- Nauczyciele
Re: Zagroda
Nie Gru 21, 2014 6:12 pm
Przyjrzał się rysunkom, które otrzymał od swoich uczniów. W jego oczy szczególnie rzucił się ten, który dostał od Kim. Zmarszczył czoło, ale na jej słowa roześmiał się serdecznie. To było całkiem zabawne podejście do zadanego przez niego tematu i doceniał jej inwencję twórczą.
- Bardzo ciekawe przedstawienie buchorożca, panno Miracle. Niezwykle oryginalne, muszę przyznać! Szkoda tylko, że nie wykonała pani jeszcze drugiej części mojego zadania. Hufflepuff zyskuje więc jedynie 5 punktów, a pani mocnego Zadowalającego.
Następna w kolejce była praca panny Evans, przy której pokiwał głową z uznaniem, zaznaczając kilka rzeczy na jej pergaminie.
- Dobrze wykonana praca, panno Evans. Niemniej czegoś mi tutaj zabrakło. Otrzymuje pani 7 punktów dla Gryffindoru i Powyżej Oczekiwań.
Przejrzał resztę sporządzonych prac, po czym kiedy rozległ się dźwięk oznaczający koniec ich dzisiejszych zajęć.
- Moi drodzy, dziękuję wszystkim za przybycie! Tym, którym jeszcze nie udało się skończyć dzisiejszego zadania, mają obowiązek zrobić to na następne zajęcia z ONMS. To by było na tyle dzisiaj. Życzę wszystkim miłego dnia!
I tak profesor Kettleburn zajął się przygotowaniami do następnych lekcji z innymi rocznikami.
[z/t dla wszystkich]
Kim Miracle:
+2 PD, +12 fasolek, +5 pkt dla Hufflepuffu
Lily Evans:
+2 PD, +12 fasolek, +17 pkt dla Gryffindoru
Frank Longbottom:
+2 PD, +6 fasolek
Syriusz Black:
+2 PD, +8 fasolek, +5 pkt dla Gryffindoru
James Potter:
+2 PD, +6 fasolek
- Bardzo ciekawe przedstawienie buchorożca, panno Miracle. Niezwykle oryginalne, muszę przyznać! Szkoda tylko, że nie wykonała pani jeszcze drugiej części mojego zadania. Hufflepuff zyskuje więc jedynie 5 punktów, a pani mocnego Zadowalającego.
Następna w kolejce była praca panny Evans, przy której pokiwał głową z uznaniem, zaznaczając kilka rzeczy na jej pergaminie.
- Dobrze wykonana praca, panno Evans. Niemniej czegoś mi tutaj zabrakło. Otrzymuje pani 7 punktów dla Gryffindoru i Powyżej Oczekiwań.
Przejrzał resztę sporządzonych prac, po czym kiedy rozległ się dźwięk oznaczający koniec ich dzisiejszych zajęć.
- Moi drodzy, dziękuję wszystkim za przybycie! Tym, którym jeszcze nie udało się skończyć dzisiejszego zadania, mają obowiązek zrobić to na następne zajęcia z ONMS. To by było na tyle dzisiaj. Życzę wszystkim miłego dnia!
I tak profesor Kettleburn zajął się przygotowaniami do następnych lekcji z innymi rocznikami.
[z/t dla wszystkich]
Kim Miracle:
+2 PD, +12 fasolek, +5 pkt dla Hufflepuffu
Lily Evans:
+2 PD, +12 fasolek, +17 pkt dla Gryffindoru
Frank Longbottom:
+2 PD, +6 fasolek
Syriusz Black:
+2 PD, +8 fasolek, +5 pkt dla Gryffindoru
James Potter:
+2 PD, +6 fasolek
- Sahir Nailah
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:34 pm
Dzień jak co dzień – gdybym miał usiąść i wyliczać, czym jeden różnił się od drugiego, to w zasadzie nie miałbym żadnej roboty, nawet z całą niechęcią do wszelakich cyferek, jakie sam nosiłeś w sobie – dlatego też nie potrafiłeś sprostać wyzwaniom eliksirów – mimo całego swego umysłu i osiągnięć, które potrafiłeś zdobyć w szkole, to tym małym, wrednym... temu cudownemu przedmiotowi musiałeś się poddać – wyprowadzał cię błyskawicznie z równowagi, wymagał wyjątkowego skupienia – owszem, teraz skupianie się w dzień nie stanowiło problemu, ale jeszcze do niedawna to był istny koszmar – wyobrażacie sobie mylić co chwila składniki, albo ich ilość? Z pewnością byłbyś tam ewenementem, pośród tych wszystkich uczniów, którzy starali się przypodobać Slughornowi, którego swoją drogą też nie lubiłeś – wolałeś profesor McGonagall, która przynajmniej wiedziała, czego konkretnie oczekuje od uczniów i nie gładziła po włosach, kiedy zrobiło się coś nie tak... I teraz właśnie siedziałeś na ławce ze stosem książek przy boku, na dworze, bo i pogoda była... ładna. Nie pamiętałeś już, kiedy ostatnio słońce dawało realną... radość. Kiedy zamiast wysysać energię muskało policzki ciepłem i rozlewało to ciepło po organizmie, przynosząc dziwną ulgę – podchodziłeś do tego nieufnie, zupełnie jakby wielka kula zawieszona na firmamencie próbowała cię jakoś podejść i omamić, by zaatakować w najmniej odpowiednim momencie, tylko że ty ostatnio tak do wszystkiego i wszystkich podchodziłeś, więc nie był to zbyt wielki deal – nabawiłeś się paranoi, zadziwiające, że w tak minimalnym stopniu, swoją drogą, że potrafiłeś nadal normalnie funkcjonować i być... w miarę normalnym, nadal z możliwością uśmiechania się. Miałeś stos zadań czekających, aż je zrobisz – przed Mungiem wagarowałeś, po Mungu przez tydzień nie chodziłeś do szkoły z racji zwolnienia – ominęły cię, jednym słowem, trzy tygodnie nauki, a nie bardzo nawet wpadłeś na pomysł, żeby od kogoś pożyczyć notatki – wydawało się to zbyt abstrakcyjne, czyż nie? Ktoś miałby TOBIE pożyczyć notatki? Porozmawiać z tobą? Nie, nie, nie – trzeba dbać o reputację, bez przesady, poza tym – ty sobie nie poradzisz? Okej, przyznam, że po przeżyciach związanych z tym debilnym wydarzeniem, które się odbyło z racji inicjatywy Dumbledora, miewałeś na początku problemy ze skupieniem się, wszystko ci się rozjeżdżało, ale pozbierałeś się dość szybko; znowu mógłbym postawić mej postaci, której użyczam rąk, by wyprowadzić jej jestestwo na wybieg, to samo pytanie – Ty byś nie dał rady..?
Zająłeś się najpierw transmutacją – tym, co ci najoporniej wchodziło ze wszystkich przedmiotów, nie miałeś do tego wielkiego talentu, dlatego wymagało od Ciebie największego zaangażowania, zwłaszcza, że prowadziła je nauczycielka, która również "łatwą" w obyciu nie była, jakkolwiek by to nie brzmiało – i tym właśnie sposobem skończyłeś z książką od tego przedmiotu wypożyczoną z biblioteki na udach – tak, bo to normalne, żeby na chillu sobie siedzieć na dworze, kiedy po szkole buszuje NADAL Bazyliszek – czułeś go przez skórę... dziwne uczucie, które zyskałeś dopiero po zyskaniu... krwi najwyższej klasy? Trochę jakbyś był radarem na wszystkie magiczne istoty w pobliżu, zupełnie jakby... wydzielały swoiste fale, jeśli znalazły się odpowiednio blisko. Potrząsnąłeś głową – znowu się rozproszyłeś, no pięknie – wróciłeś spojrzeniem do książki, gdzie chyba od paru minut utknąłeś na jednym słowie i nie bardzo pamiętałeś całej poprzedniej strony, co na niej było – szło ci doprawdy wybitnie i chciało ci się tak, jak nigdy – słońce jednak nadal było zgubne... przymknąłeś powieki, żeby się sycić tym zdradzieckim tworem – złapałeś za krzyżyk złapany na szyi, którego nie zdejmowałeś nigdy, zaplątany na rzemieniu wokół twojej szyi – coś podkuszało, żeby zań szarpnąć, wyjątkowo się go pozbyć, sprawdzić, co się stanie, jeśli magia szkarłatnego kryształu przestanie cię chronić...
Zająłeś się najpierw transmutacją – tym, co ci najoporniej wchodziło ze wszystkich przedmiotów, nie miałeś do tego wielkiego talentu, dlatego wymagało od Ciebie największego zaangażowania, zwłaszcza, że prowadziła je nauczycielka, która również "łatwą" w obyciu nie była, jakkolwiek by to nie brzmiało – i tym właśnie sposobem skończyłeś z książką od tego przedmiotu wypożyczoną z biblioteki na udach – tak, bo to normalne, żeby na chillu sobie siedzieć na dworze, kiedy po szkole buszuje NADAL Bazyliszek – czułeś go przez skórę... dziwne uczucie, które zyskałeś dopiero po zyskaniu... krwi najwyższej klasy? Trochę jakbyś był radarem na wszystkie magiczne istoty w pobliżu, zupełnie jakby... wydzielały swoiste fale, jeśli znalazły się odpowiednio blisko. Potrząsnąłeś głową – znowu się rozproszyłeś, no pięknie – wróciłeś spojrzeniem do książki, gdzie chyba od paru minut utknąłeś na jednym słowie i nie bardzo pamiętałeś całej poprzedniej strony, co na niej było – szło ci doprawdy wybitnie i chciało ci się tak, jak nigdy – słońce jednak nadal było zgubne... przymknąłeś powieki, żeby się sycić tym zdradzieckim tworem – złapałeś za krzyżyk złapany na szyi, którego nie zdejmowałeś nigdy, zaplątany na rzemieniu wokół twojej szyi – coś podkuszało, żeby zań szarpnąć, wyjątkowo się go pozbyć, sprawdzić, co się stanie, jeśli magia szkarłatnego kryształu przestanie cię chronić...
- Colette Warp
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:37 pm
Ta bajkowa zabawa była jakimś szaleństwem! Nie był wtedy sobą i jeszcze uganiał się i nakręcał niewinne niewiasty, próbując je pożreć, brylował w swojej bajce jak jakaś madonna, chociaż w samej książce był ledwie raz na jakiś czas pojawiającą się postacią hiper-poboczną. Chyba naprawdę ten niewinny kinder-bal obudził w nim wewnętrzna atencyjną kurwę. ...tak nie przebierając w słowach. Ale pomijając tą całą, trudną do zaakceptowania prawdę, naprawdę się ubawił; pozwolono mu naprawdę odetchnąć od całej tej nerwicy powiązanej z problemami Hogwartu, zapomnieć się w dziecinnej zabawie wraz z reszta dorosłych i uczniów... Było nieźle, naprawdę nieźle. Tak nieźle, że dzisiejszego poranka udał się do Hogsmeade, szukając sklepu z gadżetami i zabawkami, a tam dobrą godzinę przebierał w dziale strojów i szukał odpowiedniego – nie było go stać... a może raczej nie zamierzał wyrzucać tyle pieniędzy(!) na pełny strój, dlatego udało mu się dogadać ze sprzedawcą i wziąć tylko głowę oraz doczepiany ogon. Mówił, że i tak stroje mu nie schodzą, więc tak czy siak przynajmniej nie jest na minusie.
Pluszowa głowa gada była rozwarta i wypełniona wewnątrz czymś, go uginało się pod palcami iw dotyku przypominało wypełnienie wełną. Było przyjemne, nawet jeśli takie nakrycie głowy mocno grzało – przynajmniej miał zabezpieczenie na zimę, bo mógł obserwować świat z 'gardzieli', kiedy jego rozwarta, górna paszcza tworzyła swoisty 'daszek' nad jego oczami. Całkiem długi swoja drogą. Nie czuł wstydu, więc przymierzył to już w Hogsmeade i dzieciaki wskazywały go ze śmiechem, albo da zgrywy ciągały go za ogon, a on z rykiem wojownika sprawiał, że ze śmiechem i piskiem pierzchały z dala od Puchona. Dopiero w Hogwarcie trochę się uspokoiło i ludzie, albo z milczeniem i zażenowaniem schodzili mu z drogi, albo dopadali go rozbawieni Puchoni i przybijali piątkę oraz z werwą starali ukraść nowy nabytek. Zbijał ich wtedy podczas przepychanek nieco z tropu swoim pytaniem:
- Widzieliście gdzieś Nailah'a?
Dopiero n-tej próbie jeden z kumpli z roku niżej mówił, że mijali wampira, kiedy wracali z ONMS i to całkiem niedawno – to była jedyna poszlaka i okazała się w stu procentach pewna, kiedy zauważył czarną kropkę na ławce. Skądś wiedział, że to on i nie chodziło tu o żadna depresyjną mroczną aurę czy... no dobra... chodziło o aurę.
Colette poprawił swój bojowy, pluszowy hełm i zaczął powoli się przyczajać. Jak prawdziwy, rasowy drapieżnik, który przykuca w wysokiej trawie i cierpliwie śledzi niczego nie domyślającą się ofiarę. Analizuje każdy jej ruch... nieomal słyszy szelest przerzucanej kartki i chrząknięcie nad książką. Obserwuje jak zdobycz, będąca do niego tyłem, podnosi niego głowę i sięga po coś bliżej niezidentyfikowanego do szyi. Był już coraz bliżej, cierpliwie ograniczając odgłosy swoich ociężałych ruchów do minimum... nawet serce zwolniło dając chłopakowi pole do morderczego popisu.... i już! Niechaj rozpocznie się dziki taniec Śmierci!!!
- OMNOMNOMNOM! - skoczył na niego, wbijając pluszową szczękę w ramię Sahira, wraz z dzikim okrzykiem zwycięstwa. Wampir nie miał najmniejszych szans...
Pluszowa głowa gada była rozwarta i wypełniona wewnątrz czymś, go uginało się pod palcami iw dotyku przypominało wypełnienie wełną. Było przyjemne, nawet jeśli takie nakrycie głowy mocno grzało – przynajmniej miał zabezpieczenie na zimę, bo mógł obserwować świat z 'gardzieli', kiedy jego rozwarta, górna paszcza tworzyła swoisty 'daszek' nad jego oczami. Całkiem długi swoja drogą. Nie czuł wstydu, więc przymierzył to już w Hogsmeade i dzieciaki wskazywały go ze śmiechem, albo da zgrywy ciągały go za ogon, a on z rykiem wojownika sprawiał, że ze śmiechem i piskiem pierzchały z dala od Puchona. Dopiero w Hogwarcie trochę się uspokoiło i ludzie, albo z milczeniem i zażenowaniem schodzili mu z drogi, albo dopadali go rozbawieni Puchoni i przybijali piątkę oraz z werwą starali ukraść nowy nabytek. Zbijał ich wtedy podczas przepychanek nieco z tropu swoim pytaniem:
- Widzieliście gdzieś Nailah'a?
Dopiero n-tej próbie jeden z kumpli z roku niżej mówił, że mijali wampira, kiedy wracali z ONMS i to całkiem niedawno – to była jedyna poszlaka i okazała się w stu procentach pewna, kiedy zauważył czarną kropkę na ławce. Skądś wiedział, że to on i nie chodziło tu o żadna depresyjną mroczną aurę czy... no dobra... chodziło o aurę.
Colette poprawił swój bojowy, pluszowy hełm i zaczął powoli się przyczajać. Jak prawdziwy, rasowy drapieżnik, który przykuca w wysokiej trawie i cierpliwie śledzi niczego nie domyślającą się ofiarę. Analizuje każdy jej ruch... nieomal słyszy szelest przerzucanej kartki i chrząknięcie nad książką. Obserwuje jak zdobycz, będąca do niego tyłem, podnosi niego głowę i sięga po coś bliżej niezidentyfikowanego do szyi. Był już coraz bliżej, cierpliwie ograniczając odgłosy swoich ociężałych ruchów do minimum... nawet serce zwolniło dając chłopakowi pole do morderczego popisu.... i już! Niechaj rozpocznie się dziki taniec Śmierci!!!
- OMNOMNOMNOM! - skoczył na niego, wbijając pluszową szczękę w ramię Sahira, wraz z dzikim okrzykiem zwycięstwa. Wampir nie miał najmniejszych szans...
- Sahir Nailah
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:38 pm
Ha! No tak, złapanie Nailaha gdziekolwiek, jeśli akutar nie udało się go dorwać po jakiejś lekcji, graniczyło niemal z cudem, zwłaszcza, kiedy ukrywał się celowo – zwiedził już taki kawał Hogwartu w swoich wędrówkach, czy to nocnych, czy dziennych, że chyba najlepiej znał jego sekrety... nie licząc Huncwotów ze swoją mapą, ale żeby on jeszcze o tej mapie wiedział..! Nie wpadł na pomysł zrobienia takowej, bo i też jej nie potrzebował – po co? Sam był jak radar na zbliżające się istoty, kiedy wokół panowała cisza i kiedy tym bardziej próbował się skupić na tym, żeby otoczenie odbierać wszystkimi zmysłami i wsłuchiwać się w każdą fałszywą nutę – teraz jednak ani szczególnie się nie krył, a jego umysł był zajęty słowami wyczytywanymi z książki... a tak naprawdę myślami, które przy nauce wcale się nie powinny tam wkradać – jak zawsze, kiedy tylko pozwolił sobie na zamyślenie i melancholie, fala słów i zdań płynęła sama – nie był to sztorm, wszystko odbywało się w statecznej formie przypływu – nikt nie wypatrywał sztormów, ani powodzi, a mimo to, niezauważalnie dla oka, rzecz się działa... Aura tego miejsca wyjątkowo temu sprzyjała, poza tym nikt tu nie chodził – pogoda była coraz bardziej wiosenna, nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższym czasie miało padać, w związku z czym też coraz więcej uczniów wypełzało z zamku na błonia, to równało się z tłokiem, z hałasem, a tu? Daleko, spokojnie, ostatnie zajęcia już się odbyły – tylko szum lasu, cień drzew i migoczące między gałęziami promienie słońca, które muskały pojedyńczo twarz... Spokój... spokój... spokój...
Zaraz, CO?!
Czarnowłosy wyprostował się gwałtownie, szeroko otwierając ze zszokowania oczy, po karku przesunął się nieprzyjemny dreszcz i ciało zadziałało automatycznie – książka zsunęła mu się z ud, kiedy tak nagle zmienił pozycję, a ten sięgnął rękoma za plecy w błyskawicznym tempie, chcąc przeżucić napastnika nad ramieniem, ale jedyne na co natrafił to... coś miękkiego. I szarpnał, owszem, gdyby to były czyjeś fraki, to właśnie czekałoby tego KOGOŚ (no bardzo ciekawe, kto ma takie durne pomysły, NO KTO..?) nieprzyjemne zderzenie plecami z glebą, ale... kiedy spojrzałeś na swoje ręce była w nich tylko... głowa krokodyla?!
Zerwałeś się z miejsca i obróciłeś w pół kroku do tyłu, by spojrzeć na tego KOGOŚ, kto Cię naszedł, dopiero po dłuższej chwili wyłapując jego zapach...
Jedna sekunda, a twoje serce zaczęło walić jak oszalałe, tylko po to, by napotkać dwukolorowe oczęta osóbki, która postanowiła zrobić ci kawał...
Czarnowłosy naprężył mięśnie i obnażył kły, wydając z siebie zwierzęcy syk.
- Colette..! - Napięte struny głosowe wprawiały głos w jeszcze silniejszy, warkotliwy pogłos. - Jesteś trupem!
Zaraz, CO?!
Czarnowłosy wyprostował się gwałtownie, szeroko otwierając ze zszokowania oczy, po karku przesunął się nieprzyjemny dreszcz i ciało zadziałało automatycznie – książka zsunęła mu się z ud, kiedy tak nagle zmienił pozycję, a ten sięgnął rękoma za plecy w błyskawicznym tempie, chcąc przeżucić napastnika nad ramieniem, ale jedyne na co natrafił to... coś miękkiego. I szarpnał, owszem, gdyby to były czyjeś fraki, to właśnie czekałoby tego KOGOŚ (no bardzo ciekawe, kto ma takie durne pomysły, NO KTO..?) nieprzyjemne zderzenie plecami z glebą, ale... kiedy spojrzałeś na swoje ręce była w nich tylko... głowa krokodyla?!
Zerwałeś się z miejsca i obróciłeś w pół kroku do tyłu, by spojrzeć na tego KOGOŚ, kto Cię naszedł, dopiero po dłuższej chwili wyłapując jego zapach...
Jedna sekunda, a twoje serce zaczęło walić jak oszalałe, tylko po to, by napotkać dwukolorowe oczęta osóbki, która postanowiła zrobić ci kawał...
Czarnowłosy naprężył mięśnie i obnażył kły, wydając z siebie zwierzęcy syk.
- Colette..! - Napięte struny głosowe wprawiały głos w jeszcze silniejszy, warkotliwy pogłos. - Jesteś trupem!
- Colette Warp
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:39 pm
Udało mu się! Naprawdę udało mu się zaskoczyć największego straszaka wśród uczniowskiej gawiedzi... aż czuł, jak jego ofiara spięła się od razu i wyprostowała jak struna w odpowiedzi na atak. Kontratak za to przyszedł dosłownie sekundę później, bo wampir praktycznie złapał go mocno za łeb. Na szczęście ten pluszowy (i tu Colette z całych sił dziękował samemu sobie, że postanowił nie bawić się z tym przebraniem i nie ubierał okularów, które w trakcie obecnego manewru na pewno zostałyby bestialsko zdarte z jego nosa i posłane na chodnik, co przypłaciłyby pęknięciami szkieł). Niby znał zaklęcie, a jednak mimo wszystko nie lubił psuć swoich rzeczy. Dlatego te spoczywały bezpiecznie w jego torbie, którą tuż po ataku zsunął błyskawicznie z ramienia i ta pacnęła na ziemi, za oparciem ławki. A jemu zabrano jedną, cenną rzecz z przekonującego, pluszowego przebrania. Sam szybko cofnął się o krok, żeby Sahirowi ni wpadł odo głowy powtórzyć przerzut, tym razem naprawdę łapiąc go za kark, ale najwidoczniej postanowił poderwać się z zastraszającą prędkością, do pionu i spojrzeć swojemu oprawcy prosto w oczy. Colette bez swoich pingli nie bardzo mógł dojrzeć detale jego twarzy, ale biel obnażonych zębów pięknie odznaczyła się na bladości jego skóry. No i jeszcze jednoznaczne przesłanie i ton warkotu...
Kolejne strategiczne cofnięcie się i głupi uśmiech Colette, pokazywał, że ten bynajmniej nie żałuje tej głupiej akcji i zamierza ją ciągnąć.
- Żeby mnie przerobić na trupa, najpierw będziesz musiał mnie złapać! - Puchon pokazał mu koniec jęzora i obrócił się, z majtnięciem pluszowego ogona i puścił się nieregularnym i bynajmniej nie prostym, sprintem pomiędzy krzaczkami i wysoką trawą. Ogon mu nie przeszkadzał, poddawał się każdym ruchom, nawet pomimo zlewającego mu się obrazu udało mu się raz ominąć, raz przeskoczyć wystający głaz... nawet odwracał się, żeby dojrzeć czy wampir nie deptać mu po piętach, ale za sobą kompletnie nic nie widział. I nawet jeśli przez pierwsze kilkanaście metrów było względnie okej i podłoże było całkiem równe i mało zdradzieckie, to przez rosnącą adrenalinę i kompletną nieświadomość względem tego, gdzie Sahir się obecnie znajduje, zaczynał się nerwowo rozglądać, gubić tempo kroków i w końcu ujrzawszy na swojej drodze ciemnozieloną plamę jakiegoś krzaka, źle wyliczył i zamiast ją przeskoczyć praktycznie w nią wdepnął, a jej mocne, całkiem grube pędy złapały go za trampka. Udało mu się odzyskać względne podparcie na drugiej nodze, machając rękami jak pajac i kilkoma podskokami walcząc z mini- przeciwnikiem i urywając trzymającą go naturę. HA! Wygrał! Aż wydostał mu się z gardła urwany odgłos zwycięstwa, jaki nagle ucięło przedziwne, chude zjawisko, jakie wyrosło mu tuż przed twarzą. Młoda brzózka... o ile się nie mylił... Wpadł na nią z impetem, praktycznie łamiąc jedną z jej niżej osadzonych gałązek, na której zwalił się całym ciałem, przewracając i lądując tuż obok. I tak leżał chwile z twarzą w trawie, mogąc wydostać z siebie tylko zbolałe:
- Moja głowa...
W jego żenującej sytuacji tylko pluszowy strój postanowił zachować klasę i o dziwo udało mu się wyważyć tak idealnie, że stał teraz praktycznie na sztorc.
Kolejne strategiczne cofnięcie się i głupi uśmiech Colette, pokazywał, że ten bynajmniej nie żałuje tej głupiej akcji i zamierza ją ciągnąć.
- Żeby mnie przerobić na trupa, najpierw będziesz musiał mnie złapać! - Puchon pokazał mu koniec jęzora i obrócił się, z majtnięciem pluszowego ogona i puścił się nieregularnym i bynajmniej nie prostym, sprintem pomiędzy krzaczkami i wysoką trawą. Ogon mu nie przeszkadzał, poddawał się każdym ruchom, nawet pomimo zlewającego mu się obrazu udało mu się raz ominąć, raz przeskoczyć wystający głaz... nawet odwracał się, żeby dojrzeć czy wampir nie deptać mu po piętach, ale za sobą kompletnie nic nie widział. I nawet jeśli przez pierwsze kilkanaście metrów było względnie okej i podłoże było całkiem równe i mało zdradzieckie, to przez rosnącą adrenalinę i kompletną nieświadomość względem tego, gdzie Sahir się obecnie znajduje, zaczynał się nerwowo rozglądać, gubić tempo kroków i w końcu ujrzawszy na swojej drodze ciemnozieloną plamę jakiegoś krzaka, źle wyliczył i zamiast ją przeskoczyć praktycznie w nią wdepnął, a jej mocne, całkiem grube pędy złapały go za trampka. Udało mu się odzyskać względne podparcie na drugiej nodze, machając rękami jak pajac i kilkoma podskokami walcząc z mini- przeciwnikiem i urywając trzymającą go naturę. HA! Wygrał! Aż wydostał mu się z gardła urwany odgłos zwycięstwa, jaki nagle ucięło przedziwne, chude zjawisko, jakie wyrosło mu tuż przed twarzą. Młoda brzózka... o ile się nie mylił... Wpadł na nią z impetem, praktycznie łamiąc jedną z jej niżej osadzonych gałązek, na której zwalił się całym ciałem, przewracając i lądując tuż obok. I tak leżał chwile z twarzą w trawie, mogąc wydostać z siebie tylko zbolałe:
- Moja głowa...
W jego żenującej sytuacji tylko pluszowy strój postanowił zachować klasę i o dziwo udało mu się wyważyć tak idealnie, że stał teraz praktycznie na sztorc.
- Sahir Nailah
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:40 pm
Ta głowa w twoich rękach, ta świadomość, że nie napotkałeś, tak jak się spodziewałeś, na coś twardego, twoje ręce nie oparły się ani na barkach, ani na skroniach.. nie, dobrze, zgadza się – na samej GŁOWIE to się oparły, ba! Nawet pozbawiłeś jej właściciela, by zaraz potem się zerwać i już stać przed tym, kto Cię atakował – najdziwniejsze tylko, że ani nie było szczęku łamanego karku... Patrz – krwi tutaj brak, za to patrzą na ciebie dwa ślepia... PLUSZOWE ślepia. To powinno być zabawne, zapewne nikt normalny by nie reagował tak jak ty na zwykłe wygłupy, tymczasem jednak przez chwilę, kiedy ta ortwarta paszcza dotknęła twego ramienia, miałeś wrażenie, że naprawdę zaraz je stracisz – od zawsze byłeś tak nerwowy?
Upuściłeś łeb, wpatrując się w Puchona tuż przed Tobą – ba! Puchona, który nie był nawet skruszony za swoje haniebne zachowanie! To wywoływało w tobie wsćiekłość, prawdziwą wściekłość, gdybyś tylko go dopadł mógłbyś go rozszarpać na strzępy tu i teraz, nie zastanawiając się nawet, czy wokół są jakieś gapie, czy za to z Hogwartu wylecisz – skoro Ty jesteś nienormalny, to nie wiem, jak określić Coletta – ten naprawdę stanowił jakąś wyjątkową odmianę rasową, bo do ludzi wszak nie można go było zaliczyć – jeszcze ten strój..! Ten strój, z którego wystawała tylko jego głowa – teraz nie potrafiłeś docenić bzdurności całej sytuacji, ani idiotyzmu wystrojenia się w coś takiego, bo oto w twarz rzucone zostało ci wyzwanie, któremu nie potrafiłbyś odmówić... Ofiara się uśmiecha, ofiara śmie żartować? Więc dobrze – obrócił się i poszedł w długą – trzeba przyznać, że bardzo szybko, a Ty zaraz za nim, nie zastanawiając się nawet przez chwilę – gładko, bezszelestnie oderwałeś się od trawy, przeskoczyłeś przez ławkę i zanurkowałeś w zieleń – nie musiałeś widzieć Coletta, żeby wiedzieć, gdzie jest – Ty go słyszałeś doskonale, zostawiał swój ślad zapachu na każdym listku – gdybyś go teraz dopadł... Na pewno nie byłoby to nic przyjemnego – tymczasem jednak wybiegliście na bardziej otwartą przestrzeń, mignęła ci jego sylwetka przed oczyma... I kiedy wreszcie go zobaczyłeś skakał jak idiota na jednej nodze – automatycznie rozszerzyłeś powieki z lekkiego zdziwienia i zacząłeś coraz bardziej zwalniać...
- Col, uważaj, drz..! - ... drzewo. Tak, drzewo.
Zrobiłeś jeszcze kilka kroków, mrugając, niezdolny do wypowiedzenia choćby jednego słowa, a twoja wielka "ofiara", która zafundowała ci ledwo paręnaście metrów biegu już leżała w krzakach i tylko nogi mu lekko z nich wystawały i postawiony na sztorc ogon...
COŚ JEDNAK STAJE.
Zatrzymałeś się dopiero przy drzewie, nachylając się, by spojrzeć na "krokodyla", smoka, czy za cokolwiek to się nie miał, nadal osłupiały ze zdumienia i z miną iście niewinną przez swój brak zrozumienia, twarz nie skażona żadną myślą..! Twarz, która zaraz sprzed pola widzenia Coletta zniknęła, boś podparł się o pień i odchylił, wybuchając głośnym śmiechem – i całkowicie niekontrolowanym – wpadłeś na brzoze, łapiąc bezdech, im dłużej ten śmiech trwał, w końcu zsunąłeś się na ziemię, prawie po niej tarzając, a jednocześnie próbując zawalczyć o to, żeby jednak udało ci się ten oddech złapać, co tylko efekt rozbawienia wzmacniało, doprowadzając cię do łez, które zebrały się kącikach oczu.
- Ej, Warp... Żyjesz? - Zapytał, kiedy był w stanie się odezwać i zamiast wstać i mu pomóc, to... zaczął się śmiać na nowo. - Jaki idiota... Nie wierzę..! - Zachichotałeś się, ocierając kąciki oczu, by w końcu się podnieść – błogosławiona brzoza, która przewróciła Coletta, a tobie pomogła na powrócenie do pionu... Potrząsnąłeś głową i automatycznie przejechałeś palcami po włosach, by odchrząknąć, próbując pozbyć się uśmiechu i ogólnej wesołości... - Tej, panie "Żeby-mnie-przerobić-na-trupa-najpierw-będziesz-musiał-mnie-złapać"... co tam..? Główka ciągle boli? - I tyle by było z "pozbywania się uśmiechu – przynajmniej byłeś w stanie już normalnie oddychać...
Upuściłeś łeb, wpatrując się w Puchona tuż przed Tobą – ba! Puchona, który nie był nawet skruszony za swoje haniebne zachowanie! To wywoływało w tobie wsćiekłość, prawdziwą wściekłość, gdybyś tylko go dopadł mógłbyś go rozszarpać na strzępy tu i teraz, nie zastanawiając się nawet, czy wokół są jakieś gapie, czy za to z Hogwartu wylecisz – skoro Ty jesteś nienormalny, to nie wiem, jak określić Coletta – ten naprawdę stanowił jakąś wyjątkową odmianę rasową, bo do ludzi wszak nie można go było zaliczyć – jeszcze ten strój..! Ten strój, z którego wystawała tylko jego głowa – teraz nie potrafiłeś docenić bzdurności całej sytuacji, ani idiotyzmu wystrojenia się w coś takiego, bo oto w twarz rzucone zostało ci wyzwanie, któremu nie potrafiłbyś odmówić... Ofiara się uśmiecha, ofiara śmie żartować? Więc dobrze – obrócił się i poszedł w długą – trzeba przyznać, że bardzo szybko, a Ty zaraz za nim, nie zastanawiając się nawet przez chwilę – gładko, bezszelestnie oderwałeś się od trawy, przeskoczyłeś przez ławkę i zanurkowałeś w zieleń – nie musiałeś widzieć Coletta, żeby wiedzieć, gdzie jest – Ty go słyszałeś doskonale, zostawiał swój ślad zapachu na każdym listku – gdybyś go teraz dopadł... Na pewno nie byłoby to nic przyjemnego – tymczasem jednak wybiegliście na bardziej otwartą przestrzeń, mignęła ci jego sylwetka przed oczyma... I kiedy wreszcie go zobaczyłeś skakał jak idiota na jednej nodze – automatycznie rozszerzyłeś powieki z lekkiego zdziwienia i zacząłeś coraz bardziej zwalniać...
- Col, uważaj, drz..! - ... drzewo. Tak, drzewo.
Zrobiłeś jeszcze kilka kroków, mrugając, niezdolny do wypowiedzenia choćby jednego słowa, a twoja wielka "ofiara", która zafundowała ci ledwo paręnaście metrów biegu już leżała w krzakach i tylko nogi mu lekko z nich wystawały i postawiony na sztorc ogon...
COŚ JEDNAK STAJE.
Zatrzymałeś się dopiero przy drzewie, nachylając się, by spojrzeć na "krokodyla", smoka, czy za cokolwiek to się nie miał, nadal osłupiały ze zdumienia i z miną iście niewinną przez swój brak zrozumienia, twarz nie skażona żadną myślą..! Twarz, która zaraz sprzed pola widzenia Coletta zniknęła, boś podparł się o pień i odchylił, wybuchając głośnym śmiechem – i całkowicie niekontrolowanym – wpadłeś na brzoze, łapiąc bezdech, im dłużej ten śmiech trwał, w końcu zsunąłeś się na ziemię, prawie po niej tarzając, a jednocześnie próbując zawalczyć o to, żeby jednak udało ci się ten oddech złapać, co tylko efekt rozbawienia wzmacniało, doprowadzając cię do łez, które zebrały się kącikach oczu.
- Ej, Warp... Żyjesz? - Zapytał, kiedy był w stanie się odezwać i zamiast wstać i mu pomóc, to... zaczął się śmiać na nowo. - Jaki idiota... Nie wierzę..! - Zachichotałeś się, ocierając kąciki oczu, by w końcu się podnieść – błogosławiona brzoza, która przewróciła Coletta, a tobie pomogła na powrócenie do pionu... Potrząsnąłeś głową i automatycznie przejechałeś palcami po włosach, by odchrząknąć, próbując pozbyć się uśmiechu i ogólnej wesołości... - Tej, panie "Żeby-mnie-przerobić-na-trupa-najpierw-będziesz-musiał-mnie-złapać"... co tam..? Główka ciągle boli? - I tyle by było z "pozbywania się uśmiechu – przynajmniej byłeś w stanie już normalnie oddychać...
- Colette Warp
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:46 pm
Zdawał sobie sprawę, że gdyby to wszystko było na serio - a przez chwile (na samym początku) czuł, że owszem jest i Sahir jest bardzo zdenerwowany – i w dziczy, walcząc o swoje życie popełniłby tak niewybaczalną gafę, to zginąłby pożarty na miejscu albo... zabity śmiechem? Tak, dokładnie to pierwsze usłyszał z ust Sahira od czasu rozpoczęcia tego szalonego wyścigu. Jego ostrzeżenie odnośnie drzewa jakoś do Puchona nie dotarło, był najwidoczniej zbyt pochłonięty, odbijaniem się od kory jak piłka. Ale śmiech usłyszał bardzo przejrzyście i podniósł głowę, spoglądając na Krukona z wyrzutem i wypluwając kilka ździebeł trawy, jakie przykleiły mu się do warg. Z czasem musiał sobie w końcu pomóc ręką i sam drgnął, śmiejąc z samego siebie. Nie potrafił z perspektywy świadka ocenić jak komicznie musiały wyglądać te trzy sekundy, ale sadząc po tym ile ziemi i zieleni traw odbiło mu się na policzkach, musiał przydzwonić naprawdę mocno. Na szczęście podłoże było miękkie i gościnne. Odkaszlnął i zadrżał, wykrzywiając się i sprawiając, że strój powoli opadł na ziemię. Udało mu się ociężale, z obolałym ciałem przewrócić częściowo na plecy, częściowo na bok (gruby element kostiumu strasznie uwierał...) i spoglądał na bok na praktycznie duszącego się i turlającego po ziemi Sahira.
Widział go kiedyś tak mocno zanoszącego się śmiechem? Widział jego uśmiechy różnej maści, owszem, słyszał nawet cichy chichot po tym suchym kawale o wielorybie jaki mu opowiedział podczas pijackiego poranka, ale w życiu nie widział go praktycznie czerwieniejącego na twarzy od ciśnienia, jakie podnosił o w nim takie rozbawienie. Aż Colette sam uśmiechnął się pod nosem i delikatnie puknął towarzysza butem w kostkę.
- Eeeej.... to wszystko było zaplanowane, żeby nie było ci przykro, żem zwiał... - fuknął marszcząc nochal i mrużąc oczy, żeby dokładnie dojrzeć detale twarzy chłopaka. Nic to jednak nie dało. - Ha-ha-ha-ha... Przestał byś się śmiać z idioty i pomógł mu wstać... mgh... prooszę!
Wyciągnął łapy przed siebie i zaczął nimi lekko machać, dopraszając się o pomoc. Był po tym upadku trochę obolały i sam pewnie by się z tej podłogi w końcu pozbierał, ale miał świadomość, ze zostawił swoje rzeczy kompletnie bez upilnowania, co nie było zbyt błyskotliwym pomysłem. Już drugim dzisiaj.
Parsknął znowu i jedną ręką zakrył sobie oczy.
- Nie, umarłem... ze wstydu. - zwykle uciekanie szło mu jakoś tak lepiej. Zwykle. - Ale zażądam sobie na dniach dogrywki! W tym samym miejscu! Ale tym razem z okularami, bo goniłeś osobę z niepełnosprawnością 1-go stopnia. O dziwo(!) fizyczną.
Zapewnił, podkreślając ostatnie słowo, bo było ono najistotniejszą częścią wypowiedzi. Coby sobie wampir nie nie daj Bóg nie pomyślał, że Puchon jest półgłówkiem. Bo z pewnością jeszcze do tego nie doszedł. No i znowu przytyki ze strony tej wrednej istoty.
- Nie czepiaj się! Jakby nie patrzeć jeszcze nie złapałeś mnie w pełni znaczenia tego słowa! Po prostu... zbiegi okoliczności podziałały na twoją korzyć, a ty teraz bezwzględnie je wykorzystujesz. A mnie, owszem, boli główka. No i...? - pomożesz, dokończyłby, ale doszedł do wniosku, że słowa są nie potrzebne, chyba wystarczy jak lekko pomacha wciąż wyciągniętą ręką.
Widział go kiedyś tak mocno zanoszącego się śmiechem? Widział jego uśmiechy różnej maści, owszem, słyszał nawet cichy chichot po tym suchym kawale o wielorybie jaki mu opowiedział podczas pijackiego poranka, ale w życiu nie widział go praktycznie czerwieniejącego na twarzy od ciśnienia, jakie podnosił o w nim takie rozbawienie. Aż Colette sam uśmiechnął się pod nosem i delikatnie puknął towarzysza butem w kostkę.
- Eeeej.... to wszystko było zaplanowane, żeby nie było ci przykro, żem zwiał... - fuknął marszcząc nochal i mrużąc oczy, żeby dokładnie dojrzeć detale twarzy chłopaka. Nic to jednak nie dało. - Ha-ha-ha-ha... Przestał byś się śmiać z idioty i pomógł mu wstać... mgh... prooszę!
Wyciągnął łapy przed siebie i zaczął nimi lekko machać, dopraszając się o pomoc. Był po tym upadku trochę obolały i sam pewnie by się z tej podłogi w końcu pozbierał, ale miał świadomość, ze zostawił swoje rzeczy kompletnie bez upilnowania, co nie było zbyt błyskotliwym pomysłem. Już drugim dzisiaj.
Parsknął znowu i jedną ręką zakrył sobie oczy.
- Nie, umarłem... ze wstydu. - zwykle uciekanie szło mu jakoś tak lepiej. Zwykle. - Ale zażądam sobie na dniach dogrywki! W tym samym miejscu! Ale tym razem z okularami, bo goniłeś osobę z niepełnosprawnością 1-go stopnia. O dziwo(!) fizyczną.
Zapewnił, podkreślając ostatnie słowo, bo było ono najistotniejszą częścią wypowiedzi. Coby sobie wampir nie nie daj Bóg nie pomyślał, że Puchon jest półgłówkiem. Bo z pewnością jeszcze do tego nie doszedł. No i znowu przytyki ze strony tej wrednej istoty.
- Nie czepiaj się! Jakby nie patrzeć jeszcze nie złapałeś mnie w pełni znaczenia tego słowa! Po prostu... zbiegi okoliczności podziałały na twoją korzyć, a ty teraz bezwzględnie je wykorzystujesz. A mnie, owszem, boli główka. No i...? - pomożesz, dokończyłby, ale doszedł do wniosku, że słowa są nie potrzebne, chyba wystarczy jak lekko pomacha wciąż wyciągniętą ręką.
- Sahir Nailah
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:49 pm
Oj tak, przez chwilę (zbyt długą chwilę) było to bardzo na serio – zwłaszcza bieg, który przyjemnie pobudził ciało, które zupełnie jakby od lat yło w bezruchu i tylko czekało na sposobność, żeby móc rozruszać mięśnie i sprawdzić, czy są wciąż tak samo wytrzymałe, jak kiedyś, za dawnych czasów – były, oj były, chociaż aktualnie, kiedy już wstałeś, czułeś się nieludzko (ha, ha, ha, suchar stulecia) zmęczony, pewnie ten śmiech, do którego nie byłeś przyzwyczajony w gruncie rzeczy, zrobił swoje – nie bardzo potrafiłeś przywołać w głowie chwilę, kiedy ostatnim razem śmiałeś się aż tak mocno, do utraty tchu... w przeciągu ostatnich paru lat na pewno nie miało to miejsca.
Sahir zaplótł ręce na klatce piersiowej, przyglądając się kuriozalnemu kostiumowi zabrudzonemu d ziemi i zieleni, by zaraz powrócić do twarzy dzielnego Don Kichota walczącego z brzozami (pewnie próbował ją staranować), najwyraźniej bardzo zadolony z tego, że już nie bardzo ma dokąd uciekać i oficjalnie ta rozgrywka należała do wygranych na jego kącie, a może po prostu nadal nie dowierzał, że Colette naprawdę na to drzewo wpadł? Nie zanotował dotychczas, jak dużą wadę ma chłopak – chodził z okularami, to prawda, nie były one małe, fakt, lecz to w sumie niewiele znaczyło – równie dobrze mógł pochodzić z biednej rodziny, której nie było stać na wyłożenie na cienkie szkiełka, żeby tylko ich synkowi było wygodnie – poza tym sam się zaśmiał, przynajmniej nie będzie się więc boczyć na to, że wyśmiałeś go na wszelakie możliwe sposoby i jak najskuteczniej umiałeś – jeszcze cicho prychnąłeś pod nosem, widząc te nieudolne próby zbierania się, kiedy jeszcze bardziej brudził sobie dłonie i kolana... W końcu mu się jednak udało – aż zagwizdałeś z podziwu i wysiliłeś się do zaklaskania z iście arystokratyczną mierą zachodzącą na leniwość płynnego gestu i cichego odgłosu klaśnięć, który ledwo co rozchodził się dźwiękiem wokół nich.
- Jasne, jasne... - Skomentowałeś lawinę usprawiedliwień, które sprowokowały do mocniejszego wygięcia warg w górę – przez w sumie dość spory czas wydawałoby się, że wahasz się, czy mu pomóc, ale ty zamiast odpowiedzieć na jego wyciągnięte ręce odbiłeś się ramieniem od drzewa, które podpierałeś, by odejść od niego jeden krok. - Biedne drzewo... Takie przez ciebie poturbowane... - Zauważył złośliwie, spoglądając na nie z oczyma przepełnionymi doskonałym smutkiem i żałością – cała jego postawa zabiła wręcz tymi emocjami, gdy objął się rękoma, jakby chciał ten pień w nich utulić. Aktor doskonały, ot co. - Ach, ta nieszczęsna brzoza..! Chciałeś tylko wyznać jej uczucia, a ona Cię tak brutalnie odrzuciła..! Nie była gotowa na tak śmiałe wyznanie..! - Uniosłeś teatralnie twarz, by nakryć oczy przedramieniem – tylko czekać, aż łza potoczy się po policzku... ale nic takiego się nie stało. - Wjebałeś się w krzaczory, to teraz sam się podnoś. - Zrezygnowałeś z pięknego przedstawienia, żeby odezwać się do Coletta z rozbawieniem, ale tak naprawdę już wyciągnąłeś do niego rękę, by złapać pewnie jego dłoń i podciągnąć go na nogi – ten strój pewnie nie dodawał zbyt wiele do zwinności jego ruchów – zaraz go puściłeś i odsunąłeś się, by móc podziwiać widowisko zielono-brązowego chłopaka – nie ukrywajmy – tylko po to mu pomogłeś wstać, żeby dalej się nabijać.
Nailah pokręcił głową z pobłażaniem.
- Nigdy więcej nie zachodź mnie w ten sposób, to się mogło gorzej skończyć. - Przestrzegł go, lekkim tonem, bez żadnej groźby – Warpowi udało się obudzić jego lepszy nastrój. - Jak to się stało, żeś tak skończył? Tak kiepsko widzisz bez okularów? - Chwila pauzy, nim zmarszczył brwi. - I co to za beznadziejny kostium?
Sahir zaplótł ręce na klatce piersiowej, przyglądając się kuriozalnemu kostiumowi zabrudzonemu d ziemi i zieleni, by zaraz powrócić do twarzy dzielnego Don Kichota walczącego z brzozami (pewnie próbował ją staranować), najwyraźniej bardzo zadolony z tego, że już nie bardzo ma dokąd uciekać i oficjalnie ta rozgrywka należała do wygranych na jego kącie, a może po prostu nadal nie dowierzał, że Colette naprawdę na to drzewo wpadł? Nie zanotował dotychczas, jak dużą wadę ma chłopak – chodził z okularami, to prawda, nie były one małe, fakt, lecz to w sumie niewiele znaczyło – równie dobrze mógł pochodzić z biednej rodziny, której nie było stać na wyłożenie na cienkie szkiełka, żeby tylko ich synkowi było wygodnie – poza tym sam się zaśmiał, przynajmniej nie będzie się więc boczyć na to, że wyśmiałeś go na wszelakie możliwe sposoby i jak najskuteczniej umiałeś – jeszcze cicho prychnąłeś pod nosem, widząc te nieudolne próby zbierania się, kiedy jeszcze bardziej brudził sobie dłonie i kolana... W końcu mu się jednak udało – aż zagwizdałeś z podziwu i wysiliłeś się do zaklaskania z iście arystokratyczną mierą zachodzącą na leniwość płynnego gestu i cichego odgłosu klaśnięć, który ledwo co rozchodził się dźwiękiem wokół nich.
- Jasne, jasne... - Skomentowałeś lawinę usprawiedliwień, które sprowokowały do mocniejszego wygięcia warg w górę – przez w sumie dość spory czas wydawałoby się, że wahasz się, czy mu pomóc, ale ty zamiast odpowiedzieć na jego wyciągnięte ręce odbiłeś się ramieniem od drzewa, które podpierałeś, by odejść od niego jeden krok. - Biedne drzewo... Takie przez ciebie poturbowane... - Zauważył złośliwie, spoglądając na nie z oczyma przepełnionymi doskonałym smutkiem i żałością – cała jego postawa zabiła wręcz tymi emocjami, gdy objął się rękoma, jakby chciał ten pień w nich utulić. Aktor doskonały, ot co. - Ach, ta nieszczęsna brzoza..! Chciałeś tylko wyznać jej uczucia, a ona Cię tak brutalnie odrzuciła..! Nie była gotowa na tak śmiałe wyznanie..! - Uniosłeś teatralnie twarz, by nakryć oczy przedramieniem – tylko czekać, aż łza potoczy się po policzku... ale nic takiego się nie stało. - Wjebałeś się w krzaczory, to teraz sam się podnoś. - Zrezygnowałeś z pięknego przedstawienia, żeby odezwać się do Coletta z rozbawieniem, ale tak naprawdę już wyciągnąłeś do niego rękę, by złapać pewnie jego dłoń i podciągnąć go na nogi – ten strój pewnie nie dodawał zbyt wiele do zwinności jego ruchów – zaraz go puściłeś i odsunąłeś się, by móc podziwiać widowisko zielono-brązowego chłopaka – nie ukrywajmy – tylko po to mu pomogłeś wstać, żeby dalej się nabijać.
Nailah pokręcił głową z pobłażaniem.
- Nigdy więcej nie zachodź mnie w ten sposób, to się mogło gorzej skończyć. - Przestrzegł go, lekkim tonem, bez żadnej groźby – Warpowi udało się obudzić jego lepszy nastrój. - Jak to się stało, żeś tak skończył? Tak kiepsko widzisz bez okularów? - Chwila pauzy, nim zmarszczył brwi. - I co to za beznadziejny kostium?
- Colette Warp
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:52 pm
Pewnie gdyby nie znał Sahira tak dobrze ( . . . t a k d o b r z e . . .? ) to pewnie taki wyskok nie skończyłby się dla niego tak kolorowo. Zresztą... jakaś śmieszność tej kretyńskiej sytuacji sprawiała, że mogła ona właśnie uratować mu tyłek. Dosłownie. I tak zamiast dać przerobić się na dzwonki, po prostu doprowadził goniącego go drapieżnika do śmiechu, który nagle w jego oczach zamiast obiadu, pokazał Colette jako wizje kogoś, kogo lepiej nie atakować, bo coś musi być podejrzanego w jego nieporadności. Trochę jak u toksycznych żab. Z tym, że żaby można było rozpoznać po jaskrawym ubarwieniu wilgotnej skóry, a u ludzi? Dziwnym kolorem oczu.
Podniósł się do boku i podparł rękę na łokciu, który posłużył mu za to jako stojak na głowę. I oglądał to przedstawienie z igrającym mu na kąciku ust rozbawieniem, co chwila zerkając to na brzozę to na dramatycznego aktora. Powoli zaczął współczuć młodemu drzewku, ze smętnie wiszącą u jego kory młodą, złamaną przez niego gałązką.
- Zacznę powoli naprawdę wierzyć, że nie jestem dobrą partią... nawet jako dendrofil. - zauważył z naciskiem i parsknął. - Ale tuż przed moim porywającym, francuskim pocałunkiem z glebą, brzózka szepnęła mi to i owo o jakimś przystojnym, tajemniczym jegomościu, który przesiaduje na ławce niedaleko stąd i do którego ciągle się zbliża na tych swoich cieniutkich korzonkach, ale on uporczywie ją olewa. - wskazał, małpując jego arystokratyczność, na gibiące się z co silniejszym powiewem drzewko. - Masz niepowtarzalna okazję... zagadać. Utorowałem ci drogę moim grubiańskim atakiem.
A jednak doczekał się pomocy chwile po skończonej wypowiedzi is am chwycił pewnie chłodnej dłoni dał się pociągnąć do góry. Na szczęście Sahir nie włożył w to tyle siły ile mógł, bo nie pojawiło się uczucie wybijania reki ze stawu. I Col w ćwierć sekundy osiągnął pozycję dumnego Puchona, który z razu zaczął się otrzepywać z kuleczek ziemi, które podoczepiały mu się do szaty, a potem czochrał palcami ogon, zupełnie jak wiewiórka, czy inny nadmiernie pedantyczny gryzoń. Mysz.
- Cóż... mam minus siedem dioptrii w jednym oku i o połowę mniej w drugim. Ledwo widzę twoją twarz bez okularów - na koniec otrzepał ręce. Zapomniał o facjacie na której policzku, tym z blizną, nadal miał zieloną smugę po trawie. - Zresztą... z okularami nie jest wiele lepiej. Może dlatego nadal z tobą gadam.
Odgryzł się z głupim uśmiechem. A co! Nie pozostanie wampirowi dłużny, o nie. Obejrzał się jeszcze tylko na brzozę.
- Okej, jak nie zamierzasz zapraszać koleżanki na najbliższy bal, to się zmywamy, zanim ktoś zajumie mi torbę, gdzie mam między innymi moje dekle od słoika, z którymi nie zaliczyłbym tak epickiej wywrotki. A tak właściwie... jesteś całkiem niezły w te klocki, załapałbyś się do klubu aktorskiego... o ile byłby tu taki.
Obejrzał się na rozmówce i sam zaczął iść wolno, troszkę kulejąc z powrotem do ławki. Owszem, obił sobie kolano, ale wątpił by było tam coś więcej od zaczerwienienia, z cukru w końcu nie był... ze szkła też nie.
- Gdybym nie miał tego 'beznadziejnego kostiumu' to wyrwałbyś mi przy ławce głowę. - wymądrzył się, zaplatając ręce na piersi.
Podniósł się do boku i podparł rękę na łokciu, który posłużył mu za to jako stojak na głowę. I oglądał to przedstawienie z igrającym mu na kąciku ust rozbawieniem, co chwila zerkając to na brzozę to na dramatycznego aktora. Powoli zaczął współczuć młodemu drzewku, ze smętnie wiszącą u jego kory młodą, złamaną przez niego gałązką.
- Zacznę powoli naprawdę wierzyć, że nie jestem dobrą partią... nawet jako dendrofil. - zauważył z naciskiem i parsknął. - Ale tuż przed moim porywającym, francuskim pocałunkiem z glebą, brzózka szepnęła mi to i owo o jakimś przystojnym, tajemniczym jegomościu, który przesiaduje na ławce niedaleko stąd i do którego ciągle się zbliża na tych swoich cieniutkich korzonkach, ale on uporczywie ją olewa. - wskazał, małpując jego arystokratyczność, na gibiące się z co silniejszym powiewem drzewko. - Masz niepowtarzalna okazję... zagadać. Utorowałem ci drogę moim grubiańskim atakiem.
A jednak doczekał się pomocy chwile po skończonej wypowiedzi is am chwycił pewnie chłodnej dłoni dał się pociągnąć do góry. Na szczęście Sahir nie włożył w to tyle siły ile mógł, bo nie pojawiło się uczucie wybijania reki ze stawu. I Col w ćwierć sekundy osiągnął pozycję dumnego Puchona, który z razu zaczął się otrzepywać z kuleczek ziemi, które podoczepiały mu się do szaty, a potem czochrał palcami ogon, zupełnie jak wiewiórka, czy inny nadmiernie pedantyczny gryzoń. Mysz.
- Cóż... mam minus siedem dioptrii w jednym oku i o połowę mniej w drugim. Ledwo widzę twoją twarz bez okularów - na koniec otrzepał ręce. Zapomniał o facjacie na której policzku, tym z blizną, nadal miał zieloną smugę po trawie. - Zresztą... z okularami nie jest wiele lepiej. Może dlatego nadal z tobą gadam.
Odgryzł się z głupim uśmiechem. A co! Nie pozostanie wampirowi dłużny, o nie. Obejrzał się jeszcze tylko na brzozę.
- Okej, jak nie zamierzasz zapraszać koleżanki na najbliższy bal, to się zmywamy, zanim ktoś zajumie mi torbę, gdzie mam między innymi moje dekle od słoika, z którymi nie zaliczyłbym tak epickiej wywrotki. A tak właściwie... jesteś całkiem niezły w te klocki, załapałbyś się do klubu aktorskiego... o ile byłby tu taki.
Obejrzał się na rozmówce i sam zaczął iść wolno, troszkę kulejąc z powrotem do ławki. Owszem, obił sobie kolano, ale wątpił by było tam coś więcej od zaczerwienienia, z cukru w końcu nie był... ze szkła też nie.
- Gdybym nie miał tego 'beznadziejnego kostiumu' to wyrwałbyś mi przy ławce głowę. - wymądrzył się, zaplatając ręce na piersi.
- Sahir Nailah
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:54 pm
Och, oboje nie ucierpieli tutaj za bardzo (w sensie: ani brzoza, ani Colette) – ten może dorobił się siniaków, ale nic sobie raczej nie złamał, a brzózce gałąź odrośnie, więc nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem (nawet z całym artyzmem, jaki Sahir wkładał w swoje aktorskie gesty, by aż nadmiernie je przekoloryzować) – do wesela się zagoi, ot co! Natomiast sama pamięć zdarzenia prawdopodobnie będzie tkwić w głowie (przynajmniej w tej wampirzej głowie) i szybko zeń nie umknie, odbijając ślad na kartach historii epickim pierdolnięcia biegnącego krokodyla w drzewo! Tak, to brzmi bardzo dobrze na tytuł tej karty, wraz z tytułem głównym: Calette Warp i jego genialne pomysły, część pierwsza – takim sposobem, moje drogie dzieci, tworzy się bestsellery – historie rodem z życia wyjęte, ale, proszę was, kto by w to tak na dobrą sprawę uwierzył..? Że jakiś człowiek powstrzymał krwiopijcę przed zjedzeniem go poprzez pierdolnięcie w pień i zabicie drapieżnika śmiechem..? Nie dało się tutaj nawet odszukać powagi sytuacji, która na samym początku niebezpieczna była – pozostał sam śmiech.
- Nie wiem, co pijasz, ale zmień dostawcę eliksirów. - Poradził dobrotliwie, kiwając parę razy głową dla upewnienia bruneta w tym, że mówi jak najbardziej poważne i zaciskając wargi w wąską linię – chodzące brzozy, brzoza zakochana w wampirze i krokodyl brzozę podrywający... Zaczynam wątpić nad tym pewnym zarobkiem z bestselleru, wiecie?
W sumie ta ditropia nic ci nie mówiła, słowo samo w sobie było ci zupełnie obce, ale wystarczyło zakończenie, że ledwo bez tych okularów widzi... Chociaż to ostatnie mógł sobie już darować – prychnąłeś i wykrzywiłeś nieco wargi, ale było to wykrzywienie się przez uśmiech, dzielnie zniosłeś tą jakże ciężką krytykę od pół widzącego człowieczka, który próbował się otrzepać, a ty jakoś nie kwapiłeś się do tego, by zaoferować mu w tym pomocną dłoń, albo choćby wspomnieć o tym, że kawałek kłosa ma na policzku...
- Wolę pokera... - Uśmiechnąłeś się... uroczo! Tak, chyba ten uśmiech można było uznać za uroczy, w jakiś sposób... przymilny? Tylko dlaczego więc do cholery wcale nie wydawał się zaliczać do tych "pozytywnych" wyrazów twarzy..? To pewnie przez te oczy – puste, bez blasków, prezentujące sobą doskonałe odzwierciedlenie otchłani, która w tym krótkim momencie nabrała chłodu, choć przecież Puchon i tak nie mógł tego teraz dostrzec ze względu na brak okularów... Nawet jeśli byłby tutaj klub aktorski, to byś do niego nie dołączył – wymagałoby to interakcji z ludźmi, a ty wolałeś te interakcje ograniczyć do koniecznego minimum i nie śpieszyło ci się zwiększanie limitu. Zaś poker..? Nie, nie grywałeś w same karty... Dla ciebie żywot był złożony z samych rozdań tej gry – jej lub szachów... Tym nie mniej w szachach byłeś ledwo wiatrem, który przemykał przez planszę; kiedy siadałeś do gry zawsze była to jedna i ta sama...
Zbliżyłeś się o krok i przesunąłeś kciukiem po umorusanej skórze pod okiem Arlekina, by ściągnąć niesforny kłos, który się tam zapałętał, wiodąc za tym ruchem dłoni oczyma – dotyk lekki, ledwo wyczuwalny, jak dotknięcia motylich skrzydeł...
- Owszem, wyrwałbym. - Odpowiedziałeś najspokojniej na świecie, jakby nie robiło to na tobie większego wrażenia. - Dlatego, jak powiedziałem, nie próbuj się do mnie więcej tak zakradać. - To były odruchy bezwarunkowe, nad którymi nie miałeś żadnej kontroli i wolałeś je mieć, niż je zwalczać, ponieważ o wiele trudniej było je wyrobić – swoją drogą to też twoja wina, żeś się tak zamyślił, w innym wypadku usłyszałbyś jego kroki... Teraz szedłeś wolno za nim, bezszelestnym, gładkim krokiem drapieżnika, wsunąwszy dłonie do kieszeni spodni, dopóki nie dotarliście do zagrody na nowo – ty też tutaj zostawiłeś torby, w dodatku książka z biblioteki leżała otwartymi stronami na ziemi – schyliłeś się po nią, na szczęście nie była brudna, otrzepałeś ją z kilku ziarnek ziemi – twoja skóra przed bibliotekarką ocalona..! Tak jakby jej nie-ocalenie robiło na tobie jakieś większe wrażenie, doprawdy... Odetchnąłeś głęboko świeżym powietrzem, które zmyło woń Coletta z twojego otoczenia, unosząc głowę, by przymknąć oczy, zamknąwszy książkę, którą zatrzymałeś w lewej dłoni.
- Zmęczyłeś mnie tym śmianiem się... - Wymruczałeś, uchylając lekko powieki, by zerknąć na chłopaka. - To dowiem się, co to za wspaniały pomysł biegania po Hogwarcie w przebraniu krokodyla?
- Nie wiem, co pijasz, ale zmień dostawcę eliksirów. - Poradził dobrotliwie, kiwając parę razy głową dla upewnienia bruneta w tym, że mówi jak najbardziej poważne i zaciskając wargi w wąską linię – chodzące brzozy, brzoza zakochana w wampirze i krokodyl brzozę podrywający... Zaczynam wątpić nad tym pewnym zarobkiem z bestselleru, wiecie?
W sumie ta ditropia nic ci nie mówiła, słowo samo w sobie było ci zupełnie obce, ale wystarczyło zakończenie, że ledwo bez tych okularów widzi... Chociaż to ostatnie mógł sobie już darować – prychnąłeś i wykrzywiłeś nieco wargi, ale było to wykrzywienie się przez uśmiech, dzielnie zniosłeś tą jakże ciężką krytykę od pół widzącego człowieczka, który próbował się otrzepać, a ty jakoś nie kwapiłeś się do tego, by zaoferować mu w tym pomocną dłoń, albo choćby wspomnieć o tym, że kawałek kłosa ma na policzku...
- Wolę pokera... - Uśmiechnąłeś się... uroczo! Tak, chyba ten uśmiech można było uznać za uroczy, w jakiś sposób... przymilny? Tylko dlaczego więc do cholery wcale nie wydawał się zaliczać do tych "pozytywnych" wyrazów twarzy..? To pewnie przez te oczy – puste, bez blasków, prezentujące sobą doskonałe odzwierciedlenie otchłani, która w tym krótkim momencie nabrała chłodu, choć przecież Puchon i tak nie mógł tego teraz dostrzec ze względu na brak okularów... Nawet jeśli byłby tutaj klub aktorski, to byś do niego nie dołączył – wymagałoby to interakcji z ludźmi, a ty wolałeś te interakcje ograniczyć do koniecznego minimum i nie śpieszyło ci się zwiększanie limitu. Zaś poker..? Nie, nie grywałeś w same karty... Dla ciebie żywot był złożony z samych rozdań tej gry – jej lub szachów... Tym nie mniej w szachach byłeś ledwo wiatrem, który przemykał przez planszę; kiedy siadałeś do gry zawsze była to jedna i ta sama...
Zbliżyłeś się o krok i przesunąłeś kciukiem po umorusanej skórze pod okiem Arlekina, by ściągnąć niesforny kłos, który się tam zapałętał, wiodąc za tym ruchem dłoni oczyma – dotyk lekki, ledwo wyczuwalny, jak dotknięcia motylich skrzydeł...
- Owszem, wyrwałbym. - Odpowiedziałeś najspokojniej na świecie, jakby nie robiło to na tobie większego wrażenia. - Dlatego, jak powiedziałem, nie próbuj się do mnie więcej tak zakradać. - To były odruchy bezwarunkowe, nad którymi nie miałeś żadnej kontroli i wolałeś je mieć, niż je zwalczać, ponieważ o wiele trudniej było je wyrobić – swoją drogą to też twoja wina, żeś się tak zamyślił, w innym wypadku usłyszałbyś jego kroki... Teraz szedłeś wolno za nim, bezszelestnym, gładkim krokiem drapieżnika, wsunąwszy dłonie do kieszeni spodni, dopóki nie dotarliście do zagrody na nowo – ty też tutaj zostawiłeś torby, w dodatku książka z biblioteki leżała otwartymi stronami na ziemi – schyliłeś się po nią, na szczęście nie była brudna, otrzepałeś ją z kilku ziarnek ziemi – twoja skóra przed bibliotekarką ocalona..! Tak jakby jej nie-ocalenie robiło na tobie jakieś większe wrażenie, doprawdy... Odetchnąłeś głęboko świeżym powietrzem, które zmyło woń Coletta z twojego otoczenia, unosząc głowę, by przymknąć oczy, zamknąwszy książkę, którą zatrzymałeś w lewej dłoni.
- Zmęczyłeś mnie tym śmianiem się... - Wymruczałeś, uchylając lekko powieki, by zerknąć na chłopaka. - To dowiem się, co to za wspaniały pomysł biegania po Hogwarcie w przebraniu krokodyla?
- Colette Warp
Re: Zagroda
Czw Lut 26, 2015 11:58 pm
Sahir i brzoza byliby chyba najlepsza parą na balu. On... taki tajemniczy i nieprzenikniony, kochający cisze, piękno i prostotę natury. Ona... taka milcząca, stroniąca od wyzywającego makijażu i ubrań, szczupła i wysoka, na dodatek prawej nie do zdarcia! W końcu która kobieta nie wywaliłaby się, gdyby jakby nie patrzeć całkiem wysoki mężczyzna wpadł na nią z impetem? Na dodatek ani słowa skarbi po tym zajściu. Kobieta idealna. Tylko... khym... RWAĆ. Ale niestety, Sahir postanowił najdłużej jak to możliwe, odsuwać od siebie niepewną głęboką miłość, nieomal ośmieszając swoją oblubienicę tym aktorskim występem, doprowadził ją do broczenia żywicą z otwartej na gałązce rany... coś był w tym niesamowicie łapiącego za serce. Czy się kiedyś zejdą? Czy ona będzie musiała szukać szczęścia, a raczej pozornego szczęścia u jakiegoś obcego dębu, albo choinki? Mając świadomość tego, że jej prawdziwa; pierwsza i jedyna sympatia odrzuciła jej cichą miłoCOLETTE PRESTAŃ.
Te jego głupie porównania przerwał mu nie tylko sumienie wytrącające go z ospałego zamyślenia, ale i nagła, niezbędna pomoc wamira, który upewnił się, że młody Puchon nie będzie zapieprzał przez cały Hogwart ze ściółką z polanki na twarzy. Ale sam zamiast spokojnie poddać się rytuałowi oczyszczania...iskania...i skupić raczej na dłoni rozmówcy to wbił wzrok jak dwa pieńki drewna, nieruchomo w twarz czarnowłosego. Od ostatniego zajęcia te dziwne emocje trochę zeń opadły, nie, nie ogół dziwnego zachwytu, osobą jego nowego przyjaciela, ale te gorące, które popychały go do najodważniejszych i najdurniejszych rzeczy, bez natychmiastowego żałowania swoich decyzji. I to przez nie wtedy w Pokoju Wspólnym... dobijała go myśl, ze gdyby choć kropla tamtej pewności siebie krążyła w jego żyłach, to pewnie w pełni świadom, z zachowaniem wszelkich niezbędnych honorów, zrobiłby to znowu, Tu i teraz. Ale nie miał jej więc spinał się jak struna, czekając aż chłopak skończy i skupił się na obserwacji jego szyi i licznych narzuconych na nią naszyjników.
- Sądziłem, że mimo wszystko mnie usłyszysz i potem wypomnisz, że mogłem ruszyć dupsko szybciej, bo wyczułeś, że idę już od gramy wejściowej. - poprawił po Sahirze i potarł się rękawem po policzku. - Po prostu na przyszłość postaram się zapamiętać, że niesamowicie dobry ze mnie assasin morderca.
Musiał się przewietrzyć po tej kilkusekundowej bliskości. Był na dworze i musiał się przewietrzyć. Najwidoczniej podwójnie. No i musiał usadzić gdzieś tyłek i ławka okazała się być idealna. Aż odetchnął zadowolony i wychylił głowę do tyłu, przymykając oczy i kładąc sobie maskę od stroju na uda.
- Nie jesteś do tego przyzwyczajony, co? - sam tez na niego zerknął, ale po pochwyceniu jego wzroku na powrót zamknął oczy. - Do śmiania się. Mam nadzieje, że ten sprzed chwili nie wystarczy ci na kolejne dziesięć lat, bo wpadanie na brzozy jest bardzo dużym poświeceniem, żeby je usłyszeć.
Parsknął i drgniecie przepłynęło po jego ramionach. Kark zaczynał ku kłuć, więc postarał się usiąść w miarę prosto – a przynajmniej na tyle, na ile ogon mu pozwalał i z powrotem wsunął sobie pluszowy łeb na głowę.
- Ah to...? Cóż, to będzie takie moje memento na stare czasy. Podczas bajkowe zabawy wylosowałem pewną nietuzinkową postać. Wyobrażasz to sobie? Biegałem po błoniach, jak ostatni wariat. Ale ciężko było znaleźć inne postacie bez jakiegokolwiek drogowskazu... okłamywać je, żeby dostać to, czego się chce... Kompletnie nie byłem sobą.
Poprawił maskę, która zasłaniała mu widok.
- A ty? - taaak, do tego tematu dążył. - W czyje szaty cie przybrali?
Te jego głupie porównania przerwał mu nie tylko sumienie wytrącające go z ospałego zamyślenia, ale i nagła, niezbędna pomoc wamira, który upewnił się, że młody Puchon nie będzie zapieprzał przez cały Hogwart ze ściółką z polanki na twarzy. Ale sam zamiast spokojnie poddać się rytuałowi oczyszczania...iskania...i skupić raczej na dłoni rozmówcy to wbił wzrok jak dwa pieńki drewna, nieruchomo w twarz czarnowłosego. Od ostatniego zajęcia te dziwne emocje trochę zeń opadły, nie, nie ogół dziwnego zachwytu, osobą jego nowego przyjaciela, ale te gorące, które popychały go do najodważniejszych i najdurniejszych rzeczy, bez natychmiastowego żałowania swoich decyzji. I to przez nie wtedy w Pokoju Wspólnym... dobijała go myśl, ze gdyby choć kropla tamtej pewności siebie krążyła w jego żyłach, to pewnie w pełni świadom, z zachowaniem wszelkich niezbędnych honorów, zrobiłby to znowu, Tu i teraz. Ale nie miał jej więc spinał się jak struna, czekając aż chłopak skończy i skupił się na obserwacji jego szyi i licznych narzuconych na nią naszyjników.
- Sądziłem, że mimo wszystko mnie usłyszysz i potem wypomnisz, że mogłem ruszyć dupsko szybciej, bo wyczułeś, że idę już od gramy wejściowej. - poprawił po Sahirze i potarł się rękawem po policzku. - Po prostu na przyszłość postaram się zapamiętać, że niesamowicie dobry ze mnie assasin morderca.
Musiał się przewietrzyć po tej kilkusekundowej bliskości. Był na dworze i musiał się przewietrzyć. Najwidoczniej podwójnie. No i musiał usadzić gdzieś tyłek i ławka okazała się być idealna. Aż odetchnął zadowolony i wychylił głowę do tyłu, przymykając oczy i kładąc sobie maskę od stroju na uda.
- Nie jesteś do tego przyzwyczajony, co? - sam tez na niego zerknął, ale po pochwyceniu jego wzroku na powrót zamknął oczy. - Do śmiania się. Mam nadzieje, że ten sprzed chwili nie wystarczy ci na kolejne dziesięć lat, bo wpadanie na brzozy jest bardzo dużym poświeceniem, żeby je usłyszeć.
Parsknął i drgniecie przepłynęło po jego ramionach. Kark zaczynał ku kłuć, więc postarał się usiąść w miarę prosto – a przynajmniej na tyle, na ile ogon mu pozwalał i z powrotem wsunął sobie pluszowy łeb na głowę.
- Ah to...? Cóż, to będzie takie moje memento na stare czasy. Podczas bajkowe zabawy wylosowałem pewną nietuzinkową postać. Wyobrażasz to sobie? Biegałem po błoniach, jak ostatni wariat. Ale ciężko było znaleźć inne postacie bez jakiegokolwiek drogowskazu... okłamywać je, żeby dostać to, czego się chce... Kompletnie nie byłem sobą.
Poprawił maskę, która zasłaniała mu widok.
- A ty? - taaak, do tego tematu dążył. - W czyje szaty cie przybrali?
- Sahir Nailah
Re: Zagroda
Pią Lut 27, 2015 12:00 am
Gdyby Sahir usłyszał myśli Coletta nie wiedziałby, czy się śmiać, czy płakać – jego natura artysty od razu podłapałaby to wszystko w roli metafory, w roli realnego dramatu, wystarczyło wyciąć parę punktów, które czyniło to prześmiewczym – z pewnością nie sprawiłoby, że by się zaśmiał, raczej wrzuciło błyskawicznie jego duszę do kubła doskonale znanej i najbliższej melancholii – aha, zgadza się, malancholii – wbrew temu, co wszystkim mogło się wydawać, to właśnie ta emocja była mu swoiście najbliższa, z którą spędził najwięcej czasu, nie gniew, nie nienawiść – te zawitały w jego wnętrzu całkiem niedawno, zastąpione pustką za czasów kulenia się w cieniu Vincenta – kulenia i prób nie poddania się mu – i proszę bardzo, oto jesteś, może i żelazo, które stanowiło twą psychikę, zostało zarysowane, lekko wygięte, a więc zmienione, ale nie dało się go przeciąż w pół, nie dało się go roztopić – tym właśnie odznaczały się tak silne charaktery, jaki stanowił czarnowłosy.
Jemu ten gest, który wykonał niemal w roli pieczoty, bardzo do gustu przypadł – taaak, jemu też przypomniał się tamten poranek, bardzo przyjemny poranek, który wywoływał przyjemne odprężenie, a gdzieś na krańcach świadomości kręciła się chęć, by zrobić powtórkę... tyle że taka powtórka byłaby rzeczą bardzo niemądrą. Ciągle zastanawiało cię jednak to, w jaki sposób się ta niby całiem zwyczajna czynność, bo wszak pocałunek, ułożył, ile władczości było w prostym ruchu przyciągnięcia cię do siebie, który wykonał Colette, by dostać się do twoich warg, ile dziwnego posłuszeństwa wykazałeś, pozwalając ograniczyć swoją wolność – wolność, której panicznie potrzebowałeś, którą chciałeś łapać garściami, której ograniczanie wprawiało Cię w paranoje i nieprzyjemne dreszcze, które podstępem przebiegły od karku w dół kręgosłupa w tej chwili – a mimo to tamta... tamto było przyjemne. Nie przeszkadzało ci to, jedynie wprawiało w zastanowienie.
Wszystko w tobie mówiło, że to był jednorazowy wyskok... ale tylko w tej chwili. Piękno, które Colette nosił... Gdzieś w twojej głębi, pod tymi szeptami prób przekonania samego siebie, które przyjąłeś jako prawdę i fakt oczywisty, istniała malutka iskierka potrzeby, by posiadać to piękno – chora, niezdrowa myśl, która na razie śniła cicho na dnie, dopóki krew nie wrzała w twoich żyłach, a zmęczenie przygniatało barki do ziemi, przerwane jasną iskrą krótkiego polowania i radości – może i były to tylko iskry, ale za to jakie silne..! Bezwzględne wyrwanie umysłu z otępienia.
- Zamyśliłem się, mój błąd... Podziękuj też matce naturze, że szedłeś pod wiatr. - Kąciki warg drgnęły ci w pół uśmiechu – zdecydowanie był to limit wesołości, jaki czarnowłosy był w stanie okazać na co dzień. Rozglądnąłeś się za torbą Coletta, która gdzieś tu upadła i podszedłeś do niej, rzuciwszy książkę na mały stosik obok twojej – podniósłszy ją zaglądnąłeś bez pardonu do środka, nie przejmując się czymś takim jak "własność prywatna", czy też zasadą, że według dobrego wychowania w rzeczach innych grzebać się nie powinno – pogrzebałeś, pogrzebałeś i w końcu znalazłeś bryle "pana krokodyla", które rzuciłeś z minimalnej odległości pomiędzy łeb, który na nogach trzymał, a jego brzuch, by torbę odłożyć na ziemię obok nóg chłopaka.
- Nie, nie jestem i mam nadzieję, że jednak wystarczy, ten odruch był całkowicie nienaturalny i wolałbym do niego nie przywyknąć. - Ochooo..! Tutaj już powiało wyraźnym chłodem, który chyba sugerował, że lepiej tego tematu nie drążyć, ale w sumie... Sahir i tak nie mógł się nadziwić, jak wiele tupetu ten Puchon w sobie ma, jak naturalnie i z jaką prostotą przychodzi mu działanie tobie wbrew i odpyskowywanie Ci – sam się dziwiłeś, że to znosiłeś i w sumie wcale ci to nie przeszkadzało, było to przyjemne, bo... bo było to coś innego. Zachowanie, do którego nie przywykłeś, ale zarazem nie miałeś problemu z odpowiadaniem na nie – czy to w końcu nie tak, Mistrzu Pokera, że cała zabawa polega na "byciu sobą"..? Więc kim jest ten brunet? Sobą? Udaje? Bawi się? Nie wiedziłeś. A niewiedza wywoływać powinna ostrożność – ostrożność zaś prowadziła do braku zaufania, jak w przypadku Esmeraldy choćby, zimny wręcz gniew, kiedy ci się opierała i jeszcze tkała wokół Ciebie ten świat złudzeń, który chciałeś łamać, niszczyć... Ją chciałeś łamać! Kiedy zaś spojrzałeś znów na tą uśmiechniętą twarz... było w niej tyle naturalności... nie wierzyłeś jednak w coś takiego jak "szczęśliwe życie". Nie wierzyłeś, że były osoby, na której pewne rzeczy nie odcisnęły piętna. Jak silną psychikę ma ten dzieciak? Jak wiele byłoby potrzeba, żeby go zniszczyć..? I kiedy twój Pech w końcu go dosięgnie..? Lub ciebie, ba! - miałeś tą paskudną manierę w próbach zabierania go na swoje barki, dlatego potem wszyscy znikali – ponieważ dość mieli twojej ponurej aury, dość mieli twojego zmęczenia i znużenia życiem... Pozwoliłeś im odchodzić, wręcz wyganiałeś – im krócej się z kimś przebywało, tym łatwiej było się tej osoby pozbyć.
- Teraz nie zdarza Ci się okłamywać, żeby dostać to, czego pragniesz..? - Zapytałeś miękkim, zadziwiająco spokojnym tonem, wpatrując się w niego przymrużonymi, zainteresowanymi oczyma – i jak zwykle kryła się w tym jakaś drapieżność, w tych cieniach tkwiła jakaś przestroga przed tym zainteresowaniem... Jak bardzo można zaiwerzać swojej wyobraźni? I jak dalece można ufać takiej osobie, jaką Nailah był? - Mord i kłamstwa muszą tkwić w tobie... mimo wszystko zachowywaliśmy nasz główny rdzeń charakteru, czyż nie..? - To było bardzo interesujące, czegoś się teraz dowiedział... a jeszcze ciekawszym było to, co na to miał do powiedzenia Coletta... Tym nie mniej najważniejsze, w końcu wypada o tym wspomnieć, była mimika... mimika i zdradzieckie blaski zwierciadeł duszy. To one były twą informacyjną koroną.
- We własne. - Odpowiedziałeś z uśmiechem. - Jeno rodzaj wampirzego przekleństwa zmienili na bardziej *cenzura*... - Czy ci się ta bajka podobała? To trochę kiepsko powiedziane... byłeś wdzięczny za to, że przez pewien czas byłeś wolny od swoich wspomnień i jedyne, co ci pozostało, to ta klątwa – a jednocześnie czułeś się o wiele bardziej zniewolony. To było dziwaczne. Bardzo dziwaczne. W dodatku byłeś głodny... cholernie głodny... Może i cała ta magia odebrała ci rządzę krwi, ale jakoś nie zaspokoiła wspaniale realnych potrzeb organizmu, który krwi się domagał wraz z powróceniem do własnej formy – z tego też powodu zamiast usiąść obok Coletta to usiadłeś naprzeciwko niego, na jednym ze szczebli płotku. - To nie było zbyt przyjemne doznanie, jeśli mam być z tobą szczery.
Jemu ten gest, który wykonał niemal w roli pieczoty, bardzo do gustu przypadł – taaak, jemu też przypomniał się tamten poranek, bardzo przyjemny poranek, który wywoływał przyjemne odprężenie, a gdzieś na krańcach świadomości kręciła się chęć, by zrobić powtórkę... tyle że taka powtórka byłaby rzeczą bardzo niemądrą. Ciągle zastanawiało cię jednak to, w jaki sposób się ta niby całiem zwyczajna czynność, bo wszak pocałunek, ułożył, ile władczości było w prostym ruchu przyciągnięcia cię do siebie, który wykonał Colette, by dostać się do twoich warg, ile dziwnego posłuszeństwa wykazałeś, pozwalając ograniczyć swoją wolność – wolność, której panicznie potrzebowałeś, którą chciałeś łapać garściami, której ograniczanie wprawiało Cię w paranoje i nieprzyjemne dreszcze, które podstępem przebiegły od karku w dół kręgosłupa w tej chwili – a mimo to tamta... tamto było przyjemne. Nie przeszkadzało ci to, jedynie wprawiało w zastanowienie.
Wszystko w tobie mówiło, że to był jednorazowy wyskok... ale tylko w tej chwili. Piękno, które Colette nosił... Gdzieś w twojej głębi, pod tymi szeptami prób przekonania samego siebie, które przyjąłeś jako prawdę i fakt oczywisty, istniała malutka iskierka potrzeby, by posiadać to piękno – chora, niezdrowa myśl, która na razie śniła cicho na dnie, dopóki krew nie wrzała w twoich żyłach, a zmęczenie przygniatało barki do ziemi, przerwane jasną iskrą krótkiego polowania i radości – może i były to tylko iskry, ale za to jakie silne..! Bezwzględne wyrwanie umysłu z otępienia.
- Zamyśliłem się, mój błąd... Podziękuj też matce naturze, że szedłeś pod wiatr. - Kąciki warg drgnęły ci w pół uśmiechu – zdecydowanie był to limit wesołości, jaki czarnowłosy był w stanie okazać na co dzień. Rozglądnąłeś się za torbą Coletta, która gdzieś tu upadła i podszedłeś do niej, rzuciwszy książkę na mały stosik obok twojej – podniósłszy ją zaglądnąłeś bez pardonu do środka, nie przejmując się czymś takim jak "własność prywatna", czy też zasadą, że według dobrego wychowania w rzeczach innych grzebać się nie powinno – pogrzebałeś, pogrzebałeś i w końcu znalazłeś bryle "pana krokodyla", które rzuciłeś z minimalnej odległości pomiędzy łeb, który na nogach trzymał, a jego brzuch, by torbę odłożyć na ziemię obok nóg chłopaka.
- Nie, nie jestem i mam nadzieję, że jednak wystarczy, ten odruch był całkowicie nienaturalny i wolałbym do niego nie przywyknąć. - Ochooo..! Tutaj już powiało wyraźnym chłodem, który chyba sugerował, że lepiej tego tematu nie drążyć, ale w sumie... Sahir i tak nie mógł się nadziwić, jak wiele tupetu ten Puchon w sobie ma, jak naturalnie i z jaką prostotą przychodzi mu działanie tobie wbrew i odpyskowywanie Ci – sam się dziwiłeś, że to znosiłeś i w sumie wcale ci to nie przeszkadzało, było to przyjemne, bo... bo było to coś innego. Zachowanie, do którego nie przywykłeś, ale zarazem nie miałeś problemu z odpowiadaniem na nie – czy to w końcu nie tak, Mistrzu Pokera, że cała zabawa polega na "byciu sobą"..? Więc kim jest ten brunet? Sobą? Udaje? Bawi się? Nie wiedziłeś. A niewiedza wywoływać powinna ostrożność – ostrożność zaś prowadziła do braku zaufania, jak w przypadku Esmeraldy choćby, zimny wręcz gniew, kiedy ci się opierała i jeszcze tkała wokół Ciebie ten świat złudzeń, który chciałeś łamać, niszczyć... Ją chciałeś łamać! Kiedy zaś spojrzałeś znów na tą uśmiechniętą twarz... było w niej tyle naturalności... nie wierzyłeś jednak w coś takiego jak "szczęśliwe życie". Nie wierzyłeś, że były osoby, na której pewne rzeczy nie odcisnęły piętna. Jak silną psychikę ma ten dzieciak? Jak wiele byłoby potrzeba, żeby go zniszczyć..? I kiedy twój Pech w końcu go dosięgnie..? Lub ciebie, ba! - miałeś tą paskudną manierę w próbach zabierania go na swoje barki, dlatego potem wszyscy znikali – ponieważ dość mieli twojej ponurej aury, dość mieli twojego zmęczenia i znużenia życiem... Pozwoliłeś im odchodzić, wręcz wyganiałeś – im krócej się z kimś przebywało, tym łatwiej było się tej osoby pozbyć.
- Teraz nie zdarza Ci się okłamywać, żeby dostać to, czego pragniesz..? - Zapytałeś miękkim, zadziwiająco spokojnym tonem, wpatrując się w niego przymrużonymi, zainteresowanymi oczyma – i jak zwykle kryła się w tym jakaś drapieżność, w tych cieniach tkwiła jakaś przestroga przed tym zainteresowaniem... Jak bardzo można zaiwerzać swojej wyobraźni? I jak dalece można ufać takiej osobie, jaką Nailah był? - Mord i kłamstwa muszą tkwić w tobie... mimo wszystko zachowywaliśmy nasz główny rdzeń charakteru, czyż nie..? - To było bardzo interesujące, czegoś się teraz dowiedział... a jeszcze ciekawszym było to, co na to miał do powiedzenia Coletta... Tym nie mniej najważniejsze, w końcu wypada o tym wspomnieć, była mimika... mimika i zdradzieckie blaski zwierciadeł duszy. To one były twą informacyjną koroną.
- We własne. - Odpowiedziałeś z uśmiechem. - Jeno rodzaj wampirzego przekleństwa zmienili na bardziej *cenzura*... - Czy ci się ta bajka podobała? To trochę kiepsko powiedziane... byłeś wdzięczny za to, że przez pewien czas byłeś wolny od swoich wspomnień i jedyne, co ci pozostało, to ta klątwa – a jednocześnie czułeś się o wiele bardziej zniewolony. To było dziwaczne. Bardzo dziwaczne. W dodatku byłeś głodny... cholernie głodny... Może i cała ta magia odebrała ci rządzę krwi, ale jakoś nie zaspokoiła wspaniale realnych potrzeb organizmu, który krwi się domagał wraz z powróceniem do własnej formy – z tego też powodu zamiast usiąść obok Coletta to usiadłeś naprzeciwko niego, na jednym ze szczebli płotku. - To nie było zbyt przyjemne doznanie, jeśli mam być z tobą szczery.
- Colette Warp
Re: Zagroda
Pią Lut 27, 2015 12:04 am
Bo ten incydent sprzed ponad tygodnia w istocie był jednorazowym wyskokiem. To powinno wypełnić pulę 'szalonych, zwariowanych i poza kontrolą' wyskoków Colette na ten rok. Zabawne, że wykorzystał je już na samym początku i teraz był poddawany próbą ochłodzenia gorących emocji, od których oblizywał tylko spierzchnięte wargi i starał się skupić najmocniej na liczeniu detali w zbitku stylowej biżuterii Sahira. Ciężko było myśleć o tym wszystkim na trzeźwo, bo czuł się tak, jakby jego mózg to wyidealizował, jakby nakładał na prawdziwe wspomnienia jakieś nierealne, sztucznie wytworzone sumienie. Nawet jeśli pamiętał dokładnie zapach i smak. I jego w tej chwili przeszły dreszcze, ale nie ze strachu przed wolnością; a nawet z pragnienia właśnie tego rodzaju słodkiego zniewolenia. Nawet jeśli o dziwo to on sam miał usilną potrzebę grania pierwszych skrzypiec, nawet jeśli mu w tym konkretnym wspomnieniu, bez oporów na to zezwolono. I skorzystał... kto by tego nie zrobił? Właściwie to cholerną dziwnością tej sytuacji, był ot, że Sahir był sam... w końcu jeśli się starał, to nie byłaż tak odpychający, żeby omijać go szerokim łukiem. Nie rzucał się też od razu do szyi i nie zwracał się do rozmówcy per „mój obiedzie za dwa tygodnie”. To dlaczego jeszcze nikogo nie miał...? A raz zapytany między wierszami, tak sprawnie skręcił rozmową, że sam Colette w ogóle zapomniał wrócić do tematu – a chyba po tym co się stało, raczej powtórzenie pytania nie leżało w dobrym tonie. „A tak się pytam, bo chce sprawdzić czy cie przypadkiem komuś nie dobijam, heheszki.” - nie odbijam, Boże przeszło mu to przez myśl. Męski casanova się znalazł, psia mać, od siedmiu boleści. A miał się pilnować! Heh... Homo... nie lubił tego słowa. Ogólnie nie lubił tej nienormalnej części siebie. Jego świat byłby o wiele lepszy, gdyby Sahr był wysoką, czarnowłosą pięknością z subtelnym wcięciem w talii i naprawdę skowyrnym biustem(!), który samym wyglądem zapraszał, żeby wbić w niego twarz i zrobić 'motorówkę'... kosztem swojego cennego życia, ale na pewno byłaby to opłacalna wymiana. Ale nie był... i tu była największa tragedia tego świata. Jeszcze większa była taka, że gdyby jednak był, to Col z kolei by tu teraz nie siedział. Bo był H...
Pokręcił głową, zdając sobie sprawę, że coraz częściej jego umysł się zawiesza, a ciało działo na autopilocie, samemu podejmując decyzję, ze należy zacząć iść w stronę ławki – i tak przebudził się w połowie ich milczącego spaceru i ocucił do końca, dopiero po spoczynku na siedzisku.
- Ooo to na pewno. - przymrużył oczy rozbawiony. - Przyznaj, że dużo byś dał, żeby co jakiś czas oglądać sytuacje, w których robię sobie coś boleśnie idiotycznego. I niespodziewanka: masz to za darmo. Szczęście z rozmachem kopnęło cię w tył... - urwał, śledząc rozmówcę wzrokiem, aż ten nie dobrał się do jego torby. Niby nie było tam nic nadto cennego, ot kilka książek, zapisanych lub koślawo poszkicowanych pergaminów, szczelnie spakowany kałamarz z atramentem, pióro i kilka bliżej niezidentyfikowanych bzdetów, oraz pojedyncze cukierki, jakie wrzucił mu tam Aberacius. No i oczywiście etui z okularami, które w sumie były tam najcenniejsze i oczywiście na nie Sahir się rzucił. I pokazał tym razem swoje sportowe umiejętności w ciskaniu różnymi rzeczami.
- Rzut za sto punktów~! - zawyrokował jak sędzia i przeczesał dłonią włosy, spoglądając na podaną mu torbę i trochę zdziwiony. - Cóż... dziękuje.
Ha.... coś bycie szorstkim w obejściu coraz mniej Sahirowi wychodziło, zwłaszcza przez te malusieńkie, pozytywne i zaskakujące uczynki. Wolał to jednak przemilczeć, jeszcze zraziłby wampira albo ten wziąłby słowa Puchona za wyzwanie. Brązowowłosy nerd wsunął w końcu okulary na nos i zamrugał kilka razy, żeby przyzwyczaić się do ostrości.
- Gotowe, od razu lepiej. Teraz możesz się ze mnie naśmiewać w lepszej jakości. - zauważył zerkając na Nailaha zza szkieł. - Teraz... najczęściej okłamuje samego siebie. Żeby osiągnąć stan wewnętrznej harmonii, nie wzbudzonej przez nic pozornie delikatnego, co mógłby doszczętnie zniszczyć wszystko, co budowałem przez tyle lat.
Zrezygnował z kostiumu i odstawił maskę na bok. On wtedy, w świecie bajki wcale nie wyglądał tak zabawnie... pamiętał wtedy dokładnie każdą swoją myśl, ale tak jakby to zupełnie nie był on, tylko litościwie pozwolono mu stać obok, słuchać i oglądać teatr, jaki rozgrywał się pod kopułą jego czaszki. Był wtedy szybki, nie było mowy o ciapowatości, na dodatek traktował postacie inaczej niż osobiście uczniów. Nie interesowała go przyszłość i to, co zrobi tuż po tym, interesowali go ludzie, jakich użyje do osiągnięcia celu . To było najnormalniej w świecie chore- jakby niewinna bajka obudziła w nim bestie. A miał być przecież czasem migającym między scenami dodatkiem, jaki w zabawny i przystępny dla dzieci sposób ukarze... jakieś mądre motto.
- Czuje, że ta bajka mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej, gdybym wylosował kogoś innego, ale... polubiłem to. To... no wiesz; co sprezentował mi los. - nie wyglądał na wystraszonego tą informacją, po prostu starał się zejść z tematu morderstw i kłamstw, ale szło mu to z mniejszą łatwością niż Sahirowi. - Zresztą widziałeś mnie przed chwilą; byłbym w stanie zrobić krzywdę tylko skrajnemu idiocie.
Zaśmiał się sztucznie i żeby móc chociaż trochę odciągnąć wzrok od nadmiernie zainteresowanego spojrzenia wampira, zmienił nieco pozycje i przerzucając gruby ogon przez oparcie ławki, usiadł na niej po turecku. Całe szczęście ścieżka tematyczna zboczyła z nieprzyjemnych wertepów i postanowił wciągnąć się w nią do głębi.
- Hmm...? - zdziwił się. No tak, jego rozmówca jak zwykle mówił szyframi. A w bajkach był jakiś podobny...? Coś tak pokrętnego i... ah. Puchon uśmiechnął się szerzej i oparł luzacko o ławkę, umieszczając łokcie na szczycie oparcia. - No tak... idealny wybór, Milordzie. Dawno, dawno temu w odległej krainie żyli sobie w pięknych zamkach...wszyscy. Za górami, za lasami, w szczęściu i dobrobycie, bla-bla...
Pokręcił głową, zdając sobie sprawę, że coraz częściej jego umysł się zawiesza, a ciało działo na autopilocie, samemu podejmując decyzję, ze należy zacząć iść w stronę ławki – i tak przebudził się w połowie ich milczącego spaceru i ocucił do końca, dopiero po spoczynku na siedzisku.
- Ooo to na pewno. - przymrużył oczy rozbawiony. - Przyznaj, że dużo byś dał, żeby co jakiś czas oglądać sytuacje, w których robię sobie coś boleśnie idiotycznego. I niespodziewanka: masz to za darmo. Szczęście z rozmachem kopnęło cię w tył... - urwał, śledząc rozmówcę wzrokiem, aż ten nie dobrał się do jego torby. Niby nie było tam nic nadto cennego, ot kilka książek, zapisanych lub koślawo poszkicowanych pergaminów, szczelnie spakowany kałamarz z atramentem, pióro i kilka bliżej niezidentyfikowanych bzdetów, oraz pojedyncze cukierki, jakie wrzucił mu tam Aberacius. No i oczywiście etui z okularami, które w sumie były tam najcenniejsze i oczywiście na nie Sahir się rzucił. I pokazał tym razem swoje sportowe umiejętności w ciskaniu różnymi rzeczami.
- Rzut za sto punktów~! - zawyrokował jak sędzia i przeczesał dłonią włosy, spoglądając na podaną mu torbę i trochę zdziwiony. - Cóż... dziękuje.
Ha.... coś bycie szorstkim w obejściu coraz mniej Sahirowi wychodziło, zwłaszcza przez te malusieńkie, pozytywne i zaskakujące uczynki. Wolał to jednak przemilczeć, jeszcze zraziłby wampira albo ten wziąłby słowa Puchona za wyzwanie. Brązowowłosy nerd wsunął w końcu okulary na nos i zamrugał kilka razy, żeby przyzwyczaić się do ostrości.
- Gotowe, od razu lepiej. Teraz możesz się ze mnie naśmiewać w lepszej jakości. - zauważył zerkając na Nailaha zza szkieł. - Teraz... najczęściej okłamuje samego siebie. Żeby osiągnąć stan wewnętrznej harmonii, nie wzbudzonej przez nic pozornie delikatnego, co mógłby doszczętnie zniszczyć wszystko, co budowałem przez tyle lat.
Zrezygnował z kostiumu i odstawił maskę na bok. On wtedy, w świecie bajki wcale nie wyglądał tak zabawnie... pamiętał wtedy dokładnie każdą swoją myśl, ale tak jakby to zupełnie nie był on, tylko litościwie pozwolono mu stać obok, słuchać i oglądać teatr, jaki rozgrywał się pod kopułą jego czaszki. Był wtedy szybki, nie było mowy o ciapowatości, na dodatek traktował postacie inaczej niż osobiście uczniów. Nie interesowała go przyszłość i to, co zrobi tuż po tym, interesowali go ludzie, jakich użyje do osiągnięcia celu . To było najnormalniej w świecie chore- jakby niewinna bajka obudziła w nim bestie. A miał być przecież czasem migającym między scenami dodatkiem, jaki w zabawny i przystępny dla dzieci sposób ukarze... jakieś mądre motto.
- Czuje, że ta bajka mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej, gdybym wylosował kogoś innego, ale... polubiłem to. To... no wiesz; co sprezentował mi los. - nie wyglądał na wystraszonego tą informacją, po prostu starał się zejść z tematu morderstw i kłamstw, ale szło mu to z mniejszą łatwością niż Sahirowi. - Zresztą widziałeś mnie przed chwilą; byłbym w stanie zrobić krzywdę tylko skrajnemu idiocie.
Zaśmiał się sztucznie i żeby móc chociaż trochę odciągnąć wzrok od nadmiernie zainteresowanego spojrzenia wampira, zmienił nieco pozycje i przerzucając gruby ogon przez oparcie ławki, usiadł na niej po turecku. Całe szczęście ścieżka tematyczna zboczyła z nieprzyjemnych wertepów i postanowił wciągnąć się w nią do głębi.
- Hmm...? - zdziwił się. No tak, jego rozmówca jak zwykle mówił szyframi. A w bajkach był jakiś podobny...? Coś tak pokrętnego i... ah. Puchon uśmiechnął się szerzej i oparł luzacko o ławkę, umieszczając łokcie na szczycie oparcia. - No tak... idealny wybór, Milordzie. Dawno, dawno temu w odległej krainie żyli sobie w pięknych zamkach...wszyscy. Za górami, za lasami, w szczęściu i dobrobycie, bla-bla...
- Sahir Nailah
Re: Zagroda
Pią Lut 27, 2015 12:05 am
Sahir chyba miał łatwiej pod tym względem – z taką samą łatwością, z jaką przychodziło mu kontrolować rozmowę, w jakiej brał udział, tak samo łatwo było mu lawirować między własnymi myślami i manipulować nimi samymi – wszem, bywało lepiej i gorzej, wszystko zależało od stanu emocjonalnego, w jakim znalazł – sam przed sobą przecież nie przyzna, że mu się podobał tamten pocałunek, że czuł się bezpiecznie, a wszystkie procesy w mózgu uleciały, poddając się zupełnie temu uczuciu ukojenia, rozległy świat, który czarnowłosy skrzętnie wokół siebie budował, nagle zmniejszył się do minimum, długi czas ukrócił do danej chwili – tkwiła w tym magia, magia bardzo niepoprawna, która go wręcz wystraszyła, kiedy uświadomił sobie, co się dzieje... a najbardziej o to, co w zasadzie czuje, że w ogóle na to pozwolił – od tamtego momentu zamknął to wspomnienie w swej głowie i pozwolił mu trwać, owszem, ale oddzielał to od jakichkolwiek doznań. Zresztą – nie okłamujmy się, sprawa była niebezpieczna – dwóch chłopaków, obściskujących się..? Pomimo całego nie zważania na zasady, pomimo tego, jak często łamałeś schematy – to już było jak igranie z ogniem – w każdej chwili mógł i Ciebie, i Coletta, pogrzebać żywcem, nie pozostawiając po was nawet kosteczek – za takie ekscesy zamykało się w klasztorach i psychiatrykach, Ciebie pewnie by spalono, diabeł wcielony, ot co... Są pewne granice, która można przekraczać i których tykać się nie powinno – niektóre rzeczy powinny dziać się za kurtyną, nie zauważone przez widownię...
- Szczęście? - Ironiczny uśmiech wykrzywił twe wargi, kiedy usłyszałeś te słowa – i proszę bardzo, brunet nadal nie zrażony, nadal nagina wszystkie linie, których nikt nie naruszał do tej pory – było to w jakiś sposób naprawdę irytujące, a w drugiej opcji... po prostu cieszyło i budziło przeświadczenie, że powinieneś się wystrzegać doznań, jakie to jednocześnie ze sobą niosło – mógłbyś mu przypadkowo... zaufać? Mógłbyś pomyśleć, że "może tym razem będzie inaczej"..? Właśnie tej myśli bałeś się najbardziej. Bałeś się UWIERZYĆ. Nie chciałeś kolejnych zawodów, nie chciałeś kolejny raz czegoś tracić i obserwować, jak wszystko sypie ci się z rąk – teraz było dobrze, nie chciałeś niczego zmieniać... tylko obawiam się, że powoli tracisz nad tym kontrolę i naciągasz za bardzo linię zbliżenia na zasadzie prostych rozmów, która rozciągała się między tobą i Puchonem... Stworzona przez Ciebie przepaść pomniejszała się i pomniejszała, Colette jak gdyby nigdy nic postanowił zbudować na niej most... Mimo twego przerażenia, mimo gróźb i warknięć nadal pracował nad swoim, pogwizdując przy tym wesoło. Kompletnie nie wiedziałeś, co z tym zrobić. Co zrobić ze sobą.
Nic nie dopowiedział do poprzedniego pytania, wszelakie zdania zamarły w jego umyśle i postanowiły się stamtąd nie wychylać na światło dzienne, chociaż czy ja wiem, czy stanowiły aż tak wielki sekret..? Problem w tym, że jedno słowo często wiązało się z miliardem innych, które układały się na dłuższe historie – tak też było w tym przypadku. Mógłby dopowiedzieć coś, co by wyjaśniało jego minę, jego cyniczne rozbawienie i intonację, mógłby dokończyć myśl, którą rozpoczął, ale jednak tego nie zrobił – okłamujcie się, że skupił się na szukaniu tych okularów, które zaraz w ręce prawowitego właściciela powędrowały – skoro nic bez nich nie widział, to lepiej, by je miał – i to na nosie, tam, gdzie ich miejsce... chociaż szkoda była takiej twarzyczki zakrywanej przez nie.
- Skorzystam. - Przyobiecałeś na wzmiankę o tym, że możesz teraz się z niego naśmiewać... w lepszej jakości – dla niego na pewno lepszej, ale czy dla ciebie..? Gdyby Puchon powiedział komukolwiek w szkole, że śmiałeś się jak dziecko, płacząc wręcz i niemal turlając po ziemi, to nikt by mu nie uwierzył – nawet ci, którzy mieli na tyle jaj, żeby z tobą parę słów zamienić, nawet ci, którzy w sumie poświęcali ci aż zbyt dużo miejsca w swoim życiu – czuł się tak, jakby to było naprawdę coś niewłaściwego, jakby powinien się tego wstydzić – o, właśnie, wstyd, to chyba dobrze odzwierciedlało odczucia do tamtego wygłupu.
- Co jest takie "pozornie delikatne"..? Masz mnóstwo znajomych, co ci przeszkadza zwierzyć się któremuś z nich..? Co ci przeszkadza w "byciu sobą" w pełni, razem z akceptacją swoich wewnętrznych lęków, hmm..? - Złapał dłońmi okrągłą belkę, nogi opierając na belce poniżej, lekko przekrzywił głowę na ramię i przyglądał się chłopakowi, który nadal wyglądał tak samo śmiesznie w tym zielonym kubraku, nawet bez krokodylego łba. - Wiesz, że oszukiwaniem samego siebie nigdy nie da się osiągnąć stanu idealnego spokoju? To jak z próbą oswojenia wilka... przyjdzie w końcu do ciebie, wsyzstko będzie cudownie... aż pewnego dnia ugryzie cię w rękę i ucieknie. Wilk wróci, naturalnie, lecz za każdym razem, kiedy się pojawi, będzie gryźć jeszcze mocniej... A Ty będziesz nosił coraz więcej blizn. - Hipokryzja? Och tak, czarnowłosy często się nią popisywał, bardzo często (i bardzo świadomie) wchodził w wypowiedziach własnie na nią, bo jak lepiej uczyć ludzi, jeśli nie na własnych błędach i słowami, które mają pokrycie w rzeczywistości, które nie są rzucane na wiatr?
- Widziałem Cię też wtedy przy jeziorze... - Wtedy miał pod ręką śnieg... A co, jeśli miałby nóż? I proszę – te zwierciadła duszy do Ciebie śpiewają, opowiadają brak zażenowania krwią na dłoniach, którą zapewne zebrał, będąc wampirem, opowiadały o dziwnym wygaszeniu, bo informacja o tej bezwzględności wywoływała wygłuszenie wesołych trelli duszy, którą w sobie nosił – było w tym coś destrukcyjnego... Dumbledore-idiota... Mógł chociaż wybrać rolę, z którymi psychiki dzieciaków by sobie poradziły... - Proszę bardzo... ktoś, kto wydaje się być kruchym motylem, zasmakował w krwi... - Wygiąłeś jeden z kącików warg. - Jesteś bardzo niebezpiecznym graczem, panie Warp.
Odetchnąłeś głęboko i pochyliłeś głowę – tak, co za wspaniała bajka, doprawdy... Rzygasz tęczą...
- Przypadkowo. - Odparłeś, unosząc podbródek. - Tak jak i cała reszta.
- Szczęście? - Ironiczny uśmiech wykrzywił twe wargi, kiedy usłyszałeś te słowa – i proszę bardzo, brunet nadal nie zrażony, nadal nagina wszystkie linie, których nikt nie naruszał do tej pory – było to w jakiś sposób naprawdę irytujące, a w drugiej opcji... po prostu cieszyło i budziło przeświadczenie, że powinieneś się wystrzegać doznań, jakie to jednocześnie ze sobą niosło – mógłbyś mu przypadkowo... zaufać? Mógłbyś pomyśleć, że "może tym razem będzie inaczej"..? Właśnie tej myśli bałeś się najbardziej. Bałeś się UWIERZYĆ. Nie chciałeś kolejnych zawodów, nie chciałeś kolejny raz czegoś tracić i obserwować, jak wszystko sypie ci się z rąk – teraz było dobrze, nie chciałeś niczego zmieniać... tylko obawiam się, że powoli tracisz nad tym kontrolę i naciągasz za bardzo linię zbliżenia na zasadzie prostych rozmów, która rozciągała się między tobą i Puchonem... Stworzona przez Ciebie przepaść pomniejszała się i pomniejszała, Colette jak gdyby nigdy nic postanowił zbudować na niej most... Mimo twego przerażenia, mimo gróźb i warknięć nadal pracował nad swoim, pogwizdując przy tym wesoło. Kompletnie nie wiedziałeś, co z tym zrobić. Co zrobić ze sobą.
Nic nie dopowiedział do poprzedniego pytania, wszelakie zdania zamarły w jego umyśle i postanowiły się stamtąd nie wychylać na światło dzienne, chociaż czy ja wiem, czy stanowiły aż tak wielki sekret..? Problem w tym, że jedno słowo często wiązało się z miliardem innych, które układały się na dłuższe historie – tak też było w tym przypadku. Mógłby dopowiedzieć coś, co by wyjaśniało jego minę, jego cyniczne rozbawienie i intonację, mógłby dokończyć myśl, którą rozpoczął, ale jednak tego nie zrobił – okłamujcie się, że skupił się na szukaniu tych okularów, które zaraz w ręce prawowitego właściciela powędrowały – skoro nic bez nich nie widział, to lepiej, by je miał – i to na nosie, tam, gdzie ich miejsce... chociaż szkoda była takiej twarzyczki zakrywanej przez nie.
- Skorzystam. - Przyobiecałeś na wzmiankę o tym, że możesz teraz się z niego naśmiewać... w lepszej jakości – dla niego na pewno lepszej, ale czy dla ciebie..? Gdyby Puchon powiedział komukolwiek w szkole, że śmiałeś się jak dziecko, płacząc wręcz i niemal turlając po ziemi, to nikt by mu nie uwierzył – nawet ci, którzy mieli na tyle jaj, żeby z tobą parę słów zamienić, nawet ci, którzy w sumie poświęcali ci aż zbyt dużo miejsca w swoim życiu – czuł się tak, jakby to było naprawdę coś niewłaściwego, jakby powinien się tego wstydzić – o, właśnie, wstyd, to chyba dobrze odzwierciedlało odczucia do tamtego wygłupu.
- Co jest takie "pozornie delikatne"..? Masz mnóstwo znajomych, co ci przeszkadza zwierzyć się któremuś z nich..? Co ci przeszkadza w "byciu sobą" w pełni, razem z akceptacją swoich wewnętrznych lęków, hmm..? - Złapał dłońmi okrągłą belkę, nogi opierając na belce poniżej, lekko przekrzywił głowę na ramię i przyglądał się chłopakowi, który nadal wyglądał tak samo śmiesznie w tym zielonym kubraku, nawet bez krokodylego łba. - Wiesz, że oszukiwaniem samego siebie nigdy nie da się osiągnąć stanu idealnego spokoju? To jak z próbą oswojenia wilka... przyjdzie w końcu do ciebie, wsyzstko będzie cudownie... aż pewnego dnia ugryzie cię w rękę i ucieknie. Wilk wróci, naturalnie, lecz za każdym razem, kiedy się pojawi, będzie gryźć jeszcze mocniej... A Ty będziesz nosił coraz więcej blizn. - Hipokryzja? Och tak, czarnowłosy często się nią popisywał, bardzo często (i bardzo świadomie) wchodził w wypowiedziach własnie na nią, bo jak lepiej uczyć ludzi, jeśli nie na własnych błędach i słowami, które mają pokrycie w rzeczywistości, które nie są rzucane na wiatr?
- Widziałem Cię też wtedy przy jeziorze... - Wtedy miał pod ręką śnieg... A co, jeśli miałby nóż? I proszę – te zwierciadła duszy do Ciebie śpiewają, opowiadają brak zażenowania krwią na dłoniach, którą zapewne zebrał, będąc wampirem, opowiadały o dziwnym wygaszeniu, bo informacja o tej bezwzględności wywoływała wygłuszenie wesołych trelli duszy, którą w sobie nosił – było w tym coś destrukcyjnego... Dumbledore-idiota... Mógł chociaż wybrać rolę, z którymi psychiki dzieciaków by sobie poradziły... - Proszę bardzo... ktoś, kto wydaje się być kruchym motylem, zasmakował w krwi... - Wygiąłeś jeden z kącików warg. - Jesteś bardzo niebezpiecznym graczem, panie Warp.
Odetchnąłeś głęboko i pochyliłeś głowę – tak, co za wspaniała bajka, doprawdy... Rzygasz tęczą...
- Przypadkowo. - Odparłeś, unosząc podbródek. - Tak jak i cała reszta.
- Colette Warp
Re: Zagroda
Pią Lut 27, 2015 12:06 am
Wtedy to była jedna z tych legendarnych 'chwil', dla których się żyje, dla których w ogóle podejmuje się walki i sprostania systemowi, jakiemu poddali się ludzie, wybieraniu sobie jakie aspiracji, zawodu, utrzymywania się, by nie skończyć na bruku. I tak aż do śmierci, z ciągłą nadzieją, że może jeszcze w ostatniej sekundzie życia zdarzy się coś niesamowitego. Ale takie chwile mają to do siebie, że ich ulotna perfekcja wymaga dwóch cech: krótkotrwałości i niepowtarzalności. Absolutnie nie mógł pozwolić na to, żeby emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem, już raz był o włos od wizytacji w szpitalu i tylko dlatego, że był tak mały, iż podjęto decyzję, że zapewne samo mu przejdzie. Nie przeszło, ale teraz musiał wykazywać się na tyle daleko pociągnięta odpowiedzialnością, żeby nie wychodzić z tym wszystkim tak otwarcie. A najlepiej nie wychodzić w ogóle. I co jakiś czas, jakby głodne spojrzenia, które puszczał...
Nie, nie ważne.
Wystarczało mu to, co miał już teraz – mógł wdawać się w swobodne dyskusje, czasem postępować troszkę na cierpliwości wampira, ale nigdy do momentu, w którym mógłby zacząć robić się złośliwy. Zaufał mu już... maszyna poszła dalej niż najprawdopodobniej którykolwiek z nich planował i teraz było już za późno na zwolnienie, musiała radośnie trykać na szynach i swoim tempem sunąć przed siebie w nieznane, oświetlając sobie ledwie drogę przybrudzoną, słaba latarką. Colette ufał, że jeśli nie zrobi czegoś naprawdę głupiego, ze jeśli pierwszy nie zamierzy się na Sahira, to ten nie będzie miał żadnych podstaw, żeby robić mu krzywdę. Nawet w ciągu ostatnich dni zauważył, że udało mu się utorować trochę szacunku w oczach Krukona. Dlatego budował most, nie bacząc już na warkot, który uznał, za reakcję obronną; w końcu chciał się wreszcie do niego dostać, czuł, że jest tego wart! Często siebie samego nie doceniał ,ale widział ile osiągnął i nie zamierzał odpuszczać, zwłaszcza 1/3 drogi. Zwłaszcza, kiedy go pocałował.
Jedyna, złą stroną tego złotego medalu było to, ze niczego nie można dostawać za darmo, trzeba mieć zawsze coś na wymianę – w tej rozgrywce były to informacje. Jeśli Puchon chciał się czegoś dowiedzieć, musiał uściubić też nieco od siebie. I do tej części mostu było łatwo, mógł mówić o wszystkim: o swoich miernych ocenach z eliksirów, o ciągle wybijających się przy najprostszej czynności palcach u rąk, o swoim domu, o morzu, o Polsce, o muzyce, o czarujących kobietach. Ale z każdym krokiem ciężar prawdy zaczynał sprawiać, że musiał uginać kolana. Pokazał orientacje, swoje oczy bez zbawiennej ochrony grubych szkieł, pokazał zawahanie, pokazał kiepską kondycje, mówił co raz wolniej i mniej. A Sahir bez oglądania się na to zanurzał wiaderko coraz głębiej w te studnie, gdzie ten znikał mu z oczu w ciemnościach, ciekaw co też takiego stamtąd wydłubie. I wtedy szala wiedzy coraz mocniej przechylała się w jego stronę, zamiast tkwić na równi – to nie było sprawiedliwe, wampir powoli zaczynał wiedzieć stanowczo za dużo.
- Ułuda prawdy jest taka delikatna. Pozornie. I nie, nie mam tu aż takich przyjaciół... wydaje mi się, że brak zaufania jest postępującą chorobą cywilizacyjną, jeśli się przed kimś zanadto otworzysz, nawet jeśli nie jest zły i dba o ciebie, to jakiś wewnętrzny instynkt nakaże mu to wykorzystać; ze strachu albo z chwili triumfu... z różnych powodów. Dlatego wszystko jest ok, dopóki wiadomo kiedy przestać. I teraz, Sahirze, przestaniemy. A raczej, ty przestaniesz. - tym razem dwukolorowe oczy był jak pociski na krótką chwilę wystrzelone prosto w twarz czarnowłosego i konfrontacja odnośnie kruchego motyla, krwi i kłamstw oficjalnie została zakończona. Drewniany miecz był wbity w Szachownicę i rozciągnął na kilku metrach jej powierzchni paskudną bruzdę. A sam Colette czmychnął wzrokiem na bok, na stosik książek i sięgnął po tę najwyższą.
- Uczysz się na transmutacje? - kartki zaszeleściły mu w rękach, kiedy przerzucał niedbale strony, widocznie się nie wczytując, a ledwie sunąc wzrokiem po zbitkach wyrazów. - Faktycznie dawno nie było cie na lekcjach... chcesz notatki? Mam jeszcze całkiem niezłe z Magicznych zwierząt i Czarnej Magii, o ile się rozczytasz, z moich krzaczków. To wagary z wyboru, czy coś się stało?
Nie, nie ważne.
Wystarczało mu to, co miał już teraz – mógł wdawać się w swobodne dyskusje, czasem postępować troszkę na cierpliwości wampira, ale nigdy do momentu, w którym mógłby zacząć robić się złośliwy. Zaufał mu już... maszyna poszła dalej niż najprawdopodobniej którykolwiek z nich planował i teraz było już za późno na zwolnienie, musiała radośnie trykać na szynach i swoim tempem sunąć przed siebie w nieznane, oświetlając sobie ledwie drogę przybrudzoną, słaba latarką. Colette ufał, że jeśli nie zrobi czegoś naprawdę głupiego, ze jeśli pierwszy nie zamierzy się na Sahira, to ten nie będzie miał żadnych podstaw, żeby robić mu krzywdę. Nawet w ciągu ostatnich dni zauważył, że udało mu się utorować trochę szacunku w oczach Krukona. Dlatego budował most, nie bacząc już na warkot, który uznał, za reakcję obronną; w końcu chciał się wreszcie do niego dostać, czuł, że jest tego wart! Często siebie samego nie doceniał ,ale widział ile osiągnął i nie zamierzał odpuszczać, zwłaszcza 1/3 drogi. Zwłaszcza, kiedy go pocałował.
Jedyna, złą stroną tego złotego medalu było to, ze niczego nie można dostawać za darmo, trzeba mieć zawsze coś na wymianę – w tej rozgrywce były to informacje. Jeśli Puchon chciał się czegoś dowiedzieć, musiał uściubić też nieco od siebie. I do tej części mostu było łatwo, mógł mówić o wszystkim: o swoich miernych ocenach z eliksirów, o ciągle wybijających się przy najprostszej czynności palcach u rąk, o swoim domu, o morzu, o Polsce, o muzyce, o czarujących kobietach. Ale z każdym krokiem ciężar prawdy zaczynał sprawiać, że musiał uginać kolana. Pokazał orientacje, swoje oczy bez zbawiennej ochrony grubych szkieł, pokazał zawahanie, pokazał kiepską kondycje, mówił co raz wolniej i mniej. A Sahir bez oglądania się na to zanurzał wiaderko coraz głębiej w te studnie, gdzie ten znikał mu z oczu w ciemnościach, ciekaw co też takiego stamtąd wydłubie. I wtedy szala wiedzy coraz mocniej przechylała się w jego stronę, zamiast tkwić na równi – to nie było sprawiedliwe, wampir powoli zaczynał wiedzieć stanowczo za dużo.
- Ułuda prawdy jest taka delikatna. Pozornie. I nie, nie mam tu aż takich przyjaciół... wydaje mi się, że brak zaufania jest postępującą chorobą cywilizacyjną, jeśli się przed kimś zanadto otworzysz, nawet jeśli nie jest zły i dba o ciebie, to jakiś wewnętrzny instynkt nakaże mu to wykorzystać; ze strachu albo z chwili triumfu... z różnych powodów. Dlatego wszystko jest ok, dopóki wiadomo kiedy przestać. I teraz, Sahirze, przestaniemy. A raczej, ty przestaniesz. - tym razem dwukolorowe oczy był jak pociski na krótką chwilę wystrzelone prosto w twarz czarnowłosego i konfrontacja odnośnie kruchego motyla, krwi i kłamstw oficjalnie została zakończona. Drewniany miecz był wbity w Szachownicę i rozciągnął na kilku metrach jej powierzchni paskudną bruzdę. A sam Colette czmychnął wzrokiem na bok, na stosik książek i sięgnął po tę najwyższą.
- Uczysz się na transmutacje? - kartki zaszeleściły mu w rękach, kiedy przerzucał niedbale strony, widocznie się nie wczytując, a ledwie sunąc wzrokiem po zbitkach wyrazów. - Faktycznie dawno nie było cie na lekcjach... chcesz notatki? Mam jeszcze całkiem niezłe z Magicznych zwierząt i Czarnej Magii, o ile się rozczytasz, z moich krzaczków. To wagary z wyboru, czy coś się stało?
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|