Go down
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:45 pm
Nie, Colette mu nie zazdrościł. Nie chodziło tu o plasowanie się na lepszej pozycji, a raczej o instynkt przetrwania, który pokazywał jednoznacznie, że jednostka (jakakolwiek by nie była i cokolwiek by sobą nie reprezentowała) na dłuższą metę nie ma prawa zwycięstwa nad systemem. To smutne i gwałcące nadzieję, ale prawdziwe. Natomiast zdolność do pewnego stopnia wtapiania się w otoczenie tak, aby wystawać z niego, owszem, ale w sposób w jaki tłumy tego łaknęły było... no dobrze, może nie tyle 'sztuką', co naturą. Smok lubił tę swoją złota klatkę, ona zapewniała ochronę, brak zbędnego już na pewnej płaszczyźnie zainteresowania i sprawiało, że może i w jakiś sposób był ciekawszą książką doczytania? Nie miał tak bogatej treści, co Sahir, ale obydwoje byli równie wielopłaszczyznowi i wielowymiarowi. Owszem brak obawy z pokazywaniem swojego wnętrza był tą niedoścignioną perfekcją, jakiej w tym świecie nie osiągnął nikt,nawet Nailah – on też miał zajebiście dużo masek i zbyt rozbudowaną osobowość, żeby pokazywać wszystkie naraz i zachowywać jeszcze przy tym jako-taką równowagę psychiczną, zbyt zażartą walkę toczył z wewnętrzną bestią. I ze Smokiem, który zapragnął być już zawsze obok i nawet na ten swój dziwny, radykalny sposób wspierać tego mrocznego potwora. W tej umowie oczywiście też nic nie było za darmo – w zamian za to Smok mógł ocierać się łuskami o jasną dłoń swojej księżniczki i spać spokojnie na soczystej trawie.
Bzdura to wszystko... nigdy nie byli anonimowi, dlatego też we wnętrzu Warpa miotała się paląca potrzeba zachowania pozorów, spokoju, rozluźnienia, baczności, która topiła się w gęściutkim i słodkim jak mleko poczuciu kompletnej swobody. Ale póki gadał mógł oderwać strumień świadomości od torów na których nie powinien się znajdować, kiedy byli w otoczeniu innych, dlatego gadał i poruszał najprzeróżniejsze tematy, samemu sobie udowadniając, że z Sahirem naprawdę dobrze się rozmawia, wampir nie miał przykrego zwyczaju ucinania dialogu i ponad miarę wkurwiającej Colette maniery osoby, która oczekuje zabawiania jej, samej nie dając w kontaktach niczego w zamian; nawet tak prozaicznych. I tak nadto dojrzały, melancholijny nudziarz poznał się z się z ekstrawertycznym, imprezowym trollem. I co? ...i Warpowi nie pozostawało nic, jak przytulać do brzucha niewielką skrzynię z bijącą zawartością. Obydwoje mieli w sobie dawkę tragizmu i dramatu, obydwoje stoczyli z nim wielkie bitwy i ostatecznie pogodzeni wybrali dwie drogi życia z tym wszystkim na barkach: ogród jednego z nich był wyjątkowo zakrzaczony i zachwaszczony, blokując dostęp do jego wnętrza, w drugi zaś na początek łatwo dało się wdepnąć, ale jego wnętrze zamieszkiwały potwory, których nigdy nie powinno się spotkać. Ale i tak wleźli sobie nawzajem w paradę i kluczyli po nieznanych terenach ufając ledwie swojemu przeczuciu, w wybieraniu kierunków następnego kroku. Póki co Colette natykał się tylko na dziwne, niebezpieczne stworzenia, które rozpłatał drewnianym mieczem, ale im głębiej wchodził, tym natura coraz mocniej chciała go odciągną ci nakłonić do zawrócenia: ciasno splątane krzaki chwytały jego buty, cienkie gałązki czepiały się ubrań, bagna odgradzały drogę – aż do dzisiaj. Dzisiaj coś się zmieniło, jakby dostał jakiś wyraźny znak gdzie ma iść, coś jak niewidzialna nić, która przyciągała go coraz mocniej. Zwariowany i niebezpieczny był ten świat, Sahira Nailah'a, ale mimo wszelkich widoków: od otwartych ran, przez przegniłe truchła, po kontakty z bolesnymi wspomnieniami gospodarza - Colette nadal chciał zostać. Nazwijcie go głupcem, masochistą, ale chciał tutaj zostać. Przy Nim.
- Do dzisiaj uważają cie za kompletnego wariata po tej akcji.- podjął po raz kolejny uśmiechnął się zadowolony z siebie. - A ja nie posiadam się z radości, kiedy opowiadam im historie o tym jakie straszne rzeczy mi robiłeś... dziwne tylko, bo przestali mi wierzyć, kiedy powiedziałem, że nie wystarczyła ci kolia z zębów i przerobiłeś moje jelita na sznurki na pranie. Za żywy chyba jestem na takie historie... wrócę do tej placówki jako duch i będę przyprawiał pierwszorocznych o sikanie do łóżka.
Zły Colette zły, był chyba chory na punkcie niewinnego wykorzystywania reputacji Sahira do straszenia nim niewinnych, łatwowiernych czarodziejów. A niech się boją – to nawet zabawniejsze; Colette nie zamierzał zmieniać jego silnego charakteru w rozmiękłą kluskę, lubił go takiego silnego, właśnie takiego jakim był od samego początku. „Skapciały” Sahir mógł liczyć na pole minowe ze Strony smoka, który, nawet jeśli trzeba, pazurem uniesie jego głowę wysoko i na samym końcu tego morderczego wyścigu, weźmie go w końcu w ramiona, dumny. To był toksyczny sposób, ale Colette liczył na dokładnie taki sam względem siebie, jeśli kiedykolwiek opuści swoją ociężałą od rogów łepetynę poniżej pewnego poziomu. Będą się nawzajem ciągnąć z dna w stronę powierzchni, szarpać za ręce i bić po twarzach, jeśli będzie tego wymagała sytuacja do ostatecznego ocucenia topielca.
- No tak, zacznij się wydzierać jak jeden z misiów, w bajce o Sierotce Marysi: „KTOŚ NOSIŁ I ZABRAŁ MÓJ PŁASZCZ?!” - specjalnie zniżył głos, podchodząc nim prawie pod tubalny i pod koniec łapiąc lekki kaszelek. - A wtedy zobaczę jak bardzo są pomysłowi moi kamraci; czy schowają mnie pod łóżkiem, w szafie czy może w łazience? Albo dobrowolnie mnie tobie wydadzą i nie będę miał już wstępu do PW. Będę musiał zamieszkać pod twoim wyrem albo w schowku na miotły. - heh, no tak 'narwańcy z Pucholandii'; nagle dom, który (według wszystkich innych) zbierał odrzutków, który nie pasowali nigdzie indziej, wypracował sobie swoją własną rzeczywistość, która była kompletnie popieprzona. A więc nie miałbyś szans, Panie Nailah, po prostu nie miałbyś. I tuż obok modlitw o ponowne spotkanie Colette, módl się o to, by Puchoni dobiegli na waszą małą wojnę ostatni.
- Nudziarzy? Cóż... nie to, żebym bez mydła właził ci w tyłek, ale nie nazwał bym tego tak samo. - zastukał palcami w pusty kufel, noszący już na sobie tylko zawiesiny w postaci powoli niknącej pianki i pozostałego, sypkiego cynamonu, który poprzylepiał się fantazyjnie do ścianek naczynia. - Właściwie to zaryzykuje nawet stwierdzenie, że jesteśmy dla ciebie za mało hardkorowi. Sądzę, że mógłbym cie tam zabrać, gdybyśmy bawili się jak moi polscy przodkowie, jak Sarmaci, którzy po ostrej popijawie prali się po mordach, urządzali sobie pojedynki na szpady i strzelali do portretów swoich przodków i królów. A kiedy się zmęczyli, wsiadali na konie i pruli przez wioski porywając chichoczące dziewczęta i wywożąc je w las. - jego brwi drgnęły lekko. - I robili to dokładnie dzień przed wojną. Tak jakby nie miało być jutra. - cóż za zabawny przypadek.
Tym razem jednak nie zabawny przypadek, a pewna dodatkowa, rzucona swobodnie uwaga przyciągnęła do siebie Colette.
- Opiekowałeś się... dzieciakami? - zważywszy na to jak szybko pierwszoroczni od niego spieprzali, to było nie do uwierzenia. - Nic tak nie uczy, jak zbieranie konsekwencji własnych błędów, nawet jeśli miała być  nimi blizna do końca życia. Ja osobiście dzieciaków nie cierpię i sądziłem, że ty... znaczy no wiesz, nie to żebyś był chodzącym złem, ale nie wyglądasz na ostoje cierpliwości wobec tak ciekawych świata stworzonek, które absolutnie zawsze mają siłę na wszystko. A ich logika zamyka się w stwierdzeniu: „Jeśli nie mam siły gdzieś dojść, to chociaż pobiegnę”. Ale 'opiekowałeś' w sensie dorabiałeś tak sobie, czy co? - ot przyczepił się jak rzep, ale cóż miał zrobić, dostał prowadzącą go linkę w tym lesie i znalazł na niej kołtun, który nakazał się zatrzymać, akurat tutaj i akurat teraz.
Całe szczęście maska krokodyla przetrwała ten niespodziewany atak; wtedy ich światy i rytuały mocno się ze sobą zderzyły i śmierć otarła się o Colette, sprawiając, że darem od losu była ta nieszczęsna brzózka. Ogólnie Warp był niewyobrażalnym farciarzem, jakby los zaigrał sobie z tej dwójki jeszcze bardziej i ustawił pod względem farta w życiu ich na równoważniach, gdzie pułap ich położenia był tak różny, że można było się zabić, skacząc z jednego na drugi. Dlatego pewnie Puchon mimo miejscami durnych posunięć nigdy zapłakany nie klęczał przed Sahirem, złamany przez jego charakter, nigdy nie dał mu miotać sobą, jak się żywnie podobało i najrzadziej jak się da pokazywał słabość. Bo wiadomo było, co za istota w całym Hogwarcie była tak miła, aby deptać innym uczniom po głowach. Nawet jeśli nie był z tego dumny.
Wierszokleta nie podejmował więc tematu, ten był już wyczerpany, teraz mógł karmić się zdziwionym wzrokiem swojego rozmówcy i uśmiechać pod nosem coraz szerzej.
- Noż zmiłuj się, tam nie było ani kropli alkoholu! - był bardziej upojony szczęściem niż używkami. Choć zauroczenie też działało jak mocny narkotyk. Na szczęście nie na tyle zwalający z nóg, żeby taszczyć Colette jak śledzia z powrotem do Hogwartu; już jedną taką przygodę mieli i do dzisiaj Tomiczny ma serdecznie dość wiszenia głową w dół. Serdecznie. Na tyle, żeby bez przemyślenia palnąć kolejną, ciekawie brzmiącą kwestę po której wykwitłą między nimi cisza, a kontakt wzrokowy łączył zdziwionego wampira z chwilowym brainlagiem i Puchona zdziwionego tym, że jego rozmówca się dziwi. C-c-c-combo breaker! Col sam nachylił się konspiracyjnie, żeby dowiedzieć o co chodzi i kiedy wreszcie załapał, aż wyprostował się błyskawicznie jak struna i zakrył dłonią zażenowane i wbite w stół oczy.
- Jezu... przepraszam, ja nie o tym, serio...! - szeptał tym razem i nawet nie odprowadził uciekającego mu towarzysza wzrokiem. Kyrie Eleison, nawet przez chichot Sahira poczuł się dobity do siedziska, jakim cudem zaczął sypać takimi sprośnymi i dwuznacznymi tekstami?! Musiał się ogarnąć, bo inaczej teraźniejsza przygoda szybko się skończy... Żeby odsapnąć sam rozglądnął się klientach, ale brak zainteresowania jaki był, taki jest, całe szczęście, bo Puchon był czerwony jak godło Gryffindoru. Troszkę wypłowiał zanim wampir do niego wrócił, ale jeszcze nie całkowicie. Dopiero zapach karmelu zmusił go do zgarnięcia dłoni z twarzy i przysunięcia darowanego trunku bliżej.
- Wow... pachnie bardzo słodko. - poniuchał chwilę, przymykając powieki. Trafił. Jak szatan trafił. Col uśmiechnął się wdzięcznie i podniósł napitek. - Nie chcę nic mówić, ale fakt picia na spotkaniach zwykle przywodzi na myśl to, iż nie może się patrzeć na swoją towarzyszkę albo towarzysza, bez odpowiedniej zaprawy procentowej. Dlatego to, iż zaczynałem od rozgrzewającego 'żartu' z piw powinno być dla ciebie komplementem. Zostanę przy piwach. No... to skoro już oboje mamy alkohol, to przydałby się jakiś toast, co?
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:48 pm
To bardzo dobrze, że nie zazdrościł, bo to jednocześnie było doskonałą iskrą do zapisania na zapełnionej kartce kleksami, że mimo tej swojej niepewności i czasami budzącego się smutku, że nie może pokazywać swojej prawdziwej natury, by wszyscy wokół nie uciekli, lubił to. Ach, no przecież! Jak Złoty Smok mógłby nie lubić złotej klatki, w której jest podziwiany, w której wszyscy go adorują, łącznie z tym, który, gdy tylko się zbliżał, sprawiał, że wokół pustoszało i nagle wszyscy przyjaciele uciekali... ale to też było coś, za co Coletta szanował dodatkowo – chłopak w tym krótkim czasie zdążył sobie w mniemaniu Nailaha wypracować taką tonę respektu z jego strony, że potrzeba by jakiejś szalonej tabelki, aby móc ją odpowiednio wykazać – wracając do rozpoczynającego tematu: podobało mu się to, że nawet mimo tego, jak na niego wjechał i powiedział, że ma beznadziejnych kumpli, ten stanął w ich obronie i nie wahał się przy tym nawet przez drobny momencik. To bardzo dobrze. Sam wampir wszak żył w tej alternatywnej rzeczywistości, gdzie wszystko wydawało się zbyt przestarzałe, owinięte dodatkowo pajęczynami, z którymi nikt nie próbował sobie nawet radzić, wiedząc, że jest to kompletnie naturalne dla tego ponurego boru i próba uprzątnięcia go sprawiłaby, że nie byłby taki sam – to tak, jak dla Sahira ten ogród Coletta pełen był życia, świeży, którego zapach go nęcił i chciał się nim sycić. Zapachem Coletta, oczywiście. Pamiętał smak jego krwi na końcu języka i czuł przyjemne, nikłe dreszcze, które przebiegały przez całe jego ciało, pozwalając przywoływać dokładnie ten moment przed oczy, gdy energia rozpływała się po naelektryzowanym ciele – posłużę się tutaj banalnym określeniem, które odniesie się do tej krwi, jej smaku... jak i do samej natury pana Warpa, jaki jest dziś naszym głównym tematem rozważań i ciągnącej się, już wspomnianej adoracji – Colette był jak dobre wino. Nie brzydło z kolejnymi łykami, z czasem nabierało tylko większej głębi – nie był tak bogaty jak Nailah? Nonsens. Był tak samo treściwą, grubą księgą, tyle tylko, że nie poniszczoną – ja wiem, że ludzie zazwyczaj kochają ckliwe, tragiczne historie, ponieważ głębiej wsuwają się w umysł i łatwiej im go spętać, ale książka Coletta była tak samo godna przeczytania, wręcz powiedziałbym, że dla mnie (i dla Sahira naturalnie) była o wiele ciekawsza. W samym sobie nie widział nic równie interesującego, co mogłoby przyciągać uwagę, zaś Warp stawał się dlań coraz jaśniejszym płomieniem, on zaś – był w końcu ciągniętą ćmą. Tak więc, kończąc i zamykając, w czym kryje się obiekt tej fascynacji i dlaczego powiedziałem tak, a nie inaczej – w końcu Colette był dzieckiem szczęścia, pobłogosławiony przez Fortunę, która najwyraźniej, jako jego matka, świetnie się bawiła, stawiając go w szaradach z synem Morosa. Miał mnóstwo ciekawych przygód, właśnie z tego względu, jakim ciekawym chłopakiem był i ile miał szalonych pomysłów, które Nailahowi w życiu by do głowy nie wpadły. Podobało mu się to zderzenie i smakowanie czegoś kompletnie innego... To było tak pozytywne, że rozjaśniało jego dzień. Tak, ten dzień był... JEST... naprawdę niesamowity!
- Zdecydowanie byłeś za bardzo żywy... i miałeś za dużo zebów, jak na to, żebym robił sobie breloczek. - Wyciągnąłeś dłoń, by pomachać mu przed nosem paluchem i wykrzywić wargi w sprośnym uśmiechu, całkowitym żartem, gestem iście ojcowskim, grożąc, by takich bzdur nie rozpowiadał..! Ale tak naprawdę po jego minie idealnie było widać, że świetnie się bawi i że wyraża pełną aprobatę co do takich plotek. - Wyobrażam sobie ich miny. Muszą być warte grzechu "tego złego"!
Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy na takie pole minowe Colette mógł liczyć – Sahir był głęboko, głęboko w środku, bardzo miękką osobą, która miała wielkie serce, tylko że to serce zostało porozrywane, a gdy się skończyło – zaczął ludziom sprzedawać za bezcen własną duszę, ach nie, nie za bezcen: tą ceną był uśmiech... Więc też i dlaczego czarnowłosy chciał zrobić coś, by przy nim i Colette się uśmiechał, tak po prostu, nie mając nawet konkretnego powodu, nawet gdy jego mimika była ponura, czy też wydawałoby się, że żadnych emocji nie posiada, jak to już wielu mu zarzucało – miał oczy, jakie miał, nie prosił się o to, by zawsze były tak samo puste, przerażające, sprawiające, że od urodzenia miał przylepkę dziwności i stos oskarżeń o bycie diablim dziecięciem. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że by sie rozckliwiał nad Colettem – był osobą uczącą się na własnych błędach i bardzo szybko analizującą – wiedział, że niektórzy potrzebują pierdolnięcia w twarz, by się ogarnąć, a inni czułego dotyku... I już, z tej sytuacji z ogniska, gdy zostało mu powiedziane o śmierci brata jego rozmówcy, ba! - sam rozmóca wszak mu powiedział o swej tragicznej stracie, już zdążył wywnioskować, że Colette nie lubi, kiedy się okazuje mu współczucie. Że on właśnie należy do tych, co pierdolnięcia potrzebują... jednak Sahir należał do tych, co takie pierdolnięcie kończą ucieczką. I kompletnym odcięciem się od wszystkiego, włącznie z samym sobą – to wszystko dlatego, że nie chciał wychodzić ze swego Miniaturowego Ogrodu Kłamstw.
- Niezły jesteś. - Pokiwał głową, unosząc mocniej powieki, które zaraz jednak znwou powróciły do połowy oczu, mocno przymrużone z kocim wręcz zadowoleniem. - Ooohohoho..! Na taką imprezę zdecydowanie bym popędził, hehehe... - Och, zdecydowanie, zdecydowanie! Bierzcie mnie, pókim żyw, w końcu wszystko idzie o wiele lepiej, kiedy znika słońce z nieba..! – właśnie dlatego zwykłem twierdzić, że Nailah urodził się w złych czasach, gdzie nikt napierdalania się, jakby to był ostatni dzień ich życia, nie uważał za coś dobrego. Pijalstwo, szalone przejażdżki, piękne niewiasty i nieskończoność, by na drugi dzień wznieść miecz i szaleć dalej we wrzawie wojny – to była doskonała, skończona nieskończoność, jeśli tylko jesteście w stanie pojąć, o co mi tak naprawdę chodzi... - Brzmi skurwysyńsko bajecznie. - I podniecająco, czyż nie? Aż rzeczywiście przypominało, że powiedzenie "Carpe diem" należało do twoich ulubionych – potem przyszło trochę dorosnąć, zrozumieć tą nieśmiertelność, jaką zostałeś obdarowany, pozostawało powiedzieć "Carpe diem" na dobranoc, ten ostatni raz... Za te parę dni, stojąc na polu bitewnym, również to powiesz... Widzisz, zapomniałeś, kompletnie o tym zapomniałeś... Nawet poważyłbym się o powiedzenie, że przez otchłań przbeiegł jakiś ogień, niebezpieczny ogień nadający realnego blasku oczom, które przez te milisekundy przestały być pustymi studniami, w których próżno szukać dna, a stały... normalnymi oczyma. Tylko milisekundy. Dziękuję, Colette, że mi przypomniałeś o czymś bardzo ważnym... – jak i przez milisekundy pojawił się na jego twarzy ten sam, dziwnie smutny uśmiech, który raz już chłopak widział właśnie wtedy, gdy powiedział mu o utracie bliźniaka.
Rozłożyłeś bezradnie ramiona – faktycznie przestałeś być ostoją cierpliwości, ale ongiś w końcu miałeś jej nieskończoną ilość i wyprowadzenie cię z równowagi równało się z istnym, pierdolonym cudem, sam nie jestem sobie wyobrazić, co by trzeba było zrobić... Tylko Rockers w sumie się to udawało, ale ona robiła to wykorzystując twoją Bestię... Nie liczy się. Nie zatwierdzam.
- Po prostu ta ilość anielskiej cierpliwości mi się wyczerpała. - Pół żartem, pół serio. Trzeba było być skurwielem, a bycie nim zresztą ci się podobało. Było niezdrowe. Niszczyło samego ciebie i wszystkich wokół... i właśnie to cię tak jarało. - Wychowywałem się w sierocińcu. - Nie było to jakąś wielką tajemnicą w sumie, tylko za bardzo nikt nie pytał... tak jak miałeś z nim złe wspomnienia, tak i te dobre, a akurat o dzieciakach były same najlepsze..! I... twoich przyjacielach. Tych, z którymi razem wojowaliście o wolność, gdy świat wydawał się w waszym zasięgu i mieliście jeszcze wielkie, mocno bijące serca, które wierzyły, że pokonają wszystko, zaś nieśmiertelność była nieodpychalnym pewnikiem. Właśnie WAM miało się udać.
Nie udało.
Teraz natomiast uwierzyłeś, że z Colettem się uda. Nie jakoś mocno, wciąż wszystko przysłonięte było niepewnością, ale ujawniła się ona na tyle mocno, by z niego nie rezygnować.
- Ach, nie ma to jak wyszukujący podteksty wampir panicznie bojący się bliższego złożenia, doprawdy idealne combo. - Uśmiechnąłeś się krytycznie wobec tego auto-pojazdu, kiedy już wróciłeś z alkoholem i zasiadłeś niczym Pan i Władca na przynależnym ci miejscu. A przynajmniej ty sobie rościłeś do tego miejsca prawo tu i teraz. - Skoro nowy środek zaradczy na wampiry pasował ci pod względem zapachowym – miał tutaj na myśli cynamon naturalnie – to pomyślałem, że to również ci podpasuje. - Z tego bezczelnego rozłożenia na krześle wreszcie wrócił do normalnej, przyzwoitej pozycji, aby znowu nawiązać kontakt wzrokowy z Colettem. - Jestem bardzo za. - Zaplótł blade palce na szklance. - Heh, dla mnie to czysty szok,że ktoś ze mną cokolwiek pije, już pominę nawet too... - Powiódł wolną ręką w powietrzu, zataczając nią półokrąg, jakby chciał tym samym pokazać zamaszystym, flegmatycznym gestem, całe wnętrze Trzech Mioteł. - Poza tym chyba jestem alkoholikiem... - Nawet nie wzruszył ramionami, uśmiechając się z rozbawieniem, wznosząc swoją szklankę. - Miły Smoku... pozwól, że wzniosę egoistyczny toast... za to, byś wytrzymał ze swą księżniczką na wiecznym wkurwie i nie potracił przy tym złotych łusek.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:49 pm
Colette w swoim mniemaniu nie zawdzięczał swojego szczęścia Fortunie czy innym Bożkom, a nawet temu jednemu, jedynemu, którego religia najdłużej zachowała się na świecie i miała najdalej sięgające macki, ponieważ w prostych słowach: przynosiła najwięcej profitów swoim kapłanom. Bogactwa, swawole, ziemię, szacunek, poddanych, despotyczną siłę, gwarancje bezkarnego wyżynania w pień niewiernych. Nie, on był rodzajem człowieka, który wierzył we własne zdolności i we własny sposób oddziaływania na rzeczywistość. Jakby widział prawdziwego Boga jako energie, kosmos, który tylko czeka na instrukcje, aby w ramach nagrody i kary tak poukładać mechanizmy tego świata, żeby coś poszło po naszej myśli. Albo i na przekór. „Kosmos tak się poukładał” - tak zawsze nazywał swoje szczęście, kiedy zazwyczaj nawet, jeśli coś poszło nie po jego myśli, to po dłuższym czasie okazało się, że miało to bardzo pozytywne następstwa w przyszłości. Gorzej byłoby mu trzymać się tej wersji wydarzeń, gdyby usłyszał bez ogródek cały życiorys Sahira – jak miałby to niby nazwać? Że co... że jednak jego myślenie jest do dupy i ten jego 'Kosmos' bardziej go jednak umiłował? W końcowym efekcie i tak na jedno wychodziło, tylko żonglowanie nazwami sięgało trochę wyższych stopni. Albo ta cała, siedemnastoletnia mieszanka krzywdzących zdarzeń sprowadziła ich do tego właśnie momentu, no bo proszę... kształtuje nas całe życie, ich też- czy byliby dla siebie równie interesujący bez całej otoczki, która wyostrzyła ich charaktery i poglądy na świat? Chyba.... chyba nie. To krzywdzące, bardzo okrutne i cholernie niesprawiedliwe... ale gdyby nie to, to Colette nie siedziałby jeszcze kilkanaście minut temu pod własnym płaszczem, w efekcie rosnącej euforii i uwielbiania, bezsilnie przytulając policzek do bladej, chłodnej dłoni. Nie wbiłaby w niego wzrok jak szpilki w pięknego, ale toksycznego motyla, chcąc go przygwoździć do korkowej tablicy i ostatecznie nie nurzałby się po kolana w gęstym bagnie, brnąc coraz głębiej, w niebezpieczne, niezbadane tereny, dając się kąsać nieprzychylnym owadom, wywracać w gęstą maź, coraz niewyraźniej przy tym czując dno i prąc do przodu, tnąc sobie dłonie na pokrytych kolcami gałęziach, na których co jakiś czas się podciągał. A więc może jednak... to wszystko miało ten swój nadrzędny cel? Niezależnie do tego, jak bardzo tandetnie to brzmiało. Może dopiero tak dobrze oszlifowane, obite, spękane diamenty dogadywały się ze sobą najlepiej, już pomijając ilość spoczywającego na nich od nieużywania kurzu. Wreszcie zaczęły być przez pogodny los brane pod uwagę i tylko od nich zależało czy spierdolą to czy nie.
Mogli być dla siebie wielką szansą albo ostateczną, przesadzającą o wszystkim, porażką. Wystarczyło tylko podporządkować się jednej, jedynej zasady gry: nie zamieniać się miejscami. Sahir za żadne skarby nie powinien zostać zamykany w klatce – niezależnie do tego, z jak niewyobrażalnej ilości karatów się składała – a Smokowi nie powinno zostawiać się otwartej furtki. Ich światy się zderzały z siłą bomby atomowej, czasem tylko ocierały ,a czasem namacalnie przenikały ,ale nigdy nie miały się połączyć. Nigdy. To trochę jak fakt, ze klatka est na tyle szeroko rozstawiona, ze smok może wychylić z niej łeb i szturchnąć grzbiet siedzącego nieopodal Kocura, tak samo Kot może wskoczyć do wnętrza klatki i nawet ułożyć się między ogromnymi łapami gada do długiego, bezpiecznego snu - ale zawsze powinien mieć drogę ucieczki. Zaglądanie do innej rzeczywistości i mierzenie się ze skrajnie innymi metodami postępowania, drogami myślenia i poglądu na świat, sprawiało niesamowitą przyjemność i dawało dreszczyk emocji, ale prócz tego wymagało od dwóch graczy chociażby małej ilości odpowiedzialności za swoje czyny i podejmowane decyzje oraz realistycznego poglądu na ich pozycje. Po prostu: znać swoje miejsce.
- Oh, Sahir ciekawe kiedy osiągniesz ten poziom wariactwa, że taka koścista biżuteria będzie dla ciebie atrakcyjna? - zagaił, zezując na jego palec i nie mogąc się powstrzymać, kłapnął zębami w miejscu, z którego ten dosłownie sekundę temu się wycofał. Wbrew wszystkiemu obchodził się z przyjacielem jak z jajkiem, początkowo przyrównałby go do orzecha, ale jego skorupa po długotrwałym opukiwaniu w końcu bardziej przypominała tę cieniutką. Owszem nie było tak łatwo jak z jajkiem, nigdy nie miało być i nie będzie (nawet tego nie chciał), ale bardziej niż o skorupę, zwracał uwagę na wnętrze. Dlatego też uważnie wytyczał sobie granice, czasem wskakując na głębszą wodę i dostawał tam albo mocnego kopa w dupę, albo widział jak jego życiodajna woda przed nim czmycha i znowu musiał rozpocząć swój poznawczy spacer od samego brzegu, gdzie ciepły, przejrzysty płyn ledwie muskał jego stopy. Przede wszystkim Krukon potrafił być naprawdę płochy (nie mylić z tchórzem) i cholernie nieufny nawet wobec szczerej chęci zbliżenia się dla samego zbliżenia. Również miał w sobie pewne skrajności, bo pomimo uwielbienia do igrania z życiem i śmiercią, szybkim nudzeniem się rzeczywistością, to reagował bardzo wybuchowo, kiedy zakłócało się jego wewnętrzną quasi-harmonie, jaka zamykała się po prostu w chaosie złożonym z już znanych mu rzeczy. Kiedy włożyło się tam coś nieznanego nagle chaos robił się wrogi. Tomiczny podejrzewał, że problem leżał w 'panowaniu nad sytuacją', o którą – nie da się ukryć – oboje się tłukli, w końcu żaden z nich nie był przyzwyczajony do uległości, a z drugiej strony wypracowanie jako-takiej współpracy chociażby, kosztowało ich naprawdę sporo przepychanek. A tu proszę: maleńka zmiana, Sahir coś zaplanował, nawet jeśli tym planem miał być ogólnie brak planu, poszli w miejsce, które chciał, usiedli przy ławkach, które mu odpowiadały, pili to, co wybrał – to wszystko składało się z rzeczy na które oboje się zgodzili, ale to wampirowi została przekazana pałeczka. Specyficzność tej sytuacji, która nie sprowadzała Colette do pantoflarza, był fakt, że wampir także nie raz dostał po gębie za zbytnie unoszenie się i obnosili się względem siebie z czym...? No właśnie; z szacunkiem. Obydwoje się starali, mimo iż nie wiedzieli co będzie za dziesięć minut chociażby (atak Sami-wiecie-kogo, kule ognia na Hogwart, humorki Sahira, czy nagła chęć ataku Colette na rozmówce), to przesuwali się małymi kroczkami, wzrokiem całkowicie na sobie skupieni.
- Dajcie mi tę niedzielę... tę ostatnią niedzielę, a potem niech wali się świat. „Skurwysyńsko bajecznie”. - rozsmakował się tymi dwoma słowami. Była mowa o metodach zabaw jego przodków, to oczywiste, że napuszył się jak paw i upił wreszcie z szelmowskim uśmiechem łyk swojego trunku. Zamruczał przy tym oblizując usta i mając wrażenie jakby autentycznie po tej karmelowej nutce, cienka otoczka z gęstego cukru osiadła mu na wargach – Cholernie dobre. - spróbował jeszcze raz, tym razem nieco mniej, by mlasnąć językiem o podniebienie i pozwolić ciału drgnąć od delikatnego dreszczu zadowolenia. - Bałem się, że będzie smakować jak nagrzany karmel rozpuszczony w piwie, albo chmielu-podobnym zalewie, ale już pożałowałem, że w ciebie zwątpiłem.
Przygarbił się i skupił z powrotem tryskające iskrami spojrzenie na rozmówcę, i dojrzał ten moment, chwile zaledwie – jak nie mniej – kiedy to spojrzenie, choć mniej dynamiczne odnalazło swoje odbicie w ciemnych oczach. Nie otchłaniach, oczach. Tylko na moment. Coś oczywiście nie grało, jak zwykle, kiedy udało mu się odnaleźć gdzieś głęboko skryty guzik i niechcący nawet otrzeć się o niego łokciem; ten, który nagle przypominał Sahirowi tę podniecającą świadomość posiadania kruchego życia – zupełnie jakby tak ogromny dar wymagał od wampira naprawdę wysokiej ceny, a ten jeszcze jej nie płacił, choć rachunek był na wyciągniecie ręki. I był już coraz dłuższy.
- W sierocińcu... - oho, nowa informacja; jakże kusząca i jakże bolesna. Po Puchonie widać było jak na dłoni, że rozważa nad tym, czy jest to odpowiednia chwila na rozmowy o przeszłości. Sierocińce, zwłaszcza teraźniejsze, nie kojarzyły się za dobrze. Colette sam pamiętał, jak był razem z mamą na spacerze, i kiedy ta udała się na stacji do kwiaciarni, on spokojnie podpierał jedną z kolumn i zawzięcie pożerał kolorowego lizaka: niby normalne popołudnie, ale jego uwagę przykuł czający się wśród wysokich doniczek z roślinami, chłopiec w ciemnych ubraniach, wytartej czapeczce, przypominającej beret i umorusanej kurzem twarzy. Miał też też burze takich samych, kasztanowych włosów co sam polak, ale jego były starannie uczesane, a tamtemu pomiędzy kosmykami zalegały pajęczyny. Początkowo sądził, że ten mały jest złodziejem, ale po dłuższej kontemplacji widział, że jego drobne, równie upaprane w czymś czarnym dłonie, ślizgały się tylko trwożnie po donicach, niewywołujący nawet drgnienia w cienkich, wrażliwych łodygach. Uciekał, ukrywał się – oczywiście, ze tak, bo nagle strażnik dworca, wyrwał go jak dzikiego kociaka z kryjówki, robiąc jeszcze większego rabanu i wywracając cały rząd pięknych, kolorowych okazów egzotycznej flory i zaczął ciągnąć wrzeszczącego w stronę swojej kanciapy. Nikt nie pomógł, nie upomniał, ze zakryta elegancką, białą rękawiczką dłoń, prawie miażdżyła wychudzony nadgarstek. Szeptali tylko, że pewnie z sierocińca uciekł, i że „pełno tu takich mieszka na dworcu”. „...co tydzień jakiegoś łapią”.
Otrząsnął się i zerknął na wampira przepraszająco. Nie, przecież wtedy na dworcu to na pewno nie był Sahir. Na pewno nie było... tak źle.
- Wybacz, to trochę... zamyśliłem się. Właściwie to nie wiem co na to odpowiedzieć. Znaczy; po prawdzie, to chyba nie chcę teraz o tym rozmawiać. - zerknął nań kontrolnie, z żałością ;błagając go wręcz bezgłośnie, żeby pozwolił mu dzisiaj jeszcze nie wiedzieć. Jeszcze nie tylko chwila; dzisiaj nie miało być łez i współczucia, miał być śmiech i brak dbałości o jutro. Błagał Sahira te ostatnią niedzielę, a potem...
… potem niech wali się podstawa jego świata.
- Hehe.... taaak.... nie ma to jak nie panować nad sobą. - zwiesił łeb żałośnie, nie chcąc naprawdę zagłębiać się i w tym temacie. Na prawdę nie chciał wychodzić na zboczeńca i naprawdę już raz usprawiedliwiał sobie tę swoją nagłą szybkość i zdecydowanie. Jedna miłość na całe życie, huh...? - Czysty szok dla ciebie... no tak opowieść 'Sahir i randkowanie' póki co była tragicznym dramatem w trzech aktach. - palnął na poły bezczelnie, na poły słodko, mając jeszcze posmak dosłownie przed chwili znowu wychylonego napoju na języku. - ...teraz będzie pełnym zwrotów akcji tragicznym dramatem w czterech aktach. Zalanym grubą warstwą alkoholu. A właśnie! Tak swoja droga, skoro w wieku nieomalże pełnoletnim upijam się z tobą alkoholem, który piłeś 'za dzieciaka', czyli nie wiem jak dawno, 12-13 lat(?), to w jakim żałosnym świetle mnie to stawia... Nie mogę się tym upić, to poniżej mej Smoczej godności.
Toast był dobry, był naprawdę dobry.
- Oby księżniczka z czasem, z braku satysfakcji, jak najrzadziej sięgała po wałek. - wyszczerzył się i stuknął wraz z nim. A w trzech miotłach zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:51 pm
Nigdy. Nigdy poziom, w którym burzy się wszystkie palisady i podstawy ponurych bloków ze starymi murami wojennymi, nie będzie taki satysfakcjonujący, żeby darować sobie próby osiągania kompletnego zera – ah, no tak, źle mnie odebraliście – ta odpowiedź była swoistym, paradoksalnym potwierdzeniem w postaci zaprzeczenia, rozumiecie, o co mi chodzi? Zbierz więc swoje resztki rozumku – i pomyśl. Przecież myślenie nic nie kosztuje – tak starają się nam wmawiać. Sednem sprawy są schody i nie są to schody prowadzące do nieba, o których śpiewa Led Zeppelin – to schody po nerwowych, ruchomych stopniach własnej świadomości, w których albo możemy ją zatrzymać, albo utracić kompletnie. Im niżej, tym mniej nas samych we własnym ciele. Więc opuszczasz na chwilę głowę i kręcisz głową, teraz doskonale rozbawiony tą myślą, gdy w kącie czaiło się niebezpieczeństwo w postaci drobnej, jakże niewinnej niewiasty, która miała iść tuż za naszymi plecami i w odpowiednim czasie popchnąć, gdy będziemy nieuważni. Tracimy kontrolę. Wariujemy..! Czujecie moc tego słowa? Krótkie, a jakże cudownie miękko rozchodzi się w naszych uszach, ryjąc szarymi plamkami przed oczyma głęboką Noc, byśmy mogli doświadczać jej godnie, jako przeciętni ludzie, własnymi zmysłami. Byśmy mogli zwariować w przestrzennej wersji słowa, jakiego definicja przemykać nam będzie przez jaźń z brakiem możliwości dokładnego ujęcia jej, zupełnie tak samo, jak poruszają się nocą cienie wokół nas, gdy leżymy w łóżku, słysząc szelest firan, choć okno jest zamknięte, słysząc skrzypienie podłogi, choć dalibyśmy sobie głowę uciąc, że nikt tamtędy nie chodzi... Pytasz już samego siebie, bojąc się spojrzeć w bok, "czy to duch?". Czy przy "wariowaniu" też zapytasz, czy to duch, a może demon wałęsa się poza możliwościami naszego postrzegania w tej kompletnej ciemnicy i będziesz tak samo mało odważny, by obejrzeć się za siebie, gdy słyszysz ten złowieszczy podszept własnej świadomości..?
Spójrz za siebie.
No spójrz...
Czy aby na pewno nikogo tam nie ma..? Czy to nie tak, że ty zwyczajnie NIE CHCESZ, by ktoś tam był, więc pomijasz prawdę..?
Jestem pewien, że czujesz jego oddech na karku...
Więc taaak, taaaaaak, śmiejcie się, drogie dzieci, śmiejcie, póki możecie – korzystajcie z tego, że światło dnia przegania to wszystko, co nie umyka waszej czujnej uwadze, gdy ledwo zaczynacie dostrzegać czubek własnego nosa, bo nawet Luna schodzi z firmamentu, by pozwolić czemuś o wiele starszemu od niej samej przejąć stery naszej rzeczywistości. Jak tutaj szukać sprawiedliwości Kosmosu? Cóż, nie powiemy mu wszak "nie", nie wolno, oj pamiętaaam, dobrze mnie tego nauczyła pewna osóbka... Nie wypada wskazywać palcami, rozumiecie, khem... Komuś musi zostać odebrane, by ktoś inny dostał więcej, nie ma, nigdy nie było i nigdy nie będzie żadnej posranej "sprawiedliwości" – nie ma sensu się z tym sprzeczać, trzeba spiąć poślady i walczyć o przyszłość dla siebie, jeśli tak strasznie pragniemy czegoś lepszego, a jeśli nie to trwać jedynie w cieniu i nie marudzić, żeby dodatkowo nie zatruwać życia innym, co wszak nie miało najmniejszego nawet sensu. Powiedzmy, że odebrano Nailahowi, by wierzący w czystą materię Warp został obdarowany łaskawością Fortuny (Kosmosu, Boga, Zeusa, Potwora Spaghetti serio, zwijcie jak chcecie, nazwa to tylko nazwa) – zaś to wszystko właśnie miało ich doprowadzić do tego punktu – nazwiecie do walczeniem o swoje? Colette walczył, początkowo Sahir również – lecz walczył on o to, by Warp się od niego odpierdolił... potem przeszło to na bardziej neutralny, potem przyjazny grunt wyrażający przystępność... Zaś teraz poziom tej przystępności sięgał naprawdę wysoko i miał o wiele ładniejszą nazwę, której nie wymienię tylko po to, by słodko-gorzka szorstkość chwili błagalnego spojrzenia pozostała uklimatyczniona – to spojrzenie pana Tomicznego, naturalnie. Tak, tak, wskazuję na ten (jednak jebać zasady dobrego wychowania, wskazuję wam tym paluchem w ten upaćkany monitor, więc spróbujcie go sobie wyobrazić) fragment, gdzie pragnienie poznania nagle zostało zatrzymane przez ostrzegawczą latarenkę w główce Puchona, który przeczuwał najwyraźniej całym sobą, że czai się tam coś nieprzyjemnego... ale zapewne nie wyobrażał sobie, jak bardzo jest to paskudne. I celowo Nailah też swojej wypowiedzi nie rozwinął, a krótko, choć szczerze i zwięźle, odpowiedział na ciekawskie pytanie, którego Warp, zdaje się, pożałował. Czy żałował ten, na którego padły światła głównego zainteresowania, jakie jeszcze chwilę temu zatrzymywały się pośrodku stołu i obdarowywały ich promieniami po równo – wszak do tej wyjściowej pozycji wrócił od razu, gdy przekręcający wyczuł nieprawidłowość tej strony ponurego lasu.
Racja, trzymaj się z daleka... przecież skąd oboje mielibyście wiedzieć, że nie będzie żadnego jutra.
- Nie ma o czym rozmawiać. - Zapewniłeś go, uśmiechając się uspokajająca – sporo było dzieciaków w takich domach, tylko nikt o nich nie mówił, wszyscy woleli udawać, że nie istnieją: przecież sieroty burzyły doskonały obraz społeczeństwa, jaki miał być budowany na płótnie ładnego domu, z kochającą mamą, tatą, córeczką i synusiem – wyrzutki miały pozostać wyrzutkami i trzymać się swoich ponurych kątów – tak jak ta dziewczynka z samego początku opowieści, niedostrzegana nawet przez nas w miejscu, które powinno nam być znane, zmiłujcie się – było w końcu swoistym opisem naszych własnych myśli..! Myśli, które nas zdradzały. Popychały. Gdy zaś już pchnęły, to tylko ku zgubie... Jest jednak jeszcze jedna dziewczynka, choć jeszcze lepiej schowana, więc nie martwcie się – nie tak wielka strata dla Was, Dzieci Upadku – ta jest jasna i pociąga łagodnie za rękę, byśmy wrócili parę stopni w górę, zapewniając, że tam będziemy czuli się lepiej - można się motać, wpadając w objęcia to jednej, to drugiej... lub obrać konkretną ścieżkę. Colette był właśnie dzieckiem tej jasnej, to wszak jasne, nawet ze swymi bliznami od obijania się o ostre kanty schodów, które zafundowała mu ta skrywająca się w kącie, którą starał się odpędzić jak najdalej, by nie zanieczyszczała powietrza zgnilizną.
- W moich oczach stawia Cię to raczej na bardzo dobrym, zdrowym gruncie. - Nie miało to być mizerne pocieszenie, ni, jak to Colette powiedział, "włażenie w dupę bez mydła", wszak to tylko szczerość, zgrozo, stanowczo za dużo już jej było jak na jeden dzionek, lecz porzucić samego siebie teraz nie możesz, bo to by się równało z puszczeniem zwierzyny wolno... Samemu sobie ściągałeś te wędzidła, w zasadzie nie bolały, tylko uderzyła nagle myśl, że to chyba nie jest zbyt normalne... Kolejna normalność ludzi normalnych, nie będąca normalnością w twej nienormalności – proszę, jaki cudowny łańcuszek nam się stworzył! Jeszcze odrobinkę i już nikt by nie wiedział, o co chodzi...
Więc pilnujesz tej zjawy za Twymi plecami, mam nadzieję..?
Ha, widzisz... tak działa ludzka psychika... uwaga znika, rozmywa się, mogę pisać wiele, mogę pisać różne piękne słowa, próbując sięgnąć do samego nieba, byle tylko spróbować napisać, jak czystą rzeczą jest właśnie ta "miłość" wraz ze szczęściem, nawet jeśli zblazowanym i kompletnie przeżartym i wypaczonym w jestestwie Nailaha, co nigdy mi się nie uda, będę więc tak błądzić dalej, szukać porównań, podczas gdy to, co naprawdę żywe i obecne nie usypia nigdy i nie potrzebuje bycia nazywanym...
Mówię właśnie o tych cieniach umykających, gdy tylko odwrócisz wzrok...
Cóż z tego, skoro one i tak ciągle tam będą?
Tak więc polał się alkohol – jeden kufel, drugi, trzeci, jedna szklanica brandy, potem druga, trzecia – wszystko powoli, bez pośpiechu, opiewane rozmowami tak dziwnymi, przecinanymi uśmiechami obu i ich śmiechami – tego słodzącego uszy Nailaha od strony Coletta i jego samego, cichego i ponurego wręcz – ktoś ustawił pewną granicę wytrzymałości Sahira na poziomie możliwości śmiania się, było to jak bateria, która wymagała ładowania i co jakiś czas ewidentnie się wyczerpywała, gdy do tego dochodził dodatkowo trwały kontakt i intensywne wymienianie się to toastami to kolejnymi plotami i rozmowach to o nauczycielach, to o porąbanych zabawach puchońskich, to o ostatnim meczu quidditcha...
- ... ta, brzmi fatalnie... Jedyny gracz w historii, który się zjarał mugolskim zielem i zapisał na pałkarza Ravenclawu, możesz mi wręczyć medal z ziemniaka. - Nailah rozłożył ręce niczym najlepsza gwiazda przygotowująca się do sesji zdjęciowej i z miną kompletnego badassa, który przyjmie jednocześnie na klatę największą krytykę, no bo – zapisał się, a na drugi dzień zupełnie nie wiedział, że to zrobił i dopiero Dasza go zaciągnęła na trening gratulując, że się dostał, tak więc... tak więc to było dziwne. Jedna z wielu przygód rodem z Hogwartu wyjęta! - Zaczynam wierzyć, że gracze mają szczęście, że kiepsko w tego quidditcha gram, bo raz nieco za mocno w tłuczek przypierdoliłem i przeorał na nieprzyjemną głębokość glebę prawie po całym boisku. - Skrzywił się z samokrytycyzmem i jednocześnie rozbawieniem – zdecydowanie czarnowłosy nie zaliczał się do wielkich, wysportowanych byczków, ale parę w łapie, którą zawdzięczał głównie wampiryzmowi, to on miał porządną...
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:51 pm
Jak to nie ma żadnego jutra? Nonsens, przecież mieli tak dużo czasu... Przecież mają być lekcje: trzeba będzie wstać, trzeba będzie uporządkować mundurek, klapnąć tyłkiem na niewygodnych krzesłach i wygładzić dłonią pergamin; trzeba będzie zrobić sobie dodatkową kanapkę 'na później' przy śniadaniu, nakarmić węża, odwiedzić sowę, pogadać z kumplami; trzeba będzie zacząć przygotowywać się do egzaminów, odszukać chęć do dalszej małej walki z rzeczywistością i przemyśleć czy szukanie tego dnia Sahira nie będzie wychodziło na desperację... nie ma czasu! Nie ma czasu na wojnę. Co za bzdura... przecież nie będzie żadnej wojny.
...prawda?
Nie to że pożałował tego pytania odnośnie sierocińca, to w końcu nadal kolejna odkryta rzecz na temat Sahira, ale była okupiona dużym kawałkiem zerwanej gałązki, która tak broczyła żywicą, iż jasnym było, że im bardziej będzie się podciągał z błota na tym drzewie, tym więcej części jego wrażliwego ciała, zostanie mu w rękach. To nie był dobry tor, dawał pierwotną, fałszywą nadzieję, że poprowadzi gdziekolwiek, ale w tej konkretnej chwili był za słaby, zbyt... zmieniający obrany kierunek, żeby pochwycić się go wystarczająco pewnie. Ale spokojnie, to drzewo przecież nie zniknie, w końcu Colette wróci do niego i zajmie się nim w delikatniejszy sposób. Nie chciał być policjantem, który wywleka wspomnienia wampira jak tego wrzeszczącego chłopca spomiędzy doniczek pełnych pięknych kwiatów. Nawet, jeśli czuł, że chłopak panuje dzisiaj nad sobą o wiele lepiej niż... kiedykolwiek wcześniej i początkowo powinno pójść łatwo, i nie powinien mieć za złe – kusiło do wykorzystania takiego stanu, ale przez to po raz kolejny Colette czuł się jak gwałciciel, który najpierw musiałby przebić własne, hamujące bariery, własne złote kraty, żeby dostać się do muru, jaki oddzielał go od tej sfery życia jego przyjaciela. Dlatego nie chciał robić tego teraz, nawet jeśli kosztem miała być rozmowa z wampirem w jednym z jego 'gorszych dni'. Puchon ma w końcu czas.
...prawda?
Odetchnął wtedy, kiedy nie podziałał tą wstrzymaną dociekliwością na nerwy swojemu rozmówcy. Dla bezpieczeństwa, z czasem, trzeba było przyjąć, że potencjalnie wszystko mogło działać Sahirowi na nerwy. Nadmierna szczerość też. Całe szczęście nie nadmiar piwa i Brandy, bo to akurat pozwoliło na nowo zalepić te maleńkie pękniecie w membranie przyjemnej, pijackiej, obecnej rzeczywistości. W końcu Col nie wiedział, czy to delikatne, sypiące strop ze ściany trzęsienie jakie poczuł jeszcze niedawno, było widoczne i dla jego towarzysza. Znowu coś było nie tak, jakby w całym tym potoku szczerości była rozrywająca go skała, której Colette nie mógł nawet sięgnąć. Po prostu widział, że jest jakiś ważny element, istotny metr nurtu, którego brakuje, jakby uderzał o niego o jeden bicz wodny za mało. A potem przyszło trzecie piwo i obraz zaczął się zacierać, rzeka znikła i ukazała się tylko zabawna anegdotka z życia. Do której podczas końcowej pozy Colette udawał wyczutego w swoją rolę paparazziego.
- Ej, ej... nie brzmi tak fatalnie! W końcu żadna dobra opowieść nie zaczyna się od 'kiedy jadłem sałatkę'. - odbił piłeczkę, jak tylko skończył się śmiać, tym razem zaskarbiając sobie jednak przelotną uwagę grupki dziewczyn, jakie usiadły przy najbliższym stoliku i od dobrych kilkunastu minut od przybycia nie sączyły nic ponad kremowe piwo i szeptały coś do siebie. - Wódka najwidoczniej przekonuje cie, że potrafisz dobrze tańczyć i rwać dziewczyny, a ziele, że potrafisz dobrze grać. W ogóle, skoro już tak o tym mówisz, to co mam ci wysmarować na transparencie podczas najbliższego meczu? „Szanse twe małe, gdy Sahir dzierży... pałę?” - dobra, nie, nie mógł, aż się wychylił do tyłu i przewiesił na moment kark przez oparcie ławki, łapiąc się za brzuch i prawie dusząc. Tym razem uwagi było jeszcze więcej, a on opanowywał się jakby wolniej i na koniec musiał ocierać łzy wzruszenia zza okularów. - Okej... dzielimy się orderem ziemniaka na pół. Cholera jak to musi wyglądać! Przecież mógłbyś lekkim ruchem nadgarstka powbijać ich w murawę jak gwoździe. - chyba go przeceniał, ale nie da się ukryć, że wyglądałoby to zabawnie. - Nie chciałbym być na drodze odbitego przez ciebie kafla, cholera... muszę zacząć chodzić na treningi twojej drużyny, bo tam muszą się dziać zajebiste rzeczy.
Kręcił głową rozbawiony, śmiejąc się z tej porąbanej sytuacji i rzekomej nierówności sił, sięgając po swój już ledwie do połowy napełniony kufel. No i co... miał się nim nie upijać, ale słodkawy smak przyjemnie rozluźniał i zamieniał złotołuskiego Smoka Katedralnego w wyjątkowo spolegliwe stworzenie. No i rodził w jego głowie coraz bardziej śmiałe pomysły, których nie bał się wywlec na światło dzienne nawet twarzą w twarz z prawdopodobniej najniebezpieczniejszym wampirem w Hogwarcie. Ale to on zaczął, zwłaszcza z tym orderem ziemniaka!
- No... dobra, kuniec tego dobrego, dopijaj swoją rozkoszną ambrozje i zwijamy się, bo powoli czuje oddech otaczających nas ludzi na karku. - dopił karmelowy trunek do końca i brzdęknął nim o blat. Z siły, z jaką to zrobił, dało się wywnioskować, że tracił powoli panowanie nad wyważona dawką siły, jaką wkładał w nawet najbardziej prozaiczne czynności. Przy okazji jego spojrzenie stało się dużo gorętsze, głos zniżył się znowu do poziomu przyjemnego dla ucha miodu i szarmancki spokój zagościł w dwukolorowych oczach. - Poza tym musimy zdążyć zanim o zmroku zamkną mi budkę z trofeami.
Przesunął pusty kufel na środek pozwalając Krokunowi wylać resztkę butelki do szklanicy i bez pośpiechu wysączyć do ostatniej kropli, po czym nakłonił go wreszcie do ruszenia czterech liter i wyjścia z gospody, z krótkim pożegnaniem z barmanką. Nie byli pijani, za pewne zwłaszcza Sahir, który ledwie poczuł, że wypił cokolwiek, ale Colette i tak musiał się powstrzymywać jeszcze mocniej niż wcześniej, żeby złapać się przyjaciela pod ramieniem i wtulić w niego policzek. Nie, musiał człapać z ożywieniem obok,z dłońmi wpakowanymi w rozpięty jasny płaszcz; zaczynało się robić chłodniej, ale on zupełnie tego nie czuł, ba wpatrzony w wampira, nawet z impetem wpakował się w jakiegoś starszego czarodzieja.
- Rany, przepraszam...! - odbił na burkniecie ze strony nieomal staranowanego i z lekkim, chaotycznym obrotem wrócił na właściwy tor spaceru. - Okej, to będzie coś specjalnego dla ciebie, ale będziesz musiał trzymać za mnie kciuki, bo te szuje w budkach strasznie oszukują z grami. - bąknął i wziął głęboki wdech, w pewnym momencie ściągając kompana za ramię z głównej uliczki i zbaczając na jedno z grubszych i bardziej rozrywkowych odgałęzień. - To tu~ - zaanonsował i zatrzymał się przy niewielkiej budce, w której centrum stały trzy piramidy z kolorowych puszek, a naokoło piętrzyła się cholernie duża kurtyna z różnej wielkości, kolorów i kształtów pluszaków.
- Boże.... jestem totalnym kretynem, ale zrobię to. Trzy rzuty proszę~! - przeskoczył z jednej stopy na drugą, gotując się do bitwy i zawołał wieszającego niedaleko wielkiego, pluszowego Chochlika Kornwalijskiego, sprzedawcę. Uiścił niewielką opłatę i dostał trzy, niewielkie kulki. Zasady były proste: każda zbita piramida odpowiadała wielkości wygranego pluszaka; zero zbitych to sromotna porażka, a trzy zbite, to przytulanka ledwie mieszcząca się w pokoju. Colette oczywiście miał ochotę przygnieść Sahira tym prezentem, dlatego aspirował o główną wygraną.
Ścisnął kulkę w palcach i zmrużył oczy, przybierając pozę i....zamachnął się, posyłając pocisk na pierwszą piramidę. I psia jego mac, TRAFIŁ. Udało mu się zdzielić wystarczająco mocno bok środkowej puszki, która stała w centrum podstawy i szybko wpadła za kontuar, pociągając za sobą resztę wraz z krótkim rumorem. Przy okazji sprzedawca uśmiechnął się na poły miło, na poły kwaśno gratulując. Colette napuszył się od razu, podrzucając piłeczkę w dłoni puszczając wampirowi oko, jak jego wielki bohater i zwycięzca. Kim jest? Jest ZWYCIĘZCĄ! Druga piramida! Zamierzył się kiwając niemrawo na boki, przez co musiał zmienić pozycje na bardziej wygodną i tym razem postanowiłsprawdzić, czy uda mu się ta sama sztuczka, tylko celował bardziej w środek środkowej dolnej puszki. Trafił, ale za to obydwie boczne ledwie drgnęły, albo prześlizgnęły się. Zawaliły się tylko trzy górne i sama trafiona.
- Kurcze...! - syknął i zmrużył złowieszczo oczy spoglądając na ostatnią piramidę. Niby było już okej, niby już mogli wziąć całkiem sporą przytulankę, ale miał ostatnią szanse na wygranie czegoś skowyrnego! I już widział trofeum kątem oka, było idealne, ale wciąż a duże jak na punkty, które póki co zdobył. Odetchnął znów, powoli wypuszczając powietrze z ust, skręcił piłeczkę w palcach i wygiął się na nowo wyprowadzając rzut. Znowu celował w boczną ściankę, ale tym razem źle obliczył i zawalił ledwie bok piramidy na nowo zrzucając z kontuaru dwie puszki, znowu zostawiając dwie w miejscu. - No dobra... 14 na 18, na pewno nie może być mała. To ja poproszę... O tego szarego, puchatego tam w rogu! Tak, tego pod sufitem. - wskazywał miotającemu się sprzedawcy paluchem i chwilę poczekał, wychylony do wnętrza budki. - Sahir, zamknij oczy! - bąknął wypięty i zupełnie schowany za cienką ścianką, najwyraźniej otrzymując trofeum i zerknął w końcu przez ramię, czy kompan wypełnił prośbę. - Okej, dziękuje. Cholera... ciężkie to draństwo... No to ten... wszystkiego najlepszego! ...i w ogóle! TRZYM! - po czym wepchnął nagle w ramiona wampira cholernie puchatego, szarawo-niebiskiego strofa z prawie lwia gryz, który miał co najmniej 1,50m wzrostu i mięciutko położył się na czarnowłosym prawie że go przytulając. A może raczej chcąc go przewalić na podłogę.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:53 pm
Zakładasz, że jutro nadejdzie tak samo rozkoszne. Rozwierasz palce i zliczasz kolejne cudowne chwile, w których żywica się zasklepiała i przestawała płynąć, te chwile przeradzając się z sekund stały minutami, minuty zaś – całymi godzinami. Ośmielę się powiedzieć, że odnajdujesz w tym szczęście – nie ty zresztą jedyny – tak i twój rozmówca, choć pamięta, a raz wycelowana w jego twar lampa pokoju przesłuchań pozostawiała trwałe oślepienie – niepokojem nie było wszak samo zainteresowanie, a przyczyna, z którego w tempie niemal ekspresowym, przeciętym wydłużającą się ciszą, wśród której uważnie przyglądałeś się Warpowi, ten wycofał się z niego z blaskiem w swych dwoistych zwierciadłach dusz, w których zamiast się przeglądać nurkowałeś, odnajdując weń ocean z miękkim dnem, lecz na tyle rozległym i głębokim, byś co chwila był zmuszany do wynurzania. Tak, to ten sam chłopak, który był kompletnie przeciętny i którego nie odnajdowałeś ciekawym odkąd tylko pierwszy raz zobaczyłeś go na zajęciach. Jedna z bardzo niewielu osób, którym udało się oszukać twój zmysł poznawczy... miał bardzo dobry kostium, świetną iluzję, która miała charakter fizyczno-namacalny, nie cieszyła jedynie oka swymi walorami, by potem niespodziewanie się rozpłynąć. W tym wszystkim... słowa "był sobą" znowu traciły jakikolwiek sens, w którym odnajdywałbyś głębsze znaczenie zaważające na jego ocenie, której skala nie wahała się już od minusa do zera, nie wahała nawet od zera do dziesięciu – amplituda już nie przekraczała paru miejsc po przecinku, na które brałeś poprawkę tylko ze względu na to, że ocenianie kogoś na pierwszy rzut oka zawsze było mylne, gdy patrzyło się na margines nauk, jakie można wyciągnąć z danego jestestwa, brutalnie je eksplorując, w przeciągu znajomości na poziomie paru lat. Okej, jesteś ostatnią osobą, która powinna kogokolwiek na temat długich znajomości pouczać, tym nie mniej nie byłeś znowu takim kompletnym odludkiem, wszak zawsze były osoby, z którymi chętnie konwersowałeś.
Nie zakładaj, że jutro będzie rozkoszne. Siedzisz wszak przed samym Sahirem Nailahem, mimo to oboje nakrywacie się jakąś bajeczną mgiełką dobrego snu. Taak, życie więc to czyścieć, wy zaś pragniecie baśni, ale cóż właśnie robimy, jeśli nie snujemy o nich opowieści..? Może i jest to baśń smutna, jak i bracia Grimm nie pozwalali nam na słodkie kłamstewka, a uderzali prawdą w twarz. W jakiś sposób oddawało to waszą relację, czyż nie..? Trafiacie na przeszkody, więc je uderzacie buciorem i idziecie dalej... Ogrody, lasy, polany, sale balowe, areny – wszystko, co zwiedzacie pod przeróżnymi postaciami nigdy nie zostało takie samo, gdyście przez nie przeszli. Przynajmniej ze strat i zniszczeń, jakie za sobą ciągnęliście wyciągaliście nauki... I dopisywaliście do rachunku, którego rozliczenie równało się oficjalnej "dorosłości", bez znaczenia więc ma to, ile macie lat. Wiek fizyczny liczymy dopiero od tego właśnie rachunku sumienia... Bez niego nie da się iść dalej, Colette... Pozwól mi ciągnąć Cię jeszcze troszeczkę za rękaw – teraz, gdy siedzicie i też gdy wreszcie wstajecie, ubieracie się – powiedziałem ci już, że jeśli czegoś nie widzisz za dnia, nie oznacza, że znika... Ja wiem, że nawet nie musiałem ci tego mówić. Dobrze wiesz, że Noc przyciąga do siebie skondensowaną czerń, która oblepia myśli i nasze sylwetki, gdy nam się wydaje i próbujemy samym sobie wmówić, jak bardzo jest bezpiecznie...
Sahir, a Ty? Siedzisz, rozmawiasz, bierzesz czynny udział, podczas gdy wymarzona bierność stawała się nieważkim problemem wręcz – wiecie, co się dzieje, gdy marzenie przekształcamy w problem? Niestety nie bardzo jest na to naukowe słowo, które pomogłoby w zbudowaniu podstawy piramidy, którą potem musiałbym rozwalić ręką, żebyście zrozumieli, jak to działa... Wzrasta nowy priorytet, kumacie? Wywyższa się ponad poprzedni, kompletnie inny, obce ciało, jakie wpełza w nasze wnętrzności i rozkwita coraz mocniej, dając nam przyjemność, jesteśmy go świadomi, więc nie pociągnięmy go za zielone liście i delikatne gałęzie, by wyrwać chwasta, za jaki go ma nasza jaźń. W końcu to ciało obce. To coś nienaturalnego.
Jak "czymś nienaturalnym" może być śmianie się i wesołe rozmawianie..?
Nawet jeśli w ramach "nienormalności" to pozostanie, to naruszyłeś bardzo ciekawy przycisk, panie Colette Tomiczny.
- Moja żadna opowieść na pewno nie zacznie się od "jadłem sałatkę"... Ewentualnie od "jadłem Kotleta, który w tym czasie jadł sałatkę".
Paradoks zaogniał kolejne paradoksy i każdemy było dobrze, nagle żadne potwory zaczajone za plecami nie miały tej mocy, by jakkolwiek nas wystraszyć, jak i drzewo broczące żywicą przestało odbijać się w umyśle nieprzyjemnym wspomnieniem o skrzywdzeniu jego pierwotności i naruszenia bezczynnej stagnacji, w której trwał i której nie naruszały nawet silne sztormy.
Bardzo ładnie.
O dziwo zdanie "bardzo ładnie" całkowicie mnie satysfakcjonuje i nie potrzebuje szukać żadnych następnych ulepszeń w słownictwie.
Nailah dopił swoją ambrozję, jak to została określona jego brandy, ubrał skórę i uniósł wysoko brwi, komentując tym samym jedynym sposobem swoje przemyślenia na temat tego napomknienia, że zamykają Puchonowi stoisko z nagrodami – na dworze powoli zaczynało się już robić ciemno, w końcu nadal nie mieli lata, ale był to całkiem miło spędzony przeddzień wiosny, warty zapisania wszędzie, gdzie się da – nie tylko w księgach na starych kartach, które Nailah kreślił od urodzenia, ale też na jej ścianach, podłodze i szybach, z pełnym natcnieniem, z wysoko wzniesioną duszą, dla której lekki oddech odpychał w nieistnienie tą postać w ciemnym kącie... tą... dziewczynkę z czerwoną wstążką. Pamiętacie ją? Nie pozostawało więcej słów – skinął na do widzenia barmance, musiał mieć arcywybitny nastrój i taki też był – najedzony, spokojny, masz rację, Colette, kontrolował się bardzo dobrze, na tyle, że nawet sam chciał ci pewne rzeczy opowiedzieć, ale odsunął je w kompletny cień, tak jak i własne odczucie pewnego rodzaju zażenowania co do tego, ile czasu wymagało zebranie się w sobie, by chociaż spróbować, by potem zobaczyć spojrzenie, które sugerowało, że osoba, jakiej chciało się wyjawić wszystko, tak naprawdę nie chce nic wiedzieć. Przynajmniej nie dziś, gdy wszystko wydawało się piękne i nie naznaczone żadnym ponurem jarzmem ni dłonią twej wiernej siostry, jakiej tutaj nie zabrałeś ze sobą. Więc dobrze. Chciałeś dać mu to, czego pragnął – to tak jeśli mówimy o spolegliwości i wyrzeczeniach, w których nie ma dominanta, a są płynne wymiany... właśnie przez ten szacunek, jakim wzajem się darzyli, a co nagle weszło w naturalną pieśń, na której torach poruszały się ich cienie wiodące własne życie poza rzeczywistą przestrzenią – miła odmiana, że dzisiaj skupili się na niej, a te wszystkie równoległe zostały podsumowane w zgrabnej tabelce – czekały na podliczenie w systemie zysków i strat.
Wydawało się, żeś nie dostrzegał, panie Nailah – pan zaś dostrzegał wszystko bardzo dokładnie – każde zagięcie światła na aksamitnych, krótko przyciętych włosach Coletta, luźny, niezobowiązujący strój, wyliczył każdą zmarszczkę mimiczną, kiedy Colette uśmiechał się podczas opowiadania dowcipów i kiedy usłyszał coś miłego; rozróżnił blaski w oczach, kiedy chłopak popadał w nieswój nastrój, kiedy w głowie kłębiły mu się szalone pomysły i kiedy po prostu ożywiał się dyskusją... Rozbrajałeś go. Kroczek po kroczku uczyłeś się na pamięć, by twa prywatna muza krocząca u twego boku, jaka właśnie wpadła na jakiegoś przechodnia, napełniała cię doznaniami i przemieniała oczywistość na niecodzienność, gdzie nieprzewidywalność zdarzeń i nasuwająca się potrzeba analizowania przyszłości nasuwała się sama. Ludzie wymyślili na to bardzo proste określenie: CIEKAWOŚĆ. Była to ciekawość osoby, którą znudziła większość, ponieważ posiadał w swym zasobie niemal każdy charakter, kto był stworzonym obserwatorem, a kto natknął się nagle na kogoś, kto mimo poznawania go wciąż i na nowo zaskakiwał, a rozmowa z nim biegała w każdą stronę i nawet nie można było się przygotowywać na to, co będzie następne, bo nie dość, że biegała slalomem, to jeszcze za szybko – nie odnajdywałeś w tym niczego niezdrowego – było to zdrowe as fuck. Niby na niego nie patrzyłeś, nie wprost, a ciągle twoja uwaga należała tylko do niego... i czy to było zdrowe... tego jeszcze nie wiedziałeś. I na "teraz" wcale nie potrzebowałeś wiedzieć... Jak już wcześniej zostało napisane: tak jak samo "bycie" jest wystarczające, tak i wystarczyło obecne "jest" udekorowywane dłońmi Coletta w najdoskonalszą baśń, jaką w przeciągu ostatnich paru lat oglądałeś.
Miałeś przecież swoje piękne donice z pięknymi kwiatami.
I nie byłeś za nimi sam.
- Czekaj... coooo... C... - Wybałuszyłeś oczy i wyciągnąłeś rękę, która zawisnęła w powietrzu, tak jak i powstrzymałeś samego siebie w półkroku, spoglądając z niedowierzaniem, jak twój towarzysz podchodzi do budki z nagrodami (więc TO miał na myśli... DOSŁOWNIE...) i płaci za kilka rzutów – ta sama dłoń powędrowała do twojej twarzy, by spotkać się z nią z głośnym plaśnięciem. - Dobra, ja tego nie chcę widzieć, nie przyznaję się do ciebie! - Uniosłeś ręce – proszę bardzo, jaki potrafisz być grzeczny, jak chcesz, taki nie opierający się i w ogóle (hehehe) – nie widniał na twej facjacie jakikolwiek sygnał dezaprobaty, tym nie mniej odwróciłeś się plecami i stanąłeś po prawej stronie budki, nurkując pod jej otworzonym skrzydłem, by zapalić papierosa w czasie którym PEWNA osoba bardzo zajęta była iście rzeczywistym walczeniem... dla ciebie. Och, poetyckość tego brzmienia sprawiła, że aż zakaszlałeś, krztusząc się nikotynowym dymem i pochyliłeś w przód, rozbawiony, kręcąc głową – teraz już z jawnym niedowierzaniem i brakiem przyzwolenia dla samego siebie okupionym łzami zebranymi w kącikach oczu przez niemożność oddychania, która wróciła dopiero po chwili. Jak to cudo, które chyba znienawidziła Afrodyta, a tuż przed nią sama Atena, mogło być tak szalone, by i nawet Zeus marszczył swe gniewne czoło? Okręcał cię wokół paluszka, a czułeś, że samego siebie wokół twego również chciał zakręcić – niedostępny, choć taki pragnący..! Słodcy bogowie, wybaczcie temu grzesznikowi... on już odwrócił wzrok od Bram Niebieskich, by pozostać wraz z Otchłanią i Śmiercią na zawsze na ziemi... przy jednym śmiertelniku, dla którego teraz nawet kara wieczności cierpienia wydawała się tą maleńką... Wszak ludzie kochają Zakazane Owoce... nawet gdy się od nich poparzą, nawet gdy obok widnieją tabliczki z napisem "trujące", nawet gdy sam Bóg zabrania i wszystkie głosy szepczą, że sięgnięcie po nie skończy się tragedią.
Nailah przydepnął niedopałka podeszwą buta i wyprostował się w doskonałym momencie, bo już automatycznie zmuszony został do wyciągnięcia ramion i złapania wielkiego, szarego... PLUSZAKA. Jebitnie wielkiego pluszaka, należałoby dodać, który opadł na jego ciało i by utrzymać go w pionie musiałeś odchylić się nieco w tył i cofnąć jedną nogę, by samemu się nie glebnąć z tej całej ochrony zdobywczego trofeum, jakie zostało na ciebie narzucone. Zamarłeś. Dosłownie zamarłeś z wielkimi oczyma – na szczęście twarzy twojej nie było widać, bo wbiłeś ją w potylicę tego... czegoś... dopiero po chwili uświadamiając sobie, że paręnaście sekund kompletnej pauzy nie jest jednak dobrymsposobem na reagowanie – otrząsnąłeś się i wyprostowałeś, obniżając w swoich ramionach zabawkę, by wyciągnąć zza niej głowę ze ściągniętymi brwiami.
- Chciałeś mnie tym zabić?! - Prychnął z rozdrażnieniem, łagodnie jednak jego brwi się rozciągały do normalnej pozycji, a on przenosił spojrzenie z twarzy Coletta w dół, tam właśnie, gdzie to pluszowe, milusie stworzonko zresztą w dotyku, leżało...
I tak stałeś.
Jak kompletny idiota, który w życiu na oczy nie widział pluszaka.
Wampir poruszył palcami, uginając je na miękkim futrze i jak gdyby nigdy nic przybliżył znowu policzek do czubka jego głowy, by lekko się o niego otrzeć... a zaraz gwałtownie uniósł głowę, krzwiąc się przeokropnie w kierunku Coletta i obrócił do niego plecami, obejmując pluszaka mocniej i chowając głowę między ramionami...
Tak, tak właśnie stałeś.
Słów brak, a tylko serce biło jak szalone, rozpierzchając na boki wszystkie myśli.
- Idziemy stąd... - Bąknąłeś wreszcie niemalże pod samym nosem, z miną taką i spojrzeniem, jakbyś zaraz miał rozjebać wszystkich ludzi wokół... jak to komicznie musiało wyglądać, gdy jednocześnie wtulałeś się tak w tą wielką maskotkę, jakby do niej ograniczał się cały świat... pozostawiam to waszej wyobraźni. - Co za debilizm. - Prychnął wielce urażony, ruszając jakże dumnym krokiem przed siebie.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:53 pm
Bardzo łatwo było zakładać, że następny w kolejności jest rozkoszny dzień, w którym maksimum przewidywalnego 'złego scenariusza' była irytacja Sahira i jego niechęć do przyznania się, iż dobrze się bawił; skłonność do wymazywania wspomnień i uporczywe trwanie w swojej chęci utrzymania poprzedniej reputacji zimnego i niezdobytego. W końcu z dniem dzisiejszym naprawdę niesamowicie dużo się zmieniło, otworzyła się pewna ukryta dotąd droga, której nie znały nawet otaczające świadomość cienie; zarówno Smoka jak i Kocura. I weszli tam oboje, a jakże, trzymając się za ręce i pozwalając się otoczyć mgiełce, która mimo rzekomej ulotności utrzymywała się teraz bardzo wytrwale, pielęgnowana przez obojgu z nich. Nie spieszyli się nigdzie, nie wypatrywali końca tego tunelu, nie zadawali zbędnych pytań – jak bardzo pozbawiona perfekcji byłaby chwila ciągle poddawana analizie? Bo było perfekcyjnie, doskonale. Nawet w tym zawirowaniu i bliskości potencjalnie niebezpiecznego tematu, iskry i blask z oczu Colette nie znikały nawet na moment. Był szaleńczo zatopiony we wszystkim, co go otaczało, nagle świat raz przyspieszał, raz spowalniał, wszyscy na ulicy, barmanka, ludzie przy stolikach, wszystko zlepiło się w papkę z prostymi, nieciekawymi i jasno działającymi mózgami, i klarownym systemem zachowań – w szeroko pojęty: tłum. Nie stali się przez to mniej piękni, byli wspaniałym tłem. Tak samo jak wspaniałe na drugim planie było kolorowe, oświetlone przez latarnie Hogsmeade. Brunet chłonął świat zewnętrzny na zupełnie nowym, nieznanym dotąd poziomie: wszystko naraz, ale nie był przytłoczony, wręcz przeciwnie; czuł się trochę tak, jakby słuchał długiej, pięknej muzyki, w której mógł rozpoznać i idealnie oddzielić każdy ze współtworzących go instrumentów. Ani razu nie zepsuła go fałszywa nuta. I był jeszcze miękki, przyprawiający o dreszcze wokal, który nęcił wciąż tak samo mocno. Niby już poznany, niby osłuchany, a ciągle się nie nudził, ciągle jednym kaprysem mógł wznieść Cola na wyżyny, albo powalić go przed sobą na kolana. To wcale nie było proste do zrobienia, ale tylko on mógł...Oj, mógł. Nie bez powodu w końcu Puchon wpatrzony był w niego zza swoich grubooprawkowych okularów - jego obraz też wciągał w tę rozkoszną matnię, przyprawiał o wewnętrzne skoki ożywczej adrenaliny na samą myśl, że można by zrobić coś dla niego. Coś dać, coś uczynić, przyprawić go o przyjemne dla oka, szczęśliwe zażenowanie, może nawet uśmiech albo ten sam cichy chichot, którym raczył Tomicznego w pubie. A muzyka opływała tę ciemną postać ze wszystkich stron i miękko przemykała pomiędzy kosmykami czarnych włosów, ustami, palcami czy nogami; ani razu nie przeszkadzając mu w niczym. A w kieszeni tkwiła pomniejszona skrzyneczka z bijącym w niej sercem. Zawsze obok, zawsze pod ręką, w najprawdopodobniej najbezpieczniejszym miejscu na ziemi. To wszystko malowało się w dwukolorowych oczach zupełnie nowymi barwami, tymi pełnymi wiary i zapału, nagle świat wcale nie był dopięty na ostatni guzik: nagle otwierał się, był miękki i podatny na zmiany, dawał możliwość obrania miliarda nowych, nieznanych dróg. Oh tak, to odbijało się echem w kościach. Zupełnie nowy pogląd na:
Nieskończoność.
Można było przetrwać życie w takiej baśni? Jak w śpiączce? Gdzie nawet, jeśli nie wszystko jest sielanką i może nie iść po myśli, i nadal nie można by podejmować się jakichkolwiek działań, na które żywnie ma się ochotę; tkwi się w czymś na wzór właśnie takiego snu. Słodkie, karmelowe piwo poszeptywało, że tak. Poszeptywało też, by rzucić się w ten potok muzyki i chwycić za bladą dłoń nieosiągalnego bożka, splatając palce wraz z tymi jego. Skoro w końcu jutra miało nie być... to niech śmierć przyjdzie dzisiaj, niech zdąży przed szyderstwami i samosądem. Podszeptywał, żeby oprzeć skroń o ciepłą szyję Krukona i przymknąć oczy, żeby oplatającym id dłońmi wybadać kształt pleców i uważnymi palcami liczyć maleńkie kosteczki na linii jego kręgosłupa. O tu, na środku głównej ulicy. W końcu, nawet w obliczu takiego tłumu, tu nikogo nie ma: to tylko muzyka.
Dla Colette teraz to było naturalne; w końcu skoro mijali tylu uczniów trzymających swoje sympatie tak blisko i szepczących do ucha komplementy w ich własnym języku, to czemu akurat oni nie mogli? Nikogo przy tym nie zabijali, nikogo nie krzywdzili... Jeśli to, co Smok czuł do Czarnego Kocura było 'nienaturalne', to sam nie wiedział i nie chciał wiedzieć, co było. Dlaczego stary mężczyzna w sutannie, może za cukierki bezcześcić niewinne dziecko, a on nie może po prostu objąć drugiego mężczyzny w miejscu publicznym? I przede wszystkim: w którym momencie dzisiejszego wieczoru przestał uważać za chorego siebie, tylko całe społeczeństwo...? Kiedy szczęście wynikłe z całego randkowego zamieszania nagle przerosło siedemnastoletnią naukę rodziców i kościoła...? Jak wspaniale było pozbyć się tego balastu i rozwinąć skrzydła!
- Ha, nie obrażaj mnie! Na moim talerzu jest miejsce tylko na mięso i narkotyki. - zaczesał sobie szelmowsko krótkie włosy na moment do tyłu, ale te całkiem szybko wróciły z powrotem na miejsce. - I patrząc na to z takiej strony, to wygląda jeszcze bardziej hardkorowo: jesz Kotleta, który je narkotyki. - szczerzył się jak głupi, omijając już wprawniej, mijający ich tłum i co moment wracając znowu spojrzeniem na towarzysza. Zagadując go, nawet kiedy nie mógł uchwycić kontaktu wzrokowego z ciemną otchłanią. Nie czuł naokoło dumnego wampira ani zatruwających go macek słabości, z jakimi walczył w Zakazanym Lesie, ani nie dojrzał nawet odcisków chłodnych palców Śmierci na jego ramionach. Byli sami. Sahira nikt nie pilnował i nikt nie katował, pozwolił sobie na moment odpoczynku i Colette zamierzał jak najbardziej mu go umilić, nawet jeśli będzie zmuszony co jakiś czas wychodzić na idiotę i komedianta. Mógł tez wysłuchać w każdej chwili, to oczywiste, jeśli tylko będą sami; opowieść, nawet tak bolesna, nie była przeznaczona do rozmowy w głośnym, przydymionym pubie w obecności kogokolwiek innego. Tak, Colette nawet cierpieniem Nailah'a nie chciał dzielić się z innymi; poniekąd dobrze wiedząc, że i dla niego samego otwieranie się w tak niespokojnym otoczeniu nie przychodziłoby specjalnie łatwo. Nawet zwykła rozmowa szła coraz trudniej, kiedy podbudowany muzyką Puchon parł do niewinnego zbliżenia coraz mocniej i był już wystarczająco rozluźniony, żeby zdecydować się, co chce wygrać dla swojego... partnera.
I nie chciał słuchać żadnych przeciw, był absolutnie zakochany w tym pomyśle tak samo jak w tym rozkosznym quasi-lwie, o szarym, mięciutkim futrze, którego dojrzał tuż przed drugim rzutem. Owszem to było durne; to był idiotyzm, kretynizm, igranie z ukrywaniem się przed rzeczywistością i przede wszystkim głupia, kogucia chęć wykazania się przed swoja randką. Początkowo Warp sądził, że mogło być to spowodowane przyzwyczajeniem – choć w prawdzie dla żadnej z dziewcząt na jakiejkolwiek randce, nie wygrał pluszaka i nie specjalnie mu się do tego spieszyło – w końcu był oto zawsze kojarzone z kobietami; one lubiły misiaki. Ale jakiś wewnętrzny głos nakazał Smokowi nagiąć zasady i wybrać coś naprawdę, naprawdę wielkiego i puchatego. I wyszło. Naprawdę wyszło...
Wygrana, gorzej mogło być z reakcją czarnowłosego, na którego położył to niesamowite trofeum i cofnął się o krok, żeby patrzeć jak spora, ciężkawa zabawka w jakiś 80% zasłania obejmującego ją Krukona, odsłaniając tylko jego nogi. Brunet zagryzł dolną wargę i obserwował go z ożywieniem. I czekał. Owszem, mógł się doczekać zbesztania i reprymendy w której Sahir zamierzałby pokazać, że ma jaja bez ściągania spodni, a nawet w ostateczności ciśnięcia tym puchatym stworzeniem jak kaflem prosto w rzekomego dobroczyńce. Ale zamiast tego polak mógł obserwować jak jego przyjaciel z ociąganiem poprawia pozycje i spuszcza szaraka minimalnie nad chodnik, żeby wyjrzeć zza jego bujnej, łaskoczącej twarz grzywy o naprawdę ciekawej, jaśniejącej ku końcówkom barwie. Wyglądał na kogoś, kto nie radzi sobie najlepiej z ciężarem. Ciężarem sytuacji oczywiście.
- Zajebiste stworzenie wygrałem, nie? - wyszczerzył się z automatu. - Nie, to twoje przedziwne trofeum, które będzie cie straszyć i maltretować wspomnieniami każdego poranka tuż po wstaniu z łóżka. Zabicie cię teraz w taki sposób... tragizm jest aż nadto kuszący. Całe szczęście przyjąłeś to na klatę. - zachichrał się, zasłaniając niedbale usta smukłymi palcami i już miał ochotę zapytać czy nowy przyjaciel przypadł rozmówcy do gustu, ale wtedy...
Wtedy zobaczył jak wampir zaznajamia się z prezentem w sposób o który w życiu by go nie podejrzewał. Oto kolejne zaskoczenie, czarnowłosy, zamiast otrzepać ukształtowany zlepek jednolitego materiału i podjęcia prób wyrwania mu uszu, po prostu badał palcami przyjemną w dotyku fakturę, która była jak idealna poduszka, powierniczka wszelkich tajemnic, jaka wchłaniała w siebie policzek i otwierała miękko wrota do królestwa Morfeusza. Policzek Nailah'a tez potrafiła wchłonąć, gładząc delikatnym futerkiem jego nos i ucho, a nawet mieszając się z czernią jego własnej czupryny. Cóż to był za obrazek... to wszystko trwało ledwie kilka sekund, do momentu aż Krukon nie otrząsnął się i nie zreflektował natychmiast, odwracając do Cola plecami. A ten? Ten stał i patrzył na niego cały ten czas jak oczarowany, ślepy na wszystko wokół, głuchy na piękną muzykę, kompletnie oczarowany. Kilka prostych gestów doprowadziło go do gwałtownego przyspieszenia tętna i gorąca uderzającego do twarzy. Znowu miał ochotę coś zrobić, przytulić się do jego pleców i schować twarz w karku, albo pomiędzy łopatkami. Nie, nie, nie, nie. Nie mógł. Mógł tylko czuć jak z dreszczem jakieś ruchliwe robaczki panoszyły się w jego żołądku i rozniecały na twarzy płomienny uśmiech, odporny całkowicie na fuknięcia i aktorskie dąsy jego księżniczki.
- Jestem... cholernie szczęśliwy, że ci się podoba. - to właśnie bąknął, kiedy po krótkim truchcie zrównał ich tempo, kiedy przesuwali się chodnikiem między ludźmi, którzy dla różnicy tym razem sami się rozchodzili i zerkali ciekawie na dzierżone, szare trofeum, którego grzywę rozwiewał lekki wiatr.
- Pomyślałem... - pobłądził wzrokiem po gablotach sklepów ze słodyczami. - Pomyślałem, że moglibyśmy pójść teraz na spacer... długi. Nie chce spać i obudzić się w dormitorium tylko i wyłącznie z twoim płaszczem zamiast baldachimu, a właśnie do mnie dotarło, że widzieliśmy setki zachodów słońca przy altanie a żadnego wschodu.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:55 pm
Niech więc wyglądają głupio, niech oddadzą się rzeczywistości tu i teraz, szepcząc potem, jak zostało to już przewidziane: "było warto". Nawet żałość nie miałaby prawa pojawić się między nutami tej pieśni, którą wygrywać musiał najdoskonalszy kompozytor, a w której pod pozorną "normalnością" dla tłumów krył się czarowny świat... świat zamknięty. Nie ma do niego wejścia, wkroczenie grozi śmiercią; czyż nie zostaliście, drodzy czytelnicy, ostrzeżeni przed tą mgłą, co osnuwa drogę..? Nie pozwólcie sobie na błąd. Nie pozwólcie sobie na omamienie samych siebie słodyczą tajemnic, jakie oplatają nadgarstki odcieni ognistego miodu i głębokiej czerni... Gdzie tu głupota? Nikt nie zamienił scenariusza i nie przekreślił gatunku "dramat" na "tragikomedię"... Więc spokojnie, Colette, spokojnie Sahirze – nie zostaniecie wyśmiani, nikt was nie nazwie błaznami, ponieważ we wspólnym, pozytywnym szaleństwie, jakie ze sobą dzielicie, zatrzymujecie je w ukryciu na tyle dyskretnym, by obeszło to spojrzenia postronnych widzów pragnących się wcisnąć pomiędzy was i wszystkie sekrety, jakimi pragnęliście się ze sobą dzielić – jeden z nich postrzegał ten tłum jako piękne tło, drugi go nawet nie zauważał – magiczna, otaczająca go przestrzeń, złudnie podobna do szklanej bańki, która jednak ze szkłem niewiele miała wspólnego – czarodzieje jakoś schodzili po prostu Nailahowi z drogi, co najwyżej co jakiś czas się do niego otarli, choć nie zwracali również na niego uwagi – był jak niewidzialna przeszkoda, jak drzewo wyrosłe na środku ulicy, które mijano milion razy, dlatego tak się do niego przywykło, że nawet nie spogląda się na nie już ze zdziwieniem, że akurat tu je postawili, a nie gdzieś na uboczu, gdzie winno być jego miejsce... Co zmieniło się całkowicie, kiedy w ręce czarnowłosego trafił wielki pluszak. Niewiasty i faceci zaczęli nagle zwracać nań uwagę, całkowicie zbędną, ale nadal byli podmiotem tak samo ignorowanym – tylko partnerzy idący obok siebie przeminęli się nieco ze swymi pragnieniami, wszak to Smok miał być tutaj tym zbierającym tłumy i przyciągającym do siebie swym urokiem (nie, nie ukrytym, nadmiernie wręcz uzewnętrznionym...)...
... Co zaś było ciekawym podmiotem zastanowienia. To wyszukiwanie momentu, w którym ktoś przeciętny i mdły stał się kimś najbardziej wyjątkowym, jedyną osobą, której sylwetkę i wzrok chce się odnajdywać w tłumie i nigdy jej nie gubić, by miało się minimum niezbędnej świadomości, że jest tuż obok i nie zniknie za sprawą magicznego zaklęcia, a jednocześnie dawać sygnał: "jestem. Nigdzie nie odejdę, więc ty też nie odchodź, dobrze? Jestem i czuwam."... iii tutaj mamy kolejną śmieszną sprawę, nawiązując do tego, jak teraz się realia prezentowały. A prezentowały się tak, że brakowało tylko cudnych rumieńców na policzkach czarnowłosego zamiast tej skrzywionej mordy i byłoby odwzorowanie całego jego zachwytu, który przyprawiał o zmianę rytmu oddechu i kopał porażającą dawką energii, która wręcz niepokojąco pobudzała, elektryzując zmyłsy i ciało w kompletnym, podniecającym szoku, w którym złotowłose dziewczęta skakały, piszczały i wrzeszczały na całe gardło: "ŁAAA, ta przytulanka est cudownaaa!!!" - i chłopakom w tym momencie brakowało tylko: "kocham cię, możesz mnie ruchać!" - i rozłożonych ramiona na potwierdzenie tego. Ale, khem... Wszak niedawno mówiliśmy o jakże przerażających i poważnych tematach, a ja tutaj klaruję się teraz na jakiegoś kompletnego zboczeńca dorównującemu samemu Warpowi (ehehehe...). P.S. - w tym momencie nailah powinien mi ukręcić łeb, na szczęście – BANG, frajerzy! Jest za bardzo zajęty postacią, której zadek właśnie obrobiłem.
Wraacając do początku: rumieńców nie było, jak zdążyliście odnotować, jednak kompletne ścięcie z nóg wyrosłą sytuacją, jaka NAPRAWDĘ wampira przerosła – ta obecność była aż za duża. Obecność tej "awkward situation", w której chuj wie co ze sobą zrobić i czy dbać bardziej o zachowanie twarzy i udawać tego złego wampira, który w wyobrażeniach wszelakich powinien właśnie tym piznąć o ziemię i podeptać, a potem odejść z tekstem, że zgruchotano jego godność, czy coś w tym guście... I jak chyba pisałem coś o tym, że nikt nie przekreślał słowa "dramat" w tym scenariuszu, tak..? Ano nie przekreślał, nie przekreślał, co nie znaczyło, że wyjątkowe i piękne chwile nie miały tu miejsca... Wiem, jak to wszystko wygląda, niby obleśnie, niby niedojrzale, ale uwierzcie, że gdybyście byli tymi dziećmi od cukierków, które nawet nigdy nie dostały cukierka, tymi dziećmi jak dziewczynka z kąta, z czerwoną wstążeczką, które pluszaki wygrzebywały ze śmietników... to to, co właśnie Nailah trzymał w rękach, było objawieniem wszystkich zatraconych marzeń i urzeczywistnieniem dzieciństwa, jakiego nigdy się nie miało. Było rozerwaniem wszystkich wspomnień i wznowieniem potęgi ich płomieni zalewanych co rusz wzruszeniem, gniewem i wdzięcznością na raz, przez które napierający wzrost temperatury wręcz nakazywał gdzieś się zatrzymać w obiecanym spacerze, żeby zdjąć z siebie tą powycieraną skórę i odsapnąć, by wreszcie pozbierać rozkołotane myśli i odzyskać minimalną stabilność... więc – tak. Spacer. Długi spacer, po którym wschód słońca będzie tragicznym ukoronowaniem cudownych chwil tutaj spędzonych – drwiący, bardzo drwiący wschód... Sądzę, że pytania "dlaczego" znów zaczną rodzić się na krańcach języków, a może będzie tak jak z płaczem, który zastygł w gardle Nailaha i niemal niemożliwym było, by którakolwiek z tych słonych łez ujrzała światło dzienne...
Jakoś tak się stało, że nie potrafiłeś nic odpowiedzieć poza kiwnięciem głową, że przymykałeś oczy czując zapach tej maskotki i jej miękkość, że czułeś teraz tak wielką spolegliwość, że nie byłbyś w stanie się oprzeć chyba niczemu od stronny Coletta – niech rząda, czego chce, oddaszmu wszystko: duszę, ciało, serce, umysł... umysł i serce już należały do niego. Kiedy? Kiedy? Wróciłbyś do zastanowienia się nad tym, ale nie potrafiłeś skupić się na niczym – twa jaźń była teraz białą kartką zanurzaną w cudownej wodzie, jaka zamiast cucić to jeszcze bardziej upajała, wzmacniając dziwny stan, w jakim zaczynałeś kreować samego siebie... albo raczej w jaki to stan wpędził cię prezent... który w końcu sprawił nawet, że się uśmiechnąłeś. Tak szczerze. Nie wrednie, nie z ironią, nie z cynizmem – był to ten sam, samotny uśmiech, który wydobywał całe jestestwo na zewnątrz, sprowadzając spokój na chłodną zazwyczaj facjatę... i nie był to ten sam spokój mylony ze słabością, jaki zaprezentował wczorajszego dnia.
Trwało to tylko parę minut, nim płynnie ubrał się w sobie znane, szarmanckie i złośliwe barwy... lecz był. W całej swej wdzięczności.
- To był totalnie zjebany pomysł. - Zapewniłeś Coletta z rozbawieniem, spoglądając w końcu na niego. - Wschody słońca są tragiczne. Codziennie tak samo oszukują, że jest szansa na lepsze "dziś". - Wyciągnąłeś jeden kącik warg w górę. Im dalej szliście, tym bardziej zwalniałeś po tych wielu minutach milczenia, kiedy już oswoiłeś się z tym... co właśnie niesiesz w ręce. I całą sytuacją, jaka przy tym zaistniała. - Przez Ciebie nadal czuję się jak skończony idiota. - Odetchnąłeś z lekkim rozdrażnieniem, a oczy, które na chwilę skierowałeś na chłopaka, znowu utkwiłeś w drodze przed sobą, gdy już wyszliście z Hogsmeade i weszliście na jedną z polnych dróg prowadzącą do lasu. - D... dzięki. - Przełamanie dumy, proooszę państwa, oto dopiero chwila prawdy! Wygląda to bajecznie, szczerze wam powiem – taki zadowolony z siebie pan Warp i kompletnie wytrącony z równowagi Nailah, który chociaż wreszcie pozbierał mózg do kupy, to nadal nie miał zielonego pojęcia, jak powinien się do tego wszystkie ustosunkować. Najchętniej by poszedł w swoją stronę – najzwyczajniej w świecie uciekł, by móc wszystko przemyśleć, jak zawsze, kiedy emocje zaczynały wkraczać na dziwaczny i niebezpieczny grunt, a wraz z tym pojawiała się panika: tutaj, na całe szczęście, była to bardzo pozytywna panika.
- Jak komuś o tym wygadasz... - Zmrużył oczy do małych szparek i szargnął się głową, by zmierzyć morderczym spojrzeniem Coletta – nie kwapił się nawet, by skończyć, bo było oczywiste, że go: zapierdoli/zabije/ujebie/wkopie do grobu. Podkreślić najbardziej pasujące słowo w wersji Nailaha. I rzecz jasna trudno było i tu o wielką powagę, powiedział to bardziej pro forma, żeby ratować resztki swojej dumy, która naprawdę została zdruzgotana – bynajmniej nie przez samo "dziękuję". Kto to widział czarnowłosego w tak dziwacznej sytuacji... z takimi reakcjami... To... o dziwo jednak nie była żadna pomyłka i jak widać – Nailah nawet nie zamierzał temu zaprzeczać. Nawet jeśli wylewny nie był i nie potrafił wprost przekazać swoich dosłownych emocji towarzyszących temu prezentowi, to chyba to, co pokazał, było już i tak wystarczająco mocne – i kompletnie wywinęło mu się spod kontroli.
Życie to wszak walka – i więcej nic.
A jednak warto żyć.
Prawda, Nailah?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:55 pm
Więc... Sahir mówił kiedyś coś o swoim uwielbieniu do pozostawania w cieniu, bycia obserwatorem, który spokojnie, bez presji otoczenia, analizuje sytuacje? No więc w tej konkretnej chwili świat obrócił się do góry nogami i był przejściową, miejscową atrakcją, stąpając obok Katedralnego Smoka z naprawdę dużą przytulanką – uczciwie wygraną! Co więcej nagle dzieci nie mogły oderwać od niego wzroku i pociągały rodziców za rękawy, wskazując małym paluszkiem na zjawiskowego, szarawego potworka, który kiwając się na boki, parł przez tłum, ocierając się o nieuważnych przechodniów i śledząc ich wyszytymi oczkami, uśmiechając się i pokazując przy tym dwa prawie okrągłe, niegroźne zęby. Oto idzie potężny Sahir wraz ze swoim trofeum! Niepocieszony, zdegustowany, poirytowany debilizmem tej sytuacji... A jednak nadal trzymający szarawego quasi-lwa ciasno przy sobie z dbałością o to, żeby żadna część jego dziwacznego, wielkiego ciała nie dotknęła zakurzonego chodnika, ani nie otarła się o ściany budynków. Czarodziejów mógł miażdżyć spokojnie. I robił to bez pardonu jak lodołamacz, zapewne przez to, że głównie latorośl musiała czmychać spod nóg tej machiny do zgniatania, bo bujna, szara grzywa zapewne przesłaniała Krukonowi dokładny widok na to, co było niższe niż metr i plątało się gdzieś za blisko. Był w centrum zainteresowania w tej części ulicy, mimo iż nie jaśniał, że nie był pokryty czymś, co odbijałoby blask słońca, albo co gorsza je pochłaniało, to na niego patrzyli, podziwiali, uśmiechali się, teraz dla różnicy nie szyderczo. Po zachodzie słońca był prawowitym Królem Nocy, Smokowi nie pomagały już łuski, które nie miały czego odbijać, nie był taki wspaniały jak za dnia, a teraz z cholerną, ociekającą wręcz przyjemnością oddawał berło uwagi czarnowłosemu. Nie chodziło o to, że traktował go przedmiotowo i chciał się bezdusznie „pochwalić”, raczej chciał pociągnąć tę ich wspólną bajkę nawet na obszar tła, które patrzyło na wszystko nagle jaśniej, nagle śmiało się z nimi, nie z nich, jakby Smok i Kocur odkryli tajemnice, jaka miała ich wkupić w łaski zakrytego maskami tłumu. W salonie, jako ubrani w łachmany mędrcy mieli porcelanowe lalki, a tu wystarczyło 1,50 szarej grzywy.
A reakcje samego obdarowanego? Matko kochana... wspomnienie bladego policzka, niepewnie testującego miękkość zabawki będzie kolejnym elementem automatycznej obrony, kiedy wampir na nowo będzie próbował pokazać jaki to jest zły, zimny, straszny i chowa pilota do telewizora kiedy nikt nie patrzy. To była kolejna z odcieni czerni, spośród której żadna nie była „prawdziwym Sahirem”, jego charakter był na tyle złożony, że trzeba było nauczyć się żyć ze wszystkimi z jego twarzy, bo dopiero ich fuzja dawała odpowiedni wynik. Szalony, wykluczający się nawzajem i cholernie zależy od sposobu, z jakim się do niego podejdzie. Dlatego pewnie Colette miał wcześniej takie opory ze zbliżeniem się do wampira, niezależnie od tego ile go obserwował i jak bardzo chciał się z oddali nauczyć schematu postępowania, po dwóch latach zauważył wreszcie, że nie ma żadnego schematu: wszystko to emocje. Tak niesamowicie dużo emocji... Sahir nigdy tak na dobrą sprawę nie był „zimny i obojętny”, jak większość uważała, zawsze coś tam się kryło za kurtyną i przetrwanie w towarzystwie Krukona zawsze zależało od szybkości w doglądaniu Co konkretnie. Z Colette kiepski czytelnik w tak ciemnych księgach, dlatego początki były ciężkie, ale w końcu rzucił w diabły usilne 'staranie się' i postanowił być sobą, podejmować szybkie decyzje, jak najszybsze. I teraz pieściło go samo spoglądanie na rzekomo chmurnego chłopaka, który bez słowa szedł obok, niby to przyjmując tę zabawkę, niby nie; niby się z niej ciesząc, ale to właściwie nie do końca. Wszystko było podszyte, zasłonięte, zupełnie jakby stykali się dłońmi pod stołem w Trzech Miotłach: nikt tego nie widzi, nawet oni; ale czują.
„Jestem i nigdzie się nie wybieram.”
Mentalnie trzymał go za dłoń. Trzymał i szedł tuż obok, lawirując między ludźmi, ale nigdy na tyle swobodnie, żeby przeszedł pomiędzy nimi ktokolwiek, chętnych wręcz spokojnie odgarniał błoniastymi skrzydłami i spychał na boki. Przygryzał wargę i czuł, że wcale nie musi nic teraz mówić, było tak cholernie niesamowicie tak, jak było teraz, że miał ochotę wprowadzić ten spacer w życie i zwiedzić z Sahirem cały świat. Właśnie takim spokojnym spacerem, iść pod rękę z Luną na tyle szybko, żeby słońce nigdy ich nie dogoniło. Noc nagle zrobiła się jak czuła matka – nagle nie kryła w sobie monstrów rodem z koszmaru, nie była czasem wychodzenia na żer drapieżników, ani porą dnia przeznaczoną na sen i odpoczynek. Nie, to była chwila kontemplacji i wodzenia wzrokiem po wysokiej, ubranej na czarno postaci, dzierżącej swój zabawny prezent. Colette nie potrzebował podziękować, ani wylewnych okazów wdzięczności, to, co już zobaczył nasyciło go tak mocno, że byłby w stanie emocjami wypchać co najmniej drugiego takiego pluszaka. Karalnym było ,albo być powinno w jednym dniu coraz większe rozpalanie uczuć, sprawianie, że trafiały one w miękki strop świadomości coraz mocniej i mocniej, burząc powinność utrzymania rak przy sobie. Tak, tak zboczony Warp... Kompletny idiota Warp. Zaczynał posuwać się do wygłupów, do garnięcia się w chłodne ramiona, coraz mniej oglądając się na to, że każda komórka jego ciała krzyczy desperacją. Nailah obrazował się jako wszystko, czego Colette potrzebował: był tym pobrudzonym kurzem chłopcem na dworcu, z małym miśkiem w kieszeni wytartej kurteczki, którego kontakt wzrokowy uchwycił na sekundę, która rozciągnęła się na miesiące. Nie mógł oddać go głupiemu żandarmowi Życiu bez walki. Nie mógł też wywlec go spomiędzy doniczek bez wkupywania się w jego łaski.
A kudłaty miś chyba mu się spodobał. Tak samo, jak pomysł ze spacerem.
Wampir rozmiękczył Smokowi serce, co złotołuski miał zrobić, ze był w stanie wymieść ogonem całą górę złota w której spał, żeby wykupić mu całą kolekcję szarych lwów. I żeby zrobić im dwóm więcej miejsca, żeby Sahir wniósł też do wnętrza coś od siebie i poczuł się weń komfortowo. Chyba poczuł, bo z czasem, kiedy mijali coraz mniej, i mniej ludzi i zbliżali się w mniej oświetlone peryferia wioski czarodziejów, Krukon uśmiechnął się w tej sposób, który Colette widział tylko raz. Wtedy, przy ognisku w altanie. Wtedy mówił, żeby nigdy się tak do niego nie uśmiechał, bo... bo nie zasługuje. Nie powtórzył teraz tego, bo uśmiech nie dotyczył materii smutku Tomicznego, tylko tej przyjemności z dostawania prezentów. Teraz to było coś, co znowu jak strzała przeszyło klatkę piersiową młodego czarodzieja, gdzieś na wysokości mostka. Mój Boże... kochał go. Naprawdę. Mógł czekać na niego tyle ile będzie trzeba, chociażby do śmierci – widział dziki sens w obdarowywaniu Go, pieszczeniu Go, staniu po Jego stronie, jeśli tylko chłopak nie działał zgubnie dla samego siebie. Niedościgniony Bóg siadł na swoim kamieniu z nowym prezentem i nie rozpłynął się nawet wtedy, kiedy zbudzony wędrowiec podniósł głowę z miękkiej trawy i spoglądał na niego z dołu, nie chcąc się nadto ruszać, żeby go nie spłoszyć. Był naprawdę piękny; nawet z zasłaniającą mu twarz szarą grzywą.
- Totalnie zjebany. - zatwierdził miękko z kiwnięciem głowy, kiedy przekroczyli bramę wioski i z chodnika płynnie przeszli na ścieżkę. - A wschody słońca są tragiczne, w istocie.
Zaśmiał się pod nosem.
- Ale chce zobaczyć z tobą chociaż jeden... nasze 'pierwsze razy'? Pamiętasz? Ten też będzie pierwszy. Poza tym przy zachodzie słońca ogromna gwiazda wygląda jak wiśniowy lizak, a przy wschodzie jak pomarańczowy. - wytłumaczył jak znawca, który większość wschodów przesypiał, a jeśli był im bliski, to tylko z głową wciśniętą w sedes, wpatrzony w swoje nadtrawione śniadanie. Teraz miało być zgoła inaczej. Z dala od Hogs, od Hogwartu i od ludzi, w gęstej czerni nocy miało być kompletnie, kompletnie inaczej. - Bo nadal wyglądasz jak skończony idiota. - rzucił wrednie, pokazując mu jęzor, zaciśnięty między rzędem różnych zębów i poprawił okulary. - Przytulasz Pana Puszystego tak mocno, że nie jedna z dzierlatek, starających się o twoją uwagę, na pewno by mu pozazdrościła. - ...i nie tylko dzierlatek.
Choć zazdrość względem pluszaka była warta tego wszystkiego, co stało się pomiędzy budką, a dotarciem tutaj. Ba, pomiędzy wyjście z boiska a dotarciem tutaj. Ba... nawet pomiędzy ich pierwszą rozmową przed schodami.
- Nie ma za co. - sam teraz nie mógł na niego patrzeć i spoglądał przed siebie, poprawiając w wieczornym chłodzie warstewkę cienkiego szalika pod brodą. Nie to, że nie mógł zdzierżyć jego widoku, po prostu powoli odpuszczały mu hamulce i bariery, miękko pozwalając maszynie ruszyć i nagłe dodawanie jej iskier wcale nie polepszały takiego stanu rzeczy. Naprawdę wewnątrz, gdzieś na wysokości przepony czuł cholernie przyjemny ucisk.
- To nic takiego... jakbym zbił wszystkie, to twój nowy kolega miałby dwa metry; to by dopiero było dobre! Już kompletnie musiałbyś oprzeć sobie jego łeb na ramieniu, żeby cokolwiek widzieć chociaż jednym okiem. Jak rozkoszne, gigantyczne dziecko.
Zdaje się, że Pan Puszysty nabawił się już pseudonimu od wujcia, który w miarę ich oddalania się od miejsca pełnego ludzi, proporcjonalnie zmniejszał dzielący ich dystans, pogwizdując sobie tylko pod nosem i niby obserwując z uwaga ciemną ścianę drzew, jaka zamykała im drogę od prawej strony. I robił to, aż nie otarł się mocniej ramieniem o ramię rozmówcy.
- Oh, możesz się spodziewać naprawdę soczystego artykułu w Portretowym Szmerze już jutro. - poruszył dwa razy brwiami z głupim uśmiechem i w końcu, po dłuższym tłuczeniu się ze samym sobą poczynił krok szybciej od Sahira, potem kolejny, następnych pięć i zawrócił na piecie, włażąc czarnowłosemu w paradę i zmuszając do zatrzymania się. Oparł przedramiona na sporej głowie pluszaka i wygiął go w dół, żeby ułożyć na nim sobą i znaleźć się tak prawie-prawie na poziomie twarzy wampira.
- Ha, a teraz coś dla mnie! Bo chyba wiesz... nie to, żebym robił coś super-bezinteresownie, w końcu jestem męską świnią, która robi wszystko dla innych nagród. - żartował płynnie, układając podbródek na puszystej grzywie, nie odrywając od niego wzroku. Popukał się jeszcze delikatnie palcem w okolicach warg ze zdrożnym, pijackim uśmiechem. - Zachowałem ci krople tego karmelowego piwa, nie wiem, chyba w kąciku ust, ale to będziesz sobie musiał poszukać sam.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:58 pm
Obłędność sytuacji brała górę nad jakimikolwiek analizami, nad większymi, lotniejszymi nocami, w których to noc miała ich wszystkich zakrywać – dobra Królowa i przyjemna Księżniczka w jednym, a nie zwiastunka tragedii, która z szyderstwem witała wszystkich pokrzywdzonych uśmiechem o poranku, by upomnieć o swym rychłym powrocie – niektórzy liczyli czas od jej początku do końca, inni zaś od wschodu do wschodu, ale dość, dość! Nie pora i nie w smak mi tutaj opowiadać o tym, czym zajmują się przeciętni śmiertelnicy, pragnę sycić się tylko tymi dwoma, konkretnymi jednostkami, które teraz nawet nie miały na tyle jaj (piękno chwili pozwalało tego nie robić), by spojrzeć na siebie wzajem – wiecie o kim mowa, o zgrozo! - przecież ciągle chodzi o tych samych, bo choć tyle upłynęło już czasu i tyle liter przelanych zostało na kartach historii, by zapisać się wielkim elementem na srogich kamieniach, mierząc się z siłą cudów niezapomnianych, które z historii stają się istnymi legendami – chcę, byście i wy się takimi stali, byście trwali wiecznie i mogli podróżować rzeczywiście dokądkolwiek was powiodą nogi, czy to na gościnne dziedzińce, czy niegościnne obrzeża dzikich borów, w których toczylibyście walki z bestiami torującymi waszą podróż... Więc? Słodkie sny? Brzmi jak posmak tego lizaka o dwóch smakach, jaki komponował się w główce Coletta lepszym jutrem w obrazie wschodzącej gwiazdy – rozpływał się w ustach tak samo dobrze, jak każde ze słów, które z tych wąskich, nęcących warg wypływały, na które ochoty wzrastała wraz z biegiem czasu, jak i na wszystko inne – rozpalana maszyna w głębi Smoka działała wręcz zaraźliwie, porywając kogoś zgoła innego, niby spokojnego, który wolał stronić od najmniejszego kontaktu fizycznego, co dopiero mówić o pocałunkach, o czułym obejmowaniu się ramionami..? Jesteś niesamowity, Colette..! Myślałeś o tym, jak bardzo przepadałeś w wizerunku Władcy Nocy, który miał być ci dowodem na to, że choć sam jest tworem Nocy, to ta potrafi być kochającą matką, jeśli tylko wie się, jak wejść w jej łaski i nie grozi ci w jej objęciach żadne niebezpieczeństwo, jak i ty miałeś być dowodem na to, że Nailah jest żywy..! Cóż ty z tym wampirem robisz, hmm..? Zawróciłeś mu w głowie, postanowiłeś dać mu zakosztować takiej samej słodyczy, jaką odczuwałeś ty, a wiesz wszak, jak to uzależnia, pchając do idiotycznych decyzji – zaczynam znajdować śmieszną prawdę w tym, że jeśli ginąć, to tylko z twej ręki, jeśli powierzać to zgniłe serce i podartą duszę, to tylko tobie, niech się wtedy dzieje wola nieba..! Mimo wszystko to ty tutaj musisz czekać, aach, to było smutne i sam Nailah odnajdywał w tym prawdę nieprzyjemną, jaka była w stanie wykrzywić jego wargi. Tracisz wszystkie przyszywki stawiające cię niżej od niego – nie jesteś myszą, nie jesteś zającem, nie jesteś ranną antylopą, która czeka na zmiłowanie lub wyrok od lwa stojącego nad jej ciałem, a nie ucieka i się nie lęka – wzniosłeś się ponad codzienność. Kimś, dla kogo brak doskonałej nazwy w ludzkim języku, a kto jest inspiracją i z którego można czerpać jak ze źródła życia; wystarczająco przekonujący, by zmienić wszystko i przewrócić do góry nogami, a jednocześnie nie zmieniać niczego – trochę tak, jakby dodać kolejną maskę, hmm..? Maskę bardzo, bardzo dawno zagubioną, z której poszukiwań zrezygnowano bardzo dawno temu, uważając ją za śmiecia i nic nie wartą, a jednocześnie wziąłeś ją w dłonie, ściągając z niej kurz i dokułeś następne części – te ręce emocjonalne, które były tworzone słowami, spojrzeniami i gestami, którym nagle wampir zaczął ufać do tego stopnia, że zapomniał, iż czekał, aż zadasz mu ostateczny cios i zabijesz, czekając, aż obnaży gardło. Taką właśnie istotą jesteś, wiesz? Piękną jak żadna inna, choć nie mam pojęcia, czy wygrałbyś konkurs piękności, o ile takowy dla mężczyzn istnieje – oby nie, pewnie wybierają tam samych... pedałów. W otchłani jednak z dnia na dzień piękniałeś coraz bardziej. Nie szkodzi, że zachodziło słońce – zaraz pojawi się kolejna przyjaciółka Władcy Nocy, ma na imię Luna – ta również wprawi złoto w reflektywne odblaski, malując je magicznym srebrem, dodając uroku tajemniczości pradawnemu stworzeniu, które z taką dokładnością stąpało obok napuszonego Kota, och jakże dumnego (przy jednoczesnym zrąbaniu dumy doprawianym komentarzami towarzysza) z tego, jak cudne stworzenie mu towarzyszyło..! Colette – nie jestes gotów się przechwalać? Ach, kurczę, nie te czasy, kompletnie nie te czasy – pewnie jednak gdyby nie one, nie bylibyście tym, kim jesteście i nie spotkalibyście się w takich, a nie innych warunkach. Jeśli chodzi o tą cudną naturę, gdzie znikały refleksje i chciało łapać się tylko rzeczywistość, bo nagle okazało się, że na niej potrafi być równie fantastycznie, co we wszystkich zaświatach z towarzystwem Śmierci na ramieniu, która została przypisana panu Warpowi (tak, do pana właśnie mówię) to z całym szacunkiem, ale nic dziwnego, że nagle to świat zaczął być zły, zaczął kreować bestie wokół niego, a nie on sam nią był. To było zdrowe, tak powinno być ciągle – to chyba skutek uboczny działania jadu Nailaha, ale co ja tam wiem..? Oboje siebie wypaczali, a wypaczenie to mogło się przeginać w różne strony – słowo "dobro" i "zło" zaczynało się kompletnie zacierać, kiedy najwyższą wartością dla nich obu... stawały się tylko uczucia ich dzielące. Więc mordy? Kradzieże? Niech trwają. Niech świat się burzy, jeśli tylko to sprawi, że Warp będzie szczęśliwy mogąc mieć wokół te same kolory, co niósł je wschód słońca, dekorując niebo łunami lizaków, które zaś przywodziły wampirowi na myśl słodycz obecności jego ludzkiego przyjaciela... Jesteś w stanie, Sahirze, spalić to wszystko, prawda? Dla jego aprobaty... to by było szaleńczo cudowne.
Chyba zmienisz wizję świata.
Tylko Ty... i On.
I nikogo więcej na padole nazywanym "Ziemią".
Tym sposobem właśnie kułeś niezgrabną, żelazną rzeźbę, miły Colette, której jak dotąd nikt nie był w stanie naruszyć bardziej niż paroma rysami. Może więc i nie potrafisz rzeźbić w świecie rzeczywistym... ale na poziomie mentalnym szło ci to doskonale dobrze. Chciało się tobie ulegać. Chciało się brać i dawać, dawać, dawać... Poczekaj jeszcze troszkę, a Czarny kot będzie przynosił myszy ze swych polowań, mrucząc i machając ogonem, by otrzeć się o twe nogi, oczekując twej aprobaty i zadowolenia.
- Przyrównałbym to raczej do łuny płonącego, wygasającego świata... - Tak, trgizm, który nagle na tragiźmie straci, ponieważ zostanie przybrany magicznymi chwilami, ponieważ będzie dzielony z osobą niesamowitą, która sama była jak to słońce, a jednocześnie nigdy byś go tak nie nazwał – było to zbytbanalne, za mało oddawało naturę nieprzewidywalnego gada, który miał moc sprawczą, nie to, co ta męcząca kula, na której widoku niewiasty kochały wstawiać swe smukłe (te mniej smukłe też) ciała, by łapać nieco koloru na skórze, którego ta twoja nigdy nie będzie skłonna pochłonąć, co jakoś szczególnie ci nie przeszkadzało – wolałeś kąpać się w zimnym spojrzeniu Luny, tak i liczyłeś na to, że twój towarzysz był w stanie pokochać ją równie mocno... Wszyscy oczekiwali więc powstania jasności, podczas gdy ty wypatrywałeś jej zniknięcia, wciąż mimo wszystko przyzwyczajony do tego, że powinieneś się przed nim chować, inaczej cię osłabiało.
- To będzie czysta przyjemność. - Wyszeptałeś bardziej sam do siebie, chłonąc bodźce nadchodzącej nocy i orzeźwiającego tchnienia powietrza – tłum wreszcie znikał daleko, daleko w tyle, przestałeś słyszeć jakiekolwiek kroki, oddechy innych i ich serca – zostaliście tylko we dwoje, a ty? Tyś jak nabuzowana bomba, która tylko czeka, aby ktoś nacisnął odpowiedni przycisk, żeby wybuchła – będzie trochę szalenie, jak na tych wszystkich imprezach bez jakiejkolwiek kontroli, gdzie wszyscy chleją alkohol i nie ma nikogo,kto by przed debilnymi pomysłami chronił – jeśli zaś był, to należał doń tylko cichy podszept w głowie i nabawione paranoje... Zresztą on tutaj nie był jedynym naelektryzowanym, którego mięśnie gładko przesuwały się pod skórą, połowicznie napięte – drapieżnik wyczuwał wszak swoją porę, w której polowanie nie odbędzie się w ten najbardziej oczywisty, nudny wręcz sposób – oto wszak obok drapieżnika stąpał drugi. Nie będzie walki o terytorium. Nie miało tu być zresztą żadnych wojen i wojenek... miała być tylko doskonała ugoda znaleziona w tańczącej w powietrzu między nimi chemii.
Tak i wampir zatrzymał się, mrużąc głęboką otchłań, by zmierzyć nieznacznie niższego od siebie chłopaka, który go wyprzedził, peplając coś o Proroku, a potem zbliżył, odsuwając nieco maskotkę – no dobrze, niech ją dotyka, powiedzmy, że jemu wolno (bo każdemu innemu upierdoliłby rękę przy samej dupie) – ma ten gest, mato niesamowite pole magnetyczne, które ciągnie cię do niego, a ty przestałeś nawet szukać oporu – więc oto jest, jesteś i ty, rozchylasz lekko warg i przeciągasz leniwym ruchem po dolnej wardze, żeby zaraz zagiąć jej poduszeczkę płynnym ruchem zębów... Łapiesz tą zabawkę pod jedno ramię, nacierasz na niego całą swą masą ciała, jak taran, byle tylko złapać go jedną ręką i przylgnąć do jego ust swymi, łaknącymi tego pocałunku, które wręcz tylko czekały na ten najbardziej minimalny sygnał, by wreszcie dosięgnąć tego, co tak mocno pragnęły – łasy, bardzooo łaknący był ten pocałunek, wręcz szalony – tak samo każdy szalejący z pragnienia zachowywałby się przy wodopoju, do którego zabroniono mu dostępu na wiele, wiele tygodni, a teraz ma okazję uzupełnić zapasy, przeświadczony o tym, że następnego razu nie będzie – całować się więc tak, jakby jutro miał się skończyć świat, pożerać słodycz, by została w pamięci przez wieczność, przed grobem i już po nim; kraść oddech, by on oddychał tobą, a ty nim – zaciskałeś palce na jego jasnym płaszczu, przerywając dopiero kiedy zabrakło ci powietrza i wręcz się nim zachłysnąłeś, czując zamienne uczucia podniecenia i odzywających się pokładów spaczenia przerażeniem, nakrywanych mocno dozą przyjemności, która zapraszałado tego, by sięgać po więcej... lecz to nie był dobry pomysł. Wiedziałeś, że to byłby fatalny pomysł. Muskałeś jego twarz, jego wargi, krańcami warg, zwalniając gorący pocałunek stopniowo, stopniowo, nie czując upływu czasu, ani tego, że robicie coś niemal tak zbereźnego, że gotowi byli was posłać za to na stos...
- Ty... Ty mi zawróciłeś w głowie, Colette... - Zamruczałeś mu głębokim głosem pomiędzy głębszymi wdechami po przeciąganej przyjemności do całych minut, dłoń wcześniej trzymaną na jego plecach teraz już mając na jego policzku, poruszając miarowo kciukiem. Tembr głosu zdawał się wręcz drżeć w powietrzu. - To bardzo niepoprawne... - Szepnąłeś, przylegając do niego – ten rodzaj przytulenia psuł tylko ten szary lew pod ramieniem Sahira... a jednocześnie dodawał tej sytuacji dodatkowej magii.
Nailah odsunął się, by złapać go obiema rękoma.
- Ta bestia jest niepoprawnie ciężka, więc wybacz, mam ograniczoną ilość energii możliwą do poświęcenia tobie... - Uśmiechnął się drapieżnie, wrednie, zaraz chowając twarz do wysokości nosa w miękkim łbie przytulanki.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 6:59 pm
Świat w ogniu, który barwą na horyzoncie przypomina właśnie delikatny pomarańcz słodkiego lizaka na drewnianym patyku. Wszędzie naokoło, bo tylko miejsce, w którym stali byłoby zieloną wysypką w morzu płomieni: naprawdę zachwycający widok. Już ktoś zapragnął nacieszyć nim oczy, uwiecznić na płótnie – Neron, któremu wystarczyło ograniczyć to do jednego, ogromnego miasta. Im by to nie wystarczyło...? Colette w końcu lubił ludzi, chyba nie mógłby się bez nich obejść i chyba chciał sprawdzić jak byłoby w towarzystwie Sahira w ich otoczeniu i.. i jak najszybciej parł, żeby zostali sami. Jakby test ich egzystencji nie był zaliczony. Jakby się poczuł, gdyby nagle ich zabrakło? Chwile pokrzyczeli paleni żywcem, a potem zamilkli na wieki? Nikt by już nie patrzył; mógłby w dowolnej chwili, w każdym miejscu chwycić partnera za dłoń, czy schować głowę pod jego brodą i nie czekać, aż posypią się wyzwiska – w końcu miliardy ust mimo, iż otwarte, byłyby po wieczność tylko wykrzywione w grymasie cierpienia. Na stosie trupów od zera zbudować sobie nowy świat. Pobawić się w Bogów. Nie mieli doświadczenia, nigdy tego nie robili, najprawdopodobniej im się nie uda i będą oparci o siebie plecami siedzieć na kupie czarnego gruzu i popalać z rąk do rąk tego samego papierosa. I wiecie co...? Byłoby cudownie. Byłoby naprawdę świetnie patrzeć na przeciwległe strony czarnej Ziemi, z tym obrazem przeciętym co jakiś czas szarym strumieniem dymu i rozmawiać o.... o rzeczach.
Właściwie to zabawne było to, że gdyby ktokolwiek spytał: „co ty tam właściwie z tym Sahirem robisz?” czy „o czym wy tak w ogóle gadacie?”, to Colette nie mógłby jakoś spokojnie na to odpowiedzieć. Głównie dla tego, że pewnie tuż po tym musiałby ich zabić, bo za dużo wiedzieli, ale też dlatego, że tak wiele dziwacznych rzeczy łączyło go z wampirem, roztrząsali tak wiele skrajnych rzeczy, że naprawdę trudno było to jakoś klarownie sklasyfikować. A jeszcze tak wielu rzeczy chciał się dowiedzieć.
Księżyc powoli wchodził na swój firmament, chowając ich pod swoim ramieniem, delikatną zasłoną i oddzielając od tłocznego, kolorowego miasta. Ona im pomogła teraz, kiedy wizja spalonego świata znikła i wróciło spokojne otoczenie, uśpionej natury – wszystko zastygło. Ona im pomogła, ukryła ich w lepkiej ciemności, wyciszyła ich rozmowę, zbliżyła do siebie mocno i pozwoliła na nowo bardzo mocno zetrzeć się ich światom. Wpakowała dłuto i młotem z jasne dłonie Cola, a nieufnego Sahira pogładziła uspokajająco po głowie i szeptała do ucha o zaufaniu i o bezbronności Smoka Katedralnego wobec kogoś, kto wydobył serce z jego twardej piersi i swobodnie nosił je w kieszeni swojej ciemnej skóry. O tym, że oboje okryci są teraz najpotężniejszą klątwą na świecie: wbicie sztyletu w serce drugiego, wyrwie wnętrzności samemu katowi. Oddali sobie serca, więc mieli je na wyciągnięcie ręki... Było mimo wszystko tyle nieufności w tym ogromnym rytuale, w końcu Nailah był nieprzewidywalny, naprawdę jednego dnia mógł się pocieszyć z ważnego podarku, który wybijał spokojny rytm, a drugiego przestraszyć się albo rozzłościć i rozerwać go na strzępy. Cisnąć o ziemie i uciec. A mimo wszystko obchodził się z nim z wyczuciem i delikatnością, jakiej sam oczekiwał, mimo to wziął go. Tak, samo jak wziął pluszaka i zachowywał się względem niego bardzo zaborczo – nawet chwilowo względem tego, który mu zabawkę podarował. Zwłaszcza, kiedy ten się zbliżył. A luna widziała wszystko i odpędzała zagrożenia, niepewności: była łagodniejsza od słońca, nie przeganiała tajemniczości o wyglądzie cienia i nie odsłaniała wszystkiego, nie zostawiała nagiego i na widoku. Tutaj Colette nawet nie bardzo widział twarz partnera, ledwie jej zarys oświetlony z boku, tak samo jak nie widział świata naokoło. Wyostrzał zmysły i czasem wyobraźnia płatała mu figla w postaci nieistniejących, pląsających dookoła cieni, jakie rozpłynęły się, kiedy oparł palce na futrze. Nie istniały, nie były namacalne; namacalny był tylko ten, u którego żebrał o atencję wyjątkowo brudną i pozbawioną niewinności, jaką musiał utrzymać jeszcze kilkanaście minut temu. Nikt ich tu nie zobaczy, nikt nie upomni, nikt nie wyśledzi, nie zaatakuje: mogą robić co tylko chcą, co im ich szalone serca i jeszcze bardziej popaprane umysły podpowiadają. Dlatego Colette sięgał śmiało po swoją nagrodę, której nie potrzebował, ale z całego serca chciał – będąc czasem wyjątkowo płytkim w swoich zachciankach. Płytkim czy głębokim może? Czym był w końcu pocałunek? Po raz kolejny 'to zależy' – co dla jednych było sufitem, dla innych było podłogą. Pieszczoty z kobietami były dla Colette ledwie... wymianą uprzejmości, jakimś niechcianym zbyt szczerze ruchem, jaki musiał podjąć, jeśli chciał aby zaiskrzyło. Nawet jeśli czuł, że to nie w porządku, że nie tak powinna wyglądać kolejność. Najpierw miała być iskra, a potem pieszczoty – tak, jak tutaj. Najpierw iskra, potem pieszczoty. Najpierw iskra, a potem... pożar.
Nie cofnął się nawet o krok, przyjął go na siebie z całą ta morderczą siłą i dał się porwać w ramiona, samemu obejmując go błyskawicznie i zaciskając palce na grubych ubraniach. Spijał każdy oddech, pomruk, zmysłowy, bezgłośny szept; wychylając się, to napierając na niego, walcząc nawet teraz. Pasja, jaka kładła się na każdym z ich ruchów, wprawiała w drgania gałęzie okolicznych drzew i gorący oddech, jaki kotłował się pomiędzy ich ciasno złączonymi twarzami. Parzyli siebie nawzajem, gryźli, szarpali i przyciągali mocniej jakby było ciągle mało i mało, jakby ziemia zarywała im się pod butami i już za chwile, dosłownie za sekundę miało już nie być niczego – jakby to była ta ostatnia chwila, którą zapamiętają przed końcem. Ten zapach, słodki smak na języku, który ciekawsko sięgał nawet zębów, kłów, które Sahir przezorne schował. W tym pocałunku w końcu nie miało być krwi; miała być obsesja jaka równie mocno uzależniała, syciła i uderzała do głowy, z tym, że tym razem im obojgu po równo. Colette w życiu... nigdy nie odczuwał tej prostej czynności całym sobą, każdą komórką rozpalonego ciała, która sięgał dalej i dalej do momentu aż od braku tlenu zakręciło mu się w głowie. Dlatego po urwanej pieszczocie, nawet jeśli pogonił jeszcze kilka milimetrów za umykającymi mu wargami Krukona, łapał zbawienne powietrze haustami. Zacisnął powieki niepotrzebnych mu na te chwilę oczu i zadrżał, przesuwając niecierpliwie dłonią po ciemnych włosach prosto na kark, drugą ręką gniótł niemiłosiernie kołnierz jego skóry, ciasno przylegając do drugiego chłopaka. Tors przy torsie? Matko serce bilo mu tak wolno i mocno, jak uderzenia dzwonu, Kocur czuł to, czuł? Boże jak mocno... Jak mocno ciągnęło Smoka do tego mrocznego świata... Sięgał ustami jego ust, na oślep, jak głupiec metoda prób i błędów, kiedy musnął jego policzek obok nosa podbródek, połaskotał nosem jego nos. Chciał jeszcze, oczywiście, ze chciał; wątpił, żeby udało mu się kiedykolwiek nasycić, ale źródło do jakiego sięgał, mimo ciemnej barwy nie posiadało dna, nie miało końca... Było zakazane i niebezpieczne i sprawiało, że każdy oddech Smoka załamywał się w połowie. Zwłaszcza teraz.
- Jeśli... pozbierasz moje rozsypane myśli z podłogi, to może kiedyś dowiemy się co mi przyświecało... Dlaczego sprowadziłem cię na taką złą drogę. - odetchnął jakby z ogromna, psychiczna ulga, czując dłoń na gorącym policzku. Uchwycił wtedy jego nadgarstek i przekręcił twarz, żeby pocałować go kilka razy, spokojnie w okolicach podstawy kciuka. - Sahir...
Było w tym jednym słowie tyle ufności, tyle piekielnego oddania. Patrz, jest twój, cały twój; ogromny Smok oddał się bez reszty, nie patrząc na rachunek zysków i strat, wymiótł go za okno wraz z zalegającym złotem. To faktycznie było bardzo niepoprawne.
Odsunął się z niechęcią, ale jednak, cofając się o krok i tym razem spoglądając z nienawiścią na uśmiechniętego, gigantycznego szaraka.
- Skubaniec zaczyna mieć lepiej ode mnie... - bąknął i chrząknął i obrócił się na piecie, rozgarniając butem maleńkie kamyczki z drogi i przykładając wierzch dłoni do napuchniętych, wilgotnych od gorącego oddechu warg. I ruszył miękko, oglądając się na chłopaka. - Masz może... sam nie wiem... jakieś ulubione miejsce w okolicy? Jakaś okolicę, do której idąc przetrzepałbyś mnie po jakiś bagnach i trzęsawiskach, ruchomych piaskach i gniazdach Akromantul, znając twoją wredną naturę? - uśmiechnął się, nie do końca wiedząc, czy Sahir widział w ogóle grymasy, jakie pojawiały się na jego twarzy. - Oczywiście uważając na twoje trofeum.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 7:01 pm
Osoba, która nigdy nie powinna pokochać – nie wiem, czy w jej sercu tak naprawdę miłość gorzała, czy iskrzyła tak mocno jak w sercu tego, którego jeszcze przed chwilą całował – był rozpalony, wiem, że płonął, niczym żywa pochodnia, tak, jak jeszcze nigdy dotąd – przecież był tym płomieniem, który wypuszczał ze swego wnętrza jedwabiście ostre nici, by przywiązywać do siebie ludzi i spaczać tak, jak on sam był wypaczony, a ile było w tym celowości, kiedy zaś przeradzała się na kompletną bezcelowość – tego nie wiem nawet ja, więc jego nie pytajcie, bardzo proszę... Jest bardzo wiele pytań, które nigdy nie powinny zostać zadane, nie dołączaj więc kolejnych do listy już zadanych, które potem otwierały nowe rany, a potem... cóż, potem nie pozostawało już nic innego, tylko odwdzięczyć się pięknym za nadobne w całej okazałości. I nie wiem, jakim cudem czerń rozbłysnęła tak mocno i miast lodu roztrwaniała ciepło dla tych paru chwil razem. Dla tej jedynej osoby, która potrafiła nadać mu nawet nie ciepłego, a poważyłbym się o powiedzenie: gorącego wymiaru. Rwą się iskry i pryskają w górę, przyśpieszają świat, który obraca się wokół nich, udowadniając kompletny fałsz w powiedzeniu, że zawsze jesteśmy samotni. Spójrzcie tylko na nich. Na tych dwóch, głupich chłopców, kompletnie zapadających się w swych jestestwach, żłopiących łapczywie z tej studni, o której mówiłem, a z której wycieka czysta miłość łaknąca zbliżenia fizycznego, by odzwierciedlić ją na wszystkich możliwych płaszczyznach i oddać się sobie... A mogli. Jak Bóg mi mili – mogą i to zrobią – moc do oporu i mówienia sobie: nie możesz mu ufać, on jest niebezpieczny, może cię zdradzić w każdym momencie... wyblakła kompletnie. Przyszedł czas na bardziej intensywne kolory, każdy z osobna i wszystkie razem miały wiele do powiedzenia i nie sposób było przewidzieć, jakie weźmie górę... Dlatego, i z wielu innych powodów, nawet jeśli rzeczywiście im się nie uda, rozejdą się za parę lat, ponieważ poznawszy się bliżej stwierdzą, że do siebie nie pasują, że pora przejść na zwykłą przyjaźń i czasem spotkać się na piwie, nie brnąć w to głębiej, że wykańczają się wzajem za mocno, to nigdy nie zapomną. Nigdy nie spojrzą na drugą osobę, gdy pociągnie ich zauroczenie, niż przez pryzmat tego, którego opuścili. Smutne... Zatruci tak mocno, by odnajdywać się na krańcach świata i potrzebować tylko siebie, nie chcąc nawet myśleć o dniu jutrzejszym – woleli, by nie nadchodziło, poniewać odpowiadało im trwanie, zamarznięcie tu i teraz... Przecież "jutro" zwiastowało powrót do szkoły, konieczność grania, udawania, że... że co, że się nie lubią? Chyba nie ma to sensu – o ile sam Nailah nie miał nikogo, kto by go zapytał: "co robiłeś wczoraj?", o tyle już Colette przecież miał – zaś kłamać? Niee, wampir bardzo by nie chciał, by przez niego obiekt jego pożądania zmuszony został do nadmiernego tkania grubych sieci kłamstw... a wszak i tak nigdy nie będzie mógł powiedzieć im całej prawdy, by nie zostać wykluczony ze społeczności... ale kto by tam chciał wypytywać tego komika, Coletta Warpa, głównego pocieszyciela i rozrabiaki o takie marne szczegóły, jak związki z nielubianym przez nikogo Nailahem..? Czemu niby miałoby być to interesujące..? Gorzej, jeśli gazeta szkolna naprawdę się tym zainteresuje... Wszyscy wiemy aż za dobrze, jak te niszczą życie i sprawiają, że z dumnych prowadzących małą społeczność stajemy się wyrzutkami...
Nie ważne, nie ważne! Nie teraz, gdy świat wiruje tak prędko i naprawdę wydaje mi się, jakby byli tu zupełnie sami... Niech więc nikt się nie wtrąca, błagam, niech nikt nie widzi – chciałbym owinąć ich miękką kurtyną, która skryłaby wszystko – Noc się wpasowuje, jak zawsze dba o swego Księcia, który miękko spoglądał na osobę przed nim stojącą, której ciepły policzek był w zasięgu dłoni razem z mocno bijącym sercem... wszak i jego waliło, jakby zaraz chciało wyrwać się z piersi i naprawdę wskoczyć do jasnego płaszcza, by pozostać tam na wieki, nie mogąc znaleźć pewniejszego i bezpieczniejszego schronienia – taka jest miłość, zwłaszcza, kiedy rozbłyska – prowadzi do rzeczy głupich, prowadzi do utraty głowy, a Sahir..? Sahir nawet nie starał się tego opanować, tak słodko mu było przy smaku tych obiecanych lizaków, gdy czerpał oddech Coletta i oddawał mu swój – nadal pozostawało się uspokoić, nadal gorąco wolno schodziło, pozostawiając chłodne dreszcze, gdy kontakt został zerwany, by zaraz wrócić znów, przy kolejnej chęci porwania kasztanowowłosego w ramiona... Pieszczoty, ach te brzydkie, brudne pieszczoty... Widzisz każdą zmianę jego mimiki, widzisz każdy ruch, słyszysz dokładnie spowalniające serce i zastanawiasz się, jakże ciekawski, o czym marzy, o czym myśli, co dokładnie czuje... Rzeczy znów proste, których nie wypowiesz, zatapiając je w bursztynie swej cierpliwości i cudnego "tabu", jakie pozwalało ci zachować dozę ciekawości i pięknej owalki tajemniczości pielęgnowanej tak długo, jak i długo sam Colette pozostanie w twych myślach, nie pozwalając się eksplorować gwałtownie, ani nie pozwalając ci się sobą znudzić – oto jedyna osoba mądra, która miast próbować się dostosować, to "była" i nie próbowała szczególną analizą dostosowywać się do sytuacji według wcześniej ustalonego planu – płynęła z nurtem agresji, łagodności, zaciekawienia, przyzwoleń – wszystkich skrajnych emocji, które mimo zblazowania wciąż wszak sprawiały, że ogień był ogniem, nie zaś kupką popiołu po tym, co pożarł. Co zaś tyczy się Coletta – ha! - ten to dopiero ciekawy ewenement... pomyśleć, że zaczął od pokuty – pokuty? - zapytacie... I jak to – obserwował już ponad rok i dopiero niedawno odważył się podejść? Widzisz w nim błazna, czytelniku, on sam nie powie, jak jest inteligentny, może i nie nazwie siebie psychologiem, myślicielem, ale on miał coś o wiele głębszego, o wiele bardziej wartościowego od umysłu, który uwielbiał zwodzić na manowce... Miał instynkt. Potężny, silnie rozwinięty instynkt, który również możecie nazwać szóstym zmysłem – jak zwał tak zwał, grunt to dobre zakończenie, które pozwala zauważyć, z jaką łatwością Colette potrafił się zbliżyć i jaki zawsze czar pozostawiał w sercu, gdy każdą z ran łagodził plaster z miodu – może i nie zaleczał ich, ale łagodził... więc jak tu nie wrócić? Nie da się... zwłaszcza, gdy serce pragnęło, bardzo pragnęło, by mieć w jego umyśle specjalne miejsce, gotowe żebrać o mały kawałek swego własnego kąta – tak się właśnie miały odczucia Nailaha do tego, który nazwał siebie swym wyznawcą... Tymczasem on, nazwany bożkiem, siedząc na swym zimnym kamieniu i tuląc miękki podarek, widział takiego boga w tym śmiertelniku, co spoglądał z dołu dużymi, dwukolorowymi oczami.
Odetchnąłeś głęboko przez nos i przymknąłeś oczy z uśmiechem, chłonąc nocne powietrze, nie ruszając się jeszcze przez dłuższą chwilę, gdy Smok już ruszył – świat się zmienił. Na pewno się zmienił. W jakiś magiczny sposób nabrał kolorów – tych samych, których tak długo poszukiwałeś... i nigdy byś nie podejrzewał, że znajdziesz je niemal pod samym nosem, w osobie, na którą nie zwracałeś więcej uwagi, kompletnie przeciętnej, gdy patrzyło się na nią po raz pierwszy, a która miała tyle cudów w swych wnętrzu, że przyprawiała o bezdech...
Więc tak, oto i Jeog prywatna, doskonała muza...
I wiecie co..?
Nawet uwierzył, że da się go lubić.
Tak po prostu. Nie oczekując żadnego "dlaczego".
- Cóż... - Odezwał się spokojnym głosem, bezszelestnie zjawiając się tuż przy boku Coletta, by się z nim zrównać krokiem. - Kręciłem się już koło Akromantuli... Widziałem parę ciekawych jaskiń – w jednej spotkałem dziwne widmo, które utkało sobie leże w plazmie, której dotknięcie wypalało skórę i odbierało świadomość, a które przepowiedziało mi tragedie w Hogwarcie... Znam jedno z tajemnych przejść z błoni do Hogwartu, które pełne jest tuneli czekających na eksplorację... Jednak w żadne z tych miejsc nie jestem skory Cię prowadzić tej nocy, miły Colette. - Spojrzałeś na niego zadowolonym, pełnym aprobaty wzrokiem, bezczelnie świadom tego, że on nie jest w stanie zbyt wiele dostrzec w ciemnościach. - Nie wątpię w twoje zdolności bojowe... jeśli masz ochotę, kiedyś pokarzę ci jedno z tych miejsc. Lecz nie dziś. - Powtórzyłeś, wracając znów spojrzeniem do drogi – wolałeś omijać Zakazany Las, ostatnio zwłaszcza był niebezpieczny, zwłaszcza gdy głośno było o tym ataku Śmierciożerców w Hogsmeade na uczniów. - akurat w tym samym czasie, gdy ciebie wyworzono do Munga, to dopiero było zabawne... Tyle tragedii... tyle śmierci... jakoś cię to już nie ruszało. Czy to źle? Źle, że przyzwyczaiłeś się do smrodu krwi na własnych dłoniach i barwie, którą widziałeś tylko ty? Cóż... najpierw na nowo musiałbyś zdefiniować zło. Więc... złem byłoby... wykorzystanie Coletta. Zabicie go tu i teraz. Jednak tamtego sklepikarza, czy tamtej barmanki – nie, to już by nie było złe. Na pewno nie.
- Nawet ja ostatnimi czasy nie zapuszczam się do Zakazanego Lasu. - Przebywasz tylko na obrzeżach, jest zbyt niebezpiecznie, zbyt niebezpiecznie... i kolejne miejsce, które krzywdziło wręcz wspomnieniami tego, co działo się pod zamkniętą kopułą drzew, nie dopuszczającą do siebie ani jednego promienia światła. Ha, no właśnie... niebezpieczeństwo... rozglądnąłeś się automatycznie, rozbudzając czujność, którą kompletnie zatraciłeś owinięty nieodpartym urokiem Coletta i wolałeś mimo wszystko ją zachować. Nie byliście zamknięci w murach szkolnych, które, kolejny paradoks, mimo wszystko były dość bezpieczne... przynajmniej dla ciebie. Ach, no i cóż poradzę, że masz ducha rycerza, którego sensem jest chronienie tego, na czym ci zależy..? W tym wypadku NA KIM ci zależy. Taka to właśnie Spartańska księżniczka. Smok chronił ją za dnia, ona chroniła Smoka w nocy, gdy ten nie był w stanie tak usłyszeć i dojrzeć wroga, jak ona.
- Co powiesz na nawiedzoną, Wrzeszczącą Chatę? Nie jest nawiedzona, gwarantuję. - Powiedziałeś z rozbawieniem. - Za to stoi na wzniesieniu i drzewa nie zasłaniają widoku na wschód... i pozwalają na statyczne ustawienie Szarego Gluta... O czym zresztą wiesz. - No, Nailah też znalazł ksywkę dla swojego trofeum, który spojrzał na nią ze ściągniętymi brwiami, jakby sprawdzając, czy aby na pewno ten nie ma nic przeciwko ochrzczeniu tak dumnym mianem.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 7:02 pm
Było tak gorąco, że płaszcz przestawał być potrzebny, tak samo jak hamulce przestały być potrzebne i odpowiedzialność przestała być potrzebna – tyle rzeczy można było śmiało i bez wahania wyrzucić za plecy, poświęcając się elektrycznemu prądowi, jaki piął się wzdłuż kręgosłupa, jak po linii wysokiego napięcia, spinając tylko te mięśnie, które odpowiadały za utrzymanie pionu: całą resztą dowodziły emocje i sprawiały, że te zachowywały się chaotycznie: przesuwały i poruszały niezwykle szybko, z grubsza bez pomyślunku, ale jednak z jakimś odgórnym, instynktownym planem. Do tego wszystkiego nie dało się „przygotować”, nie dało się tego „nauczyć”, to było w kodzie genetycznym, głęboko w środku i zostało kopnięte, powalone wręcz przez odblokowanie pewnych drzwi, zerwanie z nich siłą kłódki i wypuszczenie na zewnątrz. Dawało większa siłę, jaśniejszy blask, wyczulało zmysły i rozpuszczało nadmiar egoizmu, w zamian brało swobodę myśli (despotycznie zajmując teren mózgu za terenem), wizja tego chodziła za plecami jak widmo przyprawiając o drżenie kolan i ostatecznie cały czas wymagało poświęceń; to większych, to mniejszych. Nazywało się Sahir Nailah. I właśnie otwarto temu bramę ścieżki do środka kwiecistego ogrodu, uwaga tylko pod nogi, tu kwiatki zwykły... chwytać za kostki.
To działo się wewnątrz, na innym poziomie świadomości, a na zewnątrz? Na zewnątrz Colette pożerał wampira wzrokiem w sposób w który nie rwał kłami jego mięsa, ale dokonywał erozji od środka, jak kolonia szybko rozrastającego się wirusa, jaka rzucała się na wszystkie strony, prąc wciąż do przodu, aż nie wezmą wszystkiego. Nie zabije go, nawet jak sięgnie każdego milimetra ciała, po prostu osiądzie z zadowoleniem i zostanie już tak aż do śmierci swojego nosiciela. To chyba była ta miłość, która na zawsze zostanie chociażby małą cząstką w ludziach (i nie-ludziach) i nigdy nie pozwoli osobie zapomnieć: czasem zaborczo, czasem łagodnie. To było trujące, owszem i smutne także, ale też na swój sposób tragicznie-romantyczne (Nie ta epoka, Colette i Sahirze, nie ta epoka...). W końcu nie każdy człowiek trafia na takie... szczęście. Niektórzy muszą zadowolić się miernymi substytutami bojąc się skoczyć w ogień, bo ten w ostatecznym rozrachunku bardzo bolał. Zawsze przychodził moment ogromnego bólu i należało zadać sobie wtedy pytanie: warto? Dla tony chorego, zmysłowego podniecenia? Uzależnienia się od drugiej osoby na tak wielu poziomach, że od któregoś momentu naprawdę trudno już wrócić do samotnego życia... egzystencji? Dla białego ognia, który wstęgami łagodnie oplatał się na nadgarstkach i szyi, i nawet nieświadomie nie pozwalał odchodzić za daleko? Dla omotania się, desperacji i wariactwa na punkcie jednostki? Haa.... oczywiście, że NIE WARTO. Oczywiście, że to nie zdrowe, oczywiście, że brzydkie, brudne, odstręczające, toksyczne, wyniszczające... i tak dalej, i tak dalej. Ale wystarczy przyjść tu na moment (czysto hipotetycznie, bo jeśli ktoś by się teraz pojawił na terenie dwóch drapieżników, jego przyszłość byłaby czarna jak 18% piwo), dosłownie na momencik i wejść w ciało któregoś z nich.
...czuć? Czujecie to? Czujecie jakie mocne? Jak mrowi w końcach palców? Jak rozsadza czaszkę? Jak spłyca i przyspiesza oddech? Świetnie. To teraz wypad z powrotem do swojego szarego, bezpiecznego świata. Jakie „nie chce”?! Z resztą... oczywiście, że nie chcecie wracać. Poczuliście w końcu życie, moi drodzy.
Życie, które nagle zalano torpedowym paliwem, jakim oboje uczniów na wstępie się zachłysnęło, ale nawet nie myślało o odsunięciu się od strumienia, jaki lał im się na głowy. To o czym myślał Colette, sprawiało, że te pieszczoty robiły się jeszcze brudniejsze, oblepiały każdy dotknięty centymetrów skóry rozgrzewającym ciepłem i odciskami dłoni i warg. Nie powinien tak tego odbierać, nie powinien rozgrzewać się tak szybko, zaledwie po krótkiej zachęcie, która nie była nawet obietnicą – mały, głupi chłopiec. Ale co miał zrobić...? Parł, parł wciąż przed siebie, ciągnięty przez ciemność i chłód białego ognia, mając nadzieje, że jak już zwalczy odmrożenia, to wewnątrz porwie go niesamowity płomień.
Przeszedł te parę kroków, ale nie słysząc za sobą dźwięku deptanych kamyków, odwrócił się w końcu i spojrzał na wampira pytająco. Na Boga jego partner musiał się ruszyć! Już wystarczyło, że Smok ledwo nad sobą panował i zaciskał szczeki, żeby jęzorem nie przygarnąć czarnej kulki bliżej. Dlatego pewnie w ramach jakiegoś rytualiku trzymania w ryzach nadal przyciskał niemrawo dłoń do ust. Nie żałował, że zawalczył o uwagę Sahira tak późno, wcześniej nie był na to odpowiednio przygotowany, zepsułby wszystko dlatego był taki szary i taki zboku błyszcząc tylko w swoim towarzystwie i to światłem innym niż np. Aberacius. Tamten był czystym dobrem, a Col... Col po prostu łapał ofiary.
- Cóż...? - wznowił z niejakim uśmiech i podjął marsz, zastępując dłoń szalikiem, jaki podwinął pod sam nos; było chłodno miał dobre wytłumaczenie. Tak samo dobre jak to przez które milczał: słuchał w końcu. O ogromnych pająkach, przy których australijska tarantula mugoli to śmieszny żart. O widmie przepowiadającym przyszłość, który w innych stronach świata było ledwie creepypastą, opowiadaną przez harcerzy przy ognisku. I o tunelach, może nawet katakumbach, jakie ten odkrył w nadal nie zgłębionym gmachu ich szkoły. A Colette zerkał na niego co chwila, najwidoczniej żywo zainteresowany, starając się nie potykać na ścieżce, która już całkowicie oblepiła się ciemnością; w końcu miał sporą wadę, nawet, kiedy przyzwyczajał się w jakimś stopniu do braku światła, to nadal nie widział tak, jak inni, a już tym bardziej tak, jak Sahir. - Ale opowiesz mi o tym wszystkim? Teraz albo... kiedyś? - uśmiechnął się pod nosem, ale wątpił, że było to widać spod szalika, który przy okazji tłumił nieco jego głos.
On się nie rozglądał, nic by to nie dało, bezsensownie zszargało jego poczucie bezpieczeństwa i zaufanie zmysłom Nailah'a. Sam był drapieżnikiem, ale dziennym (ewentualnie wieczornym), co nie znaczyło, że był całkowicie bezbronny... po prostu pozwalał sobie wspierać się na wampirze i pokładając ewentualne wyczucie elementu zaskoczenia, w nim. I nie tylko wyczucie, ale i nawet samemu pierdolnięcie elementem zaskoczenia, którym było rzekomo jedno z niebezpieczniejszych stron na terenach Hogwartu. A przynajmniej jedno ze straszniejszych.
- Zwiedziłeś nawet Wrzeszczącą chatę? Mało ci duchów w szkole? - parsknął, ale mimo wszystko niezgrabnie wsunął dłoń pod jego ramię i ruszyli żywiej. - Sądzę, że Szary Glut na nic tak nie czeka jak na utytłanie w tonie kurzu i pajęczyn, jakie tam na pewno są. Ewentualnie będziemy czyścić nim drogę, albo użyje go jak maczugi, jeśli tylko spróbujesz wrzucić mi jakąś długonogą, pajęczą szkaradę za kołnierz. - zaznaczył od razu przysuwając policzek do jego ramienia, na tyle, żeby obojgu było wygodnie.
- Więc prowadź, ja jestem ślepy jak kret.

Z/t x2
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Pią Kwi 03, 2015 9:49 pm
Rachunek:

Colette Warp:
1x  rzut (10 sykli)
1x Piwo Kremowe (5 sykli)
2x Piwo Owocowe (2x 4 sykle i 20 knutów)
2x Brandy (2x 9 sykli i 7 knutów)
Razem: 2 galeony, 8 sykli i 25 knutów

Sahir Nailah:
2x Brandy (2x 9 sykli i 7 knutów)
2x Piwo Owocowe (2x 4 sykle i 20 knutów)
Razem: 1 galeon, 10 sykli i 25 knutów


avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Pon Wrz 14, 2015 11:51 am
Niedługo urodziny Alice. Zbliżały się urodziny Alice. O kurcze, już jutro urodziny Alice. O ja pierdole...!
Zapomniałem.
To był jeden z tych grzechów z gatunku „niezmywalne”, na których luksus Colette sobie nie pozwalał, bo popełnienie ich w obliczu przyjaciół (a już zwłaszcza tak cennych) było po prostu niewybaczalne i równało się kastracji. Zmniejszeniu wartości samego siebie jako mężczyzny... pozbawieniu męskiej dumy i... i musiał się bardzo spieszyć. Tuż przed obiadem, kiedy wszystkie nienażarte japy zwalały się do Wielkiej Sali, żeby się posilić, Pan Tomiczny naiwaniał cichcem przez błonia z brodą na języku (język na brodzie przy stanie takiego głodu był po prostu zbyt prostym porównaniem), żeby wykorzystać moment i niepostrzeżenie dotrzeć do Hogsmeade dzięki tajnemu przejściu.
Przestał truchtać dopiero, kiedy dotarł do ścieżki i mógł odetchnąć świeżym powietrzem, tak różnym zapachowo od tlenu zawieszonego w długim korytarzu, który przeniknął już aromatem mokrej ziemi. Colette potrafił docenić tę nutkę, ale nie kiedy był przemoczony i zmarznięty. Wcisnął dłonie w kieszenie i ruszył dziarsko w stronę sklepików, szybko lustrując w głowie listę rzeczy jakie chciał nabyć. To wszystko może i nie należało do rzeczy drogich, ale sądził, że wystarczy jako prezent. W końcu jego koleżanka cieszyła się nawet z Pana Żołędzia, więc może i spodoba jej się to, co ten mały idiota sobie wymyślił? Miał już plan na wszystko – może i lubił robić w życiu rzeczy nieplanowane, spontaniczne, ale tutaj spontaniczność miała w pełni spaść właśnie na brunetkę, dla której szykował niespodziankę. A skoro wszystko miało być takie, by zaparło jej dech w niezbyt dużych piersiach, to musiał zrezygnować z typowo polskiego olewatorstwa i ułożyć sobie ścisły plany przynajmniej miejsca, do którego chciał ją zabrać – to było bardzo ważne! Miał tylko jedno podejście i od tego zależało czy będzie cudownie, czy wszystko runie jak domek z kart. W 3D.
Skręcił do pierwszego sklepu i tam długo się musiał nagimnastykować, by ekspedientka perfekcyjnie utrafiła w jego potrzeby, a nawet idąc własnym doświadczeniem, zaproponowała mu nowe rozwiązania (podrasowane magią oczywiście), które natychmiast wpadły mu w oko. No i zawsze mógł liczyć na jej kobiece wyczucie i subtelność w pakowaniu prezentu – sam pewnie zawinąłby to wszystko w papier do pakowania jak rulon i związał kokardką z dwóch stron, jak olbrzymiego cukierka. Podziękował i opuścił swoją pierwsza przystań na rzecz kolejnej, gdzie nabył zdecydowanie mniejszy i zdecydowanie bardziej dziewczęcy... nie, nie dziewczęcy: kobiecy gadżet. Tym razem sprzedawca w wersji męskiej nie zawiódł go i w rękach Puchona spoczęło mniejsze, eleganckie opakowanie, zanim nie pożegnał się i wraz z poruszeniem dzwonka przy drzwiach nie opuścił sklepiku. Na koniec pozostało już tylko Miodowe Królestwo, w którym chciał zakupić parę drobiazgów i na tym zakończył swoją przyspieszoną wizytację w Hogsmeade. Chciał jeszcze kupić fajki, ale widział, że drastycznie kończy mu się czas, a zamierzał iść na wspólne wyjście z grupką uczniów już niedługo, więc nic straconego.
Ulotnił się na powrót na ścieżkę i wprost do ukrytego przejścia, a kiedy znalazł się z powrotem w szkole, wszystko ukrył w kufrze w dormitorium.

z/t
Sponsored content

Ulica - Page 5 Empty Re: Ulica

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach