu i cierpienia. Bo nienawiść właśnie taka była. Do tego prowadziła. Sprawiała, że można było coś...poczuć. Cokolwiek. Wbrew pozorom właśnie tego potrzebowałam. Karmiłam się najgorszym gównem by poczuć, że żyję.
Nic więcej mi nie zostało, wiesz Shane?
Nic więcej.
No może oprócz kłamstwa, które chce stać się prawdą. I będę w nie wierzyła tak długo, aż w końcu rzeczywiście się nią okaże.
Stali tak. W sumie nie wiadomo ile. Kilka sekund? Kilka minut? Nie wiedząc dokładnie na co konkretnie czekają. Na śmierć? W swym gorączkowym pragnieniu zemsty dostrzegała tylko te jedno możliwe dla niej wyjście – zabić go, zanim on zabije ją. Była brudna, cholernie zmęczona – choć nie odczuła go tak, jak powinna – ale gotowa by w każdej chwili zakończyć te spotkanie. Raz na zawsze. A jednak na jakiś chory, tylko jej znany powód...chciałaby by to trwało. Tak po prostu. Żeby sobie tak zwyczajnie stali naprzeciw siebie i się wpatrywali w swoje twarze.
Jakby nie było jebanego Sahira.
Jakby nie było tego całego piekła wokół.
Jakby żadne z nich nie musiało umrzeć.
Ale...chyba tak nie potrafiła prawda? Tak po prostu oddać się swoim okruchom emocji, które tkwiły gdzieś na dnie zlodowatego serca. Zapomnieć o tym, kim jest ona i kim jest on. Pozwolić sobie na samą tęsknotę i żal. Na chwilę odepchnąć potwora łaknącego krwi. Łaknącego jego upadku.
Odebrał jej przecież skrzydła.
Odebrał jej przecież skrzydła tyle razy.
Upadła przez niego przecież tyle razy.
Naiwnie.
Nie oglądała się za siebie, kiedy w końcu odważyła się ruszyć w jego stronę. Nie interesował ją ten ogień, te zaklęcia, które nadal przecinały powietrze. Nie interesowało ją nic za wyjątkiem jasnego, niczym gwiazda celu. Nic za wyjątkiem Jego.
Nie patrzyła już nawet czy jej zaklęcie wyszło. Czy uderzyło w cel, choć można byłoby się spodziewać, że tak się właśnie stało.
Czysta furia.
Toksyczne uczucie szczęścia wymieszane z cierpieniem. Właśnie tak wyglądały jej oczy. Jej lodowce z błyskawicami.
Ale właśnie przez to, że tliły się w niej te marne resztki, te zwęglone już dawno temu poszczególne kawałki serca...właśnie to czyniło z niej bardziej przerażającą osobę, prawda? Nie żeby tym jakoś szczególnie się przejmowała. Samo to, że pozwoliła sobie na to, by o tym pomyśleć było zaledwie przypadkiem.
Jego historia nigdy nie zostanie do końca dopowiedziana. Zostaną zaledwie strzępki, poszczególne wspomnienia...
A potem nastąpi ciemność.
Zwycięstwo więc robiło to, na czym znało się najlepiej. Niszczyła wszystko i wszystkich, których tylko dotknęła, nie do końca nawet pojmując dlaczego tak właśnie jest.
Czy możesz szczerze odpowiedzieć, czy spełniło się częściowo twe życzenie?
Czy w ogóle miało szansę na to by dodać Ci ulgi w umieraniu?
Przyglądała się jemu. Jego śmiech brzęczał jej w uszach, docierając do najdalszych zakątków jej poniszczonej duszy. Była wypełniona tym szaleńczym, pełnym nieopisanego smutku brzmieniem. Nawet się nie bronił, jakby tylko czekał na to, aż go zabije. Był na wyciągnięcie jej długich chudych rąk. Mogłaby zrobić z nim wszystko, a on by nie protestował. Tylko by się śmiał i śmiał i tak cały czas.
Również chciała się roześmiać, zatriumfować, pokazać prawdziwą radość Zwycięstwa, które pokonało samą Wojnę. Ale tak nie było do końca tak.
Bo widzicie...w jakiś sposób ostatecznie to on wygrał. Wojna zebrała swoje żniwa, okazała się silniejsza od Zwycięstwa i teraz śmiała się z tego absurdalnego odkrycia.
Obserwowała całą tą czynność, którą wykonywał, kiedy ona rzucała ostatnie zaklęcie. I możecie mi wierzyć, lub nie, ale Królowa Śniegu Slytherinu nie dostąpiła uczucia spełnienia. Co prawda, jej wewnętrzny potwór był zachwycony, śmiał się, chlejąc i żrąc chciwie. Ale jak kiedyś wspominałam, nie ma człowieka bez uczuć, choćby bez najmniejszej ich cząstki, choćby bez widma przeszłości...
Jego serce płonęło od środka, a ona jak zahipnotyzowana patrzyła na jego śmierć. Jak dziewczynka, która zobaczyła coś bardzo zakazanego w ekranie telewizora, dopóki się nie okazało, że to horror. Ale w przeciwieństwie do tej dziewczynki, C. nie mogła sobie od tak wcisnąć przycisku i spokojnie pójść spać. Patrzyła mu prosto w oczy, by móc je zapamiętać, raz na zawsze. Czuła jak z jej własnych powoli coś wycieka i spływa raz po razie po brudnych policzkach, choć udawała że nic takiego się nie stało. Jak już coś, to był akt okrutnego romantyzmu. Czegoś, czego normalna osoba by nie zrozumiała.
Ale kto powiedział, że ona jest normalna?
Kiedy upadł na kolana, bardzo powoli zniżyła swe ciało, aż zrównała się z nim, aż poczuła jak i jej kolana wbijają się boleśnie w trawę. Zamrugała kilka razy, jakby nie wierzyła w to, co właśnie się dzieje. Dopiero jego krzyk uświadomił ją, że wszystko to, co ją otacza jest rzeczywiste.
Zrobiłabym. Zachowałabym. Ale nie po to by triumfować, po to by móc sobie Ciebie lepiej przypomnieć. By usłyszeć ponownie Twój głos. Ale to była pewna granica, której i Ja bym nie przekroczyła.
I potem odezwał się po raz ostatni. Czy spodziewała się, że właśnie to usłyszy na pożegnanie? Te właśnie słowo..? Wiecie, jakie to uczucie, kiedy kogoś zabijacie? I to nie kogoś nieznajomego, o nie. Kogoś...kto w jakiś popieprzony sposób jest Wam bliski.
A dlaczego trzeba było go zabić?
Bo tak należało.
Prawda, że to w chuj pojebane?
Z początku, nie wiedzieć czemu, ale zaczęła się cicho śmiać. To nie było jednak normalne, zwłaszcza że ten śmiech był przerywany, a po jej policzkach spływały dużymi strumyczkami łzy. Nie do końca potrafiła pojąć, co się właśnie stało. Była wręcz przekonana, że Shane Collins zaraz się podniesie i ponownie będą walczyć. Co za bzdurny wymysł, prawda? A jednak! Była tego tak pewna, że aż przysunęła się do niego i wymamrotała cicho:
- Shane.
Ale to nie podziałało. No bo jak miało podziałać, skoro nie żył? Skoro sama go zabiła? Ale...kiedy pierwszy raz się kogoś zabija...i to kogoś, kogo w jakiś sposób się...lubiło bardziej, niż powinno, to raczej ciężko jest dopuścić to do swojej świadomości.
- Shane? Shane?! SHANE! – Zaczęła już krzyczeć, nie potrafiąc zrozumieć prawdy. Oparła delikatnie dłonie o jego kurtkę i patrzyła wprost w jego puste oczy, jakby chciała coś w nich zobaczyć. Cokolwiek.
Była w nich jednak przeraźliwa pustka.
Powoli więc zbliżyła się do niego, przymykając powieki i czując jak coś boleśnie zaciska się jej na gardle, zabierając oddech. W końcu była już na tyle blisko, że swym nosem dotykała jego, nadal o dziwo ciepły, tak jak i miękkie wargi, które pocałowała.
Na ich pożegnanie.
W sumie była zdolna do tego by tak zwyczajnie się położyć obok jego ciała i zasnąć.
Ale po prostu nie mogła.
- Do zobaczenia kiedyś. O ile się uda... – wyszeptała zachrypniętym głosem i ostrożnie ściągnęła z niego kurtkę, którą po chwili założyła na siebie. Poruszając się niemrawo nogami, zatrzymała się przy jakimś trupie i chwyciła za kosmyk jego włosów, by dodać je do eliksiru wielosokowego. Po chwili zmieniła się w nie do poznania w jakąś dziwną dziewczynę o blond włosach, a następnie ruszyła w stronę zamku, ledwo trzymając się na nogach i mając nadzieję, że nie trafi na żadnego nauczyciela po drodze.
Pokonana przez Wojnę.
[z/t]
Od Aut: Mam mieszane uczucia do tego posta. Czuję się...naprawdę dziwnie. Chciałabym po prostu podziękować za to wszystko, za tę całą walkę. Wszystkim, którzy brali udział, a przede wszystkim chciałabym powiedzieć, że...to co zrobiłeś Shane to było jedno wielkie wow.
Ten post to mój hołd dla Twojej postaci. Mam nadzieję, że Ci się spodoba.
Będę tęsknić za Shanem.
Nawet nie masz pojęcia jak.
Jeszcze raz dziękuję!
Jedna wielka pierdolona teatralna abstrakcja.
Bo tacy, jak on i ona nigdy nie mają przyjaciół. To smutne prawda? Ale...taka była rzeczywistość.
Choć C. robiła to bardziej świadomie. Świadomie odcinała od siebie wszystkie pozytywniejsze relacje. Świadomie niszczyła wszystko to, co mogłoby być czymś więcej niż obojętnością, albo nienawiścią.
Nie lubię się zwracać w takich momentach do siebie. Do tej pustki, która za każdym razem mi towarzyszyła. Do pustki pełnej bólu i cierpienia. Bo nienawiść właśnie taka była. Do tego prowadziła. Sprawiała, że można było coś...poczuć. Cokolwiek. Wbrew pozorom właśnie tego potrzebowałam. Karmiłam się najgorszym gównem by poczuć, że żyję.
Nic więcej mi nie zostało, wiesz Shane?
Nic więcej.
No może oprócz kłamstwa, które chce stać się prawdą. I będę w nie wierzyła tak długo, aż w końcu rzeczywiście się nią okaże.
Stali tak. W sumie nie wiadomo ile. Kilka sekund? Kilka minut? Nie wiedząc dokładnie na co konkretnie czekają. Na śmierć? W swym gorączkowym pragnieniu zemsty dostrzegała tylko te jedno możliwe dla niej wyjście – zabić go, zanim on zabije ją. Była brudna, cholernie zmęczona – choć nie odczuła go tak, jak powinna – ale gotowa by w każdej chwili zakończyć te spotkanie. Raz na zawsze. A jednak na jakiś chory, tylko jej znany powód...chciałaby by to trwało. Tak po prostu. Żeby sobie tak zwyczajnie stali naprzeciw siebie i się wpatrywali w swoje twarze.
Jakby nie było jebanego Sahira.
Jakby nie było tego całego piekła wokół.
Jakby żadne z nich nie musiało umrzeć.
Ale...chyba tak nie potrafiła prawda? Tak po prostu oddać się swoim okruchom emocji, które tkwiły gdzieś na dnie zlodowatego serca. Zapomnieć o tym, kim jest ona i kim jest on. Pozwolić sobie na samą tęsknotę i żal. Na chwilę odepchnąć potwora łaknącego krwi. Łaknącego jego upadku.
Odebrał jej przecież skrzydła.
Odebrał jej przecież skrzydła tyle razy.
Upadła przez niego przecież tyle razy.
Naiwnie.
Nie oglądała się za siebie, kiedy w końcu odważyła się ruszyć w jego stronę. Nie interesował ją ten ogień, te zaklęcia, które nadal przecinały powietrze. Nie interesowało ją nic za wyjątkiem jasnego, niczym gwiazda celu. Nic za wyjątkiem Jego.
Nie patrzyła już nawet czy jej zaklęcie wyszło. Czy uderzyło w cel, choć można byłoby się spodziewać, że tak się właśnie stało.
Czysta furia.
Toksyczne uczucie szczęścia wymieszane z cierpieniem. Właśnie tak wyglądały jej oczy. Jej lodowce z błyskawicami.
Ale właśnie przez to, że tliły się w niej te marne resztki, te zwęglone już dawno temu poszczególne kawałki serca...właśnie to czyniło z niej bardziej przerażającą osobę, prawda? Nie żeby tym jakoś szczególnie się przejmowała. Samo to, że pozwoliła sobie na to, by o tym pomyśleć było zaledwie przypadkiem.
Jego historia nigdy nie zostanie do końca dopowiedziana. Zostaną zaledwie strzępki, poszczególne wspomnienia...
A potem nastąpi ciemność.
Zwycięstwo więc robiło to, na czym znało się najlepiej. Niszczyła wszystko i wszystkich, których tylko dotknęła, nie do końca nawet pojmując dlaczego tak właśnie jest.
Czy możesz szczerze odpowiedzieć, czy spełniło się częściowo twe życzenie?
Czy w ogóle miało szansę na to by dodać Ci ulgi w umieraniu?
Przyglądała się jemu. Jego śmiech brzęczał jej w uszach, docierając do najdalszych zakątków jej poniszczonej duszy. Była wypełniona tym szaleńczym, pełnym nieopisanego smutku brzmieniem. Nawet się nie bronił, jakby tylko czekał na to, aż go zabije. Był na wyciągnięcie jej długich chudych rąk. Mogłaby zrobić z nim wszystko, a on by nie protestował. Tylko by się śmiał i śmiał i tak cały czas.
Również chciała się roześmiać, zatriumfować, pokazać prawdziwą radość Zwycięstwa, które pokonało samą Wojnę. Ale tak nie było do końca tak.
Bo widzicie...w jakiś sposób ostatecznie to on wygrał. Wojna zebrała swoje żniwa, okazała się silniejsza od Zwycięstwa i teraz śmiała się z tego absurdalnego odkrycia.
Obserwowała całą tą czynność, którą wykonywał, kiedy ona rzucała ostatnie zaklęcie. I możecie mi wierzyć, lub nie, ale Królowa Śniegu Slytherinu nie dostąpiła uczucia spełnienia. Co prawda, jej wewnętrzny potwór był zachwycony, śmiał się, chlejąc i żrąc chciwie. Ale jak kiedyś wspominałam, nie ma człowieka bez uczuć, choćby bez najmniejszej ich cząstki, choćby bez widma przeszłości...
Jego serce płonęło od środka, a ona jak zahipnotyzowana patrzyła na jego śmierć. Jak dziewczynka, która zobaczyła coś bardzo zakazanego w ekranie telewizora, dopóki się nie okazało, że to horror. Ale w przeciwieństwie do tej dziewczynki, C. nie mogła sobie od tak wcisnąć przycisku i spokojnie pójść spać. Patrzyła mu prosto w oczy, by móc je zapamiętać, raz na zawsze. Czuła jak z jej własnych powoli coś wycieka i spływa raz po razie po brudnych policzkach, choć udawała że nic takiego się nie stało. Jak już coś, to był akt okrutnego romantyzmu. Czegoś, czego normalna osoba by nie zrozumiała.
Ale kto powiedział, że ona jest normalna?
Kiedy upadł na kolana, bardzo powoli zniżyła swe ciało, aż zrównała się z nim, aż poczuła jak i jej kolana wbijają się boleśnie w trawę. Zamrugała kilka razy, jakby nie wierzyła w to, co właśnie się dzieje. Dopiero jego krzyk uświadomił ją, że wszystko to, co ją otacza jest rzeczywiste.
Zrobiłabym. Zachowałabym. Ale nie po to by triumfować, po to by móc sobie Ciebie lepiej przypomnieć. By usłyszeć ponownie Twój głos. Ale to była pewna granica, której i Ja bym nie przekroczyła.
I potem odezwał się po raz ostatni. Czy spodziewała się, że właśnie to usłyszy na pożegnanie? Te właśnie słowo..? Wiecie, jakie to uczucie, kiedy kogoś zabijacie? I to nie kogoś nieznajomego, o nie. Kogoś...kto w jakiś popieprzony sposób jest Wam bliski.
A dlaczego trzeba było go zabić?
Bo tak należało.
Prawda, że to w chuj pojebane?
Z początku, nie wiedzieć czemu, ale zaczęła się cicho śmiać. To nie było jednak normalne, zwłaszcza że ten śmiech był przerywany, a po jej policzkach spływały dużymi strumyczkami łzy. Nie do końca potrafiła pojąć, co się właśnie stało. Była wręcz przekonana, że Shane Collins zaraz się podniesie i ponownie będą walczyć. Co za bzdurny wymysł, prawda? A jednak! Była tego tak pewna, że aż przysunęła się do niego i wymamrotała cicho:
- Shane.
Ale to nie podziałało. No bo jak miało podziałać, skoro nie żył? Skoro sama go zabiła? Ale...kiedy pierwszy raz się kogoś zabija...i to kogoś, kogo w jakiś sposób się...lubiło bardziej, niż powinno, to raczej ciężko jest dopuścić to do swojej świadomości.
- Shane? Shane?! SHANE! – Zaczęła już krzyczeć, nie potrafiąc zrozumieć prawdy. Oparła delikatnie dłonie o jego kurtkę i patrzyła wprost w jego puste oczy, jakby chciała coś w nich zobaczyć. Cokolwiek.
Była w nich jednak przeraźliwa pustka.
Powoli więc zbliżyła się do niego, przymykając powieki i czując jak coś boleśnie zaciska się jej na gardle, zabierając oddech. W końcu była już na tyle blisko, że swym nosem dotykała jego, nadal o dziwo ciepły, tak jak i miękkie wargi, które pocałowała.
Na ich pożegnanie.
W sumie była zdolna do tego by tak zwyczajnie się położyć obok jego ciała i zasnąć.
Ale po prostu nie mogła.
- Do zobaczenia kiedyś. O ile się uda... – wyszeptała zachrypniętym głosem i ostrożnie ściągnęła z niego kurtkę, którą po chwili założyła na siebie. Poruszając się niemrawo nogami, zatrzymała się przy jakimś trupie i chwyciła za kosmyk jego włosów, by dodać je do eliksiru wielosokowego. Po chwili zmieniła się w nie do poznania w jakąś dziwną dziewczynę o blond włosach, a następnie ruszyła w stronę zamku, ledwo trzymając się na nogach i mając nadzieję, że nie trafi na żadnego nauczyciela po drodze.
Pokonana przez Wojnę.
[z/t]
Od Aut: Mam mieszane uczucia do tego posta. Czuję się...naprawdę dziwnie. Chciałabym po prostu podziękować za to wszystko, za tę całą walkę. Wszystkim, którzy brali udział, a przede wszystkim chciałabym powiedzieć, że...to co zrobiłeś Shane to było jedno wielkie wow.
Ten post to mój hołd dla Twojej postaci. Mam nadzieję, że Ci się spodoba.
Będę tęsknić za Shanem.
Nawet nie masz pojęcia jak.
Jeszcze raz dziękuję!
- Sahir Nailah
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 11:52 pm
Zatrzymałeś się zaledwie o dwa kroki przed Flame, spoglądając w jej specyficzne oczy – zdziwiłbyś sie, gdyby ci powiedziała, że ma na nazwisko "Collins" i w rzeczywistości przyszła tutaj stanąć po twojej stronie? On nie za bardzo patrzył, nie za abrdzo widział w sensie tutaj porządanym: jest, włada różdżką, która przylega do jego dłoni niczym przyklejona, z której w świat powędrowały dzisiaj dwa okrutne, och jakże banalne zaklęcia! - lecz nie żyje w sensie ogólno-pojętym; to ledwo płytki egzystencjonalizm utrzymywały go na powierzchni, choć jednocześnie zamieniały całość w doskonałą otchłań, jaka tańczyła w zwierciadłach, kontrowersyjnie i u niego nazywanych "zwierciadłami duszy". Więc nie. Nie rozpoznawał. Nie interesowało go rozpoznawanie. Doskonałe pudełeczko, w którym siedział, było składane z wielu ścianek – i tak stawiał jedno za jednym, kolejne za kolejnym, czując... właśnie nie czując. Jedynym dominantem był tutaj spokój; jego serca nie trawił ogień, który pożarł Wojnę, a trucizna nie była tak paląca jak ta, która zżarła żywcem Lilith Collins. Nic też nie pchało go przymusem do przodu; był doskonale wolny pod każdym względem, nawet jeśli przyjmiemy, że tą wolność trwonił w czasie, w swym pudełku, bez rozmówców, bez rodziny, bez wrogów i przyjaciół. Kompletny brak powiązań i zależności – taki świat musiałby być światem doskonałym, gdzie sprzedawało się możliwość zaznania szczęścia w zamian za brak smutku, w którym to równaniu otrzymywało się doskonałą, utopijną równowagę...
Ta mała mróweczka siedząca na ziemi z opuszczoną różdżką, nawet gdy ty uniosłeś swoją, wycelowaną w nią, z opanowaniem rachmistrza: odprężony, zatopiony w doskonałej harmonii swego żywiołu prezentowanego przez czwartą pieczęć Apokalipsy; oto Ten, który pojawiał się na końcu i przed którym śmiertelni pragnęli się uchronić, gotowi zaprzedać nawet swoją duszę. Ta mała właśnie mróweczka rozwaliła ci dolną wargę. Nieprzyjemnie. Wysunąłeś język, by przejechać nim po ustach, czując nieprzyjemne pulsowanie skroni po wybuchu, który gładko rozszedł się w przestrzeni, a wraz z nim w uszahc pojawił się nieprzyjemny pisk – ten nie bardzo chciał przeminąć. Rzeczywiście ze wszystkich możliwych uroków tutaj rzuconych ten bańkowy był... najdziwniejszy? Czy to w ogóle odpowiednie słowo?
Przechylasz głowę na ramię, kiedy zadała pytanie, ale nie łudźcie się, że to objaw zainteresowania i zastanawiania nad pytaniem, na które chyba już sam sobie zdąrzył odpowiedzieć w myślach...
- Dlatego, że krzyknęłaś: giń skurwielu. - Odpowiedział głosem idealnie pozbawionym emocji.
Czy lubił rozmowy, do których nie dostawało się zaproszenia? Och, wszak uwielbiał..! Mógł rozmawiać godzinami, dniami..! Mimo to w końcu i tak znikał, przez zbyt długi czas zbierał to przyzwyczajenie w sobie, by tak po prostu się go wyzbyć: jeszcze trzeba by chcieć, wszak bez chęci i tak nie dało się niczego osiągnąć...
- Wytłumaczenie? - Och, Bestia we wnętrzu się poruszyła, Trupi koń stojący przy tym boku szturchnął cię chrapiami; nie śpimy, nie śpimy! Nie można spać w pracy, którą jest prowadzenie Kostuchny przez pole jej żniw... - Jedynie wypełnialiśmy naszą powinność wobec was. Nazwaliście nas potworami. Oto więc jesteśmy potworami. - Dziwnie śmiesznie to brzmiało. Patetycznie. Wcale nie podobało ci się brzmienie tego... Coś po drodze zostało zagubione, wyłączone, tylko co..? Drgnąłeś, wzdrygnąłeś się i powoli zacząłeś rozglądać się wokół, po pobojowisku, z którego wiatr zdmuchiwał ostatnie warstwy stworzonego dymu... Było tu... niemal całkowicie pusto. Dwie... trzy... cztery... Ilość osób, którą można zliczyć na palcach dwóch dłoni – liczba śmieszna w porównaniu do początków masakry. Nie zauważyłeś nawet, kiedy opuściłeś różdżkę i jak w transie odwróciłeś się bokiem do Flame, by przejść przed siebie parę kroków – coś cię ominęło, coś bardzo ważnego: czułeś się tak, jakby wymarzony, obiecany pociąg Collinsów już odjechał, a Ty się na niego spóźniłeś i bilet, który ci wręczyli, stracił nagle na ważności...
Juliet..?
Shane..?
Gdzie jesteście..?
Ach tak – wszak Czarny Kot przeciął im drogę.
Jak więc mieliby żyć długo i szczęśliwie?
Kolejne miękkie kroki przez miękką ziemię, które zatrzymały się przy ciele J, która jeszcze przed paroma chwilami stała nieopodal, teraz... teraz już nie stała.
I nigdy więcej wstać nie miała.
Ty – Zmora, Ty – Śmierć, Ty – Ocalały.
Więc to tak miało być..? Od początku nie mieliście mnie zabrać... przyjaciele? Jeśli to słowo mogło mieć jakąkolwiek wartość... To w jego pięknym, idyllicznym znaczeniu, chyba mogę wam je przypisać, uznając, że niczego nie żałuję.
Dłoń po raz kolejny automatycznie wznosi się z różdżką, kiedy otchłań namierzyła kolejną nieruchomą sylwetkę tam, gdzie stał Shane Collins – kolejny z tych, co nigdy już nie wstaną – miast kierować ją w kogokolwiek wokół siebie wzniosłeś ją i przyłożyłeś do własnej skroni, nie czując serca, nie czując pulsu, który rozsadzał żyły na samym początku tej walki... lecz uciec, tak po prostu, gdy już raz dostało się drugą szansę od losu? Znów spróbować przestać się bać życia i uciec w ramiona znane i rozumiane, próbować gnać po torach znaczonych duszami Juliet i Shane'a? Może powinieneś wylać za nich łzy. Prawdopodobnie. Tak sądzę...
Pieprzony egoista o pięknych słówkach i pozbawionym wartości wnętrzu.
Nie potrafisz uwierzyć, że twój Kawałek Raju powtórzy się raz jeszcze.
Nic w życiu nie dzieje się dwa razy tak samo.
Tak, opuszczasz różdżkę... słyszysz jak ktoś zbiera się z ziemi, już widzisz, kto, spoglądasz na niego umorusanego, bladego, z zaczerwienionymi oczami – płakał, czy to od dymu? Co tutaj robił..? Od jak dawna tu był, co i ile widział? Dla niego mogłeś spróbować nie biec za tą karawaną, która zabrała już te dwie istotne osoby, mogłeś nie uczestniczyć w przewozie Charona - dla niego, czy jednak nadal dla własnej satysfakcji, by żyć życiem, w którym szczęścia będzie tyle, co wody na nieskończonej pustyni..?
Oglądnąłeś się na Flame i Arthura – dwóch tych, co przeżyli... Kto zaś zdążył umknąć?
Nienawiść rodzi nienawiść. To Wy ją zapoczątkowaliście...
Przeniosłeś spojrzenie na Arthura, który jak gdyby nigdy nic stał w tym pogorzelisku i palił papierosa, ale co lepszego robiłeś ty..? Stoisz i rozglądasz się po dziele zniszczenia, opanowany, jakby nic się nie stało – ach, bo stało..?
Ty widziałeś tylko dwa trupy.
Cała reszta była jak lalki, których obecność, czy jej brak, był znikomy i kompletnie nieważki... To dość okrutne myśleć tak o innych... tak przynajmniej sądzę.
Odwróciłeś się od Coletta i przesunąłeś drewnianym trofeum w powietrzu, by posłać dwa, zielone promienie – jeden przeznaczony dla kogoś, kto spowodował otworzenie klapki twojego pudełka i wepchnął tam smutek, a drugi dla osoby kompletnie ci nieznanej, prosto między jej łopatki – cicho, bezszelestnie, twój oddech nie przyśpieszył o choćby milisekundę. Nie było huku, wielkiego blasku, nikt nie puszczał fajerwerek, z zamkowych drzwi nie wybiegały postaci z kwiatami – dlaczego..? Przecież zasłużyli... Przecież Shane i Juliet, nawet jeśli jej nienawidziłeś za to, co zrobiła swego czasu, to ją rozumiałeś na swój sposób – byli lepsi. A ta dwójka..? Nie mogłeś zostawić ich przy życiu. W całej tej masakrze byli jednymi z dwóch świadków - czy lepiej by było, by nikt nie wiedział, o co chodzi, ponieść konsekwencje swych czynów? 99% i tak by nie zrozumiała. Widziałaby w tym wymówki. Pytaliby "dlaczego", choć odpowiedź powinna być dla nich oczywista - idioci. Wiele pozostawał do dopowiedzenia, do dopisania: nie mam jednak wielkich słów pożegnania, nie mam emocji, które pozwoliłyby zabrać i wyciąć z kart istnienia te dwa istnienia, w których ciała wsiąknął zielony promień, pozwalając im iść dalej - rozumiecie, to były właśnie te dwie lalki, które prawie wcale nie zmieniały mego otoczenia, co więcej mógłbym dodać..?
Ci, o których pióro samo chciało pisać, pociągając cudne czcionki na żółtawym pergaminie, byli lepsi. O wiele lepsi od wszystkich zebranych w tych murach.
Caroline Rockers pokonała Shane'a Collins'a...
Umarł Król, niech żyje Król.
Nailah dotknął maski, która miała częściowo spełnić jego życzenie, prosząc, by do uszu nauczycieli nigdy nie doszło, kto zaczął tą walkę, nim złapał za rękę Coletta Warpa i pociągnął go szybkim krokiem w stronę Zakazanego Lasu, korzystając z tego, że dym jeszcze w rzadkiej formie lewitował nad ich głowami.
Avada Kedavra Arthur: 5,6
Avada Kedavra Flame: 6,5
[z/t x2]
Ta mała mróweczka siedząca na ziemi z opuszczoną różdżką, nawet gdy ty uniosłeś swoją, wycelowaną w nią, z opanowaniem rachmistrza: odprężony, zatopiony w doskonałej harmonii swego żywiołu prezentowanego przez czwartą pieczęć Apokalipsy; oto Ten, który pojawiał się na końcu i przed którym śmiertelni pragnęli się uchronić, gotowi zaprzedać nawet swoją duszę. Ta mała właśnie mróweczka rozwaliła ci dolną wargę. Nieprzyjemnie. Wysunąłeś język, by przejechać nim po ustach, czując nieprzyjemne pulsowanie skroni po wybuchu, który gładko rozszedł się w przestrzeni, a wraz z nim w uszahc pojawił się nieprzyjemny pisk – ten nie bardzo chciał przeminąć. Rzeczywiście ze wszystkich możliwych uroków tutaj rzuconych ten bańkowy był... najdziwniejszy? Czy to w ogóle odpowiednie słowo?
Przechylasz głowę na ramię, kiedy zadała pytanie, ale nie łudźcie się, że to objaw zainteresowania i zastanawiania nad pytaniem, na które chyba już sam sobie zdąrzył odpowiedzieć w myślach...
- Dlatego, że krzyknęłaś: giń skurwielu. - Odpowiedział głosem idealnie pozbawionym emocji.
Czy lubił rozmowy, do których nie dostawało się zaproszenia? Och, wszak uwielbiał..! Mógł rozmawiać godzinami, dniami..! Mimo to w końcu i tak znikał, przez zbyt długi czas zbierał to przyzwyczajenie w sobie, by tak po prostu się go wyzbyć: jeszcze trzeba by chcieć, wszak bez chęci i tak nie dało się niczego osiągnąć...
- Wytłumaczenie? - Och, Bestia we wnętrzu się poruszyła, Trupi koń stojący przy tym boku szturchnął cię chrapiami; nie śpimy, nie śpimy! Nie można spać w pracy, którą jest prowadzenie Kostuchny przez pole jej żniw... - Jedynie wypełnialiśmy naszą powinność wobec was. Nazwaliście nas potworami. Oto więc jesteśmy potworami. - Dziwnie śmiesznie to brzmiało. Patetycznie. Wcale nie podobało ci się brzmienie tego... Coś po drodze zostało zagubione, wyłączone, tylko co..? Drgnąłeś, wzdrygnąłeś się i powoli zacząłeś rozglądać się wokół, po pobojowisku, z którego wiatr zdmuchiwał ostatnie warstwy stworzonego dymu... Było tu... niemal całkowicie pusto. Dwie... trzy... cztery... Ilość osób, którą można zliczyć na palcach dwóch dłoni – liczba śmieszna w porównaniu do początków masakry. Nie zauważyłeś nawet, kiedy opuściłeś różdżkę i jak w transie odwróciłeś się bokiem do Flame, by przejść przed siebie parę kroków – coś cię ominęło, coś bardzo ważnego: czułeś się tak, jakby wymarzony, obiecany pociąg Collinsów już odjechał, a Ty się na niego spóźniłeś i bilet, który ci wręczyli, stracił nagle na ważności...
Juliet..?
Shane..?
Gdzie jesteście..?
Ach tak – wszak Czarny Kot przeciął im drogę.
Jak więc mieliby żyć długo i szczęśliwie?
Kolejne miękkie kroki przez miękką ziemię, które zatrzymały się przy ciele J, która jeszcze przed paroma chwilami stała nieopodal, teraz... teraz już nie stała.
I nigdy więcej wstać nie miała.
Ty – Zmora, Ty – Śmierć, Ty – Ocalały.
Więc to tak miało być..? Od początku nie mieliście mnie zabrać... przyjaciele? Jeśli to słowo mogło mieć jakąkolwiek wartość... To w jego pięknym, idyllicznym znaczeniu, chyba mogę wam je przypisać, uznając, że niczego nie żałuję.
Dłoń po raz kolejny automatycznie wznosi się z różdżką, kiedy otchłań namierzyła kolejną nieruchomą sylwetkę tam, gdzie stał Shane Collins – kolejny z tych, co nigdy już nie wstaną – miast kierować ją w kogokolwiek wokół siebie wzniosłeś ją i przyłożyłeś do własnej skroni, nie czując serca, nie czując pulsu, który rozsadzał żyły na samym początku tej walki... lecz uciec, tak po prostu, gdy już raz dostało się drugą szansę od losu? Znów spróbować przestać się bać życia i uciec w ramiona znane i rozumiane, próbować gnać po torach znaczonych duszami Juliet i Shane'a? Może powinieneś wylać za nich łzy. Prawdopodobnie. Tak sądzę...
Pieprzony egoista o pięknych słówkach i pozbawionym wartości wnętrzu.
Nie potrafisz uwierzyć, że twój Kawałek Raju powtórzy się raz jeszcze.
Nic w życiu nie dzieje się dwa razy tak samo.
Tak, opuszczasz różdżkę... słyszysz jak ktoś zbiera się z ziemi, już widzisz, kto, spoglądasz na niego umorusanego, bladego, z zaczerwienionymi oczami – płakał, czy to od dymu? Co tutaj robił..? Od jak dawna tu był, co i ile widział? Dla niego mogłeś spróbować nie biec za tą karawaną, która zabrała już te dwie istotne osoby, mogłeś nie uczestniczyć w przewozie Charona - dla niego, czy jednak nadal dla własnej satysfakcji, by żyć życiem, w którym szczęścia będzie tyle, co wody na nieskończonej pustyni..?
Oglądnąłeś się na Flame i Arthura – dwóch tych, co przeżyli... Kto zaś zdążył umknąć?
Nienawiść rodzi nienawiść. To Wy ją zapoczątkowaliście...
Przeniosłeś spojrzenie na Arthura, który jak gdyby nigdy nic stał w tym pogorzelisku i palił papierosa, ale co lepszego robiłeś ty..? Stoisz i rozglądasz się po dziele zniszczenia, opanowany, jakby nic się nie stało – ach, bo stało..?
Ty widziałeś tylko dwa trupy.
Cała reszta była jak lalki, których obecność, czy jej brak, był znikomy i kompletnie nieważki... To dość okrutne myśleć tak o innych... tak przynajmniej sądzę.
Odwróciłeś się od Coletta i przesunąłeś drewnianym trofeum w powietrzu, by posłać dwa, zielone promienie – jeden przeznaczony dla kogoś, kto spowodował otworzenie klapki twojego pudełka i wepchnął tam smutek, a drugi dla osoby kompletnie ci nieznanej, prosto między jej łopatki – cicho, bezszelestnie, twój oddech nie przyśpieszył o choćby milisekundę. Nie było huku, wielkiego blasku, nikt nie puszczał fajerwerek, z zamkowych drzwi nie wybiegały postaci z kwiatami – dlaczego..? Przecież zasłużyli... Przecież Shane i Juliet, nawet jeśli jej nienawidziłeś za to, co zrobiła swego czasu, to ją rozumiałeś na swój sposób – byli lepsi. A ta dwójka..? Nie mogłeś zostawić ich przy życiu. W całej tej masakrze byli jednymi z dwóch świadków - czy lepiej by było, by nikt nie wiedział, o co chodzi, ponieść konsekwencje swych czynów? 99% i tak by nie zrozumiała. Widziałaby w tym wymówki. Pytaliby "dlaczego", choć odpowiedź powinna być dla nich oczywista - idioci. Wiele pozostawał do dopowiedzenia, do dopisania: nie mam jednak wielkich słów pożegnania, nie mam emocji, które pozwoliłyby zabrać i wyciąć z kart istnienia te dwa istnienia, w których ciała wsiąknął zielony promień, pozwalając im iść dalej - rozumiecie, to były właśnie te dwie lalki, które prawie wcale nie zmieniały mego otoczenia, co więcej mógłbym dodać..?
Ci, o których pióro samo chciało pisać, pociągając cudne czcionki na żółtawym pergaminie, byli lepsi. O wiele lepsi od wszystkich zebranych w tych murach.
Caroline Rockers pokonała Shane'a Collins'a...
Umarł Król, niech żyje Król.
Nailah dotknął maski, która miała częściowo spełnić jego życzenie, prosząc, by do uszu nauczycieli nigdy nie doszło, kto zaczął tą walkę, nim złapał za rękę Coletta Warpa i pociągnął go szybkim krokiem w stronę Zakazanego Lasu, korzystając z tego, że dym jeszcze w rzadkiej formie lewitował nad ich głowami.
Avada Kedavra Arthur: 5,6
Avada Kedavra Flame: 6,5
[z/t x2]
- Mistrz Gry
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 11:52 pm
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 3, 5
'Pojedynek' :
Result : 3, 5
- Mistrz Gry
Re: Stary Dąb
Nie Kwi 05, 2015 11:52 pm
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością
'Pojedynek' :
Result : 4, 3
'Pojedynek' :
Result : 4, 3
- Mistrz Gry
Re: Stary Dąb
Pon Kwi 06, 2015 6:45 pm
Cisza nie trwała przez długi czas.
Zaściełana ziemia trupami zalana była krwią i nakryta popiołem, który zmieszał się z okruszynami magii tej starej, tej pierwotnej, jakie nosiły ciała każdego z czarodziei jak i tej, która zdążyła z nich wypłynąć, tej prostszej, którą ubierało się w słowa, a której echa i historię wciąż nosiła ta ziemia... ta ziemia i ciała poległych.
Miejsce to, naznaczone piętnem Trzech Jeźdźców, wyglądało jak po napadzie Śmierciożerców, którzy gwałtem wtargnęli na teren Hogwartu – tylko że tak naprawdę nikt nań nie wtargnął, czyż nie? Zabezpieczające go zaklęcia nadal pozostawały nietknięte, nikt z tych, którym udało się umknąć i uciec do wnętrza bezpiecznego zamku nie powie, że widzieli mężczyzn w maskach, którzy biegali i mordowali... Każdy za to mógł powiedzieć, nawet jeśli zlękniony, że widział trójkę Collinsów i Nailaha, którzy stali pod starym dębem i mierzyli się spojrzeniami z Caroline Rockers, która wcześniej biegała po korytarzach, nawołując na stawienie się do konfrontacji, do jakiej w końcu musiało dojść, patrząc na napięcia, jakie coraz mocniej zdawały się pogrywać z uczniami, dla których specjalnie, by te emocje rozładować, stworzono bajeczny świat Disneya, jaki miał im pomóc rozładować napięcie.
Niestety tak się nie stało.
Skali tego wydarzenia, tej tragedii, nie można przyrównywać do żadnego z tych, które zapisały się w historii szkolnictwa – z pewnością przejdzie ono do historii jako jedno z tych ku przestrodze przyszłym pokoleniom – czyż prowokatorzy i uczestniczącym w tej zbrodni nie powinno się wystosować odpowiedniej kary? Najważniejszym pytaniem pozostawało: kto to rozpoczął? Ci, którzy unieśli jako pierwsi kamienie i skazali cudowne ptaki na połamanie skrzydeł, przygwoździli je do ziemi i skopali, czy może właśnie te ptaki, które w końcu użyły dziobów i pazurów, które posiadały, by się zemścić? Możemy polemizować, gdzie stoi wina, a przecież wiadomo, że w takich wypadkach zazwyczaj nie liczy się sam początek: ludzie zawsze chcą wiedzieć, kto zabił i żądają głowy tej osoby, powołując się na „Boga winnych uczniów”. Nikt nie był tam bez winy. Rozumiecie, że potwory w ludzkich skórach nie rodzą się same z siebie, tylko powstają z ludzkich życzeń..? Oczywiście, że nie rozumiecie, nie chcecie nawet tego rozumieć.
Oko za oko, życie za życie.
Nauczyciele i osoby z wycieczki do Hogsmeade nie zdążyli jeszcze wrócić przed końcem tej masakry, tak jak i spóźnili się nauczyciele będący w samym Hogwarcie – przybyli o parę chwil za późno, przed zabiciem dwóch ostatnich, czynnie biorących udział w tej potyczce, zaś Dumbledore..? Znowu go nie było, gdy był potrzebny, prawda? Z pewnością jednak zadba o to, by odpowiedzialne osoby poniosły srogie konsekwencje.
Jeden z uczniów przepadł całkowicie, jakby zapadł się pod ziemię, zmieciony z powierzchni czarem Inferno – został po nim jedynie pył, a ten zaś został porwany przez wiatr i rodzina będzie mogła jedynie pochować pustą trumnę lub żyć złudną nadzieją, że ich syn przeżył i jedynie uciekł gdzieś poza dom, prowadząc teraz, daj Boże, lepsze życie – to była pierwsza i nie ostatnia ofiara... Drugą, z powodu tego samego czaru, była Arya Wordsworth, która choć nie znalazła się w centrum klątwy, to znalazła się stanowczo za blisko. Spłonęła żywcem. Brutalne, czarnomagiczne zaklęcie, które wypłynęło z różdżki Sahira Nailah'a, rozpoczynając wszystko – tylko dzięki Alexandrowi Aristow'owi udało się uniknąć dwóch dodatkowych ofiar.
Następnie wszystko potoczyło się swoim prędkim rytmem i uczniowie rozpierzchli się, niektórzy sięgnęli po różdżki, zaczynając wymieniać się zaklęciami – powstał bałagan, w którym zapomniano zapytać, po co się bić i dlaczego w ogóle wszystko to się rozpoczęło – panika ogarnęła umysły, niektórzy zechcieli bawić się w bohaterów – gleba aż dudniła od ilości czarów, jakie zaczęły się ze sobą zderzać i przepływać w powietrzu.
Największy pojedynek rozgorzał między Caroline Rockers i Shanem Collinsem, którzy zaczęli się przerzucać czarami nie tylko czarnomagicznymi, wyłączając się niemal całkowicie z ogólnej walki.
Kolejnym zaklęciem, które całkowicie zmieniło bieg rzeczy była Akatia Tyxi – jej potężne macki rozłożyły się ciemną zielenią na błoniach, wystawiając swe jadowite kolce i sięgając po uczniów po kolei – trzech rozerwała w pół, rozczłonkowując ich; praktykanta Alexandra Aristowa nabito na trzy z pnączy, penetrując jego wnętrze, zaś tuż pod jego uniesionym w powietrzu truchłem leżała Arianna Jemare... w bardzo wielu kawałeczkach, zmarła od Bombary Maximy, a zaraz obok nabita głową na kolec spoczywała, wisiała Arianna Gold.
W innej części błoni zaś pojedynkowała się Aida Cuthbert z Greyem Leviathanem oraz Lilith Collins – nad brzegiem jeziora pozostał wielki pas spalonej ziemi oraz dwa truchła leżące obok siebie, spopielone nieomal doszczętnie. Aida zginęła od płomieni Szatańskiej Pożogi, zaś Lilith od czarnomagicznej klątwy Acidum.
Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że w tym zajściu uczestniczył Regulus Black, który, choć został potraktowany klątwą Cruciatusa z różdżki J. Collins, to wyszedł z tego bez szwanku i przez nikogo niezauważony powrócił bezpiecznie do zamku.
Tak i udało się to Colettowi Warpowi, który przez nikogo niezauważony przemknął przez pole bitwy i równie szybko z niej zniknął, nie pozostawiając po sobie pamiątek – wdał się w krótką walkę z Juliet Collins, którą przerwał Grey Leviathan. Juliet zginęła od silnego Desmaio, zaś Greya zabił ostatni cios Juliet.
Walki powoli się kończyły, błonia pustoszały – jedynie Shane nadal pojedynkował się z Caroline, która za pomocą Qorfotii wydarła z jego płuc ostatnie tchnienie, niszcząc serce.
Cóż działo się dalej..?
Ach tak: Flame Burnley oraz Arthur Attaway zginęli od niewybaczalnej Avady Kedavry, zaś Sahir Nailah zniknął z miejsca zdarzenia...
Wokół starego dębu, gdzie rozplotła się Akatia, zebrali się nauczyciele i zablokowali uczniom dostęp do tej części terenu.
Podsumowanie:
Nagroda dla następnej postaci Shane'a Collins'a w postaci możliwości zabrania z dowolnej postaci na nową swego PD.
Caroline Rockers: +30PD
Sahir Nailah: +30PD
Regulus Black: +30PD
Colette Warp: +30PD
Teren zamknięty!
Zaściełana ziemia trupami zalana była krwią i nakryta popiołem, który zmieszał się z okruszynami magii tej starej, tej pierwotnej, jakie nosiły ciała każdego z czarodziei jak i tej, która zdążyła z nich wypłynąć, tej prostszej, którą ubierało się w słowa, a której echa i historię wciąż nosiła ta ziemia... ta ziemia i ciała poległych.
Miejsce to, naznaczone piętnem Trzech Jeźdźców, wyglądało jak po napadzie Śmierciożerców, którzy gwałtem wtargnęli na teren Hogwartu – tylko że tak naprawdę nikt nań nie wtargnął, czyż nie? Zabezpieczające go zaklęcia nadal pozostawały nietknięte, nikt z tych, którym udało się umknąć i uciec do wnętrza bezpiecznego zamku nie powie, że widzieli mężczyzn w maskach, którzy biegali i mordowali... Każdy za to mógł powiedzieć, nawet jeśli zlękniony, że widział trójkę Collinsów i Nailaha, którzy stali pod starym dębem i mierzyli się spojrzeniami z Caroline Rockers, która wcześniej biegała po korytarzach, nawołując na stawienie się do konfrontacji, do jakiej w końcu musiało dojść, patrząc na napięcia, jakie coraz mocniej zdawały się pogrywać z uczniami, dla których specjalnie, by te emocje rozładować, stworzono bajeczny świat Disneya, jaki miał im pomóc rozładować napięcie.
Niestety tak się nie stało.
Skali tego wydarzenia, tej tragedii, nie można przyrównywać do żadnego z tych, które zapisały się w historii szkolnictwa – z pewnością przejdzie ono do historii jako jedno z tych ku przestrodze przyszłym pokoleniom – czyż prowokatorzy i uczestniczącym w tej zbrodni nie powinno się wystosować odpowiedniej kary? Najważniejszym pytaniem pozostawało: kto to rozpoczął? Ci, którzy unieśli jako pierwsi kamienie i skazali cudowne ptaki na połamanie skrzydeł, przygwoździli je do ziemi i skopali, czy może właśnie te ptaki, które w końcu użyły dziobów i pazurów, które posiadały, by się zemścić? Możemy polemizować, gdzie stoi wina, a przecież wiadomo, że w takich wypadkach zazwyczaj nie liczy się sam początek: ludzie zawsze chcą wiedzieć, kto zabił i żądają głowy tej osoby, powołując się na „Boga winnych uczniów”. Nikt nie był tam bez winy. Rozumiecie, że potwory w ludzkich skórach nie rodzą się same z siebie, tylko powstają z ludzkich życzeń..? Oczywiście, że nie rozumiecie, nie chcecie nawet tego rozumieć.
Oko za oko, życie za życie.
Nauczyciele i osoby z wycieczki do Hogsmeade nie zdążyli jeszcze wrócić przed końcem tej masakry, tak jak i spóźnili się nauczyciele będący w samym Hogwarcie – przybyli o parę chwil za późno, przed zabiciem dwóch ostatnich, czynnie biorących udział w tej potyczce, zaś Dumbledore..? Znowu go nie było, gdy był potrzebny, prawda? Z pewnością jednak zadba o to, by odpowiedzialne osoby poniosły srogie konsekwencje.
Jeden z uczniów przepadł całkowicie, jakby zapadł się pod ziemię, zmieciony z powierzchni czarem Inferno – został po nim jedynie pył, a ten zaś został porwany przez wiatr i rodzina będzie mogła jedynie pochować pustą trumnę lub żyć złudną nadzieją, że ich syn przeżył i jedynie uciekł gdzieś poza dom, prowadząc teraz, daj Boże, lepsze życie – to była pierwsza i nie ostatnia ofiara... Drugą, z powodu tego samego czaru, była Arya Wordsworth, która choć nie znalazła się w centrum klątwy, to znalazła się stanowczo za blisko. Spłonęła żywcem. Brutalne, czarnomagiczne zaklęcie, które wypłynęło z różdżki Sahira Nailah'a, rozpoczynając wszystko – tylko dzięki Alexandrowi Aristow'owi udało się uniknąć dwóch dodatkowych ofiar.
Następnie wszystko potoczyło się swoim prędkim rytmem i uczniowie rozpierzchli się, niektórzy sięgnęli po różdżki, zaczynając wymieniać się zaklęciami – powstał bałagan, w którym zapomniano zapytać, po co się bić i dlaczego w ogóle wszystko to się rozpoczęło – panika ogarnęła umysły, niektórzy zechcieli bawić się w bohaterów – gleba aż dudniła od ilości czarów, jakie zaczęły się ze sobą zderzać i przepływać w powietrzu.
Największy pojedynek rozgorzał między Caroline Rockers i Shanem Collinsem, którzy zaczęli się przerzucać czarami nie tylko czarnomagicznymi, wyłączając się niemal całkowicie z ogólnej walki.
Kolejnym zaklęciem, które całkowicie zmieniło bieg rzeczy była Akatia Tyxi – jej potężne macki rozłożyły się ciemną zielenią na błoniach, wystawiając swe jadowite kolce i sięgając po uczniów po kolei – trzech rozerwała w pół, rozczłonkowując ich; praktykanta Alexandra Aristowa nabito na trzy z pnączy, penetrując jego wnętrze, zaś tuż pod jego uniesionym w powietrzu truchłem leżała Arianna Jemare... w bardzo wielu kawałeczkach, zmarła od Bombary Maximy, a zaraz obok nabita głową na kolec spoczywała, wisiała Arianna Gold.
W innej części błoni zaś pojedynkowała się Aida Cuthbert z Greyem Leviathanem oraz Lilith Collins – nad brzegiem jeziora pozostał wielki pas spalonej ziemi oraz dwa truchła leżące obok siebie, spopielone nieomal doszczętnie. Aida zginęła od płomieni Szatańskiej Pożogi, zaś Lilith od czarnomagicznej klątwy Acidum.
Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że w tym zajściu uczestniczył Regulus Black, który, choć został potraktowany klątwą Cruciatusa z różdżki J. Collins, to wyszedł z tego bez szwanku i przez nikogo niezauważony powrócił bezpiecznie do zamku.
Tak i udało się to Colettowi Warpowi, który przez nikogo niezauważony przemknął przez pole bitwy i równie szybko z niej zniknął, nie pozostawiając po sobie pamiątek – wdał się w krótką walkę z Juliet Collins, którą przerwał Grey Leviathan. Juliet zginęła od silnego Desmaio, zaś Greya zabił ostatni cios Juliet.
Walki powoli się kończyły, błonia pustoszały – jedynie Shane nadal pojedynkował się z Caroline, która za pomocą Qorfotii wydarła z jego płuc ostatnie tchnienie, niszcząc serce.
Cóż działo się dalej..?
Ach tak: Flame Burnley oraz Arthur Attaway zginęli od niewybaczalnej Avady Kedavry, zaś Sahir Nailah zniknął z miejsca zdarzenia...
Wokół starego dębu, gdzie rozplotła się Akatia, zebrali się nauczyciele i zablokowali uczniom dostęp do tej części terenu.
Podsumowanie:
Nagroda dla następnej postaci Shane'a Collins'a w postaci możliwości zabrania z dowolnej postaci na nową swego PD.
Caroline Rockers: +30PD
Sahir Nailah: +30PD
Regulus Black: +30PD
Colette Warp: +30PD
Teren zamknięty!
- Nauczyciele
Re: Stary Dąb
Czw Kwi 09, 2015 9:30 pm
Zebrani przez Dumbledora nauczyciele, ci, którzy zostali w zamku, szli głównym holem w kierunku wyjścia, przy którym dzisiaj, wyjątkowo, nie było żadnego ucznia - przynajmniej nie teraz, kiedy martwa cisza zalęgła się na korytarzach i nie można było prosić o łaskę odżycia martwych, zimnych murów, ożywianych jedynie stukotem butów grupki dorosłych, którzy mieli być odpowiedzialni za bezpieczeństwo młodych uczniów - rzeczywiście, byli, lecz ich skuteczność..? Wszystko było w porządku, wszystko MIAŁO być już w porządku, kiedy zmarł Władca Nocy i odprawiono jego pogrzeb, wraz z nim mając nadzieję pogrzebać wszystkie zmartwienia (a przynajmniej ich większą część, w końcu Bazyliszek nadal szlajał się... cholera wie gdzie, lecz z pewnością szlajał, na razie uśpiony, jakby doskonale wyczuwał żądzę mordu pozostawionego w tych murach dziedzica) - miało być lepiej, słowo daję! Wszak Dumbledore nie należał do osób, które rzucają słowa na wiatr, które obiecują i nie zamierzają potem dotrzymywać tych obietnic - zorganizowany został bajkowy event, który miał przynieść ukojenie, który miał czegoś nauczyć - między innymi szacunku do życia, nie tylko własnego, ale i czyjegoś... Magia miała zalęgnąć się nie na poziomie tym czysto-oczywistym, który pryskał iskrami z różdżek nimi władających, ale tam, gdzie ludzkie oko nie sięgało, głęboko w sercu, aby objąć ciepłymi promieniami duszę - założenia przepiękne, wzniosłe, a wiadomo, jaki był dyrektor - naprawdę ufał, iż wszystko się powiedzie, a nawet jeśli nie, to z ostatnich tragedii wszyscy dostaną wystarczającą nauczkę... trudno to nauczką nawet nazywać, prawda? Bezpieczna szkoła magii przemieniała się w pole bitwy... a na bitwie zawsze ktoś musiał umrzeć.
- Wszystko trwało niecałą godzinę. - Dumbledore wyprowadził nauczycieli na główne pole potyczki, na którym dekoracje w postaci trupów piękniły się i piętrzyły, nie pozostawiając oczom możliwości umknięcia w kąt, gdzie by ich nie było.
- Mój dobry Boże... - Wyszeptała Minerwa, zakrywając dłonią usta i podbiegła do pierwszej z brzegu dziewczyny, Julit Collins, by przyłożyć dłoń do jej pulsu, przykucając przy niej, by przerażonym spojrzeniem powieść wokół. - Czy to... robota Śmierciożerców?
Nie było odpowiedzi. Nikt tej odpowiedzi nie znał.
Co tutaj zaszło? Kiedy dokładnie? Jak to możliwe, że dopiero, kiedy wszystko podpisane było zamaszystym, bezimiennym autografem tego, który rzezi dokonał, kadra Hogwartu pojawiła się na miejscu akurat w dniu, kiedy oczekiwali przybycia Cary Rhee - aurorki, która miała wspomóc siłę dyrektora w śledztwie i uspokoić rodziców, których niepewność względem bezpieczeństwa zostawiania tutaj pociech była mocniejsza z dnia na dzień? Rodziło się w głowie mnóstwo, mnóstwo pytań - nie wiadomo, czy wszczynać panikę i nakazywać od razu biec i szukać winnych w najbliższym terenie, czy może wręcz przeciwnie - najpierw skupić się na próbie zebrania świadków, o ile jacyś przetrwali... Czy ktokolwiek przetrwał? - sądzę, że to bardzo źle zadane pytanie - wszak ktokolwiek tutaj był z pewnością nie zdołał w tak słoneczny dzień (powoli się chmurzyło), po zajęciach, gdy witać można było się z pierwszymi tchnieniami wiosny, wybić wszystkich - wniosek więc był taki, iż jakoś na pewno uda się ich wytropić...
Nauczyciele rozproszyli się, by sprawdzić, czy czasem nikt nie przeżył - wszyscy jednak tutaj się znajdujący wydali już swoje ostatnie tchnienie i nie było przy nich nikogo, kto by wysłuchał ich ostatnich słów - Dumbledore niemal słyszał ich krzyki, słyszał ich płacz, gdy przechadzał się po nasiąkniętej krwią trawie, próbując odtworzyć różne możliwości przebiegu tej potyczki, rejestrując wszystkie oznaki użycia magii, której poziom niedozwolenia dalece przekraczał zasób wiedzy, jaki można zdobyć w zwykłych książkach z biblioteki, czy też nauczyć się na lekcji - ziemia przepełniona była magiczną energią, różdżki wręcz łkały, porzucone, niektóre połamane, niektóre zniszczone... Dyrektor podszedł do centrum, w którym zaczęła rozrastać się Akatia - jego serce krwawiło, bolało, a jednocześnie płonęło żywym ogniem, który znajdował odzwierciedlenie w tych zwykle spokojnych, przenikliwych tęczówkach niebezpiecznymi ognikami - sądzę, że coś musiało być w jego postawie, co sprawiało, że reszta nauczycieli stała przy nim z opuszczonymi głowami, nie mogąc zabrać słowa - czy jakieś słowa były tutaj odpowiednie? Stali na swoistym cmentarzu. Wokół nich nie było żadnego ruchu, kiedy Minerwa skończyła rzucać zaklęcia ochronne, by nikt niepowołany nie wszedł w ten skażony czarną magią teren - ten widok... zdecydowanie nie był przeznaczony dla oczu uczniów.
- Chciałbym, panie Flitwick, by posłał pan sowę do pana Charlesa, aby jak najszybciej wrócił on do zamku. Proszę poinformować również pannę Nathalie. Niech uczniowie pozostaną na wypadzie jak najdłużej. Niech pan Charles zbada sytuację i zajmie się ugoszczeniem i wytłumaczeniem pannie Rhee... tego, co już wiemy. A także pomoże przy badaniach całego tego skażonego terenu. Musimy dowiedzieć się wszystkiego, odtworzyć całe wydarzenie, a także...zastosować odpowiednie środki – jego ton był przygnębiony, ale przy tym pełny tego wewnętrznego ognia, które opanowało jego ciało i zapełniało je cichym gniewem, który pod żadnym pozorem nie powinien zostać wypuszczony.Bo wtedy...wtedy nie byłoby żadnej gwarancji na to, że wszystko da radę się jeszcze uratować. Odczuwał to jako osobistą porażkę, na którą sobie pozwolił, a za to przypłacili jego uczniowie. Nie przewidział tego; nie dostrzegł zagrożenia czającego się w samych tych młodych umysłach. Zupełnie się też nie spodziewał, że są zdolni, aż do takiego okrucieństwa. Albus już się nawet nie łudził, że to był atak z zaskoczenia ze strony Śmierciożerców, albo stworzeń z Zakazanego Lasu – wszystko bowiem wskazywało na coś zupełnie innego. Nie był jednak w stanie by od tak zacząć porządkować ciała uczniów; nie było na to czasu. Musiał natychmiastowo poinformować rodziny zmarłych, a także Ministerstwo, oraz dowiedzieć się wszystkiego na temat sprowadzenia mistrza ceremonii pogrzebowych. I jeszcze te śledztwo w tyle i całe...zamieszanie. Głównie jednak musiał zająć się mową do uczniów i ustaleniu jakichś rozsądnych sposobów by wyjaśnić te morderstwa, raz na zawsze. Otarł czoło z potu, dbając o dodatkowe zabezpieczenia, po czym kiedy już skończył, kiwnął w stronę pogrążonych w żałobie nauczycieli i ruszył w stronę Hogwartu by zadbać o wszystko, a przede wszystkim o wyjaśnienie tej sytuacji, złapanie sprawców i zadbanie o całkowite bezpieczeństwo uczniów. Nadszedł czas by dał o sobie znać i całkowicie poświęcił się misji uzdrowienia szkoły.
[z/t dla Dumbledore'a - Reszta nauczycieli zostaje]
- Wszystko trwało niecałą godzinę. - Dumbledore wyprowadził nauczycieli na główne pole potyczki, na którym dekoracje w postaci trupów piękniły się i piętrzyły, nie pozostawiając oczom możliwości umknięcia w kąt, gdzie by ich nie było.
- Mój dobry Boże... - Wyszeptała Minerwa, zakrywając dłonią usta i podbiegła do pierwszej z brzegu dziewczyny, Julit Collins, by przyłożyć dłoń do jej pulsu, przykucając przy niej, by przerażonym spojrzeniem powieść wokół. - Czy to... robota Śmierciożerców?
Nie było odpowiedzi. Nikt tej odpowiedzi nie znał.
Co tutaj zaszło? Kiedy dokładnie? Jak to możliwe, że dopiero, kiedy wszystko podpisane było zamaszystym, bezimiennym autografem tego, który rzezi dokonał, kadra Hogwartu pojawiła się na miejscu akurat w dniu, kiedy oczekiwali przybycia Cary Rhee - aurorki, która miała wspomóc siłę dyrektora w śledztwie i uspokoić rodziców, których niepewność względem bezpieczeństwa zostawiania tutaj pociech była mocniejsza z dnia na dzień? Rodziło się w głowie mnóstwo, mnóstwo pytań - nie wiadomo, czy wszczynać panikę i nakazywać od razu biec i szukać winnych w najbliższym terenie, czy może wręcz przeciwnie - najpierw skupić się na próbie zebrania świadków, o ile jacyś przetrwali... Czy ktokolwiek przetrwał? - sądzę, że to bardzo źle zadane pytanie - wszak ktokolwiek tutaj był z pewnością nie zdołał w tak słoneczny dzień (powoli się chmurzyło), po zajęciach, gdy witać można było się z pierwszymi tchnieniami wiosny, wybić wszystkich - wniosek więc był taki, iż jakoś na pewno uda się ich wytropić...
Nauczyciele rozproszyli się, by sprawdzić, czy czasem nikt nie przeżył - wszyscy jednak tutaj się znajdujący wydali już swoje ostatnie tchnienie i nie było przy nich nikogo, kto by wysłuchał ich ostatnich słów - Dumbledore niemal słyszał ich krzyki, słyszał ich płacz, gdy przechadzał się po nasiąkniętej krwią trawie, próbując odtworzyć różne możliwości przebiegu tej potyczki, rejestrując wszystkie oznaki użycia magii, której poziom niedozwolenia dalece przekraczał zasób wiedzy, jaki można zdobyć w zwykłych książkach z biblioteki, czy też nauczyć się na lekcji - ziemia przepełniona była magiczną energią, różdżki wręcz łkały, porzucone, niektóre połamane, niektóre zniszczone... Dyrektor podszedł do centrum, w którym zaczęła rozrastać się Akatia - jego serce krwawiło, bolało, a jednocześnie płonęło żywym ogniem, który znajdował odzwierciedlenie w tych zwykle spokojnych, przenikliwych tęczówkach niebezpiecznymi ognikami - sądzę, że coś musiało być w jego postawie, co sprawiało, że reszta nauczycieli stała przy nim z opuszczonymi głowami, nie mogąc zabrać słowa - czy jakieś słowa były tutaj odpowiednie? Stali na swoistym cmentarzu. Wokół nich nie było żadnego ruchu, kiedy Minerwa skończyła rzucać zaklęcia ochronne, by nikt niepowołany nie wszedł w ten skażony czarną magią teren - ten widok... zdecydowanie nie był przeznaczony dla oczu uczniów.
- Chciałbym, panie Flitwick, by posłał pan sowę do pana Charlesa, aby jak najszybciej wrócił on do zamku. Proszę poinformować również pannę Nathalie. Niech uczniowie pozostaną na wypadzie jak najdłużej. Niech pan Charles zbada sytuację i zajmie się ugoszczeniem i wytłumaczeniem pannie Rhee... tego, co już wiemy. A także pomoże przy badaniach całego tego skażonego terenu. Musimy dowiedzieć się wszystkiego, odtworzyć całe wydarzenie, a także...zastosować odpowiednie środki – jego ton był przygnębiony, ale przy tym pełny tego wewnętrznego ognia, które opanowało jego ciało i zapełniało je cichym gniewem, który pod żadnym pozorem nie powinien zostać wypuszczony.Bo wtedy...wtedy nie byłoby żadnej gwarancji na to, że wszystko da radę się jeszcze uratować. Odczuwał to jako osobistą porażkę, na którą sobie pozwolił, a za to przypłacili jego uczniowie. Nie przewidział tego; nie dostrzegł zagrożenia czającego się w samych tych młodych umysłach. Zupełnie się też nie spodziewał, że są zdolni, aż do takiego okrucieństwa. Albus już się nawet nie łudził, że to był atak z zaskoczenia ze strony Śmierciożerców, albo stworzeń z Zakazanego Lasu – wszystko bowiem wskazywało na coś zupełnie innego. Nie był jednak w stanie by od tak zacząć porządkować ciała uczniów; nie było na to czasu. Musiał natychmiastowo poinformować rodziny zmarłych, a także Ministerstwo, oraz dowiedzieć się wszystkiego na temat sprowadzenia mistrza ceremonii pogrzebowych. I jeszcze te śledztwo w tyle i całe...zamieszanie. Głównie jednak musiał zająć się mową do uczniów i ustaleniu jakichś rozsądnych sposobów by wyjaśnić te morderstwa, raz na zawsze. Otarł czoło z potu, dbając o dodatkowe zabezpieczenia, po czym kiedy już skończył, kiwnął w stronę pogrążonych w żałobie nauczycieli i ruszył w stronę Hogwartu by zadbać o wszystko, a przede wszystkim o wyjaśnienie tej sytuacji, złapanie sprawców i zadbanie o całkowite bezpieczeństwo uczniów. Nadszedł czas by dał o sobie znać i całkowicie poświęcił się misji uzdrowienia szkoły.
[z/t dla Dumbledore'a - Reszta nauczycieli zostaje]
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach