Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
- Mistrz Gry
Spiralne schody
Pią Gru 12, 2014 6:25 pm
Wąskie, spiralne schody, które prowadzą na piąte piętro aż do dormitorium Ravenclawu.
- Colette Warp
Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 1:52 am
Krwawienie z nosa nie było niczym szczególnym. Nie zdarzało się wystarczająco często, żeby zaczynać leczyć go jak chorobę, ale miał swoje zasady i pojawiał się samoistnie tylko w określonych sytuacjach. I wiedział, że nie uleczy tego nic co ogarnęła ludzka medycyna – po prostu musiał to przeczekać. Musiał się uspokoić i przeczekać aż cała krew wypłynie, oczyści go i przyniesie spokój. Dlatego leżał na swoim łóżku z chusteczką przy nosie, całkowicie wtopiony w skotłowaną pościel, z rozchłestaną koszulą pokrwawioną przez rubinowe krople, otoczony przez swoje odrzucone na szybko rzeczy i wpatrywał się... wbijał wręcz wzrok w ścianę. Miał nawroty tej przeklętej choroby. Nawet jego przyszywana ciotka (tak po prawdzie, to tylko koleżanka matki) mówiła, że krwawienie to kara zsyłana od Boga za złe myśli. Za to, że sięgnęło się wyobraźnia i potrzebami daleko, daleko poza ty, co było można i na co moralność pozwalała. Zawsze jak o tym myślał zbijał się na łóżku w ciaśniejszą kulkę i zachowywał jak poranione zwierzę – on to wszystko bardzo dobrze rozumiał i jednocześnie nie potrafił pojąć. Rozumiał co to było za uczucie, jak potrafiło być gorące i silne, i, że w normalnych warunkach potrafił obyć prawdziwym darem od niebios. Ale nie pojmował dlaczego tak źle kierunkował obiekt sygnałów, jakie wysyłał...
Nie potrafił łatwo rozbudzić w sobie czegoś tak żywego i od wielu lat potrafił trzymać to przy sobie i nie obnosić się ze swoją klątwą. Ba, nawet wielokrotnie próbował przekuć ją w coś innego, pożytecznego; czasem jego droga przecinała się z alejką, którą spacerowały te piękne i pełne gracji istoty. Kobiety. A one wtedy były takie delikatne, jak mimozy, uśmiechały się tak słodko, ich kształty zdawały się naturalnie i przyjemnie układać w dłoniach. Były naprawdę inteligentne, czarujące i niczym mistrzynie w swoim fachu pochłaniały uwagę bez reszty. Ale niezależnie od tego gdzie je zabrał: kino, park, kawiarnia; niezależnie w jakiej sytuacji się z nimi znalazł: na łodzi na środku jeziora, w deszczu pod rozłożystym drzewem, pod drzwiami ich mieszkania. Nigdy... Nigdy nic go nie uderzyło. Nie czuł potrzeby całowania ich muśniętych szkarłatną szminką ust, wpatrywania bez końca w zaakcentowane makijażem, duże i szczere oczy, ani dotykania ich miękkiej, pachnącej perfumami i olejkami skóry. Nic. Mógł chłonąć i otwarcie czcić ich piękno, ale nigdy nie potrafił się zmusić do miłości. Nie miały tego, czego szukał: czaru o wiele mocniejszego, toporniejszego; tembru o niskiej i zmysłowej wibracji, oczu o głębokim, zwierzęcym spojrzeniu i obycia władczego i pewnego, twardo stąpającego po ziemi.
Ale to nie w porządku. Tak nie powinno być i powinien już dobrze o tym wiedzieć: był już dużym chłopcem, powinien wyrosnąć z tego głupiego przeświadczenia. Powinien panować nad sobą tak, jak panował przez ostatnie sześć lat.
Wybiegnięcie wtedy z dziedzińca było nie w porządku. Bez żadnych wyjaśnień i oczywistych pobudek. Choć dobrze wiedział, że jeśli wtedy by tam został stałoby się coś okropnego. Przy wszystkich uczniach... i jeszcze zrobiłby to Sahirowi. I tym samym stracił wszelki milimetr postępu, jaki zrobił w przyjaźni z nim. Ale teraz nie mógł tak po prostu go unikać – to byłoby nie w porządku, Spectrum Czerni niczym nie zasłużył sobie na takie traktowanie. Poza tym istniał jakiś cień szansy, że to wczoraj to tylko efekt piosenki i że dzisiaj znowu będzie normalnie.
Dlatego dzisiaj wiedział co musiał zrobić: odnaleźć wampira i wyjaśnić mu wszystko. Uzbrojony w torbę z chusteczkami (w razie kolejnego ataku), kilkoma jabłkami oraz butelką wody, jaką udało mu się wydębić od Skrzatów w kuchni. Nie wiedział gdzie ma szukać tego samotnika, dlatego jedynym miejscem, jakie gwarantowało jego obecność, było Dormitorium jego domu. Nie mógł jednak wparować bezczelnie do Pokoju Wspólnego ale grzecznie i wystarczająco długo zaczekać na zewnątrz wrót – czyli na końcu spiralnych schodów, które do niego prowadziły.
Nie potrafił łatwo rozbudzić w sobie czegoś tak żywego i od wielu lat potrafił trzymać to przy sobie i nie obnosić się ze swoją klątwą. Ba, nawet wielokrotnie próbował przekuć ją w coś innego, pożytecznego; czasem jego droga przecinała się z alejką, którą spacerowały te piękne i pełne gracji istoty. Kobiety. A one wtedy były takie delikatne, jak mimozy, uśmiechały się tak słodko, ich kształty zdawały się naturalnie i przyjemnie układać w dłoniach. Były naprawdę inteligentne, czarujące i niczym mistrzynie w swoim fachu pochłaniały uwagę bez reszty. Ale niezależnie od tego gdzie je zabrał: kino, park, kawiarnia; niezależnie w jakiej sytuacji się z nimi znalazł: na łodzi na środku jeziora, w deszczu pod rozłożystym drzewem, pod drzwiami ich mieszkania. Nigdy... Nigdy nic go nie uderzyło. Nie czuł potrzeby całowania ich muśniętych szkarłatną szminką ust, wpatrywania bez końca w zaakcentowane makijażem, duże i szczere oczy, ani dotykania ich miękkiej, pachnącej perfumami i olejkami skóry. Nic. Mógł chłonąć i otwarcie czcić ich piękno, ale nigdy nie potrafił się zmusić do miłości. Nie miały tego, czego szukał: czaru o wiele mocniejszego, toporniejszego; tembru o niskiej i zmysłowej wibracji, oczu o głębokim, zwierzęcym spojrzeniu i obycia władczego i pewnego, twardo stąpającego po ziemi.
Ale to nie w porządku. Tak nie powinno być i powinien już dobrze o tym wiedzieć: był już dużym chłopcem, powinien wyrosnąć z tego głupiego przeświadczenia. Powinien panować nad sobą tak, jak panował przez ostatnie sześć lat.
Wybiegnięcie wtedy z dziedzińca było nie w porządku. Bez żadnych wyjaśnień i oczywistych pobudek. Choć dobrze wiedział, że jeśli wtedy by tam został stałoby się coś okropnego. Przy wszystkich uczniach... i jeszcze zrobiłby to Sahirowi. I tym samym stracił wszelki milimetr postępu, jaki zrobił w przyjaźni z nim. Ale teraz nie mógł tak po prostu go unikać – to byłoby nie w porządku, Spectrum Czerni niczym nie zasłużył sobie na takie traktowanie. Poza tym istniał jakiś cień szansy, że to wczoraj to tylko efekt piosenki i że dzisiaj znowu będzie normalnie.
Dlatego dzisiaj wiedział co musiał zrobić: odnaleźć wampira i wyjaśnić mu wszystko. Uzbrojony w torbę z chusteczkami (w razie kolejnego ataku), kilkoma jabłkami oraz butelką wody, jaką udało mu się wydębić od Skrzatów w kuchni. Nie wiedział gdzie ma szukać tego samotnika, dlatego jedynym miejscem, jakie gwarantowało jego obecność, było Dormitorium jego domu. Nie mógł jednak wparować bezczelnie do Pokoju Wspólnego ale grzecznie i wystarczająco długo zaczekać na zewnątrz wrót – czyli na końcu spiralnych schodów, które do niego prowadziły.
- Sahir Nailah
Re: Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 2:22 am
Zniknął, po prostu zniknął - rozmył się z twojej dłoni - taki delikatny motyl, wiesz? - motyl-samobójca, który przycupnął na twoim palcu, żeby uśmiechnąć się do Ciebie i pozwolić nacieszyć oczy pięknem, jaki wokół siebie roztaczał... Ale ten motyl odfrunął. Bardzo szybko i bardzo daleko, a tyś ten lot obserwował i nawet nie próbowałeś za nim gonić, za bardzo oczarowany smugą pyłu, którą za sobą pozostawił. Więc takie to było uczucie, kiedy widziało się czyjeś plecy..? Nie żeby Cię to jakoś szczególnie zabolało... To jedynie... sprowadziło pustkę. Nie było już ani wolności, ani śmierci, nie było wokół Ciebie nikogo i niczego - czy to więc można nazwać spokojem i utopią, do której dążyłeś..? Nie wiem, nie pytajcie mnie, nie pytajcie Sahir - On teraz nie istnieje, jego naprawdę tutaj nie ma - to tylko ciało, które porusza się miękkim krokiem po korytarzach, z mokrym ubraniem (wszak padało...), nie bardzo zainteresowany kimkolwiek wokół, nie bardzo zainteresowany samym sobą - zwiedzał te miejsca, które lubił najbardziej - żartuję, nie było takiego. Włóczył się tam, gdzie poniosły go łapy, balansując na krawędzi płotu, po którym się przesuwał, ale do żadnego ogrodu nie wskoczył - gdzieś szukał swego miniaturowego bajora kłamstw, w którym rosły wszystkie te parzące, kujące i obłędnie pachnące rośliny, które tylko czekały, by zwabić do siebie rękę, która ich nie wyhodowała, aby zabijać - a zabijały skutecznie i bardzo powoli, tłocząc truciznę w żyły, które niepostrzeżenie i wolno, z pełnią słodyczy i kurtuazji zaczynała rozprzestrzeniać się po całym organizmie.
Jesteś już zarażony, Colette?
Tymczasem Kocur skakał z lubieżnego drzewa na kolejne - tutaj wszystko było Zakazanym Owocem, tutaj wszystkie Owoce były Odpowiedziami, których poszukiwałeś, zanim stało się coś zupełnie niespodziewanego - oj, nie wiedziałeś?
Czarne Koty przynoszą pecha.
Znudzony i niechętny do zatrzymania się gdziekolwiek na dłużej w końcu zaszył się gdzieś w jakimś kącie, żeby się przespać - spał dłużej, niż było to potrzebne, a wszystko dzięki ciepłu, jakie z kominka biło w jednej z pustych sal, gdzie nikt nie zaglądał - zwłaszcza teraz, kiedy nie było lekcji i nikt nie włączył się pomiędzy salami, które tylko im się kojarzyły z nauką - lubił spać, bo dlaczego miałby nie lubić? - jednocześnie potrafił sypiać bardzo rzadko, przeforsowując swój organizm - dzień zazwyczaj trzeba było poświęcić nauce, a jak spać w nocy, kiedy cała dzika natura błaga o bieg pośród drzew Zakazanego Lasu?
Na drugi dzień się naćpałeś.
Nie wiedziałeś nawet czym, w sumie nie bardzo Cię to interesowało - tani towar zazwyczaj sprawdzał się najlepiej, poza tym było Ci kompletnie obojętne, co bierzesz - potrzebowałeś nadludzkich dawek, a nie było cię stać na rarytasy takie jak kokaina. Zabłądziłeś we własnych myślach, a błądząc w nich od razu zgubiłeś się w plątaninie schodów, w barwach obrazów zawieszonych na ścianach, z których uważne spojrzenia śledziły Cię jak prywatni sędziowie, kiedy koń na szachownicy zachwiał się i runął na puste pole, by poturlać do granicy planszy...
Bang!
Ciemność stopiła się z ciemnością, mrok pochłonął mrok - tam, w dole, poza granicą stołu, nie było widać hebanowego ogiera, który stopił się z nieoświetloną powierzchnią podłogi, próżno go było szukać - przecież był wiatrem, przecież był mgłą - na pewno w końcu rozpryśnie się i powróci niezmieniony, wieczny, tak samo potężny.
Przecież zawsze sam się podnosił.
Paranoiczne myśli atakowały myśli ze wszystkich stron, były jak igły wbijane w serce, męczyły i dręczyły, jak wrony wplatały się we włosy, by nimi targać, a ciężkość nieba wzmacniała grawitację, szepcząc ci do ucha, żebyś przeciwko niej walczył, byś pełznął, jeśli nie możesz iść, ale żebyś parł do przodu - racja - głośno odpowiadałeś samemu sobie - nie można się zatrzymać... - i nie było żadnych meduz, morskich potworów, ani dzieci na plaży łapiących te dziwne kreatury z parzydełkami, nie było wiaderek, śmiechów, ani wielkiego statku, którym targałyby wiatry i fale - jasne, że nie było, przecież nadal byłeś w zamku, zamykając za sobą wszystkie drzwi, które tylko mijałeś, jakby to była najistotniejsza czynność twego życia, nawet gdy ktoś chciał też przez nie przejść i niemal rozkwaszałeś mu nos na płaskiej nawierzchni - na tym świecie byłeś sam, nie miałeś w nim miejsca dla nikogo innego - tylko Ty i twoje paranoje. Nawet siostra Cię opuściła... Więc idziesz, by ją znaleźć - miałeś ją oprowadzić, obiecałeś jej to, jak mogłeś ją zgubić..? Czułeś się obdarty bez jej czułeś peleryny - wolałeś ją niż wolność, Ona była bliższa, ona o nic Cię nie pytała - doskonale rozumiała bez żadnych słów i gestów, broniła z całych swoich sił - to nic, że była koszmarem - dla Ciebie była jedynym znanym mentorem spotkanym od lat.
Czymkolwiek ta psychoaktywna substancja była, zdecydowanie wziąłeś jej za dużo.
Było już późno... czy to tylko późna pora w twojej głowie? - kiedy się obudziłeś? Ciągle śpisz, czy naprawdę idziesz? Ciężko się oddychało, głowa ciążyła, kolana się uginały - śpij - szeptała ci siostra - odpocznij - a Ty łapałeś się ścian, barierek - przecież jeszcze niedawno ktoś Ci mówił, że musisz iść do przodu, ktoś chyba istotniejszy nawet od jednej z Jeźdźców Apokalipsy - kto to mógł być? - nie wiesz - po co do ciebie przyszedł? - nie istotne, już przecież zniknął...
- Idź sobie... - Mówisz do niej - tak długo jej szukałeś, wreszcie ją znalazłeś, a teraz co? - Wyganiasz ją? Wydaje się urażona, drapie Cię po plecach, potykasz się, upadasz na jedno kolano, ale zaraz podnosisz i idziesz dalej... Ach, to nie Ty się potknąłeś, to tobie podłożono nogę, ktoś Cię popchnął na ścianę - Ty widziałeś tylko Śmierć, to Ona musiała to zrobić, kto inny?
Przecież w Twej głowie była tylko wasza dwójka.
Parę godzin podróży przemieniło się w całe lata.
- Zapaach... Znam ten zapaaach... - Odezwałeś się niemal śpiewnym głosem, na wpół przytomny wdrapując się po wysokich schodach - to był stopień po stopniu, jedna nogą za drugą, kiedy obie nadmiernie ciążyły... Aż w końcu stanąłeś chwiejnie przed Colettem, podtrzymując się o barierkę, by zamrugać parę razy. - Nie spodziewałem się. - Przyznałeś rozbrajająco szczerze. - Jak mogłeś uciec, tyle krwi się zmarnowało... - Narkotyk zszedł z Ciebie w większej części.
Jesteś już zarażony, Colette?
Tymczasem Kocur skakał z lubieżnego drzewa na kolejne - tutaj wszystko było Zakazanym Owocem, tutaj wszystkie Owoce były Odpowiedziami, których poszukiwałeś, zanim stało się coś zupełnie niespodziewanego - oj, nie wiedziałeś?
Czarne Koty przynoszą pecha.
Znudzony i niechętny do zatrzymania się gdziekolwiek na dłużej w końcu zaszył się gdzieś w jakimś kącie, żeby się przespać - spał dłużej, niż było to potrzebne, a wszystko dzięki ciepłu, jakie z kominka biło w jednej z pustych sal, gdzie nikt nie zaglądał - zwłaszcza teraz, kiedy nie było lekcji i nikt nie włączył się pomiędzy salami, które tylko im się kojarzyły z nauką - lubił spać, bo dlaczego miałby nie lubić? - jednocześnie potrafił sypiać bardzo rzadko, przeforsowując swój organizm - dzień zazwyczaj trzeba było poświęcić nauce, a jak spać w nocy, kiedy cała dzika natura błaga o bieg pośród drzew Zakazanego Lasu?
Na drugi dzień się naćpałeś.
Nie wiedziałeś nawet czym, w sumie nie bardzo Cię to interesowało - tani towar zazwyczaj sprawdzał się najlepiej, poza tym było Ci kompletnie obojętne, co bierzesz - potrzebowałeś nadludzkich dawek, a nie było cię stać na rarytasy takie jak kokaina. Zabłądziłeś we własnych myślach, a błądząc w nich od razu zgubiłeś się w plątaninie schodów, w barwach obrazów zawieszonych na ścianach, z których uważne spojrzenia śledziły Cię jak prywatni sędziowie, kiedy koń na szachownicy zachwiał się i runął na puste pole, by poturlać do granicy planszy...
Bang!
Ciemność stopiła się z ciemnością, mrok pochłonął mrok - tam, w dole, poza granicą stołu, nie było widać hebanowego ogiera, który stopił się z nieoświetloną powierzchnią podłogi, próżno go było szukać - przecież był wiatrem, przecież był mgłą - na pewno w końcu rozpryśnie się i powróci niezmieniony, wieczny, tak samo potężny.
Przecież zawsze sam się podnosił.
Paranoiczne myśli atakowały myśli ze wszystkich stron, były jak igły wbijane w serce, męczyły i dręczyły, jak wrony wplatały się we włosy, by nimi targać, a ciężkość nieba wzmacniała grawitację, szepcząc ci do ucha, żebyś przeciwko niej walczył, byś pełznął, jeśli nie możesz iść, ale żebyś parł do przodu - racja - głośno odpowiadałeś samemu sobie - nie można się zatrzymać... - i nie było żadnych meduz, morskich potworów, ani dzieci na plaży łapiących te dziwne kreatury z parzydełkami, nie było wiaderek, śmiechów, ani wielkiego statku, którym targałyby wiatry i fale - jasne, że nie było, przecież nadal byłeś w zamku, zamykając za sobą wszystkie drzwi, które tylko mijałeś, jakby to była najistotniejsza czynność twego życia, nawet gdy ktoś chciał też przez nie przejść i niemal rozkwaszałeś mu nos na płaskiej nawierzchni - na tym świecie byłeś sam, nie miałeś w nim miejsca dla nikogo innego - tylko Ty i twoje paranoje. Nawet siostra Cię opuściła... Więc idziesz, by ją znaleźć - miałeś ją oprowadzić, obiecałeś jej to, jak mogłeś ją zgubić..? Czułeś się obdarty bez jej czułeś peleryny - wolałeś ją niż wolność, Ona była bliższa, ona o nic Cię nie pytała - doskonale rozumiała bez żadnych słów i gestów, broniła z całych swoich sił - to nic, że była koszmarem - dla Ciebie była jedynym znanym mentorem spotkanym od lat.
Czymkolwiek ta psychoaktywna substancja była, zdecydowanie wziąłeś jej za dużo.
Było już późno... czy to tylko późna pora w twojej głowie? - kiedy się obudziłeś? Ciągle śpisz, czy naprawdę idziesz? Ciężko się oddychało, głowa ciążyła, kolana się uginały - śpij - szeptała ci siostra - odpocznij - a Ty łapałeś się ścian, barierek - przecież jeszcze niedawno ktoś Ci mówił, że musisz iść do przodu, ktoś chyba istotniejszy nawet od jednej z Jeźdźców Apokalipsy - kto to mógł być? - nie wiesz - po co do ciebie przyszedł? - nie istotne, już przecież zniknął...
- Idź sobie... - Mówisz do niej - tak długo jej szukałeś, wreszcie ją znalazłeś, a teraz co? - Wyganiasz ją? Wydaje się urażona, drapie Cię po plecach, potykasz się, upadasz na jedno kolano, ale zaraz podnosisz i idziesz dalej... Ach, to nie Ty się potknąłeś, to tobie podłożono nogę, ktoś Cię popchnął na ścianę - Ty widziałeś tylko Śmierć, to Ona musiała to zrobić, kto inny?
Przecież w Twej głowie była tylko wasza dwójka.
Parę godzin podróży przemieniło się w całe lata.
- Zapaach... Znam ten zapaaach... - Odezwałeś się niemal śpiewnym głosem, na wpół przytomny wdrapując się po wysokich schodach - to był stopień po stopniu, jedna nogą za drugą, kiedy obie nadmiernie ciążyły... Aż w końcu stanąłeś chwiejnie przed Colettem, podtrzymując się o barierkę, by zamrugać parę razy. - Nie spodziewałem się. - Przyznałeś rozbrajająco szczerze. - Jak mogłeś uciec, tyle krwi się zmarnowało... - Narkotyk zszedł z Ciebie w większej części.
- Colette Warp
Re: Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 3:09 am
Nie spodziewał się, że dane mu będzie siedzieć tak późno, przyszedł tu świeżo po pobudce, wyrabiając się ledwie z poranną toaletą i odwiedzeniem kuchni. Okazało się nawet, że te śmieszne, małe zapasy jedzenia, w które się przezornie wyposażył, starczyły mu ledwie na kilka pierwszych godzin. A nie mógł opuścić warty za nic; nie, póki nie osiągnął tego, co zamierzał. A zamierzał tu czekać tyle ile tylko da radę: tyle, ile wytrwa siedząc na kamiennych schodach i dla zabicia czasu czytając podręczniki. Krukoni mijali co zdziwieni, niektórzy nieco zaciekawieni, co rosło w miarę coraz późniejszej godziny. Nikt jednak nie zaczepił go, nie spytał co chce osiągnąć, co i po co tu robi. A on siedział, grzebał w swojej torbie, przyglądał się z osobna każdej mijającej go osobie i rychło tracił nimi zainteresowanie. Podgryzał soczyście czerwone jabłka i zapijał je wodą, która była jedynym, co mu w ostateczności zostało. Jedzenia nie miał już żadnego, wody ledwie ostatni łyk, przemarzł od siedzenia i raz na dłuższa chwilę wstawał, żeby rozchodzić zesztywniałe członki i przestawić sobie na miejsce kilka kręgów, jakie poprzestawiały się od niewygodnej pozycji. Aż w końcu nastała chwila, kiedy spirala schodów oblekła się czernią i jej jedynym oświetleniem był srebrny blask księżyca, jaki wdzierał się do wnętrza murów Hogwartu przez ogromne okna. Colette siedział w jednym z takich okien na świat i żaden Kruk od dłuższego czasu już go nie mijał, nie słyszał nawet żadnych odgłosów z korytarza, jedynie stłumione szmery rozmów z Pokoju Wspólnego jaki był niedaleko ciebie. Zapadła ciężka, niepokojąca cisza, a Colette byłe oddalony od swojego wymaganego miejsca pobytu o prawie sześć ogromnych pięter. Ponad to już czuł jak zmęczenie, brak snu poprzedniej nocy i nieugaszony głód dają mu się we znaki. Ale nadal siedział, nawet jeśli w tak kiepskim świetle popsute oczy naprawdę go zawodziły. Spoglądał na swoje dłonie, którymi pocierał jedna o drugą i wsłuchiwał się w oddech śpiącego zamku. Słuch też czasem go zwodził i prawie słyszał szurniecie ciężkich buciorów, albo ciche miauknięcie kotki ich dozorcy. Ale dobrze wiedział, że był tu całkiem sam i musiał znieść te wszystkie sygnały, jakie psotnie podkładały mu pod nos zmysły, i musiał przetrwa obecność tylko swoich myśli. Ale one były bardzo spokojne... chyba równie zmęczone tym wszystkim co on. Na końcu schodów była ciemność. Za barierką, która chroniła od upadku też wyzierała przepaść która patrzyła na tych, co patrzyli w nią. Dlatego Colette podsunął się jak najbliżej chłodnej ściany i czuł jak samotność akurat tutaj przerasta go w sposób który zamiast uciekać: sztywniał. Siedział i modlił się o świt, ile tu już jest od kiedy minęła go ostatnia osoba? Godzina? Dwie? Pięć? Mógł zostać w niewielkim, bladym świetle albo zejść w ciemność. Stagnacja była tu, tam czekała przygoda. Ale i śmierć – zależy w jakim humorze dziś jest twój Los.
Sapnął zmęczony i spojrzał na długą, ciągnącą się aż do krańca schodów barierkę, która zatrzęsła się tak, jakby ktoś ją złapał i wspinał się na górę. Ponad to słyszał szmery podeszwy. Filch? Albo jakiś wylazły z piwnic horror przyszedł urządzić mu rzeźnicką maskaradę...
I na dobrą sprawę to drugie nie minęło się znowu tak mocno z prawdą, jedynie reakcja Colette na tego potwora była bardzo nie ludzka: spadł mu kamień z serca.
- Sahir... to Ty. - brzmiał i wyglądał jak chory, który po dniu męczarni wreszcie dostał lek, który miał go zbawić. Aż podźwignął się ciężko i wolno w górę. - Tak. Wiem, ja... czekałem tu na ciebie chwilę i przyszedłem to całe głupie zajście wyjaśnić. To wcale nie tak, że zrobiłeś coś źle i nie chce, żeby taka myśl przemknęła ci przez głowę. O ile w ogóle tam zagościła.
Poprawił torbę, która niezmiennie wisiała mu na ramieniu, po czym sam uśmiechnął się niewyraźnie.
- Cała wsiąknęła w chusteczki. Ale sądzę, że nie chciałbyś tej z nosa. - pół-żart pół-serio, ale nie wydawał się rozbawiony żadnym słowem, jakie wypuszczał z ust. Poza tym zauważył, że wampir chwiał się i stał chyba tylko dzięki wsparciu w postaci barierki. - Usiądziesz i pogadamy? Wyglądasz tak, jak ja się czuje... wszystko gra?
Sapnął zmęczony i spojrzał na długą, ciągnącą się aż do krańca schodów barierkę, która zatrzęsła się tak, jakby ktoś ją złapał i wspinał się na górę. Ponad to słyszał szmery podeszwy. Filch? Albo jakiś wylazły z piwnic horror przyszedł urządzić mu rzeźnicką maskaradę...
I na dobrą sprawę to drugie nie minęło się znowu tak mocno z prawdą, jedynie reakcja Colette na tego potwora była bardzo nie ludzka: spadł mu kamień z serca.
- Sahir... to Ty. - brzmiał i wyglądał jak chory, który po dniu męczarni wreszcie dostał lek, który miał go zbawić. Aż podźwignął się ciężko i wolno w górę. - Tak. Wiem, ja... czekałem tu na ciebie chwilę i przyszedłem to całe głupie zajście wyjaśnić. To wcale nie tak, że zrobiłeś coś źle i nie chce, żeby taka myśl przemknęła ci przez głowę. O ile w ogóle tam zagościła.
Poprawił torbę, która niezmiennie wisiała mu na ramieniu, po czym sam uśmiechnął się niewyraźnie.
- Cała wsiąknęła w chusteczki. Ale sądzę, że nie chciałbyś tej z nosa. - pół-żart pół-serio, ale nie wydawał się rozbawiony żadnym słowem, jakie wypuszczał z ust. Poza tym zauważył, że wampir chwiał się i stał chyba tylko dzięki wsparciu w postaci barierki. - Usiądziesz i pogadamy? Wyglądasz tak, jak ja się czuje... wszystko gra?
- Sahir Nailah
Re: Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 3:33 am
Sahir, to Ty - widzisz samego siebie? To już nie motyl się przed Tobą jawił - to szkarada Arlekina, którego oblał zimny blask Luny - aż chce się uciekać, może to posłaniec zdenerwowanej siostrzyczki, którą tak nieładnie potraktowałeś i która teraz mocno zaciskała Cię w swoich ramionach, ledwo pozwalając oddychać. I ledwo oddychałeś. Teraz, nocą, kiedy powinieneś czuć wszystko, a nie czułeś niczego - ledwo mogłeś stwierdzić, że dotykasz barierkę, ale na pewno to robisz - jedynym pewnym odczuciem jest miękkość kolan, jedynym pewnikiem jest dwubiegunowy nakaz - ten jeden, co karze się nie zatrzymywać i ten drugi, co karze paść tu i teraz - nie chciałeś poddawać się opcji drugiej, było w niej coś przerażającego, jakiś koniec, po którym bałeś się, że już nie dasz rady iść - a musiałeś, tak, iść przed siebie - uciekać - przed czym? Przed własnym cieniem, przed dziwnymi siłami które obijały się już o wszystkie drzwi, które zamknąłeś - chciałeś wszystkie je spalić, na całe szczęście na czas otumanienia zapomniałeś o czymś takim, jak różdżka - niech płoną, niech każdy spowije się w pył - spalone mosty oświetlą Ci drogę, którą masz do przejścia i będzie łatwiej... Potrzebowałeś tego światła jak powietrza, chociaż jesteś wampirem - jakoś nie miało to teraz znaczenia - teraz ciemność, której przeniknąć oczyma nie mogłeś, była wszędzie.
Wyciągasz jedną dłoń przed siebie, jakbyś chciał tej zjawy przed sobą sięgnąć - znasz ten zapach, znasz tą twarz, znasz ten głos - o jasne, spotkałeś go już przecież, nawet nie raz - jednak zamiast do niego znów uczepiasz się bladymi palcami barierki, by pokonać jeszcze jeden stopień.
- Uciekać... Każdy chce uciekać... Winić za coś, co samemu się robi... Chodź, musimy iść po schodach... - Myśli się rozpierzchały, ale aktualny cel był jasny - dojść do Dormitorium, tam na pewno było bezpiecznie, tam czekał na Ciebie ten obiecany płomień, był tam, ciepły, jasny, tam rozpierzchnie się Śmierć, znalazłeś na nią sposób, będziesz mógł wbić jej sztylet w plecy - może przebije też Ciebie? - tam było jasno, tam Wielka Trójca w postaci Strachu, Mroku i Tajemnicy nie miała prawa istnieć - tam się kurczył świat, oj tak... Tak, już wiedziałeś, jaka piosenka powstanie jako następna.
Nie jesteś rozbawiony, Colette? On też nie jest. Jest śmiertelnie poważny, tak jak wszystko, co huczało wokół niego, było poważne i próbowało go ciągnąć w dół nawet kiedy połowicznie się uwolnił spod nacisku nieba, które jakimś cudem przesiąkało przez mury zamku i jego sufit, sunąć wokół Ciebie w idiotycznych pozorach wolności - a przecież tu nie ma nieba! To tylko jedno, wielkie więzienie! Kpina, jawna kpina, jawne udowodnienie pożałowania samego siebie, który nie mógł uwierzyć nawet w to, co podsuwali mu pod sam nos.
- Nie mogę usiąść. - Jak usiądę, to zginę, czy to takie trudne do zrozumienia? Ale nie powiesz tego na głos, zdawałeś sobie sprawę z tego, że to może być głupie, że może tego nie zrozumieć - jak zawsze, tak i teraz zrozumienia nie oczekiwałeś. Gitara przekrzywiła się na twoich plecach i uderzyła w metalową barierkę, roznosząc po pustym korytarzu nieprzyjemnie głośny dźwięk. - Możemy usiąść w Pokoju Wspólnym. - Wyjaśniłeś, nie mogąc już znieść tych ciemności, prze które chciałeś biec, a jednocześnie nie miałeś na to siły...
Czy dobrze się czujesz..? W porównaniu do tego, co było jeszcze ze dwie godziny wcześniej to w sumie czułeś się... W sumie to nie wiedziałeś, jak się czujesz - jak ktoś, co cały dzień walczył o to, by nie utonąć, kiedy fale szalały wokół niego - czy to wystarczająco wszystko obrazowało? W sumie fizycznie jako tako nic ci nie było... Prawdopodobnie.
- Jestem chory... Nieuleczalnie chory... Jak w dzień, gdy mama znikła w drzwiach... A we mnie został... Ślepy strach. - To było chyba wystarczającą odpowiedzią na wszystko - i dalej szedłeś po tych stopniach, nie spuszczając oczu ze zjawy w blasku księżyca, bladej, przerażającej... I stał się cud - zatrzymałeś się znowu i wcale nie czułeś, byś musiał się śpieszyć - odwróciłeś się przez ramię, kiedy już wszedłeś w blask padający z okna - nie było Jej..! Nie ma, zniknęła..! Jak to..? Nie chciała przecież odejść...
Ale Ci sieczkę to dziadostwo z mózgu zrobiło...
Zagryzłeś zęby i nacisnąłeś dłonią na oczy, próbując się jakoś wyrwać z tych omamów wokół Ciebie, nie bardzo mogąc się skupić...
- Chciałbym zobaczyć morze... - Odezwałeś się cicho, ledwo słyszalnie - i te słowa dotarły do uszu Coletta chyba tylko dlatego, że panowała tutaj doskonała cisza, zjeżdżając dłońmi po barierkach, by klęknąć na szerokim schodku, wplatając ręce w te barierki, byle tylko mieć się czego przytrzymać... - Szukałem plaży... Złotego piasku... i uśmiechu bawiących się dzieci... - Odetchnąłeś cicho, przystawiając policzek do chłodnych prętów i rozluźniając mięśnie - było ci tak zadziwiająco wygodnie - kiedy miałeś przy sobie tak pewne oparcie, a świat zawęził się do klatki tych schodów. Już nie chciałeś się stąd ruszać - zniknęły tutaj wszystkie mary, ale czaiły się - każda czaiła się, by na nowo wpleść się w niespecjalnie długie kosmyki.
Wyciągasz jedną dłoń przed siebie, jakbyś chciał tej zjawy przed sobą sięgnąć - znasz ten zapach, znasz tą twarz, znasz ten głos - o jasne, spotkałeś go już przecież, nawet nie raz - jednak zamiast do niego znów uczepiasz się bladymi palcami barierki, by pokonać jeszcze jeden stopień.
- Uciekać... Każdy chce uciekać... Winić za coś, co samemu się robi... Chodź, musimy iść po schodach... - Myśli się rozpierzchały, ale aktualny cel był jasny - dojść do Dormitorium, tam na pewno było bezpiecznie, tam czekał na Ciebie ten obiecany płomień, był tam, ciepły, jasny, tam rozpierzchnie się Śmierć, znalazłeś na nią sposób, będziesz mógł wbić jej sztylet w plecy - może przebije też Ciebie? - tam było jasno, tam Wielka Trójca w postaci Strachu, Mroku i Tajemnicy nie miała prawa istnieć - tam się kurczył świat, oj tak... Tak, już wiedziałeś, jaka piosenka powstanie jako następna.
Nie jesteś rozbawiony, Colette? On też nie jest. Jest śmiertelnie poważny, tak jak wszystko, co huczało wokół niego, było poważne i próbowało go ciągnąć w dół nawet kiedy połowicznie się uwolnił spod nacisku nieba, które jakimś cudem przesiąkało przez mury zamku i jego sufit, sunąć wokół Ciebie w idiotycznych pozorach wolności - a przecież tu nie ma nieba! To tylko jedno, wielkie więzienie! Kpina, jawna kpina, jawne udowodnienie pożałowania samego siebie, który nie mógł uwierzyć nawet w to, co podsuwali mu pod sam nos.
- Nie mogę usiąść. - Jak usiądę, to zginę, czy to takie trudne do zrozumienia? Ale nie powiesz tego na głos, zdawałeś sobie sprawę z tego, że to może być głupie, że może tego nie zrozumieć - jak zawsze, tak i teraz zrozumienia nie oczekiwałeś. Gitara przekrzywiła się na twoich plecach i uderzyła w metalową barierkę, roznosząc po pustym korytarzu nieprzyjemnie głośny dźwięk. - Możemy usiąść w Pokoju Wspólnym. - Wyjaśniłeś, nie mogąc już znieść tych ciemności, prze które chciałeś biec, a jednocześnie nie miałeś na to siły...
Czy dobrze się czujesz..? W porównaniu do tego, co było jeszcze ze dwie godziny wcześniej to w sumie czułeś się... W sumie to nie wiedziałeś, jak się czujesz - jak ktoś, co cały dzień walczył o to, by nie utonąć, kiedy fale szalały wokół niego - czy to wystarczająco wszystko obrazowało? W sumie fizycznie jako tako nic ci nie było... Prawdopodobnie.
- Jestem chory... Nieuleczalnie chory... Jak w dzień, gdy mama znikła w drzwiach... A we mnie został... Ślepy strach. - To było chyba wystarczającą odpowiedzią na wszystko - i dalej szedłeś po tych stopniach, nie spuszczając oczu ze zjawy w blasku księżyca, bladej, przerażającej... I stał się cud - zatrzymałeś się znowu i wcale nie czułeś, byś musiał się śpieszyć - odwróciłeś się przez ramię, kiedy już wszedłeś w blask padający z okna - nie było Jej..! Nie ma, zniknęła..! Jak to..? Nie chciała przecież odejść...
Ale Ci sieczkę to dziadostwo z mózgu zrobiło...
Zagryzłeś zęby i nacisnąłeś dłonią na oczy, próbując się jakoś wyrwać z tych omamów wokół Ciebie, nie bardzo mogąc się skupić...
- Chciałbym zobaczyć morze... - Odezwałeś się cicho, ledwo słyszalnie - i te słowa dotarły do uszu Coletta chyba tylko dlatego, że panowała tutaj doskonała cisza, zjeżdżając dłońmi po barierkach, by klęknąć na szerokim schodku, wplatając ręce w te barierki, byle tylko mieć się czego przytrzymać... - Szukałem plaży... Złotego piasku... i uśmiechu bawiących się dzieci... - Odetchnąłeś cicho, przystawiając policzek do chłodnych prętów i rozluźniając mięśnie - było ci tak zadziwiająco wygodnie - kiedy miałeś przy sobie tak pewne oparcie, a świat zawęził się do klatki tych schodów. Już nie chciałeś się stąd ruszać - zniknęły tutaj wszystkie mary, ale czaiły się - każda czaiła się, by na nowo wpleść się w niespecjalnie długie kosmyki.
- Colette Warp
Re: Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 3:09 pm
Colette czuł się tu jak kompletny idiota; ton Sahira był taki, jakby mówił o najbardziej podstawowych oczywistościach, na których stoją podstawy ich świata. A Puchon po prostu nie rozumiał, ale poczuł jak z niepokoju jeżą mu się włosy na karku i coś każe mu spojrzeć w dół schodów, żeby sprawdzić co depcze wystraszonemu wampirowi po piętach. Co może przerażać rozumne stworzenie o wyższej inteligencji i większej wyobraźni co do tortur, która sama wchodzi w skład bestiariusza...? Tak przecież nic nie było... było cicho i ciemno. A jednak podjudzona przez słowa Krukona wyobraźnia Smoczydła sprawiła, że cienie zaczynały nabierać kształtów, a ciemność miast być po prostu płachtą rzucającą się na ściany, zaczęła drżeć i zachowywać w swojej postaci coraz bardziej nieregularnie. Aż brunet wspiął się i kilkoma zdecydowanie szybszymi krokami natychmiast zrównał się z bredzącym chłopakiem; mruczącym coś rymowanego, z jakimś niespotykanym, psychicznym i fizycznym zmęczeniem, a potem wrócił tematem do plaży, fal i pisków bawiących się dzieciaków, które w wietrzne dni puszczały nad morzem latawce. Ale jeszcze za szybko...
- Boże... dobra, Sahir wstań, musimy iść. - klęknął przy nim i złapał go za najbliższą rękę, przerzucając ją sobie przez ramię. Starał się go podźwignąć, ale generalna różnica między ich aparycją nie kryła się tylko we wzroście. - No już! No dalej Sahir, musisz mi teraz pomóc chociaż trochę! Dojdziemy do Pokoju Wspólnego i opowiem ci więcej o morzu!
Czy on naprawdę słyszał szurnięcie na końcu schodów...? Czy to tylko wyobraźnia? I głuchy ryk, który przeszedł falą uderzeniową, sprawiając, że barierka zadrżała niebezpiecznie, jakby coś się na nią rzuciło. Wtedy Colette zaczynał wkładać coraz więcej siły w wyciągnięcie wampira z tej matni, nawet udało mu się prawie wyprostować nogi i zmuszać chłopaka do oderwania kolan od zimnych, kamiennych schodów. Puchon naprawdę zaczynał się bać, naprawdę zaczynał słyszeć coś drapiące w drzwi, piętro niżej, naprawdę widział coś kątem oka. Ale nie mógł tego okazywać... Jeszcze brakowało, żeby obydwoje padli tu i trzęśli się z powodu jakiegoś cholernego przeświadczenia. Do cholery, przecież był magiem! Mógł dobyć różdżki i wyczarować światło... światło, które ich oślepi, ale może odgonić inne koszmary. I to zrobił. Wysunął swoją największa i najbardziej wielofunkcyjną broń z torby i uniósł ją lekko.
- Lumos. - szepnął i z końca różdżki powoli rozjaśniało minimalne światło, które oświetlało ich w tej gęstej ciemności na dwa może trzy metry w każdą stronę. - No już... już jest ok, tylko kilka metrów. I musisz jeszcze odgadnąć zagadkę i wtedy... - co 'będziemy bezpieczni!'? Niby przed czym, tam niczego nie było... - Nie zdążyłem ci jeszcze opowiedzieć wszystkiego, wiesz? Nad morzem szybują smukłe, białe mewy, można puszczać latawce i chodzą po nim ludzie, którzy sprzedają słodkie bułki z jagodami, lody i słone precle... No błagam cie wstań!
Udało mu się szarpnięciem w całości oderwać mężczyznę od barierki i jeszcze pozwolić mu w pełni oprzeć się na sobie, na ugiętych nogach.
- Boże... dobra, Sahir wstań, musimy iść. - klęknął przy nim i złapał go za najbliższą rękę, przerzucając ją sobie przez ramię. Starał się go podźwignąć, ale generalna różnica między ich aparycją nie kryła się tylko we wzroście. - No już! No dalej Sahir, musisz mi teraz pomóc chociaż trochę! Dojdziemy do Pokoju Wspólnego i opowiem ci więcej o morzu!
Czy on naprawdę słyszał szurnięcie na końcu schodów...? Czy to tylko wyobraźnia? I głuchy ryk, który przeszedł falą uderzeniową, sprawiając, że barierka zadrżała niebezpiecznie, jakby coś się na nią rzuciło. Wtedy Colette zaczynał wkładać coraz więcej siły w wyciągnięcie wampira z tej matni, nawet udało mu się prawie wyprostować nogi i zmuszać chłopaka do oderwania kolan od zimnych, kamiennych schodów. Puchon naprawdę zaczynał się bać, naprawdę zaczynał słyszeć coś drapiące w drzwi, piętro niżej, naprawdę widział coś kątem oka. Ale nie mógł tego okazywać... Jeszcze brakowało, żeby obydwoje padli tu i trzęśli się z powodu jakiegoś cholernego przeświadczenia. Do cholery, przecież był magiem! Mógł dobyć różdżki i wyczarować światło... światło, które ich oślepi, ale może odgonić inne koszmary. I to zrobił. Wysunął swoją największa i najbardziej wielofunkcyjną broń z torby i uniósł ją lekko.
- Lumos. - szepnął i z końca różdżki powoli rozjaśniało minimalne światło, które oświetlało ich w tej gęstej ciemności na dwa może trzy metry w każdą stronę. - No już... już jest ok, tylko kilka metrów. I musisz jeszcze odgadnąć zagadkę i wtedy... - co 'będziemy bezpieczni!'? Niby przed czym, tam niczego nie było... - Nie zdążyłem ci jeszcze opowiedzieć wszystkiego, wiesz? Nad morzem szybują smukłe, białe mewy, można puszczać latawce i chodzą po nim ludzie, którzy sprzedają słodkie bułki z jagodami, lody i słone precle... No błagam cie wstań!
Udało mu się szarpnięciem w całości oderwać mężczyznę od barierki i jeszcze pozwolić mu w pełni oprzeć się na sobie, na ugiętych nogach.
- Sahir Nailah
Re: Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 5:37 pm
Wstawać..? Podnosić się..? Tutaj było bezpiecznie, wygodnie - coś poza tym światłem nadal czekało, ciche, zamrożone w bezruchu - wszystkie bestie i potwory, na które nie było żadnego dobrego czaru, każdy przez nie przenikał, nie pozwalały dosięgnąć samych siebie, ale już same sięgać mogły po wszystko. Pierwszy raz od dawna nie marzyłeś o wolności, a on zamkniętej przestrzeni, taka jak ta, ograniczonej rurą z lewej, barierką z prawej i wyciętym prostokątem bladego światła na tej małej powierzchni, całkowicie zresztą wystarczającej - dzięki temu jesteś, dzięki temu się nie rozpływasz, nawet kiedy Arlekin się porusza i zakrada, by zaraz Cię dotknąć, powodując napięcie mięśni i nieprzyjemny dreszcz zagrożenia sunący po grzbiecie - lekko odwróciłeś głowę w stronę jego ręki i kłapnąłeś przy niej zębiskami, jak każdy drapieżnik, który ma nadzieję, że w chwili słabości wystraszenie silniejszego od siebie potwora wystarczy, że jeśli dobrze będzie się jeżyć sierść i warczeć, to odejdzie i zostawi Cię samego, nawet jeśli przy tym zagarnie całe terytorium... Jednak ten drapieżnik wcale nie chciał odchodzić - zamiast wstawać mocniej złapałeś jedną ręką barierkę, chłonąc nagłe bodźce rzeczywistości - a może to nadal nie rzeczywistość, może to nadal twoje wyobrażenia? Przecież gdzieś tam zdajesz już sobie sprawę z tego, że jesteś blisko dormitorium, że przy Tobie jest Colette, a nie żaden diabeł, który będzie chciał od Ciebie wyłudzić kolejny akt, abyś już zaprzedał resztki człowieczeństwa.
Człowieczyna wydawała się mówić z sensem... Pokój Wspólny - przecież to do niego miałeś dotrzeć, mówiłeś cały czas, że nie możesz się zatrzymać - właśnie to zrobiłeś, co teraz? Jesteś trupem, przecież te zjawy nie wezmą martwego za życia, nie interesują ich takie upodlone okazy, ale ten Arlekin..? Ooo, ten mógłby być bardzo ciekawym obiektem łowów! Ten, który sam przecież promieniował zmęczeniem i teraz też strachem - strachem, który przepłynął przez twą skórę, zamiast dodawać dwa do jednego, to wręcz odjął jeden punkcik, pozwalając wreszcie samemu sobie na uniesienie - gitara znowu zabębniła o barierkę, w końcu od wczoraj nie wrócił do Dormitorium, w zasadzie Colette chyba miał farta, że czarnowłosy kupił tylko taką ilość, która nie kopnęła go na cały dzień i resztę nocy, tylko jako-tako się ogarnął, żeby wiedzieć, że trzeba wrócić, umyć się, przebrać i zamknąć w kącie, by mieć oko na cały pokój, do którego zaraz zakraść się może potwór, z którym trzeba będzie stanąć do walki.
Spojrzałeś na blask, który zalał ciemność - spójrz, Gwiazda - bardzo dobra gwiazda, która mogła poprowadzić i zabić kompletnie Noc - te wszystkie Twoje przyjaciółki nigdy Ci tego nie wybaczą - opuściłeś wszystkich, próbowałeś przed nimi uciec, kiedy one starały Ci się dać wszystko, co najlepszego w sobie miały - najlepszego i najbardziej przerażającego - wszystko, czego nie potrafimy nazwać, co wzrasta poza polem naszego widzenia, wszystko to, co nie ma kształtu, a wydaje nam się jednak poruszać - oto największa groza, oto świadomość niebezpieczeństw, którego nie można ulokować, a więc też czuje się wzmożoną przed nim bezbronność. Cóż, teraz tak naprawdę jedyne, czego mogli się obawiać to Bazyliszka (a o tym nawet nie pomyśleli), albo Filcha (o czym myślał tylko Colette) - cudem by było, gdyby ktoś w końcu nie zwrócił uwagi na te hałasy obijanego się o metal instrumentu akustycznego - jeszcze nikt się nie pojawił, ale jak długo ten stan rzeczy będzie trwać?
Tak, Nailah w końcu wstał - w pierwszym momencie niemal całym ciężarem ciała przechylił się na Coletta, zanim odzyskał równowagę i złapał się jedną ręką na nowo barierki, błądząc wzrokiem po wszystkich schodach, które jeszcze do pokonania mieli, po ścianach, bo obramowaniu okna, na którego parapecie Colette się mościł jeszcze do niedawna.
- Przepraszam... - Mruknąłeś odnośnie tego przypadkowego zwalenia się na niego ze zdecydowanie zbyt dużą wagą, chociaż lepiej było nie oceniać możliwej do spożytkowania siły po pozorach, tym nie mniej widziałeś przecież, że chłopak nie wygląda za dobrze, nawet jeśli w tym momencie wydawał Ci się zdecydowanie za silny i zdecydowanie zbyt zajmujący twoją przestrzeń z tym zdecydowaniem, z tym rosnącym duchem, który Cię przytłaczał, tymczasem ty z siebie nie potrafiłeś teraz wydobyć nawet najmniejszego procenta pewności siebie, którą prezentowałeś na co dzień.
- Przestań się bać... - Spojrzałeś na niego, uśmiechając się drapieżnie poprzez wyczerpanie. - Przyjaciele z mojej głowy gonią tylko mnie. Powinieneś się bać tylko mnie. - Jaki zabawny był ten Arlekin - zabawny i tracący na strachu, który w tobie wzbudzał wraz ze strachem, który z niego wyciągałeś i pożerałeś, a który jednocześnie odganiał twe prywatne demony, przynajmniej w minimalnej części.
Wydawał się ledwo co odbierać i reagować na to, co mówi Colette, co tu dopiero mówić o odgadywaniu zagadki...
Człowieczyna wydawała się mówić z sensem... Pokój Wspólny - przecież to do niego miałeś dotrzeć, mówiłeś cały czas, że nie możesz się zatrzymać - właśnie to zrobiłeś, co teraz? Jesteś trupem, przecież te zjawy nie wezmą martwego za życia, nie interesują ich takie upodlone okazy, ale ten Arlekin..? Ooo, ten mógłby być bardzo ciekawym obiektem łowów! Ten, który sam przecież promieniował zmęczeniem i teraz też strachem - strachem, który przepłynął przez twą skórę, zamiast dodawać dwa do jednego, to wręcz odjął jeden punkcik, pozwalając wreszcie samemu sobie na uniesienie - gitara znowu zabębniła o barierkę, w końcu od wczoraj nie wrócił do Dormitorium, w zasadzie Colette chyba miał farta, że czarnowłosy kupił tylko taką ilość, która nie kopnęła go na cały dzień i resztę nocy, tylko jako-tako się ogarnął, żeby wiedzieć, że trzeba wrócić, umyć się, przebrać i zamknąć w kącie, by mieć oko na cały pokój, do którego zaraz zakraść się może potwór, z którym trzeba będzie stanąć do walki.
Spojrzałeś na blask, który zalał ciemność - spójrz, Gwiazda - bardzo dobra gwiazda, która mogła poprowadzić i zabić kompletnie Noc - te wszystkie Twoje przyjaciółki nigdy Ci tego nie wybaczą - opuściłeś wszystkich, próbowałeś przed nimi uciec, kiedy one starały Ci się dać wszystko, co najlepszego w sobie miały - najlepszego i najbardziej przerażającego - wszystko, czego nie potrafimy nazwać, co wzrasta poza polem naszego widzenia, wszystko to, co nie ma kształtu, a wydaje nam się jednak poruszać - oto największa groza, oto świadomość niebezpieczeństw, którego nie można ulokować, a więc też czuje się wzmożoną przed nim bezbronność. Cóż, teraz tak naprawdę jedyne, czego mogli się obawiać to Bazyliszka (a o tym nawet nie pomyśleli), albo Filcha (o czym myślał tylko Colette) - cudem by było, gdyby ktoś w końcu nie zwrócił uwagi na te hałasy obijanego się o metal instrumentu akustycznego - jeszcze nikt się nie pojawił, ale jak długo ten stan rzeczy będzie trwać?
Tak, Nailah w końcu wstał - w pierwszym momencie niemal całym ciężarem ciała przechylił się na Coletta, zanim odzyskał równowagę i złapał się jedną ręką na nowo barierki, błądząc wzrokiem po wszystkich schodach, które jeszcze do pokonania mieli, po ścianach, bo obramowaniu okna, na którego parapecie Colette się mościł jeszcze do niedawna.
- Przepraszam... - Mruknąłeś odnośnie tego przypadkowego zwalenia się na niego ze zdecydowanie zbyt dużą wagą, chociaż lepiej było nie oceniać możliwej do spożytkowania siły po pozorach, tym nie mniej widziałeś przecież, że chłopak nie wygląda za dobrze, nawet jeśli w tym momencie wydawał Ci się zdecydowanie za silny i zdecydowanie zbyt zajmujący twoją przestrzeń z tym zdecydowaniem, z tym rosnącym duchem, który Cię przytłaczał, tymczasem ty z siebie nie potrafiłeś teraz wydobyć nawet najmniejszego procenta pewności siebie, którą prezentowałeś na co dzień.
- Przestań się bać... - Spojrzałeś na niego, uśmiechając się drapieżnie poprzez wyczerpanie. - Przyjaciele z mojej głowy gonią tylko mnie. Powinieneś się bać tylko mnie. - Jaki zabawny był ten Arlekin - zabawny i tracący na strachu, który w tobie wzbudzał wraz ze strachem, który z niego wyciągałeś i pożerałeś, a który jednocześnie odganiał twe prywatne demony, przynajmniej w minimalnej części.
Wydawał się ledwo co odbierać i reagować na to, co mówi Colette, co tu dopiero mówić o odgadywaniu zagadki...
- Colette Warp
Re: Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 6:43 pm
Próbował go ogryźć, naprawdę? Owszem Colette bardziej zdziwiony niż zagrożony początkowo cofnął rękę, ale nie na długo – najwidoczniej był drapieżnikiem, któremu terytorium nie wystarczyło. Zresztą musiał podźwignąć dziwnie zachowującego się przyjaciela, założyć swojemu strachowi kaganiec i zachować jak mężczyzna – wziąć sprawy w swoje ręce, ogarnąć wszystko i sprowadzić do bezpiecznego statusu. Zanik ktokolwiek lub cokolwiek ich tutaj dopadnie. W końcu świecił różdżką jak głupi, a Sahir obijał się co rusz gryfem o czułą barierkę, która przez całą, kilkunastometrową długość niosła echo wyjątkowo wdzięcznie. I wyjątkowo głośno. Dlatego mogli już coś tutaj zwabić... woźnego, koszmary albo Bazyliszka który faktycznie w tej chwili wzmożonego poddenerwowania nawet nie przepłynął Smokowi Katedralnemu przez głowę. Choć ciężko jest dokładnie określić w jak głębokiej d*pie by się znalazł, jakby sytuacja nabrał takiego obrotu, że czaiłby się na niego Filch wraz ze swoim irytującym kotem, tuż za nim na miłe spotkanie już pełzł ogromny, morderczy i niedający się niczym zwalczyć wąż, a on taszczył po schodach nie panującego nad sobą wampira, który ZNOWU wspominał coś o zalecanego strachu względem jego osoby. Cudownie. Po prostu: dla takich chwil żył.
Zachwiał się mocno, kiedy Sahir opadł na niego większą częścią swojej wagi i aż torba (która swoją droga też do najlżejszych nie należała) zsunęła mu się z ramienia i zawisła na łokciu. Niech to szlag, serce zaczynało walić mu jak dzwon i obijało się tak mocno o klatkę, żeber, że miał wrażenie jakby chciało pierwsze zbiec z przerażającego go miejsca i zostawić swojego właściciela jak puste naczynie. Póki co jednak trwało w miejscu i zapewne dla wampira dudniło wręcz stłumione przez słowa chłopaka:
- Nic nie szkodzi... - odetchnął, kiedy mógł się chociaż ruszyć, choć trochę odciążony i zaczął ciągnąć czarnowłosego w górę, wyciągać go z bezpiecznego dwa na dwa kwadratu światła Luny i zaczął prowadzić sztucznym, który sam wyczarował. Ten zabawny Arlekin. Kompletnie nie wiedział jak sklasyfikować teraźniejsze zachowanie wampira; może był głodny? To chyba pierwsza i najbardziej płytka myśl: głód. Niby zdążył wspomnieć, że da radę pojechać tydzień na jednej ofierze, że pozwala mu to regenerować rany i siły... ale nic nie mówił, że brak posoki miesza mu z mózgu. Choć, jakby nie patrzeć, w wielu rzeczach mijał się z pełną prawdą, która rozprzestrzeniana była dlań niewygodna.
I kolejne grzmotniecie instrumentu o barierkę, od którego głośności Col na moment zacisnął powieki. Kochał instrumenty, podobała mu się twórczość Sahira i czasem pozwolił sobie na myśli, że zniewalająco wyglądał pochylony nad tym starym, akustycznym majstersztykiem, ale teraz... teraz miał ochotę wywalić ten balast w cholerę. Jak to się nazywało? A hierarchizowanie wszystkiego oparte na instynkcie przetrwania. Gitara była gdzieś poniżej tej listy. Ale nie mógł mu tego zrobić, zwłaszcza jak zerkał na bok na wymęczoną twarz i poprawiał sobie jego ułożenie na boku. Swoja droga nie powinie mieć dziwnych skojarzeń z obejmowaniem wampira w pasie, co miało ułatwić prowadzenie go, kompletnie nie powinien. Ale miał.
- Nie boje się. - zmarszczył brwi i nie-boskim cudem (albo komedią...) udało mu się utrzymać ton, który nie załamał się na żadnej sylabie. Pokonali kolejne kilka stopni, których Puchon nie kontrolował wzrokowo, bo bezdennie czarne spojrzenie zupełnie go pochłonęło. - Skoro zachowujesz się przez Nich w taki sposób i doprowadzają cie do takiego stanu, to co mam sobie myśleć...?
Udało mu się odwrócić wzrok przy ostatnim stopniu i z ulgą poprowadził Krukona pod drzwi, pomagając mu oprzeć się o ścianę. Ciemność za nimi zamykała się od razu i lepiła jak smoła, byli daleko od okna, z którego wyzierał srebrny blask, teraz ta odległość wydawała się nie do przebycia. I wtedy kołatka odezwała się leniwie:
- Wiesz...? - zimna krew. Musiał zachować zimną krew, ale w głowie miał pustkę, a na dodatek zagadka wydawała się matematyczna.
Zachwiał się mocno, kiedy Sahir opadł na niego większą częścią swojej wagi i aż torba (która swoją droga też do najlżejszych nie należała) zsunęła mu się z ramienia i zawisła na łokciu. Niech to szlag, serce zaczynało walić mu jak dzwon i obijało się tak mocno o klatkę, żeber, że miał wrażenie jakby chciało pierwsze zbiec z przerażającego go miejsca i zostawić swojego właściciela jak puste naczynie. Póki co jednak trwało w miejscu i zapewne dla wampira dudniło wręcz stłumione przez słowa chłopaka:
- Nic nie szkodzi... - odetchnął, kiedy mógł się chociaż ruszyć, choć trochę odciążony i zaczął ciągnąć czarnowłosego w górę, wyciągać go z bezpiecznego dwa na dwa kwadratu światła Luny i zaczął prowadzić sztucznym, który sam wyczarował. Ten zabawny Arlekin. Kompletnie nie wiedział jak sklasyfikować teraźniejsze zachowanie wampira; może był głodny? To chyba pierwsza i najbardziej płytka myśl: głód. Niby zdążył wspomnieć, że da radę pojechać tydzień na jednej ofierze, że pozwala mu to regenerować rany i siły... ale nic nie mówił, że brak posoki miesza mu z mózgu. Choć, jakby nie patrzeć, w wielu rzeczach mijał się z pełną prawdą, która rozprzestrzeniana była dlań niewygodna.
I kolejne grzmotniecie instrumentu o barierkę, od którego głośności Col na moment zacisnął powieki. Kochał instrumenty, podobała mu się twórczość Sahira i czasem pozwolił sobie na myśli, że zniewalająco wyglądał pochylony nad tym starym, akustycznym majstersztykiem, ale teraz... teraz miał ochotę wywalić ten balast w cholerę. Jak to się nazywało? A hierarchizowanie wszystkiego oparte na instynkcie przetrwania. Gitara była gdzieś poniżej tej listy. Ale nie mógł mu tego zrobić, zwłaszcza jak zerkał na bok na wymęczoną twarz i poprawiał sobie jego ułożenie na boku. Swoja droga nie powinie mieć dziwnych skojarzeń z obejmowaniem wampira w pasie, co miało ułatwić prowadzenie go, kompletnie nie powinien. Ale miał.
- Nie boje się. - zmarszczył brwi i nie-boskim cudem (albo komedią...) udało mu się utrzymać ton, który nie załamał się na żadnej sylabie. Pokonali kolejne kilka stopni, których Puchon nie kontrolował wzrokowo, bo bezdennie czarne spojrzenie zupełnie go pochłonęło. - Skoro zachowujesz się przez Nich w taki sposób i doprowadzają cie do takiego stanu, to co mam sobie myśleć...?
Udało mu się odwrócić wzrok przy ostatnim stopniu i z ulgą poprowadził Krukona pod drzwi, pomagając mu oprzeć się o ścianę. Ciemność za nimi zamykała się od razu i lepiła jak smoła, byli daleko od okna, z którego wyzierał srebrny blask, teraz ta odległość wydawała się nie do przebycia. I wtedy kołatka odezwała się leniwie:
”Jedna-druga i jedna-druga to jego specjalności.
Kto to jest? ”
To było trochę za dużo i Col zerknął pytająco na Sahira.Kto to jest? ”
- Wiesz...? - zimna krew. Musiał zachować zimną krew, ale w głowie miał pustkę, a na dodatek zagadka wydawała się matematyczna.
- Sahir Nailah
Re: Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 7:29 pm
Zgadza się, nikt się nie pomylił w obserwacjach - Sahir próbował ugryźć Coletta, ale po dwóch próbach, kiedy jego zęby natrafiły na powietrze, zrezygnował - co to za próby wszak, kiedy nawet nie chciał się odczepić od, jego zdaniem, bezpiecznej barierki, która chroniła go przed chuj wie czym w zasadzie, a czego Colette automatycznie również zaczął się bać - takie już było następstwo rzeczy, norma, nie ma czego się wstydzić - kiedy przywódca stada zaczynał się niepokoić, miotać, to i reszta stada automatycznie wypatrywała tego, czego tak się obawiał i zaczynała odczuwać niepokój. Masz rację, Puchonie - skoro jest coś, co karze temu wampirowi gnać przed siebie, to i ty powinieneś to zrobić - najlepiej go tutaj zostaw, no daj spokój, jak możesz próbować choćby nazwać go przyjacielem? Przecież jest Ci obcą osobą, z którą parę razy pogadałeś, z którą od roku chodziłeś do klasy, ale co poza tym? Okej, piliście razem wódkę, to zbliża, jak słusznie można zauważyć i już zdążyłeś przeżyć mimo tych paru spotkań zdecydowanie więcej drastycznych chwili, niż z jakimkolwiek twoim kumplem, czyż nie? Nie będę tutaj wspominał o tych wszystkich radosnych chwilach, przy czarnowłosym takie były pojedynczymi mignięciami - wszystko tutaj krążyło tylko i wyłącznie wokół walki o życie, prywatnych i globalnych dramatów, z których każdy składał się na zniszczoną psychikę tego chłopaka, którego właśnie pozbierałeś z ziemi i który obdarzył Cię zaufaniem, pozwalając się prowadzić w górę i odciążając Cię z większości swej wagi, chociaż wykończenie psychiczne przeplatało się z tym fizycznym - wiesz, że tydzień czasu, od którego ostatnio pił krew, już minął? Nie wiesz, bo przecież nie siedzisz w jego grafiku polowań, ba! Żeby chociaż sam wampir takowy posiadał! Jednak o dziwo to wcale nie działało tak, że im głodniejszy, tym bardziej gwałtowny - wręcz przeciwnie. Im był bardziej głodny tym stawiał się bardziej osowiały, nieobecny, spokojny i flegmatyczny, tracąc cały magiczny czar pewności siebie, na który nawet nie miał ochoty się wysilać - kompletnie wszystko mu obojętniało, dlatego starał się do tego stanu nie dopuszczać... Aż po pewnym czasie pękała pewna linia i oszalałe zwierze rzucało się na pierwszą lepszą ofiarę, nie ważne, czy przy całym tłumie ludzi, nie ważne, na kogo - ważne, by krew dostać. Ale to nie tak, że mu to w głowie jakkolwiek mieszało... i znowu kolejna niewiedza - ha, dragi! Dragi w tych czasach były czymś tak mało znanym, czymś tak zakazanym, że nikt o tym nie mówił, a ćpających delikwentów zazwyczaj zamykano - a też skąd Nailah mógł wiedzieć, żeś Ty, Colette, równie chory, co on, tylko na chorobę nieco odmienną, której przy wszystkim, co Sahira spotkało, on sam za chorobę nie uznawał? W jego życiu była to swoista norma, zaś pradawna krew krążąca w jego żyłach, pożądająca piękna w każdej postaci, nie ważne, czy kobiecej, czy męskiej, pozwalała na całkowite zapomnienie tego tabu... Ach, żeby jeszcze wampir przejmował się jakimikolwiek normami, jakimikolwiek zakazami..! Jednak Czarne Koty nie miały ograniczeń. Czarnych Kotów nie da się tresować. Można je wykańczać i próbować łamać psychicznie, by stały się posłusznie, ale kiedy tylko opuści się gardę, gdy wydaje się, że już uległy, te pożrą Cię żywcem i umkną w swoją stronę.
Im bardziej są łamane, tym silniejsze i bardziej niewzruszone wzrastają.
- Czuję Twój strach... - Wyszeptał, wpatrując się w oczy Coletta z dziwnym uśmieszkiem. - Oni są moimi przyjaciółmi, Ty nie musisz o nich myśleć... Chcesz się z nimi zakolegować..? Tam stała śmierć..! - Oglądnąłeś się za siebie.- Już nie stoi, poszła sobie. Moja kochana siostra, kazała się oprowadzić po świecie, ale dzisiaj ją zgubiłem. Trochę się na mnie obraziła. Jest jeszcze Noc... Też jest na mnie obrażona, ale też nie szkodzi... - Kontroluj się, przestań gadać... ale ty lubiłeś gadać. I chciałeś gadać. Chciałeś mówić o całym twoim świecie, który Cię otaczał. - Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny.
Zdało mi się, że nagle zagasnął blask dzienny,
A gwiazdy, w nieskończoność biorąc lot niezwykły,
Zbłąkawszy się, olsnąwszy, uciekły i znikły
Bez nadziei powrotu. Ziemia lodowata
Wisiała ślepa pośród zaćmionego świata.
Ranki weszły, minęły, ale dnia nie było -
I wszystkie namiętności zatłumiła trwoga. - Zacząłeś recytować początek wiersza Byrona, zadzierając głowę do sufitu, dalej nie kontynuowałeś tylko dlatego, że zwyczajnie go nie znałeś... I takim sposobem udało się dotrzeć na sam szczyt schodów, przed wejście do Pokoju Wspólnego Krukonów - tutaj na szczęście płonęły pochodnie po jego obu stronach, więc nie było tak przerażająco ciemno, tym nie mniej wystarczyło oglądnąć się za siebie, żeby mieć wrażenie, iż czerń zamykająca się za plecami porusza się, próbując pokonywać i pożerać cały ten pomarańczowy blask - jeden fałszywy ruch i na pewno do tego dojdzie, jeden fałszywy krok i wszystko będzie skończone - Sahir na ścianie, który nie mogąc ustać usiadł naprzeciwko gadających drzwi, ściągnął gitarę i położył ją obok siebie, oddychając ciężko, jak po stanowczo zbyt dużym wysiłku fizycznym - było mu gorąco, zdecydowanie zbyt gorąco, ale nie zrobił też żadnego kroku w celu pozbycia się płaszcza, który miał na sobie, w zasadzie nawet nie bardzo słuchał, co tamte drzwi mówiły, dopiero głos Coletta nieco poruszył jego zmroczonymi myślami, którymi próbował pozbierać rzeczywistość i na nowo ocenić, gdzie właściwie się znajdują i czemu jest tutaj z Arlekinem - nagle dostanie się do Pokoju Wspólnego przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, strach przed ciemnościami tutaj, gdzie był już ogień i pomarańczowe światło, odpłynął całkowicie z jego myśli. Mógł tu zostać. Tu były płomienie, tutaj więc na pewno miał trafić od samego początku.
- Nie wiem. - Ach, zagadka, tak, rzeczywiście, zagrzmiała w twojej głowie, ale nie miałeś ani siły, ani ochoty na nią odpowiadać. - Prześpię się tutaj... - I jak gdyby nigdy nic przechyliłeś się i ułożyłeś na boku na zakurzonej podłodze.
Im bardziej są łamane, tym silniejsze i bardziej niewzruszone wzrastają.
- Czuję Twój strach... - Wyszeptał, wpatrując się w oczy Coletta z dziwnym uśmieszkiem. - Oni są moimi przyjaciółmi, Ty nie musisz o nich myśleć... Chcesz się z nimi zakolegować..? Tam stała śmierć..! - Oglądnąłeś się za siebie.- Już nie stoi, poszła sobie. Moja kochana siostra, kazała się oprowadzić po świecie, ale dzisiaj ją zgubiłem. Trochę się na mnie obraziła. Jest jeszcze Noc... Też jest na mnie obrażona, ale też nie szkodzi... - Kontroluj się, przestań gadać... ale ty lubiłeś gadać. I chciałeś gadać. Chciałeś mówić o całym twoim świecie, który Cię otaczał. - Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny.
Zdało mi się, że nagle zagasnął blask dzienny,
A gwiazdy, w nieskończoność biorąc lot niezwykły,
Zbłąkawszy się, olsnąwszy, uciekły i znikły
Bez nadziei powrotu. Ziemia lodowata
Wisiała ślepa pośród zaćmionego świata.
Ranki weszły, minęły, ale dnia nie było -
I wszystkie namiętności zatłumiła trwoga. - Zacząłeś recytować początek wiersza Byrona, zadzierając głowę do sufitu, dalej nie kontynuowałeś tylko dlatego, że zwyczajnie go nie znałeś... I takim sposobem udało się dotrzeć na sam szczyt schodów, przed wejście do Pokoju Wspólnego Krukonów - tutaj na szczęście płonęły pochodnie po jego obu stronach, więc nie było tak przerażająco ciemno, tym nie mniej wystarczyło oglądnąć się za siebie, żeby mieć wrażenie, iż czerń zamykająca się za plecami porusza się, próbując pokonywać i pożerać cały ten pomarańczowy blask - jeden fałszywy ruch i na pewno do tego dojdzie, jeden fałszywy krok i wszystko będzie skończone - Sahir na ścianie, który nie mogąc ustać usiadł naprzeciwko gadających drzwi, ściągnął gitarę i położył ją obok siebie, oddychając ciężko, jak po stanowczo zbyt dużym wysiłku fizycznym - było mu gorąco, zdecydowanie zbyt gorąco, ale nie zrobił też żadnego kroku w celu pozbycia się płaszcza, który miał na sobie, w zasadzie nawet nie bardzo słuchał, co tamte drzwi mówiły, dopiero głos Coletta nieco poruszył jego zmroczonymi myślami, którymi próbował pozbierać rzeczywistość i na nowo ocenić, gdzie właściwie się znajdują i czemu jest tutaj z Arlekinem - nagle dostanie się do Pokoju Wspólnego przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, strach przed ciemnościami tutaj, gdzie był już ogień i pomarańczowe światło, odpłynął całkowicie z jego myśli. Mógł tu zostać. Tu były płomienie, tutaj więc na pewno miał trafić od samego początku.
- Nie wiem. - Ach, zagadka, tak, rzeczywiście, zagrzmiała w twojej głowie, ale nie miałeś ani siły, ani ochoty na nią odpowiadać. - Prześpię się tutaj... - I jak gdyby nigdy nic przechyliłeś się i ułożyłeś na boku na zakurzonej podłodze.
- Colette Warp
Re: Spiralne schody
Czw Sty 29, 2015 8:19 pm
Wspólne picie z wampirem te kilka dni temu było abstrakcją...? WSPÓLNE PICIE BYŁO ABSTRAKCJĄ?! TAMTO?! To co się niby teraz dzieje? 'Względna normalność'?! Mater deo, jak do tego doszło... i jeszcze paranoja, jaka rzucała mu się mgłą na zdrowy rozsądek. Czepianie się, wyśmiewanie albo drążenie tematów 'przyjaciół z głowy' w tej konkretnej sytuacji, nie było zbyt dobrym pomysłem. Nawet jeśli wampir wydawał się teraz osowiały i wypruty z sił, to nadal mógł się mocno obrazić za nieprzychylne komentarze. A Sahir zmęczony, bredzący i jeszcze obrażony... nie, to jakiś armagedon.
Powoli naprawdę przestawał się bać i zaczął złościć na całą te sytuację – a już to, że jego aparycja i twarz w chwilach irytacji miast do wściekłego smoka, przyrównywała go do podkurwionego chomika... Chciał ciszy, która nie ściągnie na nich woźnego, a czarnowłosy miał na to wybitnie wyjebane. Zaczął recytować jeszcze bardziej zagęszczający cień wokół nich wiersz i to co mówił... początkowo zdawało się nie mieć sensu; i pewnie nabierze go dopiero z czasem. Kiedy mały Colette dojrzeje do prawdy. Kiedy oddzieli już od siebie rzeczy które może i te, których nie powinien robić. Czyli te nieakceptowane przez środowisko, wytykane palcami i degradujące go do pod-człowieka – nie godził się z nimi i starał je leczyć domowymi, psychologicznymi sposobami. Wyparcie zwykle działało, ale ostatnio zrobiło się dużo trudniej, bo... no okej, nie ćpał. Nigdy się od niczego nie uzależnił, zawsze z mniejszym czy większym bólem potrafił w końcu z czegoś zrezygnować i odciąć się. A potem pojawił się Sahir. I teraz kolega-wamir urządzał mu nie tylko próbę sprawności, ale i samokontroli. W końcu to był ten jeden jedyny moment, w którym czarnowłosy był tak wymęczony, tak skonany, osowiały i obojętny, że nie zależnie którą z wyobrażonych sobie opcji wprowadził w życie, i nie zależnie którą z rzeczy (jakie chciał) by zrobił... na jakieś 90% uniknąłby bolesnej konsekwencji. Podczas gdy bilans codzienności przynosił prawdopodobieństwo 150%. Nie trzeba było być mózgiem, żeby docenić nadarzająca się okazję... Ale to nie w stylu Colette.
- Nie...! Nie, nie, nie! - podbiegł, żeby go złapać, ale za późno, Krukon już pacnął tyłkiem na podłogę.
A niech to szlag jasny...! Zakręcił się z niezdecydowaniem na pięcie i wrócił do drzwi, uderzając w nie pięścią.
- Jedna-druga i jedna-druga...? Yh... „Całość”? - cisza. Przełknął przekleństwo i myślał dalej gorączkowo, spoglądając za siebie i patrząc, jak wampir marnieje i odkłada gitarę. - Nie. „To jego specjalność”... Matematyk! - dalej nic. - Nauczyciel! Naukowiec! ...Krukon?!
Kończyły mu się pomysły i oderwał się zdenerwowany od drzwi podchodząc do Sahira i kucając, żeby odgarniając mu czarne kosmyki z twarzy. Tego, co się stało się nie spodziewał... nie no, po części spodziewał, ale nie sądził, że wampir potraktuje te sytuacje w taki sposób.
- Chyba sobie żartujesz! Obudź się natychmiast! - poszarpał go za ramię, raz drugi, trzeci... nieskończonościowy, ale dało to za każdym razem ten sam efekt. Albo brak efektu.
Wstał i zaczął chodzić żywiołowo w te i z powrotem, jego zmęczenie gdzieś zniknęło – presja była za duża. Tak duża i tak niechętna do zostawienia wampira tu, że pchnęła go do ostatecznego wyjścia. W końcu wampir też zabrał go wtedy znad jeziora...
- Locomotor!
Z/t + Sahir Nailah
Powoli naprawdę przestawał się bać i zaczął złościć na całą te sytuację – a już to, że jego aparycja i twarz w chwilach irytacji miast do wściekłego smoka, przyrównywała go do podkurwionego chomika... Chciał ciszy, która nie ściągnie na nich woźnego, a czarnowłosy miał na to wybitnie wyjebane. Zaczął recytować jeszcze bardziej zagęszczający cień wokół nich wiersz i to co mówił... początkowo zdawało się nie mieć sensu; i pewnie nabierze go dopiero z czasem. Kiedy mały Colette dojrzeje do prawdy. Kiedy oddzieli już od siebie rzeczy które może i te, których nie powinien robić. Czyli te nieakceptowane przez środowisko, wytykane palcami i degradujące go do pod-człowieka – nie godził się z nimi i starał je leczyć domowymi, psychologicznymi sposobami. Wyparcie zwykle działało, ale ostatnio zrobiło się dużo trudniej, bo... no okej, nie ćpał. Nigdy się od niczego nie uzależnił, zawsze z mniejszym czy większym bólem potrafił w końcu z czegoś zrezygnować i odciąć się. A potem pojawił się Sahir. I teraz kolega-wamir urządzał mu nie tylko próbę sprawności, ale i samokontroli. W końcu to był ten jeden jedyny moment, w którym czarnowłosy był tak wymęczony, tak skonany, osowiały i obojętny, że nie zależnie którą z wyobrażonych sobie opcji wprowadził w życie, i nie zależnie którą z rzeczy (jakie chciał) by zrobił... na jakieś 90% uniknąłby bolesnej konsekwencji. Podczas gdy bilans codzienności przynosił prawdopodobieństwo 150%. Nie trzeba było być mózgiem, żeby docenić nadarzająca się okazję... Ale to nie w stylu Colette.
- Nie...! Nie, nie, nie! - podbiegł, żeby go złapać, ale za późno, Krukon już pacnął tyłkiem na podłogę.
A niech to szlag jasny...! Zakręcił się z niezdecydowaniem na pięcie i wrócił do drzwi, uderzając w nie pięścią.
- Jedna-druga i jedna-druga...? Yh... „Całość”? - cisza. Przełknął przekleństwo i myślał dalej gorączkowo, spoglądając za siebie i patrząc, jak wampir marnieje i odkłada gitarę. - Nie. „To jego specjalność”... Matematyk! - dalej nic. - Nauczyciel! Naukowiec! ...Krukon?!
Kończyły mu się pomysły i oderwał się zdenerwowany od drzwi podchodząc do Sahira i kucając, żeby odgarniając mu czarne kosmyki z twarzy. Tego, co się stało się nie spodziewał... nie no, po części spodziewał, ale nie sądził, że wampir potraktuje te sytuacje w taki sposób.
- Chyba sobie żartujesz! Obudź się natychmiast! - poszarpał go za ramię, raz drugi, trzeci... nieskończonościowy, ale dało to za każdym razem ten sam efekt. Albo brak efektu.
Wstał i zaczął chodzić żywiołowo w te i z powrotem, jego zmęczenie gdzieś zniknęło – presja była za duża. Tak duża i tak niechętna do zostawienia wampira tu, że pchnęła go do ostatecznego wyjścia. W końcu wampir też zabrał go wtedy znad jeziora...
- Locomotor!
Z/t + Sahir Nailah
- Tsubaki Kurone
Re: Spiralne schody
Pią Kwi 03, 2015 8:42 pm
To już dwa lata? Tak, chyba tak. Dziwne, że od tamtej pory nadal "szlaja się" po tego typu miejscach. Normalny Duch/człowiek z pewnością miałby traumę... Ale cóż. Powoli wchodziła po schodach, jednak z czasem zaczęło ją to męczyć. Na tej wierzy była już chyba z pięć razy, dziwne że nadal tu przychodzi, normalny duch błąkałby się gdzieś indziej, albo straszyłby w jednym, określonym miejscu. Tsu nie była taka jak wszyscy, wolała pochodzić to tu, to tam, siedzenie w jednym miejscu za bardzo ją nudziło, było zbyt monotonne. Jednak coś dziwnego, bowiem ona zaprzecza sama sobie - snuje się po wieżach, jakiś zapomnianych komnatach, ale tylko po kilku określonych! Tak jakby niby obrała sobie miejsce w którym będzie przebywać, a jednak nie! Dziwne... Jak na ducha wyglądała stosunkowo dobrze. No okej! Nie wyglądała. Miała na sobie czarną koszulę z krótkim rękawkiem i fioletową spódniczkę, oraz podkolanówki i balerinki. Niby wszystko okej, jednak te rzeczy były w paru miejscach porwane, zakurzone, ubłocone. W końcu wpadła w jakieś krzaki, a przecież duchy nie zmieniają ubrań! Wyglądała... jak zawsze. Blada, na jej twarzy było kilka zadrapań, podobnie jak na rękach. Na lewej nodze miała widoczną szramę - dosyć głęboką, ale chyba najstraszniejszy był ten ślad krwi, który wychodził z ust i ciągnął się wzdłuż szyi. Włosy miała jak zwykle - trochę poczochrane, jednak w kilku miejscach były wplątane w nie patyczki. Cóż... Nie miała co robić! Męczyło ją to trochę, to całe "życie ducha". Usiadła na jednym stopniu i wpatrzyła się w sufit.
- Ventus Zabini
Re: Spiralne schody
Sob Kwi 04, 2015 11:04 am
Gdzie się pan wybiera, Zabini? Cisza. No tak, nikt nie odpowie, bo wielki Ventus nie odpowiada na zadane mu pytania, a że ja je zdałem to nie ma sensu odpowiadać. Co więc taki Ślizgon unikający wszystkich ludzi, ale nieświadomie ciągnący do nich robił na wieżach? Przecież to jest daleko od wężowych lochów. Ojć, chyba prosisz się o kłopoty Zabini.
Chłopak wspinał się na schody w jednym celu - chciał zapalić. Wiedział, że to głupie, że nie powinien tego palić jako reprezentant domu Węża, w którym tępi się wszystko co mugolskie, ale to VEN on robi wszystko inaczej. Możesz być kimkolwiek chcesz, ale dopóki nie będziesz zawracał mu dupy możesz wokół niego istnieć i nic złego ci się nie stanie.
Ventus był ubrany w szatę swojego domu. Biała koszula miała rozpięte dwa guziki przy kołnierzyku, a krawat lużno zawieszony na szyi. Nienawidził, gdy ktoś lub coś ograniczało mu swobodę. Niżej miał czarne spodnie i ciężkie glany. Poły szaty rozwiewały się na bokach przy każdym szybszym ruchu. Westchnął ciężko i zobaczył ducha siedzącego na schodach. Patrzył przez chwilę na dziewczynę, a potem uśmiechnął się chytrze. Spodobały mu się te rany na "ciele" ducha. lubił takie rzeczy.
- Cześć?- zapytał niepewnie, nie bardzo wiedząc, czy w ogóle powinien się odzywać.
Bez słowa wyciągnął paczkę papierosów i zapalił zaciągając się przy tym oraz rozkoszując się duszącym dymem.
Chłopak wspinał się na schody w jednym celu - chciał zapalić. Wiedział, że to głupie, że nie powinien tego palić jako reprezentant domu Węża, w którym tępi się wszystko co mugolskie, ale to VEN on robi wszystko inaczej. Możesz być kimkolwiek chcesz, ale dopóki nie będziesz zawracał mu dupy możesz wokół niego istnieć i nic złego ci się nie stanie.
Ventus był ubrany w szatę swojego domu. Biała koszula miała rozpięte dwa guziki przy kołnierzyku, a krawat lużno zawieszony na szyi. Nienawidził, gdy ktoś lub coś ograniczało mu swobodę. Niżej miał czarne spodnie i ciężkie glany. Poły szaty rozwiewały się na bokach przy każdym szybszym ruchu. Westchnął ciężko i zobaczył ducha siedzącego na schodach. Patrzył przez chwilę na dziewczynę, a potem uśmiechnął się chytrze. Spodobały mu się te rany na "ciele" ducha. lubił takie rzeczy.
- Cześć?- zapytał niepewnie, nie bardzo wiedząc, czy w ogóle powinien się odzywać.
Bez słowa wyciągnął paczkę papierosów i zapalił zaciągając się przy tym oraz rozkoszując się duszącym dymem.
- Tsubaki Kurone
Re: Spiralne schody
Sob Kwi 04, 2015 11:22 am
Sufit tutaj był bardzo... Wysoko. Właściwie to Kurone trudno było dostrzec tutaj cokolwiek z wyjątkiem schodów, ścian i poręczy. W sumie to jej głównym zajęciem przez te dwa długie lata było gapienie się na schody, sufity, ściany i poręcze... Ale teraz nie o tym! Palcami z nudów wystukiwała melodię jednej z ulubionych piosenek. Szkoda, że już nigdy jej prawdopodobnie nie usłyszy, ludzie tutaj mają różny gust muzyczny, jednak chyba nikt nie słucha tych zespołów co Tsu. Potem delikatnie zaczęła sobie nucić, jednak przerwała, kiedy usłyszała czyjeś kroki. Dawno nie spotkała człowieka. Była tylko ciekawa z jakiego domu jest. W sumie to ona sama nie była pewna gdzie należała. Chciała zapomnieć i udało się! Czy chciała poznać osobę, która wchodzi po schodach? Tak. Jednak nie okazała tego, nie będzie wstawała i nie zacznie się kręcić obok nieznanej postaci. Została więc na miejscu i dalej patrzyła w górę. Okazało się, że przechodniem jest chłopak z domu Slytherin. Akurat z tą grupą miała bardzo nieciekawe wspomnienia, bowiem właśnie stamtąd dziewczyny przyczyniły się do tego, że teraz jest kim jest. Może to i dobrze? Tsubaki i tak nie lubiła się uczyć, wolała szlajać się po budynku i oglądać sufity - jakie wspaniałe hobby!
- Cześć. - Popatrzyła na chłopaka i uśmiechnęła się szeroko. Uznała, że powinna być miła, nawet jeśli pochodzi z domu, którego tak bardzo nie lubiła! Ale hej! To było dwa lata temu, przecież ludzie ze Slytherin mogli się zmienić... Albo i nie.
- Jestem Tsubaki. - Przedstawiła się i powoli wstała. Teraz podeszła bliżej ściany i oparła się o nią. Nie lubiła tak po prostu stać, to było dla niej męczące! Na wszelakich apelach, gdzie "się stoi", opierała się o ścianę, bo tyko tak mogła sobie urozmaicić bardzo nudne chwile.
- Cześć. - Popatrzyła na chłopaka i uśmiechnęła się szeroko. Uznała, że powinna być miła, nawet jeśli pochodzi z domu, którego tak bardzo nie lubiła! Ale hej! To było dwa lata temu, przecież ludzie ze Slytherin mogli się zmienić... Albo i nie.
- Jestem Tsubaki. - Przedstawiła się i powoli wstała. Teraz podeszła bliżej ściany i oparła się o nią. Nie lubiła tak po prostu stać, to było dla niej męczące! Na wszelakich apelach, gdzie "się stoi", opierała się o ścianę, bo tyko tak mogła sobie urozmaicić bardzo nudne chwile.
- Ventus Zabini
Re: Spiralne schody
Sob Kwi 04, 2015 11:45 am
Popatrzył na nią uważnie bez żadnej krępacji patrząc na rany ducha. Nie obchodziło go to, że było to nietaktowne. Ven miał zero taktu. Robił co chciał dopóki mógł to robić, dopóki ojciec nie wpierdalał się w jego sprawy. Właśnie - dopóki. Wiedział jedno - kochany tatuś jeszcze przyczepi się do swojego jedynego syna. Ktoś będzie musiał wypełniać obowiązki rodu Zabini, gdy głowy rodziny zabraknie. Nie wiedział w jaki sposób ojciec go zmusi, ale podejrzewał, że będzie to pranie mózgu i wyplenienie jego własnych poglądów i spostrzeżeń na świat marionetek.
Wróćmy do ducha.
- Ven - też się przedstawił, ale jak zwykle nie było to jego pełne imię. Nienawidził swojego imienia. Ma tyle sensu co tańczący buchorożec.
Ventus - co to za imię, jak jakiś krasnal z opowieści o elementalistach. No kurde, kto mu je wymyślił. Miał ochotę strzelić swoim rodzicom w łeb za takie imię. Siostra już dostała lepsze, a on jest pierdolonym Ventusem.
Wciągnął więcej dymu w płuca, a potem wypuścił.
Duch wstał, Ven usiadł. Nie miał zamiaru się stąd ruszać dopóki nie spali swojego papierosa.
- Pamiętasz coś ze swojego życia?- zagadnął. To go ciekawiło, czy duchy pamiętają.
Wróćmy do ducha.
- Ven - też się przedstawił, ale jak zwykle nie było to jego pełne imię. Nienawidził swojego imienia. Ma tyle sensu co tańczący buchorożec.
Ventus - co to za imię, jak jakiś krasnal z opowieści o elementalistach. No kurde, kto mu je wymyślił. Miał ochotę strzelić swoim rodzicom w łeb za takie imię. Siostra już dostała lepsze, a on jest pierdolonym Ventusem.
Wciągnął więcej dymu w płuca, a potem wypuścił.
Duch wstał, Ven usiadł. Nie miał zamiaru się stąd ruszać dopóki nie spali swojego papierosa.
- Pamiętasz coś ze swojego życia?- zagadnął. To go ciekawiło, czy duchy pamiętają.
- Tsubaki Kurone
Re: Spiralne schody
Sob Kwi 04, 2015 2:05 pm
Nie spotykała tu dużo ludzi, a jak już to jakiś nieśmiałych samotników, którzy uciekają przed światem, aby poczytać, zrobić zadanie... Takie osoby nie lubiły Tsu, znaczy one się jej bały, dlatego dziewczyna byłą przez większość czasu sama. Wydawało jej się, że ten chłopak nie jest typem "samotnego kujona" i miała rację, jednak nie lubiła osądzać ludzi po pozorach. "Ven... Hmm, dziwne imię. Może to jakiś skrót, albo pseudonim? Może nie warto pytać? Wyszłabym na wścibską, niegrzeczną dziewczynę-ducha..." - Zamyśliła się. Chłopak przyszedł tutaj chyba tylko zapalić, nie wyglądał na kogoś, kto przychodzi w takie miejsca aby posiedzieć, popłakać... Tak jak Tsu kilka lat temu.
Czy dziewczyna coś pamięta z życia? Oczywiście masę rzeczy! No może nie pamiętała tylko do jakiego domu należała... Chociaż... W sumie to gdyby nad tym się zastanowiła, to z pewnością przypomniałaby sobie.
- Masę rzeczy. Praktycznie wszystko, w końcu umarłam zalewie dwa lata temu. Moje życie było niechciane, a więc to może i lepiej, że umarłam. - Oznajmiła. Nie chciała się rozgadywać, chłopak chyba nie chciał słuchać godzinnej historyjki o jej szesnastu okropnych latach życia, podczas których każdy jej nienawidził.
Czy dziewczyna coś pamięta z życia? Oczywiście masę rzeczy! No może nie pamiętała tylko do jakiego domu należała... Chociaż... W sumie to gdyby nad tym się zastanowiła, to z pewnością przypomniałaby sobie.
- Masę rzeczy. Praktycznie wszystko, w końcu umarłam zalewie dwa lata temu. Moje życie było niechciane, a więc to może i lepiej, że umarłam. - Oznajmiła. Nie chciała się rozgadywać, chłopak chyba nie chciał słuchać godzinnej historyjki o jej szesnastu okropnych latach życia, podczas których każdy jej nienawidził.
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|