- Neve Collins
Re: Labirynt
Nie Kwi 19, 2015 2:28 pm
Skrzydła. Ludzie błagają, ludzie klęczą – modlą się do niebiańskich istot, które posiadają białe skrzydła, w nadziei, że ich Aniołowie Stróże ich usłyszą, nie zastanawiając się anwet, czy to aby na pewno istota i białym, nie czarnym upierzeniu ich wysłucha – może są wypaczone, może dawno są upadłymi, a może... dawno ich nie ma? Jeśli tylko się rozejrzysz – nie dostrzeżesz wokół żadnego ducha – jest tutaj tylko jeden, Mały Aniołek, z którego pleców nie dojrzysz jednak skrzydeł, nie dlatego, że ich nie było – och, wręcz przeciwnie, wszak czyż już nie pisałem, że ona tak naprawdę nie dotykała Ziemi, dopóki ktoś jej swym głosem nie zwabił..? Nie czekała na modlitwy, nie czekała na prośby – w swym Niebiańskim bycie oczekiwała tylko jedne rzeczy – zainteresowania. Jedynie Ty, drogi Colette, nie byłeś w stanie dojrzeć śnieżnych piór, dopóki nie uruchomiłeś wyobraźni... wszak to nie jest takie trudne, czyż nie?
Porcelanowa twarzyczka, ze szklanymi, jasnymi, fijołkowymi oczyma, które zazwyczaj spotyka się raz na całe życie, albo i nie spotyka wcale, odwróciła się w kierunku nowego przybysza, zatrzymując na nim swe spojrzenie i zatrzymała się – wyglądała tak, jaby chciała tymi małymi kroczkami obejść cały labirynt – ach, niemożliwość! - chociaż, czemu nie? Nóżka jej się nie powinie, nie poślizgnie na fałszywie suchym podłożu – mimo tego, jak wyglądała – a wyglądała tak, jakby nieodpowiedni dotyk miał ją roztrzaskać na miliony kawałków... wcale nie wydawała się słaba. Nie było nic słabego w jej uważnym, inteligentnym spojrzeniu, którym połowicznie jeszcze drzemała w swym świecie topiącego się lodu, który tak starannie próbowała odbudować... Nie miała szans. Nie sama.
- Dzień dobry. - Odpowiedziała w końcu, wyciągając kąciki warg w pięknym, słonecznym uśmiechu, przy którym przymknęła powieki, wkładając cały swój blask w ten jeden, niby tak prosty gest, tak naturalnie, jakby została do tego stworzona. -
Stworzona do posiadania skrzydeł.
- Labiryncie, labiryncie, masz coś przeciwko powitaniu Chłopca o Dwóch Duszach przy swych progach? - Zanim jeszcze rozpoczęła mówić miękkim, śpiewnym głosem, oderwała spojrzenie od twarzy nowego chłopca, którego nie znała z imienia i nazwiska, by zadrzeć główkę, próbując dojrzeć miejsce, w którym na niebie zacznie się ograniczenie kantów niesamowitej budowli – i wreszcie przyłożyła drobną dłoń do powierzchni zimnego muru, wsłuchując się w pulsację martwego tworu, w szelest wiatru między jego progami i zawodzenie Kruków, które błądziły ponad ich głowami, gdzieś ponad dachami, gdzieś skryte na tle czerni i szarości dnia.
- Labirynt nie ma nic przeciwko. - Obwieściła, wracając do kontaktu wzrokowego z ładnym uśmiechem. - Ja nie mam tym bardziej. Wszak ptaki, które szukają odpoczynku po wędrówce, również nie pytają gałęzi o pozwolenie przysiadnięcia się jeden obok drugiego, prawda? - Uśmiech ten jednak zbladł nieznacznie, a sama niewiasta opuściła spojrzenie, by ostatni raz spojrzeć na magiczną budowlę.
Na pewien sposób nadal cierpiała na słabość wiosny, która odbierała jej śnieg, pośród którego czuła się bezpiecznie.
Porcelanowa twarzyczka, ze szklanymi, jasnymi, fijołkowymi oczyma, które zazwyczaj spotyka się raz na całe życie, albo i nie spotyka wcale, odwróciła się w kierunku nowego przybysza, zatrzymując na nim swe spojrzenie i zatrzymała się – wyglądała tak, jaby chciała tymi małymi kroczkami obejść cały labirynt – ach, niemożliwość! - chociaż, czemu nie? Nóżka jej się nie powinie, nie poślizgnie na fałszywie suchym podłożu – mimo tego, jak wyglądała – a wyglądała tak, jakby nieodpowiedni dotyk miał ją roztrzaskać na miliony kawałków... wcale nie wydawała się słaba. Nie było nic słabego w jej uważnym, inteligentnym spojrzeniu, którym połowicznie jeszcze drzemała w swym świecie topiącego się lodu, który tak starannie próbowała odbudować... Nie miała szans. Nie sama.
- Dzień dobry. - Odpowiedziała w końcu, wyciągając kąciki warg w pięknym, słonecznym uśmiechu, przy którym przymknęła powieki, wkładając cały swój blask w ten jeden, niby tak prosty gest, tak naturalnie, jakby została do tego stworzona. -
Stworzona do posiadania skrzydeł.
- Labiryncie, labiryncie, masz coś przeciwko powitaniu Chłopca o Dwóch Duszach przy swych progach? - Zanim jeszcze rozpoczęła mówić miękkim, śpiewnym głosem, oderwała spojrzenie od twarzy nowego chłopca, którego nie znała z imienia i nazwiska, by zadrzeć główkę, próbując dojrzeć miejsce, w którym na niebie zacznie się ograniczenie kantów niesamowitej budowli – i wreszcie przyłożyła drobną dłoń do powierzchni zimnego muru, wsłuchując się w pulsację martwego tworu, w szelest wiatru między jego progami i zawodzenie Kruków, które błądziły ponad ich głowami, gdzieś ponad dachami, gdzieś skryte na tle czerni i szarości dnia.
- Labirynt nie ma nic przeciwko. - Obwieściła, wracając do kontaktu wzrokowego z ładnym uśmiechem. - Ja nie mam tym bardziej. Wszak ptaki, które szukają odpoczynku po wędrówce, również nie pytają gałęzi o pozwolenie przysiadnięcia się jeden obok drugiego, prawda? - Uśmiech ten jednak zbladł nieznacznie, a sama niewiasta opuściła spojrzenie, by ostatni raz spojrzeć na magiczną budowlę.
Na pewien sposób nadal cierpiała na słabość wiosny, która odbierała jej śnieg, pośród którego czuła się bezpiecznie.
- Colette Warp
Re: Labirynt
Nie Kwi 19, 2015 4:24 pm
Jak zabawnie i metaforycznie to wszystko musiało wyglądać: ona taka drobniutka i nieludzka w spokojnej aurze, jaka ją otaczała, i on jakby kompletnie przez nią zaklęty. Oparty o ścianę osunął się po niej powoli, niby ze zmęczenia, a może z porażenia, jakiego można doznać od spoglądania w oczy o nienaturalnej barwie? Pacnął w końcu tyłkiem na zimnej podłodze. W barwach ich spojrzeń kryła się jakaś alegoria; dziewczyna była obleczona w tony kompletnie nieosiągalne dla biologicznej natury człowieka, daleka od ziemskich porównań do klasycznej urody i zajmująca zupełnie inny poziom w już znanych jej standardach. A on, starających się przy użyciu już znanych szablonów, połączyć je i wybić się jakkolwiek z szarej masy, nawet jeśli pozlepiany był z kawałków każdego rodzaju człowieka. Z łat. Jak strój Arlekina – kompletnie niejednolity w barwie, zdobieniu i fakturze.
A teraz na dodatek bardzo zmęczony.
Zbyt wyczerpany, żeby doszukiwać się skrzydeł albo ciągnącej za jasną dłonią poświaty, czy też aureolki jaśniejącej ciepłym światłem gdzieś za białymi włosami. Wodził za nią jednak wzrokiem zmarnowanego szczeniaka i jedną z nóg wyciągnął przed siebie, a drugą podwinął w kolanie i oparł przedramię o jego szczyt. Wsłuchiwał się w kołyszące go niemal do snu słowa i mimowolnie sam oparł potylicę o mur, obracając głowę i skazując płatek ucha na atak zimna. Nic nie słyszał, nie wiedział czy labirynt właśnie mówi dziewczynie, że powinna przegonić stąd tego przebrzydłego, kłamliwego gada, czy może wprowadzić go do środka i złożyć w ofierze staremu labiryntowi. Swoją drogą Colette było w tej chwili trochę źle, że nie potrafił nawet odpowiedzieć damie podobnym uśmiechem; pierwszy raz od naprawdę długiego czasu był tym, który nie potrafi się "wyluzować”.
- „Chłopca o dwóch... duszach”? - nawet nie zwrócił uwagi na to, że wcześniej zdążył przymknąć powieki i teraz był zmuszony je podnieść, żeby posłać rozmówczyni pytające spojrzenie. Co się okazało: niepotrzebnie, bo w tej chwili ona nadal była zajęta rozmową. Odczekał więc swoje i twarz odrobinę mu się rozjaśniła, kiedy labirynt robiący tu za swoistą przyzwoitkę pozwolił chłopcu zasiąść obok dziewczęcia.
- Ciekawe tylko co labirynt robi z tymi, których towarzystwo mu nie odpowiada... - pewnie zachęcająco otwiera dla nich swoje podwoje. - Ale dobrze, dobrze; choć bardziej zależało mi na twoim zdaniu na temat mojego towarzystwa.
Plątał się, jego elokwencja osiągała poziom niższy niż zwykle.
- Gałęzi...? Gałęzi... nie, ale sąsiadującego ptaka już owszem. - puścił jej oczko i zadarł głowę nieznacznie w górę. - W końcu, to może być jego terytorium.
Oto cały Smok... szukał ciszy, a jednak została tu poruszona sprawa, jaka nie dawała mu spokoju.
- Przepraszam, jeszcze na chwilę, co miałaś na myśli, mówiąc o „dwóch duszach”?
A teraz na dodatek bardzo zmęczony.
Zbyt wyczerpany, żeby doszukiwać się skrzydeł albo ciągnącej za jasną dłonią poświaty, czy też aureolki jaśniejącej ciepłym światłem gdzieś za białymi włosami. Wodził za nią jednak wzrokiem zmarnowanego szczeniaka i jedną z nóg wyciągnął przed siebie, a drugą podwinął w kolanie i oparł przedramię o jego szczyt. Wsłuchiwał się w kołyszące go niemal do snu słowa i mimowolnie sam oparł potylicę o mur, obracając głowę i skazując płatek ucha na atak zimna. Nic nie słyszał, nie wiedział czy labirynt właśnie mówi dziewczynie, że powinna przegonić stąd tego przebrzydłego, kłamliwego gada, czy może wprowadzić go do środka i złożyć w ofierze staremu labiryntowi. Swoją drogą Colette było w tej chwili trochę źle, że nie potrafił nawet odpowiedzieć damie podobnym uśmiechem; pierwszy raz od naprawdę długiego czasu był tym, który nie potrafi się "wyluzować”.
- „Chłopca o dwóch... duszach”? - nawet nie zwrócił uwagi na to, że wcześniej zdążył przymknąć powieki i teraz był zmuszony je podnieść, żeby posłać rozmówczyni pytające spojrzenie. Co się okazało: niepotrzebnie, bo w tej chwili ona nadal była zajęta rozmową. Odczekał więc swoje i twarz odrobinę mu się rozjaśniła, kiedy labirynt robiący tu za swoistą przyzwoitkę pozwolił chłopcu zasiąść obok dziewczęcia.
- Ciekawe tylko co labirynt robi z tymi, których towarzystwo mu nie odpowiada... - pewnie zachęcająco otwiera dla nich swoje podwoje. - Ale dobrze, dobrze; choć bardziej zależało mi na twoim zdaniu na temat mojego towarzystwa.
Plątał się, jego elokwencja osiągała poziom niższy niż zwykle.
- Gałęzi...? Gałęzi... nie, ale sąsiadującego ptaka już owszem. - puścił jej oczko i zadarł głowę nieznacznie w górę. - W końcu, to może być jego terytorium.
Oto cały Smok... szukał ciszy, a jednak została tu poruszona sprawa, jaka nie dawała mu spokoju.
- Przepraszam, jeszcze na chwilę, co miałaś na myśli, mówiąc o „dwóch duszach”?
- Neve Collins
Re: Labirynt
Nie Kwi 19, 2015 4:53 pm
Zmęczenie – odbijało się ono w dwukolorowych tęczówkach, odbijało się na jego twarzy, w postaci cienie pod oczami, w postaci znużenia – budowało sytuację, która przybierała napis na tabliczkę przed wejściem do zmarniałego parku spotkań "Nic nie jest takie, jakim być powinno" - i nie zdradzając – zdradzała. Zdradzała o obawach, zdradzała o niepokoju duszy, która obleczona łańcuchami przyciągania ziemskiego nie mogła się oderwać i zaczerpnąć tchu pośród szumiących liści, choć właśnie kwitły – wszak Panienka Wiosna już przy nas jest, budzi do życia wszystko, co kryło się pod pierzyną bezpiecznego śniegu – i gdyby Neve tylko miała możliwość, to rozłożyłaby ramiona i pozwoliła światu znowu zasnąć, by trwał w swym spokoju i by Kolorowa Pani nie miotała nim, nakazując zrywać się do biegu, do pędu, kiedy słońce ciskało swymi gorącymi promieniami w kark i przed którym trzeba było uciekać w cień, żeby znaleźć choć maleńką część azylu dla samego siebie... Z rozczarowaniem wtedy przychodziło odkryć, że w ten azyl nie należy niestety tylko do nas.
- Pożera ich. - Odparła z tym samym uśmiechem, wprost, tak samo łagodnie, jak mówiła wszystkie poprzednie rzeczy – zabawne, bo wydawała się ledwo wydawać ze swego gardła szmer, ledwo rozchylała wargi, a jednak eter przyjmował wszystko, by nieść melodię do przeznaczonych ku temu uszu, nie wstydząc się niczego, co te usta mogłyby wypowiedzieć. Nawet, gdy wydawało się to przerażające, tak jak te dwa krótkie słowa, które znaczeń mogły kryć w sobie bardzo wiele, budząc ciarki na karku i przypominając o tym, że cienie, w których szukamy tego skrawka spokoju, nigdy nie są tak bezpieczne, jak chcielibyśmy, by były. - To smutne... czyżbyś z góry zakładał, że śmiałabym cię wyganiać, Chłopcze o Dwóch Duszach? - Uniosła dłoń, by przyłożyć smukły, drobny paluszek do dolnej wargi – wyglądała, z jej drobnością, zachowaniem, sposobem bycia, wzrostem – na dziewczynkę, która mogła chodzić ledwo do V klasy... Przybrana w czarną, żałobną sukienkę, w którą ubierać można by było porcelanowe lalki – Aniołek.
Pokręciła intensywnie główką i zachichotała cichutku, przysłaniając już teraz wszystkimi palcami usta – wszak nie wypadało tak śmiać się w towarzystwie, jeszcze ta osoba mogłaby poczuć się urażona..! - kultura wymagała dyskrecji, kultura wymagała łagodności bycia, zaś gdy miało się to wypisane we krwi tak mocno, od samego urodzenia – nie przynosiło to ze sobą żadnych problemów.
- Niemądry chłopcze, przecież ptaki nie mają swoich terytoriów na gałęziach! - Rozumowanie prawdziwego dziecka, które wszystko odbiera zbyt dosłownie, a jednocześnie poziom abstrakcyjności jego myślenia, wyrasta poza możliwość prostego pojęcia dorosłych. O ile szesnastolatka w ogóle dorosłym można nazwać, zwłaszcza, gdy gotów był śnić na jawie, okolony jasną, czystą aurą Małego Aniołka, który właśnie w kilku lekkich podskokach, rozwiewając przy tym pukle śnieżnych włosów, zbliżył się do Smoka Katedralnego, by przykucnąć przy nim i wyciągnąć ku niemu dłoń, bardzo chłodną dłoń, którą położył na czubku jego głowy, głaszcząc go delikatnie eteryczną dłonią.
- Zobacz. - Wskazała tą samą dłonią, jednym palcem, kałużę w brukowanej kostce w oddali, nawet jeśli wskazywać palcem nie wypadało, ale przecież, mimo wszystko, nie byli na salonach! Podczas swojego pobytu w tej szkole zdążyła się już tego nauczyć. - Nie spoglądałeś nigdy w lustro? - Dopytała, wracając do niego spojrzeniem i układając dłonie na kolankach. - Przecież masz dwie dusze... Jedną tutaj... - Wskazała jego prawe oko. - I drugą tutaj. - Wskazała to lewe, po czym znowu bajecznie się uśmiechnęła. - Musi być bardzo ciężko nosić w sobie aż dwie dusze.
- Pożera ich. - Odparła z tym samym uśmiechem, wprost, tak samo łagodnie, jak mówiła wszystkie poprzednie rzeczy – zabawne, bo wydawała się ledwo wydawać ze swego gardła szmer, ledwo rozchylała wargi, a jednak eter przyjmował wszystko, by nieść melodię do przeznaczonych ku temu uszu, nie wstydząc się niczego, co te usta mogłyby wypowiedzieć. Nawet, gdy wydawało się to przerażające, tak jak te dwa krótkie słowa, które znaczeń mogły kryć w sobie bardzo wiele, budząc ciarki na karku i przypominając o tym, że cienie, w których szukamy tego skrawka spokoju, nigdy nie są tak bezpieczne, jak chcielibyśmy, by były. - To smutne... czyżbyś z góry zakładał, że śmiałabym cię wyganiać, Chłopcze o Dwóch Duszach? - Uniosła dłoń, by przyłożyć smukły, drobny paluszek do dolnej wargi – wyglądała, z jej drobnością, zachowaniem, sposobem bycia, wzrostem – na dziewczynkę, która mogła chodzić ledwo do V klasy... Przybrana w czarną, żałobną sukienkę, w którą ubierać można by było porcelanowe lalki – Aniołek.
Pokręciła intensywnie główką i zachichotała cichutku, przysłaniając już teraz wszystkimi palcami usta – wszak nie wypadało tak śmiać się w towarzystwie, jeszcze ta osoba mogłaby poczuć się urażona..! - kultura wymagała dyskrecji, kultura wymagała łagodności bycia, zaś gdy miało się to wypisane we krwi tak mocno, od samego urodzenia – nie przynosiło to ze sobą żadnych problemów.
- Niemądry chłopcze, przecież ptaki nie mają swoich terytoriów na gałęziach! - Rozumowanie prawdziwego dziecka, które wszystko odbiera zbyt dosłownie, a jednocześnie poziom abstrakcyjności jego myślenia, wyrasta poza możliwość prostego pojęcia dorosłych. O ile szesnastolatka w ogóle dorosłym można nazwać, zwłaszcza, gdy gotów był śnić na jawie, okolony jasną, czystą aurą Małego Aniołka, który właśnie w kilku lekkich podskokach, rozwiewając przy tym pukle śnieżnych włosów, zbliżył się do Smoka Katedralnego, by przykucnąć przy nim i wyciągnąć ku niemu dłoń, bardzo chłodną dłoń, którą położył na czubku jego głowy, głaszcząc go delikatnie eteryczną dłonią.
- Zobacz. - Wskazała tą samą dłonią, jednym palcem, kałużę w brukowanej kostce w oddali, nawet jeśli wskazywać palcem nie wypadało, ale przecież, mimo wszystko, nie byli na salonach! Podczas swojego pobytu w tej szkole zdążyła się już tego nauczyć. - Nie spoglądałeś nigdy w lustro? - Dopytała, wracając do niego spojrzeniem i układając dłonie na kolankach. - Przecież masz dwie dusze... Jedną tutaj... - Wskazała jego prawe oko. - I drugą tutaj. - Wskazała to lewe, po czym znowu bajecznie się uśmiechnęła. - Musi być bardzo ciężko nosić w sobie aż dwie dusze.
- Colette Warp
Re: Labirynt
Nie Kwi 19, 2015 10:01 pm
Powinien był w nocy spać; zdecydowanie powinien był. Może wtedy informacje z zewnątrz i interakcje z innymi wychodziłyby mu jakoś lepiej i nie zachowywał by się jak szmaciana lala, obojętna na to w jak niekomfortowej pozycji odstawi się ją z powrotem na półkę. Po uprzednim wymemłaniu w rękach oczywiście. Tym razem jednak dłonie w które wpadł nie były tak... barbarzyńskie, ledwo muskały opuszkami łaskoczącą fakturę jego budowy. Aż szkoda było tej dziewczynie sypnąć kłamstwem w oczy, zwłaszcza, że pewnie już słyszała chociażby echo pogłosek tego, co się działo i co tak mocno wymęczyło tę szmaciankę. Zdecydował nie poruszać tematu, póki sama nie zapyta. I oby nie pytała.
Parsknął zmęczony i w kuriozalny sposób rozbawiony tym łagodnym stwierdzeniem. Nie, ani dobór słów, ani miękki głosik, po którym słowa przesuwały się jak perły, nie były dobrane na tyle obskurnie, żeby zabrzmieć jak okrutna tortura.
- W którym momencie legend o bezpieczeństwie, jakie czeka nas w Hogwarcie, ktoś zapomniał wspomnieć o ludojadkach i gigantycznych pająkach w Zakazanym Lesie, ogromnych wężach, jakie mają zaproszenie na bale i śmiercionośnych korytarzach, i labiryntach, jakie czekają tu na każdego wystarczająco odważnego albo głupiego...?
Co jest...? Nie powinien mówić takich rzeczy ulotnej i chichoczącej się dziewczynce, powinien zająć się neutralnymi tematami, które ja zabawią, rozśmieszą albo przynajmniej nie pociągną na dno, którego Puchon był w tej konkretnej chwili bardzo bliski. Odsapnął więc, wcześniej delikatnie popieszczony jej śmiechem.
- Wybacz, to czasem silniejsze ode mnie. Mam nadzieje, że nie nadaje mi to emo-aury, co? - nie chciał odstraszać od siebie ludzi (jak Sahir), miał uchodzić za personifikacje Piotrusia Pana, jaki stoi u bram dorosłości, ale nigdy nie urośnie. A raczej Krokodyla, który chyba ma gdzieś tę bramę.
Nie znał tej czarownicy, nie przedstawiał się jej póki co, ale nie ze względu na jego brak wychowania (choć niejednokrotnie już mu to wypominano i tak nazywano), ale na to, iż najpierw chciał choć odrobinkę ją poznać, nadać jej imię, a dopiero potem spytać, jak bliskie było temu, które nadali jej rodzice, spoglądając w te fiołkowe oczy. Kryształowa Figurka. Taką przypominała; wcale nie kruchą, a wręcz zgrabną nóżką mogącą komuś wydłubać oko, jednocześnie będąc do tego kompletnie nieprzeznaczoną. Na dodatek, gdy trzymało się ją w rekach całkowicie prześwitywała, sprawiając, że świat widziany przez jej pryzmat robił się bardzo zamglony i zniekształcony; a podstawiona pod światło mogła je rozszczepić i mienić się mnóstwem kolorów.
- Wystarczyłby jeden ruch dłoni a pewnie szybko bym prysnął jak mydlana bańka. - odparł, utwierdzając Figurkę w fakcie, że jest gotów chociażby w tej materii nadłożyć jej potrzeby nad swoje. Obserwował ją bacznie, jak podeszła do niego rozbawiona jego jawną naiwnością i „niemądrością” podejścia do tak prostych rzeczy jak zachowania terytorialne i samopowiększające się ptaków. Aż mimowolnie uniósł delikatnie kąciki ust, kiedy się zbliżyła, kiedy kucnęła obok i kiedy pogładziła rączką opuszczony, okolony twardymi, złotymi łuskami łeb. Smok leżał w kącie zwinięty w karykaturalny kłębek, szurając biczowatą końcówką długiego ogona po posadzce i przysłuchiwał się słowom kolejnego skarbu, jaki zagarnął do swojej jamy. Kolejnego pionka, jakiego wpuszczono na szachownicę.
- Patrze w lustro codziennie... ale jest chyba duża różnica pomiędzy patrzeniem na coś a widzeniem tego. - wyjaśnił urwanie, pozwalając niepewności wkraść się między wiersze i przymykał urzeczony ślepia, dając się motać i ugłaskiwać, przynajmniej na razie. I Figurka mówiła prawdę. A raczej zupełnie inny koniec prawdy niż ten, jaki przyjął sobie już dawno sam Colette. Ale nie powinien o tym rozmawiać, dziewczyna ledwo weszła do ogrodu i już znalazła ukrytą za kilometrami krzaków starą, zniszczoną altanę, odgarniając z niej lawinę bluszczu, jakby przeteleportowała się od razu do źródła i z wdziękiem ciągnęła gada za jęzor. A on mówił... jakże miałby nie mówić, jeśli spoglądał teraz na zniekształconą rzeczywistość.
- Nie, nie wydaje mi się... znaczy, zawsze, całe życie, myślałem, że mam zaledwie pół duszy. Że stoję tu właściwie na jednej nodze. - wpatrywał się w nią tak, jakby ona delikatnymi postukiwaniami idealnie wypielęgnowanego paznokcia kruszyła powoli pewną naprawdę sporą i ważną barierę. - Jest ciężko dopiero, kiedy jedna z dusz się do czegoś przywiąże... kogoś... a druga nadal chce być wolna.
Parsknął zmęczony i w kuriozalny sposób rozbawiony tym łagodnym stwierdzeniem. Nie, ani dobór słów, ani miękki głosik, po którym słowa przesuwały się jak perły, nie były dobrane na tyle obskurnie, żeby zabrzmieć jak okrutna tortura.
- W którym momencie legend o bezpieczeństwie, jakie czeka nas w Hogwarcie, ktoś zapomniał wspomnieć o ludojadkach i gigantycznych pająkach w Zakazanym Lesie, ogromnych wężach, jakie mają zaproszenie na bale i śmiercionośnych korytarzach, i labiryntach, jakie czekają tu na każdego wystarczająco odważnego albo głupiego...?
Co jest...? Nie powinien mówić takich rzeczy ulotnej i chichoczącej się dziewczynce, powinien zająć się neutralnymi tematami, które ja zabawią, rozśmieszą albo przynajmniej nie pociągną na dno, którego Puchon był w tej konkretnej chwili bardzo bliski. Odsapnął więc, wcześniej delikatnie popieszczony jej śmiechem.
- Wybacz, to czasem silniejsze ode mnie. Mam nadzieje, że nie nadaje mi to emo-aury, co? - nie chciał odstraszać od siebie ludzi (jak Sahir), miał uchodzić za personifikacje Piotrusia Pana, jaki stoi u bram dorosłości, ale nigdy nie urośnie. A raczej Krokodyla, który chyba ma gdzieś tę bramę.
Nie znał tej czarownicy, nie przedstawiał się jej póki co, ale nie ze względu na jego brak wychowania (choć niejednokrotnie już mu to wypominano i tak nazywano), ale na to, iż najpierw chciał choć odrobinkę ją poznać, nadać jej imię, a dopiero potem spytać, jak bliskie było temu, które nadali jej rodzice, spoglądając w te fiołkowe oczy. Kryształowa Figurka. Taką przypominała; wcale nie kruchą, a wręcz zgrabną nóżką mogącą komuś wydłubać oko, jednocześnie będąc do tego kompletnie nieprzeznaczoną. Na dodatek, gdy trzymało się ją w rekach całkowicie prześwitywała, sprawiając, że świat widziany przez jej pryzmat robił się bardzo zamglony i zniekształcony; a podstawiona pod światło mogła je rozszczepić i mienić się mnóstwem kolorów.
- Wystarczyłby jeden ruch dłoni a pewnie szybko bym prysnął jak mydlana bańka. - odparł, utwierdzając Figurkę w fakcie, że jest gotów chociażby w tej materii nadłożyć jej potrzeby nad swoje. Obserwował ją bacznie, jak podeszła do niego rozbawiona jego jawną naiwnością i „niemądrością” podejścia do tak prostych rzeczy jak zachowania terytorialne i samopowiększające się ptaków. Aż mimowolnie uniósł delikatnie kąciki ust, kiedy się zbliżyła, kiedy kucnęła obok i kiedy pogładziła rączką opuszczony, okolony twardymi, złotymi łuskami łeb. Smok leżał w kącie zwinięty w karykaturalny kłębek, szurając biczowatą końcówką długiego ogona po posadzce i przysłuchiwał się słowom kolejnego skarbu, jaki zagarnął do swojej jamy. Kolejnego pionka, jakiego wpuszczono na szachownicę.
- Patrze w lustro codziennie... ale jest chyba duża różnica pomiędzy patrzeniem na coś a widzeniem tego. - wyjaśnił urwanie, pozwalając niepewności wkraść się między wiersze i przymykał urzeczony ślepia, dając się motać i ugłaskiwać, przynajmniej na razie. I Figurka mówiła prawdę. A raczej zupełnie inny koniec prawdy niż ten, jaki przyjął sobie już dawno sam Colette. Ale nie powinien o tym rozmawiać, dziewczyna ledwo weszła do ogrodu i już znalazła ukrytą za kilometrami krzaków starą, zniszczoną altanę, odgarniając z niej lawinę bluszczu, jakby przeteleportowała się od razu do źródła i z wdziękiem ciągnęła gada za jęzor. A on mówił... jakże miałby nie mówić, jeśli spoglądał teraz na zniekształconą rzeczywistość.
- Nie, nie wydaje mi się... znaczy, zawsze, całe życie, myślałem, że mam zaledwie pół duszy. Że stoję tu właściwie na jednej nodze. - wpatrywał się w nią tak, jakby ona delikatnymi postukiwaniami idealnie wypielęgnowanego paznokcia kruszyła powoli pewną naprawdę sporą i ważną barierę. - Jest ciężko dopiero, kiedy jedna z dusz się do czegoś przywiąże... kogoś... a druga nadal chce być wolna.
- Neve Collins
Re: Labirynt
Nie Kwi 19, 2015 10:37 pm
Może więc, zamiast kłamać, będziesz milczeć? Może pozwolisz, by wiatr potoczył historię za was i stłumił słowa, które nie miały być dzisiaj wypowiedziane, wiążąc je w cieniach ponurego Labiryntu, którego ponura aura dzisiaj wcale ponurą nie była – jakże mógłby trwać w swych kriożerczych intencjach, gdy dotknęła go Biała Królowa, szepcząc uspakajające pieśni i zapewniając, że jest tak samo akceptowalny, jak i ten Smok w zajęczej, ludzkiej skórze, który jednak zającem przed fijołkowymi oczętami nie próbował się jawić, od razu rozkładając skrzydła, od razu opuszczając złocisty łeb pod delikatne dłonie – a wystarczyłoby jedno kłapnięcie paszczy i Księżniczka z Kryształu zamieniłaby się tylko w pył, który uleciałby tak samo zwiewnie, jak ta doprowadzająca do zniszczenia ułuda kłamstw... Widzisz – ty niszczejesz, podczas gdy ktoś, dla którego zdecydowałeś się kłamać,nie odczuwa nawet najmniejszego dyskomfortu z manipulacji, którą wziął na swoje barki – czy to było... sprawiedliwe? Szum tego pytania nie dręczył, nie kąsał, ale wprowadzałby zamęt do duszy, która była niepewna swych odcuzć – w chwilach słabości zaś najłatwiej o jakiekolwiek zwątpienie... Nie, nie musisz się bać, Smoku. Ona nie zapyta... więc i lepiej też, byś nie pytał o jej nazwisko i nie poczuł zwątpienia, gdy zrozumiesz, czemu Biała Królowa nosi na sobie czarną suknię.
Tymczasem Mała Księżniczka znowu zachichotała, przysłaniając dłonią usta i przymykając przy tym oczy, jakby to wszystko, co chłopak wymienił, naprawdę było zabawne – żaden, najmniejszy promyk zwątpienia i powagi nie zabłąkał się wokół niej, żaden strach, żaden smutek, który, chyba chociaż odrobinę, winien zalać ją powagą, prawda? Przecież nie dało się wiedzieć o tych tragediach, o tych śmierciach, a ona jednak, żyjąc w swojej bańce, kompletnie tego nie odbierała... Nie, błąd – odbierała i dokładnie rozumiała... Ale w jej umyśle śmierć nie była czymś złym – przecież ci, co umarli, lecieli do Nieba z Aniołkami, prawda? Mogli spotkać się z dziatkami, których stracili, prababciami, może nawet rodzicami i tam żyć w spokoju przez całą wieczność.
- O, już wiem! - Uniosła jeden paluszek w górę, wyraźnie ożywiona pytaniem, by zaraz rączkę opuścić i tym paluszkiem nacisnąć bezwstydnie na kraniec nosa Smoczydła – gotowa była najwyraźniej nawet władać mu łapę do paszczy, ba! - całą głowę, żeby podziwiać zębiska od wewnątrz, mała bezwstydnica, widzieliście no ją..? - To na pewno jakiś dowcipniś złapał słowa szanownego profesora Dumbledora, bo chciał nam wszystkim zrobić niespodziankę. - Cofnęła swoją rękę, nie bardzo przejmując się przeprosinami, albo raczej: karząc go właśnie za przepraszanie tym naciśnięciem chłodnego opuszka na jego nosek. - Mi się podobają te niespodzianki, dzięki nim żaden dzień w zamku nie jest rutyną. - Przyznała, opuszczając, najwyraźniej lekko zawstydzona, spojrzenie, gdyż na jej policzkach pojawiły się lekkie rumieńce. - Nie pryskaj, to by było bardzo nieestetyczne. - Zmarszczyła nosek, gwałtownie unosząc podbródek i wyginając usta w niezadowoloną podkówkę, najwyraźniej znowu biorąc to bardzo, bardzo dosłownie. Zazwyczaj niewiasty były bardzo zadowolone, kiedy dawało im się tą pewność, że mają jakąś... kontrolę nad mężczyzną, a dodatkowo sposób, w jaki to powiedział, z pewnością dodawał temu szarmancji... Jednak neve kompletnie takich rzeczy nie zauważała. W końcu ona... widziała, nie patrzyła. - To bardzo smutne. Musiałeś czuć się bardzo samotny. - Uklęknęła na kostce, podwijając sukienkę, by nie spotkała się rajstopami ochraniającymi kolana bezpośrednio z podłożem, a oparła się na nich przez pośrednictwo materiału i wyciągnęła do niego ręce, rozwierając je – chodź, Smoku, bramy Lodowego Pałacu otwierają się przed tobą – tylko lepiej uważaj, lepiej niczego nie uszkodź – zamek ten, ustawiony na górze dla ludzi niedostępnej, okolony śniegiem i złowrogimi wiatrami, choć nad nim świeciło słońce, był w końcu tworem Białej Królowej... Tak się męczyła, by przy wiośnie utrzymywać nadal swe królestwo nienaruszone, to byłoby niesprawiedliwie dopomagać mu w niszczeniu...
Była istota na tej ziemi, która sprawiła, że niszczał całkowicie. I serce Białej Królowej nadal nie potrafiło pogodzić się ze stratą i ukarać zdrajcy, jak zwykła to zawsze robić.
- Chodź do mnie! Mam piękny, kryształowy ogród... tylko nie mam siły sama go podlewać, studnia na jego środku jest bardzo głęboka... Może znajdziesz w tej wodzie ukojenie, które pozwoli ci stanąć na obu nogach. - Kolejny uśmiech, który był emancypacją samego promienia słonecznego, a jednak nie raził, jednak nie parzył...
Tymczasem Mała Księżniczka znowu zachichotała, przysłaniając dłonią usta i przymykając przy tym oczy, jakby to wszystko, co chłopak wymienił, naprawdę było zabawne – żaden, najmniejszy promyk zwątpienia i powagi nie zabłąkał się wokół niej, żaden strach, żaden smutek, który, chyba chociaż odrobinę, winien zalać ją powagą, prawda? Przecież nie dało się wiedzieć o tych tragediach, o tych śmierciach, a ona jednak, żyjąc w swojej bańce, kompletnie tego nie odbierała... Nie, błąd – odbierała i dokładnie rozumiała... Ale w jej umyśle śmierć nie była czymś złym – przecież ci, co umarli, lecieli do Nieba z Aniołkami, prawda? Mogli spotkać się z dziatkami, których stracili, prababciami, może nawet rodzicami i tam żyć w spokoju przez całą wieczność.
- O, już wiem! - Uniosła jeden paluszek w górę, wyraźnie ożywiona pytaniem, by zaraz rączkę opuścić i tym paluszkiem nacisnąć bezwstydnie na kraniec nosa Smoczydła – gotowa była najwyraźniej nawet władać mu łapę do paszczy, ba! - całą głowę, żeby podziwiać zębiska od wewnątrz, mała bezwstydnica, widzieliście no ją..? - To na pewno jakiś dowcipniś złapał słowa szanownego profesora Dumbledora, bo chciał nam wszystkim zrobić niespodziankę. - Cofnęła swoją rękę, nie bardzo przejmując się przeprosinami, albo raczej: karząc go właśnie za przepraszanie tym naciśnięciem chłodnego opuszka na jego nosek. - Mi się podobają te niespodzianki, dzięki nim żaden dzień w zamku nie jest rutyną. - Przyznała, opuszczając, najwyraźniej lekko zawstydzona, spojrzenie, gdyż na jej policzkach pojawiły się lekkie rumieńce. - Nie pryskaj, to by było bardzo nieestetyczne. - Zmarszczyła nosek, gwałtownie unosząc podbródek i wyginając usta w niezadowoloną podkówkę, najwyraźniej znowu biorąc to bardzo, bardzo dosłownie. Zazwyczaj niewiasty były bardzo zadowolone, kiedy dawało im się tą pewność, że mają jakąś... kontrolę nad mężczyzną, a dodatkowo sposób, w jaki to powiedział, z pewnością dodawał temu szarmancji... Jednak neve kompletnie takich rzeczy nie zauważała. W końcu ona... widziała, nie patrzyła. - To bardzo smutne. Musiałeś czuć się bardzo samotny. - Uklęknęła na kostce, podwijając sukienkę, by nie spotkała się rajstopami ochraniającymi kolana bezpośrednio z podłożem, a oparła się na nich przez pośrednictwo materiału i wyciągnęła do niego ręce, rozwierając je – chodź, Smoku, bramy Lodowego Pałacu otwierają się przed tobą – tylko lepiej uważaj, lepiej niczego nie uszkodź – zamek ten, ustawiony na górze dla ludzi niedostępnej, okolony śniegiem i złowrogimi wiatrami, choć nad nim świeciło słońce, był w końcu tworem Białej Królowej... Tak się męczyła, by przy wiośnie utrzymywać nadal swe królestwo nienaruszone, to byłoby niesprawiedliwie dopomagać mu w niszczeniu...
Była istota na tej ziemi, która sprawiła, że niszczał całkowicie. I serce Białej Królowej nadal nie potrafiło pogodzić się ze stratą i ukarać zdrajcy, jak zwykła to zawsze robić.
- Chodź do mnie! Mam piękny, kryształowy ogród... tylko nie mam siły sama go podlewać, studnia na jego środku jest bardzo głęboka... Może znajdziesz w tej wodzie ukojenie, które pozwoli ci stanąć na obu nogach. - Kolejny uśmiech, który był emancypacją samego promienia słonecznego, a jednak nie raził, jednak nie parzył...
- Colette Warp
Re: Labirynt
Pon Kwi 20, 2015 2:15 am
Dotyk dłoni Białej Królowej obłaskawiał klątwy i ułagadzał magiczne stworzenia, torpedując taką ilością zwalającej z nóg pewności o bezpieczeństwie, że grzechem byłoby chociaż odrobinę temu wszystkiemu nie zaufać. Jednak nie tak do końca - nie odwracać się od razu do góry miękkim brzuchem, czekając na dalsze pieszczoty; a raczej z rezerwą, powoli, po kawałeczku. Tym razem jednak łagodność i obrządek „poznawania się” Colette traktował tak koronkowo nie ze względu na to, iż bał się, że przestraszy dziewczynę, ale na to, iż sam się odrobinę... bał. Nie, nie jej jako osoby, raczej zbliżeń z kimkolwiek. Tego, że powie za dużo, że niechcący nagnie zeznania... Na tym właśnie polegał urok plecenia ogrodu kłamstw: na ciągłym poczuciu tego, iż należy pilnować wszystkiego, co się mówi, na swoistej utracie pełni swobody, na pętach, kagańcu i kulce w gardle. Jak ktokolwiek mógł czuć się z tym wszystkim dobrze...? Teraz Tomiczny dochodził do wniosku, że kłamstwo nie jest grzechem. Ono jest udręką.
Było warto...?
Nie chciał teraz o tym myśleć, nie chciał zacząć żałować; wtedy, kiedy miał ogień przy tyłku nawet nie zastanawiał się nad rachunkiem zysków i strat – mały, niepoprawny idiota. Teraz nie miał tego ognia, ale to nie znaczyło, że zrobiło się wobec tego, którego bronił jakoś szczególnie bezpieczniej... Nie mógł więc jeszcze przegryźć kagańca i wątpliwe, by mógł to zrobić kiedykolwiek. Kto by pomyślał, że coś tak małego będzie takie ciężkie do udźwignięcia...? Potrzebował czegoś do pomocy z tym wszystkim, jakiegoś oparcia. Śmiech był dobrym oparciem. Więc słuchał śmiechu, przywodzącego na myśl leśne dzwoneczki – ciepły, letni deszczyk uderzający kroplami o kwiaty konwalii, które uginały się wdzięcznie, chybocząc na boki i... zaraz, stop. Wciągał go jakiś dziwny świat!
Otrząsnął się niejako, akurat w chwili, kiedy palec spoczął na jego nosie. Mógł dać słowo, że przy tym, gdzieś głęboko w podświadomości usłyszał to żartobliwe piśnięcie, jak w chwilach, kiedy klauni w cyrku trąbili swoimi czerwonymi, sztucznymi nosami.
- Może to jeden z tych dowcipnisiów, jacy wysadzili swego czasu toaletę na IV piętrze albo byli odpowiedzialni za rzucanie Panią Norris na dziedzińcu? - zasugerował jednak... jednak w jakiś sposób podłapując tę lekkość rozmówczyni w podchodzeniu do wszystkiego. Musiał przestać analizować i skupić się na dłoni, na fiołkach i konwaliach, na pożeraniu przez labirynty i swojej podwójnej duszy. I na swojej niezwykłej partnerce w rozmowie i odgadywaniu tajemnic Hogwartu. Była taka niewinna i niegroźna, że zwłaszcza przy wyczerpanym Smoku Katedralnym mogła pchać swoje cudne rączki nieomal wszędzie. Nawet zaglądać mu do paszczy i opukiwać zęby albo pilnować, by kaganiec czy wędzidło nie zdzierają mu dziąseł. A jemu nawet przez myśl by nie przeszło zamknięcie pyska i zepsucie takiego dzieła sztuki. Potwór więc był ponad wszech miar spolegliwy, nawet mimo wszystko cieszył się tym zainteresowaniem, w końcu dziewczyna była na swój sposób nieludzka, a Tomiczny miał już serdecznie dość towarzystwa ludzi. Dało się więc słyszeć głośny szelest opadających wolno na posadzkę skrzydeł, których błony starły się ze stuletnim kurzem zaścielającym podłogi. Podobny, ale jeszcze głośniejszy dźwięk wydał koniec gadziego pyska po starciu z podłogą, kiedy to lgnął pod gładzące go dłonie, nawet jeśli przez pancerz czuł ten dotyk naprawdę znikomo. Jaki był teraz łagodny, zupełnie jak nie śmiercionośna maszyna, która nie dość, że jest wiecznie głodna i pluje ogniem, to jeszcze osiąga monstrualne rozmiary i lata. A teraz, patrzcie państwo, poskładał się i bliski jest wręcz mruczenia, od którego dzieli go jedynie budowa gardzieli, przeznaczona bardziej do połykania domów wiejskich głupków niż przejawiania dogłębnego zadowolenia.
- Jak tylko sobie życzysz, my Lady. - tu już nie wytrzymał i zaśmiał się pod nosem, bo dosłownego odebrania gry słownej z banką mydlaną szczerze się nie spodziewał. Rozmówczyni robiła się coraz pocieszniejsza i z gracją łączyła w sobie cechy rozkosznej dziecinności, której jednak z drugiej strony naprawdę daleko było do głupoty. - No już, nie prysnę, nie musisz robić takiej miny. - tym razem to on delikatnie, jak po drogiej porcelanie, przejechał końcem palca od nasady jej nosa aż po czubek, wygładzając tym gestem wszelkie zmarszczki wynikłe z konsternacji albo naburmuszenia. I dopiero kiedy oderwał dłoń od jej twarzy, na powrót się zasępił. - Wtedy wolałem samotność niż towarzystwo czegoś, czego do dzisiaj nie umiem nazwać.
Na barierze od opukiwania pojawiało się coraz więcej bruzd. Colette nie powinien pozwalać damie klęczeć na podłodze, zwłaszcza w tak pięknej kreacji, ale nie potrafił na ten moment obudzić w swoim umyśle wystarczającej ilości logiki, by o tym chociażby pomyśleć. Zatopił się w myślach, spojrzenie dwukolorowych tęczówek mocno się przydymiło, ale nie zmieniało się to, że było utkwione w bielusieńkiej postaci, jaka coraz pewniej układała się przy smoczej piersi, korzystając z bijącego od niej ciepła, przypominającego kominek. I rozłożyła dla tego piekielnego gorąca, swoje wąskie ramiona tak szeroko, że zmieściłby się między nimi cały ogromny Smok. Tak ufnie... Colette aż zsunął kotary powiek niżej, przymykając je do połowy i bez pytania czy chociażby upewniania się, czy na pewno może; przechylił się łagodnie i oparł policzek o ramię dziewczęcia, czubkiem nosa łoskocząc jej szyję. Wszystko to zrobił z jakąś boską ulgą, odpływając niejako w odmęty wspaniałej obietnicy lustrzanie-czystej wody w bajecznej studni.
- Mogę biegać w tę i na zad z kryształową konewką albo drewnianym wiadrem, przycinać gałązki, żeby nie strącały ci kapelusza z głowy podczas spaceru alejkami i doglądać czy nigdzie nie zagnieżdżają się szkodniki. Tylko... pozwól mi raz na jakiś czas zasnąć obok ciebie... - mówił na pewno nie z pasją, ale nadal z silnym i silnie obezwładniającym go uczuciem. Dziewczyna go nie dusiła, to był zupełnie inny rodzaj osaczenia, niż ten, którego używała Esmeralda. Śmiałby nawet stwierdzić, że... dobrowolny.
Było warto...?
Nie chciał teraz o tym myśleć, nie chciał zacząć żałować; wtedy, kiedy miał ogień przy tyłku nawet nie zastanawiał się nad rachunkiem zysków i strat – mały, niepoprawny idiota. Teraz nie miał tego ognia, ale to nie znaczyło, że zrobiło się wobec tego, którego bronił jakoś szczególnie bezpieczniej... Nie mógł więc jeszcze przegryźć kagańca i wątpliwe, by mógł to zrobić kiedykolwiek. Kto by pomyślał, że coś tak małego będzie takie ciężkie do udźwignięcia...? Potrzebował czegoś do pomocy z tym wszystkim, jakiegoś oparcia. Śmiech był dobrym oparciem. Więc słuchał śmiechu, przywodzącego na myśl leśne dzwoneczki – ciepły, letni deszczyk uderzający kroplami o kwiaty konwalii, które uginały się wdzięcznie, chybocząc na boki i... zaraz, stop. Wciągał go jakiś dziwny świat!
Otrząsnął się niejako, akurat w chwili, kiedy palec spoczął na jego nosie. Mógł dać słowo, że przy tym, gdzieś głęboko w podświadomości usłyszał to żartobliwe piśnięcie, jak w chwilach, kiedy klauni w cyrku trąbili swoimi czerwonymi, sztucznymi nosami.
- Może to jeden z tych dowcipnisiów, jacy wysadzili swego czasu toaletę na IV piętrze albo byli odpowiedzialni za rzucanie Panią Norris na dziedzińcu? - zasugerował jednak... jednak w jakiś sposób podłapując tę lekkość rozmówczyni w podchodzeniu do wszystkiego. Musiał przestać analizować i skupić się na dłoni, na fiołkach i konwaliach, na pożeraniu przez labirynty i swojej podwójnej duszy. I na swojej niezwykłej partnerce w rozmowie i odgadywaniu tajemnic Hogwartu. Była taka niewinna i niegroźna, że zwłaszcza przy wyczerpanym Smoku Katedralnym mogła pchać swoje cudne rączki nieomal wszędzie. Nawet zaglądać mu do paszczy i opukiwać zęby albo pilnować, by kaganiec czy wędzidło nie zdzierają mu dziąseł. A jemu nawet przez myśl by nie przeszło zamknięcie pyska i zepsucie takiego dzieła sztuki. Potwór więc był ponad wszech miar spolegliwy, nawet mimo wszystko cieszył się tym zainteresowaniem, w końcu dziewczyna była na swój sposób nieludzka, a Tomiczny miał już serdecznie dość towarzystwa ludzi. Dało się więc słyszeć głośny szelest opadających wolno na posadzkę skrzydeł, których błony starły się ze stuletnim kurzem zaścielającym podłogi. Podobny, ale jeszcze głośniejszy dźwięk wydał koniec gadziego pyska po starciu z podłogą, kiedy to lgnął pod gładzące go dłonie, nawet jeśli przez pancerz czuł ten dotyk naprawdę znikomo. Jaki był teraz łagodny, zupełnie jak nie śmiercionośna maszyna, która nie dość, że jest wiecznie głodna i pluje ogniem, to jeszcze osiąga monstrualne rozmiary i lata. A teraz, patrzcie państwo, poskładał się i bliski jest wręcz mruczenia, od którego dzieli go jedynie budowa gardzieli, przeznaczona bardziej do połykania domów wiejskich głupków niż przejawiania dogłębnego zadowolenia.
- Jak tylko sobie życzysz, my Lady. - tu już nie wytrzymał i zaśmiał się pod nosem, bo dosłownego odebrania gry słownej z banką mydlaną szczerze się nie spodziewał. Rozmówczyni robiła się coraz pocieszniejsza i z gracją łączyła w sobie cechy rozkosznej dziecinności, której jednak z drugiej strony naprawdę daleko było do głupoty. - No już, nie prysnę, nie musisz robić takiej miny. - tym razem to on delikatnie, jak po drogiej porcelanie, przejechał końcem palca od nasady jej nosa aż po czubek, wygładzając tym gestem wszelkie zmarszczki wynikłe z konsternacji albo naburmuszenia. I dopiero kiedy oderwał dłoń od jej twarzy, na powrót się zasępił. - Wtedy wolałem samotność niż towarzystwo czegoś, czego do dzisiaj nie umiem nazwać.
Na barierze od opukiwania pojawiało się coraz więcej bruzd. Colette nie powinien pozwalać damie klęczeć na podłodze, zwłaszcza w tak pięknej kreacji, ale nie potrafił na ten moment obudzić w swoim umyśle wystarczającej ilości logiki, by o tym chociażby pomyśleć. Zatopił się w myślach, spojrzenie dwukolorowych tęczówek mocno się przydymiło, ale nie zmieniało się to, że było utkwione w bielusieńkiej postaci, jaka coraz pewniej układała się przy smoczej piersi, korzystając z bijącego od niej ciepła, przypominającego kominek. I rozłożyła dla tego piekielnego gorąca, swoje wąskie ramiona tak szeroko, że zmieściłby się między nimi cały ogromny Smok. Tak ufnie... Colette aż zsunął kotary powiek niżej, przymykając je do połowy i bez pytania czy chociażby upewniania się, czy na pewno może; przechylił się łagodnie i oparł policzek o ramię dziewczęcia, czubkiem nosa łoskocząc jej szyję. Wszystko to zrobił z jakąś boską ulgą, odpływając niejako w odmęty wspaniałej obietnicy lustrzanie-czystej wody w bajecznej studni.
- Mogę biegać w tę i na zad z kryształową konewką albo drewnianym wiadrem, przycinać gałązki, żeby nie strącały ci kapelusza z głowy podczas spaceru alejkami i doglądać czy nigdzie nie zagnieżdżają się szkodniki. Tylko... pozwól mi raz na jakiś czas zasnąć obok ciebie... - mówił na pewno nie z pasją, ale nadal z silnym i silnie obezwładniającym go uczuciem. Dziewczyna go nie dusiła, to był zupełnie inny rodzaj osaczenia, niż ten, którego używała Esmeralda. Śmiałby nawet stwierdzić, że... dobrowolny.
- Neve Collins
Re: Labirynt
Pon Kwi 20, 2015 10:55 pm
Cóż jest złego, miły, w Ogrodzie Kłamstw? Jest wszak Miniaturowy, jest tylko maluczką kroplą w całym oceanie – boisz się go?Zawsze będziesz się go bać? Sam go zbudowałeś, więc zajrzyjmy tam – oprowadź mnie po twoim świecie, w którym próbowałeś znaleźć granice, w którym sam na siebie zastawiłeś pułapki – och, ty niemądry, niemądry..! Chodź, złap moją dłoń – lećmy, jeśli boisz się chodzić... Nie masz własnych skrzydeł, ale to nic, ofiaruję ci jedno moje – niech dopełni brak nogi, który jest taki rzeczywisty i taki okrutny na tej zakurzonej pyłem setki bitew, jak i setki lat oczekiwania na następne, szachownicy – mogę ci oferować bardzo wiele, wiesz? Nie znajdziesz zła czającego się w mroku w mojej obecności – czy nie widzisz? Wszystko okolone jest czystym światłem, który przenika na wskroś i zabiera w podróż tam, gdzie rzeczywistość przekształca się w okrutne baśni, ponieważ nie były to opowiastki przeznaczone dla dzieci. Gdyby tylko Biała Królowa potrafiła rozczytywać myśli – och, gdyby mogła? Wszak tego nie potrafiła, legilimencja była jej rzeczą całkowicie obcą, ona nie starała się wedrzeć nikomu do mózgu, nawet nie próbowała tego robić – po prostu była, obok, namacalnie-nienamacalna, realnie-nierealna, spoglądając oczyma nieskażonymi ludzką złośliwością, egoizmem i złem jakiegokolwiek rodzaju, które mogłoby ją spotkać – pozostawało pytać, czy już czasem nie spotkało... W jakim stopniu wytrzymała była kryształowa rzeźba? Czy Smoczy ogień mógłby ją zmieść, czy ta wielka łapa mogłaby ją zmiażdżyć? Och, z pewnością – mimo wszystko była przecież tylko drobną dziewuszką, która wydawała się chodzić do IV klasy i jeszcze nic o świecie nie wiedzieć, żyjąc w swojej mydlanej, przepięknej bańce, w swoim Lodowym Pałacu, pięknie mieniącym się w blasku dnia, gdzie wszystko lśniło czystością bieli i zachwycało misternością wykończeń – to był przecież również świat kłamstw – mimo to wcale ułudą się nie wydawał – to nie miała być jedna z tych baśni, gdzie wszystko kończy się szczęśliwie – wszak Zamek stał na najwyższej górze, gdzie często sypały się lawiny, wszak kryształowe kwiaty w ogrodzie więdły, a mury się topiły... Wszystko było tutaj tak samo rzeczywiste, jak w momencie, kiedy siedziało się przed biurkiem w dormitorium i pisało pracę domową. To miejsce... wymagało szybkiego wzmocnienia. Kiedyś musiało być piękniejsze.
Więc ściągała uprząż Smoka, ściągała jego kaganiec, pakując się wprost do jego klatki, nucąc jakąś wesołą melodyjkę, jak to dzieci zwykły robić, i wesoło kiwając głową na boki poczęła odpinać wszystkie sprzączki i wyrzucać je za otwarte drzwi – byli tutaj samo, nikogo wokół – tylko oni, piękny Ogród i nikt więcej – ach, może ten wiatr, który bawił się kosmykami ich włosów, może ten Labirynt, który mruczał cicho, sennie, nie wybudzając się na ten moment, raz uśpiony dotykiem Śnieżnej Wiedźmy, więc nie trzeba było się obawiać żadne z ruchów, ani tego, co zostanie wypowiedziane – wszak dziewczę to było Światłem w czystej postaci, a w świetle, jak wiadomo, nie da się ukrywać – obnarza, co zakryte cieniami, ale nie doskakuje do tego – zbliża się powoli, naprawdę łatwo przed nią umknąć – pytanie tylko, czy aby na pewno się chce.
Czy chce się zrezygnować z chwili spokoju, w której zagrożenie nie kuło z żadnej ze stron, byle tylko zachować samego siebie?
Gładzi, gładzi lekka dłoń chłodne łuski, przewierca się i przylega do każdej części ciała gada, to dotyka skrzydeł i ich błoni, to próbuje ze śmiechem podnieść jego łapę, to bada wielki pazur, by wreszcie wleźć na jego grzbiet i niczym zdobywczyni całego świata wspiąc się na jego łeb, by pochylić się i zaglądnąć mu w wielkie ślepie – chwila drobnej, kompletnie niegroźnej zabawy w całej naiwności, że bestia nie uczyni jej kompletnie niczego, choć nawet nie spytała o pozwolenie.
- Myślę... - Przechyliła lekko głowę na prawy bark. - ... że tamci żartownisie mieli o wiele więcej klasy. - Jak wszak przyrównywać dowcipy rzucania Panią Noris i wysadzania toalet, kiedy siedziało się tuż przy wielkim labiryncie, który nie mógł być aż tak groźny, skoro go nie zablokowano, skoro się go nie pozbyto, ale może... po prostu trudno było się go pozbyć? Nawet Dumbledore nie był wsza wszechmocny, a ogłoszono, że nie można wchodzić za głęboko do tego miejsca...
Magicznym dotykiem Colette Warp zmył wszystkie zmarszczki z jej twarzy, pozostawiając na niej spokój i łągodność, wraz z dużymi, piorunująco przejrzystymi oczyma wpatrującymi się w niego i tylko dla niego przeznaczone – nie dla ciała, które było reprezentacyjne dla większości – ona wpatrywała się w duszę i chyba tylko ją dostrzegała spojrzeniem, pod którym winny rozkwitać kwiaty, a mimo to nazywana została Panią Zimy... Nie bez powodu. Złapała jego dłoń, gdy ją cofał, ujmując je w swoje delikatne, lodowate dłonie – jednak bez wątpienia oddychała, bez wątpienia biło jej małe, chorowite serce, nie wyglądała też tak, jakby marzła – mimo tego była chłodna... Może tak czułoby się duchy, gdyby były w stanie dotykać ludzi?
- Nazwy to tylko zamykające w ramach obrazów słowa. - Nazwy to tylko ograniczająca ludzkość rzecz. Pokręciła delikatnie głową, puszczając jedną dłonią jego dłoń, by palcem dotknąć jego czoło. - Nazwy są o tutaj. - Wskazała głowę, by zaraz przenieść całą dłoń w miejscu, gdzie winno znajdować się serce. - Chyba nie musisz szukać nazwy, jeśli to towarzystwo swe epicentrum ma tutaj, prawda? - Uśmiechnęła się ciepło i cofnęła swoją rękę, puszczając go, by przyjąć go w swoje ramiona i przytulić do siebie, gładząc go po miękkich, kasztanowych włosach, które miękko układały się na jej drobnym barku.
Neve nie można było nazwać wampirem.
Neve można było nazwać wilą o najczystszej krwi i oskarżyć o uwodzenie, ale przecież... ona nikogo uwodzić nie chciała.
Ona chciała jedynie podzielić się swoim ciepłem.
- Dobrze. - Odparła szczerze. -Możesz śnic do woli, a ja będę cię pilnować. Kiedy się zaś obudzisz, będziemy biegać po zielonej trawie... zawsze chciałam zobaczyć motyle, gdy Panienka Wiosna otacza swą spódnicą świat. Tylko nie zaśnij na wieki, Chłopcze o Dwóch Duszach... Twej skrytej nodze może zbyt się spodobać Kryształowy Ogród, cóż sama pocznę, gdy przyjdzie mi ją gonić..?
Więc ściągała uprząż Smoka, ściągała jego kaganiec, pakując się wprost do jego klatki, nucąc jakąś wesołą melodyjkę, jak to dzieci zwykły robić, i wesoło kiwając głową na boki poczęła odpinać wszystkie sprzączki i wyrzucać je za otwarte drzwi – byli tutaj samo, nikogo wokół – tylko oni, piękny Ogród i nikt więcej – ach, może ten wiatr, który bawił się kosmykami ich włosów, może ten Labirynt, który mruczał cicho, sennie, nie wybudzając się na ten moment, raz uśpiony dotykiem Śnieżnej Wiedźmy, więc nie trzeba było się obawiać żadne z ruchów, ani tego, co zostanie wypowiedziane – wszak dziewczę to było Światłem w czystej postaci, a w świetle, jak wiadomo, nie da się ukrywać – obnarza, co zakryte cieniami, ale nie doskakuje do tego – zbliża się powoli, naprawdę łatwo przed nią umknąć – pytanie tylko, czy aby na pewno się chce.
Czy chce się zrezygnować z chwili spokoju, w której zagrożenie nie kuło z żadnej ze stron, byle tylko zachować samego siebie?
Gładzi, gładzi lekka dłoń chłodne łuski, przewierca się i przylega do każdej części ciała gada, to dotyka skrzydeł i ich błoni, to próbuje ze śmiechem podnieść jego łapę, to bada wielki pazur, by wreszcie wleźć na jego grzbiet i niczym zdobywczyni całego świata wspiąc się na jego łeb, by pochylić się i zaglądnąć mu w wielkie ślepie – chwila drobnej, kompletnie niegroźnej zabawy w całej naiwności, że bestia nie uczyni jej kompletnie niczego, choć nawet nie spytała o pozwolenie.
- Myślę... - Przechyliła lekko głowę na prawy bark. - ... że tamci żartownisie mieli o wiele więcej klasy. - Jak wszak przyrównywać dowcipy rzucania Panią Noris i wysadzania toalet, kiedy siedziało się tuż przy wielkim labiryncie, który nie mógł być aż tak groźny, skoro go nie zablokowano, skoro się go nie pozbyto, ale może... po prostu trudno było się go pozbyć? Nawet Dumbledore nie był wsza wszechmocny, a ogłoszono, że nie można wchodzić za głęboko do tego miejsca...
Magicznym dotykiem Colette Warp zmył wszystkie zmarszczki z jej twarzy, pozostawiając na niej spokój i łągodność, wraz z dużymi, piorunująco przejrzystymi oczyma wpatrującymi się w niego i tylko dla niego przeznaczone – nie dla ciała, które było reprezentacyjne dla większości – ona wpatrywała się w duszę i chyba tylko ją dostrzegała spojrzeniem, pod którym winny rozkwitać kwiaty, a mimo to nazywana została Panią Zimy... Nie bez powodu. Złapała jego dłoń, gdy ją cofał, ujmując je w swoje delikatne, lodowate dłonie – jednak bez wątpienia oddychała, bez wątpienia biło jej małe, chorowite serce, nie wyglądała też tak, jakby marzła – mimo tego była chłodna... Może tak czułoby się duchy, gdyby były w stanie dotykać ludzi?
- Nazwy to tylko zamykające w ramach obrazów słowa. - Nazwy to tylko ograniczająca ludzkość rzecz. Pokręciła delikatnie głową, puszczając jedną dłonią jego dłoń, by palcem dotknąć jego czoło. - Nazwy są o tutaj. - Wskazała głowę, by zaraz przenieść całą dłoń w miejscu, gdzie winno znajdować się serce. - Chyba nie musisz szukać nazwy, jeśli to towarzystwo swe epicentrum ma tutaj, prawda? - Uśmiechnęła się ciepło i cofnęła swoją rękę, puszczając go, by przyjąć go w swoje ramiona i przytulić do siebie, gładząc go po miękkich, kasztanowych włosach, które miękko układały się na jej drobnym barku.
Neve nie można było nazwać wampirem.
Neve można było nazwać wilą o najczystszej krwi i oskarżyć o uwodzenie, ale przecież... ona nikogo uwodzić nie chciała.
Ona chciała jedynie podzielić się swoim ciepłem.
- Dobrze. - Odparła szczerze. -Możesz śnic do woli, a ja będę cię pilnować. Kiedy się zaś obudzisz, będziemy biegać po zielonej trawie... zawsze chciałam zobaczyć motyle, gdy Panienka Wiosna otacza swą spódnicą świat. Tylko nie zaśnij na wieki, Chłopcze o Dwóch Duszach... Twej skrytej nodze może zbyt się spodobać Kryształowy Ogród, cóż sama pocznę, gdy przyjdzie mi ją gonić..?
- Colette Warp
Re: Labirynt
Wto Kwi 28, 2015 4:10 pm
Nigdy nie przytulał się w taki sposób do kobiety. Nigdy nie naruszał też w tak krótkim czasie granic jej strefy osobistej, zawsze mając na względzie jej dobre samopoczucie u jego boku, zaufanie i bezpieczeństwo oraz wymaganą na nim odgórnie opiekę nad jej cnotą i honorem za wszelką cenę. Nigdy nie traktował żadnej jako obiektu pożądania seksualnego (to akurat można zrzucić tylko i wyłącznie na jego orientacje), nie dążył do zobaczenia kolejnego skrawka ich nagiej skóry, prawie nigdy nie zjeżdżał wzrokiem z twarzy, chyba że partnerka chciała, aby olśnił go strój jakim przybrała wiotkie, smukłe ciało. Od zawsze doszukiwał się w tych mimozach czegoś na wzór oparcia, nie należy jednak mylić tego z matczyną troskliwością - w końcu od zawsze potrafił zauważyć i otwarcie przyznać, że kobiety były silniejsze od mężczyzn. Nie fizycznie, choć niejednokrotnie potrafiły być pod tym względem bardzo zaskakujące. Przede wszystkim każda potrafiła znieść więcej bólu, stoczyć więcej bojów, jeśli trzeba; być bardzo zdecydowana, bardzo szybko zaleczała swoje rany i radziła sobie lepiej z prześladującym ją pechem czy niepowodzeniami. Samice były od zawsze skazane na sukces i nawet po miliardzie przegranych bitew, na wygraną całej wojny. I na to, by nawet jeśli stała po kostki w błocie, poprawiała jedynie ruchami palców zagniecenia na spódnicy, podczas, gdy u jej stóp zmarnowany mężczyzna umierał w agonii, nawet jeśli miał mniej ran niż ona. I właśnie teraz, kiedy zmarnowany Smok Katedralny miał tę chwilę grzęźnięcia w błocie, mama Fortuna podsunęła mu pod skrzydło akurat piękną Kryształową Figurkę, która klęknęła, skazując śliczną kreację na zbezczeszczenie i zaczęła pozbawiać go zbędnego obciążenia. Jakiejś minimalnej części strachu przed samym sobą, który kłamie lepiej niż z kartki, bez zająknięcia, bez pomyłki i zbędnej sekundy zastanowienia – o ile łatwiej byłoby mu, gdyby sam sobie uwierzył... Choć przy tej dziewczynie odrobinę wierzył, a może raczej starał się o tym wszystkim nie myśleć, kołując świadomością wśród zupełnie innych tematów. Białowłosa księżniczka była zupełnie inna niż Esmeralda, jej delikatność i niewinność miała zbyt prostolinijne i dziecinne podstawy, żeby choć odrobinę jej nie zaufać - nie plotła żadnych nici, nie osaczała, w każdej chwili dziki Smok mógł spłoszyć się, poderwać i odlecieć z pewnością, że jeśli znowu ją odnajdzie, to nie będzie go czekał wyrzut, ale kolejny dotyk przyjemnie chłodnej dłoni na pysku. Żadnych kajdan, wszystko jest dobrowolne. Taki zabieg działał na zasadzie sprzężenia zwrotnego i sprawiał, że gadowi wcale się nie spieszyło do odlotu. Był spolegliwy, poruszał się tak, jak chciała Ona, rozprostowywał uwolnione skrzydła, wysuwając je na metry długości poza ich wspólną klatkę, a potem okalał nimi jak bezpieczną przystań, którą chwiał jeszcze mocniej ufortyfikować. Ogromne stworzenie, którego jeden gorący oddech mógł topić mury, ogrody i zamki, a wielka łapa miażdżyć monarchie i dwór, ukołysany przez wiedźmę do pół-snu. Trwał, poruszał delikatnie, by łuskami nie haczyć o ciemną suknie, pomagał poderwać ciekawskiej istotce pazur minimalnie do góry i wreszcie znieruchomiał jak posąg, kiedy ta znalazła miejsce spoczynku na jego ogromnym pysku. Ledwie jego nozdrza drażnione łaskoczącym materiałem sukni, wyrzuciły z siebie ogromne pokłady trzymanego w płucach powietrza i pozwoliły ubraniom zaigrać w powietrzu jak mrocznemu duchowi.
- Masz niesamowite paczadełka... - palnął z lekkim uśmiechem, mimo całej romantyczności stwierdzenia, wtrącając tam jednak to zabawne słowo. Nie mógł w końcu oderwać od nich wzroku. Czuł, że mógłby się w niej zakochać. W bardzo czysty i platoniczny sposób, bardziej jak artysta w swojej muzie albo zwierzątko w swojej władczyni; wiernie, lojalnie i bezgranicznie. Choć było trochę za szybko na takie stwierdzenia. Na razie upajał się widokiem, słowem, blaskiem i muzyką, jaką za sobą niosła. I złapany odruchowo objął jej filigranową rączkę własnymi dłońmi, próbując ją ogrzać czysto machinalnie. Nawet przystawił usta do granicy ich stykania się i chuchnął powoli do środka – nie trwało to jednak długo.
- Tak, towarzystwo jest chyba tu. - bąknął, zerkając w dół na swój mostek, na którym jakby nadal nosił ślad po dłoni dziewczęcia, nawet jeśli w tej konkretnej chwili bardziej zajęta była gładzeniem jego niesfornej czupryny. Sam przejechał w tym miejscu paznokciami, upajając się sykiem tak nieprzyjemnie traktowanej koszuli. - Jesteś chłodna prawie tak, jakbyś była zrobiona z kryształu... - stwierdził myśląc głośno, kiedy odczuwał, że nawet jego własna, ciepła przecież skóra wcale nie nagrzewa miejsc w których z delikatnym ramieniem stykał się policzek. - Czasem mylę to Coś pozbawione nazwy z sumieniem... Sądzisz, że mamy tylko jedno sumienie? Czy naprawdę na naszych ramionach siedzi aniołek i diabełek, i oboje dają nam prawo wyboru które z nich uśmiercimy pierwsze?
Patrzył przed siebie na ścianę. Z czasem obraz zaczął się zacierać coraz mocniej i mocniej, i w końcu zakrył ciemnością, kiedy przymknął oczy i pozwolił zrzucić na siebie obraz który wcale nie był kojącą pustką, ale barwnym obrazem jasnego ogrodu. Pięknych, szklących się alejek, które nie cierpiały uderzeń buciorów, kwiatów, które chyliły się nieomal do dłoni i łaknęły pieszczot na jasnych łatkach i ostatecznie upojny widok zamku daleko, daleko na wzgórzu, kompletnie nieosiągalnego, choć głos jego królowej był słyszalny nawet w najdalszym zakątku jej włości.
A on słuchał jej.
- Chciałbym, żeby moja druga noga była z kryształu... - czy tak czuli się ludzie na dnie, którzy oczarowani zaprzedawali dusze diabłu i nie straszna im była kropla ich krwi na cyrografie? - Pomogłaby mi szybciej zebrać siły... łatwiej się w tym ogrodzie znaleźć i łapać dla ciebie motyle... - składanie przysięgi nie zawsze zaczynało się w iście rycerski i oficjalny sposób. - Nie musiałabyś się wstydzić, ciągnąc mnie za sobą na zieloną trawę. A gdybym wreszcie ozdrowiał i znikły przetarcia od kagańca i łańcuchów, trzymałbym z daleka każdego, kto przymierzałby się do zniszczenia murów ogrodu.
Miała takie miękkie ramie, a jej długie, falowane włosy przyjemnie łaskotały ucho i kark.
- Masz niesamowite paczadełka... - palnął z lekkim uśmiechem, mimo całej romantyczności stwierdzenia, wtrącając tam jednak to zabawne słowo. Nie mógł w końcu oderwać od nich wzroku. Czuł, że mógłby się w niej zakochać. W bardzo czysty i platoniczny sposób, bardziej jak artysta w swojej muzie albo zwierzątko w swojej władczyni; wiernie, lojalnie i bezgranicznie. Choć było trochę za szybko na takie stwierdzenia. Na razie upajał się widokiem, słowem, blaskiem i muzyką, jaką za sobą niosła. I złapany odruchowo objął jej filigranową rączkę własnymi dłońmi, próbując ją ogrzać czysto machinalnie. Nawet przystawił usta do granicy ich stykania się i chuchnął powoli do środka – nie trwało to jednak długo.
- Tak, towarzystwo jest chyba tu. - bąknął, zerkając w dół na swój mostek, na którym jakby nadal nosił ślad po dłoni dziewczęcia, nawet jeśli w tej konkretnej chwili bardziej zajęta była gładzeniem jego niesfornej czupryny. Sam przejechał w tym miejscu paznokciami, upajając się sykiem tak nieprzyjemnie traktowanej koszuli. - Jesteś chłodna prawie tak, jakbyś była zrobiona z kryształu... - stwierdził myśląc głośno, kiedy odczuwał, że nawet jego własna, ciepła przecież skóra wcale nie nagrzewa miejsc w których z delikatnym ramieniem stykał się policzek. - Czasem mylę to Coś pozbawione nazwy z sumieniem... Sądzisz, że mamy tylko jedno sumienie? Czy naprawdę na naszych ramionach siedzi aniołek i diabełek, i oboje dają nam prawo wyboru które z nich uśmiercimy pierwsze?
Patrzył przed siebie na ścianę. Z czasem obraz zaczął się zacierać coraz mocniej i mocniej, i w końcu zakrył ciemnością, kiedy przymknął oczy i pozwolił zrzucić na siebie obraz który wcale nie był kojącą pustką, ale barwnym obrazem jasnego ogrodu. Pięknych, szklących się alejek, które nie cierpiały uderzeń buciorów, kwiatów, które chyliły się nieomal do dłoni i łaknęły pieszczot na jasnych łatkach i ostatecznie upojny widok zamku daleko, daleko na wzgórzu, kompletnie nieosiągalnego, choć głos jego królowej był słyszalny nawet w najdalszym zakątku jej włości.
A on słuchał jej.
- Chciałbym, żeby moja druga noga była z kryształu... - czy tak czuli się ludzie na dnie, którzy oczarowani zaprzedawali dusze diabłu i nie straszna im była kropla ich krwi na cyrografie? - Pomogłaby mi szybciej zebrać siły... łatwiej się w tym ogrodzie znaleźć i łapać dla ciebie motyle... - składanie przysięgi nie zawsze zaczynało się w iście rycerski i oficjalny sposób. - Nie musiałabyś się wstydzić, ciągnąc mnie za sobą na zieloną trawę. A gdybym wreszcie ozdrowiał i znikły przetarcia od kagańca i łańcuchów, trzymałbym z daleka każdego, kto przymierzałby się do zniszczenia murów ogrodu.
Miała takie miękkie ramie, a jej długie, falowane włosy przyjemnie łaskotały ucho i kark.
- Neve Collins
Re: Labirynt
Wto Maj 12, 2015 2:37 pm
Uchwycona jego zwierciadłami duszy spoglądała prosto w nie, bez wstydu, bez niepokoju – winna się bać, oto przed nią Kłamliwa Bestia – lecz jak się bać, gdy otaczało ich leniwe, chłodne światło, które miast mrozu niosło przyjemną trzeźwość Lodowego Zamku ze swymi otworzonymi bramami? Jak się bać, kiedy Bestia, taka groźna, której ludzkość by dojrzeć nie chciała, pokładała się na ziemi, odpowiadając na spojrzenie swymi smutnymi, zmęczonymi ślepiami za czymś tęskniąc, do czegoś niemo wołając – może to właśnie o spokój prosiła, nawet jeśli na głos nie wymruczała tej prośby..? Wszyscy modlimy się na swój własny sposób, a Śnieżna Panienka chciała słyszeć wszystkie te modlitwy, by na nie odpowiadać w swój własny sposób, dla Boga nieosiągalny, bo namacalny – nie dawała wiary samej w sobie, nie oferowała życia wiecznego – przecież była Emancypacją tej zimy, której barwy przyjęły jej włosy nieskarzone żadnych poblaskiem blondu ni szarości, tej zimy, która co roku mordowała wszystko – a to "wszystko" oczekiwało jej przyjścia i nigdy się nie uskarżało, kiedy już zabierała ich do krainy snów i mar. Sądzę, że to dlatego, że widniała po niej jakaś obietnica odrodzenia. Sądzę, że to dlatego, że nawet jeśli nadchodziła gwałtownie, wzburzona i prezentująca swój gniew światu – wszyscy wiedzieli, że przyjdzie.
- Dziękuję. - Delikatny rumieniec wypłynął na jej policzki, gdy pogodnie przyjęła komplement, rozjaśniając cień rzucany przez wysoką ścianę Labiryntu prosto na nich – tylko oni dwoje i świat gdzieś bardzo, bardzo daleko stąd, którego próżno szukać, po który próżno sięgać – nawet chyba nie bardzo się chciało, gdy wokół tyle cudnych kołysanek układało do snu, prawda? Ona mogłaby tak tkwić tutaj, chłonąć jego spojrzenie, ponieważ widziała w nich głębie i tą tęsknotę, gdzie czaił się mrok – a mrok przyciągał ją jak muchę do siebie, sięgała do niego dłońmi i opatulała nim – właśnie wtedy mogła lśnić najjaśniej, będąc jedną z wielu gwiazd na niebie... ale na pewno gwiazdą szczególną, bo wędrującą po ziemi.
- Myślę, że sumienie nie istnieje. - Ona za to czuła jeszcze ciepły podmuch powietrza z jego ust na swoich dłoniach, który rozchodził się po jej skórze, kiedy delikatnie sunęła ręką po jego głowie. - Sądzę, że jesteśmy bardziej podobni do zwierząt, niż chcielibyśmy przyznać... a sumienie jest sumą naszego strachu i instynktu przetrwania. - Powiedziała bez żadnego skrępowania, chociaż jej pogląd był co najmniej kontrowersyjny. - Jestem chłodna, żebyś ty mógł być cieplejszy. - Zamknęła powieki w szerokim uśmiechu, trzymając go przy sobie i pozwalając mu znaleźć oparcie na jej względnie kruchym ciele – była naprawdę chuda, nawet trudno było się w niej dopatrywać typowo kobiecych atutów, której natura jej poskąpiła w wyraźnym stopniu; była naprawdę niziutka – jak taka wykałaczka, która gotowa jest się złamać, jeśli tylko mocniej na nią naciśniemy – i nie musimy w to nawet wkładać zbyt dużo wysiłku, a zarazem... sprawiała wrażenie, jakby nic jej złamać nie mogło. Może to przez tą lekkość, która łączyła ją z wiatrem i zapraszała, żeby polatać razem z nią, uwalniając się od cierpień dostarczanych przez aktualną codzienność. Potrzebujesz tego, Colette. Potrzebujesz takiego uniesienia i oczyszczenia, które odpuściłoby ci wszystkie twoje grzechy...
- W imię Ojca i Syna odpuszczam ci grzechy, którymi namaszczone zostały twe dusze... - Przejechała palcem po jego czole w znaku krzyża. - Twoje oczy są dobre. Więc twoje uczynki nie mogą być złe. - Pojęcie zła i dobra... Neve nigdy "zła" i "dobra" nie rozróżniała, ale dzięki obcowaniu z ludźmi z tej szkoły zaczynała rozumieć, jak ludzie ogólnie je pojmują i dlaczego tak się nim przejmują.
Dziewczę zachichotało cicho.
- Przecież noga z kryształu byłaby za ciężka! - Oho, chyba znowu na jakiś sposób go wyśmiała... a może raczej śmiała się z tego obrazu, który malował się jej przed oczyma, przecież nie wyśmiewała jego samego w sobie, skądże znowu! Bardzo miłym stało się jej towarzystwo tego Smoka. - Jestem pewna, że jedno z kryształowych drzew w mym ogrodzie użyczy nam swego drewna, żebyśmy zrobili ci drugą nogę. - Pocieszyła go, zupełnie jakby to było naprawdę istotne. - Lecz nawet bez nogi mogę cię wszędzie zabierać i nie będę się wstydzić. Moglibyśmy wsiąść do powozu i oglądać świat.
- Dziękuję. - Delikatny rumieniec wypłynął na jej policzki, gdy pogodnie przyjęła komplement, rozjaśniając cień rzucany przez wysoką ścianę Labiryntu prosto na nich – tylko oni dwoje i świat gdzieś bardzo, bardzo daleko stąd, którego próżno szukać, po który próżno sięgać – nawet chyba nie bardzo się chciało, gdy wokół tyle cudnych kołysanek układało do snu, prawda? Ona mogłaby tak tkwić tutaj, chłonąć jego spojrzenie, ponieważ widziała w nich głębie i tą tęsknotę, gdzie czaił się mrok – a mrok przyciągał ją jak muchę do siebie, sięgała do niego dłońmi i opatulała nim – właśnie wtedy mogła lśnić najjaśniej, będąc jedną z wielu gwiazd na niebie... ale na pewno gwiazdą szczególną, bo wędrującą po ziemi.
- Myślę, że sumienie nie istnieje. - Ona za to czuła jeszcze ciepły podmuch powietrza z jego ust na swoich dłoniach, który rozchodził się po jej skórze, kiedy delikatnie sunęła ręką po jego głowie. - Sądzę, że jesteśmy bardziej podobni do zwierząt, niż chcielibyśmy przyznać... a sumienie jest sumą naszego strachu i instynktu przetrwania. - Powiedziała bez żadnego skrępowania, chociaż jej pogląd był co najmniej kontrowersyjny. - Jestem chłodna, żebyś ty mógł być cieplejszy. - Zamknęła powieki w szerokim uśmiechu, trzymając go przy sobie i pozwalając mu znaleźć oparcie na jej względnie kruchym ciele – była naprawdę chuda, nawet trudno było się w niej dopatrywać typowo kobiecych atutów, której natura jej poskąpiła w wyraźnym stopniu; była naprawdę niziutka – jak taka wykałaczka, która gotowa jest się złamać, jeśli tylko mocniej na nią naciśniemy – i nie musimy w to nawet wkładać zbyt dużo wysiłku, a zarazem... sprawiała wrażenie, jakby nic jej złamać nie mogło. Może to przez tą lekkość, która łączyła ją z wiatrem i zapraszała, żeby polatać razem z nią, uwalniając się od cierpień dostarczanych przez aktualną codzienność. Potrzebujesz tego, Colette. Potrzebujesz takiego uniesienia i oczyszczenia, które odpuściłoby ci wszystkie twoje grzechy...
- W imię Ojca i Syna odpuszczam ci grzechy, którymi namaszczone zostały twe dusze... - Przejechała palcem po jego czole w znaku krzyża. - Twoje oczy są dobre. Więc twoje uczynki nie mogą być złe. - Pojęcie zła i dobra... Neve nigdy "zła" i "dobra" nie rozróżniała, ale dzięki obcowaniu z ludźmi z tej szkoły zaczynała rozumieć, jak ludzie ogólnie je pojmują i dlaczego tak się nim przejmują.
Dziewczę zachichotało cicho.
- Przecież noga z kryształu byłaby za ciężka! - Oho, chyba znowu na jakiś sposób go wyśmiała... a może raczej śmiała się z tego obrazu, który malował się jej przed oczyma, przecież nie wyśmiewała jego samego w sobie, skądże znowu! Bardzo miłym stało się jej towarzystwo tego Smoka. - Jestem pewna, że jedno z kryształowych drzew w mym ogrodzie użyczy nam swego drewna, żebyśmy zrobili ci drugą nogę. - Pocieszyła go, zupełnie jakby to było naprawdę istotne. - Lecz nawet bez nogi mogę cię wszędzie zabierać i nie będę się wstydzić. Moglibyśmy wsiąść do powozu i oglądać świat.
- Colette Warp
Re: Labirynt
Czw Maj 14, 2015 3:46 pm
W istocie potrzebował dużo spokoju, musiał przemyśleć tyle rzeczy, odpowiedzieć sobie na pytania przed którymi uciekał, zamykał się w salach lekcyjnych, chował pod kołdrą czy za zasłoną wody w prysznicu. Zapominając, że tak naprawdę w swojej podświadomości tkwi w klatce, bez żadnych innych możliwości na schowanie się i jedyne, co może robić, to tłuc się z jednej ściany do drugiej, uciekając przed odstrzałem własnego sumienia i tnącym łuski echem kłamstw, jakie sam rozpowiadał. Nie był w końcu tak wychowywany... miał cenić sobie szczerość i narodzone dzięki niej zaufanie; jak miał teraz im wszystkim spojrzeć w oczy? Przecież on nie kłamał na temat zjedzonych ciasteczek, tylko krył morderce – który na dodatek nie czuł skruchy, z chęcią by to powtórzył i miał na całą te sprawę zapewne tak niebosko wysrane, że ciężko określić tę skalę słowami – to chyba najgorszy kaliber. Chociaż nie: cięższy byłby, gdyby to on zabijał. Gdyby to on miał krew na rękach... Aż odruchowo spojrzał na swoją dłoń, która oparta palcami o zimną podłogę, leżała otoczona przez przyjemną w dotyku tkaninę, z jakiej zrobiono suknie Białej Księżniczki. Poruszył kostkami i obrócił ją spodem ku górze, żeby sprawdzić czy nie ma tam przypadkiem jakiś zeschniętych plamek krwi – na szczęście nie było tam nic poza małymi strupkami, jakie pozostały po walce z drzewem na skraju Zakazanego Lasu.
- Mam nadzieje, że ludzie często obsypują cię komplementami. - ...mała kryształowa wykałaczko. Rzeczywiście była bardzo szczuplutka; czuł to nawet jeśli nie śmiał objąć jej w pasie, czując potrzebę wspierania się rękami na ziemi, żeby nie obarczać jej pełnią wagi tego ogromnego, łuskowatego łba. Ale musiała być silna, to na pewno – w końcu nikomu nie udało się udobruchać tego obleśnego stworzenia z taką łatwością, a jego zmęczenie wcale nie miało tu aż tak wielkiego udziału. Wcale nie musiał się przed nią otwierać, wpuszczać jej do klatki, dawać wodzić dłońmi po tej wstrętnej części siebie. Mógł unieść się Smoczą dumą i strzepnąć ją z pyska, a tymczasem dawał się sobą bawić jak ogromnym, mało miękkim pluszakiem. I kochał to, gdyby był kotem, pewnie by mruczał, ale jako Smok zaklekotał tylko, a ten dziwny odgłos odbił się echem po gardzieli i przebiegł bardziej jak przestroga niż okazanie zadowolenia, po ogromnym labiryncie.
No tak, labirynt, zupełnie o nim zapomniał. Ciekawe tylko czy labirynt zapominał też o nich? Pewnie nie. Sumienie pewnie też nie zapominało – albo raczej ich instynkt i strach, jak to ujęła jego czarująca rozmówczyni. Owszem, ten pogląd mógł wywołać sporo szumu, ale wszystko, co wyszło z tych delikatnych warg nie brzmiało nagle tak źle i bez-uczuciowo. Tak samo jak oczy Colette dowodziły jego dobroci, tak usta tej czarownicy dowodziły czystości jej myśli. Miała swoje zdanie, to sprawiało, że była jeszcze piękniejsza; bardzo mylnie kobiety wnioskowały, że mężczyznom podoba się kopia ich poglądów z cyckami. Choć dyskusja z Królową Zimy, nawet ta najbardziej skrajna i istotna, przypominałaby bardziej zbieranie kwiatów i plecenie wianku do jej korony, niźli prawdziwą walkę – tak na tę chwilę sądził.
Powoli odsunął się, posyłając jej pełne wdzięczności spojrzenie i przymykając na moment oczy, kiedy niczym pierwszorzędny ksiądz odpuszczała mu grzechy.
- A co w ramach skruchy? Mam być po prostu dobrym człowiekiem? - oczy odzyskały nieco blasku, kiedy dostąpił tak prostego i na dobra sprawę nic nie wnoszącego rytuału. - Uniosę nawet nogę ze spiżu. Słowo. - przyłożył honorowo dłoń do mostka i słuchał jej barwnych obietnic. - Nie, nie żadnych powozów... jak tylko odzyskam wszystkie siły i zalepię dziury w skrzydłach, to zbuduję ci piękne siodło, które osadzę stabilnie na swoim grzbiecie i będziesz oglądać świat z góry, cały zalany moim cieniem. Obiecuje ci... świat wiatru, jaki tańczy wtedy na moich skrzydłach przywodzi na myśl pieśni starych ludów, jakie pamiętają czasy wolnych Smoków, które niepodzielnie panowały na wysokościach. A wzbijając się w górę mogę pokazać ci morze chmur i wysoko ponad nimi słońce w kolorze wiśniowego lizaka. - podnosił się powoli do pionu, trzymając dziewczynę za dłoń i jej również pomagając wstać. Była od niego sporo niższa, w końcu Colette nie należał do najmniejszych uczniów szkole, ale to on tutaj pochylał się głęboko i całował jej dłoń. - Dziękuje ci... już mi lepiej. Ale teraz muszę cię zostawić; nie na zawsze, znajdę cię w końcu jeszcze na pewno; obiecałem ci w końcu lot. - puścił jej oczko i nie mogąc się jednak powstrzymać cmoknął ja lekko w policzek, po czym odprowadził przynajmniej do schodów, gdzie już się rozeszli.
Z/t x2
- Mam nadzieje, że ludzie często obsypują cię komplementami. - ...mała kryształowa wykałaczko. Rzeczywiście była bardzo szczuplutka; czuł to nawet jeśli nie śmiał objąć jej w pasie, czując potrzebę wspierania się rękami na ziemi, żeby nie obarczać jej pełnią wagi tego ogromnego, łuskowatego łba. Ale musiała być silna, to na pewno – w końcu nikomu nie udało się udobruchać tego obleśnego stworzenia z taką łatwością, a jego zmęczenie wcale nie miało tu aż tak wielkiego udziału. Wcale nie musiał się przed nią otwierać, wpuszczać jej do klatki, dawać wodzić dłońmi po tej wstrętnej części siebie. Mógł unieść się Smoczą dumą i strzepnąć ją z pyska, a tymczasem dawał się sobą bawić jak ogromnym, mało miękkim pluszakiem. I kochał to, gdyby był kotem, pewnie by mruczał, ale jako Smok zaklekotał tylko, a ten dziwny odgłos odbił się echem po gardzieli i przebiegł bardziej jak przestroga niż okazanie zadowolenia, po ogromnym labiryncie.
No tak, labirynt, zupełnie o nim zapomniał. Ciekawe tylko czy labirynt zapominał też o nich? Pewnie nie. Sumienie pewnie też nie zapominało – albo raczej ich instynkt i strach, jak to ujęła jego czarująca rozmówczyni. Owszem, ten pogląd mógł wywołać sporo szumu, ale wszystko, co wyszło z tych delikatnych warg nie brzmiało nagle tak źle i bez-uczuciowo. Tak samo jak oczy Colette dowodziły jego dobroci, tak usta tej czarownicy dowodziły czystości jej myśli. Miała swoje zdanie, to sprawiało, że była jeszcze piękniejsza; bardzo mylnie kobiety wnioskowały, że mężczyznom podoba się kopia ich poglądów z cyckami. Choć dyskusja z Królową Zimy, nawet ta najbardziej skrajna i istotna, przypominałaby bardziej zbieranie kwiatów i plecenie wianku do jej korony, niźli prawdziwą walkę – tak na tę chwilę sądził.
Powoli odsunął się, posyłając jej pełne wdzięczności spojrzenie i przymykając na moment oczy, kiedy niczym pierwszorzędny ksiądz odpuszczała mu grzechy.
- A co w ramach skruchy? Mam być po prostu dobrym człowiekiem? - oczy odzyskały nieco blasku, kiedy dostąpił tak prostego i na dobra sprawę nic nie wnoszącego rytuału. - Uniosę nawet nogę ze spiżu. Słowo. - przyłożył honorowo dłoń do mostka i słuchał jej barwnych obietnic. - Nie, nie żadnych powozów... jak tylko odzyskam wszystkie siły i zalepię dziury w skrzydłach, to zbuduję ci piękne siodło, które osadzę stabilnie na swoim grzbiecie i będziesz oglądać świat z góry, cały zalany moim cieniem. Obiecuje ci... świat wiatru, jaki tańczy wtedy na moich skrzydłach przywodzi na myśl pieśni starych ludów, jakie pamiętają czasy wolnych Smoków, które niepodzielnie panowały na wysokościach. A wzbijając się w górę mogę pokazać ci morze chmur i wysoko ponad nimi słońce w kolorze wiśniowego lizaka. - podnosił się powoli do pionu, trzymając dziewczynę za dłoń i jej również pomagając wstać. Była od niego sporo niższa, w końcu Colette nie należał do najmniejszych uczniów szkole, ale to on tutaj pochylał się głęboko i całował jej dłoń. - Dziękuje ci... już mi lepiej. Ale teraz muszę cię zostawić; nie na zawsze, znajdę cię w końcu jeszcze na pewno; obiecałem ci w końcu lot. - puścił jej oczko i nie mogąc się jednak powstrzymać cmoknął ja lekko w policzek, po czym odprowadził przynajmniej do schodów, gdzie już się rozeszli.
Z/t x2
- Lily Evans
Re: Labirynt
Sro Cze 24, 2015 11:43 pm
Był piękny dzień.
Dzień idealny by spędzić go na zewnątrz, a jednak wolała kręcić się po korytarzach i sprawdzać klasy, spełniając swoje obowiązki, a przy tym znajdując idealną wymówkę do tego by uciekać od hałasu, który panował w Pokoju Wspólnym Gryffindoru; jak dla niej było tam za dużo ludzi, by mogła móc na spokojnie pomyśleć nad tym, co dalej. W końcu zbliżał się czas pożegnania z zamkiem i ze wszystkimi, zarówno dobrymi, jak i złymi chwilami. Machinalnie wracała do poprzednich lat, przypominała sobie wspólne spacery po błoniach z Severusem i ich rozmowy na temat magii i niejednokrotnie na temat Huncwotów - zwłaszcza Jamesa Pottera. Oprócz tego po rudej głowie dziewczyny chodziły też wypady z Erin i z Dorcas, mecze Quidditcha, nawet głupie zaczepki z denerwującym okularnikiem, z którym ostatnimi czasy spędzała sporo czasu. I w tym wszystkim były też lekcje; przeróżne czary, warzenie niesamowitych mikstur, dodatkowe zajęcia. Im bardziej się skupiała, tym bardziej cofała się do przeszłości, zahaczając nawet o dobre wspomnienia ze swoją siostrą, Petunią, których miała niewiele. Było między nimi dobrze, aż do dnia, kiedy okazało się, że Lily jest czarownicą. I wtedy wszystko się zepsuło...niemniej nadal miała Severusa - to właśnie on uświadomił ją, kim tak naprawdę jest i co potrafi. Ale z czasem zaczęli się oddalać od siebie i choć myślała, że uda im się w tym roku naprawić swoje relacje, to miała wrażenie, że Ślizgon ją unika. A może...może to ona zbyt skupiła się na sobie, ulegając w końcu Jamesowi Potterowi...? Może Severus o wszystkim wiedział i nie chciał już mieć z nią do czynienia?
Czy powinna o tym myśleć? Właśnie teraz? Po tym wszystkim, co się stało?
Odgarnęła kilka rudych kosmyków z czoła i pchnęła dębowe drzwi, wchodząc do środka. Jej oczom ukazał się wielki labirynt, a dziewczyna po prostu stała, zastanawiając się, czy ruszyć dalej, czy też nie.
Dzień idealny by spędzić go na zewnątrz, a jednak wolała kręcić się po korytarzach i sprawdzać klasy, spełniając swoje obowiązki, a przy tym znajdując idealną wymówkę do tego by uciekać od hałasu, który panował w Pokoju Wspólnym Gryffindoru; jak dla niej było tam za dużo ludzi, by mogła móc na spokojnie pomyśleć nad tym, co dalej. W końcu zbliżał się czas pożegnania z zamkiem i ze wszystkimi, zarówno dobrymi, jak i złymi chwilami. Machinalnie wracała do poprzednich lat, przypominała sobie wspólne spacery po błoniach z Severusem i ich rozmowy na temat magii i niejednokrotnie na temat Huncwotów - zwłaszcza Jamesa Pottera. Oprócz tego po rudej głowie dziewczyny chodziły też wypady z Erin i z Dorcas, mecze Quidditcha, nawet głupie zaczepki z denerwującym okularnikiem, z którym ostatnimi czasy spędzała sporo czasu. I w tym wszystkim były też lekcje; przeróżne czary, warzenie niesamowitych mikstur, dodatkowe zajęcia. Im bardziej się skupiała, tym bardziej cofała się do przeszłości, zahaczając nawet o dobre wspomnienia ze swoją siostrą, Petunią, których miała niewiele. Było między nimi dobrze, aż do dnia, kiedy okazało się, że Lily jest czarownicą. I wtedy wszystko się zepsuło...niemniej nadal miała Severusa - to właśnie on uświadomił ją, kim tak naprawdę jest i co potrafi. Ale z czasem zaczęli się oddalać od siebie i choć myślała, że uda im się w tym roku naprawić swoje relacje, to miała wrażenie, że Ślizgon ją unika. A może...może to ona zbyt skupiła się na sobie, ulegając w końcu Jamesowi Potterowi...? Może Severus o wszystkim wiedział i nie chciał już mieć z nią do czynienia?
Czy powinna o tym myśleć? Właśnie teraz? Po tym wszystkim, co się stało?
Odgarnęła kilka rudych kosmyków z czoła i pchnęła dębowe drzwi, wchodząc do środka. Jej oczom ukazał się wielki labirynt, a dziewczyna po prostu stała, zastanawiając się, czy ruszyć dalej, czy też nie.
- Severus Snape
Re: Labirynt
Czw Cze 25, 2015 12:11 am
Dzień, jak dzień. Tak przynajmniej sądził Severus. Od dawna bowiem nie obchodziła go pogoda, niezależnie od niej i tak siedział sam i uczył się. Uczył formuł eliksirów, od czasu do czasu pisał coś sam. Minęły w sumie wieki, odkąd gdzieś z kimś wyszedł.
A tym kimś zawsze była i tak tylko Lily Evans. Choć może powinien był użyć słów "aż Lily Evans"? Gryfonka była jego najlepszą przyjaciółką odkąd tylko pamiętał. Właściwie, była jedyną osobą, która chciała mieć z nim coś wspólnego w Hogwarcie. Potem jednak pojawił się sam James Potter i zabrał mu jego drogą, kochaną Lily sprzed nosa.
Snape westchnął cicho wychodząc zza zakrętu myśląc, czemu właściwie wybrał się na ten spacer. Przecież wszystkie materiały do pracy miał już przyszykowane, leżały w dormitorium i czekały, aż się za nie zabierze. Ślizgon jednak, choć bardzo próbował, nie mógł skupić się na pisaniu. W jego głowie pojawił się od dawna spychany na drugi plan mętlik, który wreszcie dał o sobie znać. Siedem lat nauki przeleciało mu przez palce i choć nigdy się do tego nie przyzna, zmarnował wiele szans. Zaślepiła go zazdrość i kiepsko skrywana nienawiść, przez co całkowicie stracił jakiekolwiek szanse u Lily. Nieświadomie odepchnął ją od siebie i teraz, zamiast bliskimi przyjaciółmi, byli znajomymi, którzy nie widywali się zbyt często. Bo i prawdą było, że od pewnego czasu nawet mijanie się na korytarzach było wielkim świętem.
Co on jednak mógł na to poradzić? Jeżeli przebywanie z Evans miało kończyć się rozmowami o Potterze, albo co gorsza - przebywaniem w jego towarzystwie, nie było możliwości by ich znajomość ciągnęła się dalej. Co, jak co, ale od tej małej, irytującej grupki wolał trzymać się z daleka.
Rozmyślając tak, stracił całkowicie świadomość, dokąd zmierzał. Z zamyślenia wyrwało go jednak przeczucie, że na kogoś wpadł. Ocknął sie tylko po to, by ujrzeć tak dobrze znaną mu twarz...
- Lily? - Zapytał zachrypniętym głosem i wpatrywał się w nią przez dłuższy czas. Nie wiedział, co powiedzieć, choć być może powinien przeprosić? W końcu na nią wszedł.
A tym kimś zawsze była i tak tylko Lily Evans. Choć może powinien był użyć słów "aż Lily Evans"? Gryfonka była jego najlepszą przyjaciółką odkąd tylko pamiętał. Właściwie, była jedyną osobą, która chciała mieć z nim coś wspólnego w Hogwarcie. Potem jednak pojawił się sam James Potter i zabrał mu jego drogą, kochaną Lily sprzed nosa.
Snape westchnął cicho wychodząc zza zakrętu myśląc, czemu właściwie wybrał się na ten spacer. Przecież wszystkie materiały do pracy miał już przyszykowane, leżały w dormitorium i czekały, aż się za nie zabierze. Ślizgon jednak, choć bardzo próbował, nie mógł skupić się na pisaniu. W jego głowie pojawił się od dawna spychany na drugi plan mętlik, który wreszcie dał o sobie znać. Siedem lat nauki przeleciało mu przez palce i choć nigdy się do tego nie przyzna, zmarnował wiele szans. Zaślepiła go zazdrość i kiepsko skrywana nienawiść, przez co całkowicie stracił jakiekolwiek szanse u Lily. Nieświadomie odepchnął ją od siebie i teraz, zamiast bliskimi przyjaciółmi, byli znajomymi, którzy nie widywali się zbyt często. Bo i prawdą było, że od pewnego czasu nawet mijanie się na korytarzach było wielkim świętem.
Co on jednak mógł na to poradzić? Jeżeli przebywanie z Evans miało kończyć się rozmowami o Potterze, albo co gorsza - przebywaniem w jego towarzystwie, nie było możliwości by ich znajomość ciągnęła się dalej. Co, jak co, ale od tej małej, irytującej grupki wolał trzymać się z daleka.
Rozmyślając tak, stracił całkowicie świadomość, dokąd zmierzał. Z zamyślenia wyrwało go jednak przeczucie, że na kogoś wpadł. Ocknął sie tylko po to, by ujrzeć tak dobrze znaną mu twarz...
- Lily? - Zapytał zachrypniętym głosem i wpatrywał się w nią przez dłuższy czas. Nie wiedział, co powiedzieć, choć być może powinien przeprosić? W końcu na nią wszedł.
- Lily Evans
Re: Labirynt
Czw Cze 25, 2015 1:05 am
Pogoda jednak wpływała na samopoczucie; gdy było ciepło, człowiek mimowolnie czuł się lepiej, a wraz z chłodem, odczuwało się jeszcze bardziej przygnębienie i niezrozumiałą melancholię. Przynajmniej miała tak ona - Lily Evans. Sama rzadko w ostatnich dniach opuszczała dormitorium - głównie po to by iść na zajęcia, zrobić obchód, wziąć udział w jakimś kółku, czy też zajrzeć do biblioteki. A tak...? No cóż, nie miała albo czasu, albo chęci. Była zmęczona i próbowała odnaleźć spokój, ale to było ciężkie. Nawet bardzo ciężkie; ogrom tego wszystkiego spadał na głowę, niczym stos grubych książek, ale przynajmniej pocieszała się tym, że po OWUTEMACH wszystko się uspokoi. Miała taką nadzieję. Eliksiry, zaklęcia, formułki, daty, spisy...skąd to znała. Sama też rzadko z kimś wychodziła - i tak głównie był to James, który próbował ją wyciągnąć z nauki i sprawić, by przestała się, aż tak przejmować. Ale nie potrafiła inaczej; taka była jej natura. A ostatnie spotkanie z Severusem...? Zdawało się, że upłynęły całe wieki od Walentynek, które spędzili zamknięci wraz z Rabastanem Lestrange w sali należącej do woźnego, gdzie musieli zająć się sprzątaniem. Od tamtego dnia zaledwie mijali się, widzieli się na wspólnych zajęciach, mówili sobie krótkie: "Cześć" i nic. Nic więcej. Zapewne mógłby zdobyć więcej przyjaciół i znajomych, gdyby był bardziej otwarty, ale przecież to nie była jego wina, że miał takie, a nie inne życie, że spotkało go tyle przykrych rzeczy. I w to na nieszczęście był również zamieszany James. Nie chciała wybierać pomiędzy tą dwójką. Nie potrafiła! Obaj byli dla niej ważni, choć w inny sposób, a zmuszenie jej do zdecydowania się...wydawało się być bestialskie. Jak miała wybierać pomiędzy swoim przyjacielem, a kimś, kto stał się tak bliski jej sercu? Czuła się jednak winna. Bała się też. Bała się spojrzeć w twarz Severusowi i przyznać się do tego, że spotyka się z Potterem. Tak jakby to było COŚ nieodpowiedniego, grzesznego, złego. Jakby tym zdradziła ich przyjaźń i czuła się z tym źle.
Nie chciała opuszczać Hogwartu. Nie chciała tracić przyjaźni ze Ślizgonem, zwłaszcza, że oboje obiecali sobie, że postarają się naprawić ich relację. Nie chciała tego wszystkiego zaprzepaścić, pozwolić na to, by po zakończeniu szkoły poszli w swoje strony, tracąc przy tym kontakt.
Czy byłbyś w stanie mnie za to znienawidzić, Severusie? Gardzić mną? Przekreślić wszystko? Co byś powiedział, gdybyś dowiedział się o wszystkim, co czuję, gdy James Potter pojawia się w pobliżu? Boję się. Naprawdę się tego boję.
Nie byłaby w stanie mówić o Jamesie, Severusowi i to w taki sposób, w jaki myślała o Nim. Wiedziała, że to byłoby zbyt wiele, że by tego nie zniósł. Ona sama kiedyś by tego nie zniosła. Stała więc dalej, mając wrażenie, że cały ten labirynt się porusza i próbuje ją zachęcić by weszła, by dała się ponieść swoim nogom. Nawet nie usłyszała, gdy ktoś wszedł do środka i ruszył nieświadomie w jej stronę i...
- Aaa! - Wydała z siebie zaskoczony krzyk i odwróciła się twarzą w kierunku Severusa, który na nią wpadł. Gdyby nie złapała równowagi, zapewne upadłaby na ziemię. Jej zielone oczy, zamigotały zdezorientowane, po czym nagle mały uśmiech rozjaśnił jej oblicze. - Severus! Merlinie, ale mnie przestraszyłeś! Wiesz, że to nieładnie tak na kogo wpadać, hm? Nic Ci się nie stało? - Spytała z troską w głosie, po czym zlustrowała go uważnie, próbując dostrzec w nim jakieś zmiany od kiedy ostatni raz miała okazję się mu przyjrzeć.
- Czy mi się wydaje, czy od Naszego ostatniego spotkania znacznie schudłeś...? Jeśli tak dalej pójdzie, to zostaną z Ciebie same kości, Sev! Powinieneś lepiej się odżywiać i...pójść na słońce, bo jesteś strasznie blady! Nie jesteś chory? Nietrudno teraz o jakieś przeziębienie - powiedziała nagle, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
Nie chciała opuszczać Hogwartu. Nie chciała tracić przyjaźni ze Ślizgonem, zwłaszcza, że oboje obiecali sobie, że postarają się naprawić ich relację. Nie chciała tego wszystkiego zaprzepaścić, pozwolić na to, by po zakończeniu szkoły poszli w swoje strony, tracąc przy tym kontakt.
Czy byłbyś w stanie mnie za to znienawidzić, Severusie? Gardzić mną? Przekreślić wszystko? Co byś powiedział, gdybyś dowiedział się o wszystkim, co czuję, gdy James Potter pojawia się w pobliżu? Boję się. Naprawdę się tego boję.
Nie byłaby w stanie mówić o Jamesie, Severusowi i to w taki sposób, w jaki myślała o Nim. Wiedziała, że to byłoby zbyt wiele, że by tego nie zniósł. Ona sama kiedyś by tego nie zniosła. Stała więc dalej, mając wrażenie, że cały ten labirynt się porusza i próbuje ją zachęcić by weszła, by dała się ponieść swoim nogom. Nawet nie usłyszała, gdy ktoś wszedł do środka i ruszył nieświadomie w jej stronę i...
- Aaa! - Wydała z siebie zaskoczony krzyk i odwróciła się twarzą w kierunku Severusa, który na nią wpadł. Gdyby nie złapała równowagi, zapewne upadłaby na ziemię. Jej zielone oczy, zamigotały zdezorientowane, po czym nagle mały uśmiech rozjaśnił jej oblicze. - Severus! Merlinie, ale mnie przestraszyłeś! Wiesz, że to nieładnie tak na kogo wpadać, hm? Nic Ci się nie stało? - Spytała z troską w głosie, po czym zlustrowała go uważnie, próbując dostrzec w nim jakieś zmiany od kiedy ostatni raz miała okazję się mu przyjrzeć.
- Czy mi się wydaje, czy od Naszego ostatniego spotkania znacznie schudłeś...? Jeśli tak dalej pójdzie, to zostaną z Ciebie same kości, Sev! Powinieneś lepiej się odżywiać i...pójść na słońce, bo jesteś strasznie blady! Nie jesteś chory? Nietrudno teraz o jakieś przeziębienie - powiedziała nagle, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
- Severus Snape
Re: Labirynt
Pon Cze 29, 2015 12:04 am
Wśród wielu myśli, które krążyły po jego głowie, Severus ciągle rozmyślał o rudowłosej przyjaciółce z dawnych lat. Nie spodziewał się jednak, że właśnie teraz na nią wpadnie i prawdę mówiąc - nie za bardzo był na to gotowy. Od ich ostatniego spotkania minęło, co prawda bardzo dużo czasu i nie mógł zaprzeczyć, że się za nią stęsknił. Mimo to, nie wiedział, co robić w jej towarzystwie. Od lat go do niej ciągnęło, a zanim się zorientował, kochał ją bardziej niż cokolwiek na świecie. Było jednak za późno, zdawał sobie z tego sprawę. W momencie, w którym pojawił się James Potter, Severus Snape wylądował na przegranej pozycji. A przynajmniej jemu się tak wydawało.
Wspomnienie Walentynek, które spędzili razem często pojawiało się w jego głowie. Od tamtej pory jednak bał się spojrzeć w jej twarz. Jak bowiem mógł rozmawiać z nią, jak gdyby nigdy nic się nie stało? Pewne uczucia skrywane wewnątrz niego miały już dość tłamszenia i gdyby był choć trochę podobny do Pottera... Na pewno coś by z tym zrobił. Był jednak sobą, biednym, szarym Severusem, który żył zawsze na uboczu i nigdy się nie wychylał. Jak więc miał jej powiedzieć, że ją kocha? Wydawało mu się, że minęły wieki odkąd się poddał...
- Oj. - Mruknął pod nosem automatycznie wyciągając rękę i łapiąc ją za ramię, gdy tylko usłyszał jej krzyk. Nim pomyślał trzymał ją w miarę silnym, jak na takiego słabeusza, uścisku i w milczeniu wpatrywał się w jej twarz. Wydawała się dosyć zaskoczona, lecz czym? Jak to się stało, że tak bardzo się od siebie oddalili? Czy gdyby był trochę inny i trafił do Gryffindoru, nadal byliby najlepszymi przyjaciółmi? Problem jednak tkwił w tym, że choć zrobiłby wiele, by być bliżej rudowłosej, nie zamieniłby się z nikim na domy. Dobrze mu było w Slytherinie, Tiara Przydziału wykonała swoją pracę poprawnie.
- Przepraszam. Nic ci nie jest? - Zadał pytanie bacznie przyglądając się jej ciału, jakby szukał na nim niewidocznych skaz, choć przecież nawet się nie przewróciła. Skąd miałaby je mieć? Czy był przewrażliwiony? Na punkcie Lily - zawsze.
- Naprawdę? - Zapytał tylko w odpowiedzi na jej słowotok. Nadal czuł się nieswojo i dziewczyna musiała to wyczuć. W końcu znali się nie od wczoraj. Podrapał się po głowie, a na jego ustach pojawił się grymas odrobinę przypominający uśmiech.
- Nic mi nie jest. To po prostu... przemęczenie. Dużo nauki. - Dodał na końcu i spojrzał na nią wzrokiem, który tylko ona znała.
- Bardziej powinnaś martwić się o siebie, Lily. Nie wyglądasz najlepiej. - Dodał na końcu i dopiero puścił jej ramię. Jakby zapominając, że złapał ją już parę chwilę temu.
Wspomnienie Walentynek, które spędzili razem często pojawiało się w jego głowie. Od tamtej pory jednak bał się spojrzeć w jej twarz. Jak bowiem mógł rozmawiać z nią, jak gdyby nigdy nic się nie stało? Pewne uczucia skrywane wewnątrz niego miały już dość tłamszenia i gdyby był choć trochę podobny do Pottera... Na pewno coś by z tym zrobił. Był jednak sobą, biednym, szarym Severusem, który żył zawsze na uboczu i nigdy się nie wychylał. Jak więc miał jej powiedzieć, że ją kocha? Wydawało mu się, że minęły wieki odkąd się poddał...
- Oj. - Mruknął pod nosem automatycznie wyciągając rękę i łapiąc ją za ramię, gdy tylko usłyszał jej krzyk. Nim pomyślał trzymał ją w miarę silnym, jak na takiego słabeusza, uścisku i w milczeniu wpatrywał się w jej twarz. Wydawała się dosyć zaskoczona, lecz czym? Jak to się stało, że tak bardzo się od siebie oddalili? Czy gdyby był trochę inny i trafił do Gryffindoru, nadal byliby najlepszymi przyjaciółmi? Problem jednak tkwił w tym, że choć zrobiłby wiele, by być bliżej rudowłosej, nie zamieniłby się z nikim na domy. Dobrze mu było w Slytherinie, Tiara Przydziału wykonała swoją pracę poprawnie.
- Przepraszam. Nic ci nie jest? - Zadał pytanie bacznie przyglądając się jej ciału, jakby szukał na nim niewidocznych skaz, choć przecież nawet się nie przewróciła. Skąd miałaby je mieć? Czy był przewrażliwiony? Na punkcie Lily - zawsze.
- Naprawdę? - Zapytał tylko w odpowiedzi na jej słowotok. Nadal czuł się nieswojo i dziewczyna musiała to wyczuć. W końcu znali się nie od wczoraj. Podrapał się po głowie, a na jego ustach pojawił się grymas odrobinę przypominający uśmiech.
- Nic mi nie jest. To po prostu... przemęczenie. Dużo nauki. - Dodał na końcu i spojrzał na nią wzrokiem, który tylko ona znała.
- Bardziej powinnaś martwić się o siebie, Lily. Nie wyglądasz najlepiej. - Dodał na końcu i dopiero puścił jej ramię. Jakby zapominając, że złapał ją już parę chwilę temu.
- Lily Evans
Re: Labirynt
Sro Lip 01, 2015 12:23 am
//Nie chciałam Ci dać jakiegoś byle jakiego odpisu, dlatego odpisuję dopiero teraz :C
Kiedy tak na dobrą sprawę nastąpiło rozluźnienie tej niegdyś tak silnej więzi? Wiele razy zadawała sobie te pytanie, próbując dokładniej zrozumieć, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Czy przyczyniło się do tego to, że trafiła do Gryffindoru, a on do Slytherinu? Że miała styczność z czwórką chłopaków, którzy - jakby nie patrząc - zamienili jego życie w piekło? Przynajmniej zrobili to Syriusz i James, a Peter i Remus przyglądali się temu; czasem maczając w tym palce, a nieraz próbując zareagować - w przypadku Lupina - ale na próżno. Ale...Ślizgon też nie był bez winy, pamiętała przecież dokładnie, jak na V roku nazwał ją szlamą, jak poczuła się...niechciana, gorsza i rozgoryczona, że pomimo tego, że tak się starała, że mówił jej zupełnie inne rzeczy, podczas ich wspólnych rozmów o wszystkim i o niczym, użył wobec niej tak paskudnego określenia. Z początku była zła, nie chciała mieć z nim już nic do czynienia, ale w końcu odpuściła. W końcu przecież każdy popełnia błędy; zarówno on, jak i ona. Ale to nie było już to, co kiedyś. Niemniej starali się oboje. Starali się o to, by całkowicie tej przyjaźni nie zaprzepaścić - gdyby tylko wiedziała, że w jego myślach jest kim więcej, kimś bardziej znaczącym! Jednak czy to by coś zmieniło? Poprawiło?
A może...może tak było lepiej, zwłaszcza w obecnej sytuacji? Chyba tylko bardziej pogrążyłaby się w tym przeświadczeniu o swoim egoizmie. Również i Lily brakowało Ślizgona w przydługich czarnych szatach, o mądrym ironicznym spojrzeniu, które nabierało zupełnie innego znaczenia przy ich dyskusjach. Wiedziała, że jest kimś więcej, niż "Smarkerusem", jak to nazywali go Huncwoci - pseudonim zresztą skutecznie się do niego przykleił przez te wszystkie lata. Może gdyby wcześniej dał jej jakieś sygnały, może gdyby...nie dostrzegła w Jamesie Potterze niewyobrażalnych pokładów dobroci, czułości i bezpieczeństwa, i nie pozwoliła sobie na złapanie własnego serca w jego łapczywe dłonie, to wtedy inaczej by się to skończyło? Choć trudno było mówić o jakimkolwiek końcu, skoro przecież nadal nie znaleźli się nawet w połowie tej książki pt."Życie"! Nie chciała ranić go w żaden sposób, nie chciała by Severus przez nią cierpiał i z pewnością nie zamierzała igrać z jego uczuciami, o których nie miała zielonego pojęcia, błędnie sądząc, że w tym wszystkim chodzi jedynie o przyjaźń.
Zawsze możesz wyjść ze swojej kryjówki. Będę po Twojej stronie, tak czy inaczej.
Ze względu na wszystko. Obiecaliśmy to sobie, prawda? Obiecaliśmy sobie wieczną przyjaźń...
Zaskoczona przyglądała się jego ręce, którą złapał ją za ramię; o dziwo uścisk był mocny, czego się po nim nie spodziewała. To nie było wszak podobne do Severusa Snape'a, którego tak dobrze znała - zdawało się, że dostrzega w nim kilka nowych szczegółów, które wcześniej jej umknęły. Ciężko było do końca nazwać tę więź pomiędzy nim, która zdawała się płynąć swoim, zupełnie nieznanym dla Evans, nurtem.
- Nie...nic mi nie jest - odpowiedziała zdziwiona tym pytaniem i przyjrzała się swoim stopom, jakby coś na nich było. Szybko niemniej uniosła zielone oczy i spojrzała w jego ciemne tęczówki, mimowolnie ponownie się uśmiechając; tym razem bardziej przyjaźnie. - Nie musisz się o mnie martwić. Jak widzisz jestem cała i zdrowa.
Nie wiedzieć czemu, zawsze nieco bawiło ją jego zakłopotanie i nieporadność przy niej - zupełnie nie dostrzegała w tym drugiego dna.
- Dbaj o siebie, proszę. Zbliżają się OWUTEMY i martwię się o Ciebie, zwłaszcza, że tak rzadko się ostatnio widujemy. Wiem, że sama nie jestem lepsza, ale... - i w tym momencie zaśmiała się cicho zakłopotana i przejechała dłonią po swoich rudych kosmykach. - Och, nie przesadzaj! Wcale tak źle nie wyglądam! No nie mów - uniosła podbródek wyżej i wydęła zabawnie usta, udając nadąsaną, po czym, gdy puścił jej ramię, szturchnęła go nim delikatnie. Przyglądała się mu z zastanowieniem, głęboko nad czymś myśląc, po czym nagle...!
- Uznasz, że zwariowałam, ale wpadł mi do głowy szalony pomysł. Co Ty na to, by wejść do tego labiryntu i zobaczyć, co skrywa? - Spytała nagle i nawet nie czekając na jego odpowiedź, odwróciła się do niego plecami i zrobiła kilka kroków do przodu, a stukot jej pantofelek rozległ się w całym pomieszczeniu. - Chodźmy, Sev!
Kiedy tak na dobrą sprawę nastąpiło rozluźnienie tej niegdyś tak silnej więzi? Wiele razy zadawała sobie te pytanie, próbując dokładniej zrozumieć, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Czy przyczyniło się do tego to, że trafiła do Gryffindoru, a on do Slytherinu? Że miała styczność z czwórką chłopaków, którzy - jakby nie patrząc - zamienili jego życie w piekło? Przynajmniej zrobili to Syriusz i James, a Peter i Remus przyglądali się temu; czasem maczając w tym palce, a nieraz próbując zareagować - w przypadku Lupina - ale na próżno. Ale...Ślizgon też nie był bez winy, pamiętała przecież dokładnie, jak na V roku nazwał ją szlamą, jak poczuła się...niechciana, gorsza i rozgoryczona, że pomimo tego, że tak się starała, że mówił jej zupełnie inne rzeczy, podczas ich wspólnych rozmów o wszystkim i o niczym, użył wobec niej tak paskudnego określenia. Z początku była zła, nie chciała mieć z nim już nic do czynienia, ale w końcu odpuściła. W końcu przecież każdy popełnia błędy; zarówno on, jak i ona. Ale to nie było już to, co kiedyś. Niemniej starali się oboje. Starali się o to, by całkowicie tej przyjaźni nie zaprzepaścić - gdyby tylko wiedziała, że w jego myślach jest kim więcej, kimś bardziej znaczącym! Jednak czy to by coś zmieniło? Poprawiło?
A może...może tak było lepiej, zwłaszcza w obecnej sytuacji? Chyba tylko bardziej pogrążyłaby się w tym przeświadczeniu o swoim egoizmie. Również i Lily brakowało Ślizgona w przydługich czarnych szatach, o mądrym ironicznym spojrzeniu, które nabierało zupełnie innego znaczenia przy ich dyskusjach. Wiedziała, że jest kimś więcej, niż "Smarkerusem", jak to nazywali go Huncwoci - pseudonim zresztą skutecznie się do niego przykleił przez te wszystkie lata. Może gdyby wcześniej dał jej jakieś sygnały, może gdyby...nie dostrzegła w Jamesie Potterze niewyobrażalnych pokładów dobroci, czułości i bezpieczeństwa, i nie pozwoliła sobie na złapanie własnego serca w jego łapczywe dłonie, to wtedy inaczej by się to skończyło? Choć trudno było mówić o jakimkolwiek końcu, skoro przecież nadal nie znaleźli się nawet w połowie tej książki pt."Życie"! Nie chciała ranić go w żaden sposób, nie chciała by Severus przez nią cierpiał i z pewnością nie zamierzała igrać z jego uczuciami, o których nie miała zielonego pojęcia, błędnie sądząc, że w tym wszystkim chodzi jedynie o przyjaźń.
Zawsze możesz wyjść ze swojej kryjówki. Będę po Twojej stronie, tak czy inaczej.
Ze względu na wszystko. Obiecaliśmy to sobie, prawda? Obiecaliśmy sobie wieczną przyjaźń...
Zaskoczona przyglądała się jego ręce, którą złapał ją za ramię; o dziwo uścisk był mocny, czego się po nim nie spodziewała. To nie było wszak podobne do Severusa Snape'a, którego tak dobrze znała - zdawało się, że dostrzega w nim kilka nowych szczegółów, które wcześniej jej umknęły. Ciężko było do końca nazwać tę więź pomiędzy nim, która zdawała się płynąć swoim, zupełnie nieznanym dla Evans, nurtem.
- Nie...nic mi nie jest - odpowiedziała zdziwiona tym pytaniem i przyjrzała się swoim stopom, jakby coś na nich było. Szybko niemniej uniosła zielone oczy i spojrzała w jego ciemne tęczówki, mimowolnie ponownie się uśmiechając; tym razem bardziej przyjaźnie. - Nie musisz się o mnie martwić. Jak widzisz jestem cała i zdrowa.
Nie wiedzieć czemu, zawsze nieco bawiło ją jego zakłopotanie i nieporadność przy niej - zupełnie nie dostrzegała w tym drugiego dna.
- Dbaj o siebie, proszę. Zbliżają się OWUTEMY i martwię się o Ciebie, zwłaszcza, że tak rzadko się ostatnio widujemy. Wiem, że sama nie jestem lepsza, ale... - i w tym momencie zaśmiała się cicho zakłopotana i przejechała dłonią po swoich rudych kosmykach. - Och, nie przesadzaj! Wcale tak źle nie wyglądam! No nie mów - uniosła podbródek wyżej i wydęła zabawnie usta, udając nadąsaną, po czym, gdy puścił jej ramię, szturchnęła go nim delikatnie. Przyglądała się mu z zastanowieniem, głęboko nad czymś myśląc, po czym nagle...!
- Uznasz, że zwariowałam, ale wpadł mi do głowy szalony pomysł. Co Ty na to, by wejść do tego labiryntu i zobaczyć, co skrywa? - Spytała nagle i nawet nie czekając na jego odpowiedź, odwróciła się do niego plecami i zrobiła kilka kroków do przodu, a stukot jej pantofelek rozległ się w całym pomieszczeniu. - Chodźmy, Sev!
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach