Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Sob Lip 18, 2015 10:24 pm
...się porobiło.
Mieli oboje podczas przepychanki popsuć trochę w tej komnacie, a że im się nie udało, to postanowili się pożreć i dopiero zrobić rozpierdol. Przynajmniej byli konsekwentni w swoich zamierzeniach. Ciekawe tylko jak daleko po piętrach snuło się echo tej konsekwencji i jak to się miało pod względem proporcji do przyspieszenia woźnego w poruszaniu się tutaj? Ciekawe jak blisko był? Mógł być już za rogiem, jego kroki zagłuszyć mógł szum deszczu oraz szybki oddech dwójki uczniów. Mógł być tuż-tuż, już za drzwiami, mógł zaraz tu wejść...! A oni co? A raczej: a Colette co? Znowu musiał szarpnąć do siebie co nieco, wydrzeć nieco słodyczy z płomienia, jaki niechcący rozniecił i ostatecznie zebrać nawet własne żniwa w postaci biednego, zniszczonego już globusa. Ciężko było wytłumaczyć ten nagły wybuch pociągu do wampira, zwłaszcza, że Sahir na pewnych płaszczyznach był przerażający w tamtej chwili i to był pierwszy raz kiedy odwalał przy Colu coś takiego. Jego kolejna twarz... ależ była mocna! Wyraźna, nakreślona grubą i zdecydowaną linią.
Ten pocałunek był potrzebą natychmiastowej próby ujarzmienia tej bestii, spicia z jej ust kolejnych słów i bezczelnym apelem do zatkania się i przelania nadmiaru energii na inną rzecz. Przekucia jej, uformowania czegoś stabilnego. Do tworzenia, a nie destrukcji. Choć nawet po takich zagraniach Nailah nadal naginał zasady i naruszał chociażby kłami fakturę ust zarówno swoich, jak i Colette – tym samym wplatając w pieszczotę gorzkawy, rdzawy (przynajmniej według bruneta) posmak juchy. Mimo to żaden nie przerwał, póki oddech nie nabrał wagi złota i Warp skończył osadzony na dogodnym dystansie od ledwo kontaktującego wampira. Oboje dyszeli, ale z Sahirem zdawało się być znacznie gorzej, wyglądał jakby ledwie stał – mruczał coś, machał dłońmi chyba nie do końca chcąc tym cokolwiek wyrazić, najwidoczniej chyba głupio poirytowany tym wszystkim. Aż Puchonowi wyrwał się krótki chichot na ten widok, po-trosze roztkliwiony, równie wyczerpany i znacznie bardziej szczęśliwy. Tego... potrzebował. Znaczy, nie wyczerpanego Sahira! ...choć musiał przyznać, że widok wart był świeczki... Potrzebował tych wszystkich słów, które rozgorzały wewnątrz, dając mentalnego kopa energetycznego i to z iście wampirzą siłą. ...czyli sprawiające, że mógł już zrobić sobą dziurę w suficie, zatoczyć łuk na nieboskłonie i wlecieć przez dach do swojej własnej sypialni w Luton. Przynajmniej nie groziło mu rozczłonkowanie, jak w przypadku teleportacji.
Musiał Go podeprzeć całym sobą, musiał się do niego zbliżyć, nie mógł trzymać dystansu, stać obok, patrzeć i mówić, to nie wchodziło w grę. W ogóle, jaki dystans...? Coś kiedyś było mówione o dystansie? Nic nie pamiętał, to były na pewno halucynacje z niedożywienia. Na pewno. Dlatego tak pewnie zbliżył się znowu i mocno objął rękoma okrytą czarnym golfem, szyję, przymykając przy tym oczy.
- Ty też jesteś posrany, Nailah, nie wybielaj się. - odbił na ten żenujący suchar prowadzącego odnośnie wandali i bliski był ponownemu ukąszeniu jego ucha, po którym złapał go za dłoń i mrukliwym, całkiem kuszącym skołatany mózg, tonem zaproponował odprowadzenie pod pokój wspólny Domu Orła i przyjemną wycieczkę do Krainy Snów. I już... ok prawie wprowadził to w życie, bo coś go ubiegło. Col zachęcony gładzeniem tej rozczapierzonej czupryny, już podniósł nieco głowę, żeby po raz drugi tego wieczoru upierdolić Krukona we wrażliwy płatek ucha, ale tym razem to Cola upierdolono. Znacznie, znacznie mocniej. Spiął się machinalnie, od razu chcąc w akcie obrony schować głowę między ramiona, ale napotkał opór w postaci ciała przyjaciela i jedyne, do czego w ten sposób doprowadził, to do tego, że oparł gorący policzek o łaskoczące, czarne włosy. - Cholera, niech cię.... Dobra zasłużyłem sobie. - syczał, kiedy do głosu doszło szczypanie, które drżeniem odbijało się na całym ciele. Czuł jak jakaś stróżka albo dwie wymknęły się Sahirowi spod warg i właśnie radośnie wtapiały w sweter w okolicach łopatki. Nie ma czemu się dziwić, krew płynęła po żyłach z taką prędkością i była tak nabuzowana, że w tej chwili Nailah mógł ją pić nawet lekko spienioną. Aż na to wyobrażenie na głupiej facjacie Puchona zaigrał zmęczony uśmieszek – na moment tylko, bo kolejne, chyba mocniejsze wbicie zębów zaowocowało tym, że zatopił palce we włosach na potylicy czarnowłosego i zaciskał je niemrawo, ale jednak, za każdym razem, kiedy przez kręgosłup przechodził mu jakiś impuls bólowy. Odczekał stresujący moment, dwa, trzy... nie było mowy, żeby kiedykolwiek się do tego przyzwyczaił. Ba, nie było nawet mowy o potrzebie przyzwyczajenia – nie był aż takim samarytaninem, ani aż tak wczutym krwiodawcą, żeby wyżywić produktywnością swojego organizmu siebie i jeszcze kogoś innego. A teraz starał się walczyć z towarzyszącym temu dyskomfortem, próbując ułożeniami głowy odszukać najmniej bolesną pozycję, ale w tym przypadku nawet po wypróbowaniu całej Kamasutry nadal byłoby źle. Zacisnął więc powieki i stopniowo, powolutku starał się odsuwać, żeby nakłonić przyjaciela do skończenia posiłku.
- Sahir.
Jeszcze moment i teraz to młody będzie się musiał podpierać ściany.
Mieli oboje podczas przepychanki popsuć trochę w tej komnacie, a że im się nie udało, to postanowili się pożreć i dopiero zrobić rozpierdol. Przynajmniej byli konsekwentni w swoich zamierzeniach. Ciekawe tylko jak daleko po piętrach snuło się echo tej konsekwencji i jak to się miało pod względem proporcji do przyspieszenia woźnego w poruszaniu się tutaj? Ciekawe jak blisko był? Mógł być już za rogiem, jego kroki zagłuszyć mógł szum deszczu oraz szybki oddech dwójki uczniów. Mógł być tuż-tuż, już za drzwiami, mógł zaraz tu wejść...! A oni co? A raczej: a Colette co? Znowu musiał szarpnąć do siebie co nieco, wydrzeć nieco słodyczy z płomienia, jaki niechcący rozniecił i ostatecznie zebrać nawet własne żniwa w postaci biednego, zniszczonego już globusa. Ciężko było wytłumaczyć ten nagły wybuch pociągu do wampira, zwłaszcza, że Sahir na pewnych płaszczyznach był przerażający w tamtej chwili i to był pierwszy raz kiedy odwalał przy Colu coś takiego. Jego kolejna twarz... ależ była mocna! Wyraźna, nakreślona grubą i zdecydowaną linią.
Ten pocałunek był potrzebą natychmiastowej próby ujarzmienia tej bestii, spicia z jej ust kolejnych słów i bezczelnym apelem do zatkania się i przelania nadmiaru energii na inną rzecz. Przekucia jej, uformowania czegoś stabilnego. Do tworzenia, a nie destrukcji. Choć nawet po takich zagraniach Nailah nadal naginał zasady i naruszał chociażby kłami fakturę ust zarówno swoich, jak i Colette – tym samym wplatając w pieszczotę gorzkawy, rdzawy (przynajmniej według bruneta) posmak juchy. Mimo to żaden nie przerwał, póki oddech nie nabrał wagi złota i Warp skończył osadzony na dogodnym dystansie od ledwo kontaktującego wampira. Oboje dyszeli, ale z Sahirem zdawało się być znacznie gorzej, wyglądał jakby ledwie stał – mruczał coś, machał dłońmi chyba nie do końca chcąc tym cokolwiek wyrazić, najwidoczniej chyba głupio poirytowany tym wszystkim. Aż Puchonowi wyrwał się krótki chichot na ten widok, po-trosze roztkliwiony, równie wyczerpany i znacznie bardziej szczęśliwy. Tego... potrzebował. Znaczy, nie wyczerpanego Sahira! ...choć musiał przyznać, że widok wart był świeczki... Potrzebował tych wszystkich słów, które rozgorzały wewnątrz, dając mentalnego kopa energetycznego i to z iście wampirzą siłą. ...czyli sprawiające, że mógł już zrobić sobą dziurę w suficie, zatoczyć łuk na nieboskłonie i wlecieć przez dach do swojej własnej sypialni w Luton. Przynajmniej nie groziło mu rozczłonkowanie, jak w przypadku teleportacji.
Musiał Go podeprzeć całym sobą, musiał się do niego zbliżyć, nie mógł trzymać dystansu, stać obok, patrzeć i mówić, to nie wchodziło w grę. W ogóle, jaki dystans...? Coś kiedyś było mówione o dystansie? Nic nie pamiętał, to były na pewno halucynacje z niedożywienia. Na pewno. Dlatego tak pewnie zbliżył się znowu i mocno objął rękoma okrytą czarnym golfem, szyję, przymykając przy tym oczy.
- Ty też jesteś posrany, Nailah, nie wybielaj się. - odbił na ten żenujący suchar prowadzącego odnośnie wandali i bliski był ponownemu ukąszeniu jego ucha, po którym złapał go za dłoń i mrukliwym, całkiem kuszącym skołatany mózg, tonem zaproponował odprowadzenie pod pokój wspólny Domu Orła i przyjemną wycieczkę do Krainy Snów. I już... ok prawie wprowadził to w życie, bo coś go ubiegło. Col zachęcony gładzeniem tej rozczapierzonej czupryny, już podniósł nieco głowę, żeby po raz drugi tego wieczoru upierdolić Krukona we wrażliwy płatek ucha, ale tym razem to Cola upierdolono. Znacznie, znacznie mocniej. Spiął się machinalnie, od razu chcąc w akcie obrony schować głowę między ramiona, ale napotkał opór w postaci ciała przyjaciela i jedyne, do czego w ten sposób doprowadził, to do tego, że oparł gorący policzek o łaskoczące, czarne włosy. - Cholera, niech cię.... Dobra zasłużyłem sobie. - syczał, kiedy do głosu doszło szczypanie, które drżeniem odbijało się na całym ciele. Czuł jak jakaś stróżka albo dwie wymknęły się Sahirowi spod warg i właśnie radośnie wtapiały w sweter w okolicach łopatki. Nie ma czemu się dziwić, krew płynęła po żyłach z taką prędkością i była tak nabuzowana, że w tej chwili Nailah mógł ją pić nawet lekko spienioną. Aż na to wyobrażenie na głupiej facjacie Puchona zaigrał zmęczony uśmieszek – na moment tylko, bo kolejne, chyba mocniejsze wbicie zębów zaowocowało tym, że zatopił palce we włosach na potylicy czarnowłosego i zaciskał je niemrawo, ale jednak, za każdym razem, kiedy przez kręgosłup przechodził mu jakiś impuls bólowy. Odczekał stresujący moment, dwa, trzy... nie było mowy, żeby kiedykolwiek się do tego przyzwyczaił. Ba, nie było nawet mowy o potrzebie przyzwyczajenia – nie był aż takim samarytaninem, ani aż tak wczutym krwiodawcą, żeby wyżywić produktywnością swojego organizmu siebie i jeszcze kogoś innego. A teraz starał się walczyć z towarzyszącym temu dyskomfortem, próbując ułożeniami głowy odszukać najmniej bolesną pozycję, ale w tym przypadku nawet po wypróbowaniu całej Kamasutry nadal byłoby źle. Zacisnął więc powieki i stopniowo, powolutku starał się odsuwać, żeby nakłonić przyjaciela do skończenia posiłku.
- Sahir.
Jeszcze moment i teraz to młody będzie się musiał podpierać ściany.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Sob Lip 18, 2015 10:51 pm
Ten smak..!
Och tak, to jest to, jeydne, czeog potrzebowałeś - to ta czerwień, to te impulsy - kły lekko wsunęły się w skórę, nie napierając na nią całą siłą, ale wystarczyło, byś wysunął język, zgarnął pierwsze krople, by kumulujący się pocisk przeszył Cię na wylot - dosłownie Ciebie, nikogo innego - nie cofałeś się nawet do tej klatki, w której zazwyczaj skrywałeś bestię - zostałeś do niej wrzucony gwałtem i przemocą, trzepnięty jak upierdliwą muchą o kraty - o drzwiczki już sam zadbałeś, zamykając je za sobą, cofając pod ścianę - w kąt, tam, gdzie najbezpieczniej, najdalej od wszystkiego - w kąt pod ścianę, by za tobą nic nie wsykoczyło, by mieć wejrzenie na to, co przed tobą wyłożone - a wykładało się tak wiele rzeczy... Teraz nie patrzeć - w końcowym punkcie nie chciało się tego nawet oglądać - to jakaś maleńka, przeszyta tą kulą od rewolweru cześć w grze rosyjskiej ruletki - mimo to zawsze w nią grałeś, wciąż i od nowa - przecież jesteś w tej szkole, niepotrzebnie się kłopoczesz - czemu wciąż tu jesteś? - i choć pytanie to zadał miły dla ucha głos już wiele miesięcy temu, to odpowiedzi wcześniej nie było. Broń już nie szczękała. Rany - przecież to tylko opustoszałe pole bitwy, to tylko marny pył, tylko jeden nowy huk, co przeciął pustkę i echem zawędrował na same jej krańce - tylko dopełnienie ostateczności - taki strzał w łeb dla ostatniego, który przeżył pośród tych trupów - i w swoim utrapieniu nawet nie zauważył, że umarł, że wolno mu już opuścić odrętwiałe ciało i unieść tam, gdzie jego miejsce - do Piekła, bo przecież gdzie indziej mogłaby trafić zepsuta dusza naznaczona taką ilością krwi?
No właśnie - krwi.
Tej samej krwi, co dym z rewolweru i tą jedną kulę zabarwiła szkarłatem, tej samej, która zamiast zamknąć oczy skazańca-samobójcy, rozszerzyła je tylko mocniej, uzmysławiając mu, że chciał się żegnać, a to jest pora by się witać - ten piękny świat nucił nadal echa dawno zasłyszanych rozmów i śmiechów, nadal pamiętał to, co działo się minutę wcześniej, godzinę, sto lat temu i dwieście - zapisywał całe milenia, których nigdy się nie dojrzy, a potrzeba ich doglądania w tym momencie zanikała - przecież był ten dym, przecież była ta dziura w głowie, przecież była ta pustka, co wypełniała się siłą, sprawiając, że echo ciszy zostawało wypełnione uderzeniami serca, co na nowo uczyło się, jak obijać się o żebra, by nie próbować z nich wyskoczyć - tak zdrowo, tak prawdziwie - boskość przemierzała całe kilometry, by poczuciem wszechmocy zapełnić puste miejsce po naboju, co przeszedł na wylot. Rana zasklepiała się w zatrważającym tempie - jedna, która malała i jednej ofiary, która miast tego rosła - pasożytniczy tryb życia, który wszystko zabiera, a nic w zamian nie chce dać - takie potrzeby organizmu i cóż, oszukasz go..? Och, ale jakże bezpieczną pieczę ofiarowałby duszy, gdyby tylko pochłonął ją całą..!
Tą jedną, konkretną duszę.
Gwałtownie zacisnąłeś ramiona wokół sylwetki Smoka, wbiłeś mocno zęby w jego szyję, ogarnięty niemal padaczkowym telepaniem - narkoman na głodzie, delirium w stanie pełnego rozkwitu - ten narkoman, co w drugiej, najgorszej fazie odwyku, dorwał się wreszcie do ukochanej używki - a jak trudno było ją zdobyć wie tylko sama używka i sam narkoman - nie ma dla niej środków zastępczych, nie ma więc też taryf ulgowych, kiedy opętaniec raz ją zasmakuje. Zgoda, nie raz. Który to już..? Przestałem liczyć... I z każdym kolejnym razem było coraz gorzej.
To mogło być gorzej niż to?
Ciepłe powietrze z nozdrzy wampira uderzyło mocno w kark kasztanowowłosego, niecierpliwie sapnął, niemal zakrztuszając się krwią - trudno to było nazwać piciem, to było żarłoczne pochłanianie tego, czym nasycić się po prostu nie da - irytująca potrzeba mordu, irytując potrzeba zagarnięcia dla siebie wszystkiego - dla siebie, dla siebie, tylko dla siebie! Zabić, żeby zrozumieć, zabić, żeby posiąść - posiąść duszę, umysł, najwyższą formę wszechrzeczy! Ciało to tylko mały dodatek, nie potrzebujesz go - potrzebujesz jego wnętrza, jego ciepła, jego mocy, która porażała komórki twego ciała z mocą paralizatora, lecz zamiast je zamrażać, skurczać i nie pozwalać mięśniom pracować, tylko je rozgrzewała i rozwijała ich możliwości, gładko strącając jakiekolwiek zmęczenie.
Jeszcze, więcej, mocniej, to wciąż za mało..!
Ugryzłeś jeszcze mocniej, twoje mięśnie napięły się niemal do granic możliwości, nieprzyjemnie zaciskając go w kleszczach swych ramion - nie słyszał, nie rozumiał, głuchy i niemy jednocześnie - ten mały skrawek ziemi, mały skrawek klatki, mały skrawek zapomnienia - udając, że jest dobrze, jak daleko można się posunąć do zranienia?
A on tak bardzo wierzył, że był bezpieczny i że go nie skrzywdzisz...
Przecież nie skrzywdzisz!
Pochłoniesz go całego i zachowasz na wieki - nikt go więcej nie skrzywdzi, nikt go więcej nie zrani - oooch, niech się boi i płacze, tu i teraz, niech jego krew smakuje jeszcze cudowniej - pęta fajerwerk wyrzucane zostały pod kopułę twego umysłu raz za razem, oślepiając, wyłączając - jak, jak, no jak..?!
Kim jesteś, jak się nazywasz..?
Gdzie jesteś?
Kiedy jesteś..?
Cały świat w twych dłoniach, w twoim posiadaniu, cała ciemność, która teraz gorzała jaskrawymi płomieniami, ograniczał się do Coletta Warpa.
Och tak, to jest to, jeydne, czeog potrzebowałeś - to ta czerwień, to te impulsy - kły lekko wsunęły się w skórę, nie napierając na nią całą siłą, ale wystarczyło, byś wysunął język, zgarnął pierwsze krople, by kumulujący się pocisk przeszył Cię na wylot - dosłownie Ciebie, nikogo innego - nie cofałeś się nawet do tej klatki, w której zazwyczaj skrywałeś bestię - zostałeś do niej wrzucony gwałtem i przemocą, trzepnięty jak upierdliwą muchą o kraty - o drzwiczki już sam zadbałeś, zamykając je za sobą, cofając pod ścianę - w kąt, tam, gdzie najbezpieczniej, najdalej od wszystkiego - w kąt pod ścianę, by za tobą nic nie wsykoczyło, by mieć wejrzenie na to, co przed tobą wyłożone - a wykładało się tak wiele rzeczy... Teraz nie patrzeć - w końcowym punkcie nie chciało się tego nawet oglądać - to jakaś maleńka, przeszyta tą kulą od rewolweru cześć w grze rosyjskiej ruletki - mimo to zawsze w nią grałeś, wciąż i od nowa - przecież jesteś w tej szkole, niepotrzebnie się kłopoczesz - czemu wciąż tu jesteś? - i choć pytanie to zadał miły dla ucha głos już wiele miesięcy temu, to odpowiedzi wcześniej nie było. Broń już nie szczękała. Rany - przecież to tylko opustoszałe pole bitwy, to tylko marny pył, tylko jeden nowy huk, co przeciął pustkę i echem zawędrował na same jej krańce - tylko dopełnienie ostateczności - taki strzał w łeb dla ostatniego, który przeżył pośród tych trupów - i w swoim utrapieniu nawet nie zauważył, że umarł, że wolno mu już opuścić odrętwiałe ciało i unieść tam, gdzie jego miejsce - do Piekła, bo przecież gdzie indziej mogłaby trafić zepsuta dusza naznaczona taką ilością krwi?
No właśnie - krwi.
Tej samej krwi, co dym z rewolweru i tą jedną kulę zabarwiła szkarłatem, tej samej, która zamiast zamknąć oczy skazańca-samobójcy, rozszerzyła je tylko mocniej, uzmysławiając mu, że chciał się żegnać, a to jest pora by się witać - ten piękny świat nucił nadal echa dawno zasłyszanych rozmów i śmiechów, nadal pamiętał to, co działo się minutę wcześniej, godzinę, sto lat temu i dwieście - zapisywał całe milenia, których nigdy się nie dojrzy, a potrzeba ich doglądania w tym momencie zanikała - przecież był ten dym, przecież była ta dziura w głowie, przecież była ta pustka, co wypełniała się siłą, sprawiając, że echo ciszy zostawało wypełnione uderzeniami serca, co na nowo uczyło się, jak obijać się o żebra, by nie próbować z nich wyskoczyć - tak zdrowo, tak prawdziwie - boskość przemierzała całe kilometry, by poczuciem wszechmocy zapełnić puste miejsce po naboju, co przeszedł na wylot. Rana zasklepiała się w zatrważającym tempie - jedna, która malała i jednej ofiary, która miast tego rosła - pasożytniczy tryb życia, który wszystko zabiera, a nic w zamian nie chce dać - takie potrzeby organizmu i cóż, oszukasz go..? Och, ale jakże bezpieczną pieczę ofiarowałby duszy, gdyby tylko pochłonął ją całą..!
Tą jedną, konkretną duszę.
Gwałtownie zacisnąłeś ramiona wokół sylwetki Smoka, wbiłeś mocno zęby w jego szyję, ogarnięty niemal padaczkowym telepaniem - narkoman na głodzie, delirium w stanie pełnego rozkwitu - ten narkoman, co w drugiej, najgorszej fazie odwyku, dorwał się wreszcie do ukochanej używki - a jak trudno było ją zdobyć wie tylko sama używka i sam narkoman - nie ma dla niej środków zastępczych, nie ma więc też taryf ulgowych, kiedy opętaniec raz ją zasmakuje. Zgoda, nie raz. Który to już..? Przestałem liczyć... I z każdym kolejnym razem było coraz gorzej.
To mogło być gorzej niż to?
Ciepłe powietrze z nozdrzy wampira uderzyło mocno w kark kasztanowowłosego, niecierpliwie sapnął, niemal zakrztuszając się krwią - trudno to było nazwać piciem, to było żarłoczne pochłanianie tego, czym nasycić się po prostu nie da - irytująca potrzeba mordu, irytując potrzeba zagarnięcia dla siebie wszystkiego - dla siebie, dla siebie, tylko dla siebie! Zabić, żeby zrozumieć, zabić, żeby posiąść - posiąść duszę, umysł, najwyższą formę wszechrzeczy! Ciało to tylko mały dodatek, nie potrzebujesz go - potrzebujesz jego wnętrza, jego ciepła, jego mocy, która porażała komórki twego ciała z mocą paralizatora, lecz zamiast je zamrażać, skurczać i nie pozwalać mięśniom pracować, tylko je rozgrzewała i rozwijała ich możliwości, gładko strącając jakiekolwiek zmęczenie.
Jeszcze, więcej, mocniej, to wciąż za mało..!
Ugryzłeś jeszcze mocniej, twoje mięśnie napięły się niemal do granic możliwości, nieprzyjemnie zaciskając go w kleszczach swych ramion - nie słyszał, nie rozumiał, głuchy i niemy jednocześnie - ten mały skrawek ziemi, mały skrawek klatki, mały skrawek zapomnienia - udając, że jest dobrze, jak daleko można się posunąć do zranienia?
A on tak bardzo wierzył, że był bezpieczny i że go nie skrzywdzisz...
Przecież nie skrzywdzisz!
Pochłoniesz go całego i zachowasz na wieki - nikt go więcej nie skrzywdzi, nikt go więcej nie zrani - oooch, niech się boi i płacze, tu i teraz, niech jego krew smakuje jeszcze cudowniej - pęta fajerwerk wyrzucane zostały pod kopułę twego umysłu raz za razem, oślepiając, wyłączając - jak, jak, no jak..?!
Kim jesteś, jak się nazywasz..?
Gdzie jesteś?
Kiedy jesteś..?
Cały świat w twych dłoniach, w twoim posiadaniu, cała ciemność, która teraz gorzała jaskrawymi płomieniami, ograniczał się do Coletta Warpa.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Nie Lip 19, 2015 12:10 am
Kaszlnął tuż przy uchu przyjaciela, kiedy poczuł suchość w ustach, kiedy jego gardło wyschło na wiór i końce palców zaczęły mrowić. Pętla zdawała mu się zaciskać na szyi coraz mocniej, połączona razem z siłą szczęk wampira i głębokością, z jaką kły były weń zatopione – z początku było to delikatne, wręcz pieszczotliwe, połączone z wzbudzającym ciarki, dotykiem języka, ale teraz... teraz to była agonia. Zęby były tak mocno przyciśnięte do szyi Puchona, że teraz już nawet nie tylko kły przebiły warstewkę naskórka i tym razem, jako pamiątka, nie pozostanie jedynie romantyczna para dziurek. Teraz odbijało się całe piekielne uzębienie, jakie przytrzymywało drugiego drapieżnika za kark, nie pozwalając mu nawet drgnąć, podczas gdy ręce unieruchamiały resztę ciała. W tej chwili Sahir nie był Czarnym Kocurem, był wężem, którego ogromne, skórzaste cielsko oplatało się coraz ciaśniejszymi pierścieniami dookoła ciała ofiary i sukcesywnie oczyszczało jej mózg z chęci obrony, płuca z powietrza, a żyły z krwi.
- Sahir dość już! Dość, do cholery! - zacisnął palce mocniej na miękkich włosach i chciał dosłownie odszarpnąć głowę wampira od siebie, ale najpierw opór był zbyt duży, a kiedy cokolwiek drgnęło, to Sahir zadygotał na całym ciele i po cofnięciu o milimetr, prawie jakby w ramach kary, wbił się o kolejne dwa głębiej - tym razem Colowi wyrwał się pół-krzyk. Tylko pół, go gardło od suchości zaczynało się zdzierać po byle oddechu, a ten łapał nieomal jak tonący, teraz zaczynając się szamotać i poruszać nogami w miejscu, starając się wrzucić sobie wsteczny dla całego ciała, ale podeszwy trampek tylko szurały bezowocnie po podłodze. Nie widział jak czerwień ucieka mu z twarzy, nie widział jak maleńkie ranki na jego wargach przestają brodzić krwią – tą krwią, jaka rozpaczliwie wolała czmychnąć do serca i zasilić je chociażby garstką życiodajnych kropli. Każda była teraz na wagę złota. Serce przestało zdrowo uderzać, jego tętno nie było już przyspieszone przez nadmiar wrażeń, teraz biło tak mocno, że przyprawiało nieomal o ból. Teraz przypominało głos obitego po głowie sumienia, jakby każdy głośny dźwięk zamykających i otwierających się komór wrzeszczał: „Każ mu przestać! Przypal go różdżką! Krzycz po pomoc! Zabij go albo on zabije ciebie! Zabije nas!” - ale to wydawało się tak nierealne, że te krzyki odbijały się od otumanionego mózgu jak od szklanej ściany i spływały po niej smętnie, nawet nie dając się prawidłowo odczytać.
- Przestań, bo mnie zabijesz! - głos mu się załamywał, kiedy obrał nową strategię, opierając dłonie o ramiona Krukona i mocnymi odruchami, chcąc się oderwać od niego siłą, teraz już nawet kosztem bardziej rozerwanej szyi.
Czy teraz się bał?
Co za głupie pytanie...
Oczywiście, że się bał!
Jak miał się nie bać tego, że nawet mimo posiadania okularów i nawet mimo tego, że gwiazdeczki z iluzji były kilka centymetrów od jego nosa, ich obraz zaczynał się zamazywać? Albo tego, że powietrze w komnacie gęstniało i coraz więcej siły musiał wkładać w to, by rozrzedzić je w łapczywych ustach i przetransportować do płuc? Albo tego, że powieki miał coraz cięższe, a oczy zdawały mu się zapadać do wnętrza czaszki? Tego, że było już naprawdę późne popołudnie, a w jego uszach ciągle dzwonił szum – to pewnie szum tego wodospadziku w lesie – to by znaczyło, iż był daleko od domu. Lepiej by było, żeby wrócił przed kolacją. Najlepiej z drewnem do kominka w ramach niespodzianki, żeby móc w nim napalić i przyglądać swojej pięknej mamie, usadowionej wygodnie na fotelu niedaleko, oblanej złotym blaskiem i do reszty zatopionej w lekturze jakiegoś kioskowego romansidła. Powinien już wracać do domu, a nie leżeć na tej polance i wsłuchiwać w znajomy szmer wody oraz liczyć łaskoczący dotyk drepczących mu po dłoniach mrówek. Chciał jedną strzepnąć, ale palce zaplątały mu się w źdźbła traw. A może zaplatały mu się w czyjeś włosy...? Nonsens, na pewno kiedy otworzy oczy ujrzy korony drzew, które przepuszczały jasne promienie, dziurawiąc cień we wnętrzu lasu, mając po boku rozkoszny zbiornik wodny, z którego ledwo co wyszedł i schnął teraz na trawie. To stąd to uczucie wilgoci w okolicach karku – włosy schły w końcu najdłużej, na pewno woda skapywała w nich.
Col nie widział, jak jego dłoń zsuwa się bez życia po ramieniu Sahira i opada wzdłuż ciała. Nie czuł tego, jak jego mięśnie się rozluźniają, a oddech uspokaja, choć staje płytszy. Bicie serca też zatonęło w szumie wodospadu. W szumie deszczu.
Nie było w końcu czym się przejmować, Sahir jeśli chciał potrafił ukoić nerwy i uspokoić wirujący dookoła świat.
Szkoda tylko, że zazwyczaj był to spokój wieczny.
- Sahir dość już! Dość, do cholery! - zacisnął palce mocniej na miękkich włosach i chciał dosłownie odszarpnąć głowę wampira od siebie, ale najpierw opór był zbyt duży, a kiedy cokolwiek drgnęło, to Sahir zadygotał na całym ciele i po cofnięciu o milimetr, prawie jakby w ramach kary, wbił się o kolejne dwa głębiej - tym razem Colowi wyrwał się pół-krzyk. Tylko pół, go gardło od suchości zaczynało się zdzierać po byle oddechu, a ten łapał nieomal jak tonący, teraz zaczynając się szamotać i poruszać nogami w miejscu, starając się wrzucić sobie wsteczny dla całego ciała, ale podeszwy trampek tylko szurały bezowocnie po podłodze. Nie widział jak czerwień ucieka mu z twarzy, nie widział jak maleńkie ranki na jego wargach przestają brodzić krwią – tą krwią, jaka rozpaczliwie wolała czmychnąć do serca i zasilić je chociażby garstką życiodajnych kropli. Każda była teraz na wagę złota. Serce przestało zdrowo uderzać, jego tętno nie było już przyspieszone przez nadmiar wrażeń, teraz biło tak mocno, że przyprawiało nieomal o ból. Teraz przypominało głos obitego po głowie sumienia, jakby każdy głośny dźwięk zamykających i otwierających się komór wrzeszczał: „Każ mu przestać! Przypal go różdżką! Krzycz po pomoc! Zabij go albo on zabije ciebie! Zabije nas!” - ale to wydawało się tak nierealne, że te krzyki odbijały się od otumanionego mózgu jak od szklanej ściany i spływały po niej smętnie, nawet nie dając się prawidłowo odczytać.
- Przestań, bo mnie zabijesz! - głos mu się załamywał, kiedy obrał nową strategię, opierając dłonie o ramiona Krukona i mocnymi odruchami, chcąc się oderwać od niego siłą, teraz już nawet kosztem bardziej rozerwanej szyi.
Czy teraz się bał?
Co za głupie pytanie...
Oczywiście, że się bał!
Jak miał się nie bać tego, że nawet mimo posiadania okularów i nawet mimo tego, że gwiazdeczki z iluzji były kilka centymetrów od jego nosa, ich obraz zaczynał się zamazywać? Albo tego, że powietrze w komnacie gęstniało i coraz więcej siły musiał wkładać w to, by rozrzedzić je w łapczywych ustach i przetransportować do płuc? Albo tego, że powieki miał coraz cięższe, a oczy zdawały mu się zapadać do wnętrza czaszki? Tego, że było już naprawdę późne popołudnie, a w jego uszach ciągle dzwonił szum – to pewnie szum tego wodospadziku w lesie – to by znaczyło, iż był daleko od domu. Lepiej by było, żeby wrócił przed kolacją. Najlepiej z drewnem do kominka w ramach niespodzianki, żeby móc w nim napalić i przyglądać swojej pięknej mamie, usadowionej wygodnie na fotelu niedaleko, oblanej złotym blaskiem i do reszty zatopionej w lekturze jakiegoś kioskowego romansidła. Powinien już wracać do domu, a nie leżeć na tej polance i wsłuchiwać w znajomy szmer wody oraz liczyć łaskoczący dotyk drepczących mu po dłoniach mrówek. Chciał jedną strzepnąć, ale palce zaplątały mu się w źdźbła traw. A może zaplatały mu się w czyjeś włosy...? Nonsens, na pewno kiedy otworzy oczy ujrzy korony drzew, które przepuszczały jasne promienie, dziurawiąc cień we wnętrzu lasu, mając po boku rozkoszny zbiornik wodny, z którego ledwo co wyszedł i schnął teraz na trawie. To stąd to uczucie wilgoci w okolicach karku – włosy schły w końcu najdłużej, na pewno woda skapywała w nich.
Col nie widział, jak jego dłoń zsuwa się bez życia po ramieniu Sahira i opada wzdłuż ciała. Nie czuł tego, jak jego mięśnie się rozluźniają, a oddech uspokaja, choć staje płytszy. Bicie serca też zatonęło w szumie wodospadu. W szumie deszczu.
Nie było w końcu czym się przejmować, Sahir jeśli chciał potrafił ukoić nerwy i uspokoić wirujący dookoła świat.
Szkoda tylko, że zazwyczaj był to spokój wieczny.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Nie Lip 19, 2015 9:28 am
Śpij, proszę - śpij i zapomnij o tym, co tu się działo.
Zapomnij o pociągu do twojej krwi, który miast maleć, to rósł, o gwałtowności jej pożerania, o tym, że byłeś jak ostatni wodopój na ziemi dla spragnionego po długiej tułaczce - to wszystko nie jest godne opisywania, by do ciebie przyrównywać - wyrastałeś przecież ponad to, całą tą brutalną otoczkę karmazynowego pragnienia, który barwami wpasowywał się w pomarańczowy dzień, ale nie pasował doń słodkością. Czy bolało? Na pewno bolało... I zamiast potrzebować cię mniej i mniej, wychodziło na to, że tylko coraz bardziej się uzależniał, kochając coraz mocniej, coraz intensywniej, nawet jeśli słowo "miłość" w całym swym wymiarze nie przechadzała się po jego myślach, będąc tam jedynie umownym, dość zabawnym wyznacznikiem, którego nie dało się brać na serio.
Zasypiasz..?
To wszystko było tak mało romantyczne - w swojej brutalności nie było nawet smutne, a przerażające - że też coś takiego może mieć jeszcze miejsce...
Ten piękny świat roztapiał się w szumie drzew, wprawiając mięśnie w odrętwienie, składając ciało powoli, skutecznie i miarowo na przygotowany wcześniej plac z traw, którego miękkość urzekała i nie dawała wyboru powiekom co do tego, czy powinny się zamknąć, czy też wolno im jeszcze trwać otwartymi - ułożenie się tutaj jest jedynie dopełnieniem formalności, gdy goniący ciało ból, odbijający się pod czaszką, nie pozwalał ignorować samego siebie w rzeczywistości - tylko ciii... tutaj już się na to zezwalało - Śmierć gładziła delikatnie po czole, a w niej nie było nic strasznego - przybierała postać czułej, dobrej matki, z którą można godzinami spędzać przy kominku, ukochanego wujka, ojca, przyjaciela, kochanka czy kochanicy - wszystkie te obrazy dla trafionej strzałem rosyjskiej ruletki głowy, by ostatnie sekundy nie były bezowocnymi bajaniami. Skoro jest tak bezpiecznie, to na pewno można ułożyć się do snu i przyjąć ofiarowywanie ukojenie wiecznej płachty, bo koniec końców wszyscy jesteśmy równi wobec Śmierci - nie patrzy na to, czy jesteś młody, stary, czarny, biały, mordercą, czy dobrym człowiekiem - kiedy już się zjawiała, pociągając kościstymi palcami za rękaw, by udać się z nią na dół, dopasowywała się do naszych własnych jaźni, integrując z nią i zaczynając nadawać na tych samych falach - w tej sekundzie, w tym dniu, w tym miejscu, specjalnie dla nas, jakby chciała nas wyróżnić, dać do zrozumienia, że jesteśmy specjalni, chociaż tylu Nas, ludzi, po ziemi stąpa, a ta dobra niewiasta w czarnej sukni i kosą w ręku ma tyle pracy - mówili, że aby ktoś był szczęśliwy, kto inny musi być smutny. Mówili, że aby ktoś musiał się narodzić, ktoś musiał umrzeć.
Dzięki temu świat zachowywał swoją równowagę.
Nie wiem, czy ktokolwiek z was rozpoznałby tą salę i powiedział, że działo się tutaj coś spaczonego, a meblami rzucano na prawo i lewo - ławka wyściełana miękkim materiałem znów stała pod ścianą, globus zajmował swoje poprzednie miejsce - tylko po śladach na podłodze, wymalowanych w nich zygzakach i szlaczkach, widać było, że coś się tutaj działo - lecz było zbyt ciemno, by próbować zbadać tą mapę zawieruszeń. Na ławce leżał nieprzytomny Puchon, obok, pod ścianą, siedział z wyciągniętymi przed siebie nogami wampir - wszystko przeszło w swą statyczną fazę, a jednak sielanki nie było - tą przecinał ostry zapach żelaza, tą rozrywał widok paskudnej rany na szyi Coletta i ilość krwi zdobiącej jego skórę, wargi Nailaha, jego podbródek i nawet sam golf, choć czerń skutecznie maskowała zgubnie jaskrawą barwę.
To nie moja wina, mówiłem mu, żeby się nie zbliżał, to nie moja wina, to nie moja wina, to nie moja wina...
Jak miękka była ta trawa, tam, na granicy światów..? Bardzo przyjemna, prawda? Zatapiająca i wciągająca w czerń, która nagle przestawała być groźna i niebezpieczna, a jawiła się jak obietnica czegoś lepszego - jak obietnica spokoju...
Jak obietnica Nieskończoności.
Colette Warp -60%PŻ
Sahir Nailah +22%PŻ
Zapomnij o pociągu do twojej krwi, który miast maleć, to rósł, o gwałtowności jej pożerania, o tym, że byłeś jak ostatni wodopój na ziemi dla spragnionego po długiej tułaczce - to wszystko nie jest godne opisywania, by do ciebie przyrównywać - wyrastałeś przecież ponad to, całą tą brutalną otoczkę karmazynowego pragnienia, który barwami wpasowywał się w pomarańczowy dzień, ale nie pasował doń słodkością. Czy bolało? Na pewno bolało... I zamiast potrzebować cię mniej i mniej, wychodziło na to, że tylko coraz bardziej się uzależniał, kochając coraz mocniej, coraz intensywniej, nawet jeśli słowo "miłość" w całym swym wymiarze nie przechadzała się po jego myślach, będąc tam jedynie umownym, dość zabawnym wyznacznikiem, którego nie dało się brać na serio.
Zasypiasz..?
To wszystko było tak mało romantyczne - w swojej brutalności nie było nawet smutne, a przerażające - że też coś takiego może mieć jeszcze miejsce...
Ten piękny świat roztapiał się w szumie drzew, wprawiając mięśnie w odrętwienie, składając ciało powoli, skutecznie i miarowo na przygotowany wcześniej plac z traw, którego miękkość urzekała i nie dawała wyboru powiekom co do tego, czy powinny się zamknąć, czy też wolno im jeszcze trwać otwartymi - ułożenie się tutaj jest jedynie dopełnieniem formalności, gdy goniący ciało ból, odbijający się pod czaszką, nie pozwalał ignorować samego siebie w rzeczywistości - tylko ciii... tutaj już się na to zezwalało - Śmierć gładziła delikatnie po czole, a w niej nie było nic strasznego - przybierała postać czułej, dobrej matki, z którą można godzinami spędzać przy kominku, ukochanego wujka, ojca, przyjaciela, kochanka czy kochanicy - wszystkie te obrazy dla trafionej strzałem rosyjskiej ruletki głowy, by ostatnie sekundy nie były bezowocnymi bajaniami. Skoro jest tak bezpiecznie, to na pewno można ułożyć się do snu i przyjąć ofiarowywanie ukojenie wiecznej płachty, bo koniec końców wszyscy jesteśmy równi wobec Śmierci - nie patrzy na to, czy jesteś młody, stary, czarny, biały, mordercą, czy dobrym człowiekiem - kiedy już się zjawiała, pociągając kościstymi palcami za rękaw, by udać się z nią na dół, dopasowywała się do naszych własnych jaźni, integrując z nią i zaczynając nadawać na tych samych falach - w tej sekundzie, w tym dniu, w tym miejscu, specjalnie dla nas, jakby chciała nas wyróżnić, dać do zrozumienia, że jesteśmy specjalni, chociaż tylu Nas, ludzi, po ziemi stąpa, a ta dobra niewiasta w czarnej sukni i kosą w ręku ma tyle pracy - mówili, że aby ktoś był szczęśliwy, kto inny musi być smutny. Mówili, że aby ktoś musiał się narodzić, ktoś musiał umrzeć.
Dzięki temu świat zachowywał swoją równowagę.
Nie wiem, czy ktokolwiek z was rozpoznałby tą salę i powiedział, że działo się tutaj coś spaczonego, a meblami rzucano na prawo i lewo - ławka wyściełana miękkim materiałem znów stała pod ścianą, globus zajmował swoje poprzednie miejsce - tylko po śladach na podłodze, wymalowanych w nich zygzakach i szlaczkach, widać było, że coś się tutaj działo - lecz było zbyt ciemno, by próbować zbadać tą mapę zawieruszeń. Na ławce leżał nieprzytomny Puchon, obok, pod ścianą, siedział z wyciągniętymi przed siebie nogami wampir - wszystko przeszło w swą statyczną fazę, a jednak sielanki nie było - tą przecinał ostry zapach żelaza, tą rozrywał widok paskudnej rany na szyi Coletta i ilość krwi zdobiącej jego skórę, wargi Nailaha, jego podbródek i nawet sam golf, choć czerń skutecznie maskowała zgubnie jaskrawą barwę.
To nie moja wina, mówiłem mu, żeby się nie zbliżał, to nie moja wina, to nie moja wina, to nie moja wina...
Jak miękka była ta trawa, tam, na granicy światów..? Bardzo przyjemna, prawda? Zatapiająca i wciągająca w czerń, która nagle przestawała być groźna i niebezpieczna, a jawiła się jak obietnica czegoś lepszego - jak obietnica spokoju...
Jak obietnica Nieskończoności.
Colette Warp -60%PŻ
Sahir Nailah +22%PŻ
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Nie Lip 19, 2015 11:33 am
Colette nie potrafił ocenić miękkości tej trawy, wiedział tylko, że była najwygodniejsza na świecie. Nie potrafił też stwierdzić, czy czuje dotyk śmierci na skroni, czuł tylko powiewy wiatru, jakie strącały kosmyki jego włosów na czoło i musiał je cyklicznie zaczesywać w tył. Musiał wracać do domu, od kilku godzin, od całej wieczności musiał już wracać – bo nie ważne która godzina była w realnym świecie, tutaj zawsze „zbliżał się wieczór”. Zawsze „trzeba już było wracać do domu”, ale wyskubywało się jeszcze pięć minut dla siebie, by zatonąć w przerzedzanym przez gałęzie słońcu i dać kołysać szumowi wodospadu, i cichym pluskom ryb w niewielkim zbiorniku wodnym. Nawet stąd, z ziemi słyszał ciche szuranie trącanego wiatrem sznura, zaplątanego na jednej z mocniejszych ramion pobliskiego drzewa, by dzieciaki mogły się na nim chrustać i tak wskakiwać do wody. Było upojnie, znajomo, nic nie bolało, nie gryzło – nawet mrówki! - nie było tutaj kurzu i dyskomfortu. Żadnych zmartwień i problemów. To był chyba mały, domowy raj; choć rozkosznie pusty i w całej swojej wygodzie pozbawiony wyrazu. Warp nie chciał leżeć tutaj sam, wolał wrócić tu i poleniuchować w towarzystwie. Chciał znaleźć kogoś, z kim będzie mógł to kontynuować, leżenie, po prostu, a jednocześnie, kogo dłoń będzie mógł odnaleźć, kiedy jego własna ręka czmychnie w bok po soczystej trawie.
- Sahir? - Puchon uniósł głowę znad książki i rozejrzał się na boki po wysokich, zakurzonych półkach z książkami w szkolnej bibliotece. Było cicho i spokojnie, z daleka słychać było szmery uczących się uczniów oraz szuranie pióra w kontakcie z pergaminem. Sahir też tu przed chwilą był. Siedział albo stał, mówił coś albo milczał. Brunet obrócił się w krześle, ale nadal przywitał go widok jedynie korytarza półek, na którego końcu nie widniało żadne światełko – było tylko więcej i więcej książek. Z szurnięciem zamknął książkę pozbawioną treści i wstał od biurka, żeby przemierzyć kilka kroków i zakręcić niespiesznie tuż za jednym z wielkich, drewnianych mebli. Tutaj kurz nie wdzierał się w nozdrza, choć w mdłym świetle kandelabrów jego skrawki wirowały przed oczami i zmuszały do ich przymrużenia. Najwięcej było go na podłodze, pod którą szurał niczym piasek. Tak, piasek - tutaj na Szachownicy było go po prostu pełno, kiedy wirował po dwukolorowych polach. W pewnym momencie Colette źle nastąpił i poślizgnął się na jego górce, odruchowo łapiąc się najbliższej drewnianej figury, żeby nie upaść. Maleńkie dzwoneczki na jego błazeńskiej czapeczce rozbrzmiały na kilka sekund, potrącając się wzajemnie i burząc upojną, panującą tu ciszę. Figura, którą złapał była zastygłym w bezruchu pająkiem, jaki zamarł w trakcie schodzenia z wypitego z soków życiowych, poważnie powyginanego, tradycyjnego pionka. Jego odnóża, starannie i realistycznie wykonane, miękko i chętnie sięgały już do płaskiej powierzchni, żeby zejść ze swojego byłego obiadu i ruszyć na poszukiwania nowego. ...Esmeralda... Kły miał już wyciągnięte, oczy pilnie wbite w jasny horyzont tego abstrakcyjnego świata, ale nie drgnął nawet, kiedy ktoś bezczelnie wparł się na jego odwłoku. Bezczelny Pan tej rzeczywistości, który podczas tych pilnych, nieruchomych oględzin upuścił z rąk drewniany miecz, jaki trzasnął o czarne pole. Nie, to nie miecz, to globus o znajomej twarzy, którego głowa rozbiła się na wypolerowanej nawierzchni, a kawałki czmychnęły, jakby ze strachu przed gniewem, spadając daleko poza granice półeczki nad kominkiem w salonie. Colette stał na tej półeczce, z góry oglądając ludzi w maskach, którzy obdarowywali się nieźle kłamanymi komplementami i uśmiechali w sposób, od którego ich na wargach, od wyginania ich, pojawiały się krwiaki i pęknięcia. Brunet mógł ruszyć się wcześniej, teraz drgnięcie było niemożliwe: jego ręce były ciężkie i sztywne od ramion, po końce już idealnie ułożonych palców. To samo tyczyło się nóg, torsu i okolonej złotymi loczkami twarzy. Kurz osiadał na jego buzi: na oczach, figlarnym nosku i maźniętych czerwoną farbą, ustach. W pewnym ich momencie artysta wyszedł poza linię, ale wszyscy zdawali się tego nie zauważać. Sztywna sukieneczka, której fale na spódnicy, obsypanej mocno krochmalem, układały się na zabawce, jak na dziele sztuki, też były całe w kurzu. Nikt nie dbał, by przetrzeć porcelanową fakturę ściereczką, poprawić wypłowiały od słońca makijaż albo przeprać, lub chociażby strzepnąć, ubranko. Nie powinno zostawać się przy nieodpowiedzialnych właścicielach, ale co miała zrobić lalka na bardzo pustej półce? Nawet nie mogła obrócić głowy, żeby sprawdzić, czy ma towarzystwo, mogła tylko patrzeć przed siebie, na kraniec półeczki i bijący spod niej blask pochodzący z kominka, i na przechadzające się po salonie damy z wachlarzami i pięknymi, pięknymi kreacjami. Wszystko tu było piękne i koszmarnie zakurzone. Pozostawało jedynie czekać na most, jaki pozwoli przemierzyć świat nad głowami biesiadników i dotrzeć na wolność do uchylonego okna i widocznych za nim pięknych ogrodów. Właśnie, most – był tu przecież cały czas, wystarczyło wysunąć przed siebie rozkosznie pulchną nóżkę, od dołu przystrojoną zadbanym lakierkiem i nadepnąć na drewnianą fakturę nowej budowli. Col pamiętał kiedy kładł te deski, pamiętał co pogwizdywał, kiedy przybijał kolejny gwóźdź. Każdy następny był wbity coraz mocniej, coraz bardziej profesjonalnie. Stuk-puk, stuk-puk. Jego cichy, melodyjny gwizd zmienił raptem w świszczącą wichurę, jaka naparła na zakłócającego jej spokój podróżnika, porywając ze sobą lakierki, zakurzoną sukieneczkę i loczki idealnie ufryzowanych włosów – pozostawiła jedynie złote łuski na ogromnym Smoku, który przywarł brzuchem i pyskiem do własnego tworu, chroniąc się przed gradem i ulewą. Przyciskał ogromne skrzydła do ciała, by jak najmniej krzywdy stało się cienkiej warstwie błony, dzięki której latał i trwał tak, niby to w uśpieniu, niby to testując swoją cierpliwość. Bywały dni spokojniejsze w miejscu takim, jak to – wtedy podnosił się i przemierzał kilka metrów przed siebie, rozglądając na boki i oczekując kolejnego ataku. Ale ten dzień był okropny i niesprawiedliwy, ulewa nie była już kurtyną, a nieprzeniknioną ścianą, zza której nie dało się zobaczyć ani wyspy, ani figury na niej mieszkającej, ani nawet końca mostu. Kiedy oglądał się niemrawo za siebie, to widział dokładnie to samo – zamknięty w niebycie gad, odcięty od świata przez rozszalały żywioł. Grad, uderzający o jego łuski zaczynał boleć coraz mocniej... Mógłby się schować za balustradami mostu, gdyby tylko się skurczył.
Był naprawdę mały.
Malusieńki.
Jak mały chłopczyk o dwukolorowych oczach, który poprawił znoszoną czapeczkę uklepującą jego nieznośną czuprynę i jeszcze raz stanął na palcach, żeby sięgnąć palcem do guzika dzwonka. Odczekał chwilę i zamek w drzwiach zachrobotał, by rozchylić wrota ceglanego, ciasnego domku i ukazać w ramce framugi postać szczupłej kobiety w białym fartuszku. Ślicznej mamy o bardzo dużych i ciepłych oczach koloru drewna pomostu, po którym biegało się na wakacjach i który przyjemnie grzał stopy. Czerwieni jej policzków, zdrowych i krągłych, nie przyciemniały nawet fale miękkich, trącanych teraz wiatrem, brązowych włosów, których końce delikatnie opadały na drobne ramiona. Wycierała smukłe palce w szmatkę, ozdobioną motywem wielkanocnej kaczki, dzierżącej pod skrzydełkiem koszyczek z kolorowymi jajkami.
- O, witaj Colette. Ty już tutaj? – zagaiła, wsuwając ściereczkę do kieszonki fartuszka i wsłuchała w głosik chłopca, którego nawet on sam nie mógł teraz usłyszeć. - Nie, nie ma go w domu, wyszedł pobawić się wcześniej. Nie wziął cię ze sobą? – zdziwienie w jej głosie wprawiło chłopca w osłupienie. Poruszył się niespokojnie i wolno porozglądał na boki, gdzie widział pustkę, białą pustkę, w której centrum był ten jeden, jedyny dom. Dom do którego zmierzał przez całą tę drogę. I ta jedna, jedyna mama. Colette miał ochotę krzyknąć, że nie wie gdzie ma Go szukać! Że przemierzył już wszystkie światy i nigdzie Go nie było. Miał ochotę upaść i rozpłakać się w głos, nie mając już dokąd iść, ale jego niemy krzyk przerodził się w dziki odgłos klaksonu. Od boku uderzyły chłopaka światła reflektorów nadciągającego auta. W ostatniej chwili blada dłoń kobiety złapała go za ramię i szarpnęła w swoją stronę.
- Uważaj! - rzuciła z rozbawieniem, a jej śmiech przypominał uderzenie pereł o blat stołu. Samochód pojechał dalej, pustka zmieniła w ruchliwą, ale smętną uliczkę, a piękna mama kucnęła tym razem, żeby zrównać wzrok z chłopcem. Jej biały fartuszek dotknął krańcem, pokrytego piaskiem, chodnika. Ludzie, wymijający tę dwójkę zdawali się nie zwracać na tę scenę uwagi, mieli oczy puste i wpatrzone bezrefleksyjnie przed siebie. - Mamy tu wyjątkowo wąskie chodniki. Dlaczego jeszcze tu stoisz, leć do niego! - zaśmiała się znowu. Pachniała obiadem i ciepłem domowego ogniska. - On późno wróci do domu, musisz pierwszy do niego iść, czeka na ciebie, wiesz? No już, gnaj! - dodała zagrzewająco i z igraszką pchnęła chłopczyka, osadzając dłoń na jego mostku.
Wtedy biel wybuchła przed jego oczami.
Wcześniej cichutko bijące serce raptownie uderzyło jak Gong, najprawdopodobniej ogłuszając wszelkie stworzenia nocy, które wytężały czuły słuch i chłopak poderwał się z kanapy, pochylając głęboko, praktycznie się dusząc i rozpoczynając jedną z najcięższych walk w swoim życiu. Serce waliło teraz tak szybko, rzucało się i prawie szarpało nieistniejącymi zębami ciało niewdzięcznego właściciela, tak bardzo złe i rozgoryczone faktem, że pozwolono mu się zatrzymać. Na sekund dwie, może trzy. Stanęło wraz z zamierającym oddechem, o który Colette teraz tak zaciekle walczył. Kaszlał i krztusił się, jakby nie pamiętał tej prostej procedury napełniania płuc tlenem – tak się czuły dzieci tuż po porodzie? To... przerażające. Nieważne jak szeroko otwierał usta, i tak nic to nie dawało, nie mógł się uspokoić, trzęsło nim całym, tak, że ledwo trzymał się dłonią oparcia siedziska, a palcami sięgał do swojego mostka, drapiąc się jak szaleniec – chcąc przebić przez materiał swetra, przez skórę i żebra, wyciągnąć ten uderzający mocno o jaźń, bolący organ i cisnąć nim o podłogę, głupio przeświadczony, że to przez niego, nie może oddychać.
- Sahir? - Puchon uniósł głowę znad książki i rozejrzał się na boki po wysokich, zakurzonych półkach z książkami w szkolnej bibliotece. Było cicho i spokojnie, z daleka słychać było szmery uczących się uczniów oraz szuranie pióra w kontakcie z pergaminem. Sahir też tu przed chwilą był. Siedział albo stał, mówił coś albo milczał. Brunet obrócił się w krześle, ale nadal przywitał go widok jedynie korytarza półek, na którego końcu nie widniało żadne światełko – było tylko więcej i więcej książek. Z szurnięciem zamknął książkę pozbawioną treści i wstał od biurka, żeby przemierzyć kilka kroków i zakręcić niespiesznie tuż za jednym z wielkich, drewnianych mebli. Tutaj kurz nie wdzierał się w nozdrza, choć w mdłym świetle kandelabrów jego skrawki wirowały przed oczami i zmuszały do ich przymrużenia. Najwięcej było go na podłodze, pod którą szurał niczym piasek. Tak, piasek - tutaj na Szachownicy było go po prostu pełno, kiedy wirował po dwukolorowych polach. W pewnym momencie Colette źle nastąpił i poślizgnął się na jego górce, odruchowo łapiąc się najbliższej drewnianej figury, żeby nie upaść. Maleńkie dzwoneczki na jego błazeńskiej czapeczce rozbrzmiały na kilka sekund, potrącając się wzajemnie i burząc upojną, panującą tu ciszę. Figura, którą złapał była zastygłym w bezruchu pająkiem, jaki zamarł w trakcie schodzenia z wypitego z soków życiowych, poważnie powyginanego, tradycyjnego pionka. Jego odnóża, starannie i realistycznie wykonane, miękko i chętnie sięgały już do płaskiej powierzchni, żeby zejść ze swojego byłego obiadu i ruszyć na poszukiwania nowego. ...Esmeralda... Kły miał już wyciągnięte, oczy pilnie wbite w jasny horyzont tego abstrakcyjnego świata, ale nie drgnął nawet, kiedy ktoś bezczelnie wparł się na jego odwłoku. Bezczelny Pan tej rzeczywistości, który podczas tych pilnych, nieruchomych oględzin upuścił z rąk drewniany miecz, jaki trzasnął o czarne pole. Nie, to nie miecz, to globus o znajomej twarzy, którego głowa rozbiła się na wypolerowanej nawierzchni, a kawałki czmychnęły, jakby ze strachu przed gniewem, spadając daleko poza granice półeczki nad kominkiem w salonie. Colette stał na tej półeczce, z góry oglądając ludzi w maskach, którzy obdarowywali się nieźle kłamanymi komplementami i uśmiechali w sposób, od którego ich na wargach, od wyginania ich, pojawiały się krwiaki i pęknięcia. Brunet mógł ruszyć się wcześniej, teraz drgnięcie było niemożliwe: jego ręce były ciężkie i sztywne od ramion, po końce już idealnie ułożonych palców. To samo tyczyło się nóg, torsu i okolonej złotymi loczkami twarzy. Kurz osiadał na jego buzi: na oczach, figlarnym nosku i maźniętych czerwoną farbą, ustach. W pewnym ich momencie artysta wyszedł poza linię, ale wszyscy zdawali się tego nie zauważać. Sztywna sukieneczka, której fale na spódnicy, obsypanej mocno krochmalem, układały się na zabawce, jak na dziele sztuki, też były całe w kurzu. Nikt nie dbał, by przetrzeć porcelanową fakturę ściereczką, poprawić wypłowiały od słońca makijaż albo przeprać, lub chociażby strzepnąć, ubranko. Nie powinno zostawać się przy nieodpowiedzialnych właścicielach, ale co miała zrobić lalka na bardzo pustej półce? Nawet nie mogła obrócić głowy, żeby sprawdzić, czy ma towarzystwo, mogła tylko patrzeć przed siebie, na kraniec półeczki i bijący spod niej blask pochodzący z kominka, i na przechadzające się po salonie damy z wachlarzami i pięknymi, pięknymi kreacjami. Wszystko tu było piękne i koszmarnie zakurzone. Pozostawało jedynie czekać na most, jaki pozwoli przemierzyć świat nad głowami biesiadników i dotrzeć na wolność do uchylonego okna i widocznych za nim pięknych ogrodów. Właśnie, most – był tu przecież cały czas, wystarczyło wysunąć przed siebie rozkosznie pulchną nóżkę, od dołu przystrojoną zadbanym lakierkiem i nadepnąć na drewnianą fakturę nowej budowli. Col pamiętał kiedy kładł te deski, pamiętał co pogwizdywał, kiedy przybijał kolejny gwóźdź. Każdy następny był wbity coraz mocniej, coraz bardziej profesjonalnie. Stuk-puk, stuk-puk. Jego cichy, melodyjny gwizd zmienił raptem w świszczącą wichurę, jaka naparła na zakłócającego jej spokój podróżnika, porywając ze sobą lakierki, zakurzoną sukieneczkę i loczki idealnie ufryzowanych włosów – pozostawiła jedynie złote łuski na ogromnym Smoku, który przywarł brzuchem i pyskiem do własnego tworu, chroniąc się przed gradem i ulewą. Przyciskał ogromne skrzydła do ciała, by jak najmniej krzywdy stało się cienkiej warstwie błony, dzięki której latał i trwał tak, niby to w uśpieniu, niby to testując swoją cierpliwość. Bywały dni spokojniejsze w miejscu takim, jak to – wtedy podnosił się i przemierzał kilka metrów przed siebie, rozglądając na boki i oczekując kolejnego ataku. Ale ten dzień był okropny i niesprawiedliwy, ulewa nie była już kurtyną, a nieprzeniknioną ścianą, zza której nie dało się zobaczyć ani wyspy, ani figury na niej mieszkającej, ani nawet końca mostu. Kiedy oglądał się niemrawo za siebie, to widział dokładnie to samo – zamknięty w niebycie gad, odcięty od świata przez rozszalały żywioł. Grad, uderzający o jego łuski zaczynał boleć coraz mocniej... Mógłby się schować za balustradami mostu, gdyby tylko się skurczył.
Był naprawdę mały.
Malusieńki.
Jak mały chłopczyk o dwukolorowych oczach, który poprawił znoszoną czapeczkę uklepującą jego nieznośną czuprynę i jeszcze raz stanął na palcach, żeby sięgnąć palcem do guzika dzwonka. Odczekał chwilę i zamek w drzwiach zachrobotał, by rozchylić wrota ceglanego, ciasnego domku i ukazać w ramce framugi postać szczupłej kobiety w białym fartuszku. Ślicznej mamy o bardzo dużych i ciepłych oczach koloru drewna pomostu, po którym biegało się na wakacjach i który przyjemnie grzał stopy. Czerwieni jej policzków, zdrowych i krągłych, nie przyciemniały nawet fale miękkich, trącanych teraz wiatrem, brązowych włosów, których końce delikatnie opadały na drobne ramiona. Wycierała smukłe palce w szmatkę, ozdobioną motywem wielkanocnej kaczki, dzierżącej pod skrzydełkiem koszyczek z kolorowymi jajkami.
- O, witaj Colette. Ty już tutaj? – zagaiła, wsuwając ściereczkę do kieszonki fartuszka i wsłuchała w głosik chłopca, którego nawet on sam nie mógł teraz usłyszeć. - Nie, nie ma go w domu, wyszedł pobawić się wcześniej. Nie wziął cię ze sobą? – zdziwienie w jej głosie wprawiło chłopca w osłupienie. Poruszył się niespokojnie i wolno porozglądał na boki, gdzie widział pustkę, białą pustkę, w której centrum był ten jeden, jedyny dom. Dom do którego zmierzał przez całą tę drogę. I ta jedna, jedyna mama. Colette miał ochotę krzyknąć, że nie wie gdzie ma Go szukać! Że przemierzył już wszystkie światy i nigdzie Go nie było. Miał ochotę upaść i rozpłakać się w głos, nie mając już dokąd iść, ale jego niemy krzyk przerodził się w dziki odgłos klaksonu. Od boku uderzyły chłopaka światła reflektorów nadciągającego auta. W ostatniej chwili blada dłoń kobiety złapała go za ramię i szarpnęła w swoją stronę.
- Uważaj! - rzuciła z rozbawieniem, a jej śmiech przypominał uderzenie pereł o blat stołu. Samochód pojechał dalej, pustka zmieniła w ruchliwą, ale smętną uliczkę, a piękna mama kucnęła tym razem, żeby zrównać wzrok z chłopcem. Jej biały fartuszek dotknął krańcem, pokrytego piaskiem, chodnika. Ludzie, wymijający tę dwójkę zdawali się nie zwracać na tę scenę uwagi, mieli oczy puste i wpatrzone bezrefleksyjnie przed siebie. - Mamy tu wyjątkowo wąskie chodniki. Dlaczego jeszcze tu stoisz, leć do niego! - zaśmiała się znowu. Pachniała obiadem i ciepłem domowego ogniska. - On późno wróci do domu, musisz pierwszy do niego iść, czeka na ciebie, wiesz? No już, gnaj! - dodała zagrzewająco i z igraszką pchnęła chłopczyka, osadzając dłoń na jego mostku.
Wtedy biel wybuchła przed jego oczami.
Wcześniej cichutko bijące serce raptownie uderzyło jak Gong, najprawdopodobniej ogłuszając wszelkie stworzenia nocy, które wytężały czuły słuch i chłopak poderwał się z kanapy, pochylając głęboko, praktycznie się dusząc i rozpoczynając jedną z najcięższych walk w swoim życiu. Serce waliło teraz tak szybko, rzucało się i prawie szarpało nieistniejącymi zębami ciało niewdzięcznego właściciela, tak bardzo złe i rozgoryczone faktem, że pozwolono mu się zatrzymać. Na sekund dwie, może trzy. Stanęło wraz z zamierającym oddechem, o który Colette teraz tak zaciekle walczył. Kaszlał i krztusił się, jakby nie pamiętał tej prostej procedury napełniania płuc tlenem – tak się czuły dzieci tuż po porodzie? To... przerażające. Nieważne jak szeroko otwierał usta, i tak nic to nie dawało, nie mógł się uspokoić, trzęsło nim całym, tak, że ledwo trzymał się dłonią oparcia siedziska, a palcami sięgał do swojego mostka, drapiąc się jak szaleniec – chcąc przebić przez materiał swetra, przez skórę i żebra, wyciągnąć ten uderzający mocno o jaźń, bolący organ i cisnąć nim o podłogę, głupio przeświadczony, że to przez niego, nie może oddychać.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Pon Lip 20, 2015 11:17 am
Nic się nie dzieje bez swojej przyczyny. Wszystko ma swój określony początek i każdy z nas będzie miał koniec, nawet jeśli sztuczna egzystencja zostanie pociągnięta w pamięci - a pamięć tej kobiety..? Ten dobrej matki, która uśmiechała się do Coletta Warpa, tej zwyczajnej mugolki, którą spotkało coś neizwykłego - nikt już o niej nie pamięta. Nikt nie wspomina jej imienia, nikt nie przychodzi na jej grób, nikt nie dba o to, by zakurzony nagrobek uprzątnąć z liści - chociaż... nie tak dosłownie nikt. Bo była jedna taka osoba, która jeszcze pielęgnowała jej imię w swojej pamięci i chociaż nie pozwalała, by jej twarz stawała mu przed oczyma, to nie zapominała. Tak jak nie zapominała o moście, który teraz zlała ulewa, gdy na niebie błyskały błyskawice - niby ciemna noc, a jednak jaśniejsza niż którakolwiek z poprzednich - grzmot rozlegał się za grzmotem, grzmot nachodził na grzmot, a krople miast łagodnie spływać po łuskach, to cisnął w nie z całą siłą, pozostawiając zadrapania na tej idealnie gładkiej nawierzchni, by ukształtować go w bliznach minionego życia, na które się powoływał i którego zawzięcie przytrzymywał. To jeszcze nie był czas dla niego, by jako lalka zostać w bezruchu na tych pięknych salonach i nie czas, by zamrzeć w pozycji kamienia, jak tamten pająk - nie czas na to, by zostać pośród ksiąg i w samotności czytać kolejne tomy i też nie czas, aby zajmować się ogródkiem i siedzieć pryz kominku, jedząc świeżo upieczone ciastka - nie dla niego było to auto, które przejechało przy wąskim chodniku i nie dla niego ta ciepła dłoń, która go uratowała w tej olśniewającej bieli, pośród której stał tylko ten jeden domek - minęło przecież dopiero 16 lat twojego życia, Colette! Nie możesz więc zostać tam, gdzie nie dosięgną cię więcej blade ramiona i nie będą mogły objąć - nie możesz, nie zgadzam się na to, nigdy się nie zgodzę... Te same palce, te same ręce, które dotykając twojego czoła, zgarniając z nich kosmyki włosów, przestawiając je jeden za drugim, to w jedną, to w drugą stronę, wciąż te same oczy różne od tej bieli - czy po tej drugiej stronie, zwiedzając te niesamowite światy, czułeś się bezpiecznie? Trawa nie była tak miękka, a niebo nie było aż tak błękitne, kiedy nie mogłeś ich dzielić z kimś więcej, by osiągnąć nirwanę spełnienia... Nigdy nie byłeś samotnym stworzeniem - mogłem się więc nie zgadzać, wściekać, tupać nogą, albo siedzieć tak, jak siedziałem dotychczas, wpatrując tępo w twoją twarz, ale przecież i tak wiedziałem, że wrócisz - nie chciałeś tam zostawać... a ja pewnie egoistycznie bym chciał, chłonąc samotność całym sobą - ty tam, w bieli, ja tu - w czerni - i wszystko siedziało na swoim miejscu, miało swoje miejsce w tym dziwnym świecie, który wielu nazywało pięknym, a w którym dopiero od niedawna zacząłem to piękno dostrzegać. Przecież ci na błoniach też mieli tylko 16 lat, a jednak odeszli i już nikt ich nie przytuli - wylewali tylko łzy nad ich grobami, wznosili krzyki i groźby do samego Boga i nie wiedzieli, że powinni je kierować prosto do mnie - winili Ślepego za to, że nie upilnował ich dzieci i pozwolił im zginąć, a nie winili mordercy, który siedział tuż obok... A Ty? Winisz mnie? Chciałem cię zabić, wiesz? Bardzo, bardzo tego pragnąłem - to pragnienie wypaliło się we mnie ze skutecznością rozgrzanego żelaza - jest to jedna z wielu blizn, która nie zniknie - wciąż czuje, jak promieniuje ciepłem pod skórą, pod czaszką i świecie pośród pomroków dodatkowo osnuwanych mgłą, abym czasem nie wyciągnął pośród tego czegoś wartościowego... Czuć jeszcze woń palonej skóry. I jak tu dopatrywać się w śmierci, w walce, czegoś pięknego i romantycznego? Chociaż wydaje mi się, że nasza szachownica jest piękna - ogarnięta pożogą wojny, poniszczona, ale w swym smutku naprawdę piękna. Jak sądzisz, Colette?
- Już, już, uspokój się... - Podniosłeś się, kiedy tylko chłopak zerwał się do pozycji siedzącej i złapałeś go za dłonie, którymi zaczął wręcz zdrapywać z siebie ciuchy, jakby próbował je z siebie zerwać, szukając czegoś, czego przecież nie mógł znaleźć - jego serce, obijające się o żebra, było bardzo dobrze schowane i niech tak pozostanie - ciskanie nim byłoby największą zbrodnią na świecie... - Colette, obudź się... - Drżał - tylko że z chłodu, czy może z tych spazmatycznych wdechów, które próbował na nowo nabierać do klatki piersiowej? Tlen wypełniał go w niedostatecznie dużym stopniu, aby tragicznie mała zawartość krwi w organizmie była w stanie dostarczyć go do wszystkich części ciała, do wszystkich mięśni - i tak oto skończyli w odwrotnym stadium - on wykończony, ty w pełni sił, wykończony jedynie emocjonalnie, po której to burzy pozostała tylko kupka popiołu rozdmuchiwana przez nijaki wiatr. - Już dobrze. - Zamknąłeś go w ramionach, przyciągając do siebie - jak tu te ramiona nazwać teraz bezpiecznymi..? Ale chciałeś mu to ofiarować - to poczucie bezpieczeństwa - ha! Jak paradoksalnie, nie powinieneś mieć do tego prawa - gest wydawał się prawdziwie kiepski i tani, sprzedawany w jakichś beznadziejnych filmach i romansidłach - sam tak naprawdę nie wiedziałeś, czy bardziej jemu chciałeś dać poczucie bezpieczeństwa, czy jednak samemu sobie...
- Już, już, uspokój się... - Podniosłeś się, kiedy tylko chłopak zerwał się do pozycji siedzącej i złapałeś go za dłonie, którymi zaczął wręcz zdrapywać z siebie ciuchy, jakby próbował je z siebie zerwać, szukając czegoś, czego przecież nie mógł znaleźć - jego serce, obijające się o żebra, było bardzo dobrze schowane i niech tak pozostanie - ciskanie nim byłoby największą zbrodnią na świecie... - Colette, obudź się... - Drżał - tylko że z chłodu, czy może z tych spazmatycznych wdechów, które próbował na nowo nabierać do klatki piersiowej? Tlen wypełniał go w niedostatecznie dużym stopniu, aby tragicznie mała zawartość krwi w organizmie była w stanie dostarczyć go do wszystkich części ciała, do wszystkich mięśni - i tak oto skończyli w odwrotnym stadium - on wykończony, ty w pełni sił, wykończony jedynie emocjonalnie, po której to burzy pozostała tylko kupka popiołu rozdmuchiwana przez nijaki wiatr. - Już dobrze. - Zamknąłeś go w ramionach, przyciągając do siebie - jak tu te ramiona nazwać teraz bezpiecznymi..? Ale chciałeś mu to ofiarować - to poczucie bezpieczeństwa - ha! Jak paradoksalnie, nie powinieneś mieć do tego prawa - gest wydawał się prawdziwie kiepski i tani, sprzedawany w jakichś beznadziejnych filmach i romansidłach - sam tak naprawdę nie wiedziałeś, czy bardziej jemu chciałeś dać poczucie bezpieczeństwa, czy jednak samemu sobie...
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Pon Lip 20, 2015 4:40 pm
Czuł się tak, jakby przez ostatnie 16 lat biegł i dopiero teraz się zatrzymał. Nie ważne ile głębokich wdechów brał, te zdawały się kompletnie nic nie dawać, znikać gdzieś w przestrzeni jakby zamiast płuc miał ogromną, żarłoczną dziurę – dom dla szaleńczo rzucającego się serca. A ta żałosna ilość juchy, jaka jeszcze trzymała go przy życiu? Zmieniła się w kwas, jaki zalewał drżące mięśnie i doprowadzał do mechanicznych, bezwarunkowych szarpnięć dłonią albo nogą, jakby organizm sprawdzał, czy nie stracił jeszcze czucia w kończynie. Koszmarnie wychłodzonej kończynie, bo regulacja temperatury, bez dostatecznej ilości płynu, jaki ją równomiernie rozprowadza, doprowadzała do tego, że głowa była nagrzana a reszta ciała trzęsła się jak gorączce. Dlatego Col przytulony, automatycznie przysunął się bliżej drugiego ciepłego ciała, ugiął nogi w kolanach i przywarł do Sahira całym sobą chcąc tym razem samemu trochę sobie na nim popasożytować. Jedyne tylko, co przeszkadzało, to fakt schwytanych w mocny uścisk dłoni, które odciągnięto od mostka Warpa i trzymano ciągle szukające ucieczki palce z dala od miejsca przyszłej zbrodni masochizmu. Rzucający się chłopak zupełnie tego nie rozumiał, czarnowłosy nie widział, że go bolało?! Że każde uderzenie wbijało się jak osikowy kołek w serce – jakby dopadł tę dwójkę jakiś ślepy łowca wampirów i coś mu się pomyliło. Bolało jak diabli, więc były dziesiątki prób wyrwania dłoni, żeby wrócić do czynności, jaka już pokryła skórę Puchona czerwonymi śladami – ale tym razem tylko bezsensownie tracił siły i to, co w jego mniemaniu było mocarnym wyrywaniem się, tak naprawdę wyglądało bardzo... żałośnie. I jeszcze ten głos nad uchem, taki spokojny, opanowany... jakby nic się nie działo. Nic się nie działo?! Na tym moście deszcz zacinał tak mocno, że Smok po zrzuceniu łusek obrywał jak kamieniami, czując jak kurz z półki wchodzi w nowe rany i zanieczyszcza krew, jak czerwone krople wsiąkają w piasek na Szachownicy i jej powolne kapnięcia przerywają ciszę w bibliotece. Jak miał być spokojny?! Każda komórka jego ciała wołała o jedzenie, o picie, o pozbawione kurzu powietrze, o sen, o bezpieczeństwo, o słonce i stałe miejsce w którym mógłby wreszcie spocząć. Nie koniecznie trumnę. Nie teraz... i nie w tak głupi sposób.
Zwiedził tyle światów, że już nie był pewien czy jest w iluzji, czy już wrócił do rzeczywistości. Wszystko się zatarło i za każdym razem kiedy przymykał oczy, widział szalejąca burzę, więc wzdrygało nim i trzymał powieki rozwarte tak długo, jak potrafił. Jego wyobraźnia robiła mu teraz sieczkę z mózgu. Był tak zmęczony, że nawet nie miał siły z powrotem zasypiać. To, co go obejmowało, to był naprawdę Sahir? Materialnie...? Brunet objął szyję Krukona telepiącą się łapą i ślizgał się palcami łapczywie po jego karku, miękkich włosach i ramieniu – i na całe szczęście, to odwróciło jego uwagę na tyle, by przestać krztusić się powietrzem i zatrzymać na drżącym oddechu. Brunet miał ochotę tyle Mu powiedzieć, powiedzieć jak namacalne wtedy było wszystko, co wspólnie snuli i jak blisko był wszystkich tych rzeczy... jak blisko był...
Podniósł zamglone oczy na fragment widocznego z tej perspektywy policzka wampira i z wolna się uspokajał, a raczej na nowo uciekała z niego energia i nie miał siły walczyć. Smok cofał się do cienia, kręcąc głową na boki i czmychając swoim wielkim, wleczonym przez przednie łapy ciałem przed małym, czarnym kotkiem, którego zostawił na środku ogrodu. Gad miał wrażenie, że jego łuski kruszeją od byle powiewu wiatru, jak jego wargi rozrywają się do krwi za każdym razem, kiedy próbuje coś powiedzieć, a gardło zdziera przy próbach ryku. Skrzydła szurały po trawie, miażdżąc ciężarem śliczne rośliny, a majtający na boki ogon (którym chronił się przed upadkiem) łamał młode drzewka i rozwalił na kawałki śliczną, drewnianą huśtawkę. Nie zniszczył wszystkiego, ale wiedział, że nadszedł czas, w którym nie jest w stanie ochronić swojego ogrodu, więc skrył w jego najciemniejszym kącie, tuż pod płacząca wierzbą i tam spoczął niespokojnie, nawet nie próbując wylizać ran. Nawet nie próbując odszukiwać palcami ogromnego strupa na szyi, który namacalnie i swędząco ściągał skórę, chcąc zasklepić rany. Nic nie próbował, patrzył tylko na ciemne włosy, które spływały po policzku Nailah'a, jakby chciał się upewnić, że faktycznie są czarne, a nie ciemnobrązowe.
Już dobrze/
Nabrał mocniejszego wdechu, który miał przygotować go do wykrztuszenia kilku słów, które po prostu musiał powiedzieć. Teraz, kiedy jeszcze pamięć go nie zawiedzie. Ba. Nawet uśmiechnął się nijako i pogładził palcami przytrzymująca go dłoń, by pokazać, że już wszystko w porządku, już nie zamierzał wyrywać sobie serca.
- Jesteś kompletnie niepodobny do mamy. - stwierdził i odkaszlnął po tym, kiedy sam usłyszał własny głos... a nie, przepraszam: zgrzyt, bo miał niemożliwie wyschnięte gardło. Kaszlnął znowu. - Zabiłbym za coś do picia...
Może tym razem nie koniecznie krew.
Zwiedził tyle światów, że już nie był pewien czy jest w iluzji, czy już wrócił do rzeczywistości. Wszystko się zatarło i za każdym razem kiedy przymykał oczy, widział szalejąca burzę, więc wzdrygało nim i trzymał powieki rozwarte tak długo, jak potrafił. Jego wyobraźnia robiła mu teraz sieczkę z mózgu. Był tak zmęczony, że nawet nie miał siły z powrotem zasypiać. To, co go obejmowało, to był naprawdę Sahir? Materialnie...? Brunet objął szyję Krukona telepiącą się łapą i ślizgał się palcami łapczywie po jego karku, miękkich włosach i ramieniu – i na całe szczęście, to odwróciło jego uwagę na tyle, by przestać krztusić się powietrzem i zatrzymać na drżącym oddechu. Brunet miał ochotę tyle Mu powiedzieć, powiedzieć jak namacalne wtedy było wszystko, co wspólnie snuli i jak blisko był wszystkich tych rzeczy... jak blisko był...
Podniósł zamglone oczy na fragment widocznego z tej perspektywy policzka wampira i z wolna się uspokajał, a raczej na nowo uciekała z niego energia i nie miał siły walczyć. Smok cofał się do cienia, kręcąc głową na boki i czmychając swoim wielkim, wleczonym przez przednie łapy ciałem przed małym, czarnym kotkiem, którego zostawił na środku ogrodu. Gad miał wrażenie, że jego łuski kruszeją od byle powiewu wiatru, jak jego wargi rozrywają się do krwi za każdym razem, kiedy próbuje coś powiedzieć, a gardło zdziera przy próbach ryku. Skrzydła szurały po trawie, miażdżąc ciężarem śliczne rośliny, a majtający na boki ogon (którym chronił się przed upadkiem) łamał młode drzewka i rozwalił na kawałki śliczną, drewnianą huśtawkę. Nie zniszczył wszystkiego, ale wiedział, że nadszedł czas, w którym nie jest w stanie ochronić swojego ogrodu, więc skrył w jego najciemniejszym kącie, tuż pod płacząca wierzbą i tam spoczął niespokojnie, nawet nie próbując wylizać ran. Nawet nie próbując odszukiwać palcami ogromnego strupa na szyi, który namacalnie i swędząco ściągał skórę, chcąc zasklepić rany. Nic nie próbował, patrzył tylko na ciemne włosy, które spływały po policzku Nailah'a, jakby chciał się upewnić, że faktycznie są czarne, a nie ciemnobrązowe.
Już dobrze/
Nabrał mocniejszego wdechu, który miał przygotować go do wykrztuszenia kilku słów, które po prostu musiał powiedzieć. Teraz, kiedy jeszcze pamięć go nie zawiedzie. Ba. Nawet uśmiechnął się nijako i pogładził palcami przytrzymująca go dłoń, by pokazać, że już wszystko w porządku, już nie zamierzał wyrywać sobie serca.
- Jesteś kompletnie niepodobny do mamy. - stwierdził i odkaszlnął po tym, kiedy sam usłyszał własny głos... a nie, przepraszam: zgrzyt, bo miał niemożliwie wyschnięte gardło. Kaszlnął znowu. - Zabiłbym za coś do picia...
Może tym razem nie koniecznie krew.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Pon Lip 20, 2015 8:52 pm
Dobrze?
Nie wiem, czy było dobrze - lecz hej, jestem tutaj, tak? Jestem i będę, nigdzie nie będę uciekać, nawet jeśli nogi do tego świerzbiły i serce kołatało się, żądając pędu, którego sam zasmakowałeś - teraz troszkę wolniej, nasz film przestał gnać przed siebie na dwóch strzałkach w przód, chociaż nikt nie wcisnął pauzy - na to nie ma co liczyć, wieczny play musiał trwać, co najwyżej można się było starać o przyśpieszenie tego czasu albo spowolnienie go - dlatego też nie był to czas na gonitwy - nie musiałem sobie nawet tego uświadamiać, czyste słowa nie musiały bębnić o dzwony w konkretnym kościele, aby odnaleźć się na drodze - w końcu nawet nie szliśmy przed siebie - siedzimy, tutaj, jeden przy drugim, przytrzymywanie cię teraz to dziecinna igraszka, dlatego nie uciekniesz, nie wywiniesz się z tej przeźroczystej puszki, Motylku - obijasz się skrzydłami o śliską nawierzchnię, zagubiony, nie znajdujący się w swoim domu i świecie - powinieneś teraz spać, jest noc - to pora ćmy, które pożrą cię, kiedy tylko ukarzesz im swoją barwę, zbyt zazdrosne o twoje piękno - byłem jedną z takich ciem... Mógłbym być naprawdę zazdrosny na myśl, że ktoś mógłby posiadać część twojego ogrodu, tego pod wierzbą, gdzie się skryłeś, ktokolwiek oprócz mnie - nie ważne, czy to byłby twój świętej pamięci brat, babka, ojciec czy jakiś kolega, z którym znałeś się od lat - ta myśl gubiła, sprawiając, że kraty klatki, o którą opierało się dłonie, wyglądając na zewnątrz, parzyła... i stąd chyba ta woń żelaza - bo przecież nie z krwi, która, zaschnięta, znaczyła nasze ubrania i ciuchy. Dlatego czy na pewno jest dobrze? No jasne, że jest. Dlaczego miałoby nie być? Obcując z bestiami trzeba być gotowym na to, co ze sobą niosą - i w tym stadium byłem tak tego pewien, że aż przekonałem samego siebie i w to uwierzyłem - naprawdę nie było tak trudno. Moc tańczyła w krańcach moich palców, pozwalając zbierać w nich samą Noc - ta przypadała na lewą rękę - w prawej już zabrałem kosę mojej Siostry... Matka i Siostra przytrzymywane w jednym momencie - to musiało zakończyć się spokojem, taką ciszą, która nie będzie zwiastować burzy, dopóki nie rozdrażni się tych niewiast. Ciszą, która przeminie wraz z siłą napędzającą umysł i ciało.
Jest naprawdę dobrze.
Powoli się uspokajałeś, powoli więc rozluźniałeś nacisk palców, by nie zrobić ci krzywdy - w końcu przesunąłeś ręce z twoich nadgarstków na twoje plecy, chłonąc zapach, który już nie robił burdelu w głowie, powalając na kolana, a przyjemnie otaczał, dając poczucie tego, że wszystko jest na swoim miejscu - chociaż nie do końca było, no nie? W końcu krew, która powinna płynąć w czyichś żyłach, płynęła teraz w moich... Odczucia z tego wydarzenia wciąż przepływały pod moją skórą niesamowitymi dreszczami, jakich nigdy dotąd nie czułem - tak jak nigdy dotąd aż tak żarłocznie się na nikogo nie rzuciłem. Tak jak nigdy dotąd aż tak nikogo mocno nie zraniłem. Tak jak nigdy dotąd woń czyjejś krwi nie zamieszała mi w głowie aż do tego stopnia... To było niebezpieczne. Naprawdę niebezpieczne - a przy tym jakże podniecające - podszepty cieni wirujące wokół stalowej jaźni szeptały: chcesz więcej, chcesz jeszcze... A ja nie potrafiłem zaprzeczyć. Chciałem.
Ale to nie była jedna z tych rzeczy, o której bym Ci powiedział.
- To prawda... - Odsunąłeś się od niego, ale tylko na konieczną odległość, by spojrzeć mu w twarz, delikatnie układając palce na jego podbródku, by go unieść, drugą zaś nadal pozostawałeś na jego plecach, lekko tylko, dla komfortu, przesuwając ją na bok. - Jestem kopią mojego ojca... Powinienem pytać..? - To chyba nie była jedna z tych rzeczy, o które pytać się powinno, ale chciałeś wiedzieć - no jasne, jakże byś nie mógł - zwłaszcza, że było to związane z Warpem - tym jednym jedynym, konkretnym Warpem - nawet jeśli ktoś by ci powiedział, że jest sporo osób o takim imieniu i nazwisku, to byś nie uwierzył - statyki to jedno, ale osobowość... ha! Drugiego takiego na całej kuli ziemskiej na pewno nie było. - Jeśli chwilę poczekasz, przyniosę wody. - Zajrzałeś w jego oczy, sprawdzając stan jego trzeźwości - nadal rzecz nie miała się najlepiej, ale nic dziwnego - pozbawiłeś go... naprawdę sporej ilości krwi.
Nie wiem, czy było dobrze - lecz hej, jestem tutaj, tak? Jestem i będę, nigdzie nie będę uciekać, nawet jeśli nogi do tego świerzbiły i serce kołatało się, żądając pędu, którego sam zasmakowałeś - teraz troszkę wolniej, nasz film przestał gnać przed siebie na dwóch strzałkach w przód, chociaż nikt nie wcisnął pauzy - na to nie ma co liczyć, wieczny play musiał trwać, co najwyżej można się było starać o przyśpieszenie tego czasu albo spowolnienie go - dlatego też nie był to czas na gonitwy - nie musiałem sobie nawet tego uświadamiać, czyste słowa nie musiały bębnić o dzwony w konkretnym kościele, aby odnaleźć się na drodze - w końcu nawet nie szliśmy przed siebie - siedzimy, tutaj, jeden przy drugim, przytrzymywanie cię teraz to dziecinna igraszka, dlatego nie uciekniesz, nie wywiniesz się z tej przeźroczystej puszki, Motylku - obijasz się skrzydłami o śliską nawierzchnię, zagubiony, nie znajdujący się w swoim domu i świecie - powinieneś teraz spać, jest noc - to pora ćmy, które pożrą cię, kiedy tylko ukarzesz im swoją barwę, zbyt zazdrosne o twoje piękno - byłem jedną z takich ciem... Mógłbym być naprawdę zazdrosny na myśl, że ktoś mógłby posiadać część twojego ogrodu, tego pod wierzbą, gdzie się skryłeś, ktokolwiek oprócz mnie - nie ważne, czy to byłby twój świętej pamięci brat, babka, ojciec czy jakiś kolega, z którym znałeś się od lat - ta myśl gubiła, sprawiając, że kraty klatki, o którą opierało się dłonie, wyglądając na zewnątrz, parzyła... i stąd chyba ta woń żelaza - bo przecież nie z krwi, która, zaschnięta, znaczyła nasze ubrania i ciuchy. Dlatego czy na pewno jest dobrze? No jasne, że jest. Dlaczego miałoby nie być? Obcując z bestiami trzeba być gotowym na to, co ze sobą niosą - i w tym stadium byłem tak tego pewien, że aż przekonałem samego siebie i w to uwierzyłem - naprawdę nie było tak trudno. Moc tańczyła w krańcach moich palców, pozwalając zbierać w nich samą Noc - ta przypadała na lewą rękę - w prawej już zabrałem kosę mojej Siostry... Matka i Siostra przytrzymywane w jednym momencie - to musiało zakończyć się spokojem, taką ciszą, która nie będzie zwiastować burzy, dopóki nie rozdrażni się tych niewiast. Ciszą, która przeminie wraz z siłą napędzającą umysł i ciało.
Jest naprawdę dobrze.
Powoli się uspokajałeś, powoli więc rozluźniałeś nacisk palców, by nie zrobić ci krzywdy - w końcu przesunąłeś ręce z twoich nadgarstków na twoje plecy, chłonąc zapach, który już nie robił burdelu w głowie, powalając na kolana, a przyjemnie otaczał, dając poczucie tego, że wszystko jest na swoim miejscu - chociaż nie do końca było, no nie? W końcu krew, która powinna płynąć w czyichś żyłach, płynęła teraz w moich... Odczucia z tego wydarzenia wciąż przepływały pod moją skórą niesamowitymi dreszczami, jakich nigdy dotąd nie czułem - tak jak nigdy dotąd aż tak żarłocznie się na nikogo nie rzuciłem. Tak jak nigdy dotąd aż tak nikogo mocno nie zraniłem. Tak jak nigdy dotąd woń czyjejś krwi nie zamieszała mi w głowie aż do tego stopnia... To było niebezpieczne. Naprawdę niebezpieczne - a przy tym jakże podniecające - podszepty cieni wirujące wokół stalowej jaźni szeptały: chcesz więcej, chcesz jeszcze... A ja nie potrafiłem zaprzeczyć. Chciałem.
Ale to nie była jedna z tych rzeczy, o której bym Ci powiedział.
- To prawda... - Odsunąłeś się od niego, ale tylko na konieczną odległość, by spojrzeć mu w twarz, delikatnie układając palce na jego podbródku, by go unieść, drugą zaś nadal pozostawałeś na jego plecach, lekko tylko, dla komfortu, przesuwając ją na bok. - Jestem kopią mojego ojca... Powinienem pytać..? - To chyba nie była jedna z tych rzeczy, o które pytać się powinno, ale chciałeś wiedzieć - no jasne, jakże byś nie mógł - zwłaszcza, że było to związane z Warpem - tym jednym jedynym, konkretnym Warpem - nawet jeśli ktoś by ci powiedział, że jest sporo osób o takim imieniu i nazwisku, to byś nie uwierzył - statyki to jedno, ale osobowość... ha! Drugiego takiego na całej kuli ziemskiej na pewno nie było. - Jeśli chwilę poczekasz, przyniosę wody. - Zajrzałeś w jego oczy, sprawdzając stan jego trzeźwości - nadal rzecz nie miała się najlepiej, ale nic dziwnego - pozbawiłeś go... naprawdę sporej ilości krwi.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Wto Lip 21, 2015 8:35 pm
Istnieje powiedzenie, że gdy bestia jest piękna, to ofiara sama do niej przyjdzie – taki otwarty akt różnił się od polowania tym, że wtedy ten ciekawski samobójca zbierał odpowiedzialność za to, co się zdarzy z barków potwora na własne. Bo „powinien wiedzieć”, „powinien się tego spodziewać”, „powinien zakładać najgorsze” i przede wszystkim: „powinien się cieszyć, że żyje”.
Właśnie dla tego na swój sposób było dobrze.
I dlatego też Sahir nie dostał w twarz – nawet w slow-motion, z jakim Colette się teraz poruszał – ani dłonią, ani słowem. Bo faktycznie ostrzegał i to Smok posunął się w traktowaniu go jak normalnego człowieka, trochę za daleko – i to nie była kwestia zaufania, raczej kompletnego uśpienia instynktu samozachowawczego i dziecinnego odsunięcia od siebie odpowiedzialności za swoje czyny. I tak się sparzył, z tym, że tym razem nie wystarczyło cofnięcie ręki i wsuniecie jej do zimnej wody. Nie. Tym razem było gorzej niż wtedy przy zagrodzie, gdzie upito z niego może kilka łyków, tym razem zasypianie w randomowych miejscach było jego najmniejszym problemem... Rana na szyi wyzierała i praktycznie nie dało się przejść obok niej obojętnie, tak samo jak przy cieniach pod jego oczami, przy nieobecnym wzroku, bladej skórze i spierzchniętych, ciągle zaciśniętych w smętnym grymasie, ustach. Starał się skupić na jednej rzeczy, kiedy doszło do niego, że wyrywanie się teraz, w takim stanie, nie zrobiłoby nawet na kobiecie zbyt dużego wrażenia – patrzył więc na fragment czarnego golfa i sapnął trochę zły na siebie i na to wszystko. Na to, że nieopacznie, z czystej głupoty urządził się tak, że czuł jak ocieka żalem. Musiał się ruszyć, musiał wstać, pokazać, że da radę sam i nie jest... słaby. Osłabiony. Nie istotne, to-to samo. Może i to głupie, że taki nieszkodliwy (np. wobec mrocznej szkolnej mafii) Puchon tytułuje się mianem „Smoka” i ma czelność myśleć o sobie jak o drapieżniku, ale tak właśnie było i idąc tym torem nie mógł pokazywać nikomu, a już tym bardziej drugiemu drapieżnikowi, że coś jest z jego stanem zdrowia wyraźnie nie tak. Że nie jest w stanie obronić swojego terytorium, swojego stada... siebie. Dlatego czmychnął jak... tchórz do najdalszego zakamarku ogrodu, skrył się z małą ilością gracji za kurtyną zielonych, lejących na ziemię gałęzi płaczącej wierzchy i tam siedział w ciemności, do której nie był przystosowany i przyzwyczajony, i powolnym ruchem wylizywał swoje rany, trwożnie nasłuchując czy nikt się nie zbliża. Czy Kot mógł wejść? W końcu też był drapieżnikiem i to on miał te maleńkie pazurku ubabrane w krwi gada. To on rozorał twarde łuski i bez opamiętania dorwał się do mięsa, skazując Pana tego ogrodu do zostawienia tego pięknego miejsca bez ochrony. Więc czy mógł wejść? A kto mógł mu teraz niby zabronić? Mógł z rozkoszna satysfakcją przemierzać ścieżkę zdezelowaną przez ogromną jaszczurkę, obserwować zniszczenia, jakie ta wyrządziła we własnym wnętrzu i ocenić jego mierną kryjówkę spod której wystawał już nawet kraniec Smoczego ogona. W końcu mógł nawet przyjść po jeszcze. Może wtedy opił się dość i potrzebował chwilki na ubicie tego w żołądku...? I teraz jest tu, by dokończyć dzieło. Aż na ta myśl Colette drgnął na całym ciele, kiedy puszczono jego dłonie i przytrzymano mocniej z tyłu. Sam oparł palce na torsie Krukona, ale nie tak, jakby miał zamiar go pieścić albo jak zwykle korzystać z okazji, ale trzymać go na dystans – mierny, bo złamanie tego typu blokady mogło przyjść Sahirowi nawet niechcący, bez specjalnych starań. Chciał więcej...? Warp starał się odszukać odpowiedzi na swoje pytanie w tych czarnych oczach, kiedy jedna z dłoni, pomogła mu nawet w tak banalnej czynności jak uniesienie głowy. Chwiał się lekko nawet w pozycji siedzącej i z tak bliska można było zauważyć, przecinający jego twarz grymas bólu – nie fizycznego tym razem, ale psychicznego. Naprawdę, nawet tej konkretnej osobie, nie chciał się pokazywać w takim stanie, a ta jeszcze łapała go za pysk i oglądała dokładniej. Aż odruchowo pozwolił by jego głowa podskoczyła i zbiła z tego prześmiewczego piedestału, by na nowo zwiesić się smętnie, kiedy prosił o wodę. Nie chciał opowiadać więcej i udzielać się mocniej, póki nie dostanie tej małej jałmużny, która zmyje posmak żelaza z języka i odsunie poczucie rwania sobie ust przy byle drgnieniu. Chętnie też by coś zjadł, ale w takim stanie odruchowo nie chciał igrać z przejawem litości u Sahira i już wolał zaspokoić się jej najmniejszą namiastką. ...No i gdzie był ten Smok? Nie ma, Col przemierzył wszystkie swoje światy i pogubił w nich łuski, pogubił pionki do szachów, swoją błazeńską czapeczkę, książki i ochronny, obsiadający go kurz, pozostawiając wyzuty z paliwa wrak, który jeszcze toczył się ostatnie metry, po ostrym puszczeniu z górki. Nie patrzył więc nawet w twarz Nailah'a, nie chcąc dojrzeć w niej niczego, co teraz pierdolnęłoby go milion razy mocniej, niż w jakiejkolwiek innej sytuacji – pokiwał więc tylko głową na zgodę. Zaczeka. Serio, jakby miał teraz gdzie iść. Puchon przechylił się w bok, żeby zamiast na drugim uczniu, wesprzeć się na oparciu sofy, łapiąc się jej jak tonący koła ratunkowego, czekając aż Krukon na tę niezbędną dla podróży chwilę opuści komnatę.
Drzwi stuknęły zamykane i w ciszy nie było nawet słychać kroków na schodach. Nic. Jakby tym razem to wampir udał się tymi magicznymi wrotami do innego świata. W tym czasie brunet spiął się, poprawił opadające mu na kraniec nosa okulary i rozejrzał niewidząco po niewielkim pokoiku. Ten zawsze był taki mały, czy to ściany się zgniotły od ostatniego razu, kiedy tu był? Bo był tu chyba jakoś niedawno... co? Zanim udał się w te wszystkie miejsca. Czuł się, jakby ta podroż zajęła mu co najmniej rok. Całe życie. Podjął próbę przeniesienia się do pozycji siedzącej i wyszło nawet lepiej niż z góry zakładał, choć wymagało chwili odpoczynku. Powoli. Kroczek po kroczku. Musiał się łagodnie podnieść, przytrzymując podłokietnika siedziska, by stanąć o własnych siłach. Właśnie tak. Dobrze! ...nie, nie dobrze. Nogi zarwały się pod nim momentalnie i padł na kolana, w ostatniej chwili wyciągając ręce przed siebie i zatrzymując z bolesnym hukiem w iście psiej, kundlej pozycji. Pocieszał się tylko myślą, że taki raban był niczym wobec tego, co wyprawiało się tutaj wcześniej... Jeszcze raz! Tym razem z podłogi. Podniósł się, wspierając o ścianę i tym razem z przerwami i małymi zawrotami głowy udało mu się dojść do drzwi. Nacisnął na klamkę i te ustąpiły miękko, bez skrzypnięcia, otwierając się do wewnątrz i ukazując mu widok lekko oświetlonych, okrągłych schodów. Wyszedł na nie, zostawiając za sobą otwartą drogę ucieczki i wolno wspiął się te ciężkie trzy schodki wyżej, żeby znaleźć na wysokości niewielkiego okna. Od razu opadł łokciami o zimny parapet i pospiesznie odpiął trzymający okienne ramionka haczyk, żeby pchnąć oddzielającą go od świata, szklaną barierę i poczuć powiew zimnego powietrza. Poranny chłód omiótł jego drżące ciało, a małe krople już łagodniejszego deszczu rozbijały się o zaciśnięte na kamieniu palce, wsiąkały w materiał swetra i doprowadzały czuprynę do lekkiego oklapnięcia. Słońca jeszcze nie było. A łaknął go teraz najbardziej widząc, że ta ogromna gwiazda już toruje sobie drogę do radosnego wkroczenia na nieboskłon. Do tego czasu... musiał czekać. Wdychał świeże powietrze jak pustelnik po stu latach zamknięcia i oparł słabo podbródek o dłonie, by zamrzeć w tak mało komfortowej, ale upragnionej, pionowej pozycji.
Właśnie dla tego na swój sposób było dobrze.
I dlatego też Sahir nie dostał w twarz – nawet w slow-motion, z jakim Colette się teraz poruszał – ani dłonią, ani słowem. Bo faktycznie ostrzegał i to Smok posunął się w traktowaniu go jak normalnego człowieka, trochę za daleko – i to nie była kwestia zaufania, raczej kompletnego uśpienia instynktu samozachowawczego i dziecinnego odsunięcia od siebie odpowiedzialności za swoje czyny. I tak się sparzył, z tym, że tym razem nie wystarczyło cofnięcie ręki i wsuniecie jej do zimnej wody. Nie. Tym razem było gorzej niż wtedy przy zagrodzie, gdzie upito z niego może kilka łyków, tym razem zasypianie w randomowych miejscach było jego najmniejszym problemem... Rana na szyi wyzierała i praktycznie nie dało się przejść obok niej obojętnie, tak samo jak przy cieniach pod jego oczami, przy nieobecnym wzroku, bladej skórze i spierzchniętych, ciągle zaciśniętych w smętnym grymasie, ustach. Starał się skupić na jednej rzeczy, kiedy doszło do niego, że wyrywanie się teraz, w takim stanie, nie zrobiłoby nawet na kobiecie zbyt dużego wrażenia – patrzył więc na fragment czarnego golfa i sapnął trochę zły na siebie i na to wszystko. Na to, że nieopacznie, z czystej głupoty urządził się tak, że czuł jak ocieka żalem. Musiał się ruszyć, musiał wstać, pokazać, że da radę sam i nie jest... słaby. Osłabiony. Nie istotne, to-to samo. Może i to głupie, że taki nieszkodliwy (np. wobec mrocznej szkolnej mafii) Puchon tytułuje się mianem „Smoka” i ma czelność myśleć o sobie jak o drapieżniku, ale tak właśnie było i idąc tym torem nie mógł pokazywać nikomu, a już tym bardziej drugiemu drapieżnikowi, że coś jest z jego stanem zdrowia wyraźnie nie tak. Że nie jest w stanie obronić swojego terytorium, swojego stada... siebie. Dlatego czmychnął jak... tchórz do najdalszego zakamarku ogrodu, skrył się z małą ilością gracji za kurtyną zielonych, lejących na ziemię gałęzi płaczącej wierzchy i tam siedział w ciemności, do której nie był przystosowany i przyzwyczajony, i powolnym ruchem wylizywał swoje rany, trwożnie nasłuchując czy nikt się nie zbliża. Czy Kot mógł wejść? W końcu też był drapieżnikiem i to on miał te maleńkie pazurku ubabrane w krwi gada. To on rozorał twarde łuski i bez opamiętania dorwał się do mięsa, skazując Pana tego ogrodu do zostawienia tego pięknego miejsca bez ochrony. Więc czy mógł wejść? A kto mógł mu teraz niby zabronić? Mógł z rozkoszna satysfakcją przemierzać ścieżkę zdezelowaną przez ogromną jaszczurkę, obserwować zniszczenia, jakie ta wyrządziła we własnym wnętrzu i ocenić jego mierną kryjówkę spod której wystawał już nawet kraniec Smoczego ogona. W końcu mógł nawet przyjść po jeszcze. Może wtedy opił się dość i potrzebował chwilki na ubicie tego w żołądku...? I teraz jest tu, by dokończyć dzieło. Aż na ta myśl Colette drgnął na całym ciele, kiedy puszczono jego dłonie i przytrzymano mocniej z tyłu. Sam oparł palce na torsie Krukona, ale nie tak, jakby miał zamiar go pieścić albo jak zwykle korzystać z okazji, ale trzymać go na dystans – mierny, bo złamanie tego typu blokady mogło przyjść Sahirowi nawet niechcący, bez specjalnych starań. Chciał więcej...? Warp starał się odszukać odpowiedzi na swoje pytanie w tych czarnych oczach, kiedy jedna z dłoni, pomogła mu nawet w tak banalnej czynności jak uniesienie głowy. Chwiał się lekko nawet w pozycji siedzącej i z tak bliska można było zauważyć, przecinający jego twarz grymas bólu – nie fizycznego tym razem, ale psychicznego. Naprawdę, nawet tej konkretnej osobie, nie chciał się pokazywać w takim stanie, a ta jeszcze łapała go za pysk i oglądała dokładniej. Aż odruchowo pozwolił by jego głowa podskoczyła i zbiła z tego prześmiewczego piedestału, by na nowo zwiesić się smętnie, kiedy prosił o wodę. Nie chciał opowiadać więcej i udzielać się mocniej, póki nie dostanie tej małej jałmużny, która zmyje posmak żelaza z języka i odsunie poczucie rwania sobie ust przy byle drgnieniu. Chętnie też by coś zjadł, ale w takim stanie odruchowo nie chciał igrać z przejawem litości u Sahira i już wolał zaspokoić się jej najmniejszą namiastką. ...No i gdzie był ten Smok? Nie ma, Col przemierzył wszystkie swoje światy i pogubił w nich łuski, pogubił pionki do szachów, swoją błazeńską czapeczkę, książki i ochronny, obsiadający go kurz, pozostawiając wyzuty z paliwa wrak, który jeszcze toczył się ostatnie metry, po ostrym puszczeniu z górki. Nie patrzył więc nawet w twarz Nailah'a, nie chcąc dojrzeć w niej niczego, co teraz pierdolnęłoby go milion razy mocniej, niż w jakiejkolwiek innej sytuacji – pokiwał więc tylko głową na zgodę. Zaczeka. Serio, jakby miał teraz gdzie iść. Puchon przechylił się w bok, żeby zamiast na drugim uczniu, wesprzeć się na oparciu sofy, łapiąc się jej jak tonący koła ratunkowego, czekając aż Krukon na tę niezbędną dla podróży chwilę opuści komnatę.
Drzwi stuknęły zamykane i w ciszy nie było nawet słychać kroków na schodach. Nic. Jakby tym razem to wampir udał się tymi magicznymi wrotami do innego świata. W tym czasie brunet spiął się, poprawił opadające mu na kraniec nosa okulary i rozejrzał niewidząco po niewielkim pokoiku. Ten zawsze był taki mały, czy to ściany się zgniotły od ostatniego razu, kiedy tu był? Bo był tu chyba jakoś niedawno... co? Zanim udał się w te wszystkie miejsca. Czuł się, jakby ta podroż zajęła mu co najmniej rok. Całe życie. Podjął próbę przeniesienia się do pozycji siedzącej i wyszło nawet lepiej niż z góry zakładał, choć wymagało chwili odpoczynku. Powoli. Kroczek po kroczku. Musiał się łagodnie podnieść, przytrzymując podłokietnika siedziska, by stanąć o własnych siłach. Właśnie tak. Dobrze! ...nie, nie dobrze. Nogi zarwały się pod nim momentalnie i padł na kolana, w ostatniej chwili wyciągając ręce przed siebie i zatrzymując z bolesnym hukiem w iście psiej, kundlej pozycji. Pocieszał się tylko myślą, że taki raban był niczym wobec tego, co wyprawiało się tutaj wcześniej... Jeszcze raz! Tym razem z podłogi. Podniósł się, wspierając o ścianę i tym razem z przerwami i małymi zawrotami głowy udało mu się dojść do drzwi. Nacisnął na klamkę i te ustąpiły miękko, bez skrzypnięcia, otwierając się do wewnątrz i ukazując mu widok lekko oświetlonych, okrągłych schodów. Wyszedł na nie, zostawiając za sobą otwartą drogę ucieczki i wolno wspiął się te ciężkie trzy schodki wyżej, żeby znaleźć na wysokości niewielkiego okna. Od razu opadł łokciami o zimny parapet i pospiesznie odpiął trzymający okienne ramionka haczyk, żeby pchnąć oddzielającą go od świata, szklaną barierę i poczuć powiew zimnego powietrza. Poranny chłód omiótł jego drżące ciało, a małe krople już łagodniejszego deszczu rozbijały się o zaciśnięte na kamieniu palce, wsiąkały w materiał swetra i doprowadzały czuprynę do lekkiego oklapnięcia. Słońca jeszcze nie było. A łaknął go teraz najbardziej widząc, że ta ogromna gwiazda już toruje sobie drogę do radosnego wkroczenia na nieboskłon. Do tego czasu... musiał czekać. Wdychał świeże powietrze jak pustelnik po stu latach zamknięcia i oparł słabo podbródek o dłonie, by zamrzeć w tak mało komfortowej, ale upragnionej, pionowej pozycji.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Wto Lip 21, 2015 9:28 pm
No tak, zachowaj przestrzeń, Morderco, nie zbliżaj się tak bardzo, bo znowu coś ci odbije, bo znowu wbijesz się w niego kłami - ale to, co chodziło po twojej głowie, w twojej głowie pozostało - wpatrywałeś się w niego z nieprzemijającym spokojem, którego chyba nic na świecie nie mogłoby rozstroić, pozwoliłeś mu powrócić twarzą do patrzenia się w podłogę - i oczywiście odbierałeś to na swój sposób, pieprzony egocentryk, w ogóle nie myśląc o tym, że Colette może się po prostu czuć źle z faktem, że wykazuje przed tobą słabość - ale zgrozo, jeśli nie przed tobą, to przed kim innym? Nie powiem, że to było fascynujące dla Sahira (bo dla mnie tak), bo to byłoby złe słowo - to w pewien sposób ustawiało świat na jakieś utarte tory, w których można było się czuć dobrze i wiedzieć, co powinno się robić, gdzie iść, jak zareagować - gówno prawda, tak sobie tylko piszę... ale z tym ustawianiem świata to już troszkę prawdy jest. Oczywiście byłoby o wiele lepiej, o wiele cudowniej, gdyby to zmęczenie Coletta Warpa nie wynikało z tego, że pozbawiłeś go przerażającej ilości krwi i na dodatek czułeś się tak, jakbyś mógł nie przestać jej pić i po prostu go zabić.
Chciałeś go zabić.
I ta doskonała maska na twarzy, to, jak pomogłeś mu się przestawić, dając mu oparcie o ławkę, to, jak sam wstałeś - wspomniałem o tym, jak dzwoniły na powrót zawieszki? Chciałeś je tutaj zostawić, modliłeś się nad nimi i nad Colettem, jak przeklęty, któremu nigdy nie będzie już dane skorzystać z wodopoju na pustyni, wciąż, nawet w tym momencie, starając się przekonać samego siebie, że to nie twoja wina. Że nie jesteś w stanie walczyć z bestią - och, jakież to było wygodne, prawda? Jakie egoistyczne i tak dalej i tak dalej... Nawet nie mogę temu zaprzeczyć, przecież widzę, co się dzieje - widzę zdecydowanie więcej niż Nailah, Warp, panna Rhee, czy tamta sędzina z Ministerstwa - ale moja wiedza pozostaje wiedzą moją, z rzadka pokrywającą się w swojej rozległości z tą od wampira. Jak i nie pokrywała się z Waszą. Co złego jest w próbach usprawiedliwienia samego siebie? To bardzo złe, zwłaszcza, że tak naprawdę wiedziałeś, że to niczyja inna wina, tylko właśnie twoja - gdybyś był normalny, albo bardziej uważał, gdybyś nie prowokował Coletta - to twoje znienawidzone "gdyby', które przewijało się jak słaby, czarno-biały film na taśmie, zaplątany w kółko, nie mający końca - wytnij go, naciśnij stop, nie możesz, czy nie chcesz? Cholera, twoje serce bije tak wolno, a jednocześnie tak mocno, że to aż boli. I nie ma to żadnego związku z twoim doskonałym aktualnie stanem fizycznym. A co do tych zawieszek - chciałeś je zostawić, nigdy więcej na nie nie spojrzeć, finalnie spalić mosty. Tak samo jak chciałeś zostawić Coletta i uciec, by zająć czymś myśli. Ucieczka - nazywajmy rzeczy po imieniu - bardzo chciałeś uciec i zapomnieć. Jak zwykle. Jednak zostałeś - tak jak wszystkie medaliony zostały na twoim mostku, obijając się teraz o siebie, kiedy, jak wspomniałem, podniosłeś się i skierowałeś do drzwi, ostatnio raz przystając, by oglądnąć się na Coletta.
Kolejne przepraszam było tak kiczowate, że nawet go nie wypowiedziałeś.
Zamknąłeś cicho za sobą drzwi i stopiłeś z ciemnością, powołując ją do życia, odczuwając na każdym milimetrze skóry, jak przesuwała się po niej - wreszcie świat był wyraźny... No dalej, nie wstydź się tego powiedzieć - to tylko ugryzienie, Colette przez to korona z głowy nie spadnie! Ostrzegałeś go, zrobił to na własne życzenie, to tak w zasadzie, jakby się prosił o to, żebyś go ugryzł i wziął, co powinno należeć do ciebie - to tylko zwykły, marny śmiertelnik, jak możesz teraz iść po wodę dla niego? Wróć tam i naucz go, kto tu jest panem, kto rozdaje karty przy Twoim stoliku pokera, to ty masz być Mistrzem Rozdania, to ty nosisz na skroni Koronę Nocy, którą błogosławi sama Luna...
To NASZ stolik... NASZA szachownica... Gdybym był normalny, nic by się nie stało...
Ależ on przecież wybrał ciebie - wampira! Od początku musiał wiedzieć, że będzie tylko dawcą - naprawdę, jak on w ogóle śmiał prosić i oczekiwać czegoś więcej - sam fakt, że na niego spoglądasz powinien być dla niego zaszczytem!
Wybrał mnie i dlatego jestem...
Co jesteś? Bardziej szczęśliwy? Nie rozśmieszaj mnie, Nailah... Spójrz tylko na siebie... Twoje sekrety, kłamstewka, cała ta żałosna otoczka mroku, której się przy nim nabawiasz... I zobacz - zamierzasz go kryć przed jakąś złotowłosą lalunią? To twoja słabość! Pozbądź się go! Co cię obchodzi, co się z nim stanie, to tylko dzieciak! Znajdzie sobie innego przyjaciela, na którego będzie się rzucał jak dzika bestia, żeby w jakże przykrzże zwierzęcym odruchu chcieć go obcałowywać i robić inne świńskie rzeczy - a przecież ty tego nienawidzisz, brzydzisz się dotyku.
Daj... mi... spokój... Nie jestem tobą. Nie będę... Nie potrzebuję cię... Mam Coletta...
Ależ jesteś, moje dziecko! Mój kochany tworze - jesteś coraz bardziej do mnie podobny! Zobacz, co zrobiłeś na błoniach i co zrobiłeś temu twojemu niby "przyjacielowi"! Doprawdy, jesteś wciąż tak samo zabawny i wciąż potrafisz oszukiwać samego siebie w równie dobrym stopniu. No i nadal robisz tak samo żałosną minę... Ty go nie kochasz. Nie wiesz, co to miłość. I zabijesz go prędzej, czy później... I wiesz, że będziemy wtedy tylko razem..? Ty i ja...
Czarnowłosy powinien był zdecydowanie szybciej wrócić.
- Lepiej się czujesz? - Oczywiście nie było słychać jego kroków - pojawił się znikąd w tym pomarańczowym półcieniu, ze szklaną butelką po szkockiej napełnionej wodą, którą wyciągnął w kierunku Smoka Katedralnego, próbując zaglądnąć mu w oczy, kiedy pokonywał ostatnie schodki dzielące go od chłopaka, który, nie ukrywajmy - koszmarnie teraz wyglądał, jakby ledwo stał na nogach. I to "jakby" było zupełnie niepotrzebnym zapychaczem. - Powinieneś sobie darować lekcje, ja... - Spojrzałeś na jego ranę... naprawdę bardzo paskudną ranę... - ...zaprowadzę cię do... - Do czego? Do pielęgniarki? A to dopiero dobrze pojechałeś! - Daj różdżkę, to ci to opatrzę. - Zakończyłeś w końcu, wyciągając w jego kierunku drugą dłoń w oczekiwaniu na magiczny patyk.
Chciałeś go zabić.
I ta doskonała maska na twarzy, to, jak pomogłeś mu się przestawić, dając mu oparcie o ławkę, to, jak sam wstałeś - wspomniałem o tym, jak dzwoniły na powrót zawieszki? Chciałeś je tutaj zostawić, modliłeś się nad nimi i nad Colettem, jak przeklęty, któremu nigdy nie będzie już dane skorzystać z wodopoju na pustyni, wciąż, nawet w tym momencie, starając się przekonać samego siebie, że to nie twoja wina. Że nie jesteś w stanie walczyć z bestią - och, jakież to było wygodne, prawda? Jakie egoistyczne i tak dalej i tak dalej... Nawet nie mogę temu zaprzeczyć, przecież widzę, co się dzieje - widzę zdecydowanie więcej niż Nailah, Warp, panna Rhee, czy tamta sędzina z Ministerstwa - ale moja wiedza pozostaje wiedzą moją, z rzadka pokrywającą się w swojej rozległości z tą od wampira. Jak i nie pokrywała się z Waszą. Co złego jest w próbach usprawiedliwienia samego siebie? To bardzo złe, zwłaszcza, że tak naprawdę wiedziałeś, że to niczyja inna wina, tylko właśnie twoja - gdybyś był normalny, albo bardziej uważał, gdybyś nie prowokował Coletta - to twoje znienawidzone "gdyby', które przewijało się jak słaby, czarno-biały film na taśmie, zaplątany w kółko, nie mający końca - wytnij go, naciśnij stop, nie możesz, czy nie chcesz? Cholera, twoje serce bije tak wolno, a jednocześnie tak mocno, że to aż boli. I nie ma to żadnego związku z twoim doskonałym aktualnie stanem fizycznym. A co do tych zawieszek - chciałeś je zostawić, nigdy więcej na nie nie spojrzeć, finalnie spalić mosty. Tak samo jak chciałeś zostawić Coletta i uciec, by zająć czymś myśli. Ucieczka - nazywajmy rzeczy po imieniu - bardzo chciałeś uciec i zapomnieć. Jak zwykle. Jednak zostałeś - tak jak wszystkie medaliony zostały na twoim mostku, obijając się teraz o siebie, kiedy, jak wspomniałem, podniosłeś się i skierowałeś do drzwi, ostatnio raz przystając, by oglądnąć się na Coletta.
Kolejne przepraszam było tak kiczowate, że nawet go nie wypowiedziałeś.
Zamknąłeś cicho za sobą drzwi i stopiłeś z ciemnością, powołując ją do życia, odczuwając na każdym milimetrze skóry, jak przesuwała się po niej - wreszcie świat był wyraźny... No dalej, nie wstydź się tego powiedzieć - to tylko ugryzienie, Colette przez to korona z głowy nie spadnie! Ostrzegałeś go, zrobił to na własne życzenie, to tak w zasadzie, jakby się prosił o to, żebyś go ugryzł i wziął, co powinno należeć do ciebie - to tylko zwykły, marny śmiertelnik, jak możesz teraz iść po wodę dla niego? Wróć tam i naucz go, kto tu jest panem, kto rozdaje karty przy Twoim stoliku pokera, to ty masz być Mistrzem Rozdania, to ty nosisz na skroni Koronę Nocy, którą błogosławi sama Luna...
To NASZ stolik... NASZA szachownica... Gdybym był normalny, nic by się nie stało...
Ależ on przecież wybrał ciebie - wampira! Od początku musiał wiedzieć, że będzie tylko dawcą - naprawdę, jak on w ogóle śmiał prosić i oczekiwać czegoś więcej - sam fakt, że na niego spoglądasz powinien być dla niego zaszczytem!
Wybrał mnie i dlatego jestem...
Co jesteś? Bardziej szczęśliwy? Nie rozśmieszaj mnie, Nailah... Spójrz tylko na siebie... Twoje sekrety, kłamstewka, cała ta żałosna otoczka mroku, której się przy nim nabawiasz... I zobacz - zamierzasz go kryć przed jakąś złotowłosą lalunią? To twoja słabość! Pozbądź się go! Co cię obchodzi, co się z nim stanie, to tylko dzieciak! Znajdzie sobie innego przyjaciela, na którego będzie się rzucał jak dzika bestia, żeby w jakże przykrzże zwierzęcym odruchu chcieć go obcałowywać i robić inne świńskie rzeczy - a przecież ty tego nienawidzisz, brzydzisz się dotyku.
Daj... mi... spokój... Nie jestem tobą. Nie będę... Nie potrzebuję cię... Mam Coletta...
Ależ jesteś, moje dziecko! Mój kochany tworze - jesteś coraz bardziej do mnie podobny! Zobacz, co zrobiłeś na błoniach i co zrobiłeś temu twojemu niby "przyjacielowi"! Doprawdy, jesteś wciąż tak samo zabawny i wciąż potrafisz oszukiwać samego siebie w równie dobrym stopniu. No i nadal robisz tak samo żałosną minę... Ty go nie kochasz. Nie wiesz, co to miłość. I zabijesz go prędzej, czy później... I wiesz, że będziemy wtedy tylko razem..? Ty i ja...
Czarnowłosy powinien był zdecydowanie szybciej wrócić.
- Lepiej się czujesz? - Oczywiście nie było słychać jego kroków - pojawił się znikąd w tym pomarańczowym półcieniu, ze szklaną butelką po szkockiej napełnionej wodą, którą wyciągnął w kierunku Smoka Katedralnego, próbując zaglądnąć mu w oczy, kiedy pokonywał ostatnie schodki dzielące go od chłopaka, który, nie ukrywajmy - koszmarnie teraz wyglądał, jakby ledwo stał na nogach. I to "jakby" było zupełnie niepotrzebnym zapychaczem. - Powinieneś sobie darować lekcje, ja... - Spojrzałeś na jego ranę... naprawdę bardzo paskudną ranę... - ...zaprowadzę cię do... - Do czego? Do pielęgniarki? A to dopiero dobrze pojechałeś! - Daj różdżkę, to ci to opatrzę. - Zakończyłeś w końcu, wyciągając w jego kierunku drugą dłoń w oczekiwaniu na magiczny patyk.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Wto Lip 21, 2015 11:30 pm
W takim stanie hierarchizowanie pewnych rzeczy było bardzo utrudnione, bardzo... udziwnione. Na pierwszym miejscu było robienie absolutnie wszystkiego, by nie dopuścić do omdlenia – w końcu Colette nie chciało się spać, nie był 'padnięty' i śpiący, nie chciał tracić przytomności i jednocześnie łączności z tym światem. Nie chciał znowu starać na werandzie jedynego domu na pustkowiu i dzwonić do jego drzwi w oczekiwaniu na niestrudzonego wiecznym pieczeniem jednego ciasta, strażnika. Zobaczenie go drugi raz, cechowałoby małego chłopca większym zrozumieniem swojej sytuacji, z którym nawet teraz na równym i bezpiecznym gruncie – tu na schodach szkolnej wieży – nadal nie mógł się pogodzić. Przekonać. W końcu to chyba nie mogło nadejść tak szybko, co? Przecież w tych wszystkich książkach, w poezjach i dramatach określano śmierć jako pożerającą czerń, a nie gonitwę obrazów i ostateczną wizytację... nawet nie u szczególnie bliskiej osoby. Wręcz u tej, jakiej nie miał żadnego prawa znać. Jakby tylko ona zlitowała się i... wypchnęła go stamtąd. Skąd...? Z Astrala? Ze śpiączki? Z agonii? Z zaświatów? ...aż dreszcz przechodził na samą myśl, samo wspomnienie. Ale to w końcu odrobinę niedorzeczne, hę...? Przecież życie nie mogło być aż tak kruche. Po prostu nie mogło...
Colette zaczynał powoli i ostrożnie przekonywać się do bezpiecznego przymykania oczu, by nie atakowało go echo ogromnej burzy na moście, jaka nadal tam trwała i nadal dociskała go do desek, mimo iż gdzieś ponad łbem słyszał ciągle ten łagodny głos.
Już dobrze, Colette. Obudź się. Już dobrze.
Mógł bezpiecznie i w bezruchu trwać długie minuty, czując jak lekkie kręćki w głowie odchodzą gdzieś dalej, jak może przytulić zmęczone, dziwnie spięte ciało do chłodnego kamienia i opaść na niego niejako, pozwalając by ten chłód dawał mu delikatnego kopa i trzymał świadomość Puchona stabilnie na ziemi. Nie chciał się znowu oddalać, nawet jeśli czekanie tu na Kota ze szklanką wody trwało już trzecią wieczność. A chciał już nasycić głód zarówno napitku jak i Jego. To było czasem przerażające... to jak bardzo Sahira potrzebował i to jak nigdy nie potrafił się nim nasycić – po prostu zakończyć kulturalnie rozmowę, pożegnać się i nabrać głębokiego wdechu ze słowami „No, na dziś wystarczy!”. Wcale nie, nigdy nie wystarczyło. Cudem się powstrzymywał, żeby nie oglądać się wtedy za siebie i gonić Go wzrokiem do momentu, aż nie oddzieli ich ściana, drzwi albo morze ludzi. Z trudem nie dosiadał się doń na lekcjach, z trudem nie zaczepiał Go swobodnie na korytarzach, z trudem powstrzymywał się, by nie pisać codziennie listów o trywialnych sprawach; nawet kiedy słowa same układały mu się już w głowie. Wszystko z trudem. Teraz na przykład z trudem wstał – ale ta sytuacja miała jeden, całkiem fajny plus: nie podskoczył, kiedy nagle w zupełnej ciszy, ciemności wyrwały się słowa wypowiedziane głosem Sahira. Nic, brunet nawet wtedy nie drgnął – zbyt zmęczony, by się przestraszyć, huh? Obrócił tylko wolno opadający łeb w stronę rozmówcy i wyostrzył swój sokoli wzrok, kierując go na butelkę wypełnioną słusznie przeźroczystym płynem. Teraz jeszcze tylko brakowało, by w naczyniu była wódka, a Nailah pochwalił się zmysłem kawalarza. Ciekawe czy Warp tak piekielnie spragniony w ogóle by to skojarzył...? Pewnie nie, bo chwycił tę szklankę w dłoń, drżąco zsuwając się bokiem po ścianie, aż nie spoczął siedząc na schodach i przytknął łapczywie usta do szkła, wychylając je i wypijając całą zawartość w dwóch haustach. Pewnie dokładnie tak Sahir musiał wyglądać, przytknięty do jego szyi – z rozanieleniem na twarzy, przymrużonymi oczami nie widzącymi nic poza przyjemnością, wargami zaciskającymi tak mocno, że są w stanie rozbić na kawałki źródło swoich potrzeb i... no i nieco wody się przy tym ulało, oczywiście. Nieco płynu uciekło po kącikach ust chłopaka i pokryło wilgocią jego podbródek i w niewielkim stopniu sweter oraz spodnie. Ale było warto: to uczucie chłodu, jakie spływa w dół do brzucha i wzbudza wreszcie jakąś zdrową, dreszczową reakcję organizmu, było teraz po prostu bezcenne. Chłopak wytarł wargi wierzchem dłoni i oblizał je, dopiero wtedy konfrontując swój zamglony wzrok na powrót z parą ciemnych studni.
- Tak, chyba... - odchrząknął. - Też tak myślę.
Lekcje? Teraz? Za kilka godzin? Niemożliwe... musiałby mieć do tego czasu zrobioną co najmniej transfuzje, a do wizyty u pielęgniarki było mu bardzo daleko. Złapał się na tym, że znowu głowa niekontrolowanie obniżyła mu pułap i podźwignął ją na nowo, ze zdziwieniem spoglądając na Sahira, kiedy ten poprosił go o różdżkę. Nie miał swojej...? Ostatnia została spalona, ale do tego czasu zdążył sobie kupić nową... i w ogóle... Brak siły na myślenie, więc Puchon sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd jasną, ciepłą od kontaktu z dłonią właściciela różdżkę, wsuwając ją w blade palce drugiego czarodzieja.
- Żadnych czarnomagicznych bandaży i paktów z Diabłem. - uśmiechnął się blado, wciskając zmarnowane ciało w schody i odsuwając niejako głowę na bok, żeby ułatwić dojście do rany. Przy okazji syknął, kiedy naciągnął świeżo zalepioną tkankę odrobinę za mocno.
- Myślałem, że ugryzienie wampira opiera się zaklęciom uzdrawiającym. Chyba... Sam nie wiem co myślałem. - zaczynał negować własne słowa. Źle się działo. Obserwował czarnowłosego kątem oka, ni to jak Smok, ni to jak psiak, ale był maleńki postęp, nie był już nieobecny trochę się otrzeźwił, ale do powrotu do poprzedniej kondycji nawet nie było co marzyć. Patrzył tak, wodził chaotycznie wzrokiem po postaci, która zamajaczyła mu na schodach i sama obniżyła się, schodząc do kucnięcia i przygotowując do rzucenia uroku. Sięgnął dłonią do golfu tej mrocznej figury i oparł na nim palce: najpierw dwa, a potem wszystkie pięć, czując jak za bezpieczną klatką mostku bije serce, dużo żywiej niż wcześniej, dużo mocniej. I kolejny blady uśmieszek wpłynął na wargi. Poruszył się i przerwał piękny rytuał tym, że pozwolił sobie wygiąć się do przodu i wpaść miękko, i bezpiecznie na Krukona, żeby opleść ręce jeszcze na moment dookoła jego szyi i znaleźć blisko czułego na dźwięki ucha.
- Nie zostawiaj mnie więcej samego. Wszystkie światy, jakie przemierzyłem były kompletnie puste, nie chce do nich wracać bez ciebie. - to dopiero było tanie i tandetne. Takie tęskne i kompletnie uzależnione, jeszcze ze szczyptą poczucia winy. Ale było ok, można go było swobodnie odsunąć i dokończyć zaklęcie wedle woli.
Colette zaczynał powoli i ostrożnie przekonywać się do bezpiecznego przymykania oczu, by nie atakowało go echo ogromnej burzy na moście, jaka nadal tam trwała i nadal dociskała go do desek, mimo iż gdzieś ponad łbem słyszał ciągle ten łagodny głos.
Już dobrze, Colette. Obudź się. Już dobrze.
Mógł bezpiecznie i w bezruchu trwać długie minuty, czując jak lekkie kręćki w głowie odchodzą gdzieś dalej, jak może przytulić zmęczone, dziwnie spięte ciało do chłodnego kamienia i opaść na niego niejako, pozwalając by ten chłód dawał mu delikatnego kopa i trzymał świadomość Puchona stabilnie na ziemi. Nie chciał się znowu oddalać, nawet jeśli czekanie tu na Kota ze szklanką wody trwało już trzecią wieczność. A chciał już nasycić głód zarówno napitku jak i Jego. To było czasem przerażające... to jak bardzo Sahira potrzebował i to jak nigdy nie potrafił się nim nasycić – po prostu zakończyć kulturalnie rozmowę, pożegnać się i nabrać głębokiego wdechu ze słowami „No, na dziś wystarczy!”. Wcale nie, nigdy nie wystarczyło. Cudem się powstrzymywał, żeby nie oglądać się wtedy za siebie i gonić Go wzrokiem do momentu, aż nie oddzieli ich ściana, drzwi albo morze ludzi. Z trudem nie dosiadał się doń na lekcjach, z trudem nie zaczepiał Go swobodnie na korytarzach, z trudem powstrzymywał się, by nie pisać codziennie listów o trywialnych sprawach; nawet kiedy słowa same układały mu się już w głowie. Wszystko z trudem. Teraz na przykład z trudem wstał – ale ta sytuacja miała jeden, całkiem fajny plus: nie podskoczył, kiedy nagle w zupełnej ciszy, ciemności wyrwały się słowa wypowiedziane głosem Sahira. Nic, brunet nawet wtedy nie drgnął – zbyt zmęczony, by się przestraszyć, huh? Obrócił tylko wolno opadający łeb w stronę rozmówcy i wyostrzył swój sokoli wzrok, kierując go na butelkę wypełnioną słusznie przeźroczystym płynem. Teraz jeszcze tylko brakowało, by w naczyniu była wódka, a Nailah pochwalił się zmysłem kawalarza. Ciekawe czy Warp tak piekielnie spragniony w ogóle by to skojarzył...? Pewnie nie, bo chwycił tę szklankę w dłoń, drżąco zsuwając się bokiem po ścianie, aż nie spoczął siedząc na schodach i przytknął łapczywie usta do szkła, wychylając je i wypijając całą zawartość w dwóch haustach. Pewnie dokładnie tak Sahir musiał wyglądać, przytknięty do jego szyi – z rozanieleniem na twarzy, przymrużonymi oczami nie widzącymi nic poza przyjemnością, wargami zaciskającymi tak mocno, że są w stanie rozbić na kawałki źródło swoich potrzeb i... no i nieco wody się przy tym ulało, oczywiście. Nieco płynu uciekło po kącikach ust chłopaka i pokryło wilgocią jego podbródek i w niewielkim stopniu sweter oraz spodnie. Ale było warto: to uczucie chłodu, jakie spływa w dół do brzucha i wzbudza wreszcie jakąś zdrową, dreszczową reakcję organizmu, było teraz po prostu bezcenne. Chłopak wytarł wargi wierzchem dłoni i oblizał je, dopiero wtedy konfrontując swój zamglony wzrok na powrót z parą ciemnych studni.
- Tak, chyba... - odchrząknął. - Też tak myślę.
Lekcje? Teraz? Za kilka godzin? Niemożliwe... musiałby mieć do tego czasu zrobioną co najmniej transfuzje, a do wizyty u pielęgniarki było mu bardzo daleko. Złapał się na tym, że znowu głowa niekontrolowanie obniżyła mu pułap i podźwignął ją na nowo, ze zdziwieniem spoglądając na Sahira, kiedy ten poprosił go o różdżkę. Nie miał swojej...? Ostatnia została spalona, ale do tego czasu zdążył sobie kupić nową... i w ogóle... Brak siły na myślenie, więc Puchon sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd jasną, ciepłą od kontaktu z dłonią właściciela różdżkę, wsuwając ją w blade palce drugiego czarodzieja.
- Żadnych czarnomagicznych bandaży i paktów z Diabłem. - uśmiechnął się blado, wciskając zmarnowane ciało w schody i odsuwając niejako głowę na bok, żeby ułatwić dojście do rany. Przy okazji syknął, kiedy naciągnął świeżo zalepioną tkankę odrobinę za mocno.
- Myślałem, że ugryzienie wampira opiera się zaklęciom uzdrawiającym. Chyba... Sam nie wiem co myślałem. - zaczynał negować własne słowa. Źle się działo. Obserwował czarnowłosego kątem oka, ni to jak Smok, ni to jak psiak, ale był maleńki postęp, nie był już nieobecny trochę się otrzeźwił, ale do powrotu do poprzedniej kondycji nawet nie było co marzyć. Patrzył tak, wodził chaotycznie wzrokiem po postaci, która zamajaczyła mu na schodach i sama obniżyła się, schodząc do kucnięcia i przygotowując do rzucenia uroku. Sięgnął dłonią do golfu tej mrocznej figury i oparł na nim palce: najpierw dwa, a potem wszystkie pięć, czując jak za bezpieczną klatką mostku bije serce, dużo żywiej niż wcześniej, dużo mocniej. I kolejny blady uśmieszek wpłynął na wargi. Poruszył się i przerwał piękny rytuał tym, że pozwolił sobie wygiąć się do przodu i wpaść miękko, i bezpiecznie na Krukona, żeby opleść ręce jeszcze na moment dookoła jego szyi i znaleźć blisko czułego na dźwięki ucha.
- Nie zostawiaj mnie więcej samego. Wszystkie światy, jakie przemierzyłem były kompletnie puste, nie chce do nich wracać bez ciebie. - to dopiero było tanie i tandetne. Takie tęskne i kompletnie uzależnione, jeszcze ze szczyptą poczucia winy. Ale było ok, można go było swobodnie odsunąć i dokończyć zaklęcie wedle woli.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Sro Lip 22, 2015 12:31 pm
- Bo opiera. - Złapałeś jego różdżkę, wciąż ciepłą, ale wiedziałeś, że zacznie tracić tą niesamowitą właściwość, kiedy tylko przytrzymasz ją za długo - twoje dłonie nie były przystosowane do dzierżenia tego magicznego patyczka, tak jak i chyba twoje oczy mimo wszystko nie powinny być przystosowane do oglądania Warpa w takim stanie... no ale dobra, przestań już, było minęło, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, no nie? Chcąc nie chcąc pewnie zdarzy się nie raz przez narwanie tego chłopaka i twój brak umiejętności spinania swoich liter do tego stopnia, żeby regularnie się odżywiać - zupełnie jakby Hogwart był jedną, wielką stołówką i nic, tylko przebierać w daniach - skoro ta szkoła taka była, to co dopiero sam Londyn..! Hihihi, hahaha, a wśród tych śmieszków bynajmniej Nailahowi do śmiechu nie było - sporo myśli wędrowało po głowie, plątało się pod czaszką, na jej obrzeżach, spychane i przytrzymywane kamiennym murem, wzniesionym na pstryknięcie palców, gdy kucał przed chłopakiem, rzuciwszy proste zaklęcie opatrujące, które nakryło paskudną ranę plastrem i wyczyściło ją - tylko tyle mogłeś zrobić i oby to wystarczyło... i oby Colette nosił coś, co będzie to zakrywać i nie pozwoli opatrunkowi wyzierać spod koszuli, co? Wciąż przekonywałeś samego siebie, że zachowanie spokoju wystarczy - koniec końców w panice niczego nie da się osiągnąć - trzeźwość myśli była podstawą do powodzenia każdego, nawet najbardziej abstrakcyjnego planu - kłamstwa, więcej kłamstw... Będą go wypytywać, co mu się stało, zapytają nauczyciele, dlaczego się nie pojawił na zajęciach, znajomi będą się śmiać, że złapał przeziębienie... A do wszystkich tych kłamstw zmuszałeś go ty, nikt inny - gdyby nie ty, to ta istota nieprzystosowana do zakopywania ciężkich tajemnic, nie musiałaby się męczyć teraz na tym wykopalisku z łopatką. W tym grobowcu. Na tym kurhanie, który samemu sobie wykopywał, a ty tylko nadzorowałeś, by rozbudowywał podziemia swego jestestwa i mógł pochwalić się kiedyś tak rozległymi katakumbami, jakie ty sam stworzyłeś - to dopiero początek, a zobaczcie, jak już dłużą się te wilgotne korytarze... i jak obsuwają, kiedy tylko zapali się zapalniczkę. Jedna głupotka, która prowadzi do wybuchu chaosu, niczym machnięcie motylich skrzydeł, niby tak delikatne, niby tak łagodne i piękne... Niby. Potwory żyjące w tych katakumbach nie były delikatnymi motylami, a grzechy, z których je budowano, były wystarczająco silne, by zapewnić im długowieczny żywot, który trudno będzie ukrócić nawet wodą święconą.
- Nie wiem, czy pamiętasz, ale majaczyłeś coś o mojej matce. Więc chyba nie były aż takie puste. - Przytrzymałeś go delikatnie ramieniem, obejmując go i przesuwając je po jego plecach, gdy wrócił do poprzedniej pozycji, pozwalając dokończyć czar i wyczyścić jego skórę - sam już zmyłeś z siebie zaschniętą krew w łazience, doprowadzając się do porządku, a teraz jeszcze wysuszyłeś ciuchy i włosy niesfornego Puchona, bo, skoro już wspomnieliśmy o tym przeziębieniu, to teraz łatwiej niż kiedykolwiek mógł takowe złapać... - Myślę, że byś się z Luckiem dogadał, a ty odrzucasz go na starcie... - Kącik twoich warg drgnął ku górze, gdy oderwałeś już spojrzenie od jego szyi, by nawiązać kontakt wzrokowy. - To nie ja ciebie zostawiłem. Ja ciągle tu byłem. - Zjechałeś otchłanią na jego dłoń, trwając w tym bezruchu, by wyrwać się z niego i powoli przesunąć dłoń po jego kolanie, by sięgnąć do jego dłoni i złapać łagodnie parę jego palców, przytrzymując je. - Jesteś narwany i nieodpowiedzialny. - To nawet nie brzmiało jak oskarżenie... zwłaszcza, że lekko się uśmiechałeś pod nosem wciąż i bezustannie. - Dziękuję ci za to zaproszenie. Wiele dla mnie znaczy. - Oczywiście nawiązywał do tego zaproszenia wakacyjnego.
- Nie wiem, czy pamiętasz, ale majaczyłeś coś o mojej matce. Więc chyba nie były aż takie puste. - Przytrzymałeś go delikatnie ramieniem, obejmując go i przesuwając je po jego plecach, gdy wrócił do poprzedniej pozycji, pozwalając dokończyć czar i wyczyścić jego skórę - sam już zmyłeś z siebie zaschniętą krew w łazience, doprowadzając się do porządku, a teraz jeszcze wysuszyłeś ciuchy i włosy niesfornego Puchona, bo, skoro już wspomnieliśmy o tym przeziębieniu, to teraz łatwiej niż kiedykolwiek mógł takowe złapać... - Myślę, że byś się z Luckiem dogadał, a ty odrzucasz go na starcie... - Kącik twoich warg drgnął ku górze, gdy oderwałeś już spojrzenie od jego szyi, by nawiązać kontakt wzrokowy. - To nie ja ciebie zostawiłem. Ja ciągle tu byłem. - Zjechałeś otchłanią na jego dłoń, trwając w tym bezruchu, by wyrwać się z niego i powoli przesunąć dłoń po jego kolanie, by sięgnąć do jego dłoni i złapać łagodnie parę jego palców, przytrzymując je. - Jesteś narwany i nieodpowiedzialny. - To nawet nie brzmiało jak oskarżenie... zwłaszcza, że lekko się uśmiechałeś pod nosem wciąż i bezustannie. - Dziękuję ci za to zaproszenie. Wiele dla mnie znaczy. - Oczywiście nawiązywał do tego zaproszenia wakacyjnego.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Czw Lip 23, 2015 11:14 am
Ogłupiał w pierwszym momencie, pewnie dlatego, że jego mózg naprawdę nie chciał się zanadto wysilać i wolał skupić na utrzymaniu podstawowych czynności życiowych na poziomie zadowalającym i niezbędnym do utrzymania przytomności. Podtrzymywanie logicznej rozmowy było nadpłatą, za którą oprocentowanie będzie ścigać Colette jeszcze długo. Ale przynajmniej czuł się o jakieś pół kręgu piekielnego lepiej – więc hej, to w końcu zawsze krok bliżej ziemi i normalności. Tej normalności, w której wiedział, że nawet jeśli nie zlikwiduje się rany, to można przynajmniej zaradzić na nią strategicznym plastrem albo bandażem. Tak, jak obecnie, kiedy powoli stygnąca w rękach Sahira różdżka zadziwiająco posłusznie wypluwała z siebie zaklęcia i bezboleśnie nakryła ranę sterylnym opatrunkiem. Jeszcze wysuszyła kasztanową czuprynę i zmyła ślady krwi ze swetra... myjnia i szpital w jednym. Cudowna placówka, która zasiewała spokój w sercu, jakie nie rzucało się już jak dzikie – rządne tlenu i krwi na ten tychmiast – i pozwalała myślom unieść się i odsunąć od siebie planowanie najbliższej przyszłości. Czyli historyjki, jaką będzie się sprzedawać za marne Knuty ludziom, jakich zaniepokoi stan Puchona, dokładne planowanie gdzie i jak mają przebiegać kopane katakumby, by się w nich nie zgubić, nie zniszczyć ich poprzednio wybudowanej części, nie uczynić z nich swojego grobowca. Rozpatrywanie dobra i zła przy takim nawale pracy i przy takich emocjach było zbędnym, zajmującym czas balastem – Colette, jak zwykle je od siebie odsuwał. Wolał nie myśleć, nie osądzać, nie oceniać – jakże dziecinne podejście: po prostu traktować to jak nie swój problem i porzucić jak sierotę. To bardzo przykre, bo takie sieroty nie znikały... Były trochę jak Sahir: dorastały, rosły w siłę i po czasie przypominały rodzicom, że żyją, mają się dobrze, a ich gorzki żal oczekuje do zapłacenia bardzo wysokiej ceny. Z tym, że takie dzieciaczki rosły dużo szybciej i potrafiły osiągać wielkość nawet Hogwartu, a wtedy, kiedy się pojawiały i następnego dnia pukały do drzwi, to ich rozmiary po prostu wypychały rodzica z placówki. Wyrzucały go.
Polak przymknął powieki i na moment samego opatrywania skupił się na kojącym uczuciu, jakie dawało zniknięcie ciągnącego za skórę strupa i ułożenie na jego miejscu czegoś bardziej neutralnego, magicznie nasączonego jakąś przyjemnie pachnącą substancją. W bardzo niewielkim stopniu, ale jednak. Ten aromat zakrył nieprzyjemnie słodki zapach krwi. Teraz nie liczyli się śmiejący z przeziębienia znajomi, nie liczyły się braki w edukacji z zielarstwa, nie ważne się nagle robiło łamanie szkolnego regulaminu i uciekanie przed koniecznością pojawienia się w Skrzydle Szpitalnym. Po prostu wystarczyło otworzyć na powrót powieki i przyjrzeć spokojnej twarzy, niedaleko naprzeciwko własnej i przypomnieć sobie, że to, co tam widział wcale nie było jego wyobrażeniem mamy Sahira, jaka raczej miałaby wtedy włosy czarne jak noc i podobnego odcienia tęczówki. A tak w końcu nie było.
- Ona wtedy też tak przede mną kucnęła. Byłem wtedy taki mały... zapomniałem jak to jest być takim małym. - tak, nie było aż tak pusto, ale dopiero krok przed zagładą, ktoś zagrodził Colette drogę. Zagrodził widokiem fartuszka z wciśniętą w jego kieszeń szmatką, którą zdobił obrazek kaczki z koszyczkiem pełnym pisanek. Warp bardzo chciał powiedzieć Sahirowi jaki ma tam fantastyczny i ciepły dom, jak przyjemnie – bo ciastem – pachniała jego rodzicielka i jak kojący blask bił z salonu, jakie zoczył ponad kobiecym ramieniem... ale nic takiego nie mówił. Egoizm. Bał się, że Krukon rzuci to idiotyczne życie w cholerę i sam pójdzie do tego pięknego miejsca, a jego mama go nie odprawi. Ucieszy się wręcz. ...i zamknie za jego plecami drzwi. - I to ona kazała mi wracać.
Chłopak instynktownie czując dotyk, poruszył palcami, żeby zacieśnić ten splot i nakryć go drugą dłonią.
- Meeh... on słodzi herbatę tylko brązowym cukrem albo krwią dziewic, nie znaleźlibyśmy wspólnego języka. - pogładził palcami wierzch bladej dłoni, ale zabrał ją prędko, przypominając sobie, że nie powinien, zwłaszcza teraz, naruszać granicy niechęci Nailah'a do kontaktów fizycznych. Nawet tak drobnych, które zwykle przy nagłej ekscytacji przeradzały się w większe. No co... ucieszył się w końcu. - Czyli przyjedziesz? Nawet jeśli powiem, że moja mama będzie wciskać w ciebie sernik?
Tym razem zamiast bladego pół-gebkowego uśmiechu pojawił się pełnoprawny wyszczerz – może i nadal bez fajerwerków i iskier, ale przynajmniej pokazywał zęby. Kły. I na momencik rozgrzał trochę czerwonych krwinek w żyłach. Chyba to było drugie, zapasowe paliwo Pana Warpa: marzenia. Planowanie spędzenia kilku dni w słońcu na zewnątrz z jakąś konkretną osobą, zamiast z łopatą w podziemiach, by ją chronić. Owszem, to drugie w ostatecznym rozrachunku (po trudach i znoju) dawało dużo więcej satysfakcji, ale okupionej szczęściem, które niosło to pierwsze. Wisienka na torcie. Nagroda za starania. Za krew. Za modlitwy i oczekiwanie na przebudzenie się Kozy Księżniczki.
- Czekałeś...? - wymruczał i przymknął powieki do połowy. - A próbowałeś mnie całować na pobudkę? - wyszczerzył się znów i uciekł wzrokiem na bok, podpierając się dłonią o schodek, by spróbować się podnieść. - Żartowałem, wybacz, czasem nie umiem się powstrzymać. Im swobodnie się czuje w towarzystwie, tym durniejsze komentarze pchają mi się na usta. I zachowania, tak ja teraz. Co Warp robi jak widzi głodnego wampira? Tuliii bo jest mu pewnie źle i ciężko. - parsknął. Narwany i nieodpowiedzialny. Po prostu Colette. Ale czymże byłby świat bez stracenia kilku litrów krwi...? Pewnie nadal byłby naszym domem (zamiast zaświatów), ale mniejsza o to, w końcu Hogwart dla drapieżników JEST stołówką. Sahir mógł się żywić wszystkim po trochu albo kilkoma osobami w pełni – no, ciekawe co było bardziej niebezpieczne.
Udało mu się podnieść, przytrzymując barierki i zerknął na okno. Już widział delikatny, mierzący milimetry z tej perspektywy, paseczek słońca na horyzoncie.
- Musimy wracać do dormitorium. - zawyrokował i obrzucił Sahira udawanym, wymownym spojrzeniem. - Temu to dobrze... przegonił mnie przez całą szkołę, żeby tu przyjść, a teraz ma bliżej do swojego wyra. Cholerny Nailah...
Polak przymknął powieki i na moment samego opatrywania skupił się na kojącym uczuciu, jakie dawało zniknięcie ciągnącego za skórę strupa i ułożenie na jego miejscu czegoś bardziej neutralnego, magicznie nasączonego jakąś przyjemnie pachnącą substancją. W bardzo niewielkim stopniu, ale jednak. Ten aromat zakrył nieprzyjemnie słodki zapach krwi. Teraz nie liczyli się śmiejący z przeziębienia znajomi, nie liczyły się braki w edukacji z zielarstwa, nie ważne się nagle robiło łamanie szkolnego regulaminu i uciekanie przed koniecznością pojawienia się w Skrzydle Szpitalnym. Po prostu wystarczyło otworzyć na powrót powieki i przyjrzeć spokojnej twarzy, niedaleko naprzeciwko własnej i przypomnieć sobie, że to, co tam widział wcale nie było jego wyobrażeniem mamy Sahira, jaka raczej miałaby wtedy włosy czarne jak noc i podobnego odcienia tęczówki. A tak w końcu nie było.
- Ona wtedy też tak przede mną kucnęła. Byłem wtedy taki mały... zapomniałem jak to jest być takim małym. - tak, nie było aż tak pusto, ale dopiero krok przed zagładą, ktoś zagrodził Colette drogę. Zagrodził widokiem fartuszka z wciśniętą w jego kieszeń szmatką, którą zdobił obrazek kaczki z koszyczkiem pełnym pisanek. Warp bardzo chciał powiedzieć Sahirowi jaki ma tam fantastyczny i ciepły dom, jak przyjemnie – bo ciastem – pachniała jego rodzicielka i jak kojący blask bił z salonu, jakie zoczył ponad kobiecym ramieniem... ale nic takiego nie mówił. Egoizm. Bał się, że Krukon rzuci to idiotyczne życie w cholerę i sam pójdzie do tego pięknego miejsca, a jego mama go nie odprawi. Ucieszy się wręcz. ...i zamknie za jego plecami drzwi. - I to ona kazała mi wracać.
Chłopak instynktownie czując dotyk, poruszył palcami, żeby zacieśnić ten splot i nakryć go drugą dłonią.
- Meeh... on słodzi herbatę tylko brązowym cukrem albo krwią dziewic, nie znaleźlibyśmy wspólnego języka. - pogładził palcami wierzch bladej dłoni, ale zabrał ją prędko, przypominając sobie, że nie powinien, zwłaszcza teraz, naruszać granicy niechęci Nailah'a do kontaktów fizycznych. Nawet tak drobnych, które zwykle przy nagłej ekscytacji przeradzały się w większe. No co... ucieszył się w końcu. - Czyli przyjedziesz? Nawet jeśli powiem, że moja mama będzie wciskać w ciebie sernik?
Tym razem zamiast bladego pół-gebkowego uśmiechu pojawił się pełnoprawny wyszczerz – może i nadal bez fajerwerków i iskier, ale przynajmniej pokazywał zęby. Kły. I na momencik rozgrzał trochę czerwonych krwinek w żyłach. Chyba to było drugie, zapasowe paliwo Pana Warpa: marzenia. Planowanie spędzenia kilku dni w słońcu na zewnątrz z jakąś konkretną osobą, zamiast z łopatą w podziemiach, by ją chronić. Owszem, to drugie w ostatecznym rozrachunku (po trudach i znoju) dawało dużo więcej satysfakcji, ale okupionej szczęściem, które niosło to pierwsze. Wisienka na torcie. Nagroda za starania. Za krew. Za modlitwy i oczekiwanie na przebudzenie się Kozy Księżniczki.
- Czekałeś...? - wymruczał i przymknął powieki do połowy. - A próbowałeś mnie całować na pobudkę? - wyszczerzył się znów i uciekł wzrokiem na bok, podpierając się dłonią o schodek, by spróbować się podnieść. - Żartowałem, wybacz, czasem nie umiem się powstrzymać. Im swobodnie się czuje w towarzystwie, tym durniejsze komentarze pchają mi się na usta. I zachowania, tak ja teraz. Co Warp robi jak widzi głodnego wampira? Tuliii bo jest mu pewnie źle i ciężko. - parsknął. Narwany i nieodpowiedzialny. Po prostu Colette. Ale czymże byłby świat bez stracenia kilku litrów krwi...? Pewnie nadal byłby naszym domem (zamiast zaświatów), ale mniejsza o to, w końcu Hogwart dla drapieżników JEST stołówką. Sahir mógł się żywić wszystkim po trochu albo kilkoma osobami w pełni – no, ciekawe co było bardziej niebezpieczne.
Udało mu się podnieść, przytrzymując barierki i zerknął na okno. Już widział delikatny, mierzący milimetry z tej perspektywy, paseczek słońca na horyzoncie.
- Musimy wracać do dormitorium. - zawyrokował i obrzucił Sahira udawanym, wymownym spojrzeniem. - Temu to dobrze... przegonił mnie przez całą szkołę, żeby tu przyjść, a teraz ma bliżej do swojego wyra. Cholerny Nailah...
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Pią Lip 24, 2015 2:02 pm
To dobrze, że nie mówisz. To dobrze, że przemilczasz. Bo wiesz. Znasz konsekwencje pewnych słów i czynów, bo przecież mogę napisać, że dobrze go znasz - na pewno najlepiej z nich wszystkich - popatrz, ogarniam całą tą szkołę swoim ramieniem, cały ten syf, którym zalatuje ten plac zabaw, w którym psy i koty używają sobie go za kuwetę - bardzo dzikie psy i bardzo dzikie koty, które dawno zapomniały, czym jest czuły dotyk ludzkiej dłoni i nie chcą sobie nawet tego przypominać, mając zakodowany ciężar pałki opadającej na karki, które z łatwością roztrzaskiwały ich czaszki. I tak zwierzęta powróciły do swego pierwotnego łona, w którym polowały na ludzi, tych, co uważali się za szczyt łańcucha pokarmowego, zapominając, że nad nimi było parę istot, które nic sobie nie robiły z ich śmiesznych broni palnych, różdżek, czy siły ramion, jak smoki, jak Nundu - ach, właśnie, skoro mowa o Smokach... O jednym konkretnym Smoku, który zaczerpuje teraz w pełni swej ludzkiej części, nie mogąc się popisać twardością łusek czy siłą płomienia, bo nie może nawet unieść łba, by jego gardziel nie została znów rozorana, zanim zdąży zalać świat wokół siebie płomieniami - więc tańczył ten ogień w jego wnętrzu, na wyznaczonym miejscu, nie wyściubując nosa spoza wytyczonego obrzeża z kamieni - i wszystko jest dobrze, z pewnością będzie - wystarczy parę dni, by się zregenerować i znowu móc latać, wystarczy parę więcej kłamstw i lepsze rozrysowanie planów tuneli - przynajmniej, kiedy zaglądam do tych twoich, widzę te korytarze, rozświetlone ciepłym blaskiem pochodni, choć wszelakie drzwi pozostają już zamknięte, prowadzące do konkretnych komnat - wielu z nich zawartości nie było mi jeszcze dokładnie poznać, dlatego niech cierpliwość będzie moją matką i nie pozwoli mi rzucać się na klamki, by niszczyć i burzyć - jestem pewien, że bym się tam nie dostał przemocą, już próbowałem - jedynie sufit zaczął mi się wtedy kruszyć na głowę i zmuszony zostałem do niesprawiedliwej ucieczki - niesprawiedliwej..? Zależy, z której strony - bo widzisz, subiektywność to taka wielka suka, która lubi kąsać wszystkich wokół i samego siebie, jeśli tylko zauważy się jej obecność - świetnie służy ślepym i jest złą partnerką dla widzących. Więc mówisz, że w jednej z tych sal byłeś mały..? Bardzo, bardzo mały - sam zapomniałeś o tych drzwiach - o tym mi opowiadasz, a ja nie próbuje nawet doszukiwać się w tym kłamstwa, chociaż próbuję nie pozwolić moim mięśniom się spinać - a to wszystko przez paradoks, który okręcił się niczym baletnica na czubkach swych palców i nie pozwolił nawet dojrzeć swej twarzy, naigrawając się z niestabilności zmysłów - uchwycić tą baletnicę w ręce, przyjrzeć się, co chowa w Zwierciadłach Duszy... nie mogę, to nie dla mnie - sam musiałbyś ją gonić, tymczasem ty tylko spoglądasz za nią z dziwnym wyrazem twarzy - czemu jej nie złapiesz, czemu wszystkiego nie powiesz? Nie wiem, czy chcę wiedzieć, już to mówiłem - tak jak mówiłem, że nie powinienem pytać - matka, więc widziałeś moją matkę? Niech tam będzie, sama, niech gnije pod ziemią i niech wyjadają ją robaki.
Sądzisz, że tak naprawdę ta kobieta mnie cokolwiek obchodzi?
- Wtedy będę wymykał się na popołudniowe drzemki na jakieś zadupie. - Mówiłeś, że gdzie mieszkasz..? Gdzieś poza Londynem, gdzieś daleko, daleko stąd, gdzie trawa na pewno jest zieleńsza, a słońce jaśniejsze, gdzieś po drugiej stronie Raju, gdzie anioły błogosławiły ziemię swymi uśmiechami i rozdawały śmiertelnym lotki, kojąc umysł i zmysły - gdzieś, gdzie zamordowałeś swego brata, zgrzeszyłeś i od tej pory miałeś być dziwaczną mieszanką, która wszystko chciała obszyć owczą skórą - tym Arlekinem rodem z planszy szachowej, który ubzdurał sobie, ze chce się zmierzyć z Wiatrem, a Wiatr, na jego zawołanie, przyjął postać karego ogiera... Swięto-grzeszna ziemia, która otwierała swoją furtkę i zapraszała mnie do tych twoich ogrodów, gdzie nawet wzniosłeś chatę, którą zwykłeś nazywać domem i w której czekała jak najbardziej żywa matka z jak najbardziej realną ścierką z kaczuszką dźwigającą wiklinowy koszyczek - więc może zapomnimy o tamtym? Zapomnimy o tym, że prawie cię zabiłem i po prostu powrócimy do codzienności?
Tak sobie mówiłem.
- Bo na pewno tulenie pomaga. - Prychnąłeś, może nawet ze zbyt dużą dawką irytacji przebarwionej rozbawieniem, dzięki czemu nie brzmiało to aż tak tragicznie, jakby mogło - ale tak, jak jeszcze wcześniej potrzebowałeś towarzystwa, tak teraz musiałeś się stąd ulotnić i pozamykać wszystkie bramki do murów wytworzonych w psychice, by nie szalała za bardzo - pora wynurzyć się z klatki i zamknąć tam Bestię, inaczej zacznie sobie zbyt zuchwale poczynać - zresztą, już trochę za późno... Pozostało powstrzymać ją przed większą dawką absurdów, które chciała wplatać w swój kaganiec niczym ozdobne koraliki.
Tak wiele chciała, a ja chciałem jeszcze więcej...
- Odprowadzę cię przecież. - Warknąłeś. - Nie pozwolę, żebyś zemdlał gdzieś po drodze... Wstawaj. - Podniosłeś się i wyciągnąłeś dłoń w jego kierunku, żeby mógł się podeprzeć, capnąłeś butelkę i razem skierowaliście się po schodach wierzy w dół, kierując się do Pokoju Wspólnego Puchonów, przed którym się rozdzieliliście.
[z/t x2]
Sądzisz, że tak naprawdę ta kobieta mnie cokolwiek obchodzi?
- Wtedy będę wymykał się na popołudniowe drzemki na jakieś zadupie. - Mówiłeś, że gdzie mieszkasz..? Gdzieś poza Londynem, gdzieś daleko, daleko stąd, gdzie trawa na pewno jest zieleńsza, a słońce jaśniejsze, gdzieś po drugiej stronie Raju, gdzie anioły błogosławiły ziemię swymi uśmiechami i rozdawały śmiertelnym lotki, kojąc umysł i zmysły - gdzieś, gdzie zamordowałeś swego brata, zgrzeszyłeś i od tej pory miałeś być dziwaczną mieszanką, która wszystko chciała obszyć owczą skórą - tym Arlekinem rodem z planszy szachowej, który ubzdurał sobie, ze chce się zmierzyć z Wiatrem, a Wiatr, na jego zawołanie, przyjął postać karego ogiera... Swięto-grzeszna ziemia, która otwierała swoją furtkę i zapraszała mnie do tych twoich ogrodów, gdzie nawet wzniosłeś chatę, którą zwykłeś nazywać domem i w której czekała jak najbardziej żywa matka z jak najbardziej realną ścierką z kaczuszką dźwigającą wiklinowy koszyczek - więc może zapomnimy o tamtym? Zapomnimy o tym, że prawie cię zabiłem i po prostu powrócimy do codzienności?
Tak sobie mówiłem.
- Bo na pewno tulenie pomaga. - Prychnąłeś, może nawet ze zbyt dużą dawką irytacji przebarwionej rozbawieniem, dzięki czemu nie brzmiało to aż tak tragicznie, jakby mogło - ale tak, jak jeszcze wcześniej potrzebowałeś towarzystwa, tak teraz musiałeś się stąd ulotnić i pozamykać wszystkie bramki do murów wytworzonych w psychice, by nie szalała za bardzo - pora wynurzyć się z klatki i zamknąć tam Bestię, inaczej zacznie sobie zbyt zuchwale poczynać - zresztą, już trochę za późno... Pozostało powstrzymać ją przed większą dawką absurdów, które chciała wplatać w swój kaganiec niczym ozdobne koraliki.
Tak wiele chciała, a ja chciałem jeszcze więcej...
- Odprowadzę cię przecież. - Warknąłeś. - Nie pozwolę, żebyś zemdlał gdzieś po drodze... Wstawaj. - Podniosłeś się i wyciągnąłeś dłoń w jego kierunku, żeby mógł się podeprzeć, capnąłeś butelkę i razem skierowaliście się po schodach wierzy w dół, kierując się do Pokoju Wspólnego Puchonów, przed którym się rozdzieliliście.
[z/t x2]
- Kyohei Takano
Re: Arkana Świata
Pią Lis 13, 2015 10:09 pm
Dla jednych ludzi powracanie myślami do tego co się kiedyś wydarzyło, było udręczaniem się. Dla Kyo to wyglądało troszeczkę inaczej. Fakt, często myślał o tym co już było, a czego nie można naprawić, ale musicie pamiętać o jednej bardzo ważnej rzeczy. Pomimo tych chmur które zbierały się nad głową chłopaka, zdarzały się również takie dni kiedy na ułamek sekundy wyjrzało bardzo słabe słońce. I to właśnie wtedy przypominał sobie wszystkie dobre chwile, swoje wpadki, wypadki, liczył ile razy wylądował z przyjaciółmi u nauczycieli, ile zarobił szlabanów. Tak moi drodzy. Ten chłopak kiedyś nie był taki zgorzkniały jak teraz. Nie zawsze nienawidził świata, i nie zawsze był na niego obrażony. Były takie dni kiedy nawet się uśmiechał szeroko, i szczerze. Kiedy w tych brązowych oczach skakały iskierki dziecinnej radości. A w jego głowie tliło się tyle marzeń, tyle pomysłów co by tutaj w życiu robić. Niestety to wszystko przeminęło. I nie było kogo winić. Doskonale wiedział, że to co się wydarzyło... nie miał na to tak naprawdę wielkiego wpływu, ale z drugiej strony za każdym razem zastanawiał się co by było gdyby postąpił wówczas inaczej. I tutaj był jego problem. Za dużo myślał. Przez co tracił wtedy z oczu to co może być. I jeżeli wydaje się wam, że Azjata za niepowodzenia w swoim życiu obwinia innych, to jesteście w wielkim błędzie. Nigdy tego nie robił, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jedynym winnym był tutaj on. Sam skazał się na takie życie. Niestety nie wyobrażał sobie kompletnie tego jak by miał niby wrócić do normalnego życia. Jak by miał ponownie zacząć marzyć, czy planować swoją przyszłość, skoro nawet jej nie posiadał. Żył z dnia na dzień, byle jak, i z byle kim. Popełnił też jeszcze jeden błąd. Czekał aż ktoś spróbuje go poskładać, ale niestety przeliczył się. Bez niego samego było to niemożliwe, a chyba sam nie był jeszcze gotowy na to aby wstać z ziemi... a może po prostu nie chciał tego. Zawsze był tą upartą osobą która robiła innym na przekór... Im więcej ludzi próbowało mu wpoić to jak ma żyć, on bardziej się bronił, przez co sam siebie jeszcze bardziej wyniszczał.
Kyohei wyszedł z pokoju wspólnego znużony zbyt dużo ilością ludzi tam. Nigdy nie lubił tłumów. Wolał z reguły przebywać w kameralnym towarzystwie, albo najlepiej samemu. Dlaczego lubił samotność, skoro dla innych była czymś strasznym? Był to dla niego jedyny moment kiedy mógł tak naprawdę się uspokoić, odetchnąć od tego całego zgiełku, zebrać jeszcze raz myśli do kupy i spróbować dojść do odpowiedzi na pytanie które sobie zadaje przez jakiś czas "co dalej". Niestety w tej szkole wyjątkowo trudno było odszukać jakieś odludne miejsce, po za tym znając jego szczęście i tak ktoś zaraz ponownie by się przypałętał. Kiedyś, jeszcze próbował się denerwować, teraz zrozumiał, że to była walka z wiatrakami, dlatego też nauczył się być obojętny na to wszystko. Tak... można powiedzieć, że ten chłopak wszedł na nowy poziom wyniszczenia.
Nogi doprowadziły go na wieże, a konkretniej na wieżę północną, do pewnego pokoju który odkrył stosunkowo niedawno. Ciągnęło go do niego, był bowiem naprawdę bardzo piękny, i taki poukładany. Zupełne przeciwieństwo jego duszy. Jak doskonale wiecie ludzie lubią mieć wszystko poukładane, a jeżeli sami nie są w stanie tego zrobić, to będą przebywać w miejscach w których wszystko ma swoje miejsce. Chociaż w tym wypadku ciężko mówić o porządku... w tym pomieszczeniu nie znajdowało się zbyt wiele... może nawet to lepiej. Natłok przedmiotów tylko blokował myśli, które w tej chwili powinny były płynąć gładko i płynnie, nie zderzając się ze sobą, ani innymi przeszkodami.
Puchon pchnął lekko drzwi i uśmiechnął się delikatnie na widok pomieszczenia. Kiedy był tutaj pierwszy raz bał się postawić krok, ale w końcu zdecydował się na to, i teraz wracał tutaj za każdym razem kiedy miał tylko chwilę wolnego. Podszedł do ławeczki i zasiadł na niej spokojnie wyciągając nogi przed sobą. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę po czym po prostu zaczął się nią bawić, ot tak bez większego celu. A myśli biegły przed siebie, nie zastanawiał się nawet na ich sensem, chciał je po prostu wyrzucić z głowy... aby zrobić miejsce nowym, być może odrobinę przyjemniejszym.
Kyohei wyszedł z pokoju wspólnego znużony zbyt dużo ilością ludzi tam. Nigdy nie lubił tłumów. Wolał z reguły przebywać w kameralnym towarzystwie, albo najlepiej samemu. Dlaczego lubił samotność, skoro dla innych była czymś strasznym? Był to dla niego jedyny moment kiedy mógł tak naprawdę się uspokoić, odetchnąć od tego całego zgiełku, zebrać jeszcze raz myśli do kupy i spróbować dojść do odpowiedzi na pytanie które sobie zadaje przez jakiś czas "co dalej". Niestety w tej szkole wyjątkowo trudno było odszukać jakieś odludne miejsce, po za tym znając jego szczęście i tak ktoś zaraz ponownie by się przypałętał. Kiedyś, jeszcze próbował się denerwować, teraz zrozumiał, że to była walka z wiatrakami, dlatego też nauczył się być obojętny na to wszystko. Tak... można powiedzieć, że ten chłopak wszedł na nowy poziom wyniszczenia.
Nogi doprowadziły go na wieże, a konkretniej na wieżę północną, do pewnego pokoju który odkrył stosunkowo niedawno. Ciągnęło go do niego, był bowiem naprawdę bardzo piękny, i taki poukładany. Zupełne przeciwieństwo jego duszy. Jak doskonale wiecie ludzie lubią mieć wszystko poukładane, a jeżeli sami nie są w stanie tego zrobić, to będą przebywać w miejscach w których wszystko ma swoje miejsce. Chociaż w tym wypadku ciężko mówić o porządku... w tym pomieszczeniu nie znajdowało się zbyt wiele... może nawet to lepiej. Natłok przedmiotów tylko blokował myśli, które w tej chwili powinny były płynąć gładko i płynnie, nie zderzając się ze sobą, ani innymi przeszkodami.
Puchon pchnął lekko drzwi i uśmiechnął się delikatnie na widok pomieszczenia. Kiedy był tutaj pierwszy raz bał się postawić krok, ale w końcu zdecydował się na to, i teraz wracał tutaj za każdym razem kiedy miał tylko chwilę wolnego. Podszedł do ławeczki i zasiadł na niej spokojnie wyciągając nogi przed sobą. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę po czym po prostu zaczął się nią bawić, ot tak bez większego celu. A myśli biegły przed siebie, nie zastanawiał się nawet na ich sensem, chciał je po prostu wyrzucić z głowy... aby zrobić miejsce nowym, być może odrobinę przyjemniejszym.
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach