Kto ma najzabawniejszy strój?
- Mistrz Gry
Wejście do Wielkiej Sali
Czw Gru 11, 2014 7:33 pm
Przeważnie dwuskrzydłowe, ogromne drzwi, są otworzone, by uczniowie nie musieli się tłoczyć w przejściu i przepychać jeden przez drugiego - jest to jedyne wejście i wyjście z Wielkiej Sali na korytarz główny, na tyle szerokie, by nie tworzyć za wielkich korków w dni powszednie.
- Sahir Nailah
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Nie Sty 25, 2015 8:21 pm
Nigdy nie zjawiałeś się na żadnych posiłkach - przynajmniej nie od czasu, w których zostałeś wampirem, bo niby po co? Żeby się męczyć i próbować zjeść coś, co w ogóle Ci nie smakowało, co wywoływało tylko odruch wymiotny? Zresztą teraz już, kiedy sekret przestał być sekretem nawet nie szczególnie próbowałeś sytuację wyłagodzić - niech idzie do przodu, niech ten ogień nienawiści między rasowej będzie coraz większy, niech wszyscy patrzą na niego krzywo i próbują go zabić - tak było w porządku, pasował Ci ten układ - czułeś się pewnie tam, gdzie na każdym kroku spodziewałeś się sztyletu w plecy... Grunt śliski i grząski pojawiał się dopiero na terenach, które powszechnienie nazywano "zawieraniem znajomości" - bo Nailah nie chciał żadnych znajomości zawierać, dobrze mu było jako samotnemu, Czarnemu kotowi, który tylko raz na jakiś czas przeciął komuś drogę, zwiastując nieszczęście, te bliższe albo bardziej rozciągnięte w czasie, nie istotne, samo sedno zawsze pozostawało sednem. Dlatego też miast próbować się dopchnąć do stołu Kruków, co w swym herbie mieli dumnego, wolnego orła, przystanąłeś w cieniu, na uboczu, opierając się łopatkami o chłodną, chropowatą ścianę, by czerń oczu wbić w stół nauczycielski - na razie wszyscy jedli, słychać było szum z powodu rozmów, pewnie każdy był zainteresowany, po cóż to dyrektor chciał przemówienie wygłosić - albo raczej wszyscy podejrzewali, przynajmniej ci, co mieli choć minimalną cząstkę jakiejkolwiek inteligencji w swych móżdżkach... Poniekąd - było to ciekawe. Ciekawe, w jaki sposób ten staruszek przedstawi sytuację chaosu, jaka zalęgła się w miejscu, któremu miał zapewnić całkowity spokój. Zaplotłeś ręce na klatce piersiowej, zamykając swój świat otoczony nieskończoną przepaścią oddzielającą Cię od realiów w ciszy - wygłuszałeś każdy z bodźców, który do Ciebie docierał, by móc trwać w tym pół-transie śnieniu na jawie, ledwo kontaktując z rzeczywistością - przynajmniej już nie czułeś się tak okropnie chory, chociaż rekonwalescencja zapewne i tak się wydłużyła, biorąc pod uwagę, że nawiałeś z Munga o tydzień za wcześnie - tylko kto by chciał siedzieć w miejscu, które jedynie wprawiało we wrażenie, iż jest się jeszcze bardziej chorym..?
I wreszcie siwowłosy zaczął mówić - mówił, mówił, mówił... pierdolenie o Szopenie, które wreszcie się zakończyło, a po którym hałas rozmów tylko wzmógł na sile - mimowolnie się skrzywiłeś, kompletnie automatyczny odruch, z niezadowolenia, które jak kwiat pod dotykiem promieni słońca rozkwitło pod kopułą twej jaźni, zmuszając do poruszenia się i kompletnego wychynięcia na ludzki świat, od którego już odcinać się nie dało - no przyznaj, dalej, przyznaj, że dyrektor dość Cię zaciekawił... zimnym moczem zlewałeś całe to zapewnienie, że od teraz będzie bezpieczniej - gówno prawda, Bazyliszek nadal pozostawał na wolności, a ty nie miałeś pojęcia, gdzie się znajdowała jego kryjówka i jak mógłbyś go zabić, zaś Śmierciożercy już dyszeli w bramy tej szkoły - ale oczywiście, przecież on nie mógł powiedzieć prawdy, musiał wszystkim zamydlać oczy...
Żenujące.
Żenujące było to, że wszyscy Ci uczniowie naprawdę wydawali się pokrzepieni usłyszanymi słowami.
Odetchnąłeś mocniej i odepchnąłeś się od ściany, by przesunąć się cieniem do drzwi i przekroczyć próg - tylko po to, by zaraz usiąść na ławeczce za ścianą - tutaj już cały ten harmider był w większej części wygłuszany i dobiegał do Ciebie tylko przyjemnym szumem...
Zamknąłeś oczy i oparłeś potylicę o chłodny mur.
Chłoniesz spokój..?
Przemawia do Ciebie swym własnym językiem niemożliwym do usłyszenia przez większość.
I wreszcie siwowłosy zaczął mówić - mówił, mówił, mówił... pierdolenie o Szopenie, które wreszcie się zakończyło, a po którym hałas rozmów tylko wzmógł na sile - mimowolnie się skrzywiłeś, kompletnie automatyczny odruch, z niezadowolenia, które jak kwiat pod dotykiem promieni słońca rozkwitło pod kopułą twej jaźni, zmuszając do poruszenia się i kompletnego wychynięcia na ludzki świat, od którego już odcinać się nie dało - no przyznaj, dalej, przyznaj, że dyrektor dość Cię zaciekawił... zimnym moczem zlewałeś całe to zapewnienie, że od teraz będzie bezpieczniej - gówno prawda, Bazyliszek nadal pozostawał na wolności, a ty nie miałeś pojęcia, gdzie się znajdowała jego kryjówka i jak mógłbyś go zabić, zaś Śmierciożercy już dyszeli w bramy tej szkoły - ale oczywiście, przecież on nie mógł powiedzieć prawdy, musiał wszystkim zamydlać oczy...
Żenujące.
Żenujące było to, że wszyscy Ci uczniowie naprawdę wydawali się pokrzepieni usłyszanymi słowami.
Odetchnąłeś mocniej i odepchnąłeś się od ściany, by przesunąć się cieniem do drzwi i przekroczyć próg - tylko po to, by zaraz usiąść na ławeczce za ścianą - tutaj już cały ten harmider był w większej części wygłuszany i dobiegał do Ciebie tylko przyjemnym szumem...
Zamknąłeś oczy i oparłeś potylicę o chłodny mur.
Chłoniesz spokój..?
Przemawia do Ciebie swym własnym językiem niemożliwym do usłyszenia przez większość.
- Colette Warp
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Nie Sty 25, 2015 10:35 pm
Wraz z Colette jeszcze kilku uczniów wstało przedwcześnie od stołów i zaczęło opuszczać salę. Sam nie wiedział co miał myśleć o tym wszystkim, jakaś jego część cieszyła się, że nie nałożono na szkołę permanentnej żałoby, nie ustanowiono jeszcze bardziej rygorystycznych godzin policyjnych i nie zaczęto ich kontrolować na każdym kroku dla ich bezpieczeństwa. Ale druga, ta nieco dojrzalsza (o zgrozo!) część jego jestestwa nadal brała organizację zabawy za coś niesamowicie nieodpowiedzialnego. Albo węszyło przykrywkę...? Zawieszono zajęcia szkolne, wydzielono uczniom zamknięte strefy ich 'bajek'. Może dyrekcja planuje jakąś akcje w drugim dnie...? Wtedy ten cały 'Bajkowy event' nie byłby tak strasznie bezsensownym pomysłem. Tylko co takiego? Nic ogromnego, bo uczniowie, jakby nie patrzeć, nadal będą na terenie szkoły, będą się tylko po prostu... beztrosko bawić. Zakochany kundel spotka swoją pudlicę, 101 dalmatyńczyków rozpierzchnie się po korytarzach, uciekając przed damą w futrze, a Piotruś Pan biegać będzie po dachach tej zacnej placówki, goniąc swój uciekający cień.
Aż się uśmiechnął pod nosem. Chyba to dziecinne 'ja' nadal miało większą moc. I poza tym był ciekaw jak to rozegrają, żeby Maleficienta nie wbiła się w konszachty z Jafarem i oboje nie knuli zemsty przeciwko małej syrence. Aż przystanął przy brzegu ogromnych drzwi i wpakował dłonie w kieszenie. Zastanawiał się w która postać mógłby siew cielić. Albo już zostałby wcielony. Alladyn? Albo któryś z książąt - to by było niezłe. Może Filip, Aurora zawsze mu się podob... dobra, koniec. Czas przestać bo całą ta bajowo-tęczową aurę przyćmiła ta niesamowicie ciemna i dołująca, podgryzająca go gdzieś z prawej. Ta, której macki prawie namacalnie opadały mu ciężko na ramię i szeptały do ucha niezrozumiałe słowa ociekające lepkim, nieprzyjemnym szlamem. Wzdrygnął się aż, ale odgarnął to wszystko jak zwiewną zasłonę i powoli podszedł do siedzącego pod ścianą w milczeniu chłopaka. Stanął tuż obok wpatrując się w jego zastygłą w bezruchu twarz.
- I co o tym wszystkim myślisz?
Aż się uśmiechnął pod nosem. Chyba to dziecinne 'ja' nadal miało większą moc. I poza tym był ciekaw jak to rozegrają, żeby Maleficienta nie wbiła się w konszachty z Jafarem i oboje nie knuli zemsty przeciwko małej syrence. Aż przystanął przy brzegu ogromnych drzwi i wpakował dłonie w kieszenie. Zastanawiał się w która postać mógłby siew cielić. Albo już zostałby wcielony. Alladyn? Albo któryś z książąt - to by było niezłe. Może Filip, Aurora zawsze mu się podob... dobra, koniec. Czas przestać bo całą ta bajowo-tęczową aurę przyćmiła ta niesamowicie ciemna i dołująca, podgryzająca go gdzieś z prawej. Ta, której macki prawie namacalnie opadały mu ciężko na ramię i szeptały do ucha niezrozumiałe słowa ociekające lepkim, nieprzyjemnym szlamem. Wzdrygnął się aż, ale odgarnął to wszystko jak zwiewną zasłonę i powoli podszedł do siedzącego pod ścianą w milczeniu chłopaka. Stanął tuż obok wpatrując się w jego zastygłą w bezruchu twarz.
- I co o tym wszystkim myślisz?
- Sahir Nailah
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Nie Sty 25, 2015 11:04 pm
Byłeś jedną osobą, której przytknięto szklaną kulę pod nos z papierkami i powiedziano: losuj! Nie dosłownie, rzecz jasna, ale między innymi tak to wyglądało - przy czym karteczka od razu spłonęła, kiedyś tylko wyciągnął swój wynik - podejrzewałeś, że to jakiś chory żart, albo ktoś stroi sobie z Ciebie żarty, kiedy przeczytałeś literki gnące się pod zgrabnym pismem tego, kto je przygotował - ale to najwyraźniej nie był żart, zwłaszcza sądząc po dzisiejszej przemowie Dumbledora - nieco Cię to irytowało - te myśli o tym, co może się tam zdarzyć... i o tym, że wasza pamięć w ramach wcielenia się w swoje bajkowe "ja", zostanie tymczasowo... usunięta, by powrócić dopiero wraz z końcem tej... zabawy? Zgrozo, jakże to zabawą nazwać? Dlaczego nie mogli dać Ci czegoś wesołego, byś zapomniał o całym gównie i mógł po prostu jak idiota skakać po dachach, tylko z gówna do gówna? Czarne Koty chyba tak już miały - jako pokutę za zwiastowanie pecha wszystkim naokoło same musiały takiego nieść na swych barkach, zupełnie jakbyś miał być co najmniej wierzchowcem tego, który zwał siebie "Złym Losem", bo przecież prowadzenie siostry-Śmierci za swym ramieniem nie wystarczyło... Tak, zdecydowanie twe życie było jednym wielkim pasmem porażek, ale jakoś zamiast trawić to w swym wnętrzu ciężkimi nutami - czułeś się rozbawiony przez rachunek sumienia, który dokładnie rozpisany majaczył Ci przed zamkniętymi powiekami.
Chyba zasnąłeś.
Ostatnio zaczęło Ci się zdarzać zasypiać dosłownie wszędzie - dnie co prawda nie męczyły Cię już tak bardzo jak kiedyś, ale w momencie, gdy ostatni tydzień spałeś tyle, co nic, to w sumie chyba możesz to nawet samemu sobie wybaczyć - chociaż nie, przepraszam - mógłbyś, gdyby nie to, że z tego snu zaczęli Cię za każdym razem wyciągać randomowi ludzie - ci mniej i bardziej randomowi... I z pewnością nie spodziewałeś się usłyszeć tuż nad sobą głosu, który dobrze rozpoznałeś - głosu miękkiego, ciepłego, stworzonego chyba po to, by polewać rany miodem, by zasklepiały się szybko i bez żadnych infekcji, przynosząc niezbędną duszy ulgę - tak więc drgnąłeś i oderwałeś plecy od ściany, pochylając się do przodu, by zaraz palcami po twarzy przejechać w potrzebie odsunięcia od siebie widma braku wyczucia realności... lecz spokojnie, dajcie mu te parę sekund, wszystko będzie dobrze... Musi być dobrze, w końcu innego wyjścia nie było.
- Gówno. - Mruknąłeś sennie, biorąc głębszy oddech - zupełnie, jakby ostatnie wasze spotkanie kompletnie zostało wykasowane z twoich wspomnień - bez żadnej złości, czy nerwów... - Dyrektor rozdaje wszystkim kolorowe cukierki i sądzi, że pogrzebanie trupów cokolwiek zmieni. Tylko co by zmieniło, gdyby powiedział: tutaj nadal jest niebezpiecznie, uciekajcie wszyscy w panice..? Takie jego słowa, by manipulować i pięknie grać słowami... - Wypowiedziałeś ostatnie zdanie na wydechu, znużony, a to zaś dodawało parę punktów do jego spokoju, co można było wykorzystać... byle tylko nie przesadzić. Już po ostatniej pogawędce widać było, że baardzo łatwo można go wyprowadzić z równowagi... chociaż nie wiadomo w zasadzie, czym. Tak jakby denerwował się dla zasady, z prostej przyczyny zbyt długiego obcowania z kimkolwiek.
- A Ty co, młody? - Obrócił głowę, by spojrzeć na jego sylwetkę, a zaraz ją zadarł (ha, jaka zamiana ról), by zerknąć na jego twarz. - Znowu szukasz kłopotów?
Chyba zasnąłeś.
Ostatnio zaczęło Ci się zdarzać zasypiać dosłownie wszędzie - dnie co prawda nie męczyły Cię już tak bardzo jak kiedyś, ale w momencie, gdy ostatni tydzień spałeś tyle, co nic, to w sumie chyba możesz to nawet samemu sobie wybaczyć - chociaż nie, przepraszam - mógłbyś, gdyby nie to, że z tego snu zaczęli Cię za każdym razem wyciągać randomowi ludzie - ci mniej i bardziej randomowi... I z pewnością nie spodziewałeś się usłyszeć tuż nad sobą głosu, który dobrze rozpoznałeś - głosu miękkiego, ciepłego, stworzonego chyba po to, by polewać rany miodem, by zasklepiały się szybko i bez żadnych infekcji, przynosząc niezbędną duszy ulgę - tak więc drgnąłeś i oderwałeś plecy od ściany, pochylając się do przodu, by zaraz palcami po twarzy przejechać w potrzebie odsunięcia od siebie widma braku wyczucia realności... lecz spokojnie, dajcie mu te parę sekund, wszystko będzie dobrze... Musi być dobrze, w końcu innego wyjścia nie było.
- Gówno. - Mruknąłeś sennie, biorąc głębszy oddech - zupełnie, jakby ostatnie wasze spotkanie kompletnie zostało wykasowane z twoich wspomnień - bez żadnej złości, czy nerwów... - Dyrektor rozdaje wszystkim kolorowe cukierki i sądzi, że pogrzebanie trupów cokolwiek zmieni. Tylko co by zmieniło, gdyby powiedział: tutaj nadal jest niebezpiecznie, uciekajcie wszyscy w panice..? Takie jego słowa, by manipulować i pięknie grać słowami... - Wypowiedziałeś ostatnie zdanie na wydechu, znużony, a to zaś dodawało parę punktów do jego spokoju, co można było wykorzystać... byle tylko nie przesadzić. Już po ostatniej pogawędce widać było, że baardzo łatwo można go wyprowadzić z równowagi... chociaż nie wiadomo w zasadzie, czym. Tak jakby denerwował się dla zasady, z prostej przyczyny zbyt długiego obcowania z kimkolwiek.
- A Ty co, młody? - Obrócił głowę, by spojrzeć na jego sylwetkę, a zaraz ją zadarł (ha, jaka zamiana ról), by zerknąć na jego twarz. - Znowu szukasz kłopotów?
- Colette Warp
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Nie Sty 25, 2015 11:46 pm
Tak, widział, że do środka czmychnęło kilkoro ludzi ze szklanymi misami pełnymi pogiętych karteczek. Nikt z nich póki co nie zaczepił bruneta i nie kazał mu losować jego przyszłego 'ja', grzebiąc w stercie zaczarowanych papierków. Zabiorą im wspomnienia, huh? Zmienią wygląd też? Na pewno. Choć trochę... Jacy będą? Złe charaktery będą na tyle spolegliwe po tej zmianie, że nie wejdą nauczycielom na głowę? Nie pożrą tych pozytywnych? Księżniczki pchane potrzebą śpiewu i kontaktu ze zwierzątkami nie pobłądzą do Zakazanego Lasu? W sumie, jakby to wymsknęło się spod rygorystycznej kontroli, to powstałaby tylko większa rzeźnia. Z bonusem w postaci walk wewnętrznych. Stop! Co jest...? Colette, co się z tobą dzieje? Powinieneś być optymistą; cieszyć się i snuć fantazyjne plany nawet jeśli nie przyporządkowano ci jeszcze odpowiedniego charakteru. A Warp czuł się tak, jakby w każdej pozytywnej myśli coś zasiewało ziarno niepokoju. Macki pokryte szlamem.
Otrząsnął się. Dosłownie, bo musiał pokręcić głową. Od długiego wpatrywania się w Sahira miał omamy, bo mógłby przysiądź, że jakaś upstrzona dziesiątkami gałek ocznych, czarna pulpa spoczywała na ramieniu wampira. Teraz nie było po niej nawet śladu, a sam czarnowłosy zachowywał się jakby przed chwilą spał.
- Obudziłem cię? - to w głosie bruneta... zmartwienie? Nie. Zdziwienie? Też nie. Może odrobina roztkliwienia i rosnący w siłę dobry humor. Błyskawiczna i ciężka artyleria wytoczona przeciwko ziarnom niepokoju. Przyglądał się rozmówcy badawczo, dał mu się spokojnie doprowadzić do względnej przytomności i odczekał jeszcze moment, aż Nailah rozwinie swoje... kiblowe porównanie. Miał racje. Zresztą... każdy w tej placówce miał po trosze racji. Jakby wziąć tak zdanie wszystkich i ulepić jakiegoś "frankensztajna najprawdziwszej z prawd", to... i tak nic by to nie dało. Z prostej przyczyny: nikt nie wiedział, co się dzieje. A Dumbledore z gracją lawirował pomiędzy prawdą, a pół-prawdami, omijał najważniejsze tematy, plótł przędzę niedopowiedzeń i wypuszczał ze swoich rąk oplecione w nią mumię. Jak fanatyków... Znów te ziarna, do cholery!
- Cóż... te dwa wyjścia nadal wydają mi się lepsze, niż powiedzenie nam sądnego: "Uczniowie, nie-ma-powodu-do-paniki". - mówiąc to bawił się każdym kolejnym słowem, Jakby obracał go przez setne sekundy językiem do góry nogami i smakował od najlepszych stron. Może mimo makabrycznego znaczenia obtaczał je w tym zbawiennym... miodzie.
Potraktowany tym obojętnym, zmęczonym spojrzeniem, przechylił lekko głowę i uśmiechnął się szeroko.
- Zawsze i wszędzie. - zareklamował się ożywiony tym, że nie przegoniono go jak mysz miotłą. Czyżby progres? Nie, na pewno nie tak szybko i łatwo. - Po prostu pomyślałem, że skoro ogłoszono względny spokój i za tydzień zapomnimy kim naprawdę jesteśmy, to może zrobić kameralną próbę generalną tego zapomnienia?
Oderwał na moment wzrok od tych bezdennych, czarnych oczu i obejrzał się wolno na boki, sprawdzając czy w pobliżu nie ma za dużo nadgorliwców, jacy lubili sypać na innych uczniów.
- Chciałem się wieczorem napić, ale za bardzo nie mam z kim. Piszesz się? - najwidoczniej 'kameralność' tego miała się ograniczyć jedynie do dwóch osób.
Otrząsnął się. Dosłownie, bo musiał pokręcić głową. Od długiego wpatrywania się w Sahira miał omamy, bo mógłby przysiądź, że jakaś upstrzona dziesiątkami gałek ocznych, czarna pulpa spoczywała na ramieniu wampira. Teraz nie było po niej nawet śladu, a sam czarnowłosy zachowywał się jakby przed chwilą spał.
- Obudziłem cię? - to w głosie bruneta... zmartwienie? Nie. Zdziwienie? Też nie. Może odrobina roztkliwienia i rosnący w siłę dobry humor. Błyskawiczna i ciężka artyleria wytoczona przeciwko ziarnom niepokoju. Przyglądał się rozmówcy badawczo, dał mu się spokojnie doprowadzić do względnej przytomności i odczekał jeszcze moment, aż Nailah rozwinie swoje... kiblowe porównanie. Miał racje. Zresztą... każdy w tej placówce miał po trosze racji. Jakby wziąć tak zdanie wszystkich i ulepić jakiegoś "frankensztajna najprawdziwszej z prawd", to... i tak nic by to nie dało. Z prostej przyczyny: nikt nie wiedział, co się dzieje. A Dumbledore z gracją lawirował pomiędzy prawdą, a pół-prawdami, omijał najważniejsze tematy, plótł przędzę niedopowiedzeń i wypuszczał ze swoich rąk oplecione w nią mumię. Jak fanatyków... Znów te ziarna, do cholery!
- Cóż... te dwa wyjścia nadal wydają mi się lepsze, niż powiedzenie nam sądnego: "Uczniowie, nie-ma-powodu-do-paniki". - mówiąc to bawił się każdym kolejnym słowem, Jakby obracał go przez setne sekundy językiem do góry nogami i smakował od najlepszych stron. Może mimo makabrycznego znaczenia obtaczał je w tym zbawiennym... miodzie.
Potraktowany tym obojętnym, zmęczonym spojrzeniem, przechylił lekko głowę i uśmiechnął się szeroko.
- Zawsze i wszędzie. - zareklamował się ożywiony tym, że nie przegoniono go jak mysz miotłą. Czyżby progres? Nie, na pewno nie tak szybko i łatwo. - Po prostu pomyślałem, że skoro ogłoszono względny spokój i za tydzień zapomnimy kim naprawdę jesteśmy, to może zrobić kameralną próbę generalną tego zapomnienia?
Oderwał na moment wzrok od tych bezdennych, czarnych oczu i obejrzał się wolno na boki, sprawdzając czy w pobliżu nie ma za dużo nadgorliwców, jacy lubili sypać na innych uczniów.
- Chciałem się wieczorem napić, ale za bardzo nie mam z kim. Piszesz się? - najwidoczniej 'kameralność' tego miała się ograniczyć jedynie do dwóch osób.
- Sahir Nailah
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Pon Sty 26, 2015 12:19 am
Uważaj, drogi Colette, zbyt długie i zbyt uważne wpatrywanie się za plecy Nailaha nie skończy się dla Ciebie dobrze, tak samo jak próby odnalezienia poszlak na jego ramionach - tam spoczywały dłonie Śmierci - Śmierci, której nie podobało się to, że ktoś próbuje ją dostrzec, która nachylała się nad Tob ą i ziała w kark zimnym, trupim oddechem - nie poczujesz jego zapachu, nie usłyszysz tego świszczenia, który dostrzegał spaczony umysł Nailaha - jego siostra była zaciekawiona, oj bardzo zaciekawiona - oto ma przed sobą kogoś, na kim widmo straty życia już wisiało, chociaż to nie na jego nić w rękach Moiry wpadła - Ona Cię zna, Ona Cię pamięta, Ona nigdy nie zapomina twarzy nie zapomina dusz, z którym obcowała - gdzieś Twój brat, drogi Colette? - syczy Ci do ucha, pyta się, czy słyszysz? Nie, oczywiście, że nie słyszysz - odczuwasz tylko ten zgubny, nieprzyjemny wpływ aury, jaką Cię obejmowała, zakrywając coraz szczelniej swą szatą, na co sam czarnowłosy patrzył w ciszy i spokoju, czekając na rozwój wypadków - nie próbował Cię nawet ratować, po cóż? Kim Ty niby dla niego jesteś, by miał odmawiać przyjemności przyjaciółce, która od zawsze mu towarzyszyła, obierając go sobie za przewodnika jeszcze w czasie, kiedy tkwił w łonie matki? Zapomniałby o Tobie jak o wczorajszym wietrze, gdybyś zniknął - pozostawiłbyś po sobie niewyraźną wizję kogoś, kto z niewiadomych powodów podszedł do Ciebie już drugi raz, jakby wokół nie było ciekawszy osób do konwersacji...
Konstrukcja runęła.
Śmierć zniknęła, nagle się rozpierzchła, czy może nigdy jej tam nie było? - skuliła się za Tobą sprawiając, że Twój wzrok się wyostrzył - ten miód, to niepewne ciepło, które w tym chłopaku drżało - wydawało Ci się marne i maleńkie w dłoniach, które wyciągałeś - nie po to, by je pochwycić, a po to, by je zmiażdżyć... Kochałeś niszczyć. Uwielbiałeś to tak samo jak ból, który potem rozrywał twe schowane w skrzyni na dnie oceanu serce i poczucie winy, które rozrywało na kawałki - twa sadystyczno-masochistyczna natura z pewnością nie nadawała się na materiał do poznawania, badania... i nie bania się jej. Nie nadawała się na rozmowy takie, jakie próbował Colette z tobą nawiązać... Gdzie jego instynkt, gdzie jego wyczucie? Zachowuje się jak obcy... nieeeee, on nie zachowuje się jak obcy. On właśnie JEST obcym, który zachowuje się jak prawowity mieszkaniec dżungli, w której żyłeś... Jakie On ma pojęcia o zagrożeniach tutaj panujących..? Jak zna się na wężach, pająkach i wilczych dołach, które tylko czekały na nierozsądny krok..? Nie prowadziłeś go za dłoń - kryłeś się w mroku, pozwalając mu iść dalej - niech idzie... Niech da się mamić ciemności, niech za Tobą to ledwo tlące się i często tracące swą rezonację światełko podąża... Z ciekawością będziesz obserwować i wyczekiwał momentu, kiedy się potknie.
Kiedy pożre go coś szybciej, niż zdąży odczuć prawdziwe znaczenie słowa "strach"...
Skinąłeś krótko głową w odpowiedzi - obudził Cię, ale to nic strasznego - przecież nikt, kto chciał się wyspać, nie siadał na ławce, przy której zaraz będzie przetaczał się cały dziki tłum uczniów kończących śniadanie.
- To prawda... Takie słowa byłyby wręcz niedopuszczalne. - Odpowiedziałeś gładkim, niepokojąco spokojnym tonem - wpatrywałeś się w oczy Coletta bez mrugania, jak Czarna Pantera, która właśnie widzi gazelę, ale miast ją atakować, siada przed nią, by zobaczyć, cóż ta gazela uczyni... - Kameralna próba zapomnienia? - Wykrzywiłeś wargi w cynicznym uśmieszku - chce zapomnienia? Możesz wręczyć mu zapomnienie wieczne... ale jeszcze nie, On jeszcze się nie śpieszył na drugą stronę... Przynajmniej nie świadomie... - Ach... - Krótki odgłos, a z taką miną - jakże wiele potrafił powiedzieć... Miną rasowego drapieżnika, który lekko przymruża oczy i trudno ocenić, co jego enigmatyczny uśmieszek ma oznaczać. - I zdecydowałeś, że warto się napić ze mną? ZE MNĄ? - Podkreślił ostatnie dwa słowa, ponieważ były bardzo kluczowe. - Dlaczego miałbym zapominać o tym, kim jestem? - Podniosłeś się, powoli, leniwie i przeciągnąłeś krótko, by zaraz poprawić dopasowany płaszcz mundurku. - Chociaż napić napiję się chętnie. - Kiedy to ostatnio z kimś napiłeś się na współę? Nie pamiętasz tych czasów... to było tak dawno temu... - Módl się o dobrą głowę. Jak się upijesz, zostawię Cię tam, gdzie padniesz. - Uśmiechnął się drapieżnie, obnażając kły.
Nie.
Nie żartował.
Konstrukcja runęła.
Śmierć zniknęła, nagle się rozpierzchła, czy może nigdy jej tam nie było? - skuliła się za Tobą sprawiając, że Twój wzrok się wyostrzył - ten miód, to niepewne ciepło, które w tym chłopaku drżało - wydawało Ci się marne i maleńkie w dłoniach, które wyciągałeś - nie po to, by je pochwycić, a po to, by je zmiażdżyć... Kochałeś niszczyć. Uwielbiałeś to tak samo jak ból, który potem rozrywał twe schowane w skrzyni na dnie oceanu serce i poczucie winy, które rozrywało na kawałki - twa sadystyczno-masochistyczna natura z pewnością nie nadawała się na materiał do poznawania, badania... i nie bania się jej. Nie nadawała się na rozmowy takie, jakie próbował Colette z tobą nawiązać... Gdzie jego instynkt, gdzie jego wyczucie? Zachowuje się jak obcy... nieeeee, on nie zachowuje się jak obcy. On właśnie JEST obcym, który zachowuje się jak prawowity mieszkaniec dżungli, w której żyłeś... Jakie On ma pojęcia o zagrożeniach tutaj panujących..? Jak zna się na wężach, pająkach i wilczych dołach, które tylko czekały na nierozsądny krok..? Nie prowadziłeś go za dłoń - kryłeś się w mroku, pozwalając mu iść dalej - niech idzie... Niech da się mamić ciemności, niech za Tobą to ledwo tlące się i często tracące swą rezonację światełko podąża... Z ciekawością będziesz obserwować i wyczekiwał momentu, kiedy się potknie.
Kiedy pożre go coś szybciej, niż zdąży odczuć prawdziwe znaczenie słowa "strach"...
Skinąłeś krótko głową w odpowiedzi - obudził Cię, ale to nic strasznego - przecież nikt, kto chciał się wyspać, nie siadał na ławce, przy której zaraz będzie przetaczał się cały dziki tłum uczniów kończących śniadanie.
- To prawda... Takie słowa byłyby wręcz niedopuszczalne. - Odpowiedziałeś gładkim, niepokojąco spokojnym tonem - wpatrywałeś się w oczy Coletta bez mrugania, jak Czarna Pantera, która właśnie widzi gazelę, ale miast ją atakować, siada przed nią, by zobaczyć, cóż ta gazela uczyni... - Kameralna próba zapomnienia? - Wykrzywiłeś wargi w cynicznym uśmieszku - chce zapomnienia? Możesz wręczyć mu zapomnienie wieczne... ale jeszcze nie, On jeszcze się nie śpieszył na drugą stronę... Przynajmniej nie świadomie... - Ach... - Krótki odgłos, a z taką miną - jakże wiele potrafił powiedzieć... Miną rasowego drapieżnika, który lekko przymruża oczy i trudno ocenić, co jego enigmatyczny uśmieszek ma oznaczać. - I zdecydowałeś, że warto się napić ze mną? ZE MNĄ? - Podkreślił ostatnie dwa słowa, ponieważ były bardzo kluczowe. - Dlaczego miałbym zapominać o tym, kim jestem? - Podniosłeś się, powoli, leniwie i przeciągnąłeś krótko, by zaraz poprawić dopasowany płaszcz mundurku. - Chociaż napić napiję się chętnie. - Kiedy to ostatnio z kimś napiłeś się na współę? Nie pamiętasz tych czasów... to było tak dawno temu... - Módl się o dobrą głowę. Jak się upijesz, zostawię Cię tam, gdzie padniesz. - Uśmiechnął się drapieżnie, obnażając kły.
Nie.
Nie żartował.
- Colette Warp
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Pon Sty 26, 2015 1:21 am
Czuł ciężar na barkach, ale nie widział Śmierci, nie czuł jej oddechu, szczeku rozwieranych warg i kościstych paluchów sięgających mu w stronę twarzy. Nic. Zupełnie jakby był ślepy. Widział testrale, znał ten nieprzyjemny ból straty, ale od reszty dziwnych, kojarzonych z wym anomalii, dobrowolnie i kategorycznie się odciął. Nie chciał prześladowań ze strony własnego sumienia, cieni sunących mu za plecami i.... i tych sądnych zajęć podczas których będzie musiał nauczyć się zaklęcia Riddiculus i stanąć twarzą w twarz z boginem. Pomimo tylu lat w tył nadal go nie opanował, za każdym razem na podłożu psychicznym potrafił się nawet rozchorować. On dobrze wiedział jak wyglądał jego strach, znał każdy detal jego postaci, ale tak długo jak znajdował się on tylko na dnie świadomości, potrafił go stłumić. Jednak jeśli przybierze taką formę w odpowiedniej dla siebie skali... nawet samemu Colette trudno było stwierdzić jak by zareagował. Jak zareagowałaby reszta na jego widok. W końcu Colette to jedynak. Nikt nie wiedział, że kiedykolwiek było ich dwóch. Mówi się, że bliźniacy rodzą się z jedna duszą. Ciekawe tylko jak szyje się z jej jedyną żyjącą połową? Pewnie bardzo fałszywie.
Sahir mógł się dziwić, a Colette tłumaczyć czymkolwiek: chęcią poznania go, spędzenia z kimś pijackiego wieczoru, odizolowania się od głośnej reszty, ciekawością odnośnie wampirów, chęcią zmienienia czarnowłosego w worek ciekawych informacji i historii. Paleta odpowiedzi na pytanie "Dlaczego, Colette?" była niezmierzona, tak długa jak tylko długa potrafiła być wyobraźnia młodego Puchona. I żadna z nich nie była w stu procentach prawdziwa.
Byłeś jego dobrowolną pokutą, Sahir.
Brunet skinął głowa na potwierdzenie odnośnie tej kuriozalnej nazwy dla ich wspólnego wieczoru, jaką wymyślił teraz na poczekaniu. A potem wzruszył delikatnie ramionami, nie kłopocząc się z wyciąganiem dłoni z kieszeni spodni.
- Tak. - prostota z jaką to stwierdził była co najmniej rozbrajająca. Nawet bardziej niż expelliarmus. - Jeśli nie miałbyś nic przeciwko oczywiście. Prosty ze mnie facet i utrzymuję, że nic tak nie przełamuje pierwszych (i drugich) lodów, jak alkohol.
"Vodka connecting people", jak to się zwykło mawiać. Płynące potokiem procenty otwierały każdego, ostudzały albo rozgrzewały gorące temperamenty. Ale istniał cień szansy, że wampir ośmielony tym odurzającym płynem przemieni się w spolegliwego kocura. Zwłaszcza, że... zgodził się! WOAH! Aż brunet na moment wyglądał na zaskoczonego, jakby w pierwotnym planie oczekiwał, że zostanie wyśmiany i jeszcze uznany za marną podróbkę szkolnego antagonisty, który pije, pali i przeklina. A wygląda jak cholerny kujon. Z tym, że Col i pije, i pali, i przeklina. I z tych trzech rodzajów zła, tylko z papierosami jest najtrudniej.
- Serio...? Świetnie. - upewnienie się nigdy nie jest dobre, ale niestety niezbędne. Zwłaszcza, kiedy po pełnym nadziei: 'Naprawdę?', ktoś odpowiadał: "NIE. Sp*erdalaj". Ale tym razem Warp podbił pewnością siebie do samwgo wampira i uśmiechnął się zadowolony. - Martwienie się o moją głowę, będzie ostatnim, czym będziesz się musiał dzisiaj przejmować. Nie bój żaby.
Cofnął automatycznie głowę o kilka milimetrów, skupiając spojrzenie na kłach. Strach go obleciał, owszem, ale barwy dwukolorowych oczu od razu zrobiły się jakby soczystsze.
- Imponujące... - odparł powoli chyba ie bardzo świadom, że głośno myśli. I wtedy ktoś znienacka szczupłym palcem dźgnął go w plecy tak, ze aż podskoczył. Nie, to nie koścista łapa Śmierci - ta chyba już straciła nim zainteresowanie. To była niewysoka, ruda dziewczyna, której piegi pokrywały już nawet czoło. Wyciągała w stronę spłoszonego Puchona misę z ostatnią, leżącą na jej dnie poskładaną karteczką. - Ha... widać mój los odnalazł i mnie, hę?
Puścił dziewczynie niepewne oko i tuż po tym, jak odebrał podarek, odwróciła się bez słowa na pięcie i oddaliła. Bez ani jednego słowa, uśmiechu ani przychylnego spojrzenia. Colette obrócił się na nowo przodem do Krukona i zaczął rozwijać karteczkę.
- Oh... - to wystarczyło. Los jak zwykle potoczył się nie tak jak tego oczekiwał w najdzikszych wyobrażeniach, co sprowadziło ich przyszłą, szkolną zabawę w naprawdę ciekawe rejony. Przynajmniej według bruneta. Karteczka spłonęła, unosząc się w powietrzu przez chwilę i szybko gasnąc bez najmniejszego dymku, a Col podniósł wzrok na drugiego chłopaka. - Będzie ciekawie. Więęc... mamy jeszcze trochę czasu, przeszedłbyś się ze mną nad jezioro? Ciężko mi gadać tu o planowaniu popijawy. No wiesz: Colette taki przykładny uczeń.
Sahir mógł się dziwić, a Colette tłumaczyć czymkolwiek: chęcią poznania go, spędzenia z kimś pijackiego wieczoru, odizolowania się od głośnej reszty, ciekawością odnośnie wampirów, chęcią zmienienia czarnowłosego w worek ciekawych informacji i historii. Paleta odpowiedzi na pytanie "Dlaczego, Colette?" była niezmierzona, tak długa jak tylko długa potrafiła być wyobraźnia młodego Puchona. I żadna z nich nie była w stu procentach prawdziwa.
Byłeś jego dobrowolną pokutą, Sahir.
Brunet skinął głowa na potwierdzenie odnośnie tej kuriozalnej nazwy dla ich wspólnego wieczoru, jaką wymyślił teraz na poczekaniu. A potem wzruszył delikatnie ramionami, nie kłopocząc się z wyciąganiem dłoni z kieszeni spodni.
- Tak. - prostota z jaką to stwierdził była co najmniej rozbrajająca. Nawet bardziej niż expelliarmus. - Jeśli nie miałbyś nic przeciwko oczywiście. Prosty ze mnie facet i utrzymuję, że nic tak nie przełamuje pierwszych (i drugich) lodów, jak alkohol.
"Vodka connecting people", jak to się zwykło mawiać. Płynące potokiem procenty otwierały każdego, ostudzały albo rozgrzewały gorące temperamenty. Ale istniał cień szansy, że wampir ośmielony tym odurzającym płynem przemieni się w spolegliwego kocura. Zwłaszcza, że... zgodził się! WOAH! Aż brunet na moment wyglądał na zaskoczonego, jakby w pierwotnym planie oczekiwał, że zostanie wyśmiany i jeszcze uznany za marną podróbkę szkolnego antagonisty, który pije, pali i przeklina. A wygląda jak cholerny kujon. Z tym, że Col i pije, i pali, i przeklina. I z tych trzech rodzajów zła, tylko z papierosami jest najtrudniej.
- Serio...? Świetnie. - upewnienie się nigdy nie jest dobre, ale niestety niezbędne. Zwłaszcza, kiedy po pełnym nadziei: 'Naprawdę?', ktoś odpowiadał: "NIE. Sp*erdalaj". Ale tym razem Warp podbił pewnością siebie do samwgo wampira i uśmiechnął się zadowolony. - Martwienie się o moją głowę, będzie ostatnim, czym będziesz się musiał dzisiaj przejmować. Nie bój żaby.
Cofnął automatycznie głowę o kilka milimetrów, skupiając spojrzenie na kłach. Strach go obleciał, owszem, ale barwy dwukolorowych oczu od razu zrobiły się jakby soczystsze.
- Imponujące... - odparł powoli chyba ie bardzo świadom, że głośno myśli. I wtedy ktoś znienacka szczupłym palcem dźgnął go w plecy tak, ze aż podskoczył. Nie, to nie koścista łapa Śmierci - ta chyba już straciła nim zainteresowanie. To była niewysoka, ruda dziewczyna, której piegi pokrywały już nawet czoło. Wyciągała w stronę spłoszonego Puchona misę z ostatnią, leżącą na jej dnie poskładaną karteczką. - Ha... widać mój los odnalazł i mnie, hę?
Puścił dziewczynie niepewne oko i tuż po tym, jak odebrał podarek, odwróciła się bez słowa na pięcie i oddaliła. Bez ani jednego słowa, uśmiechu ani przychylnego spojrzenia. Colette obrócił się na nowo przodem do Krukona i zaczął rozwijać karteczkę.
- Oh... - to wystarczyło. Los jak zwykle potoczył się nie tak jak tego oczekiwał w najdzikszych wyobrażeniach, co sprowadziło ich przyszłą, szkolną zabawę w naprawdę ciekawe rejony. Przynajmniej według bruneta. Karteczka spłonęła, unosząc się w powietrzu przez chwilę i szybko gasnąc bez najmniejszego dymku, a Col podniósł wzrok na drugiego chłopaka. - Będzie ciekawie. Więęc... mamy jeszcze trochę czasu, przeszedłbyś się ze mną nad jezioro? Ciężko mi gadać tu o planowaniu popijawy. No wiesz: Colette taki przykładny uczeń.
- Sahir Nailah
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Pon Sty 26, 2015 2:09 am
Bądź ślepy, lecz nie do końca - dopóki sam nie stawisz czoła własnym cieniom nigdy nie znajdziesz klucza do drzwi prowadzących na ocean, nad którym sylwetka czarnowłosego stała - ten pierwotny rdzeń, jak wysuszone, stare drzewo, o którym wszyscy już zapomnieli, którego nie znał nikt, o którym wszyscy zapomnieli, nawet ten, kto drzewo to nosił w swej duszy pozostawił go na pastwę własnego losu, by słona woda obmywała jego korzenie, zabierając mu grunt spod grubego pnia, by zatruwała dalej, bo i jak takie drzewo uratować? Nie da się go już wykopać, nie da się go przesiedlić w inne miejsce, nie da się też zbudować mu osłony, która mogłaby go przed zgubnym wpływem fal ochronić - nie ma dla niego ratunku... Niech więc skona. Zawsze było to najprostsze rozwiązanie dla wszystkiego, bo i sam Nailah powtarza, że to, co słabe, musi odejść w zapomnienia, a On..? On był bardzo słaby. Tam, głęboko, głęboko w otchłani tych oczu, gdzie nie sięgały żadne zwierciadła duszy ludzkiej, tam, gdzie nie sięgały dłonie i gdzie nie prowadziły żadne schody, tam, gdzie właśnie drzwi nad ten brzeg, do tego drzewa, prowadziły - tam był tylko słabym, zniszczonym człowiekiem, który zaprzedał marną, potarganą duszę Diabłu (więc księża i Bon Secours miały rację...), żeby w zamian dał mu to, co widać na zewnatrz - i czuł się z tym dobrze. Nie widział potrzeby cofania się w przeszłość, żałowania swych czynów (ten żal przychodził tylko czasami), bo to niczego nie budowało. Nie widział sensu, by płakać i powiększać ocean, czy łzami tymi pielęgnować ten dąb, bo przecież i tak zginie - wszystko zamieniło się w bezsens, w którym odnalazł się smak wolności i możliwości unoszenia się tam, gdzie normalni ludzie nie byli w stanie dotrzeć - więc czyż ta upstrzona zgnilizną, nic nie warta duszyca, nie była tego warta..? Martwił się, że będzie musiał do niej dopłacać - tymczasem proszę - wrota Piekieł na niego czekają, a On, mając już samą Śmierć za siostrę, może jej umykać, gdzie chce... To przerażający, to bardzo stary świat, Colette, to świat kogoś, kto przecież nawet wyglądem nie przypominał normalnego, przeciętnego ucznia Hogwartu - z czym Ty więc wychodzisz..? Twój miód, Złoty Chłopcze, może zostać bardzo szybko porwany przez przypływ, nie będziesz żył wiecznie, lecz... Ty przynajmniej pójdziesz do nieba.
Na pewno.
Tam, gdzie czeka już Twoja połówka duszy, nieskalana złem Ziemi.
Sahir prychnął, ale nie dlatego, że nie zgadzał się z tym, co Colette mówi - tylko nie rozumiał, po co tutaj jakiekolwiek lody przełamywać - nie szukał żadnych "koleżków", nie szukał wielkich "przyjaciół"... przyjaźń? Chyba sobie kpicie... Coś tak kuriozalnego nie istniało, nie miało prawa istnieć - cały świat jest tylko nienawiścią, rozpaczą, lub doskonałą nieskończonością, po którą można sięgać... Więc chodź, drogi Colette, chodź, zaprasza Cię sama Śmierć, która Nam będzie gospodynią - rozgość się, zanim zacznie się gra na planszy szachowej, w której to Nailah nie był żadnym z pionków - był wiatrem, który przemykał między nimi... a Ty? Pozwolisz się przewrócić?
Kiedy będzie Twój Szach-Mat?
Jesteś tylko marną połówką piona... I sądzisz, że masz jakiekolwiek szanse z tym starym graczem, jakim Nailah był, przybierającym dowolne maski w zależności od okazji, którą zwęszy, naprawdę chcesz zmierzyć się z tym doskonałym pokerzystą..? Uważaj...
Odwróć się i uciekaj, póki możesz...
- Nie będę się powtarzać. - Odparłeś dość oschle, bo przecież już powiedziałeś, że nie zamierzasz go nigdzie wlec, jeśli gdzieś padnie na drodze picia - wiedziałeś, że wszystkie trucizny działają o wieele wolniej na ciało wampirów przemienionych... więc ile będziesz musiał wypić, skoro już... awansowałeś? - Dawno nie miałem się z nikim okazji napić, więc chętnie. - To już powiedziałeś tak o po prostu, tonem neutralnym, jakbyś już zaakceptował Cola jako towarzysza do picia - kompletnie go nie znałeś w sumie, ale skoro już ktoś proponuje, dlaczego nie, mimo wszystko... dawno z kimś nie gadałeś... tak po prostu.
Uśmiech spełznął z twych warg, nie bardzo wiedział, co jest takie imponujące, ale nie trudno było zgadnąć, lokalizując spojrzenie Coletta na wargach - mocniej wygiąłeś jeden z kącików warg ku górze, bardzo arogancko - nie było w tym nic imponującego, ale zdecydowałeś się kompletnie zignorować to, co zostało powiedziane, nakryć to jedną ze swych masek - znów nabrałeś ochotę na grę, ta istotka przed tobą cię... zaintrygowała na swój sposób.
Skoro tak chce, byś go zniszczył, zniszczysz go.
Aż padnie przed Tobą na kolana, błagając o uwolnienie.
Uwolnieniem będzie przekroczenie Styksu.
- Mogę się tam przywlec jedynie z whiskey, jeśli gdziekolwiek mam się ruszać. - Tak, mało Cię obchodziła jego reputacja - pochyliłeś się w kierunku chłopaka, na nowo obnażając kły w uśmiechu, by zrównać swój poziom wzroku z jego. - Boimy się zostać rebeliantem i mieć szlaban u Filcha? Oj, oj, oj... jaki grzeczny chłopczyk.
Cofnąłeś się, by zaraz gładko odwrócić i miękkim krokiem rozleniwionego kota, w którego geny wpisana została wdzięczność i płynność ruchów, oddaliłeś się w kierunku swojego dormitorium - Colette również obrócił się i zniknął.
[z/t x2]
Na pewno.
Tam, gdzie czeka już Twoja połówka duszy, nieskalana złem Ziemi.
Sahir prychnął, ale nie dlatego, że nie zgadzał się z tym, co Colette mówi - tylko nie rozumiał, po co tutaj jakiekolwiek lody przełamywać - nie szukał żadnych "koleżków", nie szukał wielkich "przyjaciół"... przyjaźń? Chyba sobie kpicie... Coś tak kuriozalnego nie istniało, nie miało prawa istnieć - cały świat jest tylko nienawiścią, rozpaczą, lub doskonałą nieskończonością, po którą można sięgać... Więc chodź, drogi Colette, chodź, zaprasza Cię sama Śmierć, która Nam będzie gospodynią - rozgość się, zanim zacznie się gra na planszy szachowej, w której to Nailah nie był żadnym z pionków - był wiatrem, który przemykał między nimi... a Ty? Pozwolisz się przewrócić?
Kiedy będzie Twój Szach-Mat?
Jesteś tylko marną połówką piona... I sądzisz, że masz jakiekolwiek szanse z tym starym graczem, jakim Nailah był, przybierającym dowolne maski w zależności od okazji, którą zwęszy, naprawdę chcesz zmierzyć się z tym doskonałym pokerzystą..? Uważaj...
Odwróć się i uciekaj, póki możesz...
- Nie będę się powtarzać. - Odparłeś dość oschle, bo przecież już powiedziałeś, że nie zamierzasz go nigdzie wlec, jeśli gdzieś padnie na drodze picia - wiedziałeś, że wszystkie trucizny działają o wieele wolniej na ciało wampirów przemienionych... więc ile będziesz musiał wypić, skoro już... awansowałeś? - Dawno nie miałem się z nikim okazji napić, więc chętnie. - To już powiedziałeś tak o po prostu, tonem neutralnym, jakbyś już zaakceptował Cola jako towarzysza do picia - kompletnie go nie znałeś w sumie, ale skoro już ktoś proponuje, dlaczego nie, mimo wszystko... dawno z kimś nie gadałeś... tak po prostu.
Uśmiech spełznął z twych warg, nie bardzo wiedział, co jest takie imponujące, ale nie trudno było zgadnąć, lokalizując spojrzenie Coletta na wargach - mocniej wygiąłeś jeden z kącików warg ku górze, bardzo arogancko - nie było w tym nic imponującego, ale zdecydowałeś się kompletnie zignorować to, co zostało powiedziane, nakryć to jedną ze swych masek - znów nabrałeś ochotę na grę, ta istotka przed tobą cię... zaintrygowała na swój sposób.
Skoro tak chce, byś go zniszczył, zniszczysz go.
Aż padnie przed Tobą na kolana, błagając o uwolnienie.
Uwolnieniem będzie przekroczenie Styksu.
- Mogę się tam przywlec jedynie z whiskey, jeśli gdziekolwiek mam się ruszać. - Tak, mało Cię obchodziła jego reputacja - pochyliłeś się w kierunku chłopaka, na nowo obnażając kły w uśmiechu, by zrównać swój poziom wzroku z jego. - Boimy się zostać rebeliantem i mieć szlaban u Filcha? Oj, oj, oj... jaki grzeczny chłopczyk.
Cofnąłeś się, by zaraz gładko odwrócić i miękkim krokiem rozleniwionego kota, w którego geny wpisana została wdzięczność i płynność ruchów, oddaliłeś się w kierunku swojego dormitorium - Colette również obrócił się i zniknął.
[z/t x2]
- Blaise Rain
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Czw Maj 21, 2015 11:30 pm
Oj, no wiecie: kręcenie się stąd i spowrotem, tak chodzenie w lewo i w prawo, bez celu, bez konkretnej wizji, gdzie ta tułaczka mogłaby się zakończyć i tylko lekki, głupi uśmiech na ustach, kiedy szło się z dwójką znajomych z domu Węża, oglądając się za co ładniejszymi panienkami, oglądając się za co gorszymi szlamami, by je wygwizdać, by podciąć którejś nogę - nie, Blaise sobie darował takie zachowanie, ale bynajmniej nie pozostawał całkowicie niemy, nie próbował powstrzymać swoich znajomych - podobno z kim się zadajesz, takim się stajesz - a może ci, co zadają się z tobą, stają się właśnie tobą, hm? Tak czy siak ta podróż od samych piwnic nie miała być długa - mieli się stawić rankiem na przemówieniu Dumbledora, tuż przed śniadaniem, więc trzeba się było stawić, bez żadnego "me" i "be" - obojętnie, co by się tutaj nie działo (wciąż zapewniając, że Hogwart to najbezpieczniejsza szkoła), ten czarodziej potrafił wszystko poustawiać, by grało jak w zegarku - bo potrafił, prawda? Nie straszne nam wielkie węże, nie straszne masowe mordy, po których aktualnie sprzątano, nie straszna czarna magia, gdy pojawiały się oskarżenia, że ten i ten na pewno służą Czarnemu Panu - wystarczy tylko podejść do życia bardziej pozytywnie... Och, jasne, haha, jak banalnie się to pisze, a kiedy się to czyta - jak abstrakcyjnie to brzmi - ale potrafiłeś od siebie odsunąć ponure, zwierzęce wręcz reakcje, które kazały pilnować się, by nie pozostawać samemu w podejrzanych zakamarkach zamku, który kazał trzymać się w grupie i nie zostawać poza dormitorium, kiedy słońce zachodziło za oknami i zsyłało na ziemię mary, których nie chciało się oglądać... cóż dopiero mówić o spółkowaniu z nimi, zamienianiu choćby jednego słowa... Ta podróż, która miała być taka idealna i nie kończyć się na Wielkiej Sali, jednak się na niej skończyła - wszystko przez to, że jednak grupka chętnych do wagarowania uczniów, którzy tak siebie zapewniali, że trzeba profesora Dumbledora posłuchać, ale szła już najkrótszą drogą na błonia, została zagarnięta przez nieznoszący sprzeciwu wzrok profesor McGonagall, a z nią - wiadomo! Jak z jeżozwierzem, który stroszy kolce i kiedy tylko próbujemy go wyminąć, to nagle dowiadujemy się, że potrafi tymi kolcami w nas wystrzelić! Nie, lepiej dać się takiemu zagonić i nie szukać dla siebie problemów - dlatego też, chcąc czy nie chcąc - Blaise trafił w końcu do Wielkiej Sali, by zjeść tam śniadanie i wysłuchać tego, co ma dyrektor do powiedzenia, a po nim jakoś wcale nie poczuł się lepiej, nie przyszła wielce oczekiwana ulga, a tylko skrzywienie na wargach i niezadowolenie, które miało w sobie coś ze zmęczenia stresem, który trąbił w twojej głowie tylko jednym zdaniem: uczniowie nie powinni być narażani na taki stres. Szkoda tylko, że MYŚLEĆ to ty sobie mogłeś, tak samo mogłeś to wypowiedzieć na głos, ale zmieni to tyle, co nic - naprawdę, potwierdzone info... dlatego zamiast narzekać lepiej było się czymś zająć, zrobić coś głupiego, odwrócić tor płynących zdań przez mózg... Dlatego też wysunął się z Wielkiej Sali i przystanął na niemal opustoszałym, dziwnie opustoszałym, korytarzu przed nią, wchodząc akurat tuż pod nogi pewnej Gryfonki...
- Erin Potter
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Pią Maj 22, 2015 10:54 am
Erin westchnęła cicho, wypuszczając powietrze prosto na swą ciemną, rozczochraną grzywkę, zupełnie tak, jakby chciała sprawić, by ta stała się dla niej idealną zasłoną, kurtyną, za którą można się ukryć i uczynić niewidocznym lekki rumieniec, który wstąpił na jej twarz tuż po wysłuchaniu słów dyrektora. Po raz pierwszy dotarło do niej, że ostatnimi czasy zachowywała się cholernie egoistycznie. Skupiona na swej własnej osobie, jednocześnie odcinała się od narastających problemów, z jakimi borykał się zarówno Hogwart, jak i cała Anglia. I nie, to nie było tak, że jej to w ogóle nie interesowało, nie! Wręcz przeciwnie - od dziecka wiązała przyszłość z byciem aurorem, z kimś, kto będzie mógł podejmować walkę z nieprawością tego świata i postanowienie te nie opuściło jej myśli nawet teraz, ale... cóż. Było jej po prostu wstyd.
Zajęta samą sobą i własnymi myślami wędrującymi gdzieś daleko, poza murami szkoły, sięgającymi wręcz w przyszłość, które polegały na budowaniu obrazu świata, w którym kiedyś miało przyjść jej funkcjonować, mimowolnie odpychała od siebie świadomość tego, co działo się teraz. I nie robiła tego do końca świadomie - ot, była po prostu szczęśliwa. Kochała i czuła się kochana, czuła wewnętrzną radość, ciepło, a to dawało jej ogromne poczucie bezpieczeństwa. Była najzwyczajniej w świecie spokojna i kompletnie nie odczuwała aury mrocznych czasów, które swymi mackami zdołały już niemalże wybić okna budynku szkoły.
Śmierć uczennicy, śmierć nauczyciela - kiedy z ust Dumbledore'a zaczynały wydobywać się wszystkie te przykłady, Potter automatycznie nieco bardziej wtulała się w samą siebie, lekko obejmując swe ramiona dłońmi. Nagle zaczęła czuć się okrutnie nieswojo i źle. Nie mogła tego zrozumieć - dlaczego nie reagowała, nie próbowała coś zrobić, kiedy niemalże wszystkie te sytuacje działy się tuż obok niej..? Dlaczego zaledwie jedna osoba w postaci pewnego Gryfona zdołała tak bardzo zająć jej myśli, że świat - mimo swej wszechobecnej brutalności i ohydy - wydawał jej się być stukrotnie piękniejszy..?
Rozejrzała się po Wielkiej Sali, próbując porównać do siebie twarze innych uczniów, zachowując się zupełnie tak, jak ostatni rozbitek z tonącego statku, który, chwytając się pierwszej, lepszej brzytwy, próbuje odnaleźć choć odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Chciała odnaleźć kogoś - kogokolwiek - kto czuje się tak samo, jak ona, przeczesywała oblicza uczniów poszukując jakiegokolwiek delikatnego rumieńca, jakiegokolwiek poczucia zażenowania czy jakiejkolwiek lekkiej niepewności.
Jednakże nie odnalazła nic.
Kiedy zmaterializował się przed nią świeży posiłek, nawet na moment nie poczuła głodu. Zmusiła się jedynie do popicia soku dyniowego, aby wśród zajadających się ze smakiem rówieśników nie wyglądać na kogoś, kto stosuje na sobie jakiś chory rodzaj wycieńczającej diety. Przeczekała chwilę, aż pierwsze osoby zaczęły opuszczać Wielką Salę, co jakiś czas posyłając do niektórych znajomych twarzy przyjazny uśmiech (na zasadzie: "żeby nie było"), po czym, kiedy pomieszczenie zdołało już nieco opustoszeć, podniosła się z ławki i skierowała swe kroki w stronę wyjścia.
Pędziła przed siebie w podobnie prędki sposób, co na meczach quidditcha, jednakże jej uwaga skupiona była tylko i wyłącznie na tym wszystkim, co paręnaście minut wcześniej wypowiedział Dumbledore. Jej roztargnienie jednak bardzo szybko zostało ukarane - nagle, w niezwykle bolesny sposób zderzyła się bowiem z czyjąś sylwetką, która zjawiła się na jej drodze dosłownie znikąd. Mało tego - z impetem oberwała owym czyimś łokciem w brzuch, co spowodowało, że automatycznie jęknęła cicho i nachyliła się w stronę ziemi, obejmując się za obolałą część ciała.
- Cholera... - syknęła, próbując rozpoznać swojego najwyraźniej równie nierozgarniętego napastnika, a kiedy ujrzała na jego mundurku charakterystyczny symbol węża, automatycznie parsknęła z lekką nutą ironii, przywołując na twarz nieco złośliwy uśmiech.
- Skoro już tak bardzo chciałeś skrzywdzić jakiegoś biednego Gryfona, to mogłeś chociaż uprzedzić. Spotkalibyśmy się po lekcjach i przynajmniej zagralibyśmy fair-play. Nieładnie tak atakować ludzi znienacka, to niehonorowe, wiesz?
Zajęta samą sobą i własnymi myślami wędrującymi gdzieś daleko, poza murami szkoły, sięgającymi wręcz w przyszłość, które polegały na budowaniu obrazu świata, w którym kiedyś miało przyjść jej funkcjonować, mimowolnie odpychała od siebie świadomość tego, co działo się teraz. I nie robiła tego do końca świadomie - ot, była po prostu szczęśliwa. Kochała i czuła się kochana, czuła wewnętrzną radość, ciepło, a to dawało jej ogromne poczucie bezpieczeństwa. Była najzwyczajniej w świecie spokojna i kompletnie nie odczuwała aury mrocznych czasów, które swymi mackami zdołały już niemalże wybić okna budynku szkoły.
Śmierć uczennicy, śmierć nauczyciela - kiedy z ust Dumbledore'a zaczynały wydobywać się wszystkie te przykłady, Potter automatycznie nieco bardziej wtulała się w samą siebie, lekko obejmując swe ramiona dłońmi. Nagle zaczęła czuć się okrutnie nieswojo i źle. Nie mogła tego zrozumieć - dlaczego nie reagowała, nie próbowała coś zrobić, kiedy niemalże wszystkie te sytuacje działy się tuż obok niej..? Dlaczego zaledwie jedna osoba w postaci pewnego Gryfona zdołała tak bardzo zająć jej myśli, że świat - mimo swej wszechobecnej brutalności i ohydy - wydawał jej się być stukrotnie piękniejszy..?
Rozejrzała się po Wielkiej Sali, próbując porównać do siebie twarze innych uczniów, zachowując się zupełnie tak, jak ostatni rozbitek z tonącego statku, który, chwytając się pierwszej, lepszej brzytwy, próbuje odnaleźć choć odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Chciała odnaleźć kogoś - kogokolwiek - kto czuje się tak samo, jak ona, przeczesywała oblicza uczniów poszukując jakiegokolwiek delikatnego rumieńca, jakiegokolwiek poczucia zażenowania czy jakiejkolwiek lekkiej niepewności.
Jednakże nie odnalazła nic.
Kiedy zmaterializował się przed nią świeży posiłek, nawet na moment nie poczuła głodu. Zmusiła się jedynie do popicia soku dyniowego, aby wśród zajadających się ze smakiem rówieśników nie wyglądać na kogoś, kto stosuje na sobie jakiś chory rodzaj wycieńczającej diety. Przeczekała chwilę, aż pierwsze osoby zaczęły opuszczać Wielką Salę, co jakiś czas posyłając do niektórych znajomych twarzy przyjazny uśmiech (na zasadzie: "żeby nie było"), po czym, kiedy pomieszczenie zdołało już nieco opustoszeć, podniosła się z ławki i skierowała swe kroki w stronę wyjścia.
Pędziła przed siebie w podobnie prędki sposób, co na meczach quidditcha, jednakże jej uwaga skupiona była tylko i wyłącznie na tym wszystkim, co paręnaście minut wcześniej wypowiedział Dumbledore. Jej roztargnienie jednak bardzo szybko zostało ukarane - nagle, w niezwykle bolesny sposób zderzyła się bowiem z czyjąś sylwetką, która zjawiła się na jej drodze dosłownie znikąd. Mało tego - z impetem oberwała owym czyimś łokciem w brzuch, co spowodowało, że automatycznie jęknęła cicho i nachyliła się w stronę ziemi, obejmując się za obolałą część ciała.
- Cholera... - syknęła, próbując rozpoznać swojego najwyraźniej równie nierozgarniętego napastnika, a kiedy ujrzała na jego mundurku charakterystyczny symbol węża, automatycznie parsknęła z lekką nutą ironii, przywołując na twarz nieco złośliwy uśmiech.
- Skoro już tak bardzo chciałeś skrzywdzić jakiegoś biednego Gryfona, to mogłeś chociaż uprzedzić. Spotkalibyśmy się po lekcjach i przynajmniej zagralibyśmy fair-play. Nieładnie tak atakować ludzi znienacka, to niehonorowe, wiesz?
- Blaise Rain
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Pią Maj 22, 2015 2:04 pm
Krok za krokiem, krok za krokiem, nieco szybkie, zdecydowanie za szybkie - wypadasz z tej Wielkiej Sali, wchodzisz na główny korytarz i zdając sobie sprawę, że ktoś znajduje się właśnie po twojej prawej stronie gwałtownie zatrzymujesz w półkroku, balansując równowagą na krańcach palców, szeroko rozwierając powieki ze zdziwienia, które napotkały głowę opatrzoną długimi, ciemno-brązowymi włosami - wasze spojrzenia się skrzyżowały ze sobą na drobną milisekundę, w której żadne z was nie miało czasu na reakcję - ona ze swym krokiem w przód i ty ze swą nagłą chęcią wycofania się w tył, żeby zejść jej z drogi - błąd, gdybyś poszedł do przodu, pewnie nic by się nie wydarzyło, a tak? - poczułeś tylko, jak się od ciebie wpada, a twój łokieć przypadkowo (a może specjalnie, hę?) trafia w jej brzuch - przestąpiłeś krok w bok, przesuwając się, chociaż siła zderzenia nie była jakaś wybitnie wielka - próbowałeś zamortyzować jakoś te niefajne zdarzenia, ale jakoś tak wyszło, że zamortyzowałeś je tylko dla siebie, podczas gdy dziewczę przyjęło na klatę (niemal dosłownie) ciężar tego nieprzyjemnego natknięcia, zginając się w pół - odwróciłeś się do niej przodem, wciąż tak samo zdziwiony, lekko rozchylając wargi - jeszcze tego by brakowało, żebyś ją przeprosił, czy coś w tym stylu - bez przesady, nie zniżaj się do aż tak miłego poziomu (chyba nie zawyżaj, ale co ja tam wiem) - ta wyciągnięta więc ku niej dłoń zaraz została cofnięta, kiedy niewiasta się odezwała, przywołując cię do pionu i uświadamiając ci, że naprawdę byłeś bardzo blisko zapytania jej, czy wszystko w porządku - na szczęście Erin w sposób strategiczny przywołała cię do porządku nawet nie zdając sobie sprawy, na ile jest miła, że ogarnąć się pozwala.
- Tsss... - Cofnąłeś się o jeszcze jeden krok, żeby zachować między wami odpowiednią odległość, bo jak to już kiedyś ci pewna osoba powiedziała - szlamy roznoszą malarię, czy coś w tym stylu, więc lepiej trzymać się od nich z daleka, a to, że Potter szlamą nie była - cóż, to już zupełnie inna sprawa - pierwszy raz ją na oczy widział, tak było o wiele łatwiej założyć, niż głowić się nad tym, czy czasem gdzieś nie minęli się na korytarzach, a że też wielkim fanem quidditcha nie był, to i stamtąd jej facjaty nie kojarzył, pozostając w błogiej nieświadomości - tak i prychnął, fuknął, jak przystało na prawdziwego węża (wat?) i uniósł lekko podbródek, odwracając od niej twarz. - Tyle mnie ten twój honor obchodzi, co zeszłoroczny śnieg. - Spotykać się gdzieś po lekcjach na fair-play? To nie on tutaj był Gryfonem... ale chwila, zaraz, o co w zasadzie chodzi? Przecież ty wcale jej nie atakowałeś, to czysty przypadek - ach, ta słodka niechęć tych dwóch domów do siebie była wręcz legendarna, tak jak i legendarnym był fakt, że Zieloni już to do siebie mieli, iż zazwyczaj byli niemili dla wszystkich po równo - dla Czerwonych mieli po prostu dodatkową dawkę jadu na każdą godzinę, dla osłody życia! - Nie przyjąłbym wyzwania od jakiejś ślepej, krzątającej się pod nogami szlamy... - Wymruczał na tyle głośno, żeby Erin mogła to dosłyszeć, chociaż było to bardziej mruknięcie pod nosem do samego siebie.
- Tsss... - Cofnąłeś się o jeszcze jeden krok, żeby zachować między wami odpowiednią odległość, bo jak to już kiedyś ci pewna osoba powiedziała - szlamy roznoszą malarię, czy coś w tym stylu, więc lepiej trzymać się od nich z daleka, a to, że Potter szlamą nie była - cóż, to już zupełnie inna sprawa - pierwszy raz ją na oczy widział, tak było o wiele łatwiej założyć, niż głowić się nad tym, czy czasem gdzieś nie minęli się na korytarzach, a że też wielkim fanem quidditcha nie był, to i stamtąd jej facjaty nie kojarzył, pozostając w błogiej nieświadomości - tak i prychnął, fuknął, jak przystało na prawdziwego węża (wat?) i uniósł lekko podbródek, odwracając od niej twarz. - Tyle mnie ten twój honor obchodzi, co zeszłoroczny śnieg. - Spotykać się gdzieś po lekcjach na fair-play? To nie on tutaj był Gryfonem... ale chwila, zaraz, o co w zasadzie chodzi? Przecież ty wcale jej nie atakowałeś, to czysty przypadek - ach, ta słodka niechęć tych dwóch domów do siebie była wręcz legendarna, tak jak i legendarnym był fakt, że Zieloni już to do siebie mieli, iż zazwyczaj byli niemili dla wszystkich po równo - dla Czerwonych mieli po prostu dodatkową dawkę jadu na każdą godzinę, dla osłody życia! - Nie przyjąłbym wyzwania od jakiejś ślepej, krzątającej się pod nogami szlamy... - Wymruczał na tyle głośno, żeby Erin mogła to dosłyszeć, chociaż było to bardziej mruknięcie pod nosem do samego siebie.
- Erin Potter
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Sob Maj 23, 2015 6:14 pm
Zawsze pozostawało samousprawiedliwienie się - "Przecież nie znałam tych ludzi", "Nigdy nie zamieniłam z nimi ani słowa", "Są mi obcy, stąd ten dystans". Z resztą tak właśnie było - dlaczego miałaby czuć żal z powodu śmierci kogoś, z kim wcześniej nie miała żadnej styczności? Jednakże atmosfera panująca w szkole, powszechny smutek i ludzie pogrążeni w żałobie wręcz nakazywały jej myśleć zupełnie inaczej. W pewnym (trzeba przyznać, iż dość dziwnym) stopniu, zostawała automatycznie przymuszana do przybrania konkretnej postawy, do czegoś, co kłóciło się z jej własną opinią. Nie mniej jednak poczucie wstydu postanowiło w dalszym stopniu pozostać w jej myślach, próbując zagłuszyć wszelkie nasuwające się do jej głowy wątpliwości. To chyba nazywało się... moralnością, czy jakoś tak.
Nie mniej jednak aktualnie, w chwili, kiedy po jej brzuchu rozniósł się przeszywający ból wywołany łokciem Ślizgona, nie było miejsca na żadne grube rozkminy dotyczące moralności i tego, co robić powinna, a czego nie. Oczywiście nie umknął jej uwadze fakt, że chłopak przez moment próbował wyciągnąć w jej kierunku rękę, znając jednak jej cholerną dumę - a raczej coś, co nazywała w tych przypadkach dumą, bo z dumą to to w istocie niewiele miało wspólnego - nawet jeśli nie cofnąłby użyczonej jej pomocy, to wolałaby podnieść się z ziemi sama, o własnych siłach. I tak też zrobiła po chwili, mierząc Ślizgona od stóp do głów bliżej niezidentyfikowanym spojrzeniem spod lekko przymrużonych powiek.
Kiedy dał jej do zrozumienia, że honor obchodzi go tyle, co zeszłoroczny śnieg, mimowolnie przywołała na swe usta lekki uśmieszek. I bynajmniej nie był on w jakikolwiek sposób fałszywy czy udawany, nie, wręcz na odwrót - najzwyczajniej w świecie rozbawiła ją zaistniała sytuacja.
Przecież to było takie głupie. Ba, skrajnie idiotyczne wręcz. Dlaczego potraktowała go tak cholernie stereotypowo, skoro pierwszy raz widziała go na oczy? Dlaczego zaczęła bawić się z nim w jakieś głupie doklejanie sobie nawzajem etykietek, już od samego początku próbując sprowadzić jego postawę do wytworzonego przez sfrustrowanych Gryfonów obrazu złośliwego, wywyższającego się Ślizgona, który w dupie ma potrzeby innych ludzi? Mało tego, miała dziwne wrażenie, że chłopak, z jakim przyszło jej aktualnie rozmawiać, jest tym równie mocno rozbawiony, co ona sama. No, może nie tyle rozbawiony, co próbujący grać w tą samą dziecinną gierkę polegającą na odgrywaniu nadanej ci przez kogoś roli, która nijak miała się do tego, jak było w rzeczywistości.
A więc jak? Skoro już i tak bawimy się w konkretne stereotypy, to do bólu, co nie, dumny chłopczyku z domu węża?
- Jestem Ślizgonem, nie obchodzi mnie honor, lubię zwyzywać ludzi od szlam i patrzeć, jak mdleją, będąc w cieniu mojej boskości, pssst, PeeS: lubię, jak jakaś szlama czyści mi buty, ale nie mów tego nikomu, bo jeszcze wydziedziczy mnie mój wysoko posadzony ojciec arystokrata... - zaczęła mruczeć pod nosem w niezwykle kpiący i wyolbrzymiony sposób, jakby dokładnie na potwierdzenie tego, o czym jeszcze przed chwilą myślała. Jego słowa, które najpewniej służyć miały właśnie obrazie, nie uderzyły w nią praktycznie wcale, ba, wręcz poczuła się jeszcze bardziej rozbawiona zaistniałą sytuacją. Uśmiechnęła się do niego kącikiem ust i skrzyżowała ramiona, przerzucając ciężar ciała na prawą nogę i, w ten sposób manifestując swoją w nad wyraz wyolbrzymiony sposób nonszalancką postawę oraz pewien stopień oczekiwania na odpowiedź, zachęciła go do kontynuowania tej jakże niewinnej gry.
Nie mniej jednak aktualnie, w chwili, kiedy po jej brzuchu rozniósł się przeszywający ból wywołany łokciem Ślizgona, nie było miejsca na żadne grube rozkminy dotyczące moralności i tego, co robić powinna, a czego nie. Oczywiście nie umknął jej uwadze fakt, że chłopak przez moment próbował wyciągnąć w jej kierunku rękę, znając jednak jej cholerną dumę - a raczej coś, co nazywała w tych przypadkach dumą, bo z dumą to to w istocie niewiele miało wspólnego - nawet jeśli nie cofnąłby użyczonej jej pomocy, to wolałaby podnieść się z ziemi sama, o własnych siłach. I tak też zrobiła po chwili, mierząc Ślizgona od stóp do głów bliżej niezidentyfikowanym spojrzeniem spod lekko przymrużonych powiek.
Kiedy dał jej do zrozumienia, że honor obchodzi go tyle, co zeszłoroczny śnieg, mimowolnie przywołała na swe usta lekki uśmieszek. I bynajmniej nie był on w jakikolwiek sposób fałszywy czy udawany, nie, wręcz na odwrót - najzwyczajniej w świecie rozbawiła ją zaistniała sytuacja.
Przecież to było takie głupie. Ba, skrajnie idiotyczne wręcz. Dlaczego potraktowała go tak cholernie stereotypowo, skoro pierwszy raz widziała go na oczy? Dlaczego zaczęła bawić się z nim w jakieś głupie doklejanie sobie nawzajem etykietek, już od samego początku próbując sprowadzić jego postawę do wytworzonego przez sfrustrowanych Gryfonów obrazu złośliwego, wywyższającego się Ślizgona, który w dupie ma potrzeby innych ludzi? Mało tego, miała dziwne wrażenie, że chłopak, z jakim przyszło jej aktualnie rozmawiać, jest tym równie mocno rozbawiony, co ona sama. No, może nie tyle rozbawiony, co próbujący grać w tą samą dziecinną gierkę polegającą na odgrywaniu nadanej ci przez kogoś roli, która nijak miała się do tego, jak było w rzeczywistości.
A więc jak? Skoro już i tak bawimy się w konkretne stereotypy, to do bólu, co nie, dumny chłopczyku z domu węża?
- Jestem Ślizgonem, nie obchodzi mnie honor, lubię zwyzywać ludzi od szlam i patrzeć, jak mdleją, będąc w cieniu mojej boskości, pssst, PeeS: lubię, jak jakaś szlama czyści mi buty, ale nie mów tego nikomu, bo jeszcze wydziedziczy mnie mój wysoko posadzony ojciec arystokrata... - zaczęła mruczeć pod nosem w niezwykle kpiący i wyolbrzymiony sposób, jakby dokładnie na potwierdzenie tego, o czym jeszcze przed chwilą myślała. Jego słowa, które najpewniej służyć miały właśnie obrazie, nie uderzyły w nią praktycznie wcale, ba, wręcz poczuła się jeszcze bardziej rozbawiona zaistniałą sytuacją. Uśmiechnęła się do niego kącikiem ust i skrzyżowała ramiona, przerzucając ciężar ciała na prawą nogę i, w ten sposób manifestując swoją w nad wyraz wyolbrzymiony sposób nonszalancką postawę oraz pewien stopień oczekiwania na odpowiedź, zachęciła go do kontynuowania tej jakże niewinnej gry.
- Blaise Rain
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Nie Maj 24, 2015 12:09 am
Samo-usprawiedliwianie się brzmi całkiem nieźle, jeśli pozwolisz mi na kapkę szczerości pomimo zaczętej, dziwnej gierki po tym niespodziewanym spotkaniu, jak i również niespodziewanych reakcjach, które okazały się szybsze od naszych myśli i bardziej naturalne, niżbyśmy chcieli to przyznać - na to też jest jakieś samo-usprawiedliwienie się? Na pewno bym coś znalazł, musiałabyś dać mi chwilkę, o ile nie zasypiesz mnie gradem ripost i mój umysł nie stanie się za bardzo zajęty próbami wybronienia się, jak to przystało na Węża... bez honoru? Czekaj, czekaj - coś pomieszałem - tutaj miało być o bronieniu honoru... Ach zresztą - do klopa z honorem, będę bronić dumy, o - mogę bronić dumę, nawet jeśli nie swoją, to chociażby swojego domu - czy to jest dość dobre usprawiedliwienie na automatyczne posługiwanie się stereotypami? Miałem coś zacząć apropo tych masakr - może zamiast zagłębiać się w refleksje dotyczące tego, co się stało, jak mogło być, dlaczego tak się stało i czemu wszyscy chodzą tacy ponurzy, to może najpierw blancik, hmm? Tylko jeden jedyny, nic się nie stanie, gwarantuję odprowadzenie... a nie, sorry. Jesteś Gryfonką, do tego na start zostałaś ochrzczona mianem szlamy - rany, to przezwisko stało się ostatnio przez ciebie nadużywane, ale to tak... ku uświadomieniu światu wszem i wobec, jak bardzo kochasz ludzi wokół siebie i jak bardzo jesteś czuły, delikatny i doskonale wychowany - jakby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości. I kłamałem, nie podzieliłbym się blantem, nawet gdybym jakiegoś miał - a niestety nie miałem. Wszystko jasne, tak? Wszyscy wszystko wiedzą? Powietrze między nami zrobiło się aż klarowne, mmm, jest czym oddychać! Ach, ta nienawiść między Czerwonymi i Zielonymi napawa mnie czystą, platoniczną miłością prosto do twojej osoby, o piękna Gryfonko!
Dobra, mózgu, a teraz staph, zaczynasz robić dziwne rzeczy. Za dużo myślisz... Więc myśl może trochę potem - będzie lepiej, trust me, i am engineer.
Erin się uśmiechnęła, a on stanął przodem do niej, cofając ledwo co wyciągniętą rękę do siebie, jakby nigdy nic - okazało się, że bycie nadmiernie miłym, zgodnie ze wszystkimi obliczeniami tajemnych sił Vietcongu, z jakimi się Blaise Rain naradzał w swojej tajnej bazie wykopanej pod Wielką Salą, z której to właśnie wyszedł i podejrzewał tą oto Erin Potter o próby sabotażu, nie zgadza się. Tak, kompletnie się nie zgadza! Więc Pieseł nie wyszyła uszanowanek i postanawia odkatapultować się na bezpieczne tereny Wietnamu, by tam zdać relację poczynionych w ramach badań i obliczeń badań - a biedny Blaise musiał tutaj zostać i się użerać z sabotażystką, mierząc się z nią na jakże groźne spojrzenia i samemu przywdziewając z automatu (skoro już strzelają się uśmiechami, to po równo) wspomniany w nawiasie uśmiech i lekko wspiął się na palce, by zaraz opaść na pięty dla swoistego przerwania bezruchu, w jakim nagle zamarł, czekając na to, co będzie dalej - oho, wiedźma zaraz będzie tymi swoimi ślicznymi, wąskimi usteczkami rzucać jakieś czary, bądź gotów na wszystko, nie daj się oczarować..!
I bang! - padły słowa, padł czar i czar ten wywołał kilka szybkich, choć minimalnych, kiwnięć głowy Blaise'a, który bardzo chętnie przytakiwał każdemu jej słowu - jeszcze brakowało tylko tego, żeby zaczął jej przyklaskiwać, ale powstrzymał się przed tym, to by było już... zbyt dziwne.
- Zapomniałaś powtórzyć dwa razy o mojej zajebistości. - Pomachał w powietrzu dłonią z jednym wystawionym palcem i wysoko uniesionymi brwiami, jakby chciał jej konkretnie wskazać, że zapomniała o tym wspomnieć o w tym, dokładnie w tym miejscu, a nie innym. - Chociaż z tymi butami to tylko te tańsze modele, byłoby niefartownie, gdyby jakaś szlama zaraziła mi jakąś kiłą firmowe buty, rozumiesz... - Spojrzał na nią znacząco, ściągając wargi w wąską linię, jakby mówił o czymś, co Erin dokładnie w swoim życiu doświadczyła i dlatego jest w stanie zrozumieć jego wielki ból duszy, jak nikt inny.
Dobra, mózgu, a teraz staph, zaczynasz robić dziwne rzeczy. Za dużo myślisz... Więc myśl może trochę potem - będzie lepiej, trust me, i am engineer.
Erin się uśmiechnęła, a on stanął przodem do niej, cofając ledwo co wyciągniętą rękę do siebie, jakby nigdy nic - okazało się, że bycie nadmiernie miłym, zgodnie ze wszystkimi obliczeniami tajemnych sił Vietcongu, z jakimi się Blaise Rain naradzał w swojej tajnej bazie wykopanej pod Wielką Salą, z której to właśnie wyszedł i podejrzewał tą oto Erin Potter o próby sabotażu, nie zgadza się. Tak, kompletnie się nie zgadza! Więc Pieseł nie wyszyła uszanowanek i postanawia odkatapultować się na bezpieczne tereny Wietnamu, by tam zdać relację poczynionych w ramach badań i obliczeń badań - a biedny Blaise musiał tutaj zostać i się użerać z sabotażystką, mierząc się z nią na jakże groźne spojrzenia i samemu przywdziewając z automatu (skoro już strzelają się uśmiechami, to po równo) wspomniany w nawiasie uśmiech i lekko wspiął się na palce, by zaraz opaść na pięty dla swoistego przerwania bezruchu, w jakim nagle zamarł, czekając na to, co będzie dalej - oho, wiedźma zaraz będzie tymi swoimi ślicznymi, wąskimi usteczkami rzucać jakieś czary, bądź gotów na wszystko, nie daj się oczarować..!
I bang! - padły słowa, padł czar i czar ten wywołał kilka szybkich, choć minimalnych, kiwnięć głowy Blaise'a, który bardzo chętnie przytakiwał każdemu jej słowu - jeszcze brakowało tylko tego, żeby zaczął jej przyklaskiwać, ale powstrzymał się przed tym, to by było już... zbyt dziwne.
- Zapomniałaś powtórzyć dwa razy o mojej zajebistości. - Pomachał w powietrzu dłonią z jednym wystawionym palcem i wysoko uniesionymi brwiami, jakby chciał jej konkretnie wskazać, że zapomniała o tym wspomnieć o w tym, dokładnie w tym miejscu, a nie innym. - Chociaż z tymi butami to tylko te tańsze modele, byłoby niefartownie, gdyby jakaś szlama zaraziła mi jakąś kiłą firmowe buty, rozumiesz... - Spojrzał na nią znacząco, ściągając wargi w wąską linię, jakby mówił o czymś, co Erin dokładnie w swoim życiu doświadczyła i dlatego jest w stanie zrozumieć jego wielki ból duszy, jak nikt inny.
- Erin Potter
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Wto Maj 26, 2015 12:42 pm
Z zadowoleniem potakiwała mu głową na każdą wypowiedzianą przez niego kwestię, czasem nawet pozwalając sobie na lekkie uniesienie brwi i ten wspaniały typ uśmieszku, którym obdarzają swoich małoletnich uczniów przedszkolanki w mugolskich szkołach. W istocie zachowywała się zupełnie jak milusia pani nauczycielka, która okazywała ogromne zadowolenie z wyników swojego podopiecznego drobnymi skinięciami głowy i prezentowaniem najwspanialszego rodzaju dumy istniejącego na tym świecie.
- Bardzo ładnie, bardzo ładnie..! Widzę, że nauczył się pan Ślizgon wszystkiego, czego oczekiwała od pana pańska czystokrwista, nieskażona żadnym, nawet najmniejszym pierwiastkiem szlamowatości rodzina! Oh, jestem z pana taka dumna..!
To mówiąc, teatralnie jęknęła cicho i przetarła wierzchem dłoni ukrytą łzę, która oczywiście pochodzić mogła jedynie z najgłębszych odmętów jej wielce ucieszonej duszy. Oh, jakiż to postęp dosięgnął tych naszych kochanych Ślizgonów! Jacy oni wspaniali i skromni, oh, to przecież aż przesadnie cudowne..! Co oni takiego zawinili tym okrutnym Gryfonom, którzy najwyraźniej tylko czekali na to, aby rzucać im kłody pod nogi, dając wszystkim do zrozumienia, że powinni darzyć ich dozgonną nienawiścią? A czyny tego tu postawionego przed nią pana, jego niezwykłe pokłady honoru i wyrozumiałości dla innych żywych istot... oh, nie... to zbyt wiele. Nawet jak dla niej.
Nie mogła w żaden sposób pohamować ogromnego wzruszenia, toteż, na dowód swego niezwykłego rozczulenia, zetknęła ze sobą dłonie, przyłożyła je do skroni i, przytulając się nimi do twarzy, wydała wydała z siebie głębokie westchnienie, spoglądając na Ślizgona z rozmarzeniem. Tak się jednak złożyło, że akurat minął ich dwójkę jakiś piątoklasista z Gryffindoru, który, widząc zaistniałą scenkę, wytrzeszczył na nich swe gałki oczne i przez moment aż przystanął w miejscu, chyba sam nie dowierzając w nieomylność swego zmysłu wzroku.
Erin, kątem oka dostrzegając obecność kolegi z domu, natychmiast przywołała na twarz przerażoną i jednocześnie rozjuszoną minę, zupełnie tak, jakby nakryła na swej drodze zdrajcę, kogoś, kogo do tej pory uznawała za dobrego sprzymierzeńca. Natychmiastowo, sporym susłem, prawie jak na jednym z meczów quidditcha (na którym swoją drogą zawsze wybitnie wychwalała swoich rywali, ale wtedy i tylko wtedy, kiedy była to drużyna Slytherinu, no bo jakżeby inaczej), znalazła się tuż obok Ślizgona i, delikatnie stykając swe dłonie z jego ramionami, ukryła się za jego plecami, pozwalając sobie jedynie na niepozorne wychylenie zza swej kryjówki twarzy z wytrzeszczonymi oczyma.
- Patrz, paniczu! SPÓJRZ! - wykrzykując mu to prawie na ucho, szybkim ruchem wskazała na Merlinowi winnego ucznia, który nadal patrzył na nich co najmniej tak, jakby byli żoną niedostatecznie wyruchane... znaczy, przepraszam, #noSL. Chciałam powiedzieć: niedostatecznie nakarmionego bazyliszka, którego oblubienica postanowiła wyrzucić do z domu, bo po raz kolejny skarżył się na zbyt mało doprawiony posiłek. Wiecie, to było tak, że była wkurwiona na to, że jej wybranek nie docenia jej starań, więc stwierdziła: "NO I DUPA WĘŻA, RADŹ SOBIE SAM!", po czym, stary bazyliszek, najebany po jakiejś przygodzie w wężowym barze (pozdro dla poczciwego Salazarka, który wtedy razem z nim zapijał smutki po tym, jak go inni założyciele potraktowali jak śmiecia), wylądował w kanałach Hogwartu i od tamtego czasu biedny i głodny musiał napastować biedne toalety w poszukiwaniu choć odrobiny dobrego żarcia. Tak, dokładnie taka była historia owego bazyliszka. Nie musicie już chodzić na lekcje OPCM'u, miła i uczynna Erin powiedziała Wam wszystko, co powinniście wiedzieć.
W każdym razie, wracając do naszego piątoklasisty...
- TO ZDRAJCA! ZDRAJCA! ON ŚMIE TWIERDZIĆ, ŻE PAŃSKIE BUTY TO SZLAMA WŁASNORĘCZNIE WYKROIŁA, ZSZYŁA I MAŁO TEGO - POLAKIEROWAŁA! - wrzasnęła, tym razem wprost do ucha Ślizgona, burząc się niezwykle na widok zaistniałej sytuacji - Sama słyszałam, jak się tym chwalił w dormitorium!
Wielce niezadowolona, dosłownie pełna pogardy i złości, wykrzywiła swą twarz w niezwykły grymas i, krzyżując ręce na piersi, pomachała głową z dezaprobatą.
- Bardzo ładnie, bardzo ładnie..! Widzę, że nauczył się pan Ślizgon wszystkiego, czego oczekiwała od pana pańska czystokrwista, nieskażona żadnym, nawet najmniejszym pierwiastkiem szlamowatości rodzina! Oh, jestem z pana taka dumna..!
To mówiąc, teatralnie jęknęła cicho i przetarła wierzchem dłoni ukrytą łzę, która oczywiście pochodzić mogła jedynie z najgłębszych odmętów jej wielce ucieszonej duszy. Oh, jakiż to postęp dosięgnął tych naszych kochanych Ślizgonów! Jacy oni wspaniali i skromni, oh, to przecież aż przesadnie cudowne..! Co oni takiego zawinili tym okrutnym Gryfonom, którzy najwyraźniej tylko czekali na to, aby rzucać im kłody pod nogi, dając wszystkim do zrozumienia, że powinni darzyć ich dozgonną nienawiścią? A czyny tego tu postawionego przed nią pana, jego niezwykłe pokłady honoru i wyrozumiałości dla innych żywych istot... oh, nie... to zbyt wiele. Nawet jak dla niej.
Nie mogła w żaden sposób pohamować ogromnego wzruszenia, toteż, na dowód swego niezwykłego rozczulenia, zetknęła ze sobą dłonie, przyłożyła je do skroni i, przytulając się nimi do twarzy, wydała wydała z siebie głębokie westchnienie, spoglądając na Ślizgona z rozmarzeniem. Tak się jednak złożyło, że akurat minął ich dwójkę jakiś piątoklasista z Gryffindoru, który, widząc zaistniałą scenkę, wytrzeszczył na nich swe gałki oczne i przez moment aż przystanął w miejscu, chyba sam nie dowierzając w nieomylność swego zmysłu wzroku.
Erin, kątem oka dostrzegając obecność kolegi z domu, natychmiast przywołała na twarz przerażoną i jednocześnie rozjuszoną minę, zupełnie tak, jakby nakryła na swej drodze zdrajcę, kogoś, kogo do tej pory uznawała za dobrego sprzymierzeńca. Natychmiastowo, sporym susłem, prawie jak na jednym z meczów quidditcha (na którym swoją drogą zawsze wybitnie wychwalała swoich rywali, ale wtedy i tylko wtedy, kiedy była to drużyna Slytherinu, no bo jakżeby inaczej), znalazła się tuż obok Ślizgona i, delikatnie stykając swe dłonie z jego ramionami, ukryła się za jego plecami, pozwalając sobie jedynie na niepozorne wychylenie zza swej kryjówki twarzy z wytrzeszczonymi oczyma.
- Patrz, paniczu! SPÓJRZ! - wykrzykując mu to prawie na ucho, szybkim ruchem wskazała na Merlinowi winnego ucznia, który nadal patrzył na nich co najmniej tak, jakby byli żoną niedostatecznie wyruchane... znaczy, przepraszam, #noSL. Chciałam powiedzieć: niedostatecznie nakarmionego bazyliszka, którego oblubienica postanowiła wyrzucić do z domu, bo po raz kolejny skarżył się na zbyt mało doprawiony posiłek. Wiecie, to było tak, że była wkurwiona na to, że jej wybranek nie docenia jej starań, więc stwierdziła: "NO I DUPA WĘŻA, RADŹ SOBIE SAM!", po czym, stary bazyliszek, najebany po jakiejś przygodzie w wężowym barze (pozdro dla poczciwego Salazarka, który wtedy razem z nim zapijał smutki po tym, jak go inni założyciele potraktowali jak śmiecia), wylądował w kanałach Hogwartu i od tamtego czasu biedny i głodny musiał napastować biedne toalety w poszukiwaniu choć odrobiny dobrego żarcia. Tak, dokładnie taka była historia owego bazyliszka. Nie musicie już chodzić na lekcje OPCM'u, miła i uczynna Erin powiedziała Wam wszystko, co powinniście wiedzieć.
W każdym razie, wracając do naszego piątoklasisty...
- TO ZDRAJCA! ZDRAJCA! ON ŚMIE TWIERDZIĆ, ŻE PAŃSKIE BUTY TO SZLAMA WŁASNORĘCZNIE WYKROIŁA, ZSZYŁA I MAŁO TEGO - POLAKIEROWAŁA! - wrzasnęła, tym razem wprost do ucha Ślizgona, burząc się niezwykle na widok zaistniałej sytuacji - Sama słyszałam, jak się tym chwalił w dormitorium!
Wielce niezadowolona, dosłownie pełna pogardy i złości, wykrzywiła swą twarz w niezwykły grymas i, krzyżując ręce na piersi, pomachała głową z dezaprobatą.
- Blaise Rain
Re: Wejście do Wielkiej Sali
Wto Maj 26, 2015 8:52 pm
Jak przedszkolanka - patrzyła na niego jak przedszkolanka, ha! - nie wiem, czy to szczęście, objaw debilizmu, głupota, czy co innego, ale Blaise tego aż tak wstrętnie nie odebrał - bo pewnie gdyby mu powiedziała wprost, że... nie, nawet jakby mu zostało powiedziane wprost, że zachowuje się ja pięciolatek, który nadmiernie domaga się uwagi, to by się jakoś tym znacząco nie przejął - w końcu nie czuł się jakoś strasznie dorosłą osobą, więc chyba mógł sobie pozwolić na te mniejsze i większe debilizmy od czasu do czasu, prawda? Nie wypadało... Wracając do tego damo-usprawiedliwiania się - no nie wypadało, nie będę oszukiwał samego siebie - przed chwilą przemowa miała Dumbledora, po której w sumie Blaise'owi zrobiło się lżej na duchu - owszem, powiedziano o zmarłych, niektórych Blaise nawet znał, ale nigdy nie był z nikim z nich bliżej, a Dumbledore... miał w sobie coś takiego, że Ślizgon po prostu w niego wierzył, jak taki mały psiak zapatrzony w alfę stada, wiedząc, że ma mądrość, jakiej on nie posiada w tym wieku i że to on, nikt inny, będzie prowadził stado bezpiecznymi, utartymi śladami z dala od strzelb myśliwskich - trochę wydumane porównanie, no wiem, ale to kolejna rzecz, na którą nie jestem w stanie nic poradzić - umysł Blaise'a funkcjonował na trochę dziwnym poziomie, pozwalając mu widzieć świat przez iście bajeczne perspektywy, albo raczej... poetyckie? Było w tym coś naiwnego, coś udowadniającego ten brak dojrzałości w nim, ale jak już pisałem - jeszcze jest dzieckiem, jeszcze mu chyba wolno - to jeszcze nie czas, by odchodzić od swych uciech i nałogów, nie czas, by powierzać swe życie Bogu - jeszcze troszkę, ociupinkę więcej tego życia w tych murach, niech czająca się wojna nie przychodzi, niech tragedie więcej tutaj nie zaglądają - wystarczająco wiele ich mieliśmy, dość...
- Naturalnie, naturalnie... - Wymruczał, kiwając w takt jej słów głową, by skwapliwie potwierdzać wszystko - nawet te pseudo komplementy, które w gruncie rzeczy były naigrywaniem się z zastałej sytuacji i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę - tylko zdawanie sobie z czegoś sprawy, a kolidowanie tego z rzeczywistością w formie praktycznej, to dwie różne sprawy - i Blaise nie starał się teatrzyku przerwać, chociaż poczuł się... trochę zbity z tropu, nagle gubiąc się w pytaniu, co ta Gryfonka właściwie wyprawia - nie była zła, nie była szczególnie złośliwa i wścibska - zdawała się po prostu... dobrze bawić, odnajdując w tobie Zaskrońca, nie jadowitą Żmiję, której jedno ugryzienie zabija niemal od razu - nie miałeś jadu, a ona, jakby była znawczynią, której pilne oko, bacznie badające rzeczywistość, od razu rozpoznawało gatunek, od razu przydzieliła cię do tego konkretnego - i, cholera jasna... najgorsze było to, że miała rację. Nie byłeś jadowitym skurczybykiem, chociaż próbowałeś dziabać ręce ludzkie - było to raczej bardziej podobne do ugryzienia jaszczurki - jak złapie tylko za kawałek skóry, to owszem, zaboli jak szlak, ale głupie zwierzęta zazwyczaj łapały cały paluch, jeśli się nadstawiał jakiś człowieczyna, sądząc najwyraźniej, że są w stanie połknąć go w całości, tak jak muchy, na które chętnie się zaczajały. Te lekko rozbawione Zwierciadła Duszy, w których wyraźnie widziałeś swoje odbicie, nie forsowały duszy, by wyrwać ją z trzewi - one potrafiły widzieć, a kiedy już zobaczyły, to po prostu rozumiały, nie starając się doszukiwać nieistniejącego, drugiego dna. Takie banalne... Takie to niby proste... A drugiej takiej osoby jak ona nie spotkałeś.
Podskoczyłeś w miejscu, kiedy nagle twoja rozmówczyni pobiegła za ciebie i skryła się za twymi plecami - szok, niedowierzanie i halucynacje z niedożywienia - takim sposobem machnąłeś głową to w jedną, to w drugą stronę, próbując ogarnąć, co się dzieje, ale o co chodzi, ale czemu tak, a nie inaczej? Ledwo udało ci się na nią zerknąć, ledwo nadążyłeś za ruchem fali miękkich, uniesionych przez ruch powietrza włosów, które odbiły światło dnia wpadającego do wnętrza przez otwarte wrota Hogwartu, kiedy już ci szeptała gorączkowo do ucha - aż krew stawała dęba, wszystkie krwinki zaczynały się zagęstniać - może to jest to, co nazywają męskością, kiedy niewiasta wzywa do walki? Och, kolejna pieśń o cudacznych porównaniach, zamiast odebrać rzeczywistość wprost - okej, ale tak czy siak - spojrzałeś na Gryfona tak samo zdumiony, jak i Gryfon zdumiony patrzył na Ciebie - świetnie, dwóch mężczyzn i mieszająca niewiasta, to dość normalne, patrząc wstecz, na całą historię świata - zawsze były tymi szarymi eminencjami, dlatego też trzeba było na nie uważać, darzyć szacunkiem, otwierać przed nimi drzwi, ha! - a kiedy pstryknęły palcami, to już miały was u swoich stóp.
- Co ty mówisz? - Szepnąłeś z wyraźnym przerażeniem, znów na nią zerkając, kiedy już otrząsnąłeś się z pierwszego zonku i naturalnego "ale o co chodzi?", powracając do tej dziwnej gierki, choć już sam nie wiedziałeś, o co w niej chodzi (no lol, masło maślane) i po co w ogóle jest - ale nic, może odkryjesz to później... - Ty trolli wychodku! Jak śmiałeś tak mówić o moim odzieniu... Potwierdzasz to, co moja prywatna Szpieg-Mistrzyni powiedziała, co?! Gadaj lepiej... - Zmrużyłeś boleśnie przejrzyste, oliwkowe oczy, napinając lekko mięśnie, jakbyś zaraz miał zrobić krok w stronę biednego piątoklasisty, który chyba był bardziej wystraszony, niż wyczuwał, że to wszystko dla zwykłej draki.
- Naturalnie, naturalnie... - Wymruczał, kiwając w takt jej słów głową, by skwapliwie potwierdzać wszystko - nawet te pseudo komplementy, które w gruncie rzeczy były naigrywaniem się z zastałej sytuacji i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę - tylko zdawanie sobie z czegoś sprawy, a kolidowanie tego z rzeczywistością w formie praktycznej, to dwie różne sprawy - i Blaise nie starał się teatrzyku przerwać, chociaż poczuł się... trochę zbity z tropu, nagle gubiąc się w pytaniu, co ta Gryfonka właściwie wyprawia - nie była zła, nie była szczególnie złośliwa i wścibska - zdawała się po prostu... dobrze bawić, odnajdując w tobie Zaskrońca, nie jadowitą Żmiję, której jedno ugryzienie zabija niemal od razu - nie miałeś jadu, a ona, jakby była znawczynią, której pilne oko, bacznie badające rzeczywistość, od razu rozpoznawało gatunek, od razu przydzieliła cię do tego konkretnego - i, cholera jasna... najgorsze było to, że miała rację. Nie byłeś jadowitym skurczybykiem, chociaż próbowałeś dziabać ręce ludzkie - było to raczej bardziej podobne do ugryzienia jaszczurki - jak złapie tylko za kawałek skóry, to owszem, zaboli jak szlak, ale głupie zwierzęta zazwyczaj łapały cały paluch, jeśli się nadstawiał jakiś człowieczyna, sądząc najwyraźniej, że są w stanie połknąć go w całości, tak jak muchy, na które chętnie się zaczajały. Te lekko rozbawione Zwierciadła Duszy, w których wyraźnie widziałeś swoje odbicie, nie forsowały duszy, by wyrwać ją z trzewi - one potrafiły widzieć, a kiedy już zobaczyły, to po prostu rozumiały, nie starając się doszukiwać nieistniejącego, drugiego dna. Takie banalne... Takie to niby proste... A drugiej takiej osoby jak ona nie spotkałeś.
Podskoczyłeś w miejscu, kiedy nagle twoja rozmówczyni pobiegła za ciebie i skryła się za twymi plecami - szok, niedowierzanie i halucynacje z niedożywienia - takim sposobem machnąłeś głową to w jedną, to w drugą stronę, próbując ogarnąć, co się dzieje, ale o co chodzi, ale czemu tak, a nie inaczej? Ledwo udało ci się na nią zerknąć, ledwo nadążyłeś za ruchem fali miękkich, uniesionych przez ruch powietrza włosów, które odbiły światło dnia wpadającego do wnętrza przez otwarte wrota Hogwartu, kiedy już ci szeptała gorączkowo do ucha - aż krew stawała dęba, wszystkie krwinki zaczynały się zagęstniać - może to jest to, co nazywają męskością, kiedy niewiasta wzywa do walki? Och, kolejna pieśń o cudacznych porównaniach, zamiast odebrać rzeczywistość wprost - okej, ale tak czy siak - spojrzałeś na Gryfona tak samo zdumiony, jak i Gryfon zdumiony patrzył na Ciebie - świetnie, dwóch mężczyzn i mieszająca niewiasta, to dość normalne, patrząc wstecz, na całą historię świata - zawsze były tymi szarymi eminencjami, dlatego też trzeba było na nie uważać, darzyć szacunkiem, otwierać przed nimi drzwi, ha! - a kiedy pstryknęły palcami, to już miały was u swoich stóp.
- Co ty mówisz? - Szepnąłeś z wyraźnym przerażeniem, znów na nią zerkając, kiedy już otrząsnąłeś się z pierwszego zonku i naturalnego "ale o co chodzi?", powracając do tej dziwnej gierki, choć już sam nie wiedziałeś, o co w niej chodzi (no lol, masło maślane) i po co w ogóle jest - ale nic, może odkryjesz to później... - Ty trolli wychodku! Jak śmiałeś tak mówić o moim odzieniu... Potwierdzasz to, co moja prywatna Szpieg-Mistrzyni powiedziała, co?! Gadaj lepiej... - Zmrużyłeś boleśnie przejrzyste, oliwkowe oczy, napinając lekko mięśnie, jakbyś zaraz miał zrobić krok w stronę biednego piątoklasisty, który chyba był bardziej wystraszony, niż wyczuwał, że to wszystko dla zwykłej draki.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|