Go down
Cheyenne Collins
Ministerstwo Magii
Cheyenne Collins

Cheyenne Collins  Empty Cheyenne Collins

Pią Wrz 01, 2017 1:43 am
you can run but you die tired

INFORMACJE PODSTAWOWE
Imię i nazwisko: Cheyenne Aisha Collins.
Imiona i nazwiska rodziców: Theodore Winston oraz Anna Margareth Collins (z domu McCater). Wychowuje go jednak Harold Collins — czystokrwisty tyran.
Data urodzenia: 29 lutego, 1960 roku.
Miejsce zamieszkania: formalnie rezydencja na obrzeżach Londynu.
Status majątkowy: neutralizowany. Ojciec wręcz kicha bogactwem, a matka co dzień wyrzuca pieniądze w błoto — z braku lepszych zajęć. Chayenne zaś jest bogaty wystarczająco, by nie wgryzać się w glebę w ramach podwieczorku i biedny do stopnia, w którym musi uważać, na co wydaje powierzoną sumę. Nikt nie mówi o tym głośno, ale to oczywiste; należy mu się tylko połowa przywilejów.
Czystość krwi: brudna. Półmugol.
Była szkoła: Hogwart, Ravenclaw.
Różdżka: tarnina, włos z ogona testrala, 13 i pół cala, giętka. Bez skaz, choć zawsze wydaje się o kilka stopni zbyt zimna, jakby obejmowały ją palce trupa, nie człowieka.

APARCYJA
Wzrost: 189 centymetrów.
Waga: 77 kilogramów.
Kolor włosów: czarne.
Kolor oczu: błękit.

PRACA
Ojciec emanował wrogą niechęcią od zawsze. Starszego z synów umieścił na wygrzanym przez siebie stołku szefa departamentu kontroli nad magicznymi stworzeniami. Młodszemu nie miał zamiaru ułatwiać. Wziął go pod skrzydła, ale były to skrzydła pełne tnących, ciernistych piór, ciasne i nieprzepuszczające światła. Trzymał go pod podeszwą, przyciskając butem twarz do mokrej, zadeszczonej ziemi. Mówił krótko. Mocno. Wstań. Rusz się. Zdechniesz w tym tempie. Sądzisz, że wróg będzie ci klaskał, gdy się tak szlajasz? Widać, że nie moja krew. Widać, że nie moje geny. Widać, że nie mój duch, moja siła, inteligencja, wszystko nie moje.
Cheyenne niejednokrotnie miał ochotę chwycić za posrebrzany nóż i ująć bestię najgorszą ze wszystkich — strzepnąć istnienie Harolda Collinsa, jak strzepuje się kurz z ważnej treści w księdze. Tyle razy, ile wymierzono mu siarczysty policzek za złe ustawienie rąk. Za zbyt szybką, nieprzemyślaną reakcję. Za nic. Był już niemal pewien, że czegokolwiek nie zrobi, zawsze będzie o krok za daleko. Ojciec podnosił poprzeczkę za każdym razem, gdy bękarci pies miał szansę nad nią przeskoczyć.
To był burzowy poranek, targający koronami drzew i przecinający niebo dziesiątkami błyskawic. W oczach głowy rodziny, tak kompletnie różnych od jego oczu, nie ujrzał iskry dumy. Usłyszał jednak, że może próbować. Dostał się do departamentu kontroli nad magicznymi stworzeniami jakby bez problemu.
Leżąc w łóżku w rozpiętej koszuli i boso, unosił nóż. Mógłby tym w ogóle zabić? Obracając ostrze, wyłapywał na srebrze blaski księżyca. Specjalizował się w łapaniu wilkołaków. Do tego przymierzał się całe życie i był pewien, że gdyby stanął naprzeciw któregoś, instynkt łowcy poruszałby jego mięśniami aż do wygranej. Ale czy był w stanie upolować największego z wilków, z którym od dziecka mierzył się na spojrzenia, walczył o teren?
Pościg dopiero się zaczął.

BOGIN
Igły rozsypane na ziemi, a na niej blade, zakrwawione stopy. Im wyżej sunie spojrzeniem, tym mięśnie bardziej mu tężeją. Kiedy dociera do zbrudzonej błotem sukni, krew wewnątrz jego żył zamienia się w kamień. Ta suknia, dawniej, była biała jak płatki bzu. Delikatna, zwiewna i pachnąca. Doskonale wie, co dostrzeże, jeśli uniesie wzrok wyżej i nie chce tego robić, ale rozlega się szurnięcie — Ona postanawia podejść do niego sama. Obraz się wyostrza, igły okazują się kłami. Setką cienkich kłów, błyszczących w świetle księżyca. W kadrze pojawia się szczupła, blada dłoń. Wyciąga się nienaturalnie, chwyta go za twarz. Obejmuje delikatnie, ale pod tymi palcami jest tylko lód. Choć wewnątrz niego płonął ogień, te słabe muśnięcia opuszek, które krążą po jego skórze, zawsze sprawiały, że temperatura jego ciała mimowolnie spadała. Za każdym razem był bliski śmiechu — histerycznego, nerwowego, kompletnie nie pasującego do jego władczej, lwiej postawy. Ale mimo szaleństwa, które trawiło go jak pożar, podnosił wreszcie oczy. Na nią potrafił. Uśmiechała się. I przez sekundę był to uśmiech najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek widział. Kiedy jednak rozchylała usta, spomiędzy nich wylewała się gęsta, czarna masa. Cuchnęła krwią. Łajnem. GRZECHEM. Twarz zaczynała się wydłużać. Gdy patrzył na jej zęby, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wyglądają jak powtykane byle jak nagrobki. Szczerzyła się do niego, przekrzywiając głowę coraz mocniej i mocniej, aż strzyk w karku powinien ją zabić. Zamiast tego zabijał coś w nim. Pragnie się jej wyrwać, ale Ona nie trzyma już lekko ręki na jego policzku. Zamiast tego wczepia palce przypominające pajęcze odnóża. Wciska się pazurami w jego szczękę i zmusza, żeby nie opuszczał wzroku. Powoli, z niezmiennym uśmiechem, podchodzi do niego i wsuwa mu w wolną dłoń (zimny, zbyt zimny) metal. Jej czarne wargi poruszają się; spomiędzy kącików wypływają kolejne gęste strużki melasy. Charczy, ale on i tak ją rozumie.
Raz już to zrobiłeś, braciszku. Dlaczego nie drugi?

AMORTENCJA
Od początku go nie lubili, wiedział o tym. Patrzył na nich zbyt wulgarnie, jakby trzymał gardę ostatkiem sił, jakby pozostało tylko kilka cienkich nitek, które po pęknięciu z trzaskiem odsłonią jego prawdziwą, wilczą twarz. Wiele go to kosztowało, ale spoglądał na każdego z góry, z cierpliwością, zachłannością i tym, czego nie potrafili znieść — arogancją. Należał mu się cały świat. Winni mu byli przysługi — nie różnili się niczym od stada jagniąt, podczas gdy on charakteryzował sobą wszystko to, co oznaczało bycie łowcą. W jego żyłach wrzała krew pełna brudu, choroby, kwasu. Nie rozumieli, skąd w nim tyle własnej woli. To ich obrzydzało. I przerażało.
Nie pamiętał, czy kiedykolwiek wcześniej czuł woń podobną do tej. Ostry, kategoryczny zapach stanowczości, który okalał jej sylwetkę jak łuna. Tylko raz, tej jasnej jak w południe nocy, zdarzyło mu się zawahać. On? Stracił ruch? Niedorzeczne. Ale to, co wyczuwał, oznaczało siłę, której inni nie posiadali. Pachniała ziemią, sosnami, rześkim strumieniem, futrem — a między zmierzwionym włosiem szalał świeży wiatr. Pachniała wolnością. To go pokonało.

WIDOK Z AIN EINGARP
Krótkie mignięcia. Dostrzega głowy rodzin, nienaturalnie odwracające się w tył. W lustrze patrzy na nich z dużej odległości — może zbyt dużej. Może o wiele większej niż dystans, który i tak dzieli ich dusze. Od dziecka wiedział, że się od niego odwrócą, ale mimo tego musieli zachować go przy życiu. Bo tak trzeba. Bo ludzie by gadali. Bo ktoś już ujrzał ciężarny brzuch Margareth Collins. Zaczęto by plotkować, racja? A do tego nie dopuściliby za wszelką cenę. Honor musi być nieskalany, nawet jeśli wewnątrz diamentu znajduje się trucizna. Stojąc tuż przy tafli Ain Eingarp przed jego oczami trwa krótki moment, gdy głowy w ciszy się obracają, choć kręgi szyjne dawno powinny trzasnąć w śmiertelnym odgłosie. Twarze były wpierw naprzeciw niego. Potem obróciły się profilem. Teraz znajdują się tyłem, choć ich sylwetki nadal stoją bez ruchu, sztywne, wyprężone jak na baczność — wciąż frontem do niego. Spogląda po każdym z nich z chorą, tłumioną przez lata nienawiścią. Długie, czarne loki matki, spięte w wysokiego koka, który obnaża jej łabędzią szyję. Tuż obok zaczesane do tyłu, hebanowe włosy ojca. Wśród nich mnóstwo nitek siwizny. Rozpuszczone włosy, kaskadą grubych loków opadające na piersi — to jego siostra. Cheyenne wie, że gdyby opuścił wzrok, dostrzegłby brudną biel i zakrwawione stopy, więc omija ten obraz, targany dławionym w gardle przekleństwem. Wtedy dociera do ostatniego członka rodziny. Asa w rękawie Collinsów. Do ideału. Spogląda prosto w ciemne oczy starszego brata, a ten mruga do niego porozumiewawczo, jakby chciał na głos powiedzieć: chyba nie sądziłeś, że zostaniesz z tym sam? Rhea ma na gardle i żuchwie mnóstwo siniaków, jakby ktoś siłą próbował zmusić go, aby także odwrócił głowę w tył. Cheyenne, choć nigdy nie wykrztusiłby tych słów na głos, miał ochotę podziękować.

PODSUMOWANIE POSIADANEJ WIEDZY I UMIEJĘTNOŚCI
Nie był tym przysłowiowym czerwonym wykrzyknikiem na czarnym pergaminie obsypanym ciemnoszarymi literami. Emanował duszącą, mroźną aurą, ale wiążącą się z tajemnicą, nie wygraną. Siedząc gdzieś na tyłach sali sprawiał wrażenie wyłączonego. Patrzył przed siebie albo w blat, w ścianę lub okno, rzadko dołączając się do dyskusji i absolutnie nigdy nie wyrywając się na chętnego. Przeżył Hogwart bezpretensjonalnie — nie stwarzał problemów. Był niemy i charakterystyczny zarazem — na tyle, że nauczyciele, patrząc w kąt danego pomieszczenia, byliby przekonani, że coś ubyło z tła, jednak nie byliby w stanie skonkretyzować co dokładnie. Duch. Nie uczeń.
Ale w całej swojej intensywnej nieszczególności dobrze mu szło z zielarstwem — może dlatego, że skupiał się na celu. Szukał alternatyw dla broni, którą wolał trzymać wetkniętą za pas spodni, nie w ręce. Czy jest roślina, która po skruszeniu na popiół wygląda jak przyprawa, a która po zetknięciu z wnętrzem jamy ustnej powoli wżera się w tkanki, dociera do mózgu i wyłącza ten narząd, tak po prostu? Jest owoc, którego sok paraliżuje? Niewielki liść, który — po wsunięciu na język — skleja go z podniebieniem i zamyka paszczę stwora? Ogarnięty manią wertował książki całymi godzinami. Dniami. Latami. Wkrótce większość treści miał w głowie. Recytował zastosowania wybudzany w środku nocy, dlatego podczas egzaminów mógł działać z równą stanowczością. Ojciec powinien być z niego dumnym.
Za równie ważną uważał astronomię, zaraz po niej w grę wchodziła umiejętność opieki nad magicznymi zwierzętami. Potrzebował tego wszystkiego, aby trzymać gardę. Wybywać w nieznane, wysyłany zdawkowymi poleceniami, a stamtąd, za pomocą gwiazd i terenu, tropić, śledzić, a wreszcie wykonywać robotę. Chciał przede wszystkim mieć możliwość wykorzystywania pleneru, bez względu na to, w jakich okolicznościach i z jakim wyposażeniem nagle by się obudził. To czym chciał się odznaczać, to przede wszystkim bycie dobrym pociskiem. Twardym, szybkim i trafiającym w punkt.
Dlatego Cheyenne, oszalały przez nacisk, jaki sam na siebie wywierał od śmierci siostry, widział tylko jedną drogę. Wyszkolić się i wytępić wilkołaki. Zneutralizować. Zbyt mocno stąpał przy tym po ziemi, żeby być dobrym z wróżbiarstwa. Sam nie ma pojęcia jakim cudem zdał ten przedmiot. A numerologia? Bzdura. Jeżeli było coś, co wydawało mu się mniej potrzebne do życia niż ona, to jeszcze tego nie odnalazł. To samo w przypadku lotu  — gdyby jego ofiara wskoczyła na miotłę i pognała w niebo, Cheyenne znalazłby się na przegranej pozycji. Nie tyle nie potrafił, co nie chciał ujarzmiać niesfornych mioteł. Zdecydowanie wolał gryfy, choć żaden nie pozwolił mu trafić na grzbiet, zmuszając młodego Collinsa do najbardziej przyziemnych transportów.

PRZYKŁADOWY POST


Palce zacisnęły się mocniej na porcelanowych brzegach umywalki. Otwór wciągał z ssącym odgłosem ostatnie litry różowawej wody. W tle wciąż słychać było wrzaski. Myślałeś, co robisz? Kobieto, nie waż się tak do mnie zwracać! Chcesz wojny z ludźmi? Chcesz, by zabrali ci dzieciaka? Twarz to jego wizytówka! Zejdź mi z oczu. Jedyna, Haroldzie. WYNOŚ SIĘ. Jeżeli mu to zniszczysz raz jeszcze – ktoś zacznie węszyć. Chcesz tego? Chcesz?  
W tym momencie palce zaciskały się jeszcze mocniej, aż ramiona zaczynały drżeć.
Spokojnie.
Klatka piersiowa urosła pod wpływem nabieranego głęboko wdechu. Czuł jak powietrze prześlizguje się przez zdarte od tłumaczeń gardło, przeciska się głębiej – aż do opustoszałych płuc. Od razu lepiej. Tylko w głowie szumiało, ale na to zaradzi jakoś później. Najważniejsze, że ręce przestały się tak trząść. Mógł umyć porządniej twarz, zdrapać z nadgarstków brud jego palców. Mógł doprowadzić się do ładu. Poprawił jeszcze kołnierzyk poluzowanej koszuli i uniósł wzrok.
W lustrze dostrzegł bijącą biel ubrania spod którego wystawała lekko opalona skóra. Siniaki ciągnęły się wzdłuż smukłej szyi. W tym momencie zmarszczył brwi, dostrzegając zarys brody i linię ust u kącika nadszarpniętych raną. Wargi wykrzywiały się w grymas, którego nikt jeszcze nie widział. Białe zęby zatrzasnęły się w złowrogim wyrazie pełnym ostrzeżenia – jak pies, który ostatkiem sił trzyma szczęki zwarte. Wszystko po to, by nie ugryźć właściciela. Tak to jest, gdy smycz okazuje się długa, posiłki ciepłe, znajomi pana sympatyczni i otwarci. Kto by się spodziewał, że wystarczy trzask zamykanych drzwi, by na grzbiet wiernego kundla padł pierwszy huk pasa? Minęła długa chwila wsłuchiwania się w krzyki i dopiero wtedy mina stała się bardziej neutralna. Udało mu się nabrać kolejnego wdechu i unieść wzrok jeszcze wyżej – na zadrapany nos.
Jeszcze trochę, powtarzał sobie jak mantrę, znów zaciskając ręce na zlewie. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko odrobinę...
Ale kiedy w kadrze wyłapywał pierwszą linię czarnych rzęs głowa nagle obróciła się, wzrok uciekł na ścianę.
Nie tym razem.
Nie mógłby spojrzeć sobie w oczy.
Caroline Rockers
Oczekujący
Caroline Rockers

Cheyenne Collins  Empty Re: Cheyenne Collins

Sob Wrz 01, 2018 9:48 pm
Witaj na Magicznej Kołysance! Po roku czekania, z dumą mogę wręczyć Ci Wybitny i tym samym 20 dodatkowych fasolek na start za dopracowaną, rozbudowaną kartę.
Na podstawie karty przydzielam ci 5 atutów i 2 słabości.

Atuty:
- Krzyk mandragory -  rośliny, którymi opiekuje się postać, rosną szybko i zdrowo. Po prostu jakaś wrodzona intuicja podpowiada im czego roślince trzeba. Za dużo wody? Za mało światła? A może roślinka czuje się samotna i potrzebuje towarzystwa? Intuicja podpowie, a plony z roślinki będą wyjątkowo dorodne.
- Mól książkowy - postać przeczytała w swoim życiu całe mnóstwo książek. Pamięta dzięki temu całkiem sporo informacji, ale głównym jej atutem jest zdolność szybkiego wyszukiwania informacji w bibliotekach. Kto inny spędziłby cały dzień na szukaniu odpowiedniego tytułu, ale postać z tym atutem dokładnie wie gdzie co znaleźć.
-  Siła płynąca z ducha - postać, jeśli jest pobudzona odpowiednio silnymi emocjami, nabiera większej siły fizycznej niż zazwyczaj. Taka postać dużo lepiej się bije, jeśli buzuje w niej agresja, może też być świetnym pałkarzem, jeśli gra budzi w niej euforię.
- Gwiazdy są blisko - postać zna się na astronomii, potrafi bez większych problemów nakreślić mapę Księżyca czy różnych gwiazdozbiorów. Ma podstawą wiedzę, którą wykorzystuje na co dzień.
- To coś - postać ma w sobie to coś, jakiś urok, magnetyzm, który przyciąga. Niektórzy myślą, że tylko wile mogą wpływać na innych w tak silny sposób, ale kiedy spojrzy się na tę postać... Może to urodziwa twarz, może ponętne kształty... A nade wszystko te oczy... Achhh, temu spojrzeniu nie naprawdę ciężko odmówić.

Słabości:
-  Czarna owca - rodzina postaci nie chce mieć z nią do czynienia, kiedy się pojawia jest wytykana palcami i obgadywana. Żeby tego było mało, sama postać dość mocno to przeżywa i wie, że do końca życia nie uwolni się od nieprzyjemności ze strony kiedyś bliskich dla niej osób.
- Mściciel - wystarczyło jedno wydarzenie z przeszłości, żeby całkowicie zmienić życie postaci. Na co dzień może funkcjonować całkiem normalnie, lecz z tyłu głowy wciąż analizuje każdą sytuację w kontekście swojej nowej misji - poszukiwania zemsty. Obsesyjne myśli, powracające koszmary, nieustannie rodzące się podejrzenia... Mściciel nie uwolni się od cierpienia, dopóki jego subiektywnej sprawiedliwości nie stanie się zadość.



Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach