- Esmeralda Moore
Re: Spory Balkon
Pią Cze 24, 2016 8:31 pm
Cyganka również kiedyś była tego pewna, między innymi w chwili kiedy próbowała zawalczyć o Sahira, o jego duszę. Niestety przegrywała, sądziła, że uda się jej przeskoczyć wszystkie przeszkody, że pochwyci go mocno i wyciągnie z otchłani piekła na światło dzienne, za miast tego ona sama zawisła gdzieś w jakiejś nicości, i do końca nie wiedziała gdzie chciała w tej chwili się znaleźć. Można powiedzieć, że Esmeralda w tej chwili powoli stawała się oddalonym echem samej siebie.
Dziewczyna rozumiała chłopaka aż za dobrze. Oraz jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że dla innych był pewnie dziwakiem. A on po prostu patrzył na ten świat w zupełnie inny sposób, bardzo zbliżony z resztą jej. Ona niegdyś również dostrzegała magię, dobro we wszystkim i we wszystkich. Kiedyś była pewna, że nie ma złych ludzi, że to zło które się dzieje na świecie jest spowodowane tylko tymi maskami którzy ludzie tak kochali zakładać. Wówczas wystarczyło by je zedrzeć, teraz nie byłą tego już tak pewna. Może zdarza się tak, że niektórzy po prostu rodzą się już źli, i ich przeznaczeniem jest siać zamęt i śmierć.
-Wiesz... kiedyś jak byłam mała opowiadano mi różne historie i podwodnych stworzeniach... wszystkie bajki kończyły się jednym stwierdzeniem "to co dzieje się na lądzie, pod wodą też się może zdarzyć"- Zacytowała z pamięci. To były dla niej piękne czasy. Była dzieckiem, niczym nie musiała się przejmować, nie znała wtedy wielu ludzi, była zamknięta w swoim malutkim muzycznym świecie i nie wpuszczała tam nikogo. W chwili kiedy weszła wśród ludzi ogród który stworzyła będąc dzieckiem, ulegał zniszczeniu, po przez destrukcyjną moc niektórych jednostek.
Kiedy ten wyjaśnił jej dlaczego akurat do tego owocu ją przyrównał, cyganka nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu. Nie wiedzieć dlaczego, ale odnosiła dziwne wrażenie, że ten chłopak będzie ją w stanie zrozumieć... jako jeden z nielicznych ludzi w tej szkole. Byli podobni... w podobny sposób chcieli odbierać świat.
-Umiesz patrzeć, i widzieć... a to jest w dzisiejszych czasach rzadka cecha- Powiedziała cicho i oparła się o barierkę.
-Wszyscy mają oczy... wszyscy z nich korzystają, ale nic nie widzą... To, że ty umiesz dostrzegać piękno to dar... nie zmarnuj go- Szczególnie teraz kiedy na świecie źle się działo, potrzebny był ktoś, kto swoimi optymistycznymi wizjami będzie zachęcać ludzi do dalszego życia.
-Wiesz... może takie tragedie są potrzebne, aby ludzie przypomnieli sobie o pewnych sprawach, żeby również nauczyli się patrzeć na ten świat i dostrzegać wszystkie jego kolory, a nie tylko te które im się najbardziej podobają- Powiedziała spokojnie. Wedle niej wszystko miało swoją jasną i konkretną przyczynę. Nie było przypadków, jeżeli ta masakra miała nastąpić to i tak by nastąpiła, przeznaczenie bardzo trudno zmienić, a chwilami jest to wręcz nie możliwe.
Dziewczyna rozumiała chłopaka aż za dobrze. Oraz jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że dla innych był pewnie dziwakiem. A on po prostu patrzył na ten świat w zupełnie inny sposób, bardzo zbliżony z resztą jej. Ona niegdyś również dostrzegała magię, dobro we wszystkim i we wszystkich. Kiedyś była pewna, że nie ma złych ludzi, że to zło które się dzieje na świecie jest spowodowane tylko tymi maskami którzy ludzie tak kochali zakładać. Wówczas wystarczyło by je zedrzeć, teraz nie byłą tego już tak pewna. Może zdarza się tak, że niektórzy po prostu rodzą się już źli, i ich przeznaczeniem jest siać zamęt i śmierć.
-Wiesz... kiedyś jak byłam mała opowiadano mi różne historie i podwodnych stworzeniach... wszystkie bajki kończyły się jednym stwierdzeniem "to co dzieje się na lądzie, pod wodą też się może zdarzyć"- Zacytowała z pamięci. To były dla niej piękne czasy. Była dzieckiem, niczym nie musiała się przejmować, nie znała wtedy wielu ludzi, była zamknięta w swoim malutkim muzycznym świecie i nie wpuszczała tam nikogo. W chwili kiedy weszła wśród ludzi ogród który stworzyła będąc dzieckiem, ulegał zniszczeniu, po przez destrukcyjną moc niektórych jednostek.
Kiedy ten wyjaśnił jej dlaczego akurat do tego owocu ją przyrównał, cyganka nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu. Nie wiedzieć dlaczego, ale odnosiła dziwne wrażenie, że ten chłopak będzie ją w stanie zrozumieć... jako jeden z nielicznych ludzi w tej szkole. Byli podobni... w podobny sposób chcieli odbierać świat.
-Umiesz patrzeć, i widzieć... a to jest w dzisiejszych czasach rzadka cecha- Powiedziała cicho i oparła się o barierkę.
-Wszyscy mają oczy... wszyscy z nich korzystają, ale nic nie widzą... To, że ty umiesz dostrzegać piękno to dar... nie zmarnuj go- Szczególnie teraz kiedy na świecie źle się działo, potrzebny był ktoś, kto swoimi optymistycznymi wizjami będzie zachęcać ludzi do dalszego życia.
-Wiesz... może takie tragedie są potrzebne, aby ludzie przypomnieli sobie o pewnych sprawach, żeby również nauczyli się patrzeć na ten świat i dostrzegać wszystkie jego kolory, a nie tylko te które im się najbardziej podobają- Powiedziała spokojnie. Wedle niej wszystko miało swoją jasną i konkretną przyczynę. Nie było przypadków, jeżeli ta masakra miała nastąpić to i tak by nastąpiła, przeznaczenie bardzo trudno zmienić, a chwilami jest to wręcz nie możliwe.
- Minabi Izumi
Re: Spory Balkon
Nie Cze 26, 2016 4:23 am
Minabi aż w taki sposób nie zagłębiał się w innych ludzi, sądził, że to nie było konieczne - miał swoje sprawdzone sposoby, które mogły poprawić sytuację, a przy tym nie pociągnąć go na dno. Zresztą ludzie nie chwytali się go tak rozpaczliwie i mocno, raczej przypominało to latarnie na środku bezkresnego morza, która była sygnałem, że ląd jest gdzieś niedaleko. A tam gdzie ląd tam i schronienie. Nie analizował, nie pytał o szczegóły, z zasady przy większości po prostu był, na krótko lub na dłużej. Niektórzy pewnie zastanawiali się jak to możliwe, że trafił do Ravenclawu, bo przecież nie zachowywał się jak przystało na uczniów tego domu. Jakby były jakieś zasady, nie? Nawet gdy ktoś spytał się go wprost o taką rzecz, zawsze odpowiadał z beztroskim uśmiechem. Zazwyczaj mówił o czymś, co nie było z tym związane, bo jak miał odpowiedzieć na coś, co nie zajmowało go w żaden sposób? To po prostu było jasne i radosne jak wspaniałe słońce na niebie, które każdego dnia dawało mu znak. Amen, Alleluja, Wielkie Niebiosa, Złote Gacie Merlina! Izumi chyba miał zwyczajny talent nieświadomego przyciągania do siebie innych; zwykłych ludzi, zaczarowanych, wilkołaków, wampiry, wille, duchy a nawet zwierzątka mniejsze i większe. Uważał to za dar od czegoś lepszego i wyższego od siebie - tym czymś była dla niego Matka Natura. Nie czuł się samotny ani też niezrozumiały, robił swoje, doceniając to, co stworzone i tworząc to, co mogłoby być doceniane. Nie znał się na ludzkich maskach, zdawał się je pomijać, tworzył niemniej czasem te prawdziwe, które bardzo chętnie ofiarowywał innym.
Ten wieczór był naprawdę cudowny i tak mało skomplikowany. Hogwart znaczył dla Minabiego bardzo dużo, ale nie był smutny, że za rok wróci tu po raz ostatni. Szum drzew działał na niego tak uspokajająco, dostarczając mu tej siły, która spalała nadmiar jego energii. Czuł, że mógłby się unieść w powietrze i tańczyć wokół słońca, pozdrawiając swoich powietrznych przyjaciół z którymi wykonywałby akrobacje o jakich nikt nie śmiał marzyć.
- Możliwe, trytony mają dużo z nami wspólnego. Jest sporo historii... próbowałem się nauczyć trytońskiego i chyba nawet mi coś zaczęło wychodzić. Wiedziałaś, kwiecie kaki, że Dropsowy Mędrzec też go zna? Dał mi nawet kilka wskazówek jak mnie raz usłyszał na korytarzu. To wspaniały mentor - uśmiechnął się do swojego wspomnienia i spróbował sobie przypomnieć to, czego się uczył. - Niech pomyślę... ASJORAJO IIIIO AAAEAAAc'A! Chyba jakoś tak.
Wydał z siebie niezrozumiałe, piskliwe dźwięki, po czym spojrzał na Esmeraldę z błyszczącymi oczami. - Może opowiedziałabyś mi jedną z tych historii? O ile masz ochotę. Uwielbiam ich słuchać i sam czasem coś opowiadam.
Kolejne kreski pojawiły się na płótnie, ogon już był praktycznie skończony, a włosy wiły się niczym wodorosty. Teraz postanowił się skupić bardziej na detalach. Przez chwilę przykładał różdżkę do swojego policzka, nieznacznie odsuwając się od obrazu i spoglądając na niego bardzo intensywnie. Kiedy stwierdził, że wszystko jest w porządku, ponownie wrócił do rysowania.
- Naprawdę? To znaczy, wydaje mi się, że każdy to posiada tylko nie wykorzystuje w pełni. Zwierzęta nie mają na przykład z tym problemu, niektóre plemiona również i z tego, co wyczytałem pierwsi czarodzieje też, dopóki nie rozpoczęły się walki z niemagicznymi. Chciałem sprawdzić jeszcze wcześniejsze źródła, ale okazało się to być niemożliwe. To miłe, kwiecie kaki - kiwnął lekko głową i posłał jej pełne zrozumienia spojrzenie. - Wiedziałaś, że kiedyś twe listki przyniosły mi wieść o twoim tańcu? Musisz jednak o nie dbać, bo umrą i zostaną zapomniane...
Jego wzrok przesunął się na jej monetki przy spódnicy, po czym spojrzał w niebo i rozciągnął się, zastanawiając się, czy jeszcze czegoś nie brakuje w jego autoportrecie, zanim nie podkreśli sylwetki i jej elementów a następnie nie naniesie farb. Ostrożnie stworzył postaci oczy, przez chwilę milcząc i słuchając zarówno słów Esmeraldy jak i wieczornego śpiewu ptaków.
- Niektórych tragedii można jednak uniknąć. Głównie tych większych. Nie sądzisz? Małe przecież w zupełności by wystarczyły. Bez rozlewu krwi - dodał cicho, drapiąc się po głowie. Posłał jej uśmiech i wskazał na płótno. -Myślisz, że jest w porządku? Mogę już użyć farb i wzmocnień?
Ten wieczór był naprawdę cudowny i tak mało skomplikowany. Hogwart znaczył dla Minabiego bardzo dużo, ale nie był smutny, że za rok wróci tu po raz ostatni. Szum drzew działał na niego tak uspokajająco, dostarczając mu tej siły, która spalała nadmiar jego energii. Czuł, że mógłby się unieść w powietrze i tańczyć wokół słońca, pozdrawiając swoich powietrznych przyjaciół z którymi wykonywałby akrobacje o jakich nikt nie śmiał marzyć.
- Możliwe, trytony mają dużo z nami wspólnego. Jest sporo historii... próbowałem się nauczyć trytońskiego i chyba nawet mi coś zaczęło wychodzić. Wiedziałaś, kwiecie kaki, że Dropsowy Mędrzec też go zna? Dał mi nawet kilka wskazówek jak mnie raz usłyszał na korytarzu. To wspaniały mentor - uśmiechnął się do swojego wspomnienia i spróbował sobie przypomnieć to, czego się uczył. - Niech pomyślę... ASJORAJO IIIIO AAAEAAAc'A! Chyba jakoś tak.
Wydał z siebie niezrozumiałe, piskliwe dźwięki, po czym spojrzał na Esmeraldę z błyszczącymi oczami. - Może opowiedziałabyś mi jedną z tych historii? O ile masz ochotę. Uwielbiam ich słuchać i sam czasem coś opowiadam.
Kolejne kreski pojawiły się na płótnie, ogon już był praktycznie skończony, a włosy wiły się niczym wodorosty. Teraz postanowił się skupić bardziej na detalach. Przez chwilę przykładał różdżkę do swojego policzka, nieznacznie odsuwając się od obrazu i spoglądając na niego bardzo intensywnie. Kiedy stwierdził, że wszystko jest w porządku, ponownie wrócił do rysowania.
- Naprawdę? To znaczy, wydaje mi się, że każdy to posiada tylko nie wykorzystuje w pełni. Zwierzęta nie mają na przykład z tym problemu, niektóre plemiona również i z tego, co wyczytałem pierwsi czarodzieje też, dopóki nie rozpoczęły się walki z niemagicznymi. Chciałem sprawdzić jeszcze wcześniejsze źródła, ale okazało się to być niemożliwe. To miłe, kwiecie kaki - kiwnął lekko głową i posłał jej pełne zrozumienia spojrzenie. - Wiedziałaś, że kiedyś twe listki przyniosły mi wieść o twoim tańcu? Musisz jednak o nie dbać, bo umrą i zostaną zapomniane...
Jego wzrok przesunął się na jej monetki przy spódnicy, po czym spojrzał w niebo i rozciągnął się, zastanawiając się, czy jeszcze czegoś nie brakuje w jego autoportrecie, zanim nie podkreśli sylwetki i jej elementów a następnie nie naniesie farb. Ostrożnie stworzył postaci oczy, przez chwilę milcząc i słuchając zarówno słów Esmeraldy jak i wieczornego śpiewu ptaków.
- Niektórych tragedii można jednak uniknąć. Głównie tych większych. Nie sądzisz? Małe przecież w zupełności by wystarczyły. Bez rozlewu krwi - dodał cicho, drapiąc się po głowie. Posłał jej uśmiech i wskazał na płótno. -Myślisz, że jest w porządku? Mogę już użyć farb i wzmocnień?
- Esmeralda Moore
Re: Spory Balkon
Wto Cze 28, 2016 6:37 pm
Esmeralda uśmiechnęła się delikatnie i przymknęła swoje szmaragdowe oczy aby spróbować ujrzeć oczami wyobraźni to co chciała właśnie opowiedzieć chłopakowi. Co tym razem zobaczyła... wielki podwodny pałac, a wokół niego syreny, pływające beztrosko, prowadzące swoje podwodne życie. Była to naprawdę cudowna wizja.
-Pewnie kojarzysz historię małej syrenki... bajka która opowiadała o pięknej syrenie, która zakochała się w człowieku. Oddała swój głos wiedźmie morskiej w zamian za nogi. Mimo wszystko każdy z nas zna ta złagodzoną wersję, ale nie wiele osób wie jak było naprawdę- Urwała na chwilkę Podeszła spokojnie do barierki i popatrzyła gdzieś w toń jeziora, które w zachodzących promieniach słońca wyglądało wręcz cudownie.
-Król mórz miał sześć córek, z których najpiękniejszą była najmłodsza. Jak przystało na morskie księżniczki, zamiast nóg miały rybie ogony. Ich wychowaniem zajmowała się matka króla, jako że był on wdowcem. Babka obiecała im, że każda z nich, kiedy skończy 15 lat, będzie mogła wynurzyć się z morza i zobaczyć przepływające okręty, ludzi oraz miasta, w których żyli. Co roku jedna z księżniczek wyruszała z królestwa, przynosząc z wyprawy swoją opowieść o świecie.- Cyganka opowiadała tą historię zupełnie tak jak by sama brała udział w tych wydarzeniach. Cóż może dlatego, że bardzo lubiła tą historię, i chociaż nie było w niej wcale szczęśliwego zakończenia, to napawała ją swego rodzaju optymizmem.
-No i w końcu przyszedł też czas na najmłodszą córkę. W chwili kiedy wynurzyła się trafiła akurat na burzę, zobaczyła statek, który zaczyna tonąć, przez wielkie fale i wichurę. Nasza syrenka zauważyła pięknego księcia, który wypadł zza burtę. Uratowała go, i wyciągnęła nieprzytomnego księcia na suchy ląd. Tam znalazła go pewna dziewczyna, która zajęła się nim i odprowadziła do jego zamku- Romka podeszła do chłopaka i popatrzyła na obraz. Uśmiechnęła się delikatnie, na widok długiego ogona, który znajdował się na miejscu nóg.
-Księżniczka nie mogła o nim zapomnieć, dlatego też udała się do morskiej wiedźmy. Ta w zamian za nogi chciała pozyskać jej język, mówiąc syrence, że tylko pocałunek prawdziwej miłości może utrwalić zaklęcie, jeżeli tak się nie stanie, zmieni się w morską pianę. Wiedźma dotrzymała swojego słowa, i zmieniła ja w człowieka, ale każdy krok po ziemi sprawiał jej ból, który był opisywany jest jako uczucie chodzenia po kawałkach szkła- Im bliżej było do zakończenia głos dziewczyny stawał się coraz bardziej smutny. Ona sama widziała w tym swego rodzaju analogię do swojej osoby. Oddała swoje człowieczeństwo na rzecz Sahira, a pomimo radości, czuje jak by ktoś rozrywał jej duszę na kawałeczki.
-Niestety książę traktował syrenkę jak siostrę, nie wiedział, że to ona go uratowała, bo nie mógł tego wiedzieć. Cały czas tylko mówił o dziewczynie która go tylko znalazła na brzegu. Był przekonany, że to ona go uratowała. W końcu doszło do zaślubin księcia, z ową dziewczyną. I oczywiście na uroczystość zaprosił również naszą małą syrenkę. Wraz z miłością księcia uchodziła jej nieśmiertelność. Okazało się, że była jeszcze jedna opcja aby wrócić do morskich głębin. Mogła zabić księcia, ale nie zrobiła tego, bo jego szczęście było dla niej ważniejsze, niż jej życie. Rzuciła się w morskie głębiny odbierając sobie tym samym życie- Zakończyła, po czym okręciła się wokół własnej osi, a jej spódnica zawirowała połyskując w resztce promieni słońca.
-Historia może nie jest zbyt radosna, ale widzisz... nie tylko my mamy problemy. Życie pod wodą wcale nie jest lepsze.- Cyganka mimo wszystko uśmiechnęła się lekko. Dla niej znaczyło to, że nie byli osamotnieni w swoim cierpieniu. Ktoś w innych miejscach na tej ziemi mógł przechodzić bardzo podobne historie.
-Ta ziemia przyzwyczaiła się do rozlewu krwi... a stało się tak kiedy dokonano pierwszego morderstwa. Od tamtej pory musimy ją karmić krwią- Była to straszna perspektywa, ale sami do tego doprowadziliśmy i cyganka o tym wiedziała.
-Hmmm... myślę, że możesz już użyć farb- Powiedziała z lekkim uśmiechem.
-Wiesz... jest takie zioło... skrzeloziele, dzięki niemu można na chwilę zamieszkać w wodzie, mieć skrzela, płetwy. Wydaje mi się, że to jedyna szansa ludzi aby spróbować poczuć to co czują trytony.- Zakończyła swój wywód, po czym usiadła na ziemi, plecami do barierki, aby lepiej widzieć swojego rozmówcę.
-Pewnie kojarzysz historię małej syrenki... bajka która opowiadała o pięknej syrenie, która zakochała się w człowieku. Oddała swój głos wiedźmie morskiej w zamian za nogi. Mimo wszystko każdy z nas zna ta złagodzoną wersję, ale nie wiele osób wie jak było naprawdę- Urwała na chwilkę Podeszła spokojnie do barierki i popatrzyła gdzieś w toń jeziora, które w zachodzących promieniach słońca wyglądało wręcz cudownie.
-Król mórz miał sześć córek, z których najpiękniejszą była najmłodsza. Jak przystało na morskie księżniczki, zamiast nóg miały rybie ogony. Ich wychowaniem zajmowała się matka króla, jako że był on wdowcem. Babka obiecała im, że każda z nich, kiedy skończy 15 lat, będzie mogła wynurzyć się z morza i zobaczyć przepływające okręty, ludzi oraz miasta, w których żyli. Co roku jedna z księżniczek wyruszała z królestwa, przynosząc z wyprawy swoją opowieść o świecie.- Cyganka opowiadała tą historię zupełnie tak jak by sama brała udział w tych wydarzeniach. Cóż może dlatego, że bardzo lubiła tą historię, i chociaż nie było w niej wcale szczęśliwego zakończenia, to napawała ją swego rodzaju optymizmem.
-No i w końcu przyszedł też czas na najmłodszą córkę. W chwili kiedy wynurzyła się trafiła akurat na burzę, zobaczyła statek, który zaczyna tonąć, przez wielkie fale i wichurę. Nasza syrenka zauważyła pięknego księcia, który wypadł zza burtę. Uratowała go, i wyciągnęła nieprzytomnego księcia na suchy ląd. Tam znalazła go pewna dziewczyna, która zajęła się nim i odprowadziła do jego zamku- Romka podeszła do chłopaka i popatrzyła na obraz. Uśmiechnęła się delikatnie, na widok długiego ogona, który znajdował się na miejscu nóg.
-Księżniczka nie mogła o nim zapomnieć, dlatego też udała się do morskiej wiedźmy. Ta w zamian za nogi chciała pozyskać jej język, mówiąc syrence, że tylko pocałunek prawdziwej miłości może utrwalić zaklęcie, jeżeli tak się nie stanie, zmieni się w morską pianę. Wiedźma dotrzymała swojego słowa, i zmieniła ja w człowieka, ale każdy krok po ziemi sprawiał jej ból, który był opisywany jest jako uczucie chodzenia po kawałkach szkła- Im bliżej było do zakończenia głos dziewczyny stawał się coraz bardziej smutny. Ona sama widziała w tym swego rodzaju analogię do swojej osoby. Oddała swoje człowieczeństwo na rzecz Sahira, a pomimo radości, czuje jak by ktoś rozrywał jej duszę na kawałeczki.
-Niestety książę traktował syrenkę jak siostrę, nie wiedział, że to ona go uratowała, bo nie mógł tego wiedzieć. Cały czas tylko mówił o dziewczynie która go tylko znalazła na brzegu. Był przekonany, że to ona go uratowała. W końcu doszło do zaślubin księcia, z ową dziewczyną. I oczywiście na uroczystość zaprosił również naszą małą syrenkę. Wraz z miłością księcia uchodziła jej nieśmiertelność. Okazało się, że była jeszcze jedna opcja aby wrócić do morskich głębin. Mogła zabić księcia, ale nie zrobiła tego, bo jego szczęście było dla niej ważniejsze, niż jej życie. Rzuciła się w morskie głębiny odbierając sobie tym samym życie- Zakończyła, po czym okręciła się wokół własnej osi, a jej spódnica zawirowała połyskując w resztce promieni słońca.
-Historia może nie jest zbyt radosna, ale widzisz... nie tylko my mamy problemy. Życie pod wodą wcale nie jest lepsze.- Cyganka mimo wszystko uśmiechnęła się lekko. Dla niej znaczyło to, że nie byli osamotnieni w swoim cierpieniu. Ktoś w innych miejscach na tej ziemi mógł przechodzić bardzo podobne historie.
-Ta ziemia przyzwyczaiła się do rozlewu krwi... a stało się tak kiedy dokonano pierwszego morderstwa. Od tamtej pory musimy ją karmić krwią- Była to straszna perspektywa, ale sami do tego doprowadziliśmy i cyganka o tym wiedziała.
-Hmmm... myślę, że możesz już użyć farb- Powiedziała z lekkim uśmiechem.
-Wiesz... jest takie zioło... skrzeloziele, dzięki niemu można na chwilę zamieszkać w wodzie, mieć skrzela, płetwy. Wydaje mi się, że to jedyna szansa ludzi aby spróbować poczuć to co czują trytony.- Zakończyła swój wywód, po czym usiadła na ziemi, plecami do barierki, aby lepiej widzieć swojego rozmówcę.
- Minabi Izumi
Re: Spory Balkon
Pon Lip 04, 2016 11:01 pm
Z chęcią zobaczyłby to, co Esmeralda, ale wiedział że warto poczekać, bo przecież może być tak, że ujrzy obraz, który całkowicie odmieni jego życie. Więc niech tak będzie, niech poniosą go daleko jego nogi, choć są przecież takie ludzkie i zupełnie nie przypominające ogona trytona. Słyszał dużo różnych opowieści, dlatego był ciekaw czy ta, którą chciała opowiedzieć dziewczyna, będzie przypominała którąś z nich. W końcu poprawił swój berecik i natychmiast wsłuchał się w, zdawałoby się, uspokajające słowa Puchonki. Kiwnął krótko głową i sam przymknął oczy i przeniósł się do podwodnego, cudownego świata. Czuł się tam doskonale! Pływał z druzgotkami, trytonami, wielką kałamarnicą i rybami. Nie spodziewał się takich wrażeń, był szczerze zaskoczony, kiedy coraz więcej elementów tej historii zaczęło się pojawiać. Przyjął to, widział króla i pomachał nawet do niego i jego córek, potem minął tę najmłodszą i płynąć dalej i dalej. To wszystko zdawało się być żywe. Realne. I może nawet w istocie takie było. Nadal nie otwierał oczu, pokonywał kolejne odległości by znaleźć się jak najdalej! Nie pomyślałby nawet jakie skojarzenia przychodzą do Esmeraldy na wspomnienie miłości trytonki i może to i lepiej, Minabi miał bowiem dość dziwne wyobrażenie tego uczucia. Możliwe, że jej nie były przeznaczone to o czym myślała, że jest właściwie. Sahir był bardziej złożony nawet Minabi to wiedział. To nie był książę, to był anioł z czarnymi skrzydłami, bardziej skomplikowana historia. Gdy skończyła, otworzył oczy i wydał z siebie krótki, bliżej niezidentyfikowany dźwięk.
- To rzeczywiście smutne, rozumiem. Ale nadal pozostaje nadzieja, prawda? Że chociaż dane będzie jej kiedyś spotkać z ojcem, nawet jeśli będzie jedynie morską pianą. Życie może być problemów - wypowiedział swoje myśli na głos, wracając po chwili do swojego dzieła. Skinął głową nadal zamyślony, po czym przeszedł do następnego etapu i wraz z kolorami na obrazie, jego twarz odzyskiwała radość.
- Znam skrzeloziele! Ale nie chcę przesadzić i jest dość krótkotrwałe - dodał, machając na zmianę różdżką i pędzlem by utrwalić swój efekt. Po kilkunastu długich minutach zakończył. Odsunął się i rzucił jeszcze zaklęcie, które sprawiło, że rysunkowy on zaczął się poruszać. - Ha! I co sądzisz? Zaraz namaluję Ciebie, kwiecie kaki!
~
Krótkie, wybacz, ale spieszyłam się jak mogłam ;.; Następny będzie lepszy, obiecuję!
CHORE DZIEŁO!
Uznajmy że pionowo jest wiekszy niz poziomo, nie było czasu! :<
- To rzeczywiście smutne, rozumiem. Ale nadal pozostaje nadzieja, prawda? Że chociaż dane będzie jej kiedyś spotkać z ojcem, nawet jeśli będzie jedynie morską pianą. Życie może być problemów - wypowiedział swoje myśli na głos, wracając po chwili do swojego dzieła. Skinął głową nadal zamyślony, po czym przeszedł do następnego etapu i wraz z kolorami na obrazie, jego twarz odzyskiwała radość.
- Znam skrzeloziele! Ale nie chcę przesadzić i jest dość krótkotrwałe - dodał, machając na zmianę różdżką i pędzlem by utrwalić swój efekt. Po kilkunastu długich minutach zakończył. Odsunął się i rzucił jeszcze zaklęcie, które sprawiło, że rysunkowy on zaczął się poruszać. - Ha! I co sądzisz? Zaraz namaluję Ciebie, kwiecie kaki!
~
Krótkie, wybacz, ale spieszyłam się jak mogłam ;.; Następny będzie lepszy, obiecuję!
CHORE DZIEŁO!
Uznajmy że pionowo jest wiekszy niz poziomo, nie było czasu! :<
- Esmeralda Moore
Re: Spory Balkon
Wto Lip 05, 2016 12:14 am
Cyganka wyraźnie posmutniała, i odwróciła się aby spojrzeć w kierunku jeziora.
-Cóż... szkoda... kiedyś, przez swoją głupotę wrzuciłam do tej wody, coś co poniekąd mnie dopełniało- Mruknęła cicho. Musiała się najwyraźniej pogodzić z tym, że nie odzyska już swojego wisiorka ze szmaragdem. Teraz doskonale to wiedziała. On określał ją... to było jej dziedzictwo, w chwili kiedy się go pozbyła, musiała stworzyć sobie nowe, ale to nie było takie proste jak się jej wydawało. Ten krzyż który zwisał z jej szyi, nie był jej. Tak naprawdę nic co się wydarzyło w jej nowym życiu nie było jej. Wszystko zostało podyktowane, przez tego samozwańczego pana ciemności, a mimo wszystko nie wyrwała się, nie uciekła... dlaczego? Cóż tutaj pojawia się ponownie wątek tego chorego przywiązania, którego najpewniej żaden z normalnych ludzi nie był w stanie zrozumieć. W końcu dla każdego wydawało się być to logiczne, że jeżeli ktoś nas krzywdzi to od niego uciekamy. Niestety w chwili, kiedy spijaliśmy wszystkie złe słowa, wszystkie gesty które miały na celu sprowadzić nas do parteru, z taką rozkoszą, jak by to był najsłodszy nektar jaki się piło w całym swoim życiu.
-Cóż... każda bajka uczy wielu rzeczy... każdy wyciąga z nich to co jest mu w danej chwili najbardziej potrzebne- A co Esmeralda wyciągnęła z tej bajki... cóż ona sama nigdy nie słuchała swoich opowieści, nie brała z nich żadnych lekcji. I może to był błąd który popełniła... gdyby brała pod uwagę morały opowieści, jej życie być może w tej chwili wyglądało by zupełnie inaczej.
Kiedy ten oznajmił jej, że może już obejrzeć obraz, bez chwili zastanowienia wstała i podeszła do niego. Skierowała swoje szmaragdowe oczy na płótno, aby przyjrzeć się temu co chłopak własnie stworzył. Musiała przyznać, że był to stosunkowo śmieszny obraz, ale przecież nie będzie się śmiała z cudzych pragnień.
-Cóż... muszę przyznać, że jest to całkiem...- I tutaj zabrakło jej słów... dziwne, niepokojące, chore...
-interesujące- Dokończyła i uśmiechnęła się lekko odsłaniając szereg swoich białych ząbków. Nie było w tej chwili śladu kłów, które wysuwały się, kiedy ta miała zasiąść do swojej uczty... nic po za jej chłodem skóry nie zdradzało, że już dawno przestałą być człowiekiem... o ile w ogóle kiedykolwiek nim była.
-Cóż... szkoda... kiedyś, przez swoją głupotę wrzuciłam do tej wody, coś co poniekąd mnie dopełniało- Mruknęła cicho. Musiała się najwyraźniej pogodzić z tym, że nie odzyska już swojego wisiorka ze szmaragdem. Teraz doskonale to wiedziała. On określał ją... to było jej dziedzictwo, w chwili kiedy się go pozbyła, musiała stworzyć sobie nowe, ale to nie było takie proste jak się jej wydawało. Ten krzyż który zwisał z jej szyi, nie był jej. Tak naprawdę nic co się wydarzyło w jej nowym życiu nie było jej. Wszystko zostało podyktowane, przez tego samozwańczego pana ciemności, a mimo wszystko nie wyrwała się, nie uciekła... dlaczego? Cóż tutaj pojawia się ponownie wątek tego chorego przywiązania, którego najpewniej żaden z normalnych ludzi nie był w stanie zrozumieć. W końcu dla każdego wydawało się być to logiczne, że jeżeli ktoś nas krzywdzi to od niego uciekamy. Niestety w chwili, kiedy spijaliśmy wszystkie złe słowa, wszystkie gesty które miały na celu sprowadzić nas do parteru, z taką rozkoszą, jak by to był najsłodszy nektar jaki się piło w całym swoim życiu.
-Cóż... każda bajka uczy wielu rzeczy... każdy wyciąga z nich to co jest mu w danej chwili najbardziej potrzebne- A co Esmeralda wyciągnęła z tej bajki... cóż ona sama nigdy nie słuchała swoich opowieści, nie brała z nich żadnych lekcji. I może to był błąd który popełniła... gdyby brała pod uwagę morały opowieści, jej życie być może w tej chwili wyglądało by zupełnie inaczej.
Kiedy ten oznajmił jej, że może już obejrzeć obraz, bez chwili zastanowienia wstała i podeszła do niego. Skierowała swoje szmaragdowe oczy na płótno, aby przyjrzeć się temu co chłopak własnie stworzył. Musiała przyznać, że był to stosunkowo śmieszny obraz, ale przecież nie będzie się śmiała z cudzych pragnień.
-Cóż... muszę przyznać, że jest to całkiem...- I tutaj zabrakło jej słów... dziwne, niepokojące, chore...
-interesujące- Dokończyła i uśmiechnęła się lekko odsłaniając szereg swoich białych ząbków. Nie było w tej chwili śladu kłów, które wysuwały się, kiedy ta miała zasiąść do swojej uczty... nic po za jej chłodem skóry nie zdradzało, że już dawno przestałą być człowiekiem... o ile w ogóle kiedykolwiek nim była.
- Minabi Izumi
Re: Spory Balkon
Czw Lip 14, 2016 1:07 pm
- Och, nie da się nic z tym zrobić? Próbowałaś zaklęciem albo zwyczajnie zanurzyć się i zbadać morską okolicę? Myślę, że trytony się nie rozgniewają - posłał jej krótki uśmiech by dodać otuchy i odrzucić od niej wszelkie złe myśli. Nawet jeśli nie zdobędzie tego, co szukał to może uda znaleźć jej się coś nowego, Minabi zawsze starał się myśleć pozytywnie, dostrzegał wiele drzwi, wiele wejść i wyjść którymi można się poruszać. Swoim spostrzegawczym nosem wyczuwał więcej niż mówił, niż dzielił się z innymi, byleby tylko nie poruszać zbyt delikatnych tematów. Wolał krążyć wokół wszystkiego, wokół całej przyrody i patrzeć z otwartymi oczami na ten świat i każdą pojedynczą osobę jakby miała coś do opowiedzenia. Dzielił się ze swoją magią mimowolnie, ale nie był zły, bo w końcu taka była jego droga! A jakże! Pojęcie ciemności dla niego nie istniało, przynajmniej nie takie dokładnie, nie miał czemu się opierać i na co reagować taki a nie inny sposób, bo każdy był dobry. I on starał się to pokazać. A Sahir? Sahir przecież był niebywale szlachetną istotą! Och, Izumi to wiedział, wiedział bardzo dobrze! Sześć lat w jednym dormitorium robi swoje. Nawet zdołał zapamiętać jego imię i go nie przekręcać. Spoglądał na te piękne, ciemne barwy nieba i ziemi z balkonu wieży astronomicznej, słuchał ukrytych pieśni każdego żyjątka i pozwalał by jego płótno tym nasiąkało.
- To w końcu jest potrzebne ludziom, ale ja wolę wierzyć, że bajki i legendy to zaledwie przedsmak do dziwów i czarów, i niesamowitych przygód, których doświadczamy we własnym życiu - wyszczerzył się po raz chyba tysięczny. Krzywy berecik wraz z częścią włosów opadł mu na oko, a on się cieszył jak małe dziecko. Na dodatek jego dzieło było skończone i teraz mógł zabrać się za kolejne! Cóż to za wspaniały wieczór, Apollo będzie zachwycony!
- Naprawdę? - Jego ciemne oczy łagodnie pojaśniały. - Ależ dziękuję ci, kwiecie kaki!
I złapał ją nagle za dłonie i zawirował z nią w rytm niewidzialnej melodii, śmiejąc się wesoło. Jej monetki zabrzęczały.
- Widzisz? Widzisz jak wspaniale może być? Teraz pora na ciebie - powiedział i w końcu ją puścił, nie przejmując się chłodem jej skóry. Mogła poczuć jak miękka i ciepła jest skóra chłopaka, jak niewidzialne linie światła idące od niego dotykają jej ciała. To nie było nic strasznego. Zbliżył się ponownie do swojej sztalugi, ściągnął swój autoportret i położył go z boku a następnie za pomocą stuknięcia różdżki w jasne drewno, wyczarował drugie płótno, które czekało na jego machnięcia.
- Ustaw się tak jak ci będzie wygodnie a ja zajmę się resztą.
- To w końcu jest potrzebne ludziom, ale ja wolę wierzyć, że bajki i legendy to zaledwie przedsmak do dziwów i czarów, i niesamowitych przygód, których doświadczamy we własnym życiu - wyszczerzył się po raz chyba tysięczny. Krzywy berecik wraz z częścią włosów opadł mu na oko, a on się cieszył jak małe dziecko. Na dodatek jego dzieło było skończone i teraz mógł zabrać się za kolejne! Cóż to za wspaniały wieczór, Apollo będzie zachwycony!
- Naprawdę? - Jego ciemne oczy łagodnie pojaśniały. - Ależ dziękuję ci, kwiecie kaki!
I złapał ją nagle za dłonie i zawirował z nią w rytm niewidzialnej melodii, śmiejąc się wesoło. Jej monetki zabrzęczały.
- Widzisz? Widzisz jak wspaniale może być? Teraz pora na ciebie - powiedział i w końcu ją puścił, nie przejmując się chłodem jej skóry. Mogła poczuć jak miękka i ciepła jest skóra chłopaka, jak niewidzialne linie światła idące od niego dotykają jej ciała. To nie było nic strasznego. Zbliżył się ponownie do swojej sztalugi, ściągnął swój autoportret i położył go z boku a następnie za pomocą stuknięcia różdżki w jasne drewno, wyczarował drugie płótno, które czekało na jego machnięcia.
- Ustaw się tak jak ci będzie wygodnie a ja zajmę się resztą.
- Esmeralda Moore
Re: Spory Balkon
Wto Lip 19, 2016 1:03 am
-Obawiam się mój drogi, że to co straciłam w tej chwili leży gdzieś na dnie oraz na środku tego jeziora. Nie wydaje mi się aby zaklęcie tutaj poskutkowało. Dalej mogę zanurkować, ale problem w tym, że tak naprawdę nie umiem pływać- Mruknęła cicho lekko zawstydzona. To była prawda. Kochała wodę, ale tak naprawdę nigdy nie odważyła się do niej wejść. Po za paroma wyjątkami. Kiedy najpierw to do niej wpadła i prawie się utopiła, a drugi raz... Sahir... zgubił różdżkę. Tylko to wspomnienie było już tak wytarte od ilości przywoływań, że Cyganka nie była w stanie sobie przypomnieć szczegółów tego spotkania. Z resztą nie była pewna czy to wspomnienie na pewno miało rację bytu w rzeczywistości. Może to tylko jej chora wyobraźnia podsunęła jej taki obrazek, a ona sama siebie przekonała, że tak było w rzeczywistości.
Esmeralda słuchając chłopaka z każdą kolejną sekundą, widziała coraz wyraźniej w nim cień samej siebie. Kiedyś sposób jej myślenia był bardzo prosty. Świat nie dzielił się tylko na biel i czerń, było w nim znacznie więcej kolorów. Być może nadal je dostrzegała, ale ukrywała to przed światem. Sprowadzono ją na ziemię, ale tak bardzo tutaj nie pasowała i to było widać na pierwszy rzut oka. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej ludzka, a to była bardzo zła oznaka. Jej miejsce było gdzieś pomiędzy jawą a snem. A mimo wszystko nadal tutaj jest... dlaczego? Może dlatego, że znajduje się na tej ziemi pewien osobnik który potrzebuje jej skrzydeł. Może własnie to dziwne poczucie użyteczności nadal trzyma ją tutaj.
Kiedy ten złapał ją za dłonie, cyganka otworzyła szeroko oczy, ale bez większych przeszkód pozwoliła mu ją porwać do tego bliżej nie zidentyfikowanego tańca. Spódnica jej wirowała, a chusta monetkami brzęczała głośno wystukując im rytm, za to kruczoczarne włosy tworzyły tło tego pięknego obrazka. Nawet nie wiadomo kiedy na balkonie rozległ się ten kojący śmiech cyganeczki, który niegdyś był często słyszalny na korytarzach szkoły. Trzeba było przyznać, że jej ciało w tańcu wydawało się być tak bardzo lekkie, że można by pomyśleć, że Romka za chwile odleci do swojej krainy. Kiedy ten w końcu ją puścił dopiero zdała sobie sprawę z tego, że ten śmiech którego tak dawno nie słyszała właśnie tutaj się rozległ... a więc może nie wszystko stracone. Może nadal może być rajskim ptakiem. Co jeżeli to tylko jej własne ograniczenia, które zmusiły ją do zgięcia karku.
-Już tak dawno nie tańczyłam- Wyszeptała cicho po czym ponownie posłała chłopakowi tylko delikatny uśmiech. Oj tak... bardzo dawno tego nie robiła. W tej chwili mogło się wydawać jej, że nawet całe lata. No, ale nie rozmyślajmy o tym teraz. Cyganka miała zająć miejsce i pozę w jakiej by chciała być namalowana. Dlatego też usiadła na ziemi naprzeciwko chłopaka, zginając nogi w kolanach. Przełożyła sobie włosy przez ramię które powiewały niczym czarny sztandar na wietrze. Swoją twarz skierowała ku górze, a szmaragdowe oczy przyglądały się uważnie niebu które w tej chwili było usłane gwiazdami.
-[b]Już zapomniałam jaki piękny to widok[b]- Wyszeptała cicho wyraźnie zachwycona tym widokiem. Równie dawno spoglądała w niebo, już dawno gwiazdy nie odbijały się od jej szmaragdowych oczu. Ehhh co się stało z tą małą cyganeczką która potrafiła zachwycić wszystkich prostotą swojego życia.
Esmeralda słuchając chłopaka z każdą kolejną sekundą, widziała coraz wyraźniej w nim cień samej siebie. Kiedyś sposób jej myślenia był bardzo prosty. Świat nie dzielił się tylko na biel i czerń, było w nim znacznie więcej kolorów. Być może nadal je dostrzegała, ale ukrywała to przed światem. Sprowadzono ją na ziemię, ale tak bardzo tutaj nie pasowała i to było widać na pierwszy rzut oka. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej ludzka, a to była bardzo zła oznaka. Jej miejsce było gdzieś pomiędzy jawą a snem. A mimo wszystko nadal tutaj jest... dlaczego? Może dlatego, że znajduje się na tej ziemi pewien osobnik który potrzebuje jej skrzydeł. Może własnie to dziwne poczucie użyteczności nadal trzyma ją tutaj.
Kiedy ten złapał ją za dłonie, cyganka otworzyła szeroko oczy, ale bez większych przeszkód pozwoliła mu ją porwać do tego bliżej nie zidentyfikowanego tańca. Spódnica jej wirowała, a chusta monetkami brzęczała głośno wystukując im rytm, za to kruczoczarne włosy tworzyły tło tego pięknego obrazka. Nawet nie wiadomo kiedy na balkonie rozległ się ten kojący śmiech cyganeczki, który niegdyś był często słyszalny na korytarzach szkoły. Trzeba było przyznać, że jej ciało w tańcu wydawało się być tak bardzo lekkie, że można by pomyśleć, że Romka za chwile odleci do swojej krainy. Kiedy ten w końcu ją puścił dopiero zdała sobie sprawę z tego, że ten śmiech którego tak dawno nie słyszała właśnie tutaj się rozległ... a więc może nie wszystko stracone. Może nadal może być rajskim ptakiem. Co jeżeli to tylko jej własne ograniczenia, które zmusiły ją do zgięcia karku.
-Już tak dawno nie tańczyłam- Wyszeptała cicho po czym ponownie posłała chłopakowi tylko delikatny uśmiech. Oj tak... bardzo dawno tego nie robiła. W tej chwili mogło się wydawać jej, że nawet całe lata. No, ale nie rozmyślajmy o tym teraz. Cyganka miała zająć miejsce i pozę w jakiej by chciała być namalowana. Dlatego też usiadła na ziemi naprzeciwko chłopaka, zginając nogi w kolanach. Przełożyła sobie włosy przez ramię które powiewały niczym czarny sztandar na wietrze. Swoją twarz skierowała ku górze, a szmaragdowe oczy przyglądały się uważnie niebu które w tej chwili było usłane gwiazdami.
-[b]Już zapomniałam jaki piękny to widok[b]- Wyszeptała cicho wyraźnie zachwycona tym widokiem. Równie dawno spoglądała w niebo, już dawno gwiazdy nie odbijały się od jej szmaragdowych oczu. Ehhh co się stało z tą małą cyganeczką która potrafiła zachwycić wszystkich prostotą swojego życia.
- Minabi Izumi
Re: Spory Balkon
Pią Lip 29, 2016 1:46 am
- Nie możesz się poddawać, absolutnie nie możesz - powiedział stanowczo, ale i ciepło. Nigdy nie pozwalał sobie na złość, strach ani inne emocje, które mogłyby zbezcześcić jego sanktuarium, ciało które stanowiło łączność z całą energią świata. Jakże by tak mógł o nie nie dbać, sponiewierać i splugawić? O nie, już we krwi miał to jak powinien postępować, żadne przekleństwa też nie byłyby w stanie dotknąć jego myśli lub wypowiedzi. Taka była rzeczywistość. - Mogę ci pomóc z nauką pływania i sam postaram się podczas moich morskich podróży mieć na względzie poszukiwanie twego skarbu. Me wodne słowa też potoczą się ku wszystkim istotom, których wiedza jest większa ode mnie.
Wszystko było dla niego takie proste, takie jasne jak te cudowne gwiazdy i płótno, któreż zaraz miało zapełnić się fantastycznymi esami i floresami tworzącymi unikatowy portret. Hogwart był pięknym, urzekającym miejscem i Minabi całym swoim sercem czuł, że tylko tutaj przyjdzie mu stworzyć tak nieszablonowe malowidła. Wyciągał rękę w każdą stronę, również i w stronę Esmeraldy, kwiatu kaki, który wydawał się być zagubiony w ogrodzie. Była cała tęcza i to napływająca z każdego kierunku. Izumi nie miał problemu by przekraczać światy, a także by wciągać w nich innych ludzi, którzy tego potrzebowali. Uśmiech! To uśmiech sprawiał, że miał w sobie tyle siły! Taniec był tym, czego potrzebowała i on to podświadomie wyczuł, więc też poprowadził ją, otworzył oczy. Apollo, ten wspaniały bóg sztuki go natchnął. Wszystko od razu stało się łatwiejsze. Zachwycił się tym, że się roześmiała i sam również temu uległ, ciesząc się z takiej ilości pozytywnej energii w tym miejscu. Powinna częściej tańczyć.
- Powinnaś więc ulegać temu częściej - powiedział wesoło i odwzajemnił uśmiech, gładząc palcami płótno. Gdy tylko ustawiła się tak jak jej odpowiadało, zabrał się do dzieła. W ruch poszła i różdżka i pędzel, i szło to - a jakże! - szło!
- Każdej nocy i każdego dnia świat daje nam piękne widoki, którymi możemy się cieszyć i za nie dziękować.
Dzieło powstawało, pojawiały się kolejne linie i kropki, a następnie barwy. Był całkowicie temu oddany. I gdy trochę czasu minęło, tak z pewnie około godziny, obraz był gotowy.
- Już, podejdź, kwiecie kaki i wypowiedz się.
~
Oto kolejne dzeo. Trytonka Esme.
Wszystko było dla niego takie proste, takie jasne jak te cudowne gwiazdy i płótno, któreż zaraz miało zapełnić się fantastycznymi esami i floresami tworzącymi unikatowy portret. Hogwart był pięknym, urzekającym miejscem i Minabi całym swoim sercem czuł, że tylko tutaj przyjdzie mu stworzyć tak nieszablonowe malowidła. Wyciągał rękę w każdą stronę, również i w stronę Esmeraldy, kwiatu kaki, który wydawał się być zagubiony w ogrodzie. Była cała tęcza i to napływająca z każdego kierunku. Izumi nie miał problemu by przekraczać światy, a także by wciągać w nich innych ludzi, którzy tego potrzebowali. Uśmiech! To uśmiech sprawiał, że miał w sobie tyle siły! Taniec był tym, czego potrzebowała i on to podświadomie wyczuł, więc też poprowadził ją, otworzył oczy. Apollo, ten wspaniały bóg sztuki go natchnął. Wszystko od razu stało się łatwiejsze. Zachwycił się tym, że się roześmiała i sam również temu uległ, ciesząc się z takiej ilości pozytywnej energii w tym miejscu. Powinna częściej tańczyć.
- Powinnaś więc ulegać temu częściej - powiedział wesoło i odwzajemnił uśmiech, gładząc palcami płótno. Gdy tylko ustawiła się tak jak jej odpowiadało, zabrał się do dzieła. W ruch poszła i różdżka i pędzel, i szło to - a jakże! - szło!
- Każdej nocy i każdego dnia świat daje nam piękne widoki, którymi możemy się cieszyć i za nie dziękować.
Dzieło powstawało, pojawiały się kolejne linie i kropki, a następnie barwy. Był całkowicie temu oddany. I gdy trochę czasu minęło, tak z pewnie około godziny, obraz był gotowy.
- Już, podejdź, kwiecie kaki i wypowiedz się.
~
Oto kolejne dzeo. Trytonka Esme.
- Charles Myrnin Hucksberry
Re: Spory Balkon
Pią Gru 30, 2016 2:53 am
Koniec roku szkolnego był już blisko, dokładnie na wyciągnięcie długiej ręki Charlesa, kiedy to z uwagą obserwował swój prosty, klasyczny kalendarz, który informował go o upływie dni. Nie miał już zajęć, zaledwie jakieś dodatkowe lekcje dla co ambitniejszych lub mniej zdolnych, ale za to zdeterminowanych uczniów. No i oczywiście dochodziły do tego pomniejsze obowiązki, takie jak raporty, planowanie hucznego zakończenia roku szkolnego, rozliczanie się z pensji, ocena pracy młodych adeptów na ich spotkaniach z Obroną Przed Czarną Magią, a także dyżury. Te niekiedy przyprawiały go o migrenę, zwłaszcza, kiedy na swej drodze spotykał niewspółpracujące jednostki, które przy powiewie cieplejszego wiatru i w dobie leniwie spędzonego czasu, przerywanego zaledwie egzaminami - ha, takie słowa własnie nieraz słyszał, jakby to nie było nic takiego - były skłonniejsze do wszelakich dyskusji i podważania poszczególnych punktów regulaminu, zwłaszcza jednego, dotyczącego niedozwolonych zbliżeń. W szkole wszak nie wypadało w tak publiczny - właściwie to w ogóle, warto dodać - sposób dzielić się ze swoimi uczuciami i to jeszcze po godzinie policyjnej. Doprawdy, były momenty, kiedy współczuł woźnemu, choć ten zdawał się czerpać z tego dziwną satysfakcję. Może i on, Charles też powinien? W końcu w ten sposób dawał odpowiedni przykład. Szkoda tylko, że miał wrażenie jakby to przypominało rzucanie zaklęciem przeznaczonym dla ludzi w ścianę, które nie dość, że nie przynosiło żadnych efektów to jeszcze wywoływało zmęczenie. A on był już wystarczająco zmęczony, nawet nie miał kiedy zająć się porządnie klątwą, która może być dla niego potencjalnym zagrożeniem, kiedy w końcu nadejdzie oficjalne zakończenie. No cóż, najwyraźniej takie było jego szczęście, dość parszywe należało dodać.
Dzisiaj miał dyżur w wieży astronomicznej, gdzie może nie było dużo miejsc w którym ktoś mógłby się schować, ale za to mnóstwo schodków po których należało się wspinać w górę. Nie, żeby narzekał na swoją kondycję, nie była taka najgorsza, ale po prawdzie do prawidłowej sporo jej brakowało i dlatego też przy balkonie złapał sporą zadyszkę, nieznacznie się schylając i robiąc serię wdechów i wydechów.
Za to powinna być premia.
Otworzył w końcu drzwi, które jak się okazało, nie były żadnym zaklęciem zabezpieczone i przez nie wszedł, poprawiając rękawy swojej szaty i przyzwyczajając się do ciemności, którą przerywał jedynie dość słaby blask księżyca. Była już noc, więc zdążyło się zrobić zimno, co Hucksberry od razu odczuł, rozglądając się i kawałek dalej dostrzegając osoby, której z całą pewnością nie powinno tutaj być.
- Dobry wieczór, panie Mulciber. Radziłbym panu zgasić tego papierosa - powiedział to głośno swoim uprzejmym głosem, w głowie przywołując odpowiednie punkty regulaminu, które miał zamiar chłopakowi zacytować. Wszak uczeń nie zdawał się znać tego pisma zbyt dobrze, skoro był tutaj o takiej godzinie i to z tytoniowym skrętem między wargami. Zrobił kilka kroków do przodu, stając w pewnej odległości od niego i czekając na odpowiednią reakcję na swoje słowa.
Miał, jakże naiwną nadzieję, że jednak zostanie to rozwiązane pokojowo.
Dzisiaj miał dyżur w wieży astronomicznej, gdzie może nie było dużo miejsc w którym ktoś mógłby się schować, ale za to mnóstwo schodków po których należało się wspinać w górę. Nie, żeby narzekał na swoją kondycję, nie była taka najgorsza, ale po prawdzie do prawidłowej sporo jej brakowało i dlatego też przy balkonie złapał sporą zadyszkę, nieznacznie się schylając i robiąc serię wdechów i wydechów.
Za to powinna być premia.
Otworzył w końcu drzwi, które jak się okazało, nie były żadnym zaklęciem zabezpieczone i przez nie wszedł, poprawiając rękawy swojej szaty i przyzwyczajając się do ciemności, którą przerywał jedynie dość słaby blask księżyca. Była już noc, więc zdążyło się zrobić zimno, co Hucksberry od razu odczuł, rozglądając się i kawałek dalej dostrzegając osoby, której z całą pewnością nie powinno tutaj być.
- Dobry wieczór, panie Mulciber. Radziłbym panu zgasić tego papierosa - powiedział to głośno swoim uprzejmym głosem, w głowie przywołując odpowiednie punkty regulaminu, które miał zamiar chłopakowi zacytować. Wszak uczeń nie zdawał się znać tego pisma zbyt dobrze, skoro był tutaj o takiej godzinie i to z tytoniowym skrętem między wargami. Zrobił kilka kroków do przodu, stając w pewnej odległości od niego i czekając na odpowiednią reakcję na swoje słowa.
Miał, jakże naiwną nadzieję, że jednak zostanie to rozwiązane pokojowo.
- Alistaire Mulciber
Re: Spory Balkon
Pią Gru 30, 2016 3:52 am
Czyżby pan profesor Hucksberry posiadał jednak tę krztynę człowieczeństwa? Jak było możliwym, by ta obojętna humanoidalna rzeźba odczuwa coś tak przyziemnego, jak antycypacja?
Alistaire niewatpliwie prychnąłby, gdyby ktoś próbował wmówić mu podobne głupstwo.
To jest, gdyby drogi pan Hucksberry w jakikolwiek sposób zajmował jego myśli tej pięknej, letniej nocy.
On sam nie potrzebował kalendarza, by odmierzać resztki czasu, jakie miał do spędzenia w tych murach – z matematyką radził sobie bardzo dobrze. To zabawne, jak ostatnimi czasy ten Zamek stał się jednocześnie synonimem więzienia i bezpiecznej przystani.
Pragnął, zapewne jak niczego innego, ujrzeć znów znajome kąty swego pokoju w posiadłości, piękną twarz matki i ojca. Ojca w całości chciał ujrzeć, bo przecież martwił się o niego tak niezmiernie.
I siebie może też wolałby zobaczyć w całości, gdyż tego wieczoru zdawało mu się, że rozpada się w tej miękkiej (niewystarczająco), pachnącej (nie tak, jak należy) pościeli, że dusi się oddechem współlokatorów i topi w swym lęku. Lęku, który powinien być irracjonalny, lecz Mulciber wiedział, że taki nie był.
Salazarze, przecież ojciec go zamorduje, gdy zobaczy wyniki jego egzaminów.
Zaciągnął się papierosem, próbując znaleźć ukojenie w nocnym niebie i chłodniejszym już powietrzu.
Nie działało.
Pewnie mógłby cofnąć się do dormitorium po tę nalewkę, którą tam trzymał, ale nie chciało mu się ruszać.
Zamiast tego oparł się przedramionami o balustradę i spojrzał w dół, na błonia. Wyglądały zupełnie inaczej, niż kilka miesięcy temu. A szkoda. Ta zieleń była dość monotonna, choć wyglądała na wyjątkowo miękką. Bolałoby, gdyby postanowił w nią spaść?
Skrzypnięcie drzwi zmusiło go do uniesienia głowy. Zerknął przez ramię i prawie pożałował, że nie postanowił przed chwilą jednak skoczyć. Pozwolił papierosowi wymsknąć się spomiędzy palców i spaść w tę kuszącą trawę.
- Dobry wieczór, panie profesorze – odpowiedział, strząsając włosy z twarzy. – Papierosa? O czym pan mówi?
Wyprostował się i obrócił, spoglądając na nauczyciela z odrobinę tylko szyderczym uśmiechem na twarzy.
Był pewien, że nie będzie tęsknił za górującą nad nim sylwetką starszego czarodzieja. Cholera, pewnie podpaliłby go, gdyby był w tym jakiś sens.
Zawsze mógł spróbować przetestować na nim któryś z bardziej finezyjnych eliksirów.
Ale czy to nie byłoby marnotrawstwo?
Alistaire niewatpliwie prychnąłby, gdyby ktoś próbował wmówić mu podobne głupstwo.
To jest, gdyby drogi pan Hucksberry w jakikolwiek sposób zajmował jego myśli tej pięknej, letniej nocy.
On sam nie potrzebował kalendarza, by odmierzać resztki czasu, jakie miał do spędzenia w tych murach – z matematyką radził sobie bardzo dobrze. To zabawne, jak ostatnimi czasy ten Zamek stał się jednocześnie synonimem więzienia i bezpiecznej przystani.
Pragnął, zapewne jak niczego innego, ujrzeć znów znajome kąty swego pokoju w posiadłości, piękną twarz matki i ojca. Ojca w całości chciał ujrzeć, bo przecież martwił się o niego tak niezmiernie.
I siebie może też wolałby zobaczyć w całości, gdyż tego wieczoru zdawało mu się, że rozpada się w tej miękkiej (niewystarczająco), pachnącej (nie tak, jak należy) pościeli, że dusi się oddechem współlokatorów i topi w swym lęku. Lęku, który powinien być irracjonalny, lecz Mulciber wiedział, że taki nie był.
Salazarze, przecież ojciec go zamorduje, gdy zobaczy wyniki jego egzaminów.
Zaciągnął się papierosem, próbując znaleźć ukojenie w nocnym niebie i chłodniejszym już powietrzu.
Nie działało.
Pewnie mógłby cofnąć się do dormitorium po tę nalewkę, którą tam trzymał, ale nie chciało mu się ruszać.
Zamiast tego oparł się przedramionami o balustradę i spojrzał w dół, na błonia. Wyglądały zupełnie inaczej, niż kilka miesięcy temu. A szkoda. Ta zieleń była dość monotonna, choć wyglądała na wyjątkowo miękką. Bolałoby, gdyby postanowił w nią spaść?
Skrzypnięcie drzwi zmusiło go do uniesienia głowy. Zerknął przez ramię i prawie pożałował, że nie postanowił przed chwilą jednak skoczyć. Pozwolił papierosowi wymsknąć się spomiędzy palców i spaść w tę kuszącą trawę.
- Dobry wieczór, panie profesorze – odpowiedział, strząsając włosy z twarzy. – Papierosa? O czym pan mówi?
Wyprostował się i obrócił, spoglądając na nauczyciela z odrobinę tylko szyderczym uśmiechem na twarzy.
Był pewien, że nie będzie tęsknił za górującą nad nim sylwetką starszego czarodzieja. Cholera, pewnie podpaliłby go, gdyby był w tym jakiś sens.
Zawsze mógł spróbować przetestować na nim któryś z bardziej finezyjnych eliksirów.
Ale czy to nie byłoby marnotrawstwo?
- Charles Myrnin Hucksberry
Re: Spory Balkon
Pią Gru 30, 2016 4:41 am
Zapewne tych rzeczy świadczących o człowieczeństwie nauczycieli byłoby sporo, gdyby uczniowie poznali ich od tej bardziej prywatnej strony. Wszak to, co było prezentowane na zajęciach było zaledwie dziecinną igraszką, niedopowiedzianymi figurami, którymi sobą prezentowali dorośli, poważni pedagodzy - tak, również w świecie magicznym stosowane było to zdradliwe słówko. Interlokutor z którym miał jednak do czynienia mógłby tego nie zrozumieć, wystarczyło tylko spojrzeć na te buntownicze błyski w dużych oczach by się o tym przekonać. I również on sam daleki był o myśleniu o Alistairze czy jakimkolwiek uczniu, zbyt pochłoniętymi innymi, dalekimi choć zarazem przecież tak bliskimi sprawami. Noc jednak nie była aż tak piękna, bo było chłodno a do tego mgliście zaczęło się robić, główne przy jeziorze, ale kto wie jak dalej ta mgła się rozwinie? Przynajmniej tego był niepewny, bo co do obecnej sytuacji miał niejasne przeczucie, że jest w stanie przewidzieć dalszy przebieg wydarzeń, choć na dobrą sprawę to było bardziej życzeniowe myślenie. Dlaczego? Bo uważał, że oboje załatwią to w szybki, możliwie najbardziej bezbolesny sposób. Bo sądził, że Alistaire Mulciber jest na tyle rozsądnym uczniem.
Zamek był dla Hucksberry'ego bezpieczną przystanią i tylko tym, choć w niektórych momentach było w nim coś, co wodziło na myśl oddział zamknięty Świętego Munga, do którego może i by skierował również Ślizgona, gdyby wiedział o tak poważnych problemach, które mogły wyniszczyć tak drobne ciało. I choć nie przyznałby się nawet przed samym sobą, też odczuwał niezrozumiały lęk, który targał jego duszą w chwilach zwątpieniach, który działał gorzej od dementora, usadziwszy się na wysokości serca, zasłaniając korzystne widoki na przyszłość. To jednak absurdalne, że w czymś mógłby zrozumieć kogoś tak młodego. Było w tym niejawnym lekceważeniu coś okrutnego, coś piętnującego, czego nie mógł powstrzymać. A właściwie nie chciał. Łatwo było ukryć się za słownymi zaklęciami, które tak naprawdę nie zostały wypowiedziane, nieprawdaż?
Należało się przyzwyczaić, że ktoś zawsze może zepsuć zabawę, wszak zbliżające wakacje nie oznaczały zupełnej wolności. Powinien o tym wiedzieć. Był w tej szkole siedem lat, więc regulamin nie miał prawa być mu obcy. Roweno, użycz Charlesowi cierpliwości do buntowniczych jednostek.
Schodki zostały pokonane, inne miejsca dokładnie sprawdzone i został tylko ten duży balkon, gdzie był wspaniały widok na księżyc i niedaleko znajdował się również duży, zapewne przypadkowo pozostawiony teleskop. Idealne warunki do studiowania nieba, choć przecież na astronomii zupełnie się Hucksberry nie znał.
Nie zamierzał spadać w przeciwieństwie do swojego ucznia, daleko mu do tego było, skoro twardo stąpał po zielonej ziemi, nie obawiając się żadnych zmian klimatów. Wiedział przecież kiedy dokładnie miały nastąpić, nic nie mogło go znienacka zaatakować. Choć być może odnosił się ze zbytnią dezynwolturą w stosunku do niego, nawet jeśli tylko w myślach.
Przyglądał się bez większych emocji jak papieros spada. No tak, łatwo było się tego spodziewać. Koniec nie mógł tak łatwo nastąpić.
- Zakazuje się uczniom spożywanie alkoholu i palenie papierosów na terenie szkoły - zacytował na tyle głośno i wyraźnie by Ślizgon go usłyszał, z tyłu układając dłonie w trójkąt na wysokości bioder. - Godzina policyjna trwa od 22:00 do 6:00. Jak pan sądzi, która jest godzina?
Zrobił kolejne kilka kroków do przodu, aż stanął przy nim, zachowując stosowną odległość i spoglądając w dół.
- Sądzę, że jeśli się skupię to zaklęcie przywołujące zadziała i niedopałek wyląduje na mojej wyciągniętej dłoni. Choć, jeśli ma pan rację i nie wie o czym mówię, nic się nie pojawi. To jak, panie Mulciber? Mam spróbować?
Spojrzał na niego z opanowanym, uprzejmym wyrazem twarzy, starając się by w jego miodowych oczach nie mignęło pobłażanie, które zaczął żywić obecnie względem Alistaire'a.
Eliksiry lub zaklęcia mogłyby się jednak okazać niesatysfakcjonujące, a rzeczywiście szkoda by było je marnować. Nie wiedział jednak nic o planach kreowanych przez chłopaka, tak jak on nie mógł wiedzieć, że wystarczyło dzisiaj doprawdy niewiele by wytrącić nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią z równowagi.
Nawet jeśli to nie byłaby zbyt widoczna zmiana.
Z nikłym zainteresowaniem odmalowanych w miodowych oczach, czekał na decyzję wychowanka Salazara Slytherina.
Zamek był dla Hucksberry'ego bezpieczną przystanią i tylko tym, choć w niektórych momentach było w nim coś, co wodziło na myśl oddział zamknięty Świętego Munga, do którego może i by skierował również Ślizgona, gdyby wiedział o tak poważnych problemach, które mogły wyniszczyć tak drobne ciało. I choć nie przyznałby się nawet przed samym sobą, też odczuwał niezrozumiały lęk, który targał jego duszą w chwilach zwątpieniach, który działał gorzej od dementora, usadziwszy się na wysokości serca, zasłaniając korzystne widoki na przyszłość. To jednak absurdalne, że w czymś mógłby zrozumieć kogoś tak młodego. Było w tym niejawnym lekceważeniu coś okrutnego, coś piętnującego, czego nie mógł powstrzymać. A właściwie nie chciał. Łatwo było ukryć się za słownymi zaklęciami, które tak naprawdę nie zostały wypowiedziane, nieprawdaż?
Należało się przyzwyczaić, że ktoś zawsze może zepsuć zabawę, wszak zbliżające wakacje nie oznaczały zupełnej wolności. Powinien o tym wiedzieć. Był w tej szkole siedem lat, więc regulamin nie miał prawa być mu obcy. Roweno, użycz Charlesowi cierpliwości do buntowniczych jednostek.
Schodki zostały pokonane, inne miejsca dokładnie sprawdzone i został tylko ten duży balkon, gdzie był wspaniały widok na księżyc i niedaleko znajdował się również duży, zapewne przypadkowo pozostawiony teleskop. Idealne warunki do studiowania nieba, choć przecież na astronomii zupełnie się Hucksberry nie znał.
Nie zamierzał spadać w przeciwieństwie do swojego ucznia, daleko mu do tego było, skoro twardo stąpał po zielonej ziemi, nie obawiając się żadnych zmian klimatów. Wiedział przecież kiedy dokładnie miały nastąpić, nic nie mogło go znienacka zaatakować. Choć być może odnosił się ze zbytnią dezynwolturą w stosunku do niego, nawet jeśli tylko w myślach.
Przyglądał się bez większych emocji jak papieros spada. No tak, łatwo było się tego spodziewać. Koniec nie mógł tak łatwo nastąpić.
- Zakazuje się uczniom spożywanie alkoholu i palenie papierosów na terenie szkoły - zacytował na tyle głośno i wyraźnie by Ślizgon go usłyszał, z tyłu układając dłonie w trójkąt na wysokości bioder. - Godzina policyjna trwa od 22:00 do 6:00. Jak pan sądzi, która jest godzina?
Zrobił kolejne kilka kroków do przodu, aż stanął przy nim, zachowując stosowną odległość i spoglądając w dół.
- Sądzę, że jeśli się skupię to zaklęcie przywołujące zadziała i niedopałek wyląduje na mojej wyciągniętej dłoni. Choć, jeśli ma pan rację i nie wie o czym mówię, nic się nie pojawi. To jak, panie Mulciber? Mam spróbować?
Spojrzał na niego z opanowanym, uprzejmym wyrazem twarzy, starając się by w jego miodowych oczach nie mignęło pobłażanie, które zaczął żywić obecnie względem Alistaire'a.
Eliksiry lub zaklęcia mogłyby się jednak okazać niesatysfakcjonujące, a rzeczywiście szkoda by było je marnować. Nie wiedział jednak nic o planach kreowanych przez chłopaka, tak jak on nie mógł wiedzieć, że wystarczyło dzisiaj doprawdy niewiele by wytrącić nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią z równowagi.
Nawet jeśli to nie byłaby zbyt widoczna zmiana.
Z nikłym zainteresowaniem odmalowanych w miodowych oczach, czekał na decyzję wychowanka Salazara Slytherina.
- Alistaire Mulciber
Re: Spory Balkon
Pią Gru 30, 2016 5:13 am
Gdyby zauważył w miodowych oczach pobłażanie, niewątpliwie runąłby w objęcia trawy. Chociaż zapewne preferowałby podziwiać, jak szybko spadałoby ciało Hucksberry’ego, tego właśnie wieczoru.
Oboje nie byli w najlepszych z nastrojów, prawda?
Nie, nie mogliby się rozumieć. Nie było tutaj przecież nic do zrozumienia. Hucksberry był aroganckim skurwielem – ile niespodzianek mógł w sobie kryć? Zapewne najbardziej fascynującą czy szokującą cechą profesora była dziwna obsesja na punkcie stópek skrzatów domowych lub coś równie żenującego.
W takim wypadku Alistaire nie mógłby winić nauczyciela za jego obojętność i niezadowolenie – też nienawidził by swojego życia na jego miejscu.
Ta mgła powinna rozsnuć swój chłodny urok i na ten balkon, który wszelki czar utracił – może gdyby nie musiał spoglądać na tę twarz, którą gardził już zbyt długo, potrafiłby się zrelaksować.
Cholera, może nauczyciel dyżurował również dormitoria? Może to dlatego nie mógł zasnąć? To tłumaczyłoby również jego koszmary. Profesor na pewno szeptał mu w nocy do ucha zbereźne inkantacje, mrucząc te swoje umiłowane drętwoty i protega.
Wolał nie myśleć o Hucksberrym w swojej sypialni.
Potrząsnął nieco ramieniem, by ostentacyjnie spojrzeć na drobny zegarek na lewym nadgarstku.
- Mój zegarek pokazuje godzinę dwunastą – obróciłby się, by i mężczyzna mógł zobaczyć. – Widzi pan, dwunastka jest mniejsza od dwudziestki dwójki i większa od szóstki; wiem, to dość skomplikowany koncept, ale jeśli pan profesor się skupi, jasno stąd wynika, że żadnego prawa nie łamię.
Nieodpowiednim byłoby stwierdzenie, że Ślizgon najeżył się przez bliskość czarodzieja. Byłoby to znaczne nadużycie, gdy jedynym, co mogło zdradzić dyskomfort Mulcibera były zmrużone podejrzliwie oczy. Nie odsunął się jednak, zbyt dumny i zamiast tego spojrzał na twarz, którą rzadko mógł oglądać z tak niewielkiej odległości.
Księżyc tańczył dziwnie na twarzy mężczyzny, rozrzucając nań cienie, których nie mogło tam być w rzeczywistości. Jeżeli wyraźne kości policzkowe i oczodoły upodobniły go trochę do Kostuchy, było to niezwykle odpowiednie – Hucksberry był przecież omenem czy może raczej przyczyną jego potencjalnej zguby.
No, a przynajmniej zguby jego ambicji, motywacji i zainteresowania przedmiotem, którego nauczał z pasją odpowiadającej tej, jaką Filch żywił do okazywania litości.
Czyli żadną, gwoli ścisłości.
- Sugeruje pan, że jacyś uczniowie przede mną pojawili się tutaj i bezwstydnie nikotyzowali się? – zapytał z teatralnym, lecz jakże ironicznym oburzeniem. – Chyba nawet Gryfoni nie byliby na tyle bezczelni, panie profesorze! Ale zgadzam się z panem, naszą powinnością, jako niewinnych mieszkańców Zamku, jest odnalezienie tych młodocianych przestępców.
Pokiwał głową z zapałem, spoglądając na Hucksberry’ego dużymi oczyma pełnymi drwiącej niewinności.
Ale czy jego umiłowanego nauczyciela obchodziły emocje, tak oczywiste w świetle księżyca, które zawierał w swoich oczach?
Nie sądził, by mogły obchodzić one czarodzieja bardziej, niż Alistaire’a obchodziły jego wykłady. Czy opinia, w ramach precyzji.
Oboje nie byli w najlepszych z nastrojów, prawda?
Nie, nie mogliby się rozumieć. Nie było tutaj przecież nic do zrozumienia. Hucksberry był aroganckim skurwielem – ile niespodzianek mógł w sobie kryć? Zapewne najbardziej fascynującą czy szokującą cechą profesora była dziwna obsesja na punkcie stópek skrzatów domowych lub coś równie żenującego.
W takim wypadku Alistaire nie mógłby winić nauczyciela za jego obojętność i niezadowolenie – też nienawidził by swojego życia na jego miejscu.
Ta mgła powinna rozsnuć swój chłodny urok i na ten balkon, który wszelki czar utracił – może gdyby nie musiał spoglądać na tę twarz, którą gardził już zbyt długo, potrafiłby się zrelaksować.
Cholera, może nauczyciel dyżurował również dormitoria? Może to dlatego nie mógł zasnąć? To tłumaczyłoby również jego koszmary. Profesor na pewno szeptał mu w nocy do ucha zbereźne inkantacje, mrucząc te swoje umiłowane drętwoty i protega.
Wolał nie myśleć o Hucksberrym w swojej sypialni.
Potrząsnął nieco ramieniem, by ostentacyjnie spojrzeć na drobny zegarek na lewym nadgarstku.
- Mój zegarek pokazuje godzinę dwunastą – obróciłby się, by i mężczyzna mógł zobaczyć. – Widzi pan, dwunastka jest mniejsza od dwudziestki dwójki i większa od szóstki; wiem, to dość skomplikowany koncept, ale jeśli pan profesor się skupi, jasno stąd wynika, że żadnego prawa nie łamię.
Nieodpowiednim byłoby stwierdzenie, że Ślizgon najeżył się przez bliskość czarodzieja. Byłoby to znaczne nadużycie, gdy jedynym, co mogło zdradzić dyskomfort Mulcibera były zmrużone podejrzliwie oczy. Nie odsunął się jednak, zbyt dumny i zamiast tego spojrzał na twarz, którą rzadko mógł oglądać z tak niewielkiej odległości.
Księżyc tańczył dziwnie na twarzy mężczyzny, rozrzucając nań cienie, których nie mogło tam być w rzeczywistości. Jeżeli wyraźne kości policzkowe i oczodoły upodobniły go trochę do Kostuchy, było to niezwykle odpowiednie – Hucksberry był przecież omenem czy może raczej przyczyną jego potencjalnej zguby.
No, a przynajmniej zguby jego ambicji, motywacji i zainteresowania przedmiotem, którego nauczał z pasją odpowiadającej tej, jaką Filch żywił do okazywania litości.
Czyli żadną, gwoli ścisłości.
- Sugeruje pan, że jacyś uczniowie przede mną pojawili się tutaj i bezwstydnie nikotyzowali się? – zapytał z teatralnym, lecz jakże ironicznym oburzeniem. – Chyba nawet Gryfoni nie byliby na tyle bezczelni, panie profesorze! Ale zgadzam się z panem, naszą powinnością, jako niewinnych mieszkańców Zamku, jest odnalezienie tych młodocianych przestępców.
Pokiwał głową z zapałem, spoglądając na Hucksberry’ego dużymi oczyma pełnymi drwiącej niewinności.
Ale czy jego umiłowanego nauczyciela obchodziły emocje, tak oczywiste w świetle księżyca, które zawierał w swoich oczach?
Nie sądził, by mogły obchodzić one czarodzieja bardziej, niż Alistaire’a obchodziły jego wykłady. Czy opinia, w ramach precyzji.
- Charles Myrnin Hucksberry
Re: Spory Balkon
Pią Gru 30, 2016 6:41 am
Może powinien jednak sobie pozwolić na to pobłażanie, które owładnęłoby całym miodem zgromadzonym w jego oczach? Wtedy z pewnością wydarzyłoby się coś interesującego, choć wszak wszystko miało swoją cenę. Za tak tanią rozrywkę, mógłby zapłacić podejrzeniami, utratą pracy a może nawet samym Azkabanem. Nie, jednak nie warto było ryzykować, że uczeń niepoetycko wyskoczy i niezgrabnie wyląduje. Zapewne nie byłoby to w żaden sposób satysfakcjonujące, nie mówiąc już o tym, że zniszczonych ciał naoglądał się wystarczająco dużo w tym roku szkolnym. Aż dziw, że nie musiał teraz łykać Eliksirów Uspokajających przed snem. Sam nie wiedział czy to źle czy dobrze, że te obrazy będące gdzieś pod jego czaszką nie wracały do niego w snach. Marzenia chłopaka nie były tego wieczoru do spełnienia, nie powinien się łudzić, że cokolwiek związanego z Charlesem będzie możliwe w tę noc jak ta. Ani w żadną kolejną.
Nastroje miały to do siebie, że się zmieniały, były cieczą ciągle wzburzoną, która łatwo uciekała poza horyzont, tworząc nieznane dotąd obrazy. Niech więc będzie, przykrość mogłaby po stokroć większa niż Ocean Atlantycki, gdyby to rzeczywiście było istotne i dotyczyło czegoś innego niż przepaści pomiędzy uczniem a nauczycielem. Doprawdy przygnębiające mogłyby się okazać te słowa, gdyby opuściły aroganckie mięsiste kawałki, nie objęte przez piegi. Chyba przynajmniej to ich łączyło - oboje prezentowali sobą jakiś określony rodzaj arogancji. W tym niedocenianiu umysłów innych ludzi z pewnością kryło się coś więcej, co szczelnie Alistaire skrywał jak przystało na zagubionego, niezrozumiałego przez większość ludzi chłopca. Jakże przygnębiająca była świadomość że chciał zyskać szacunek, lądując na kolanach upokorzenia i sromotnej porażki. Być może dotykanie stópek skrzatów domowych byłoby bardziej dla tak niesamodzielnego młodego człowieka rozluźniające.
W tym co robił Hucksberry widział satysfakcję, ciężką pracę, która popłacała, coś większego i lepszego, coś do czego tak naprawdę nie potrzebował większej motywacji. Skąd jednak Alistaire mógłby to wiedzieć? Siedział wszak na książęcym stołeczku i czekał w wypracowanej przez rodziców formie, sądząc, że potrafi sam decydować.
Może ta mgła powinna zrobić się wystarczająco duża by pochłonąć wszystko - cały balkon wraz z ziemią, która się pod nim rozciągała. Czar najwyraźniej nie został odpowiednio rzucony, skoro tak szybko rozprysł się w świetle księżyca.
Nie, nie dyżurował dormitoriów, nawet jeśli miałby taką możliwość to nie miałby na to najmniejszej ochoty. Nie interesowały go prywatne sprawy adeptów magii, ich sposób zasypiania i nocnego funkcjonowania. Przeszukiwania i tak były uciążliwe, co dopiero lawirowanie między dziecięcymi łóżkami.
Może jednak koszmary czegoś pożytecznego go nauczą, skoro tak opierał się nauce samej w sobie. Charles po cichu by na to właśnie liczył.
Zerknął pobieżnie na zaprezentowany przez Alistaire'a zegarek i odchrząknął.
- Niezmiernie się cieszę, iż potrafi pan robić z niego użytek. Już się o tę zdolność zaczynałem martwić. Niestety, z przykrością muszę zaznaczyć, że i ta dwunastka, nocna, również wlicza się w okres czasu podczas którego powinien być pan w swoim dormitorium, panie Mulciber.
Wyobraził sobie, że ma przed sobą zmartwionego pierwszoklasistę i dzięki temu łatwiej było mu odnaleźć odpowiednie pokłady cierpliwości i chęci do jakiegokolwiek tłumaczenia. I nawet nie zdradzić się z jakąkolwiek drwiną czy ironią!
Ta bliskość była zgodna z niepisanymi przepisami, więc nie postrzegał tego w ten sam sposób, co uczeń, nie odczuwając żadnego dyskomfortu. Zupełnie jakby jakakolwiek atrakcyjność prezentowana przez Mulcibera nie istniała. To było takie proste!
Zamrugał, z uprzejmym zdziwieniem - bo wszak uprzejmość to tarcza dżentelmena - przekrzywiając głowę nieznacznie na bok.
- Nic panu nie jest? Może coś panu zaszkodziło? Nie pił pan żadnego nieodpowiedniego eliksiru, prawda? Słyszałem o przykrych konsekwencjach takiej lekkomyślności. Ponoć pierwszym objawem jest problem ze wzrokiem - dodał z troską i z niezauważalną nutą drwiny, która jednak zdradziecko zakradła się do jego głosu. Kostucha. Cóż za ciekawe przedstawienie osoby Hucksberry'ego, który zapewne by to docenił, nawet jeśli to było za wielkie słowo. A przecież nie wręczył mu jeszcze ani szlabanu ani też nie odjął punktów jego domowi! Najwyraźniej pewne korzenie sięgają za głęboko.
- Wie pan, panie Mulciber, że jak odpowiednio się doprecyzuje komendę i wyobrazi pożądany obiekt to łatwiej jest to przywołać? Oczywiście wszystko w granicach rozsądku - odparł, posyłając mu krótki rozbawiony uśmiech, który zapewne w pewnych sytuacjach - może nawet i tej, mógłby zostać odebrany jako przejaw złośliwości. Dryfował sobie na wietrze, stojąc na cienkiej linii i oczekując ostatecznego wyniku, wbrew pozorom potrafił jeszcze ustać. Odwzajemnił spojrzenie, unosząc z udawanym zdziwieniem brwi do góry, nie rozumiejąc o co konkretnie mu chodzi. Oparł się plecami o barierkę, niewielki kawałek, zapewne na wyciągnięcie własnej ręki od niego, spoglądając przez chwilę przed siebie, dokładnie w stronę drzwi. Chciał ustawić tak górne kończyny by były z drugiej strony solidnego ogrodzenia, choć i to przez swój brak uwagi niechcący zahaczył pierścieniem o jego koszulę, ale solidnie bez konieczności patrzenia w stronę chłopaka, poradził sobie z tym. I mógł całkowicie wyprostować swoje plecy.
- Niech pan po prostu się przyzna, to zaoszczędzi pańskiego i mojego czasu - odparł dość spokojnym tonem.
Nastroje miały to do siebie, że się zmieniały, były cieczą ciągle wzburzoną, która łatwo uciekała poza horyzont, tworząc nieznane dotąd obrazy. Niech więc będzie, przykrość mogłaby po stokroć większa niż Ocean Atlantycki, gdyby to rzeczywiście było istotne i dotyczyło czegoś innego niż przepaści pomiędzy uczniem a nauczycielem. Doprawdy przygnębiające mogłyby się okazać te słowa, gdyby opuściły aroganckie mięsiste kawałki, nie objęte przez piegi. Chyba przynajmniej to ich łączyło - oboje prezentowali sobą jakiś określony rodzaj arogancji. W tym niedocenianiu umysłów innych ludzi z pewnością kryło się coś więcej, co szczelnie Alistaire skrywał jak przystało na zagubionego, niezrozumiałego przez większość ludzi chłopca. Jakże przygnębiająca była świadomość że chciał zyskać szacunek, lądując na kolanach upokorzenia i sromotnej porażki. Być może dotykanie stópek skrzatów domowych byłoby bardziej dla tak niesamodzielnego młodego człowieka rozluźniające.
W tym co robił Hucksberry widział satysfakcję, ciężką pracę, która popłacała, coś większego i lepszego, coś do czego tak naprawdę nie potrzebował większej motywacji. Skąd jednak Alistaire mógłby to wiedzieć? Siedział wszak na książęcym stołeczku i czekał w wypracowanej przez rodziców formie, sądząc, że potrafi sam decydować.
Może ta mgła powinna zrobić się wystarczająco duża by pochłonąć wszystko - cały balkon wraz z ziemią, która się pod nim rozciągała. Czar najwyraźniej nie został odpowiednio rzucony, skoro tak szybko rozprysł się w świetle księżyca.
Nie, nie dyżurował dormitoriów, nawet jeśli miałby taką możliwość to nie miałby na to najmniejszej ochoty. Nie interesowały go prywatne sprawy adeptów magii, ich sposób zasypiania i nocnego funkcjonowania. Przeszukiwania i tak były uciążliwe, co dopiero lawirowanie między dziecięcymi łóżkami.
Może jednak koszmary czegoś pożytecznego go nauczą, skoro tak opierał się nauce samej w sobie. Charles po cichu by na to właśnie liczył.
Zerknął pobieżnie na zaprezentowany przez Alistaire'a zegarek i odchrząknął.
- Niezmiernie się cieszę, iż potrafi pan robić z niego użytek. Już się o tę zdolność zaczynałem martwić. Niestety, z przykrością muszę zaznaczyć, że i ta dwunastka, nocna, również wlicza się w okres czasu podczas którego powinien być pan w swoim dormitorium, panie Mulciber.
Wyobraził sobie, że ma przed sobą zmartwionego pierwszoklasistę i dzięki temu łatwiej było mu odnaleźć odpowiednie pokłady cierpliwości i chęci do jakiegokolwiek tłumaczenia. I nawet nie zdradzić się z jakąkolwiek drwiną czy ironią!
Ta bliskość była zgodna z niepisanymi przepisami, więc nie postrzegał tego w ten sam sposób, co uczeń, nie odczuwając żadnego dyskomfortu. Zupełnie jakby jakakolwiek atrakcyjność prezentowana przez Mulcibera nie istniała. To było takie proste!
Zamrugał, z uprzejmym zdziwieniem - bo wszak uprzejmość to tarcza dżentelmena - przekrzywiając głowę nieznacznie na bok.
- Nic panu nie jest? Może coś panu zaszkodziło? Nie pił pan żadnego nieodpowiedniego eliksiru, prawda? Słyszałem o przykrych konsekwencjach takiej lekkomyślności. Ponoć pierwszym objawem jest problem ze wzrokiem - dodał z troską i z niezauważalną nutą drwiny, która jednak zdradziecko zakradła się do jego głosu. Kostucha. Cóż za ciekawe przedstawienie osoby Hucksberry'ego, który zapewne by to docenił, nawet jeśli to było za wielkie słowo. A przecież nie wręczył mu jeszcze ani szlabanu ani też nie odjął punktów jego domowi! Najwyraźniej pewne korzenie sięgają za głęboko.
- Wie pan, panie Mulciber, że jak odpowiednio się doprecyzuje komendę i wyobrazi pożądany obiekt to łatwiej jest to przywołać? Oczywiście wszystko w granicach rozsądku - odparł, posyłając mu krótki rozbawiony uśmiech, który zapewne w pewnych sytuacjach - może nawet i tej, mógłby zostać odebrany jako przejaw złośliwości. Dryfował sobie na wietrze, stojąc na cienkiej linii i oczekując ostatecznego wyniku, wbrew pozorom potrafił jeszcze ustać. Odwzajemnił spojrzenie, unosząc z udawanym zdziwieniem brwi do góry, nie rozumiejąc o co konkretnie mu chodzi. Oparł się plecami o barierkę, niewielki kawałek, zapewne na wyciągnięcie własnej ręki od niego, spoglądając przez chwilę przed siebie, dokładnie w stronę drzwi. Chciał ustawić tak górne kończyny by były z drugiej strony solidnego ogrodzenia, choć i to przez swój brak uwagi niechcący zahaczył pierścieniem o jego koszulę, ale solidnie bez konieczności patrzenia w stronę chłopaka, poradził sobie z tym. I mógł całkowicie wyprostować swoje plecy.
- Niech pan po prostu się przyzna, to zaoszczędzi pańskiego i mojego czasu - odparł dość spokojnym tonem.
- Alistaire Mulciber
Re: Spory Balkon
Pią Gru 30, 2016 6:21 pm
Alistaire nie był niezrozumianym przez ludzi chłopcem. Nie zamierzał sobie w ten sposób ubliżać.
Być może nie czuł braterstwa z innymi uczniami czy nauczycielami, ale wynikało to bardziej z drobnych różnic w... preferencjach, jeśli można tak rzec. Niemal wszyscy tutaj byli nudni, tacy sami, naiwni. Niektórzy wciąż płakali na wspomnienie masakry na błoniach. Jeżeli on sam poił się Eliksirami Uspokajającymi to nie dlatego, że nie radził sobie z traumą.
Choć sam nie był pewien, dlaczego.
Zakładał, że taki był jego urok.
Że ta bezsenność, brak tchu i niepokój były po prostu częścią jego tożsamości.
Prawdopodobnie jedyną częścią, którą potrafił gardzić.
Hucksberry mylił się. Alistaire nie sądził, by był w stanie podejmować samodzielnie decyzje. Cholera, ta wizja wciąż go przerażała. Może dlatego Hogwart wydawał mu się czasem tą bezpieczną przystanią – im dłużej tu zostawał, tym bardziej odwlekał moment, w którym przyjdzie mu „wziąć się w garść”. Wydawało mu się, że ma na to za małe dłonie. Że przesypie się sobie przez palce.
Wątpił, by skrzacie stópki mogły w czymś pomóc.
- Och, naprawdę? Merlinie, nie zdawałem sobie z tego sprawy! Jakże uprzejmie z pana strony, że postanowił mi pan to wyjaśnić – zaszczebiotał.
Nie, w istocie Hucksberry nie odjął jeszcze żadnych punktów, nie wręczył żadnego szlabanu. Zamiast tego stał tutaj, dręcząc ich obu. Obu, bo nauczyciel był na tyle niewdzięczny, by nie doceniać zaszczytu, jakim było towarzystwo Alistaire’a. Może gdyby nie zachowywał się „zupełnie jakby jakakolwiek atrakcyjność prezentowana przez Mulcibera nie istniała” byłoby mu nieco łatwiej w życiu? Mógłby sobie w spokoju podziwiać to piękno, które pewnie bardzo rzadko widywał.
- Ach, to nic, tylko opary narkotykowe, których pełno jest w dormitoriach Ślizgonów.
Wie pan, panie Hucksberry, że pańskie komendy mam głęboko w swoim zgrabnym tyłku?
Uniósł jednak brwi, jak gdyby faktycznie był zainteresowany jego słowami, to jest dopóki nie zainteresował się błyskotką na palcu nauczyciela, gdy ta zahaczyła się o jego – musiał przyznać – nie do końca zapiętą czy schludną koszulę.
Jeżeli mówił spoglądając na mieniący się pierścień, nikt nie musiał o niczym wiedzieć.
Błyszczał się bardzo ładnie. Ciekawe, z czego był zrobiony. Cholera, potrzebował więcej światła. Mimowolnie przesunął się odrobinkę, niezauważalnie, by móc lepiej się przyjrzeć.
- Przyznam do czego? To prawda, przez swoją niewiedzę przebywam poza dormitorium w niedozwolonych godzinach, ale dzięki pana uprzejmości już wiem, że było to błędem. Naprawdę nie musi pan już marnować swego cennego czasu, wszystko zostało przecież wytłumaczone.
Nie miał nadziei, że profesor zostawi go w spokoju i sobie pójdzie.
W najlepszym wypadku pewnie odprowadzi go do Lochów, co byłoby traumatycznym przeżyciem.
W najgorszym będzie tu stał całą noc, prowadząc bezcelowe dyskusje.
Przynajmniej popatrzy sobie na biżuterię.
Kurwa, chciał sobie zapalić.
Być może nie czuł braterstwa z innymi uczniami czy nauczycielami, ale wynikało to bardziej z drobnych różnic w... preferencjach, jeśli można tak rzec. Niemal wszyscy tutaj byli nudni, tacy sami, naiwni. Niektórzy wciąż płakali na wspomnienie masakry na błoniach. Jeżeli on sam poił się Eliksirami Uspokajającymi to nie dlatego, że nie radził sobie z traumą.
Choć sam nie był pewien, dlaczego.
Zakładał, że taki był jego urok.
Że ta bezsenność, brak tchu i niepokój były po prostu częścią jego tożsamości.
Prawdopodobnie jedyną częścią, którą potrafił gardzić.
Hucksberry mylił się. Alistaire nie sądził, by był w stanie podejmować samodzielnie decyzje. Cholera, ta wizja wciąż go przerażała. Może dlatego Hogwart wydawał mu się czasem tą bezpieczną przystanią – im dłużej tu zostawał, tym bardziej odwlekał moment, w którym przyjdzie mu „wziąć się w garść”. Wydawało mu się, że ma na to za małe dłonie. Że przesypie się sobie przez palce.
Wątpił, by skrzacie stópki mogły w czymś pomóc.
- Och, naprawdę? Merlinie, nie zdawałem sobie z tego sprawy! Jakże uprzejmie z pana strony, że postanowił mi pan to wyjaśnić – zaszczebiotał.
Nie, w istocie Hucksberry nie odjął jeszcze żadnych punktów, nie wręczył żadnego szlabanu. Zamiast tego stał tutaj, dręcząc ich obu. Obu, bo nauczyciel był na tyle niewdzięczny, by nie doceniać zaszczytu, jakim było towarzystwo Alistaire’a. Może gdyby nie zachowywał się „zupełnie jakby jakakolwiek atrakcyjność prezentowana przez Mulcibera nie istniała” byłoby mu nieco łatwiej w życiu? Mógłby sobie w spokoju podziwiać to piękno, które pewnie bardzo rzadko widywał.
- Ach, to nic, tylko opary narkotykowe, których pełno jest w dormitoriach Ślizgonów.
Wie pan, panie Hucksberry, że pańskie komendy mam głęboko w swoim zgrabnym tyłku?
Uniósł jednak brwi, jak gdyby faktycznie był zainteresowany jego słowami, to jest dopóki nie zainteresował się błyskotką na palcu nauczyciela, gdy ta zahaczyła się o jego – musiał przyznać – nie do końca zapiętą czy schludną koszulę.
Jeżeli mówił spoglądając na mieniący się pierścień, nikt nie musiał o niczym wiedzieć.
Błyszczał się bardzo ładnie. Ciekawe, z czego był zrobiony. Cholera, potrzebował więcej światła. Mimowolnie przesunął się odrobinkę, niezauważalnie, by móc lepiej się przyjrzeć.
- Przyznam do czego? To prawda, przez swoją niewiedzę przebywam poza dormitorium w niedozwolonych godzinach, ale dzięki pana uprzejmości już wiem, że było to błędem. Naprawdę nie musi pan już marnować swego cennego czasu, wszystko zostało przecież wytłumaczone.
Nie miał nadziei, że profesor zostawi go w spokoju i sobie pójdzie.
W najlepszym wypadku pewnie odprowadzi go do Lochów, co byłoby traumatycznym przeżyciem.
W najgorszym będzie tu stał całą noc, prowadząc bezcelowe dyskusje.
Przynajmniej popatrzy sobie na biżuterię.
Kurwa, chciał sobie zapalić.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach