- Caroline Rockers
Re: Balkon widokowy
Sro Lut 10, 2016 10:55 pm
Również nie miała ze sobą papierosów.
Może zapomniała, może celowo ich ze sobą nie zabrała, a może zwyczajnie jej się skończyły - nie zmieniało to jednak tego faktu. Głód nikotynowy łagodnie przesuwał się po dnie jej żołądka by w odpowiednim momencie podejść do góry i zacząć drapać jej gardło, przypomnieć jej o sobie. Wszelkie próby zagłuszenia myśli, które zabierały każdego dnia część jej świadomości, kończyły się i tak w ten sam sposób. Niedostatkiem. Chaos, który tak polubił jej głowę był wiecznie niespokojny i chociaż tamtego dnia potwór się pożywił, powoli domagał się więcej. Więcej i więcej. Zaspokojenie głodu zawsze chciało się wbić na pierwsze miejsce w jej hierarchii. Wieczny głód zwycięstwa. Paradoksalne połączenie, czyż nie?
Chcąc wiecznie wygrywać, muszę toczyć głodne wojny ze śmiercią.
To, że tak starał się zachować wszelkie pozory mogłoby być godne czyjegoś podziwu. Czyjegoś, ale nie jej. Prędzej cała ta seria czynności by ją rozbawiła, niżeli wzbudziła coś na kształt szacunku. Był w końcu kwintesencją tego, czego unikała, przypomnieniem o obowiązkach, które zostały zrzucone na jej barki i zapieczętowane lekcjami matki. Gardziła jego osobą. Gardziła tym, że był chodzącą hipokryzją, tak jak jego brat. Po głębszej analizie dostrzegała między nimi więcej podobieństw. I chociaż pogarda ta tkwiła tak głęboko w niej, mieszając się z chęcią zemsty i skrzywdzenia go w gorszy sposób niż zrobił to on, nie mogła powstrzymać zaciekawienia. Był chory. Był skażony swoją pasją, która skrywała się pod tą kłamliwą anielską maską, którą kusił papierosowy dym. Siedząc i spoglądając na zachodzące słońce, łatwiej można było pomyśleć, zacisnąć zęby i uspokoić się na tyle, by nie dać się ponieść szaleńczym falom destrukcji. Przy odrobinę szczęścia uda jej się wytrzymać tutaj aż do ujrzenia błyszczących gwiazd.
A Głupiec postawił pierwsze kroki na solidnych schodach z nadzieją, że może jednak i Niebo okaże się być dla niego łaskawe.
Nie wybaczę Ci jednak. Nie wybaczę Ci nigdy.
Lekkomyślny Głupiec uwięziony w splamionym krwią pergaminie.
Długie, blade palce zacisnęły się na belkach a ona sama przybliżyła się na tyle, na ile tylko mogła. Nie potrzebowała od niego odpowiedzi zwrotnej by wiedzieć, że przyjdzie. Umowa między nimi dawała jej tę pewność, pewnego rodzaju namiastkę twardego lodu pod nogami. Zapewne nie doszłoby do tego, gdyby zachował zdrowy rozsądek, gdyby nie odsłonił się przed nią w taki sposób.
Zrobiłeś coś absolutnie niewybaczalnego.
Ciekawiło ją czy wytrzyma, czy też raczej da się ponieść szaleństwu, które również upodobało sobie jego ciało, stając się jego drugą skórą. Kiedy się odezwał, nie odwróciła się w jego stronę. Warkocz został przesunięty przez pojedynczy podmuch wiatru, a usta wykrzywił ironiczny, niemalże arogancki uśmiech, którego nie mógł zobaczyć, a który po kilku sekundach zniknął, ustępując miejsca chłodnemu opanowaniu. Przymknęła powieki, wsłuchując się w jego głos, który przypominał czas, gdy ich papierosy się jeszcze tliły.
- Właściwie to dobry wieczór, proszę pana panie Louvel - odpowiedziała pozornie spokojnym, ale za to dźwięcznym tonem. - Czas i eliksiry leczą najgorsze rany jak przyjęło się mówić.
Nie mogła sobie pozwolić na utratę kontroli, to już nie była mała pusta sala na III piętrze, to nie była żadna zamknięta przestrzeń do której ciężko było się dostać. Tkwili na swojej szachownicy, a żaden z pionków nie miał prawa się dzisiaj poruszyć. Przynajmniej nie za szybko.
Marzyłeś o wolności, która nie istniała. Ale skoro nie zdołałeś pojąć tej lekcji to przecież nic nie znaczy, prawda?
Równie dobrze mogę rozkruszyć Twoje marzenie bardzo powoli.
Powietrze było przyjemne, chociaż C. i tak była bliższa zima. Wiosna była zbyt pełna nadziei. Nadziei, którą kiedyś ją odebrało, a która ona teraz sama odbierała innym.
- Może pan usiądzie? Oczywiście jeśli nie boi się pan pobrudzić - dodała pozornie uprzejmym tonem, jedną nogą kręcąc kółka w powietrzu.
Jak dobrze, że oboje nie mieli papierosów.
Może zapomniała, może celowo ich ze sobą nie zabrała, a może zwyczajnie jej się skończyły - nie zmieniało to jednak tego faktu. Głód nikotynowy łagodnie przesuwał się po dnie jej żołądka by w odpowiednim momencie podejść do góry i zacząć drapać jej gardło, przypomnieć jej o sobie. Wszelkie próby zagłuszenia myśli, które zabierały każdego dnia część jej świadomości, kończyły się i tak w ten sam sposób. Niedostatkiem. Chaos, który tak polubił jej głowę był wiecznie niespokojny i chociaż tamtego dnia potwór się pożywił, powoli domagał się więcej. Więcej i więcej. Zaspokojenie głodu zawsze chciało się wbić na pierwsze miejsce w jej hierarchii. Wieczny głód zwycięstwa. Paradoksalne połączenie, czyż nie?
Chcąc wiecznie wygrywać, muszę toczyć głodne wojny ze śmiercią.
To, że tak starał się zachować wszelkie pozory mogłoby być godne czyjegoś podziwu. Czyjegoś, ale nie jej. Prędzej cała ta seria czynności by ją rozbawiła, niżeli wzbudziła coś na kształt szacunku. Był w końcu kwintesencją tego, czego unikała, przypomnieniem o obowiązkach, które zostały zrzucone na jej barki i zapieczętowane lekcjami matki. Gardziła jego osobą. Gardziła tym, że był chodzącą hipokryzją, tak jak jego brat. Po głębszej analizie dostrzegała między nimi więcej podobieństw. I chociaż pogarda ta tkwiła tak głęboko w niej, mieszając się z chęcią zemsty i skrzywdzenia go w gorszy sposób niż zrobił to on, nie mogła powstrzymać zaciekawienia. Był chory. Był skażony swoją pasją, która skrywała się pod tą kłamliwą anielską maską, którą kusił papierosowy dym. Siedząc i spoglądając na zachodzące słońce, łatwiej można było pomyśleć, zacisnąć zęby i uspokoić się na tyle, by nie dać się ponieść szaleńczym falom destrukcji. Przy odrobinę szczęścia uda jej się wytrzymać tutaj aż do ujrzenia błyszczących gwiazd.
A Głupiec postawił pierwsze kroki na solidnych schodach z nadzieją, że może jednak i Niebo okaże się być dla niego łaskawe.
Nie wybaczę Ci jednak. Nie wybaczę Ci nigdy.
Lekkomyślny Głupiec uwięziony w splamionym krwią pergaminie.
Długie, blade palce zacisnęły się na belkach a ona sama przybliżyła się na tyle, na ile tylko mogła. Nie potrzebowała od niego odpowiedzi zwrotnej by wiedzieć, że przyjdzie. Umowa między nimi dawała jej tę pewność, pewnego rodzaju namiastkę twardego lodu pod nogami. Zapewne nie doszłoby do tego, gdyby zachował zdrowy rozsądek, gdyby nie odsłonił się przed nią w taki sposób.
Zrobiłeś coś absolutnie niewybaczalnego.
Ciekawiło ją czy wytrzyma, czy też raczej da się ponieść szaleństwu, które również upodobało sobie jego ciało, stając się jego drugą skórą. Kiedy się odezwał, nie odwróciła się w jego stronę. Warkocz został przesunięty przez pojedynczy podmuch wiatru, a usta wykrzywił ironiczny, niemalże arogancki uśmiech, którego nie mógł zobaczyć, a który po kilku sekundach zniknął, ustępując miejsca chłodnemu opanowaniu. Przymknęła powieki, wsłuchując się w jego głos, który przypominał czas, gdy ich papierosy się jeszcze tliły.
- Właściwie to dobry wieczór, proszę pana panie Louvel - odpowiedziała pozornie spokojnym, ale za to dźwięcznym tonem. - Czas i eliksiry leczą najgorsze rany jak przyjęło się mówić.
Nie mogła sobie pozwolić na utratę kontroli, to już nie była mała pusta sala na III piętrze, to nie była żadna zamknięta przestrzeń do której ciężko było się dostać. Tkwili na swojej szachownicy, a żaden z pionków nie miał prawa się dzisiaj poruszyć. Przynajmniej nie za szybko.
Marzyłeś o wolności, która nie istniała. Ale skoro nie zdołałeś pojąć tej lekcji to przecież nic nie znaczy, prawda?
Równie dobrze mogę rozkruszyć Twoje marzenie bardzo powoli.
Powietrze było przyjemne, chociaż C. i tak była bliższa zima. Wiosna była zbyt pełna nadziei. Nadziei, którą kiedyś ją odebrało, a która ona teraz sama odbierała innym.
- Może pan usiądzie? Oczywiście jeśli nie boi się pan pobrudzić - dodała pozornie uprzejmym tonem, jedną nogą kręcąc kółka w powietrzu.
Jak dobrze, że oboje nie mieli papierosów.
- Rudolf Lestrange
Re: Balkon widokowy
Sro Lut 10, 2016 11:26 pm
Chaos ułożył się do snu wraz z pierwszymi promieniami wiosennego słońca.
Nienawiść i złość uniosły się w nicość, wraz z parującymi pozostałościami uporczywego deszczu. Nie było już tutaj miejsca dla szarpiących wiatrów pasji i ulew niekontrolowanych emocji. Zima uciekała w niepamięć, a wraz z jej odejściem na horyzoncie pojawiła się majacząca sylwetka letniego ognia, który pędził w ich kierunku na rumaku utkanym ze złotego blasku. Ten lód, po którym tak pewnie stąpasz, wkrótce stopnieje i stanie się oceanem, w którym przyjdzie Ci utonąć. W głębinach nie znajdziesz nikogo, kogo mogłabyś się chwycić - dobrze o to zadbałaś.
Avellin stał spokojnie na pewnym gruncie, nie chcąc po raz kolejny poślizgnąć się na śliskiej powierzchni zamarzniętych morałów. Nie zamierzał wstąpić na terytorium Ślizgonki, które było niczym zamek z piasku - runąć mogło w każdej chwili, a on nie miał zamiaru towarzyszyć brunetce pod tonami ciężkich ambicji. Dzisiaj był mądrzejszy.
Wiatr bawił się pojedynczymi kosmykami włosów Rockers, pieszcząc jej bladą, acz rozgrzaną zapożyczonym ciepłem zachodzącego słońca skórę, wślizgując się pod szaty. On sam pozostał poza zasięgiem wścibskich podmuchów, nie ruszając się ze swego miejsca.
- Mam nadzieję, że panny obrażenia nie były jednak tak poważne.
Puste słowa wypełniały pustą przestrzeń miedzy nimi, bardziej przepastną niż głębiny ich szaleństw. Rudolf nie patrzył już w dół, nie wypatrywał w ciemnościach niepojętych sekretów. Odwracał od Czerni wzrok, a jej kuszące szepty znikały gdzieś w szumie tańczących na wietrze drzew. Uśmiechnął się z ewidentnym smutkiem, choć oczy dziewczyny niezwrócone były w jego kierunku. On sam był swoją widownią.
- Niestety, muszę odmówić, gdyż moje biurko za długo już samotnie dźwiga ciężar zaległej pracy - odpowiedział, z subtelną nutką zdystansowanego rozbawienia słyszalną w głosie. - [b]Rozumiem, że pamietała panienka o obiecanym rachunku? Nie chcę pochłaniać tak cennego dla uczniów wolnego czasu.
Tym razem nie było wymówki, dla której mógłby oddać się wątpliwej przyjemności dzielenia z Rockers jednej przestrzeni. Wolał, gdy dzieliło ich wonne powietrze, szorstka posadzka i gruby mur masek. Tak w istocie było lepiej.
Nienawiść i złość uniosły się w nicość, wraz z parującymi pozostałościami uporczywego deszczu. Nie było już tutaj miejsca dla szarpiących wiatrów pasji i ulew niekontrolowanych emocji. Zima uciekała w niepamięć, a wraz z jej odejściem na horyzoncie pojawiła się majacząca sylwetka letniego ognia, który pędził w ich kierunku na rumaku utkanym ze złotego blasku. Ten lód, po którym tak pewnie stąpasz, wkrótce stopnieje i stanie się oceanem, w którym przyjdzie Ci utonąć. W głębinach nie znajdziesz nikogo, kogo mogłabyś się chwycić - dobrze o to zadbałaś.
Avellin stał spokojnie na pewnym gruncie, nie chcąc po raz kolejny poślizgnąć się na śliskiej powierzchni zamarzniętych morałów. Nie zamierzał wstąpić na terytorium Ślizgonki, które było niczym zamek z piasku - runąć mogło w każdej chwili, a on nie miał zamiaru towarzyszyć brunetce pod tonami ciężkich ambicji. Dzisiaj był mądrzejszy.
Wiatr bawił się pojedynczymi kosmykami włosów Rockers, pieszcząc jej bladą, acz rozgrzaną zapożyczonym ciepłem zachodzącego słońca skórę, wślizgując się pod szaty. On sam pozostał poza zasięgiem wścibskich podmuchów, nie ruszając się ze swego miejsca.
- Mam nadzieję, że panny obrażenia nie były jednak tak poważne.
Puste słowa wypełniały pustą przestrzeń miedzy nimi, bardziej przepastną niż głębiny ich szaleństw. Rudolf nie patrzył już w dół, nie wypatrywał w ciemnościach niepojętych sekretów. Odwracał od Czerni wzrok, a jej kuszące szepty znikały gdzieś w szumie tańczących na wietrze drzew. Uśmiechnął się z ewidentnym smutkiem, choć oczy dziewczyny niezwrócone były w jego kierunku. On sam był swoją widownią.
- Niestety, muszę odmówić, gdyż moje biurko za długo już samotnie dźwiga ciężar zaległej pracy - odpowiedział, z subtelną nutką zdystansowanego rozbawienia słyszalną w głosie. - [b]Rozumiem, że pamietała panienka o obiecanym rachunku? Nie chcę pochłaniać tak cennego dla uczniów wolnego czasu.
Tym razem nie było wymówki, dla której mógłby oddać się wątpliwej przyjemności dzielenia z Rockers jednej przestrzeni. Wolał, gdy dzieliło ich wonne powietrze, szorstka posadzka i gruby mur masek. Tak w istocie było lepiej.
- Caroline Rockers
Re: Balkon widokowy
Sro Lut 10, 2016 11:59 pm
Być może to był jego chaos. Jej chaos stał pewnie na warcie, nie zamierzając jej opuścić niezależnie od pory roku.
Nawet jeśli lato szkodziło najbardziej.
Nienawiść była chłodna, pozwalała na jej stałe utrzymanie ujemnej temperatury. Nawet jeśli lód miał zmienić się ocean, ona nie bała się w nim zanurzyć i dotknąć dna - w końcu było to częścią pewnego cyklu, który dotyczył nawet jej. W świeżej woni wiosny wyczuwała jednakże to, co on tak bardzo starał się teraz wyprzeć. Pasja, szaleństwo, żal, złość... to wszystko krążyło wokół, chociaż nie było tak skondensowane jak w małej sali. Nie zamierzała pozostać ślepa ani głucha na to, co trzymało ją w ryzach. Lato. Zbliżający się ogień, który pragnął naznaczyć jej skórę czerwonymi pręgami, nie mógł dosięgnąć ją w wodzie. Tam mogła znaleźć schronienie, by móc przygotować się na ponowne nadejście zimna.
Im bliżej jest twoja pora roku tym bardziej wydajesz się nieszczęśliwy.
Lato brzmiało jak gorzka obietnica zawarta w ostatnim liście matki, który przyniosła śnieżna sowa. Było paskudnym posmakiem, którego nie dało się pozbyć za pomocą żadnego trunku.
Czyż nie będziesz szczęśliwy, patrząc na moją domniemaną porażkę?
Mojego zamku nie stopią byle jakie promienie słońca. Będzie stał tam, gdzie nie stanowią one żadnego zagrożenia. Ale twoje zaś królestwo zbudowane z kości twoich ofiar, którymi chciałeś się w pełni nasycić, runie. Przez Twoją arogancję i niedbalstwo.
Mądrość. Nigdy nie ufała mądrości, wolała trzymać się sprytu, który pozwalał jej jeszcze na poruszanie się między postawionymi przeszkodami. To spryt i duma doprowadziły ją do tego, że nie rzuciła się na niego od razu. Z kłami pełnymi jadu. I chęć by nie pozwolić na nieuzasadnioną lekkomyślność. Nie odwracała się jeszcze, zastanawiając się nad tym, ile człowiek spadałby z tej wieży i czy dałaby radę nie mrugać podczas patrzenia na ten ostatni, tragiczny lot, by nie przegapić z niego ani jednej sekundy. Głupiec jednak nie miał zamiaru się poruszyć.
- Rozgrzane łańcuchy zostawiły po sobie drobne pamiątki - odparła uprzejmie, jakby mówiła o pogodzie. Brak emocji. Pustka. To było przerażające jak bezuczuciowe bywały te grzecznościowe frazesy. Maski, które musiały się utrzymać dłużej niż godzinę, a które towarzyszyły większości tym w których płynęła czysta krew. Uprzejmość od której robiło się niedobrze. Ciemność jeszcze nie zajrzała na balkon by się przywitać, a słońce pragnęło popatrzeć dłużej na ich grę. Przedstawienie musi trwać. Zdanie te powtarzane zbyt wiele razy stawało się nieprzyjemną dawką, którą należało przełknąć. Dawką Eliksiru Wielosokowego. Nie odpowiedziała, otworzyła oczy i wyciągnęła najpierw jedną a następnie drugą nogę spomiędzy belek, powoli podnosząc się do pozycji pionowej i przy okazji otrzepując z kurzu. Nadal jednak nie odwracała się w jego stronę, próbując zebrać myśli w jedną spójną całość i zapanować nad mimiką własnej twarzy.
- Nie musi się pan obawiać o takie drobnostki, proszę pana panie Louvel. Spędzanie z panem czasu... jest dla mnie doprawdy... - zatrzymała się na chwilę i ostrożnie odwróciła w jego stronę, a chłodne chmurne tęczówki napotkały w końcu te błękitne. Niebo przeciw truciźnie. - Wielką przyjemnością, proszę pana panie Louvel.
Wykonała jeden ostrożny krok w jego stronę, nie spuszczając go z oczu. Następnie drugi. Trzeci. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej pomięty pergamin.
- Czy nie uważa pan, że dzisiejszy zachód słońca jest wyjątkowo piękny?
Nawet jeśli lato szkodziło najbardziej.
Nienawiść była chłodna, pozwalała na jej stałe utrzymanie ujemnej temperatury. Nawet jeśli lód miał zmienić się ocean, ona nie bała się w nim zanurzyć i dotknąć dna - w końcu było to częścią pewnego cyklu, który dotyczył nawet jej. W świeżej woni wiosny wyczuwała jednakże to, co on tak bardzo starał się teraz wyprzeć. Pasja, szaleństwo, żal, złość... to wszystko krążyło wokół, chociaż nie było tak skondensowane jak w małej sali. Nie zamierzała pozostać ślepa ani głucha na to, co trzymało ją w ryzach. Lato. Zbliżający się ogień, który pragnął naznaczyć jej skórę czerwonymi pręgami, nie mógł dosięgnąć ją w wodzie. Tam mogła znaleźć schronienie, by móc przygotować się na ponowne nadejście zimna.
Im bliżej jest twoja pora roku tym bardziej wydajesz się nieszczęśliwy.
Lato brzmiało jak gorzka obietnica zawarta w ostatnim liście matki, który przyniosła śnieżna sowa. Było paskudnym posmakiem, którego nie dało się pozbyć za pomocą żadnego trunku.
Czyż nie będziesz szczęśliwy, patrząc na moją domniemaną porażkę?
Mojego zamku nie stopią byle jakie promienie słońca. Będzie stał tam, gdzie nie stanowią one żadnego zagrożenia. Ale twoje zaś królestwo zbudowane z kości twoich ofiar, którymi chciałeś się w pełni nasycić, runie. Przez Twoją arogancję i niedbalstwo.
Mądrość. Nigdy nie ufała mądrości, wolała trzymać się sprytu, który pozwalał jej jeszcze na poruszanie się między postawionymi przeszkodami. To spryt i duma doprowadziły ją do tego, że nie rzuciła się na niego od razu. Z kłami pełnymi jadu. I chęć by nie pozwolić na nieuzasadnioną lekkomyślność. Nie odwracała się jeszcze, zastanawiając się nad tym, ile człowiek spadałby z tej wieży i czy dałaby radę nie mrugać podczas patrzenia na ten ostatni, tragiczny lot, by nie przegapić z niego ani jednej sekundy. Głupiec jednak nie miał zamiaru się poruszyć.
- Rozgrzane łańcuchy zostawiły po sobie drobne pamiątki - odparła uprzejmie, jakby mówiła o pogodzie. Brak emocji. Pustka. To było przerażające jak bezuczuciowe bywały te grzecznościowe frazesy. Maski, które musiały się utrzymać dłużej niż godzinę, a które towarzyszyły większości tym w których płynęła czysta krew. Uprzejmość od której robiło się niedobrze. Ciemność jeszcze nie zajrzała na balkon by się przywitać, a słońce pragnęło popatrzeć dłużej na ich grę. Przedstawienie musi trwać. Zdanie te powtarzane zbyt wiele razy stawało się nieprzyjemną dawką, którą należało przełknąć. Dawką Eliksiru Wielosokowego. Nie odpowiedziała, otworzyła oczy i wyciągnęła najpierw jedną a następnie drugą nogę spomiędzy belek, powoli podnosząc się do pozycji pionowej i przy okazji otrzepując z kurzu. Nadal jednak nie odwracała się w jego stronę, próbując zebrać myśli w jedną spójną całość i zapanować nad mimiką własnej twarzy.
- Nie musi się pan obawiać o takie drobnostki, proszę pana panie Louvel. Spędzanie z panem czasu... jest dla mnie doprawdy... - zatrzymała się na chwilę i ostrożnie odwróciła w jego stronę, a chłodne chmurne tęczówki napotkały w końcu te błękitne. Niebo przeciw truciźnie. - Wielką przyjemnością, proszę pana panie Louvel.
Wykonała jeden ostrożny krok w jego stronę, nie spuszczając go z oczu. Następnie drugi. Trzeci. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej pomięty pergamin.
- Czy nie uważa pan, że dzisiejszy zachód słońca jest wyjątkowo piękny?
- Rudolf Lestrange
Re: Balkon widokowy
Czw Lut 11, 2016 8:49 pm
Tak, dno jest miejscem dla Ciebie.
Pośród pomniejszych żyjątek, muszli, piachu i wraków – pośród wszystkiego, co już dawno zostało zwyciężone i zapomniane. To nie Rudolf jednakże miał być tym, który strąci Cię z gnijącej łódki Twoich ambicji. Ten ruch wymagałby więcej energii, niż jesteś warta.
Rudolf dobrze wiedział, kto zasługuje na zaszczyt jego uwagi i zaangażowania – Rockers do tych wyjątkowych jednostek nie należała. Była zgorzkniałą, arogancką czarownicą, która potrzebowała korepetycji z dobrego wychowania. Rudolf był jednakże praktykantem na zajęciach z Transmutacji, nie z ujarzmiania zdziczałych nastolatek. Jak dobrze, że to nie on będzie musiał się z gówniarą użerać; chociaż musiał przyznać, współczuł Rabastanowi.
Trochę bawiły go ciche, pokraczne aluzje, jakimi starała się sprowokować go Rockers. Najwidoczniej potrzebowała również dodatkowych zajęć z retoryki. Avellin słuchał jednakże z tym samym, nic nieznaczącym i pustym uśmiechem, błądząc oczyma po widocznej połaci nieba. Wyglądało wyjątkowo oszałamiająco, rozpalone łuną zachodu, żarzące się obietnicą nowych początków. Wyglądało, jak niebo nad Hogsmeade.
- Jestem pewien, że droga pani Selwyn jest w stanie zapobiec powstaniu zbędnych znamion. – rzucił, będąc pewnym, że dziewczyna nie zdobyła się na wizytę w skrzydle szpitalnym.
Wyprostował się nieznacznie, gdy kątem oka spostrzegł ruch Ślizgonki, która postanowiła wstać.
Wolniej, proszę, mam w kieszeni schowaną całą wieczność.
Naprawdę chciał mieć to już z głowy, dlatego oczy Rockers spotkał swoimi, opustoszałymi i niezdradzającymi żadnej emocji. Cóż, prawdę mówiąc, w jego wnętrzu nie było żadnej emocji, która mogłaby zerknąć przez błękitne tęczówki, szukając sobie bliskich. W oczach Caroline również nie było nic, oprócz małej dozy samozadowolenia. Jakże dumną musiała z siebie być.
- Tak, stanowi dziś spektakularne widowisko. – odpowiedział uprzejmie, bez większego zapału, wyciągając rękę po pokrzywdzony kawałek pergaminu. Tak, jak ta absurdalna kwota, dodał w myślach, lecz na jego twarzy zagościł tylko wyraz skruszonego zrozumienia. – Sakiewkę z odpowiednią sumą wyślę panience dzisiaj swą sową. Niestety nie mam nawyku noszenia ze sobą podobnych sum.
Avellin był przecież zaledwie młodym praktykantem. Nie stały za nim rodowa fortuna, posiadłości i tradycje. Ba! Był sierotą pozostawioną bez majątku i nazwiska. Złożył starannie pergamin i umieścił go w kieszeni na piersi, uśmiechając się do swej uczennicy, gdy podniósł wzrok.
- Jeżeli mamy to już z głowy, pozostaje mi tylko życzyć panience miłego wieczoru, panno Rockers – odrzekł dziarskim tonem, poprawiając rękawy swojej szaty.
Nie mam zamiaru Ci na owym dnie towarzyszyć.
Pośród pomniejszych żyjątek, muszli, piachu i wraków – pośród wszystkiego, co już dawno zostało zwyciężone i zapomniane. To nie Rudolf jednakże miał być tym, który strąci Cię z gnijącej łódki Twoich ambicji. Ten ruch wymagałby więcej energii, niż jesteś warta.
Rudolf dobrze wiedział, kto zasługuje na zaszczyt jego uwagi i zaangażowania – Rockers do tych wyjątkowych jednostek nie należała. Była zgorzkniałą, arogancką czarownicą, która potrzebowała korepetycji z dobrego wychowania. Rudolf był jednakże praktykantem na zajęciach z Transmutacji, nie z ujarzmiania zdziczałych nastolatek. Jak dobrze, że to nie on będzie musiał się z gówniarą użerać; chociaż musiał przyznać, współczuł Rabastanowi.
Trochę bawiły go ciche, pokraczne aluzje, jakimi starała się sprowokować go Rockers. Najwidoczniej potrzebowała również dodatkowych zajęć z retoryki. Avellin słuchał jednakże z tym samym, nic nieznaczącym i pustym uśmiechem, błądząc oczyma po widocznej połaci nieba. Wyglądało wyjątkowo oszałamiająco, rozpalone łuną zachodu, żarzące się obietnicą nowych początków. Wyglądało, jak niebo nad Hogsmeade.
- Jestem pewien, że droga pani Selwyn jest w stanie zapobiec powstaniu zbędnych znamion. – rzucił, będąc pewnym, że dziewczyna nie zdobyła się na wizytę w skrzydle szpitalnym.
Wyprostował się nieznacznie, gdy kątem oka spostrzegł ruch Ślizgonki, która postanowiła wstać.
Wolniej, proszę, mam w kieszeni schowaną całą wieczność.
Naprawdę chciał mieć to już z głowy, dlatego oczy Rockers spotkał swoimi, opustoszałymi i niezdradzającymi żadnej emocji. Cóż, prawdę mówiąc, w jego wnętrzu nie było żadnej emocji, która mogłaby zerknąć przez błękitne tęczówki, szukając sobie bliskich. W oczach Caroline również nie było nic, oprócz małej dozy samozadowolenia. Jakże dumną musiała z siebie być.
- Tak, stanowi dziś spektakularne widowisko. – odpowiedział uprzejmie, bez większego zapału, wyciągając rękę po pokrzywdzony kawałek pergaminu. Tak, jak ta absurdalna kwota, dodał w myślach, lecz na jego twarzy zagościł tylko wyraz skruszonego zrozumienia. – Sakiewkę z odpowiednią sumą wyślę panience dzisiaj swą sową. Niestety nie mam nawyku noszenia ze sobą podobnych sum.
Avellin był przecież zaledwie młodym praktykantem. Nie stały za nim rodowa fortuna, posiadłości i tradycje. Ba! Był sierotą pozostawioną bez majątku i nazwiska. Złożył starannie pergamin i umieścił go w kieszeni na piersi, uśmiechając się do swej uczennicy, gdy podniósł wzrok.
- Jeżeli mamy to już z głowy, pozostaje mi tylko życzyć panience miłego wieczoru, panno Rockers – odrzekł dziarskim tonem, poprawiając rękawy swojej szaty.
Nie mam zamiaru Ci na owym dnie towarzyszyć.
- Caroline Rockers
Re: Balkon widokowy
Czw Lut 11, 2016 9:37 pm
Zgodziłeś się ze mną w tej kwestii błyskawicznie. Czy chociaż wiesz, że dno nie oznacza ostatecznego końca?
Mylił się, myśląc, że żyją tam tylko drobne stworzenia, że zalega jedynie piasek i ludzkie świadectwa upadku. Często wszak bywało tak, że to w takich miejscach pod wodą tworzyły się tajemne królestwa, które były umieszczone z dala od nieodpowiednich oczu. Nie każdy wszak potrafił docenić takie piękno. Nie musiał wykonywać żadnego ruchu, łódka sama zaczęła się kołysać pod wpływem gwałtowniejszych podmuchów wiatru. Ale ona wręcz ze śmiechem dała porwać się wodzie z której był stworzony lód. Sen. To po prostu był długi sen, który trwał aż do ponownego pojawienia się chłodu.
Tylko nie żałuj potem tej pustki.
Stawiał siebie niczym króla zajmującego swój tron i decydującego komu może udzielić swej audiencji, a komu nie, ale ona nie zamierzała stawać do niego w kolejce. Uśmiechała się uprzejmie, wiedząc, że nadejdzie taki moment, że to on będzie gorączkowo potrzebował jej, nawet jeśli będzie to tylko na kilka sekund. Kilka sekund wszak może zaważyć na wszystkim. Był jednakże na tyle pyszny, że uważał, że sam sobie poradzi, otaczając się kośćmi swoich ofiar. W królestwie kości. W królestwie, które wkrótce runie.
Widział w niej to, co chciał widzieć, a ona nie zamierzała go w żaden sposób poprawiać, wiedząc, że to będzie stanowić idealny grunt pod to, co chciała w nim zasiać. Powoli, bardzo ostrożnie, okrążała go jak przystało na Żmiję. Jego młodszego brata, czerwonego wężyka czekał specjalny spektakl, gdzie krew miesza się z lodem. Nie byłby pewnie zadowolony, gdyby miał styczność z jej myślami.
Dobrze, że nie mamy papierosów.
Prowokacja? Ależ, mój drogi! To nic. To naprawdę nic w porównaniu z całą resztą. Jesteśmy przecież doskonale opanowani, niewzruszeni na swych rumakach, ucinając sobie jakże przyjemną pogawędkę między jedną bitwą a drugą. W blasku ostatnich promieni dzisiejszego dnia.
Gdybyś był na tyle szalony jak wtedy, mógłbyś spojrzeć w gwiazdy zamiast piórem kreślić kolejne nieznaczące słowa.
Ale za to wolisz mnie ignorować. Udawać. Kryć się w swoim wygodnym więzieniu. Uważać, że postępujesz rozsądnie. Ty. Właśnie Ty.
- Zapewne - odpowiedziała krótko, nie starając się rozwijać tego tematu, stojąc dokładnie naprzeciw niego. Ona miała mnóstwo czasu. Zegar nie przyspieszał, nie kazał jej pędzić z jednego miejsca w drugie. Po byciu Królową Kier mijające godziny, minuty i sekundy nie robiły już na niej takiego wrażenia. Bo miała wieczność. Może nie w kieszeni, ale za to na pewno w swojej własnej głowie. Obojętność zetknęła się z obojętnością i jedna starała się pochłonąć drugą. Samozadowolenie rozpłynęło się powoli wśród szarych chmur. Kiedy podała mu pergamin, jej palce nawet nie musnęły jego. Specjalnie uniknęła kontaktu. Po chwili drugą rękę schowała w kieszeni w której znajdowała się fiolka z eliksirem, a pierwszej pozwoliła opaść na jej udo. Przekrzywiła ostrożnie głowę a końcówka warkocza musnęła odsłonięty na krótką chwilę obojczyk. Zmrużyła w odpowiedzi chłodne oczy i zacisnęła na kilka sekund wargi.
- W dzisiejszych czasach koszty dodatkowe są naprawdę druzgocące, nie uważa pan, proszę pana panie Louvel? - Pytanie nie potrzebowało swojej odpowiedzi, zrobiła to tylko po to, by nie pozwolić na to, by zawisła między nimi ciężka cisza. Nie interesowała ją postać młodego praktykanta, a prawdziwe oblicze schowane pod gładką twarzą i błękitnymi oczami wypełnionymi trucizną. Na jego ostatnie słowa, uśmiechnęła się z udawanym smutkiem i patrząc na niego spod półprzymkniętych powiek, wyciągnęła w końcu z kieszeni jedną dawkę eliksiru Lumentus. Otworzyła fiolkę i wypiła wszystko jednym duszkiem, czując jak chłodne płomienie liżą jej gardło, a potem obejmują całe ciało. Schowała puste opakowanie i zanim mężczyzna zdołał się odwrócić i odejść, pokonała dzielącą ich odległość i chwyciła w dłonie jego twarz, uśmiechając się szeroko i karykaturalnie.
- Za szybko. Za szybko. Nie czuję nic, naprawdę nie czuję nic, więc powinieneś zostać... - i zbliżyła usta do jego ucha. - Rudolfie. Byłoby szkoda w tak sztuczny sposób zakończyć nasze spotkanie, prawda?
Jej paznokcie wbiły się w jego skórę a uśmiech zniknął, ustępując miejsca nie pustce, ale niemalże rozpaczliwemu szaleństwu.
Mieliśmy przecież popatrzeć w gwiazdy.
Nie lubię kiedy się mnie lekceważy.
Mylił się, myśląc, że żyją tam tylko drobne stworzenia, że zalega jedynie piasek i ludzkie świadectwa upadku. Często wszak bywało tak, że to w takich miejscach pod wodą tworzyły się tajemne królestwa, które były umieszczone z dala od nieodpowiednich oczu. Nie każdy wszak potrafił docenić takie piękno. Nie musiał wykonywać żadnego ruchu, łódka sama zaczęła się kołysać pod wpływem gwałtowniejszych podmuchów wiatru. Ale ona wręcz ze śmiechem dała porwać się wodzie z której był stworzony lód. Sen. To po prostu był długi sen, który trwał aż do ponownego pojawienia się chłodu.
Tylko nie żałuj potem tej pustki.
Stawiał siebie niczym króla zajmującego swój tron i decydującego komu może udzielić swej audiencji, a komu nie, ale ona nie zamierzała stawać do niego w kolejce. Uśmiechała się uprzejmie, wiedząc, że nadejdzie taki moment, że to on będzie gorączkowo potrzebował jej, nawet jeśli będzie to tylko na kilka sekund. Kilka sekund wszak może zaważyć na wszystkim. Był jednakże na tyle pyszny, że uważał, że sam sobie poradzi, otaczając się kośćmi swoich ofiar. W królestwie kości. W królestwie, które wkrótce runie.
Widział w niej to, co chciał widzieć, a ona nie zamierzała go w żaden sposób poprawiać, wiedząc, że to będzie stanowić idealny grunt pod to, co chciała w nim zasiać. Powoli, bardzo ostrożnie, okrążała go jak przystało na Żmiję. Jego młodszego brata, czerwonego wężyka czekał specjalny spektakl, gdzie krew miesza się z lodem. Nie byłby pewnie zadowolony, gdyby miał styczność z jej myślami.
Dobrze, że nie mamy papierosów.
Prowokacja? Ależ, mój drogi! To nic. To naprawdę nic w porównaniu z całą resztą. Jesteśmy przecież doskonale opanowani, niewzruszeni na swych rumakach, ucinając sobie jakże przyjemną pogawędkę między jedną bitwą a drugą. W blasku ostatnich promieni dzisiejszego dnia.
Gdybyś był na tyle szalony jak wtedy, mógłbyś spojrzeć w gwiazdy zamiast piórem kreślić kolejne nieznaczące słowa.
Ale za to wolisz mnie ignorować. Udawać. Kryć się w swoim wygodnym więzieniu. Uważać, że postępujesz rozsądnie. Ty. Właśnie Ty.
- Zapewne - odpowiedziała krótko, nie starając się rozwijać tego tematu, stojąc dokładnie naprzeciw niego. Ona miała mnóstwo czasu. Zegar nie przyspieszał, nie kazał jej pędzić z jednego miejsca w drugie. Po byciu Królową Kier mijające godziny, minuty i sekundy nie robiły już na niej takiego wrażenia. Bo miała wieczność. Może nie w kieszeni, ale za to na pewno w swojej własnej głowie. Obojętność zetknęła się z obojętnością i jedna starała się pochłonąć drugą. Samozadowolenie rozpłynęło się powoli wśród szarych chmur. Kiedy podała mu pergamin, jej palce nawet nie musnęły jego. Specjalnie uniknęła kontaktu. Po chwili drugą rękę schowała w kieszeni w której znajdowała się fiolka z eliksirem, a pierwszej pozwoliła opaść na jej udo. Przekrzywiła ostrożnie głowę a końcówka warkocza musnęła odsłonięty na krótką chwilę obojczyk. Zmrużyła w odpowiedzi chłodne oczy i zacisnęła na kilka sekund wargi.
- W dzisiejszych czasach koszty dodatkowe są naprawdę druzgocące, nie uważa pan, proszę pana panie Louvel? - Pytanie nie potrzebowało swojej odpowiedzi, zrobiła to tylko po to, by nie pozwolić na to, by zawisła między nimi ciężka cisza. Nie interesowała ją postać młodego praktykanta, a prawdziwe oblicze schowane pod gładką twarzą i błękitnymi oczami wypełnionymi trucizną. Na jego ostatnie słowa, uśmiechnęła się z udawanym smutkiem i patrząc na niego spod półprzymkniętych powiek, wyciągnęła w końcu z kieszeni jedną dawkę eliksiru Lumentus. Otworzyła fiolkę i wypiła wszystko jednym duszkiem, czując jak chłodne płomienie liżą jej gardło, a potem obejmują całe ciało. Schowała puste opakowanie i zanim mężczyzna zdołał się odwrócić i odejść, pokonała dzielącą ich odległość i chwyciła w dłonie jego twarz, uśmiechając się szeroko i karykaturalnie.
- Za szybko. Za szybko. Nie czuję nic, naprawdę nie czuję nic, więc powinieneś zostać... - i zbliżyła usta do jego ucha. - Rudolfie. Byłoby szkoda w tak sztuczny sposób zakończyć nasze spotkanie, prawda?
Jej paznokcie wbiły się w jego skórę a uśmiech zniknął, ustępując miejsca nie pustce, ale niemalże rozpaczliwemu szaleństwu.
Mieliśmy przecież popatrzeć w gwiazdy.
Nie lubię kiedy się mnie lekceważy.
- Rudolf Lestrange
Re: Balkon widokowy
Sob Lut 13, 2016 12:03 am
Dla Ciebie – będzie. Zadbam o to, byś nie miała siły wzbić się ku powierzchni. Zadbam o to, by Twe plugawe wspomnienie zniknęło z ludzkiej świadomości – już znika, czyż nie? Boisz się tego?
Ten upadek nie ma końca. Będziemy spadać niczym głazy, wprost na dno przepaści. Zadomowimy się tam, uwijemy przytulne gniazdka z koszmarów swych wrogów, rozpalimy ognisko iskrami własnego szaleństwa, otuchę znajdziemy w ciepłej obietnicy triumfu. W tych czarnych czeluściach znajdziemy siłę – nad poziomem ludzkości nie mieliśmy przecież już nic do stracenia, a pustka będzie zaledwie brakiem dystrakcji. Niby wybryki natury, jakimi byliśmy, zakwitniemy w absolutnej ciemności, żywiąc się swoim pragnieniem. Najgroźniejsi z drapieżników.
Lecz nie dziś, nie dziś. Lot należy odłożyć na później, gdy wiatry wściekłości będą przychylne, a ciemne chmury stłumią resztki śmiertelnych, żałosnych instynktów. Dziś przyszło nam odpoczywać w ciepłych ramionach gorzejącego słońca, wygrzewać się w czerwieni znacznie gorętszej, niż nasza pasja. W Rudolfie nie było już tej pasji – skryła się pod ciężkim kamieniem jego determinacji, wyczekując odpowiedniej okazji, dogodnej ofiary. Ani jeden z tych warunków nie został dziś spełniony.
Rockers pomyliła się w swych rachunkach, a liczba widniejąca na jasnym pergaminie była dowodem jej dziecinnej przekory. Czy w istocie oczekiwała od niego innej reakcji? Nie, nie była warta jego pieniędzy, lecz pieniądze nie były warte zbędnych emocji. Takich jak ona było na pęczki – pieniędzy w skrytce Lestrange’ów było nawet więcej.
- Mam nadzieję, że przyczyniły się one do polepszenia waszego stanu zdrowia, panno Rockers – odpowiedział, ze szczerym uśmiechem na ustach. Avellin życzył jej wszystkiego, co najlepsze.
Patrzył w jej jasne oczy, które nie zdradzały żadnych niecnych zamiarów. To jest, dopóki nie postanowiła oddać się wątpliwej przyjemności spożycia niezidentyfikowanego eliksiru. Rockers wypiła zawartość kryształowej fiolki, a praktykant wyciągnął raz jeszcze w jej stronę dłoń, jak gdyby usiłując ją powstrzymać - z niepokojem Louvela maskującym skutecznie obojętność Rudolfa. W końcu spodziewał się czegoś podobnego. Dwa tygodnie temu ustalili w końcu, że Ślizgonka była atencyjną kurwą.
Udławi się? Nie, kurwa mać.
- Panno Rockers–! – niemalże wykrzyknął, bezbłędnie wślizgując się w rolę zmartwionego, oburzonego opiekuna.
Byłby podszedł do dziewczyny, gdyby nie fakt, że to ona stała się tą, która pokonała dzielącą go odległość. Rudolf z trudem powstrzymał grymas obrzydzenia. Była tak odrażająco oczywista i banalna. Rzucała się w jego ramiona, niemalże cuchnąc tęsknotą za jego dotykiem – czyżby jej wampirzy przyjaciel opuścił zamkowe mury? Jaka szkoda. Rudolf nie miał zamiaru bawić się z niedopieszczonymi małolatami. Drgnął, gdy dziewczę postanowiło wbić swe paznokcie w jego policzki – pozwolił, by w oczach Avellina pojawiło się oburzenie i lęk, który niemalże od razu stwardniał w wyraz surowego niezadowolenia.
- Panno Rockers, proszę natychmiast powiedzieć mi, co znajdowało się w opróżnionej przez pannę fiolce. Oboje wiemy, że spożywanie substancji psychoaktywnych na terenie szkoły jest surowo zabronione – powiedział, a z pobłażliwego praktykanta nie zostało w Louvelu wiele; teraz przypominał bardziej McGonagall, wzgardzoną przez Rudolfa gryfonkę. Przyłożył do czoła dziewczyny ciepłą dłoń, nie czyniąc żadnego kroku, by uwolnić się z jej uścisku, lecz wpatrując się z jakże autentycznym zmartwieniem w rozszerzone źrenice brunetki. – Jest 9 maja 1978 roku, znajdujemy się na Wieży Zachodniej w Hogwarcie, nazywam się Avellin Louvel. Jest Panna uczennicą domu Slytherina, któremu właśnie odbieram 15 punktów za atak na członka kadry nauczycielskiej.
Nie, nie miał zamiaru dawać jej tego, czego tak bardzo pragnęła. Drżała z żądzy ujrzenia człowieka, którego jedną z twarzy spostrzegła w małej sali. Ta osoba, niestety, została skrzętnie ukryta za murami więzienia woli – Rockers nie miała pozwolenia na widzenie. Niczym sobie nań nie zasłużyła.
Avellin stał, spokojnie, z nieugiętą cierpliwością rozświetlającą błękit młodych oczu, niewerbalnie nakazując jej zakończyć swój popis. Jej godne pożałowania umiejętności aktorskie dawno znudziły się widowni. Została zrzucona z desek teatru Głodu, nie znajdując już weń dla siebie miejsca. Cóż, Rudolf otaczał się tylko najwybitniejszymi z artystów. Caroline... Caroline było do tego bardzo daleko.
Nie tak daleko, jednakże, jak do tego pisanego jej dna.
Ten upadek nie ma końca. Będziemy spadać niczym głazy, wprost na dno przepaści. Zadomowimy się tam, uwijemy przytulne gniazdka z koszmarów swych wrogów, rozpalimy ognisko iskrami własnego szaleństwa, otuchę znajdziemy w ciepłej obietnicy triumfu. W tych czarnych czeluściach znajdziemy siłę – nad poziomem ludzkości nie mieliśmy przecież już nic do stracenia, a pustka będzie zaledwie brakiem dystrakcji. Niby wybryki natury, jakimi byliśmy, zakwitniemy w absolutnej ciemności, żywiąc się swoim pragnieniem. Najgroźniejsi z drapieżników.
Lecz nie dziś, nie dziś. Lot należy odłożyć na później, gdy wiatry wściekłości będą przychylne, a ciemne chmury stłumią resztki śmiertelnych, żałosnych instynktów. Dziś przyszło nam odpoczywać w ciepłych ramionach gorzejącego słońca, wygrzewać się w czerwieni znacznie gorętszej, niż nasza pasja. W Rudolfie nie było już tej pasji – skryła się pod ciężkim kamieniem jego determinacji, wyczekując odpowiedniej okazji, dogodnej ofiary. Ani jeden z tych warunków nie został dziś spełniony.
Rockers pomyliła się w swych rachunkach, a liczba widniejąca na jasnym pergaminie była dowodem jej dziecinnej przekory. Czy w istocie oczekiwała od niego innej reakcji? Nie, nie była warta jego pieniędzy, lecz pieniądze nie były warte zbędnych emocji. Takich jak ona było na pęczki – pieniędzy w skrytce Lestrange’ów było nawet więcej.
- Mam nadzieję, że przyczyniły się one do polepszenia waszego stanu zdrowia, panno Rockers – odpowiedział, ze szczerym uśmiechem na ustach. Avellin życzył jej wszystkiego, co najlepsze.
Patrzył w jej jasne oczy, które nie zdradzały żadnych niecnych zamiarów. To jest, dopóki nie postanowiła oddać się wątpliwej przyjemności spożycia niezidentyfikowanego eliksiru. Rockers wypiła zawartość kryształowej fiolki, a praktykant wyciągnął raz jeszcze w jej stronę dłoń, jak gdyby usiłując ją powstrzymać - z niepokojem Louvela maskującym skutecznie obojętność Rudolfa. W końcu spodziewał się czegoś podobnego. Dwa tygodnie temu ustalili w końcu, że Ślizgonka była atencyjną kurwą.
Udławi się? Nie, kurwa mać.
- Panno Rockers–! – niemalże wykrzyknął, bezbłędnie wślizgując się w rolę zmartwionego, oburzonego opiekuna.
Byłby podszedł do dziewczyny, gdyby nie fakt, że to ona stała się tą, która pokonała dzielącą go odległość. Rudolf z trudem powstrzymał grymas obrzydzenia. Była tak odrażająco oczywista i banalna. Rzucała się w jego ramiona, niemalże cuchnąc tęsknotą za jego dotykiem – czyżby jej wampirzy przyjaciel opuścił zamkowe mury? Jaka szkoda. Rudolf nie miał zamiaru bawić się z niedopieszczonymi małolatami. Drgnął, gdy dziewczę postanowiło wbić swe paznokcie w jego policzki – pozwolił, by w oczach Avellina pojawiło się oburzenie i lęk, który niemalże od razu stwardniał w wyraz surowego niezadowolenia.
- Panno Rockers, proszę natychmiast powiedzieć mi, co znajdowało się w opróżnionej przez pannę fiolce. Oboje wiemy, że spożywanie substancji psychoaktywnych na terenie szkoły jest surowo zabronione – powiedział, a z pobłażliwego praktykanta nie zostało w Louvelu wiele; teraz przypominał bardziej McGonagall, wzgardzoną przez Rudolfa gryfonkę. Przyłożył do czoła dziewczyny ciepłą dłoń, nie czyniąc żadnego kroku, by uwolnić się z jej uścisku, lecz wpatrując się z jakże autentycznym zmartwieniem w rozszerzone źrenice brunetki. – Jest 9 maja 1978 roku, znajdujemy się na Wieży Zachodniej w Hogwarcie, nazywam się Avellin Louvel. Jest Panna uczennicą domu Slytherina, któremu właśnie odbieram 15 punktów za atak na członka kadry nauczycielskiej.
Nie, nie miał zamiaru dawać jej tego, czego tak bardzo pragnęła. Drżała z żądzy ujrzenia człowieka, którego jedną z twarzy spostrzegła w małej sali. Ta osoba, niestety, została skrzętnie ukryta za murami więzienia woli – Rockers nie miała pozwolenia na widzenie. Niczym sobie nań nie zasłużyła.
Avellin stał, spokojnie, z nieugiętą cierpliwością rozświetlającą błękit młodych oczu, niewerbalnie nakazując jej zakończyć swój popis. Jej godne pożałowania umiejętności aktorskie dawno znudziły się widowni. Została zrzucona z desek teatru Głodu, nie znajdując już weń dla siebie miejsca. Cóż, Rudolf otaczał się tylko najwybitniejszymi z artystów. Caroline... Caroline było do tego bardzo daleko.
Nie tak daleko, jednakże, jak do tego pisanego jej dna.
- Caroline Rockers
Re: Balkon widokowy
Sob Lut 13, 2016 1:07 am
Stajesz się pewniejszy siebie, a kiedy jesteś pewniejszy siebie wtedy łatwiej zadać Ci cios. Czy pokornie będziesz czekał, aż moje ciało opadnie na dno byś mógł skutecznie odciąć mnie od realizacji na pół sennych na pół rzeczywistych wizji?
Nawet Upadli są w stanie się unieść ponad powierzchnię, pomimo trudności, które ofiarowuje im los w postaci rzucających się do gardła ludzi, którym łaskawie zostało obiecane Niebo za wykonywanie rozkazów jaśniejących Aniołów. I chociaż Rudolf nie był Aniołem, którego celem jest bronienie bram Nieba, to jednak w obecnej formie stawał się ich cichym Mścicielem. Obojętnością.
Nie chcesz do mnie wyjść, Głodzie? Szkoda, dzisiejszego dnia mogłoby być tak zabawnie. Szkoda. Ale nie poddam się twojej kłamliwej grze, gdy aż krople fałszu wypływają spod dziecięcej maski.
Będą spadać, aż w końcu nie zostanie z nich nic, aż nie obrócą się w proch i pył by na nowo powstać i zacząć naprawdę przeżywać swoje koszmary. I wtedy może trafi do nich okrutna prawda, że w jakiś sposób dali się wciągnąć w spiralę w której jedno jest zależne od drugiego. Do czasu. Do czasu, aż któreś nie postanowi jej przerwać i albo zniszczyć drugie, albo też zostawić go w pustce z której nie będzie wyjścia.
Najgorsi z możliwych. Jak ślepy prowadzony przez niemego. Byli tymi, którzy uważali, że czynią słusznie, święcie o tym przekonali. A przynajmniej ona taka była, sądząc, że jej pobudki są słuszne. Nie mieli jednak dzisiaj unieść się w powietrze. Ani spadać, ani też wznosić się na wyżyny swoich niewidzialnych szczytów.
Nie lekceważ mnie. Nie ignoruj mnie. Dość już udawania. Listy płoną absurdami, rodzinne obietnice paradoksami, a my karmimy się szaleństwem. Nie lekceważ mnie. Nie karm mnie pustką, udając, że jesteś już od niej pełny. Zaraz nastąpi noc i niebo pokryją gwiazdy, moglibyśmy usiąść i milcząco na nie spoglądać. Jeśli chciałeś milczeć, mogłeś to zrobić w taki sposób.
I kłamać. Kłamać jak gwiazdy.
Nie zrobiło jej się ciepło od tych promieni, wręcz przeciwnie, czuła jak gęsia skórka przejmuje panowanie pod rękawami czarnej, nieco za dużej koszuli. Wyczekiwała tego, co widziała w małej pustej sali na III piętrze 27 kwietnia 1978 roku. Zaciskała wręcz kurczowo palce, wbijając co jakiś czas paznokcie kciuków w swoją gładką, białą skórę. Nie doczekała się. Uważał ją za niegodną. Miała ochotę go wyśmiać. Miała ochotę zetrzeć mu tę obojętność i zrobić z niej potrawę, którą by go nakarmiła. Wyrwać język i kazać mu krzyczeć. Ale nie miała nawet różdżki, a on i tak biernie by się na to zgodził.
Pieniądze również nie miały dla niego znaczenia. Nie dał po sobie niczego poznać, a każde jego drgnięcie zdawało się być w pełni kontrolowane.
- Zapewne - odpowiedziała ogólnikowo, biorąc głębszy wdech i próbując uspokoić napływający natłok niepotrzebnych myśli. Udawał, że się przejmuje! Nawet miał fałszywy błysk godny roli w jaką się wcielał! Szkoda, że jego gra jej nie wzruszała. Byłby marnym aktorem w prawdziwym teatrze.
Skoro ja jestem atencyjną kurwą to ty jesteś niedopieszczonym kurwiarzem. Jak tam twoje rude słoneczko? Już Ci dała? Nie martw się, myślę że wyrok za pedofilię niczego nie zmieni w twojej kartotece.
- Panno Rockers! - To ona krzyknęła, udając jego oburzenie jakby była jego karykaturalnym odbiciem w lustrze, gdy już pokonała dzielącą ich odległość. Im bardziej on starał powstrzymać się grymas obrzydzenia, tym szerzej ona się uśmiechała - wyglądała jakby miały jej zaraz pęknąć od tego policzki. Mogła być dla niego oczywista i banalna, ale to była jego wina. Gdyby od początku robił to, co chciała, gdyby jeszcze nie złamał jej różdżki to skończyłoby się inaczej.
Przykro mi, nie będę się dla ciebie tarzać w błocie. Teraz to ty nie spełniasz moich warunków.
Niemalże przewróciła oczami, widząc jak nadal próbuje grać, jednakże nie mogła odwrócić od niego oczu. Nie teraz.
- Niech pan zgadnie - odparła, jedną z dłoni, chowając w jego blond włosach, opuszkami palców, badając tył jego głowy. - Sądzi pan, że byłabym na tyle lekkomyślna, żeby brać przy panu jakąkolwiek psychoaktywną substancję, o ile jeszcze oczywiście takowe bym spożywała? To smutne, że tak mało zaufania ma pan do swoich uczniów.
Nawet się nie wzdrygnęła ani nie wykrzywiła, gdy przyłożył dłoń do jej czoła, sprawdzając jej temperaturę. Parsknęła krótkim śmiechem na jego słowa, ale chwilę później jej twarz zesztywniała, a oczy zmrużyły się niebezpiecznie.
- Możesz odejmować ile chcesz, Rudolfie. To nie ma dla mnie znaczenia. Wiem kim ty jesteś. Nazywasz się Rudolf Lestrange, masz młodszego brata, którego zamierzam zgnieść jak robaka, twoja matka lubi trzymać białe kwiaty w wazonie, a twój ojciec prawie nigdy nie wychodzi z gabinetu. Mamy być... - i teraz dopiero się skrzywiła. - Rodziną. A ciebie i mnie wiąże umowa. Trzy. Życzenia. Nie oszalałam.
Zyskam te widzenie. Wydrzę ci je siłą, jeśli będę musiała. Wygram nawet z Tobą, Głodzie.
Jej cierpliwość się kurczyła, ostatnie słowa wypowiedziała wręcz na pewnej granicy, nadal pamiętając o przykrym fakcie, że nie ma różdżki. Nie odsunęła się, pochłaniała jego kłamliwe błękitne oczy swoimi. Widownia nie odgrywała dla niej żadnego znaczenia, bo w przeciwieństwie do niego nie pragnęła by na nią patrzyli. Równie dobrze na siedzeniach mogłyby siedzieć trupy. Nadal na tej scenie trzymała się jedną ręką i nie zamierzała puścić.
Możemy zagrać też inaczej. Druga dłoń, która dotychczas spoczywała na jego drugim policzku, cofnęła się i ułożyła na jego karku.
- Nazywam się Caroline Rockers, jest 09 maja 1978 roku i jestem uczennicą domu Salazara Slytherina. Dotykam pana Louvela, którego udaje Rudolf Lestrange. Jest na mnie zły, ale jeszcze mnie nie odpycha. Stawiam, że lubi fiołki, którymi pachnę.
Spadniemy razem. Gwiazdy będą zaraz widoczne.
Nawet Upadli są w stanie się unieść ponad powierzchnię, pomimo trudności, które ofiarowuje im los w postaci rzucających się do gardła ludzi, którym łaskawie zostało obiecane Niebo za wykonywanie rozkazów jaśniejących Aniołów. I chociaż Rudolf nie był Aniołem, którego celem jest bronienie bram Nieba, to jednak w obecnej formie stawał się ich cichym Mścicielem. Obojętnością.
Nie chcesz do mnie wyjść, Głodzie? Szkoda, dzisiejszego dnia mogłoby być tak zabawnie. Szkoda. Ale nie poddam się twojej kłamliwej grze, gdy aż krople fałszu wypływają spod dziecięcej maski.
Będą spadać, aż w końcu nie zostanie z nich nic, aż nie obrócą się w proch i pył by na nowo powstać i zacząć naprawdę przeżywać swoje koszmary. I wtedy może trafi do nich okrutna prawda, że w jakiś sposób dali się wciągnąć w spiralę w której jedno jest zależne od drugiego. Do czasu. Do czasu, aż któreś nie postanowi jej przerwać i albo zniszczyć drugie, albo też zostawić go w pustce z której nie będzie wyjścia.
Najgorsi z możliwych. Jak ślepy prowadzony przez niemego. Byli tymi, którzy uważali, że czynią słusznie, święcie o tym przekonali. A przynajmniej ona taka była, sądząc, że jej pobudki są słuszne. Nie mieli jednak dzisiaj unieść się w powietrze. Ani spadać, ani też wznosić się na wyżyny swoich niewidzialnych szczytów.
Nie lekceważ mnie. Nie ignoruj mnie. Dość już udawania. Listy płoną absurdami, rodzinne obietnice paradoksami, a my karmimy się szaleństwem. Nie lekceważ mnie. Nie karm mnie pustką, udając, że jesteś już od niej pełny. Zaraz nastąpi noc i niebo pokryją gwiazdy, moglibyśmy usiąść i milcząco na nie spoglądać. Jeśli chciałeś milczeć, mogłeś to zrobić w taki sposób.
I kłamać. Kłamać jak gwiazdy.
Nie zrobiło jej się ciepło od tych promieni, wręcz przeciwnie, czuła jak gęsia skórka przejmuje panowanie pod rękawami czarnej, nieco za dużej koszuli. Wyczekiwała tego, co widziała w małej pustej sali na III piętrze 27 kwietnia 1978 roku. Zaciskała wręcz kurczowo palce, wbijając co jakiś czas paznokcie kciuków w swoją gładką, białą skórę. Nie doczekała się. Uważał ją za niegodną. Miała ochotę go wyśmiać. Miała ochotę zetrzeć mu tę obojętność i zrobić z niej potrawę, którą by go nakarmiła. Wyrwać język i kazać mu krzyczeć. Ale nie miała nawet różdżki, a on i tak biernie by się na to zgodził.
Pieniądze również nie miały dla niego znaczenia. Nie dał po sobie niczego poznać, a każde jego drgnięcie zdawało się być w pełni kontrolowane.
- Zapewne - odpowiedziała ogólnikowo, biorąc głębszy wdech i próbując uspokoić napływający natłok niepotrzebnych myśli. Udawał, że się przejmuje! Nawet miał fałszywy błysk godny roli w jaką się wcielał! Szkoda, że jego gra jej nie wzruszała. Byłby marnym aktorem w prawdziwym teatrze.
Skoro ja jestem atencyjną kurwą to ty jesteś niedopieszczonym kurwiarzem. Jak tam twoje rude słoneczko? Już Ci dała? Nie martw się, myślę że wyrok za pedofilię niczego nie zmieni w twojej kartotece.
- Panno Rockers! - To ona krzyknęła, udając jego oburzenie jakby była jego karykaturalnym odbiciem w lustrze, gdy już pokonała dzielącą ich odległość. Im bardziej on starał powstrzymać się grymas obrzydzenia, tym szerzej ona się uśmiechała - wyglądała jakby miały jej zaraz pęknąć od tego policzki. Mogła być dla niego oczywista i banalna, ale to była jego wina. Gdyby od początku robił to, co chciała, gdyby jeszcze nie złamał jej różdżki to skończyłoby się inaczej.
Przykro mi, nie będę się dla ciebie tarzać w błocie. Teraz to ty nie spełniasz moich warunków.
Niemalże przewróciła oczami, widząc jak nadal próbuje grać, jednakże nie mogła odwrócić od niego oczu. Nie teraz.
- Niech pan zgadnie - odparła, jedną z dłoni, chowając w jego blond włosach, opuszkami palców, badając tył jego głowy. - Sądzi pan, że byłabym na tyle lekkomyślna, żeby brać przy panu jakąkolwiek psychoaktywną substancję, o ile jeszcze oczywiście takowe bym spożywała? To smutne, że tak mało zaufania ma pan do swoich uczniów.
Nawet się nie wzdrygnęła ani nie wykrzywiła, gdy przyłożył dłoń do jej czoła, sprawdzając jej temperaturę. Parsknęła krótkim śmiechem na jego słowa, ale chwilę później jej twarz zesztywniała, a oczy zmrużyły się niebezpiecznie.
- Możesz odejmować ile chcesz, Rudolfie. To nie ma dla mnie znaczenia. Wiem kim ty jesteś. Nazywasz się Rudolf Lestrange, masz młodszego brata, którego zamierzam zgnieść jak robaka, twoja matka lubi trzymać białe kwiaty w wazonie, a twój ojciec prawie nigdy nie wychodzi z gabinetu. Mamy być... - i teraz dopiero się skrzywiła. - Rodziną. A ciebie i mnie wiąże umowa. Trzy. Życzenia. Nie oszalałam.
Zyskam te widzenie. Wydrzę ci je siłą, jeśli będę musiała. Wygram nawet z Tobą, Głodzie.
Jej cierpliwość się kurczyła, ostatnie słowa wypowiedziała wręcz na pewnej granicy, nadal pamiętając o przykrym fakcie, że nie ma różdżki. Nie odsunęła się, pochłaniała jego kłamliwe błękitne oczy swoimi. Widownia nie odgrywała dla niej żadnego znaczenia, bo w przeciwieństwie do niego nie pragnęła by na nią patrzyli. Równie dobrze na siedzeniach mogłyby siedzieć trupy. Nadal na tej scenie trzymała się jedną ręką i nie zamierzała puścić.
Możemy zagrać też inaczej. Druga dłoń, która dotychczas spoczywała na jego drugim policzku, cofnęła się i ułożyła na jego karku.
- Nazywam się Caroline Rockers, jest 09 maja 1978 roku i jestem uczennicą domu Salazara Slytherina. Dotykam pana Louvela, którego udaje Rudolf Lestrange. Jest na mnie zły, ale jeszcze mnie nie odpycha. Stawiam, że lubi fiołki, którymi pachnę.
Spadniemy razem. Gwiazdy będą zaraz widoczne.
- Rudolf Lestrange
Re: Balkon widokowy
Sob Lut 13, 2016 10:13 pm
Marzą Ci się tańce w aksamicie czerni podziurawionym blaskiem gwiazd?
Och, Caroline. Jaka to szkoda, że skrzydła nigdy nie będą Ci dane. Jaka to szkoda, że nawet gwiazdy odwracają od Ciebie swój wzrok. Ich srebrzyste palce nie splotą się z Twoimi, lepkimi od gówna hipokryzji, nie zagłębią się w gnijącym mięsie niewinności, którą zatłukłaś gołymi rękami. Śmierdzisz niespełnionymi marzeniami i niezaspokojonymi pragnieniami. Cuchniesz padliną, Rockers.
Czego ode mnie oczekujesz? Bym pogrzebał Twe truchło w należytym miejscu?
Nie zasługujesz na pochówek. Jesteś niczym, może zaledwie pyłkiem kurzu, wznoszącym się wraz z upadkiem Aniołów, których tak bardzo podziwiasz. Wiesz, co z takimi drobinkami się robi? Nic. Nie zwraca się na nie uwagi.
Kogóż obchodzi słuszność? Rudolf był swym jedynym sędziom, swym własnym katem. Cudze hierarchie kruszyły się i pogrążały w ruinie przed jego obliczem. Sam schował się gdzieś w lochach własnej piramidy wartości, znajdując weń spokój, ciszę, ciemność i pustkę. Nie było to ani przyjemnym, ani nieprzyjemnym miejscem – po prostu było. Tak, jak i on. Po prostu był, stał przed Caroline poświęcając jej tyle energii, ile wymagało przywołanie na dziecięcą jeszcze twarz Avellina specyficznych wyrazów. Tym razem było to zirytowane oburzenie i niedowierzanie.
- Panno Rockers – znów powiedział, z naciskiem. – Wydaje się to być jedyną rozsądną teorią, biorąc pod uwagę panny majaczenie. Proszę się rozejrzeć. Tego... Lestrange’a nigdzie tutaj nie ma. Jest panienka bezpieczna.
Tym razem schwycił w dłonią jeden nadgarstek dziewczyny, delikatnie, jak gdyby praktykant próbował właśnie okiełznać zapędzone w kozi róg zwierzę. Tym była Rockers, czyż nie? Zwierzęciem, które należało uspokoić, ułagodzić, a potem wepchnąć do klatki splecionej z jej własnych grzechów.
Krat byłoby niezwykle wiele, biorąc pod uwagę Twoje sumienie. Stamtąd nie udałoby Ci się wyfrunąć.
- Nie–Caroline – imię dziewczyny zostało wypowiedziane głosem Louvela, łagodnym i kojącym. Nie bój się, psinko, nie skrzywdzę cię – Jestem jedynakiem, ojca nigdy nie znałem, a moja matka zmarła miesiąc temu. Jedynym życzeniem, jakie mam zamiar spełnić, jest zabranie panienki do Skrzydła Szpitalnego. Proszę zaprzestać tej farsy.
Nie oszalałam.
Stwierdzenie brzmiało niemalże błagalnie, jak gdyby prosiła go o potwierdzenie. Gdzieś w jednej z przyległych do jego własnej celi, słychać można było okrutne rozbawienie. Tak wielkiej wątpliwości poddajesz swoją świadomość, Caroline? I Ty chcesz zaufać sobie wystarczająco, by wzbić się do lotu? Nie, tego upadku w istocie nie zdołasz uniknąć. Nawet, jeżeli uchwycisz się mnie z taką, jak dziś zaborczością.
- Szlaban u profesor McGonagall, za bezczelność, panno Rockers i jest to ostatnie moje ostrzeżenie. Wolałbym nie kłopotać dyrektora Dumbledore’a Waszym karygodnym zachowaniem. – w głosie Avellina czuć już było złość, która nie należała jednak do Rudolfa. – Co było w tej fiolce? Co łączy pannę z poszukiwanym Śmierciożercą?
Nowa kwestia, wyraz zaniepokojonego, surowego nauczyciela na twarzy, wersy wypowiadane tonem natarczywym, upartym. Jedna z dłoni Louvela, spoczywająca głęboko w przepastnej kieszeni jego szaty, zacisnęła się wokół różdżki. Miał całkowite prawo do obezwładnienia uczennicy, w obliczu bezpośredniego ataku agresji. Jego krew weszła przecież pod paznokcie uczennicy, które wbiły się w gładkie policzki Louvela. Jej szaleństwo stanowiło odpychający widok, a on nie lubił marnować swego czasu na nieprzyjemności. Tak, wzbudziła w nim jedną emocję – znużenie.
Nie, nie jesteś wystarczająco porywającą tancerką, Caroline.[/b]
Och, Caroline. Jaka to szkoda, że skrzydła nigdy nie będą Ci dane. Jaka to szkoda, że nawet gwiazdy odwracają od Ciebie swój wzrok. Ich srebrzyste palce nie splotą się z Twoimi, lepkimi od gówna hipokryzji, nie zagłębią się w gnijącym mięsie niewinności, którą zatłukłaś gołymi rękami. Śmierdzisz niespełnionymi marzeniami i niezaspokojonymi pragnieniami. Cuchniesz padliną, Rockers.
Czego ode mnie oczekujesz? Bym pogrzebał Twe truchło w należytym miejscu?
Nie zasługujesz na pochówek. Jesteś niczym, może zaledwie pyłkiem kurzu, wznoszącym się wraz z upadkiem Aniołów, których tak bardzo podziwiasz. Wiesz, co z takimi drobinkami się robi? Nic. Nie zwraca się na nie uwagi.
Kogóż obchodzi słuszność? Rudolf był swym jedynym sędziom, swym własnym katem. Cudze hierarchie kruszyły się i pogrążały w ruinie przed jego obliczem. Sam schował się gdzieś w lochach własnej piramidy wartości, znajdując weń spokój, ciszę, ciemność i pustkę. Nie było to ani przyjemnym, ani nieprzyjemnym miejscem – po prostu było. Tak, jak i on. Po prostu był, stał przed Caroline poświęcając jej tyle energii, ile wymagało przywołanie na dziecięcą jeszcze twarz Avellina specyficznych wyrazów. Tym razem było to zirytowane oburzenie i niedowierzanie.
- Panno Rockers – znów powiedział, z naciskiem. – Wydaje się to być jedyną rozsądną teorią, biorąc pod uwagę panny majaczenie. Proszę się rozejrzeć. Tego... Lestrange’a nigdzie tutaj nie ma. Jest panienka bezpieczna.
Tym razem schwycił w dłonią jeden nadgarstek dziewczyny, delikatnie, jak gdyby praktykant próbował właśnie okiełznać zapędzone w kozi róg zwierzę. Tym była Rockers, czyż nie? Zwierzęciem, które należało uspokoić, ułagodzić, a potem wepchnąć do klatki splecionej z jej własnych grzechów.
Krat byłoby niezwykle wiele, biorąc pod uwagę Twoje sumienie. Stamtąd nie udałoby Ci się wyfrunąć.
- Nie–Caroline – imię dziewczyny zostało wypowiedziane głosem Louvela, łagodnym i kojącym. Nie bój się, psinko, nie skrzywdzę cię – Jestem jedynakiem, ojca nigdy nie znałem, a moja matka zmarła miesiąc temu. Jedynym życzeniem, jakie mam zamiar spełnić, jest zabranie panienki do Skrzydła Szpitalnego. Proszę zaprzestać tej farsy.
Nie oszalałam.
Stwierdzenie brzmiało niemalże błagalnie, jak gdyby prosiła go o potwierdzenie. Gdzieś w jednej z przyległych do jego własnej celi, słychać można było okrutne rozbawienie. Tak wielkiej wątpliwości poddajesz swoją świadomość, Caroline? I Ty chcesz zaufać sobie wystarczająco, by wzbić się do lotu? Nie, tego upadku w istocie nie zdołasz uniknąć. Nawet, jeżeli uchwycisz się mnie z taką, jak dziś zaborczością.
- Szlaban u profesor McGonagall, za bezczelność, panno Rockers i jest to ostatnie moje ostrzeżenie. Wolałbym nie kłopotać dyrektora Dumbledore’a Waszym karygodnym zachowaniem. – w głosie Avellina czuć już było złość, która nie należała jednak do Rudolfa. – Co było w tej fiolce? Co łączy pannę z poszukiwanym Śmierciożercą?
Nowa kwestia, wyraz zaniepokojonego, surowego nauczyciela na twarzy, wersy wypowiadane tonem natarczywym, upartym. Jedna z dłoni Louvela, spoczywająca głęboko w przepastnej kieszeni jego szaty, zacisnęła się wokół różdżki. Miał całkowite prawo do obezwładnienia uczennicy, w obliczu bezpośredniego ataku agresji. Jego krew weszła przecież pod paznokcie uczennicy, które wbiły się w gładkie policzki Louvela. Jej szaleństwo stanowiło odpychający widok, a on nie lubił marnować swego czasu na nieprzyjemności. Tak, wzbudziła w nim jedną emocję – znużenie.
Nie, nie jesteś wystarczająco porywającą tancerką, Caroline.[/b]
- Caroline Rockers
Re: Balkon widokowy
Sob Lut 13, 2016 10:56 pm
Ja nie tańczę. Ja śpiewam. Wprowadzam gwiazdy w stan niespokojnego sztormu, który jest we mnie samej. Otaczając się czernią i czerwienią, staję się mroźną bielą - dzieje się to, co wydaje się niemożliwe. Gwiazdy kłamią a ty wraz z nimi, czy więc czyni cię to jedną z gwiazd na którą chciałabym spoglądać?
Nie, bo robisz wszystko bym zamknęła cię w ciemnej skrzynce własnych myśli, bo sprawiasz, że zaczynam tracić kontrolę nad swoimi splamionymi krwią dłońmi. Oboje straciliśmy skrzydła, Głodzie. Może chcesz mi opowiedzieć jak straciłeś swoje? Historia za historię, a jeśli to dla ciebie za wiele to zawsze możesz iść się schować do swojej nory. Albo to ty tańcz, kiedy ja zacznę śpiewać.
Nie muszą na mnie spoglądać, jeśli to ja na nie patrzę. Nie liczę na wzajemność. Poczekam aż tej hipokryzji pojawi się więcej i pobrudzę nią twoją twarz byś również o niej nie zapomniał. Pragnienia? Marzenia? A może pustka? Czym Ty się właśnie karmisz, kundlu? No pokaż swoje kły, zawarcz, chyba że preferujesz czcze gadanie w swoim małym więzieniu.
Wtedy jakoś ci to nie przeszkadzało.
Nakarmię cię tymi odpadami. Nakarmię cię jej sercem jak tylko wyrwę je z jej piersi, wepchnę ci je głęboko do gardła tak żebyś się udławił.
Może chcesz się napić wina? Może to ci przypomni kim jesteś? Spójrz w lustro i przekonaj sam siebie, że masz jeszcze w sobie iskrę by sprawić, że zapłonie ogień, bo teraz to pokrywasz się lodem.
Czego od ciebie oczekuję? Przecież wiesz. Aniołów się nie podziwia, Anioły się niszczy, a te co doświadczyły Upadku muszą działać na własną rękę. Twoja gra aktorska się polepsza.
Czerwony pionek przesuwa się do przodu.
Czy ktokolwiek z nich miał słuszność? Chciałaby chociaż na chwilę rozliczyć go ze wszystkich jego grzechów, nawet jeśli później on zrobiłby z nią to samo. Ale gdyby udało jej się chociaż raz wymierzyć mu swoją sprawiedliwość godną Zwycięstwa, byłaby wystarczająco usatysfakcjonowana. Stała naprzeciw niego, nie obawiając się jego nieczystych zagrywek. Przynajmniej do czasu. Same jego jestestwo było niewystarczające, w małej sali widziała w nim coś więcej niż słabego robaka, którego jedynym celem jest po prostu przetrwanie. Ciekawiło ją ile będzie musiała czekać, żeby działanie Eliksiru Wielosokowego minęło. Istniała jednakże obawa, że jej cierpliwość do tego czasu całkowicie się skończy.
- Ach... doprawdy? - Odparła na wpół kpiąco na wpół szyderczo, czując jak w jej głowie panuje większe poruszenie niż kilka minut temu. - Nie boję się go, proszę pana, panie Louvel. On chce zapewne bym się bała, ale ja się nie boję.
Uniosła jedną brew do góry, kiedy chwycił ją za nadgarstek i przyjrzała się mu podejrzliwie, jakby chciała dowiedzieć się, co też trzyma w zanadrzu. Sumienia tutaj nie znajdziesz. Przy tobie nie muszę latać. Nie ruszała się, po prostu słuchała jego bardzo ładnej, ale przy tym bardzo kłamliwej historyjki.
- Dlaczego mam według pana przestać? Odjął mi już pan punkty, wlepił szlaban... chce pan sprawić by zawieszono mnie w prawach ucznia? Żeby wyrzucono mnie ze szkoły? A może... może żeby rozliczyło się ze mną Ministerstwo? Aż takie to niewłaściwie, że mówię prawdę? Że ośmieliłam się naruszyć pana przestrzeń prywatną? Skoro to panu przeszkadza to czemu pan po prostu się nie uwolni i nie odejdzie?!
Cierpliwość? Ktoś mówił coś o cierpliwości? Najwyraźniej jej cienka lina na której się trzymała właśnie pękła.
Jeśli spadnę to pociągnę za sobą jak największą ilość ofiar. Ile jesteś w stanie znieść zanim nastąpi ostateczny koniec?
Odsunęła dłonie od niego, kładąc je tym razem na jego ramionach, przekrzywiając głowę i lustrując bardzo dokładnie jego twarz.
- Eliksir Lumentus. Wie pan co to za eliksir czy on też jest wymysłem mojej wyobraźni jak próbuje pan dowieść? - Mruknęła, na chwilę zwracając oczy w bok, by sprawdzić obecny stan nieba. Na jej wargi wypłynął na chwilę nikły uśmiech szczerego wzruszenia. Zrobiło się już ciemno.
- Co mnie z nim łączy? Chyba nic, myślę, że pan i tak tego nie zrozumie, ale gdyby był pan Rudolfem Lestrangem to po prostu zażyczyłabym sobie, żeby pooglądał ze mną gwiazdy.
Ściągnęła dłonie z jego ramion, rzuciła mu krótkie spojrzenie i usiadła na podłodze, spoglądając w niebo.
Gwiazdy choć kłamią to jednak uspokajają.
W końcu zacznę śpiewać.
Nie, bo robisz wszystko bym zamknęła cię w ciemnej skrzynce własnych myśli, bo sprawiasz, że zaczynam tracić kontrolę nad swoimi splamionymi krwią dłońmi. Oboje straciliśmy skrzydła, Głodzie. Może chcesz mi opowiedzieć jak straciłeś swoje? Historia za historię, a jeśli to dla ciebie za wiele to zawsze możesz iść się schować do swojej nory. Albo to ty tańcz, kiedy ja zacznę śpiewać.
Nie muszą na mnie spoglądać, jeśli to ja na nie patrzę. Nie liczę na wzajemność. Poczekam aż tej hipokryzji pojawi się więcej i pobrudzę nią twoją twarz byś również o niej nie zapomniał. Pragnienia? Marzenia? A może pustka? Czym Ty się właśnie karmisz, kundlu? No pokaż swoje kły, zawarcz, chyba że preferujesz czcze gadanie w swoim małym więzieniu.
Wtedy jakoś ci to nie przeszkadzało.
Nakarmię cię tymi odpadami. Nakarmię cię jej sercem jak tylko wyrwę je z jej piersi, wepchnę ci je głęboko do gardła tak żebyś się udławił.
Może chcesz się napić wina? Może to ci przypomni kim jesteś? Spójrz w lustro i przekonaj sam siebie, że masz jeszcze w sobie iskrę by sprawić, że zapłonie ogień, bo teraz to pokrywasz się lodem.
Czego od ciebie oczekuję? Przecież wiesz. Aniołów się nie podziwia, Anioły się niszczy, a te co doświadczyły Upadku muszą działać na własną rękę. Twoja gra aktorska się polepsza.
Czerwony pionek przesuwa się do przodu.
Czy ktokolwiek z nich miał słuszność? Chciałaby chociaż na chwilę rozliczyć go ze wszystkich jego grzechów, nawet jeśli później on zrobiłby z nią to samo. Ale gdyby udało jej się chociaż raz wymierzyć mu swoją sprawiedliwość godną Zwycięstwa, byłaby wystarczająco usatysfakcjonowana. Stała naprzeciw niego, nie obawiając się jego nieczystych zagrywek. Przynajmniej do czasu. Same jego jestestwo było niewystarczające, w małej sali widziała w nim coś więcej niż słabego robaka, którego jedynym celem jest po prostu przetrwanie. Ciekawiło ją ile będzie musiała czekać, żeby działanie Eliksiru Wielosokowego minęło. Istniała jednakże obawa, że jej cierpliwość do tego czasu całkowicie się skończy.
- Ach... doprawdy? - Odparła na wpół kpiąco na wpół szyderczo, czując jak w jej głowie panuje większe poruszenie niż kilka minut temu. - Nie boję się go, proszę pana, panie Louvel. On chce zapewne bym się bała, ale ja się nie boję.
Uniosła jedną brew do góry, kiedy chwycił ją za nadgarstek i przyjrzała się mu podejrzliwie, jakby chciała dowiedzieć się, co też trzyma w zanadrzu. Sumienia tutaj nie znajdziesz. Przy tobie nie muszę latać. Nie ruszała się, po prostu słuchała jego bardzo ładnej, ale przy tym bardzo kłamliwej historyjki.
- Dlaczego mam według pana przestać? Odjął mi już pan punkty, wlepił szlaban... chce pan sprawić by zawieszono mnie w prawach ucznia? Żeby wyrzucono mnie ze szkoły? A może... może żeby rozliczyło się ze mną Ministerstwo? Aż takie to niewłaściwie, że mówię prawdę? Że ośmieliłam się naruszyć pana przestrzeń prywatną? Skoro to panu przeszkadza to czemu pan po prostu się nie uwolni i nie odejdzie?!
Cierpliwość? Ktoś mówił coś o cierpliwości? Najwyraźniej jej cienka lina na której się trzymała właśnie pękła.
Jeśli spadnę to pociągnę za sobą jak największą ilość ofiar. Ile jesteś w stanie znieść zanim nastąpi ostateczny koniec?
Odsunęła dłonie od niego, kładąc je tym razem na jego ramionach, przekrzywiając głowę i lustrując bardzo dokładnie jego twarz.
- Eliksir Lumentus. Wie pan co to za eliksir czy on też jest wymysłem mojej wyobraźni jak próbuje pan dowieść? - Mruknęła, na chwilę zwracając oczy w bok, by sprawdzić obecny stan nieba. Na jej wargi wypłynął na chwilę nikły uśmiech szczerego wzruszenia. Zrobiło się już ciemno.
- Co mnie z nim łączy? Chyba nic, myślę, że pan i tak tego nie zrozumie, ale gdyby był pan Rudolfem Lestrangem to po prostu zażyczyłabym sobie, żeby pooglądał ze mną gwiazdy.
Ściągnęła dłonie z jego ramion, rzuciła mu krótkie spojrzenie i usiadła na podłodze, spoglądając w niebo.
Gwiazdy choć kłamią to jednak uspokajają.
W końcu zacznę śpiewać.
- Rudolf Lestrange
Re: Balkon widokowy
Nie Lut 14, 2016 12:12 am
Nigdy swoich skrzydeł nie straciłem.
Nie, nie urodziłem się z nimi. Szkielety zbudowane przez rodziców przyozdobiłem piórami życia i godności wydartych z piersi swych wrogów. Delikatny puch przymocowałem do kruchej kości gorącym mięsem i gęstą krwią, pracując mozolnie przy świetle klątw. Najpiękniejsze z pomysłów znajdywałem w zakurzonych księgach pełnych wiecznie żywych demonów, a ich zachrypnięte głosy były słodsze, niż Twój śpiew. Każdy niezręczny dźwięk, który opuszcza Twe spierzchnięte od suchych łgarstw wargi, jeszcze bardziej popycha mnie w ich ramiona.
Dwa majestatyczne skrzydła zostały z troską schowane pod szatami praktykanta. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – czyż nie? Dlaczego więc tak tęsknisz za ich widokiem, dlaczego więc tak bardzo chcesz, by porwały go w nocne przestworza, dotrzymując Ci towarzystwa? Czujesz się samotna w gwałtownych podmuchach szaleństwa? No tak, nic Ci już nie pozostało. Nie martw się, Twoja przyszła rodzina dobrze się Tobą zaopiekuje. Rabastan jest dość wrażliwym chłopcem, zawsze miał słabość do kalekich kreatur. Ja tylko wepchnę Cię w złotą klatkę i wręczę mu w prezencie. Będzie Ci u nas dobrze.
- To bardzo dobrze, panno Rockers. Nie ma się czego bać, w końcu wkrótce nie pozostanie po nim śladu. – Pozostaną blizny, rany i tryumfalny śmiech, gdy wyrwie się z więziennej twierdzy, jaką był Hogwart. – Czy jest powód, dla którego miałaby mu panienka dotrzymać towarzystwa? Czy uczyniła panna cokolwiek, co mogłoby was zaprowadzić przed Wizengamot?
To jest, oprócz niezarejestrowanej działalności. Nawet kurwy muszą płacić podatki.
Gdy krzyczysz, Twój głos coraz bardziej brzmi jak śpiew. Niesie się wieczornym powietrzem, płynąc w stronę horyzontu, za którym zniknęło już słońce. Wirował wokół błoni, które tak niedawno usłane były ciałami Twych rówieśników. Czy to właśnie ten widok Cię złamał? Uwierz, ja jestem w stanie znieść znacznie więcej. Wszystko. Każda strata, każdy grzech, każda ofiara – to wszystko jest zaledwie pierzem, którym odzieję swe skrzydła. Nędzny puch i nic ponadto.
- Dziękuję, panno Rockers. Sugeruję zwrócenie się do Panny Selwyn na kontrolę, gdy tylko eliksir przestanie działać. Do tego czasu radzę unikanie jakiegokolwiek, choćby potencjalnego zagrożenia.
Avellin znów był opanowany. Wyprostował się, gdy tylko dziewczę wreszcie się oddaliło, a zaczerpnięty przez niego oddech był zdecydowanie głębszy, niż zwykle. Wreszcie nie zatruwała cennego powietrza, które miało zaszczyt wypełniania jego płuc – jej zapach był nie do zniesienia. Ślizgonka znów się odwróciła, a Rudolf uniósł nieznacznie brew, analizując jej słowa. Nie mogła ujrzeć delikatnego, przerażająco szczerego uśmiechu, jaki zawitał na twarzy Avellina. Nie pasował on do młodej buzi praktykanta. Za bardzo był drapieżny, za bardzo pełen samozadowolenia i satysfakcji, za bardzo... bardzo.
Cisza znów zaciążyła między nimi, a on po krótkiej chwili zbliżył się do balustrady balkonu, opierając nań ramiona. Spojrzał w to przeklęte niebo, którego czasem cholernie nienawidził. Przypominało mu o śmiertelności, przemijaniu i maluczkości jego własnego istnienia.
- Może więc powinna panienka to życzenie skierować bezpośrednio do Lestrange’a? Jestem pewien, że byłby wniebowzięty.
Jego słowa były ciche, niemalże niesłyszalne, skierowane w pustkę ziejącą pod ich nogami. Jedno trafne zaklęcie, a szybowaliby w dół, w dół i w dół, jak te upadłe anioły.
Chociaż Rudolf swych skrzydeł nigdy nie stracił, nie sądził, by mógł przetrwać ten upadek.
Nie, nie urodziłem się z nimi. Szkielety zbudowane przez rodziców przyozdobiłem piórami życia i godności wydartych z piersi swych wrogów. Delikatny puch przymocowałem do kruchej kości gorącym mięsem i gęstą krwią, pracując mozolnie przy świetle klątw. Najpiękniejsze z pomysłów znajdywałem w zakurzonych księgach pełnych wiecznie żywych demonów, a ich zachrypnięte głosy były słodsze, niż Twój śpiew. Każdy niezręczny dźwięk, który opuszcza Twe spierzchnięte od suchych łgarstw wargi, jeszcze bardziej popycha mnie w ich ramiona.
Dwa majestatyczne skrzydła zostały z troską schowane pod szatami praktykanta. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – czyż nie? Dlaczego więc tak tęsknisz za ich widokiem, dlaczego więc tak bardzo chcesz, by porwały go w nocne przestworza, dotrzymując Ci towarzystwa? Czujesz się samotna w gwałtownych podmuchach szaleństwa? No tak, nic Ci już nie pozostało. Nie martw się, Twoja przyszła rodzina dobrze się Tobą zaopiekuje. Rabastan jest dość wrażliwym chłopcem, zawsze miał słabość do kalekich kreatur. Ja tylko wepchnę Cię w złotą klatkę i wręczę mu w prezencie. Będzie Ci u nas dobrze.
- To bardzo dobrze, panno Rockers. Nie ma się czego bać, w końcu wkrótce nie pozostanie po nim śladu. – Pozostaną blizny, rany i tryumfalny śmiech, gdy wyrwie się z więziennej twierdzy, jaką był Hogwart. – Czy jest powód, dla którego miałaby mu panienka dotrzymać towarzystwa? Czy uczyniła panna cokolwiek, co mogłoby was zaprowadzić przed Wizengamot?
To jest, oprócz niezarejestrowanej działalności. Nawet kurwy muszą płacić podatki.
Gdy krzyczysz, Twój głos coraz bardziej brzmi jak śpiew. Niesie się wieczornym powietrzem, płynąc w stronę horyzontu, za którym zniknęło już słońce. Wirował wokół błoni, które tak niedawno usłane były ciałami Twych rówieśników. Czy to właśnie ten widok Cię złamał? Uwierz, ja jestem w stanie znieść znacznie więcej. Wszystko. Każda strata, każdy grzech, każda ofiara – to wszystko jest zaledwie pierzem, którym odzieję swe skrzydła. Nędzny puch i nic ponadto.
- Dziękuję, panno Rockers. Sugeruję zwrócenie się do Panny Selwyn na kontrolę, gdy tylko eliksir przestanie działać. Do tego czasu radzę unikanie jakiegokolwiek, choćby potencjalnego zagrożenia.
Avellin znów był opanowany. Wyprostował się, gdy tylko dziewczę wreszcie się oddaliło, a zaczerpnięty przez niego oddech był zdecydowanie głębszy, niż zwykle. Wreszcie nie zatruwała cennego powietrza, które miało zaszczyt wypełniania jego płuc – jej zapach był nie do zniesienia. Ślizgonka znów się odwróciła, a Rudolf uniósł nieznacznie brew, analizując jej słowa. Nie mogła ujrzeć delikatnego, przerażająco szczerego uśmiechu, jaki zawitał na twarzy Avellina. Nie pasował on do młodej buzi praktykanta. Za bardzo był drapieżny, za bardzo pełen samozadowolenia i satysfakcji, za bardzo... bardzo.
Cisza znów zaciążyła między nimi, a on po krótkiej chwili zbliżył się do balustrady balkonu, opierając nań ramiona. Spojrzał w to przeklęte niebo, którego czasem cholernie nienawidził. Przypominało mu o śmiertelności, przemijaniu i maluczkości jego własnego istnienia.
- Może więc powinna panienka to życzenie skierować bezpośrednio do Lestrange’a? Jestem pewien, że byłby wniebowzięty.
Jego słowa były ciche, niemalże niesłyszalne, skierowane w pustkę ziejącą pod ich nogami. Jedno trafne zaklęcie, a szybowaliby w dół, w dół i w dół, jak te upadłe anioły.
Chociaż Rudolf swych skrzydeł nigdy nie stracił, nie sądził, by mógł przetrwać ten upadek.
- Caroline Rockers
Re: Balkon widokowy
Nie Lut 14, 2016 12:59 am
Przynajmniej gdybyś je stracił nie tęskniłbyś aż tak bardzo. Dlatego byłeś tak bardzo głodny, dlatego i ty musiałeś się znaleźć wśród czwórki, która był już tylko trójką. Trzema zgubnymi punktami. Zbudowałeś sobie skrzydła, ale czy naprawdę byłbyś w stanie wzbić się dzięki nim w powietrze? Czy naprawdę przetrwałbyś w nim dłużej niż kilka sekund? Bolało jak traciłam pióra. Tak cholernie bolało. Zostało mi już tylko kilka. Ale to pewnie nie jest aż tak znaczące. Demony wskażą ci posiłek, Głodzie. Nie masz jednak pewności czy w nim nie została umieszczona trucizna.
Kto wie czy któregoś z nich nie przekupiłam swoim śpiewem?
Takie serce nie może być ogarnięte żalem, nie jest w stanie prawidłowo się wzruszyć. Czy wydawało ci się kiedyś, że pod twoją piersią nie ma niczego? Niczego, co mógłbyś komukolwiek ofiarować?
Słabość! Przebiegła, paskudna słabość!
Bo nie chcę tutaj być, bo te kłamstwa, ta pustka, ta mnogość masek i wirowanie karuzeli, której nie mogę nawet wybrać doprowadza mnie do szewskiej pasji. Bo żeby doprowadzić swój cel do końca muszę pozbyć się wszystkiego wokół mnie, a nie jestem jeszcze w stanie.
A skrzydła? Skrzydła były upragnioną wolnością, chociaż ona nie istnieje. Samotność? Sama jej pragnęłam! Niech cię nie zwiedzie ta pozorna gra, żyję wedle kolejnych kroków stawianych na szachownicy, bo z laleczki z saskiej porcelany musiałam stać się kimś więcej by przetrwać.
To raczej ty powinieneś się martwić. Kreatury wyrządzają wielkie szkody, gdy się je wpuszcza do własnych domów. Nie obawiasz się? Nie boisz? Nie uznajesz zagrożenia ze strony tej, która zawsze wygrywa?
Spróbuj, a wtedy oboje się tam znajdziemy. Będę gorsza niż czyrak na twojej dupie. Kochasz brata? Kiedy wąż wbija kły w drugiego węża ten przecież może umrzeć. Nie boisz się? Więc nie bój się. W tajemnych pomieszczeniach, gdzie wpajano mi lekcje nauczyłam się i cichego szaleństwa.
Parsknęła niedowierzającym śmiechem na słowa o tym, że nie zostanie nawet po nim ślad. W sposób w jaki dociekał naprawdę świadczył o tym, że wczuł się w blondwłosego aniołka, którego miała przed sobą.
- Może tak, może nie. Ale myślę, że za samą obrazę pańskiego majestatu mogłabym się tam znaleźć - odparła niemalże zaczepnie, po czym wciągnęła do płuc więcej świeżego powietrza, pozwalając by wiatr bawił się jej warkoczem i powoli go rozwalał.
Musisz bardzo pragnąć rozrywek zapewnionych przez moją osobę, skoro tak się o to upominasz. Nie mam dziś różdżki, więc niestety się nie pobawimy. Smutne, nie? Ale znajdzie się i inna okazja. Nie jedna zapewne.
Dziś nie będę krzyczeć, czy i wtedy posłuchasz? Mój głos będzie się niósł daleko, może zamiast na błonia zawędruje do Nieba. Kłamliwe melodyjne słowa. W końcu rozbłysły gwiazdy, ale nadciągają też ciemne chmury. Boisz się deszczu? Boisz się burzy?
Jego widok był przygnębiający, bo on się śmiał. Śmiał się, kiedy się poddawał, kiedy jego oczy, które tak pragnęły mojej śmierci, całkowicie się mi poddały. Uzależnił się, a to było bardzo niemądre. I chociaż zwróciłam mu wolność to on gdzieś tam z tyłu mojej głowy jest. I śmieje się. Wciąż się śmieje. Złamał? Nie. Grzechy nie bolą, ofiary o ile są całkowicie dla ciebie bezwartościowe, straty... Zawsze coś tracisz, Głodzie. Z każdym twoim kęsem.
- Odkąd nie mam różdżki, ciężko jest mi unikać zagrożeń - dodała cicho i bez zbędnych emocji. Rozprostowała nogi ponownie przerzucając je między belki i całkowicie się do nich przybliżając. Twarz dotykała śliskiej powierzchni jednej z nich. Przymknęła ostrożnie powieki, nie oczekując od niego niczego. Będąc w takim stanie nie interesował ją, zwłaszcza, że wszystko odbijało się od niego jak od kamiennej ściany w lochach. Może i gwiazdy nie błyszczały zbyt mocno, ale jednak wystarczająco by przywrócić jej odrobinę równowagi. Jasne punkty na niebie kojarzyły jej się zaś z wiecznością, czymś pozornie nieosiągalnym. Otworzyła leniwie jedno oko, kiedy znalazł się niedaleko niej i postanowił się odezwać. Nie spojrzała niemniej w jego stronę.
- W końcu to poszukiwany Śmierciożerca. Pewnie jest zbyt zajęty ukrywaniem się, a poza tym... nie chcę by się aż nadto pysznił. Z pychą mu nie do twarzy - odpowiedziała pozornie spokojnym głosem i niemalże uśmiechnęła się do samej siebie. - Nie idzie pan? Sądziłam, że nie jest pan zbytnim miłośnikiem gwiazd. Przynajmniej pan na takiego nie wygląda.
Odpowiedziała mu równie cicho, jakby śpiewała. Do niego. Jakby chciała mu zaśpiewać. Mogliby spadać w nieskończoność.
Ale czy to nie byłoby zbyt tragiczne? Czy nie byłoby zbyt egoistyczne?
Ona jednak nigdy się nie kryła z tym, że jest egoistką.
Nie wylądujemy miękko na wyprostowanych nogach.
Kto wie czy któregoś z nich nie przekupiłam swoim śpiewem?
Takie serce nie może być ogarnięte żalem, nie jest w stanie prawidłowo się wzruszyć. Czy wydawało ci się kiedyś, że pod twoją piersią nie ma niczego? Niczego, co mógłbyś komukolwiek ofiarować?
Słabość! Przebiegła, paskudna słabość!
Bo nie chcę tutaj być, bo te kłamstwa, ta pustka, ta mnogość masek i wirowanie karuzeli, której nie mogę nawet wybrać doprowadza mnie do szewskiej pasji. Bo żeby doprowadzić swój cel do końca muszę pozbyć się wszystkiego wokół mnie, a nie jestem jeszcze w stanie.
A skrzydła? Skrzydła były upragnioną wolnością, chociaż ona nie istnieje. Samotność? Sama jej pragnęłam! Niech cię nie zwiedzie ta pozorna gra, żyję wedle kolejnych kroków stawianych na szachownicy, bo z laleczki z saskiej porcelany musiałam stać się kimś więcej by przetrwać.
To raczej ty powinieneś się martwić. Kreatury wyrządzają wielkie szkody, gdy się je wpuszcza do własnych domów. Nie obawiasz się? Nie boisz? Nie uznajesz zagrożenia ze strony tej, która zawsze wygrywa?
Spróbuj, a wtedy oboje się tam znajdziemy. Będę gorsza niż czyrak na twojej dupie. Kochasz brata? Kiedy wąż wbija kły w drugiego węża ten przecież może umrzeć. Nie boisz się? Więc nie bój się. W tajemnych pomieszczeniach, gdzie wpajano mi lekcje nauczyłam się i cichego szaleństwa.
Parsknęła niedowierzającym śmiechem na słowa o tym, że nie zostanie nawet po nim ślad. W sposób w jaki dociekał naprawdę świadczył o tym, że wczuł się w blondwłosego aniołka, którego miała przed sobą.
- Może tak, może nie. Ale myślę, że za samą obrazę pańskiego majestatu mogłabym się tam znaleźć - odparła niemalże zaczepnie, po czym wciągnęła do płuc więcej świeżego powietrza, pozwalając by wiatr bawił się jej warkoczem i powoli go rozwalał.
Musisz bardzo pragnąć rozrywek zapewnionych przez moją osobę, skoro tak się o to upominasz. Nie mam dziś różdżki, więc niestety się nie pobawimy. Smutne, nie? Ale znajdzie się i inna okazja. Nie jedna zapewne.
Dziś nie będę krzyczeć, czy i wtedy posłuchasz? Mój głos będzie się niósł daleko, może zamiast na błonia zawędruje do Nieba. Kłamliwe melodyjne słowa. W końcu rozbłysły gwiazdy, ale nadciągają też ciemne chmury. Boisz się deszczu? Boisz się burzy?
Jego widok był przygnębiający, bo on się śmiał. Śmiał się, kiedy się poddawał, kiedy jego oczy, które tak pragnęły mojej śmierci, całkowicie się mi poddały. Uzależnił się, a to było bardzo niemądre. I chociaż zwróciłam mu wolność to on gdzieś tam z tyłu mojej głowy jest. I śmieje się. Wciąż się śmieje. Złamał? Nie. Grzechy nie bolą, ofiary o ile są całkowicie dla ciebie bezwartościowe, straty... Zawsze coś tracisz, Głodzie. Z każdym twoim kęsem.
- Odkąd nie mam różdżki, ciężko jest mi unikać zagrożeń - dodała cicho i bez zbędnych emocji. Rozprostowała nogi ponownie przerzucając je między belki i całkowicie się do nich przybliżając. Twarz dotykała śliskiej powierzchni jednej z nich. Przymknęła ostrożnie powieki, nie oczekując od niego niczego. Będąc w takim stanie nie interesował ją, zwłaszcza, że wszystko odbijało się od niego jak od kamiennej ściany w lochach. Może i gwiazdy nie błyszczały zbyt mocno, ale jednak wystarczająco by przywrócić jej odrobinę równowagi. Jasne punkty na niebie kojarzyły jej się zaś z wiecznością, czymś pozornie nieosiągalnym. Otworzyła leniwie jedno oko, kiedy znalazł się niedaleko niej i postanowił się odezwać. Nie spojrzała niemniej w jego stronę.
- W końcu to poszukiwany Śmierciożerca. Pewnie jest zbyt zajęty ukrywaniem się, a poza tym... nie chcę by się aż nadto pysznił. Z pychą mu nie do twarzy - odpowiedziała pozornie spokojnym głosem i niemalże uśmiechnęła się do samej siebie. - Nie idzie pan? Sądziłam, że nie jest pan zbytnim miłośnikiem gwiazd. Przynajmniej pan na takiego nie wygląda.
Odpowiedziała mu równie cicho, jakby śpiewała. Do niego. Jakby chciała mu zaśpiewać. Mogliby spadać w nieskończoność.
Ale czy to nie byłoby zbyt tragiczne? Czy nie byłoby zbyt egoistyczne?
Ona jednak nigdy się nie kryła z tym, że jest egoistką.
Nie wylądujemy miękko na wyprostowanych nogach.
- Rudolf Lestrange
Re: Balkon widokowy
Nie Lut 28, 2016 12:35 am
Wszak aniołowie jaśnieć nie przestają,
Choć najjaśniejszy z nich upadł. Chociażby
Wszystek kał świata przywdział maskę cnoty,
Przecieżby cnota musiała się w takim
Świetle przedstawiać.
Czy pod niebiańską powłoką błękitu ujrzeć potrafisz ziejącą czeluść czerni? A może na bladych, szczupłych dłoniach wciąż widzisz odcienie szkarłatu, permanentne ordery wypaczonego męstwa? Za plecami złotowłosego cherubina kłębią się pióra barwy brunatnej, nastroszone i dawno już zmatowiałe. Zbyt ciężkie one są, zbyt lepkie od grzechu, by złapać czyste powietrze, by uchronić go od upadku. Niczego, co uratowałoby pozostałości bijącego serca od rozpryśnięcia się na bruku śmiertelności.
Dlaczegóż miałbym chcieć komukolwiek cokolwiek ofiarować? Wśród Was, żałosne drobinki, nie ma nikogo, kto mógłby marzyć o tym zaszczycie. Sam jeden jestem wart siebie samego. Sam jeden rozkoszuję się swoim jestestwem, pięknem swej duszy i cudownością swej jaźni. Ni Twoja korona, ni majątek zlodowaciałych krain nie są wystarczające, by nań zasłużyć. Nie, nawet mój widok nie będzie Ci dany.
Avellin, imię francuskie, znaczy tyle, co „pożądany”. A jednak Ty, wspaniała Caroline Rockers, nauczyłaś się nim gardzić, czyż nie? Kogoś innego pożądasz, nie anielskiego wizażu i świętej cierpliwości. Choć lgniesz do płomieni szaleństwa, blask niewinności kaleczy Twe przyzwyczajone do ciemności oczęta. Jednakże, tylko to dziś przyjdzie Ci ujrzeć. Dziś, jutro i do końca tej krótkiej znajomości. Do momentu, w którym trzecie życzenie spłynie z Twych bluźniących warg, pochłaniając resztki naszego kontraktu.
Prześliczny książę nagle stanął
Kapelusz miał w zastygłej dłoni
I piękny uśmiech z porcelany
A w niej zabiło małe serce
Co nie jest taką prostą sprawą
I śniła że dla niego tańczy
A on ukradkiem bije brawo.
Zatańczysz dla Rudolfa? To on narzuci Ci swój rytm, to on dyktować będzie tempo. Nie łudź się, że będzie inaczej. Będziesz pląsać, plątać się, potykać, aż w końcu ta krucha, porcelanowa powłoka runie na posadzkę, roztrzaskując się zupełnie. Zasłużyłabyś wówczas na owacje. Rudolf lubi grzeczne dziewczynki. Pamiętasz jeszcze o systemie nagród?
- Cóż, panno Rockers, powinna była panienka być bardziej ostrożną – odrzekł Avellin, z tym samym rozjuszającym uśmiechem na ustach.
Gdy zamkowe pochodnie gasły, Rudolf wychylał się zza krat własnego więzienia, spoglądając w rozgwieżdżone niebo. Lubił, gdy Rockers milczała. Mógł wtedy udać, że nie tkwiła u jego boku niczym metaforyczna (i całkiem dosłowna) kula u nogi. Wiosenne niebo zdążyło już ściemnieć, a wciąż pachnące wilgocią powietrze wypełniły westchnienia nocnych stworzeń. Ciche słowa dziewczęcia zlać mogły się z ich szeptami, umknąć jego zmysłom. Nie zareagował, początkowo, nie uznając jej opinii za istotną. W końcu wzruszył ramionami.
- Zbyt są odległe, zbyt chłodne i obojętne. Czuć wobec nich mogę zaledwie zazdrość – czyż nie przypadły im życia długości milionów tych ludzkich? Księżyc jest mi natomiast znacznie bliższy. – wyznał, tonem obojętnym i niepodobnie do pana Louvela beznamiętnym.
Odwrócił się w końcu do siedzącej na chłodnej posadzce dziewczyny, biodrem opierając się o balustradę. Musnął oczyma splątane już włosy koloru nocnego firmamentu, spojrzał w oczęta jaśniejsze od gwiazd. Zmrużył swe własne, a ich błękit zmętniał, pozbawiony ciepłej iskierki dobroci. W spokojnych wodach jego spojrzenia dryfowało pytanie:
Co teraz, droga Caroline?
Choć najjaśniejszy z nich upadł. Chociażby
Wszystek kał świata przywdział maskę cnoty,
Przecieżby cnota musiała się w takim
Świetle przedstawiać.
Czy pod niebiańską powłoką błękitu ujrzeć potrafisz ziejącą czeluść czerni? A może na bladych, szczupłych dłoniach wciąż widzisz odcienie szkarłatu, permanentne ordery wypaczonego męstwa? Za plecami złotowłosego cherubina kłębią się pióra barwy brunatnej, nastroszone i dawno już zmatowiałe. Zbyt ciężkie one są, zbyt lepkie od grzechu, by złapać czyste powietrze, by uchronić go od upadku. Niczego, co uratowałoby pozostałości bijącego serca od rozpryśnięcia się na bruku śmiertelności.
Dlaczegóż miałbym chcieć komukolwiek cokolwiek ofiarować? Wśród Was, żałosne drobinki, nie ma nikogo, kto mógłby marzyć o tym zaszczycie. Sam jeden jestem wart siebie samego. Sam jeden rozkoszuję się swoim jestestwem, pięknem swej duszy i cudownością swej jaźni. Ni Twoja korona, ni majątek zlodowaciałych krain nie są wystarczające, by nań zasłużyć. Nie, nawet mój widok nie będzie Ci dany.
Avellin, imię francuskie, znaczy tyle, co „pożądany”. A jednak Ty, wspaniała Caroline Rockers, nauczyłaś się nim gardzić, czyż nie? Kogoś innego pożądasz, nie anielskiego wizażu i świętej cierpliwości. Choć lgniesz do płomieni szaleństwa, blask niewinności kaleczy Twe przyzwyczajone do ciemności oczęta. Jednakże, tylko to dziś przyjdzie Ci ujrzeć. Dziś, jutro i do końca tej krótkiej znajomości. Do momentu, w którym trzecie życzenie spłynie z Twych bluźniących warg, pochłaniając resztki naszego kontraktu.
Prześliczny książę nagle stanął
Kapelusz miał w zastygłej dłoni
I piękny uśmiech z porcelany
A w niej zabiło małe serce
Co nie jest taką prostą sprawą
I śniła że dla niego tańczy
A on ukradkiem bije brawo.
Zatańczysz dla Rudolfa? To on narzuci Ci swój rytm, to on dyktować będzie tempo. Nie łudź się, że będzie inaczej. Będziesz pląsać, plątać się, potykać, aż w końcu ta krucha, porcelanowa powłoka runie na posadzkę, roztrzaskując się zupełnie. Zasłużyłabyś wówczas na owacje. Rudolf lubi grzeczne dziewczynki. Pamiętasz jeszcze o systemie nagród?
- Cóż, panno Rockers, powinna była panienka być bardziej ostrożną – odrzekł Avellin, z tym samym rozjuszającym uśmiechem na ustach.
Gdy zamkowe pochodnie gasły, Rudolf wychylał się zza krat własnego więzienia, spoglądając w rozgwieżdżone niebo. Lubił, gdy Rockers milczała. Mógł wtedy udać, że nie tkwiła u jego boku niczym metaforyczna (i całkiem dosłowna) kula u nogi. Wiosenne niebo zdążyło już ściemnieć, a wciąż pachnące wilgocią powietrze wypełniły westchnienia nocnych stworzeń. Ciche słowa dziewczęcia zlać mogły się z ich szeptami, umknąć jego zmysłom. Nie zareagował, początkowo, nie uznając jej opinii za istotną. W końcu wzruszył ramionami.
- Zbyt są odległe, zbyt chłodne i obojętne. Czuć wobec nich mogę zaledwie zazdrość – czyż nie przypadły im życia długości milionów tych ludzkich? Księżyc jest mi natomiast znacznie bliższy. – wyznał, tonem obojętnym i niepodobnie do pana Louvela beznamiętnym.
Odwrócił się w końcu do siedzącej na chłodnej posadzce dziewczyny, biodrem opierając się o balustradę. Musnął oczyma splątane już włosy koloru nocnego firmamentu, spojrzał w oczęta jaśniejsze od gwiazd. Zmrużył swe własne, a ich błękit zmętniał, pozbawiony ciepłej iskierki dobroci. W spokojnych wodach jego spojrzenia dryfowało pytanie:
Co teraz, droga Caroline?
- Caroline Rockers
Re: Balkon widokowy
Nie Lut 28, 2016 1:52 am
Niech wojenne zniszczenie posągi obali,
Niech gmach zrównają z ziemią batalie najkrwawsze -
Miecz Marsa nie tknie ani pożar nie osmali
Słów, w których żyjesz, w których żyć będziesz już zawsze.
Czy chcę ją ujrzeć w błękitnej truciźnie wypełniającej te oczodoły? To nie było niebo ani morze i tak nie namówiłbyś mnie do tego bym upiła chociaż łyka z tego kłamliwego pucharu, który śmiesz mi podawać. Dłonie delikatne, nieskażone czarną magią, po prześwietleniu odkrywały krew za wypielęgnowanymi paznokciami francuskiego pieska. Nie masz odwagi by pozbyć się masek, które są dla ciebie tak wygodne. Twój Pan rzuca ci przysmaki, które nie są szczytem Twoich marzeń, ale wystarczające by cię zadowolić. Chociażby chwilowo. W końcu lepsze to niż skręcenie karku, czyż nie?
Diabeł ukryty za maską Anioła.
Kłamstwo.
Kłamstwo, które nie jest mnie godne. Nigdy nie będzie. Skrzydła, które sam zbudowałeś już wystarczająco ci ciążą, czyż nie jest tak?
Bawię się wyśmienicie, oblizuję wargi pokryte krwią. Może twoją. Może moją. Może naszą zmieszaną. Zmierzamy wszak do przepaści, Głodzie, czy takie szczegóły są więc ważne?
Chciałabym się roześmiać, ale nie mogę.
Ty kłamliwy tchórzu, ty oszuście, wystarczyłaby chwila a naruszyłabym z dziką rozkoszą Twój pozorny porządek, zdemolowała pomieszczenia pałacu, którego tak bronisz, odnalazła wspomnienie rudowłosej szlamowatej kurwy i jej krwią poplamiła każą ścianę. Czy wtedy nadal byś z taką pewnością głosił to, że nikt nie jest Cię godny? Że krzyk wściekłości nie należy do tego, który już przekroczył bramy piekieł?
Przywitam Twoją chęć mordu z radością. Nie będę mogła jej powstrzymać. Nie ukrywałbyś się wtedy za kłamliwym obliczem Anioła. Kroczyłabym chwilę obok Diabła, dopóki nie rozpoczęłaby się walka. Wtedy wyrwałabym mu te ręcznie skonstruowane skrzydła.
Nie lgnę do świętości, która nigdy nie będzie prawdziwa. Jasność wokół niego jest skalana, pokryta ciemnymi barwami absurdu. I tym masz mnie skusić? Wytrwasz w tym postanowieniu? Ostatnie życzenie zachowam na specjalną okazję.
Książę stracił swój uśmiech, kiedy przygnał silniejszy podmuch wiatru, laleczka nawet wtedy by nie drgnęła, patrząc jak roztrzaskuje się jej fałszywe serce. Biłby brawo, aż popękałyby mu dłonie a ona przylgnęłaby do skruszonych kawałków, czekając na jego całkowite odejście. Pozwoliłaby nawet na to by okaleczyły jej twarz.
Nie zatańczy dla niego, nie wykona ukłonu, nie poruszy się niczym balerina przed nim, nie pozwoli sobie na ukrycie w jego ramionach. Popękany książę z porcelany runąłby prędzej od niej, pragnąc uczuć od serca, które przestało bić.
Nie jestem grzeczna.
Jaki dzisiejszego dnia zastosujemy system?
- Albo liczyć na pańską opiekę - odpowiedziała zwięźle, bez ani grama emocji. Niebo było wszystkim, co zdawało się być trwałe i wieczne dla niej. Co dawało jej chociażby namiastkę jakiejkolwiek stabilizacji. Rozwiązała swojego warkocza całkowicie, nie zamierzając dłużej poddawać się wyrokom wiatru i pozwoliła by ten całkowicie przejął nad nimi kontrolę. Czarne pióra wskazywały zachód. Śpiew ustał, gdzieś w pobliżu rozległo się hukanie sowy a ich twarze musnęły pojedyncze krople deszczu.
- A przy tym piękne i doskonałe. Niewzruszone. Niezależne od niczego, wskazujące potencjalne ścieżki, którymi można ruszyć - mruknęła, wystawiając twarz do nieba i tym samym odsuwając się od belek. - Życie ludzkie nie jest nic warte. A twoje słowa pozbawione są przekonania.
W końcu zwróciła się w jego stronę a chmury w jej oczach zatrzymały się. Szaleńczy, ale przy tym drobny uśmiech rozjaśnił jej twarz. Wyminęła długimi, nieco krzywymi nogami belki i podniosła się do pozycji pionowej, czując że w tym momencie mogłaby sobie pozwolić na wszystko. Niebo pełne gwiazd było tym, co pozwalało jej bezkarnie lawirować na cienkiej linii, która odcinała przedstawienie od ostatecznego szaleństwa.
Policzyła coś na palcach swojej lewej dłoni, po czym cofnęła się aż do wyjścia balkonu, stając do niego plecami.
- Zagrajmy w grę, panie Louvel. Wymyślmy własne zasady, a jeśli przegram, będzie pan świadkiem mojego szkarłatnego lotu - rzuciła nagle, robiąc krok do tyłu i tym samym w stronę balustrady.
Pokażesz kły, wilku, widząc że wąż odsłonił swoje położenie?
Rozpadało się.
Deszcz uderzał o moje i o twoje fałszywe ciało, stanowiące idealne więzienie dla twojego prawdziwego ja. Czekałam cierpliwie na twoją odpowiedź, ale ty jak na złość milczałeś. Żadne słowo nie chciało opuścić drwiących warg, chociaż ja stałam tyłem do ciebie. I czekałam.
Czekałam naprawdę cholernie długo na to, aż zareagujesz, ale ty... ty tym milczeniem pokazałeś, że jednak nie jest to cena godna twojej uwagi.
Żałuj więc.
Żałuj, bo druga taka szansa może się już nie trafić.
C. pozwoliła by deszcz zmoczył ją całą, zanim postanowiła to przerwać. Jej mięśnie barków i szyi spięły się jak gdyby było to spowodowane tym, że zbyt długo nie wykonywała żadnego ruchu.
- Zapomnij - mruknęła drżącym ze złości głosem i nawet na niego nie patrząc, opuściła balkon, zostawiając Avelina Louvela za sobą.
[z/t x2]
Niech gmach zrównają z ziemią batalie najkrwawsze -
Miecz Marsa nie tknie ani pożar nie osmali
Słów, w których żyjesz, w których żyć będziesz już zawsze.
Czy chcę ją ujrzeć w błękitnej truciźnie wypełniającej te oczodoły? To nie było niebo ani morze i tak nie namówiłbyś mnie do tego bym upiła chociaż łyka z tego kłamliwego pucharu, który śmiesz mi podawać. Dłonie delikatne, nieskażone czarną magią, po prześwietleniu odkrywały krew za wypielęgnowanymi paznokciami francuskiego pieska. Nie masz odwagi by pozbyć się masek, które są dla ciebie tak wygodne. Twój Pan rzuca ci przysmaki, które nie są szczytem Twoich marzeń, ale wystarczające by cię zadowolić. Chociażby chwilowo. W końcu lepsze to niż skręcenie karku, czyż nie?
Diabeł ukryty za maską Anioła.
Kłamstwo.
Kłamstwo, które nie jest mnie godne. Nigdy nie będzie. Skrzydła, które sam zbudowałeś już wystarczająco ci ciążą, czyż nie jest tak?
Bawię się wyśmienicie, oblizuję wargi pokryte krwią. Może twoją. Może moją. Może naszą zmieszaną. Zmierzamy wszak do przepaści, Głodzie, czy takie szczegóły są więc ważne?
Chciałabym się roześmiać, ale nie mogę.
Ty kłamliwy tchórzu, ty oszuście, wystarczyłaby chwila a naruszyłabym z dziką rozkoszą Twój pozorny porządek, zdemolowała pomieszczenia pałacu, którego tak bronisz, odnalazła wspomnienie rudowłosej szlamowatej kurwy i jej krwią poplamiła każą ścianę. Czy wtedy nadal byś z taką pewnością głosił to, że nikt nie jest Cię godny? Że krzyk wściekłości nie należy do tego, który już przekroczył bramy piekieł?
Przywitam Twoją chęć mordu z radością. Nie będę mogła jej powstrzymać. Nie ukrywałbyś się wtedy za kłamliwym obliczem Anioła. Kroczyłabym chwilę obok Diabła, dopóki nie rozpoczęłaby się walka. Wtedy wyrwałabym mu te ręcznie skonstruowane skrzydła.
Nie lgnę do świętości, która nigdy nie będzie prawdziwa. Jasność wokół niego jest skalana, pokryta ciemnymi barwami absurdu. I tym masz mnie skusić? Wytrwasz w tym postanowieniu? Ostatnie życzenie zachowam na specjalną okazję.
Książę stracił swój uśmiech, kiedy przygnał silniejszy podmuch wiatru, laleczka nawet wtedy by nie drgnęła, patrząc jak roztrzaskuje się jej fałszywe serce. Biłby brawo, aż popękałyby mu dłonie a ona przylgnęłaby do skruszonych kawałków, czekając na jego całkowite odejście. Pozwoliłaby nawet na to by okaleczyły jej twarz.
Nie zatańczy dla niego, nie wykona ukłonu, nie poruszy się niczym balerina przed nim, nie pozwoli sobie na ukrycie w jego ramionach. Popękany książę z porcelany runąłby prędzej od niej, pragnąc uczuć od serca, które przestało bić.
Nie jestem grzeczna.
Jaki dzisiejszego dnia zastosujemy system?
- Albo liczyć na pańską opiekę - odpowiedziała zwięźle, bez ani grama emocji. Niebo było wszystkim, co zdawało się być trwałe i wieczne dla niej. Co dawało jej chociażby namiastkę jakiejkolwiek stabilizacji. Rozwiązała swojego warkocza całkowicie, nie zamierzając dłużej poddawać się wyrokom wiatru i pozwoliła by ten całkowicie przejął nad nimi kontrolę. Czarne pióra wskazywały zachód. Śpiew ustał, gdzieś w pobliżu rozległo się hukanie sowy a ich twarze musnęły pojedyncze krople deszczu.
- A przy tym piękne i doskonałe. Niewzruszone. Niezależne od niczego, wskazujące potencjalne ścieżki, którymi można ruszyć - mruknęła, wystawiając twarz do nieba i tym samym odsuwając się od belek. - Życie ludzkie nie jest nic warte. A twoje słowa pozbawione są przekonania.
W końcu zwróciła się w jego stronę a chmury w jej oczach zatrzymały się. Szaleńczy, ale przy tym drobny uśmiech rozjaśnił jej twarz. Wyminęła długimi, nieco krzywymi nogami belki i podniosła się do pozycji pionowej, czując że w tym momencie mogłaby sobie pozwolić na wszystko. Niebo pełne gwiazd było tym, co pozwalało jej bezkarnie lawirować na cienkiej linii, która odcinała przedstawienie od ostatecznego szaleństwa.
Policzyła coś na palcach swojej lewej dłoni, po czym cofnęła się aż do wyjścia balkonu, stając do niego plecami.
- Zagrajmy w grę, panie Louvel. Wymyślmy własne zasady, a jeśli przegram, będzie pan świadkiem mojego szkarłatnego lotu - rzuciła nagle, robiąc krok do tyłu i tym samym w stronę balustrady.
Pokażesz kły, wilku, widząc że wąż odsłonił swoje położenie?
Rozpadało się.
Deszcz uderzał o moje i o twoje fałszywe ciało, stanowiące idealne więzienie dla twojego prawdziwego ja. Czekałam cierpliwie na twoją odpowiedź, ale ty jak na złość milczałeś. Żadne słowo nie chciało opuścić drwiących warg, chociaż ja stałam tyłem do ciebie. I czekałam.
Czekałam naprawdę cholernie długo na to, aż zareagujesz, ale ty... ty tym milczeniem pokazałeś, że jednak nie jest to cena godna twojej uwagi.
Żałuj więc.
Żałuj, bo druga taka szansa może się już nie trafić.
C. pozwoliła by deszcz zmoczył ją całą, zanim postanowiła to przerwać. Jej mięśnie barków i szyi spięły się jak gdyby było to spowodowane tym, że zbyt długo nie wykonywała żadnego ruchu.
- Zapomnij - mruknęła drżącym ze złości głosem i nawet na niego nie patrząc, opuściła balkon, zostawiając Avelina Louvela za sobą.
[z/t x2]
- David o'Connell
Re: Balkon widokowy
Wto Sie 02, 2016 11:10 pm
Czy zastanawiał się, co pomyśli nauczyciel? Nie. Czy myślał o tym, jak to będzie wyglądać, jeśli poobijany wróci na lekcję? Nie. Czy w jakikolwiek sposób obchodziły go konsekwencje? Oczywiście, że nie. Ślizgonowi udało się doprowadzić do tego, żeby David uważał wtłuczenie mu za priorytet. Niewiele było rzeczy, które liczyły się dla niego bardziej. Przynajmniej tego dnia.
Kiedy był już prawie na miejscu - a znalazł się tu wyjątkowo szybko, jak na kogoś, kto nie biegł - wepchnął ręce w kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Nie widział jeszcze Jeffa, miał czas choćby zacząć śmierdzącego szluga. Podszedł spokojnie do barierki, oparł się o nią i odpalił peta od różdżki. Goblini bez filtra śmierdział niemiłosiernie, tym razem mu to jednak nie przeszkadzało. Mało co byłoby zdolne odciągnąć myśli Carneya od tego, co miało zaraz nastąpić.
Zaciągnął się dymem, który gryzł tak mocno, że prawie mógł poczuć zbliżającego się raka. Poluzował krawat, wcześniej i tak pozostawiający wiele do życzenia. Odwrócił się i zrobił kilka kroków w stronę wejścia na balkon widokowy, niecierpliwie wypatrując drobnej sylwetki. Nie chodziło o liścik, nie tak łatwo było go obrazić... Chociaż Jeffowi już raz się to udało. Ale nie mógł zaprzeczyć, że z jednym chłopak trafił w dziesiątkę. Lubił to. Lubił to bardzo.
Kiedy był już prawie na miejscu - a znalazł się tu wyjątkowo szybko, jak na kogoś, kto nie biegł - wepchnął ręce w kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Nie widział jeszcze Jeffa, miał czas choćby zacząć śmierdzącego szluga. Podszedł spokojnie do barierki, oparł się o nią i odpalił peta od różdżki. Goblini bez filtra śmierdział niemiłosiernie, tym razem mu to jednak nie przeszkadzało. Mało co byłoby zdolne odciągnąć myśli Carneya od tego, co miało zaraz nastąpić.
Zaciągnął się dymem, który gryzł tak mocno, że prawie mógł poczuć zbliżającego się raka. Poluzował krawat, wcześniej i tak pozostawiający wiele do życzenia. Odwrócił się i zrobił kilka kroków w stronę wejścia na balkon widokowy, niecierpliwie wypatrując drobnej sylwetki. Nie chodziło o liścik, nie tak łatwo było go obrazić... Chociaż Jeffowi już raz się to udało. Ale nie mógł zaprzeczyć, że z jednym chłopak trafił w dziesiątkę. Lubił to. Lubił to bardzo.
- Jeffrey Woods
Re: Balkon widokowy
Wto Sie 09, 2016 4:48 am
Szedł na spotkanie ze swoją laseczką, żadne klasowe mieszanie drinów nie mogło go odwlec od tej ważnej sprawy. Szmulka należała do ostrzejszych i wymagała odpowiedniego głaskania pod włos i regularnego zamiatania jej twarzą szkolnych korytarzy albo podłoża bardziej naturalnego. Albo zamiatała je jego twarzą - nie istotne. To nie była jakaś tam łatwa lasia, która zachichocze się głupio jak się ją klepie w pupcie, to była ostra żyleta, która potrafiła wgnieść w posadzkę, jeśli amant nie opanował odpowiedniej techniki albo nie jest certyfikowanym poskramiaczem. Pana Woodsa już raz wgniotła i to w Wielkiej Sali, nie całkiem dawno temu - czy poszedł wtedy do siedziby SS? Nie, gdzie tam, nos był spuchnięty, ale kilkaset mililitrów krwi później już nie był. Choć przez znaczący już brak juchy chłopak był pobladły i miał charakterystycznie podkrążone oczy, nadające mu już nie tyle radosnego wyrazu klasowego błazna, ale upiornego - jakiegoś maniaka, to poza tym Jeff zachowywał się bardzo energicznie i żywiołowo.
Teraz, na ten przykład, szedł komuś żywiołowo wpierdolić.
Na balkonie śmierdziało zmokłym psem. Nawet jeśli był dzień, było całkiem cieplusio i słonecznie. I tak śmierdziało zmokłym futrem i wyjątkowo mocnymi papierosami.
Ślizgon bez zatrzymywania się zsunął na podłogę swoją najbardziej wierzchnią szatę, zostając w koszulce i jeansach, rzucając też za siebie różdżkę, która potoczyła się przez jakiś metr i zatrzymała na rękawie porzuconej części ubrania.
- Gotów czy nie, pozwól mi się kochać~! Mocno i krwawo.
Było szybko, cholernie szybko. Dużo szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, zupełnie jakby poprzednie walki były niedbałe i traktowane jak igraszka. Tym razem nie było dżentelmeńskich ceregieli i w tym również nie było przyzwolenia na dokończenie śmierdzącego peta.
Jeff po prostu ruszył z kopyta na kolegę z gracją tygrysa, chcąc go przewalić na ziemię. Nie zamierzał się również nabrać na cofnięcie przeciwnika o krok i nabicie na jego wyciągniętą pięść, korzystającą z siły własnego rozpędu. Jeśli tak miała się więc zakończyć jego szarża, to zamierzał złapać za nadgarstek tej dłoni i obrócić do partnera tanecznego tyłem, żeby początkowo po torze lotu ręki przerzucić go przez ramię i grzmotnąć nim o posadzkę.
Wszystko zależało od błyskawicznej decyzji ulicznego fightera.
Teraz, na ten przykład, szedł komuś żywiołowo wpierdolić.
Na balkonie śmierdziało zmokłym psem. Nawet jeśli był dzień, było całkiem cieplusio i słonecznie. I tak śmierdziało zmokłym futrem i wyjątkowo mocnymi papierosami.
Ślizgon bez zatrzymywania się zsunął na podłogę swoją najbardziej wierzchnią szatę, zostając w koszulce i jeansach, rzucając też za siebie różdżkę, która potoczyła się przez jakiś metr i zatrzymała na rękawie porzuconej części ubrania.
- Gotów czy nie, pozwól mi się kochać~! Mocno i krwawo.
Było szybko, cholernie szybko. Dużo szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, zupełnie jakby poprzednie walki były niedbałe i traktowane jak igraszka. Tym razem nie było dżentelmeńskich ceregieli i w tym również nie było przyzwolenia na dokończenie śmierdzącego peta.
Jeff po prostu ruszył z kopyta na kolegę z gracją tygrysa, chcąc go przewalić na ziemię. Nie zamierzał się również nabrać na cofnięcie przeciwnika o krok i nabicie na jego wyciągniętą pięść, korzystającą z siły własnego rozpędu. Jeśli tak miała się więc zakończyć jego szarża, to zamierzał złapać za nadgarstek tej dłoni i obrócić do partnera tanecznego tyłem, żeby początkowo po torze lotu ręki przerzucić go przez ramię i grzmotnąć nim o posadzkę.
Wszystko zależało od błyskawicznej decyzji ulicznego fightera.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach