Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Sro Lip 15, 2015 11:26 pm
Zlitować? Mógłbyś się zlitować, no tak, powinieneś się zlitować - hamulce... on sobie narzucał hamulce, przecież musiał, przecież jak by wyglądali, gdyby tego nie robił..?
- Sam od kiedy cię poznałem jestem na skraju wytrzymałości, więc nie rób z siebie cierpiętnika. Dasz radę. - Odparły mu pełne spokoju słowa, które przesuwały się między cząsteczkami mroku, miękkie jak aksamit, wyjątkowo czyste, pozbawione zwyczajowej mrukliwości, stalowe w swym wydźwięku i zgubne, splecione z esencją czerni, co rozwodziła się wokół i nie zamierzała rozpierzchnąć nawet pod naporem błysku gwiazdek, co zarysowywały ledwo ich sylwetki - kto co widział, ten widział - ludziom przeznaczone jest przegapiać bardzo wiele rzeczy - im i nie tylko im - to tyczy się wszystkich istot żywych, bo przecież nikt z nas nie jest na tyle godzien, by dostąpić zaszczytu wszechwiedzy - tak by powiedzieli ci mądrzy, ci uczeni, a ja powiem, że nikt z nas w nie jest na tyle przeklęty, by wszechwiedzę posiąść - wyobrażacie sobie, jak wszystko byłoby nudne..? Wiedzieć, co się za chwilę stanie, co będzie za rok, za dwa lata, za pięć - nie wiem, ale wiem, co będzie za parę sekund - wiedział to też Nailah, bezczelnie igrając z jego wytrzymałością, odpowiadając mu jakże bezpiecznie, zwalniając własne zapory - po co się ich trzymać, kiedy to, czego się chciało, było na wyciągniecie ręki? Źle, źle - tego nie powinniście robić - jednak już za późno, prawda? Nie zastanawiasz się nad tym - wszystko jest przesączone szkarłatnym pożądaniem, które rozpala twoje mięśnie i wypala gardziel od środka - wyrwać sobie krtań byłoby za mało, a twoje palce już przytrzymują studnię - och, jakże ty nienawidziłeś tego chłopaka... tego, który się przed tobą cofnął, który w początkowej fazie nieudolnie próbował się wyrwać z twojego uścisku - dopchnąłeś go do tej ściany jeszcze mocniej, pierdolnąłeś nim wręcz o nią, czerpiąc tą cudowną satysfakcję z obecnego stanu rzeczy - nienawiść przez miłość? Miłość? Czym w ogóle ta miłość była? Nie wiem, ale dokładnie wiem, czy były te płomienie płynące przez żyły, wsiąkające w każdą komórkę ciała - doskonałe zerwanie z myślami, z problemami - bestie się budziły i niszczyły tych, w których żyły by pozwolić im oddać się pierwotnym instynktom, w którym mózg się nie liczył - wszystko opierało się na ciele - ach, tak, ta zakazana cielesność - czy ktoś kiedyś czasem nie napisał, że wampiry są tylko ludzką fantazją, ucieleśnieniem wszelakich intymnych marzeń..? Napisał, napisał - było w tym tyle prawdy, ile w tej scenie, ile w momencie, kiedy Colette wciął ci się w słowo, kiedy uniosłeś lekko brwi, uniosłeś lekko podbródek, kiedy ci przerwał - i nie zamierzałeś nawet kończyć - twoje palce lekko rozluźniły uścisk, a on to natychmiast wykorzystał, wyrywając swoje dłonie z tego uścisku z siłą, o którą ciężko by go posądzać - ale czym był isntynkt, jeśli nie przekraczaniem czczych, ludzkich możliwości..? Pchnął cię, a ty postąpiłeś parę kroków w tył - jednak sofa bynajmniej się nie wywróciła - no wiecie, trudno by o to było, w końcu stała pod ścianą, cud musiałby się wydarzyć! - a i sofą by raczej to trudno nazwać - tak czy siak klapnąłeś na niej, obnażając kły w uśmiechu i nawet nie wiedziałeś kiedy z twojego gardła wydobył się śmiech - bardzo ponury śmiech na sój sposób, śmiech, którym sam diabeł traktuje tych, co przed samą śmiercią błagają go o życie i darowanie im grzechów, bo chcą jeszcze pożyć, bo jeszcze trochę, bo mieli za mało - to był zdecydowanie ten rodzaj ciężkiego śmiechu, co tembrem odbijał się od ścian i łączył z ciemnością - zupełnie jak głos Władcy Nocy - właśnie, Władcy pory, w której się właśnie zatapiali - i ten Władca rozłożył ramiona i poczekał, aż roziskrzony gad podejdzie - szarpnął nim z łatwością, a tyś się poddał i po prostu wstałeś, zupełnie jak szmaciana lalka, z niemijającym, jakże paskudnym uśmiechem - to ciekawsze, niż walka na błoniach, to żałosne na swój sposób, to przerażające i skutki tego będziesz zdzierał z siebie i swojej psychiki potem - teraz było to doskonałą zabawą, w której cały świat mieścił się w twoich dłoniach... Nightray? Och, jak doskonale go rozumiałeś... Lecz jeszcze trochę za wcześnie, by w pełni podziwiać jego kunszt, jeszcze za wcześnie... I zdecydowanie nieodpowiednia pora, gdy dwie najważniejsze gwiazdy o rożnych kolorach, błyszczące lawą, co chce pochłonąć i zatopić w swoich czeluściach, są tak blisko... Wyprostowałeś nogi, ręce miałeś ciągle rozłożone, ciekaw, co też ten cichociemny wymyśli, gdzie powiodą go jego nieposkromione instynkty: jeden zero, panie Warp, chociaż to pan powinien mieć większe doświadczenie z własnym demonem - wszak Nailah walczył z własnym dopiero od trzech lat, a ty..? Tyś się z nim mierzył od urodzenia - czy może wcześniej nie odzywał się tak mocno, a głupiał, gdy przychodziło mu do starcia z Nocą..? Lśnij, Słoneczko, póki jest ci to dane.
Przywalił cię do ziemi jednym pchnięciem - no proszę, tego się nie spodziewałeś - zasiadł w strategicznym punkcie, który uniemożliwił ci ruch, wykręcił rękę - warknąłeś wściekle, wykrzywiając się z niezadowoleniem.
- Złaź, marny człowieczku! - Warknąłeś, kiedy cię ugryzł i kłapnąłeś zębami, czując kolejne przyjemne dreszcze i kolejny wybuch ekscytacji przebiegający ci po karku, by korzystając z tego, że jest pochylony, po prostu pierdolnąć go własną potylicą w czoło i wykorzystać moment ewentualnej słabości do wyswobodzenia się.
- Sam od kiedy cię poznałem jestem na skraju wytrzymałości, więc nie rób z siebie cierpiętnika. Dasz radę. - Odparły mu pełne spokoju słowa, które przesuwały się między cząsteczkami mroku, miękkie jak aksamit, wyjątkowo czyste, pozbawione zwyczajowej mrukliwości, stalowe w swym wydźwięku i zgubne, splecione z esencją czerni, co rozwodziła się wokół i nie zamierzała rozpierzchnąć nawet pod naporem błysku gwiazdek, co zarysowywały ledwo ich sylwetki - kto co widział, ten widział - ludziom przeznaczone jest przegapiać bardzo wiele rzeczy - im i nie tylko im - to tyczy się wszystkich istot żywych, bo przecież nikt z nas nie jest na tyle godzien, by dostąpić zaszczytu wszechwiedzy - tak by powiedzieli ci mądrzy, ci uczeni, a ja powiem, że nikt z nas w nie jest na tyle przeklęty, by wszechwiedzę posiąść - wyobrażacie sobie, jak wszystko byłoby nudne..? Wiedzieć, co się za chwilę stanie, co będzie za rok, za dwa lata, za pięć - nie wiem, ale wiem, co będzie za parę sekund - wiedział to też Nailah, bezczelnie igrając z jego wytrzymałością, odpowiadając mu jakże bezpiecznie, zwalniając własne zapory - po co się ich trzymać, kiedy to, czego się chciało, było na wyciągniecie ręki? Źle, źle - tego nie powinniście robić - jednak już za późno, prawda? Nie zastanawiasz się nad tym - wszystko jest przesączone szkarłatnym pożądaniem, które rozpala twoje mięśnie i wypala gardziel od środka - wyrwać sobie krtań byłoby za mało, a twoje palce już przytrzymują studnię - och, jakże ty nienawidziłeś tego chłopaka... tego, który się przed tobą cofnął, który w początkowej fazie nieudolnie próbował się wyrwać z twojego uścisku - dopchnąłeś go do tej ściany jeszcze mocniej, pierdolnąłeś nim wręcz o nią, czerpiąc tą cudowną satysfakcję z obecnego stanu rzeczy - nienawiść przez miłość? Miłość? Czym w ogóle ta miłość była? Nie wiem, ale dokładnie wiem, czy były te płomienie płynące przez żyły, wsiąkające w każdą komórkę ciała - doskonałe zerwanie z myślami, z problemami - bestie się budziły i niszczyły tych, w których żyły by pozwolić im oddać się pierwotnym instynktom, w którym mózg się nie liczył - wszystko opierało się na ciele - ach, tak, ta zakazana cielesność - czy ktoś kiedyś czasem nie napisał, że wampiry są tylko ludzką fantazją, ucieleśnieniem wszelakich intymnych marzeń..? Napisał, napisał - było w tym tyle prawdy, ile w tej scenie, ile w momencie, kiedy Colette wciął ci się w słowo, kiedy uniosłeś lekko brwi, uniosłeś lekko podbródek, kiedy ci przerwał - i nie zamierzałeś nawet kończyć - twoje palce lekko rozluźniły uścisk, a on to natychmiast wykorzystał, wyrywając swoje dłonie z tego uścisku z siłą, o którą ciężko by go posądzać - ale czym był isntynkt, jeśli nie przekraczaniem czczych, ludzkich możliwości..? Pchnął cię, a ty postąpiłeś parę kroków w tył - jednak sofa bynajmniej się nie wywróciła - no wiecie, trudno by o to było, w końcu stała pod ścianą, cud musiałby się wydarzyć! - a i sofą by raczej to trudno nazwać - tak czy siak klapnąłeś na niej, obnażając kły w uśmiechu i nawet nie wiedziałeś kiedy z twojego gardła wydobył się śmiech - bardzo ponury śmiech na sój sposób, śmiech, którym sam diabeł traktuje tych, co przed samą śmiercią błagają go o życie i darowanie im grzechów, bo chcą jeszcze pożyć, bo jeszcze trochę, bo mieli za mało - to był zdecydowanie ten rodzaj ciężkiego śmiechu, co tembrem odbijał się od ścian i łączył z ciemnością - zupełnie jak głos Władcy Nocy - właśnie, Władcy pory, w której się właśnie zatapiali - i ten Władca rozłożył ramiona i poczekał, aż roziskrzony gad podejdzie - szarpnął nim z łatwością, a tyś się poddał i po prostu wstałeś, zupełnie jak szmaciana lalka, z niemijającym, jakże paskudnym uśmiechem - to ciekawsze, niż walka na błoniach, to żałosne na swój sposób, to przerażające i skutki tego będziesz zdzierał z siebie i swojej psychiki potem - teraz było to doskonałą zabawą, w której cały świat mieścił się w twoich dłoniach... Nightray? Och, jak doskonale go rozumiałeś... Lecz jeszcze trochę za wcześnie, by w pełni podziwiać jego kunszt, jeszcze za wcześnie... I zdecydowanie nieodpowiednia pora, gdy dwie najważniejsze gwiazdy o rożnych kolorach, błyszczące lawą, co chce pochłonąć i zatopić w swoich czeluściach, są tak blisko... Wyprostowałeś nogi, ręce miałeś ciągle rozłożone, ciekaw, co też ten cichociemny wymyśli, gdzie powiodą go jego nieposkromione instynkty: jeden zero, panie Warp, chociaż to pan powinien mieć większe doświadczenie z własnym demonem - wszak Nailah walczył z własnym dopiero od trzech lat, a ty..? Tyś się z nim mierzył od urodzenia - czy może wcześniej nie odzywał się tak mocno, a głupiał, gdy przychodziło mu do starcia z Nocą..? Lśnij, Słoneczko, póki jest ci to dane.
Przywalił cię do ziemi jednym pchnięciem - no proszę, tego się nie spodziewałeś - zasiadł w strategicznym punkcie, który uniemożliwił ci ruch, wykręcił rękę - warknąłeś wściekle, wykrzywiając się z niezadowoleniem.
- Złaź, marny człowieczku! - Warknąłeś, kiedy cię ugryzł i kłapnąłeś zębami, czując kolejne przyjemne dreszcze i kolejny wybuch ekscytacji przebiegający ci po karku, by korzystając z tego, że jest pochylony, po prostu pierdolnąć go własną potylicą w czoło i wykorzystać moment ewentualnej słabości do wyswobodzenia się.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Czw Lip 16, 2015 12:07 am
Cisza, jaka nagle zaczęła panować w tym pomieszczeniu, zapadająca pomiędzy pojedynczym łoskotem uderzeń, była rozpaczliwie... głośna. Jak werble zapowiadające kolejną rundę, jaka wybiła tuż po lekkim rozluźnieniu dłoni. Każdemu z nich nie w smak było z niewolą. Nie lubili być zapędzani, poskramiani ani szlifowani, choć kosztowanie tego przez ułamki sekund rozprzestrzeniało po ciele przyjemne kopnięcia elektryczności. Było źle, naprawdę bardzo źle; gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Czy tu był jeszcze Colette i Sahir...? Byli jeszcze? A jak nie, to kto wziął ich sznurki w obmierzłe łapska i poruszał ciałami w sposób, od którego na co dzień przy rozmowie na dziedzińcu albo w altanie, zarumieniliby się i uciekli od komentarza? Ruchy tak płynne, przyjemne, ocierające o siebie, nie uciekające przed kontaktem, a wręcz wyrywające go sobie z brutalnością – berło władzy tego, który może rozporządzać drugim. No dalej! Na kolana, na dłonie, z policzkiem przy ziemi; warcząc, rzucając się, krzycząc i burząc wszystko naokoło. Pobrzmiewając w ciemnym pomieszczeniu tym rozkosznym, głębokim śmiechem, od którego włoski stawały na karku i sprawiały, że zalegający na skórze materiał robił się jakby obcy i niepotrzebny... ale przecież się go nie pozbędzie, to by było niemoralne i wyjątkowo nierozsądne...! Teraz już nie czas na to, teraz trzeba walczyć o utrzymanie berła, o utrzymanie zadowolonej, chwilę temu śmiejącej się bestii przy zimnej posadzce. Czas na to by patrzeć jak ta marszczy czoło, wierzga i szczerzy krwiożercze kły, gotowe na to, by skoczyć do gardła i rozpłatać je, by skąpać w szkarłacie siebie, podłogę i ściany – a w przypływie fantazji nawet i schody wieży. Siła, jaką kumulował biła od napiętych mięśni, od nagiej prężącej się skóry i od szybkiego, głośnego oddechu, jakim wampir strącał kurz z najbliższych okolic twarzy. A Col siedział niezmiennie na tej bestii, ujeżdżał ją prawie i wsłuchiwał w jej wrzaski – teraz przyszła jego kolej na tej głęboki chichot. I nawet jeśli nie wyszło mu tak mrocznie jak kochankowi, to w obecnej sytuacji i pozycji, i tak był mocno przekonujący. Oh tak, był w całkowicie nowej sytuacji, a czuł się jak w swoim żywiole... igrając z czymś o niebo silniejszym od siebie, z zastraszającą pewnością i skutecznością. Tak... jakby miał doświadczenie? Colette walczył ze swoim wewnętrznym demonkiem całe życie. Ale ten jeszcze nigdy nie był tak silny i tak... zachłanny. Nie palił nagiej skóry wzrokiem, nie wyciągał łap po to, czego zabraniał mu umysł... łapami, a już tym bardziej nie ustami, którymi dał radę skubnąć jeszcze skrawka karku czarnowłosego zanim ten nie wystosował celnego strzału z potylicy. Całe szczęście Colette był tak pochylony, bo inaczej najpewniej gruchnąłby mu nos. Mimo to ból nadal na moment sprawił, że świat podskoczył i się zakręcił – podziałało: Puchon machinalnie puścił i złapał się za głowę, ale siad miał stabilny i nie sturlał się na podłogę. Wyrwało mu się przy tym wszystkim głośne syknięcie i szpetne przekleństwo. Jak on nienawidził tego wampira... taki był pociągający i hipnotyzujący, w pewnych sytuacjach po prostu (to wypowiedziane głośno byłoby zgubą ponad zguby), ale poczynania Vincenta były dla skołatanego mózgu Cola, całkowicie zrozumiałe. Nie pochwalał ich, skazywał na potępienie i sam w życiu nie dopuściłby się niczego podobnego, ale... ale rozumiał. To było jak specyfik ogłupiający, jaki nakazywał wbrew woli sięgać po upragnione źródło ekscytacji, pożerać je z wolna, kąsać i obrywać z resztek barier; otwarcie i bez wstydu pożądać, i nie śmieć myśleć o niczym innym. Marni człowieczkowie tym bardziej się na to łapali.
…zwłaszcza ci, którzy chowali w sobie tak ogromne pokłady takich emocji, że sami siebie zaskakiwali własną pazernością i niezłomnością w dążeniu do celu. Słoneczko świeciło teraz bardzo jasno, wręcz oślepiająco, gorącym dotykiem wzbudzało na fakturze gęsią skórkę, nawet jeśli było obolałe i na moment skołowane.
- Tssh... Jak ja cię zaraz...!
…zwłaszcza ci, którzy chowali w sobie tak ogromne pokłady takich emocji, że sami siebie zaskakiwali własną pazernością i niezłomnością w dążeniu do celu. Słoneczko świeciło teraz bardzo jasno, wręcz oślepiająco, gorącym dotykiem wzbudzało na fakturze gęsią skórkę, nawet jeśli było obolałe i na moment skołowane.
- Tssh... Jak ja cię zaraz...!
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Czw Lip 16, 2015 12:20 am
Władza, władza! To właśnie ten moment, w ktyórym królowie na swych tronach nie wymieniali się swymi berłami płynnie - teraz żaden z nich nie chciał odpuścić - to była walka, popieprzona walka, przy której każdy normalny nazwałby ich śmiertyelnymi wrogami - walka, w której czuli się jak w swoim żywiole i pozyskanie strat było z góry wpisane w całe założenie - przecież nie można było z niej wyjść całym - blizny uszlachetniają wojowników, są dowodem na to, co przeżyli, są opowieściami na kolejne lata - ile jeszcze blizn zdąży się naliczyć Colette Warp..? Bo ta na dłoni Nailaha piekła nieprzyjemnie, ale zamiast wywoływać ból tego rodzaju, który ogłupiał i który zniechęcał do czegokolwiek, to wraz z ugryzieniem pobudzał jeszcze bardziej - serce wampira zaczęło szybciej bić, oddech przyśpieszył do normalnego, ludzkiego tempa, by w tym rytmie też zaczęła unosić się klatka piersiowa - w naprawdę głębokich wdechach, kiedy otchłań oczu krążyła i zasysała samą siebie - choć najchętniej pochłonęłaby całego Coletta Warpa, który wzbudzał weń takie pożądliwe szaleństwo - ale czy czysto-erotyczne szaleństwo? Bo tego zdecydowanie bym nie powiedział, choć od pożądania krwi i psychiki do pożądania ciała był maleńki kroczek - Sahir nie potrafił dostrzec tej wąskiej linii, ba! - nawet nie zamierzał, nie teraz, ogłupiony i mimo względnej wściekłości - znakomicie się bawiący. Bo bawił się przednio, zapominając w zasadzie, dlaczego tutaj przyszedł i skąd Smok się tutaj wziął - to on nie był w tej ciemności zawsze, nie przynależał do niej, nie miał tak tutaj lśnić, piękniejszy niż ukochana Luna, Matka nad matkami i Niewiasta nad niewiastami? Potylica dosięgnęła celu - jak zwykle brak granic wampira i jego ograniczeń związanych z siłą uderzał wręcz i można by go posądzić o to, ze w zasadzie to ma za nic, co stanie się z Colettem - nic bardziej mylnego, ale wy nie musicie o tym wiedzieć - wystarczy, ze ta dwójka jest tego świadoma - tak jak tego, że wykorzystanie pełnej siły mięśni do wyrwania się do przodu i wywalenia Warpa na cztery litery, zmuszając, by z niego zlazł, nie oznaczało ucieczki, czy jakiejkolwiek kapitulacji - oj, dobra, zapędziłem się - ucieczkę jak najbardziej, wszak musiał się wyrwać spod władzy Króla Słońca! Czarnowłosy obrócił się na kolanach, medaliony dzwoniły, zagłuszając ciszę - no, teraz to on nie czekał, bo kiedy tylko się obrócił, a Warp łapał się na głowę, skoczył na niego z tego przyklęku, wyciągając ramiona, by przygwoździć go do ziemi, zanim się ogarnie, dłońmi lądując gdzieś na wysokości jego barków, wyciągnięty jak długi - pozostało się podciągnąć, podczas gdy jego dłonie przesunęły się po tułowiu Smoka, gdy on nieco uniósł, zawisając nad nim.
- Jesteś bezczelny.
- Jesteś bezczelny.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Czw Lip 16, 2015 12:48 am
Władza i walka. Dorabianie blizn, ran i siniaków, nawet w tej chwili, w której mimo pozornej brutalności ruchy były wyważone, zsynchronizowane, jak w prawdziwym tańcu. ...ale to nadal była walka. Tym razem na pięści, na ciała i fizyczną siłę. Gdzie prawami nie rządził się już w żadnej mierze potencjał magiczny śmiercionośne zaklęcia, czy długa nauka – tutaj liczył się instynkt, szybkość i znoszenie bólu. Cholernie odświeżające uczucie, odszukujące w trzewiach pierwotnego instynktu przetrwania i pozwalające patrzeć z podziwem na to, co robi z ciałem tego, który walczył o swoją wolność i honor – w końcu ile można o sobie powiedzieć, jeśli nigdy się nie biło? Jeśli nigdy nie nastał moment w którym nie chciało się oddać swojego berełka dobrowolnie? Wtedy atłasy sal tronowych rwały się pod naporem palców, trony niszczały od miotania w nich meblami, arrasy ginęły pod naporem poroztrzaskiwanych suwenirów i podarków, a para władców rzucała się na siebie z głębokim warkotem, turlając się po zimnej posadzce. To było trochę śmieszne, trochę zaborcze, trochę naturalne i trochę przesadzone – ale jak przyjemne! Nawet ból i pulsowanie skroni nie było w stanie zmyć uczucia zabawy. Kiedy on się wczuł i Sahir się wczuł rzucając się, i odpowiadając atakiem na atak. I stało się: bestia zachwiała się Warpowi pod tyłkiem i poruszyła nagle, bez pardonu zrzucając go na glebę prosto na tyłek. Komedia po prostu. Chłopak zawył ciszej, natychmiast cofając łapę z czoła na swój biedny, poturbowany tyłek, dając drugiemu drapieżnikowi cenne niczym życie sekundy, żeby dopaść do siebie i po raz kolejny przydzwonić przez to o mało miękką, i komfortową powierzchnię. Medaliony Nailaha zakołysały się przy tym mocno i musnęły usta Puchona, w końcu zatrzymując się na jego szyi, by spłynąć na nią i oprzeć się w końcu w jakimś spokojnym, stabilnym miejscu. …no może pół stabilnym, bo głęboki oddech Cola i następujące przy nim dreszcze wstrząsały całym jego ciałem.
Wierzgnął raz i jeszcze, rzucając się i warcząc jak dzikie zwierze. Tym bardziej, kiedy wzbudzające drżenie dłonie przesunęły się po jego bokach, mocno marszcząc materiał jego ubrania. Chłopak machinalnie złapał czarnowłosego za nadgarstki, żeby dopilnować, by jego ręce znajdowały się niezmiennie w jednym miejscu.
- Ja... bezczelny...?! - sapnął, topiąc drugiego czarodzieja w roziskrzonym spojrzeniu, po czym dmuchnął na włażący w oczy kosmyk włosów. - Odezwał się ten, co chce mnie ciągle gdzieś przyszpilać; do ścian albo podłóg. No jazda do góry! - zaśmiał się i złapał tego chojraka za szlufki spodni, krótkim szarpnięciem, by przyciągać go do siebie z pomrukiem, a w następnej skudzie spróbować go odepchnąć i skłonić do powrotu do pozycji pionowej.
Wierzgnął raz i jeszcze, rzucając się i warcząc jak dzikie zwierze. Tym bardziej, kiedy wzbudzające drżenie dłonie przesunęły się po jego bokach, mocno marszcząc materiał jego ubrania. Chłopak machinalnie złapał czarnowłosego za nadgarstki, żeby dopilnować, by jego ręce znajdowały się niezmiennie w jednym miejscu.
- Ja... bezczelny...?! - sapnął, topiąc drugiego czarodzieja w roziskrzonym spojrzeniu, po czym dmuchnął na włażący w oczy kosmyk włosów. - Odezwał się ten, co chce mnie ciągle gdzieś przyszpilać; do ścian albo podłóg. No jazda do góry! - zaśmiał się i złapał tego chojraka za szlufki spodni, krótkim szarpnięciem, by przyciągać go do siebie z pomrukiem, a w następnej skudzie spróbować go odepchnąć i skłonić do powrotu do pozycji pionowej.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Czw Lip 16, 2015 1:12 am
Więc jeszcze jesteś - Colette Warp, który całkowicie nie odpłynął, nie odleciał na smoczych skrzydłach, co wieść go miały - gdzie tylko w zasadzie? Gdzieś w przestworza - to nie to miejsce, to nie tam, nie tamtędy prowadziły teraz tory - nam tu bliżej do piekła z tych okrutnych uciech, jakeśmy sobie wymyślili, słaniając się na zimnej podłodze, ciało przy ciele, ból przy bólu,co rozpryskiwał się fajerwerkami przy kopule umysłu i pozwalał spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy - ile razy jeszcze tak skończą, tarzając się wzajemnie, przepychając, próbując zawalczyć o miejsce? Te okulary, odrzucone, pozwalały w końcu nasycić się jego twarzą - jakaż ona była piękna, jak cudownie wymodelowana..! - sam Michał Anioł musiał przyłożyć do niej dłuto, kiedy dusza stała w kolejce zbereźników, którzy mieli potem kusić, chowając się za brylami, by ludzkość nie padła do stóp - i kto tu niby miał mieć stado fanek za sobą? Jakiekolwiek by nie biegały, jakakolwiek niewiasta nie zaglądała by w otchłań, to pomimo jej głębi, pomimo tego, że mogła mieścić w sobie nieskończoną ilość dusz, to pragnęła tylko jednej - a może raczej dwóch... Coletta Warpa nie brało się z jedną duszą - brało się go całego,z pełnym asortymentem, ponieważ dopiero z nim był skończony, pełny - zupełnie jakby to nie było takie oczywiste... Bo nie było. Można przecież ciągle spoglądać na kogoś i zamiast człowieka widzieć tylko własne wyobrażenie jego, mizerną imitację 0- i ten człowiek również taką imitację samego siebie może tworzyć, wysyłając nam na spotkanie podrobione klony - czy to nie wspaniale, że tobie dane było poznać tego chłopaka z prawdziwej perspektywy? Tej jedynej słusznej, której ludzie by się obawiali. Chyba słusznie. W pierwszym kontakcie objawienia całej jego sił sam się przestraszyłeś - strach zaś płynnie wyzwolił agresję - głupota, jakaż głupota...
W pierwszym momencie wierzgania odsunąłeś się, by nie zarobić kolanem, czy inną częścią ciała w miejsca, w których zarobienie ciosu nie byłoby zbyt przyjemne - Smoki lubiły atakować z różnych dziwnych stron i takowe dziwne pomysły przychodziły im do głów - lepiej dmuchać na zimne, ale tutaj, żeby nie było, nie brało udziału jakieś przewidywanie, uwaga, rozwaga, czysty rozsądek, czy jak inaczej chcielibyście to nazwać - tutaj o posunięciu zadecydował ten właśnie instynkt - okazuje się, jak wspomnianym zostało, ze Colette Tomiczny radził sobie o wiele lepiej z okiełznaniem jego bestii - wciąż pozostawał sobą, podczas gdy w tobie wciąż pulsował ten sam szał, który ledwo pozwalał odnajdywać odpowiednie słowa i rozumieć, co się do ciebie mówi - bo słowa stawały się nagle kompletnie zbędnym elementem komunikacyjnym - zresztą od kiedy drapieżniki komunikują się ze sobą inaczej niż poza kłami..? Tylko ta resztka świadomości pozwalała to jeszcze trzymać w ryzach i kompletnie nie zatonąć pomimo szału czerwieni, co wprawiała świat w kompletne wirowanie - odświeżające, tak, to destrukcyjne doznanie było bardzo odświeżające, wykańczające na ten wspaniały sposób, po którym można się położyć obok siebie i spać snem spokojnym. W następnym jednak już momencie przełożyłeś nogę nad jego udami, by opartym na kolanach zawisnąć nad jego kroczem, twarzą nad jego twarzą, próbując opanować te gwałtowne ruchy, prężąc mięśnie przeciwko jego mięśniom, mierząc się z nim na siłę fizyczną - a było to wyzwanie, oj było! Nie będąc w pełni sił ledwo za nim nadążałeś - tym, w którym adrenalina drżała pełną parą, a ty wyczuwałeś ją w jego zapachu, słyszałeś w biciu serca, szybkich i głębokich oddechach... Nawet chyba mógłbyś się wysilić, by jakoś mu odpowiedzieć, ale za nic nie było ci to dane - zostałeś podciągnięty do góry, to i do góry się przesunąłeś, niemal tracąc równowagę przez to, że jedna z twoich dłoni została nagle zablokowana, by nie wędrowała dalej, nie wodząc gada na pokuszenie - kto tu teraz kogo kusił?! - panicznie znalazłeś w końcu podparcie prawą dłonią na podłodze na wysokości ramienia Warpa - już się pochyliłeś do niego, już sięgałeś po jego usta, kiedy cię odepchnął i zmusił do uniesienia się na nogach, wyprostowania, by nie pieprznąć w tył i nie wyłożyć się na plecach na jego nogach - znów spomiędzy kłów wymsknął się warkot niezadowolenia, choć bardziej było to przesączone zdziwieniem z takiego obrotu spraw - tak blisko, a tak daleko, kto by pomyślał...
Czerwień coraz mocniej pulsowała w jego głowie.
Oczywiście, że nie mogło pójść łatwo - dlatego było to takie wspaniałe...
Zatrzymałeś się na chwilę w tej pozycji, ale bynajmniej z niego nie zlałeś, by złapać głębszy oddech, przypatrując się uśmiechniętemu chłopakowi - o, ten uśmiech... ten uśmiech wywołał kolejny dreszcz, chłodniejszy, który znów pozwolił spojrzeć na coś więcej, niż tylko karmazynową płachtę - właśnie, to był dobry uśmiech... Kolejny głębszy oddech, kolejny chłodniejszy dreszcz, który rozluźniał mięśnie - już dość, chyba dość, nie brnij dalej, bo zrobisz coś, czego naprawdę będziesz żałował... Nie wiedziałeś, czy to widzi, czy nie, ale sam się lekko uśmiechnąłeś, automatycznie odpowiadając na jego wyraz twarzy...
- Heh... - Ni to śmiech, ni to jego cień, ale żeby nie było wątpliwości - był to przejaw prawdziwego rozbawienia! - pomrukiem rozlał się po mroku, kiedy wreszcie czarnowłosy przełożył nogę nad biodrami Coletta, uwalniając go spod swojego ciężaru i podparł głowę na dłoni. - Zmęczyłem się. - I naprawdę brzmiał na zmęczonego - ale nie potrafił powstrzymać uśmiechu na wargach. - Zgłaszam walkowera. - I jak gdyby nigdy nic pacnął na podłogę, wyciągając się na niej na brzuchu.
W pierwszym momencie wierzgania odsunąłeś się, by nie zarobić kolanem, czy inną częścią ciała w miejsca, w których zarobienie ciosu nie byłoby zbyt przyjemne - Smoki lubiły atakować z różnych dziwnych stron i takowe dziwne pomysły przychodziły im do głów - lepiej dmuchać na zimne, ale tutaj, żeby nie było, nie brało udziału jakieś przewidywanie, uwaga, rozwaga, czysty rozsądek, czy jak inaczej chcielibyście to nazwać - tutaj o posunięciu zadecydował ten właśnie instynkt - okazuje się, jak wspomnianym zostało, ze Colette Tomiczny radził sobie o wiele lepiej z okiełznaniem jego bestii - wciąż pozostawał sobą, podczas gdy w tobie wciąż pulsował ten sam szał, który ledwo pozwalał odnajdywać odpowiednie słowa i rozumieć, co się do ciebie mówi - bo słowa stawały się nagle kompletnie zbędnym elementem komunikacyjnym - zresztą od kiedy drapieżniki komunikują się ze sobą inaczej niż poza kłami..? Tylko ta resztka świadomości pozwalała to jeszcze trzymać w ryzach i kompletnie nie zatonąć pomimo szału czerwieni, co wprawiała świat w kompletne wirowanie - odświeżające, tak, to destrukcyjne doznanie było bardzo odświeżające, wykańczające na ten wspaniały sposób, po którym można się położyć obok siebie i spać snem spokojnym. W następnym jednak już momencie przełożyłeś nogę nad jego udami, by opartym na kolanach zawisnąć nad jego kroczem, twarzą nad jego twarzą, próbując opanować te gwałtowne ruchy, prężąc mięśnie przeciwko jego mięśniom, mierząc się z nim na siłę fizyczną - a było to wyzwanie, oj było! Nie będąc w pełni sił ledwo za nim nadążałeś - tym, w którym adrenalina drżała pełną parą, a ty wyczuwałeś ją w jego zapachu, słyszałeś w biciu serca, szybkich i głębokich oddechach... Nawet chyba mógłbyś się wysilić, by jakoś mu odpowiedzieć, ale za nic nie było ci to dane - zostałeś podciągnięty do góry, to i do góry się przesunąłeś, niemal tracąc równowagę przez to, że jedna z twoich dłoni została nagle zablokowana, by nie wędrowała dalej, nie wodząc gada na pokuszenie - kto tu teraz kogo kusił?! - panicznie znalazłeś w końcu podparcie prawą dłonią na podłodze na wysokości ramienia Warpa - już się pochyliłeś do niego, już sięgałeś po jego usta, kiedy cię odepchnął i zmusił do uniesienia się na nogach, wyprostowania, by nie pieprznąć w tył i nie wyłożyć się na plecach na jego nogach - znów spomiędzy kłów wymsknął się warkot niezadowolenia, choć bardziej było to przesączone zdziwieniem z takiego obrotu spraw - tak blisko, a tak daleko, kto by pomyślał...
Czerwień coraz mocniej pulsowała w jego głowie.
Oczywiście, że nie mogło pójść łatwo - dlatego było to takie wspaniałe...
Zatrzymałeś się na chwilę w tej pozycji, ale bynajmniej z niego nie zlałeś, by złapać głębszy oddech, przypatrując się uśmiechniętemu chłopakowi - o, ten uśmiech... ten uśmiech wywołał kolejny dreszcz, chłodniejszy, który znów pozwolił spojrzeć na coś więcej, niż tylko karmazynową płachtę - właśnie, to był dobry uśmiech... Kolejny głębszy oddech, kolejny chłodniejszy dreszcz, który rozluźniał mięśnie - już dość, chyba dość, nie brnij dalej, bo zrobisz coś, czego naprawdę będziesz żałował... Nie wiedziałeś, czy to widzi, czy nie, ale sam się lekko uśmiechnąłeś, automatycznie odpowiadając na jego wyraz twarzy...
- Heh... - Ni to śmiech, ni to jego cień, ale żeby nie było wątpliwości - był to przejaw prawdziwego rozbawienia! - pomrukiem rozlał się po mroku, kiedy wreszcie czarnowłosy przełożył nogę nad biodrami Coletta, uwalniając go spod swojego ciężaru i podparł głowę na dłoni. - Zmęczyłem się. - I naprawdę brzmiał na zmęczonego - ale nie potrafił powstrzymać uśmiechu na wargach. - Zgłaszam walkowera. - I jak gdyby nigdy nic pacnął na podłogę, wyciągając się na niej na brzuchu.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Czw Lip 16, 2015 2:20 am
Był tutaj cały czas, całym sobą, tak, jak to obiecywał jeszcze godzinę – na pewno tylko godzinę? - temu. Nigdzie nie planował się ruszyć, kotwiczony przez dłonie i spojrzenie, przez warkot, śmiech i bolesne miotanie sobą po podłodze. I ostatecznie przez nieustającą chęć delikatnego przesuwania granic wytrzymałości Sahira, nawet jeśli te z wielkim chrobotem ruszały się ledwie o milimetr. A teraz ile drgnęły...? Nie uciekł, choć Colette co jakiś czas, zwłaszcza na mecie ich bójki, poczynał sobie coraz odważniej – w pewnym momencie mając Krukona już tak blisko siebie, że „dwuznaczność” była by tu grubym... 'nadpowiedzeniem'. W końcu radzenie sobie z wewnętrznymi demonami nie uwzględniało ich całkowitego zniewolenia, czasem dawano im sobie pofolgować: w przypadku Sahira po takim szaleństwie umierało 11 uczniów, a w przypadku Colette występował kac moralny wiązany z sytuacją z dzieciny: „Boże, byłem tak blisko... i chuj.” Bo oczywiście, że chuj; ten plan od pierwszego przyszpilenia do ściany zakładał, że na końcu będzie chuj, bo w szkole do niczego nie dojdzie – trzeba było mieć w końcu jakieś zasady w tej... degrengoladzie i braku zasad. Ale walka była warta nadszarpnięcia cierpliwości Smoczydła i zrobienia ogromnego testu jego organizmowi i psychice, i choć nie zdał go celująco, bo sięgnął łapą dalej, niż powinien, to... to chyba wyszło dobrze. W końcu – trzeba to powiedzieć po raz drugi, bo to nieziemsko istotne i niespotykane! - Sahir nie uciekł, nawet nie wyglądał jakby planował, albo się przed tym hamował. Ponoć był taki wygłodniały... ponoć mieli trzymać dystans... ponoć żadnych pocałunków. Wystarczyła chwila, by wampir od momentu wyrażenia głośnej potrzeby zachowania szacunku względem jego strefy osobistej, by w przeciągu dziesięciu minut, miał Colette tuż pod sobą, sapiącego, rumianego od wysiłku i dziko zadowolonego. Znowu brzmi dwuznacznie, prawda? Tak, wiem. Ale bez skojarzeń, koledzy po prostu spuszczali sobie niegroźny wpierdol. A to, że tak podniecająco im się to spodobało, to już ich przebrzydła... khym... masochistyczna strona. Zwłaszcza w chwili, kiedy miało się czas na przyjrzenie swojemu katowi, którego twarz oddzielona była o garstkę centymetrów, a ciało praktycznie leżało na drugim, konfrontując ich oboje do skorzystania z okazji i odczucia więcej. Tego, jak mocno płuca rozpiera kolejny łapczywy oddech, tego, jak przyjemnie drżą mięśnie ramion i zliczenie ile życia jest w oczach nawet tak czarnych, jak ciemność dookoła nich. A może czarniejszych...? Ciężko było powiedzieć, że były „pełne blasku”, ale w tej konkretnej chwili, kiedy Warp przez tak trywialną sytuację odzyskiwał zapłatę za starania, spojrzenie Krukona było jakby soczystsze, zdecydowanie mniej mętne, nieomal błyszczało.
Oh, chciał jeszcze! Nie chciał już kończyć, tylko czuć ten gorący oddech na karku albo twarzy, albo widzieć Go znowu pod sobą, lub przyczynić się po raz kolejny, i kolejny do tego, by na tej przystojnej twarzy wykwitło zaskoczenie. Lubił Go w końcu zaskakiwać, lubił czuć, że Sahir się nim nie nudzi i stwarza wciąż nadzieje i podłoże do dalszych starań. W końcu Colette nie chciał mieć stada fanek, a musiał wręcz pokonać najprawdopodobniej mieszczący się w Hogwarcie, niewidniejący w spisie fanklub Sahira Nailah'a, pełen kobiet, jakie, jeśli chodzi o oczarowywanie, miały lepszy start niż Panicz Warp. Musiał się ciągle starać, tak – ciągle. Ciągle być lepszy, mniej creepy'erski i bardziej zaskakujący, kreatywny, może nawet trochę brutalny i zaborczy...? Chyba się to przedstawienie sprzed chwili wampirowi spodobało, bo nie oponował ani trochę. Nie oponował i zadowolony uwalił tuż obok na chłodnej posadzce, odprowadzany kojącym i ukontentowanym spojrzeniem, normującego oddech, bruneta. Do wszystkich członków ciała Polaka rozchodziła się przyjemnie nagrzana krew, tym razem mogąc rozlać się do każdej komórki organizmu, a nie uderzać tylko do gorącej głowy. ...albo główki – na szczęście do takich ekscesów nie doszło, nie był jeszcze aż takim leszczem, żeby stawało mu od byle muśnięcia. W końcu, jak wiadomo, nic nie staje.
Sahir lubił śmiech Cola? To dobrze, bo na widok tej zdziwionej odepchnięciem miny, ten gwałtownie wezbrał na sile na ten krótki moment, nim Puchon lekko chłonięty nie ułoży się na podłodze wygodniej.
- I co... to już? - wymruczał, mrużąc delikatnie oczy i przekręcając głowę tak, by muskać policzkiem podłogę. - No nie... eeej... stary, no wstawaj i walcz. No! - odparł równie energicznie i żywiołowo, co sam Krukon sprzed chwili i strategicznie dźgnął go między żebra. Ino roz. Sapnął jeszcze coś i podźwignął się ociężale na kolana, czując, że docierają do niego te obicia i siniaki, oraz spotkania potylicy z twardą nawierzchnią, ale nic sobie z tego nie robiąc, po prostu jak pierwszorzędna, żółwiowa kusicielka, władował się pokracznie na plecy wampira i chwilę tak tam zamarł, z przymkniętymi oczami i nosem wciśniętym między łopatki ukochanego.
- Mmmgh... jeszcze z tobą nie skończyłem, Nailah. - zawyrokował mrukliwie i potarł obolałym czołem o chłodną skórę, pozwalając przyjemnemu stęknięciu wyrwać się z ust. - O matko... Nie wiem czy kiedykolwiek ktokolwiek ci to mówił, ale pierwszorzędny z ciebie chłodny okład. Lepszy niż ten z 'młodych piersi'. - palnął ze zbereźnym chichotem, dopuszczając Zboczoną Świnie do głosu.
No i na nieszczęście Sahira, coś jeszcze szybko do Polaka dotarło i dało o sobie znać. I było duże, bo ten leń ruszył się i znowu przysiadł, tym razem ostrożniej i nie pełnią ciężaru skupiając na czarodzieju pod nim.
- Ej. To skoro wygrałem, to mogą sobie wybrać nagrodę, nie? - zaćwierkał i najpewniej drogą obłaskawienia względem tej możliwości, oparł palce o jasne ramiona i paznokciami zaczął podrapywać jego plecy wzdłuż, dojeżdżając nimi do linii spodni i wracając się. Dopuszczał różnego rodzaju wariacje, kiedy jego palce falowały nierównomiernie i co jakiś czas doprowadzały jakiś mięsień czarnowłosego do szybkiego, niekontrolowanego spięcia. Bawił się jego skórą jak płótnem, rozciągniętym na sztaludze pleców – rysował zawijasy, niekontrolowane i mało geometryczne figury, z czasem zostawiając już po takim maltretowaniu przyjemne dla oka czerwone ślady.
Oh, chciał jeszcze! Nie chciał już kończyć, tylko czuć ten gorący oddech na karku albo twarzy, albo widzieć Go znowu pod sobą, lub przyczynić się po raz kolejny, i kolejny do tego, by na tej przystojnej twarzy wykwitło zaskoczenie. Lubił Go w końcu zaskakiwać, lubił czuć, że Sahir się nim nie nudzi i stwarza wciąż nadzieje i podłoże do dalszych starań. W końcu Colette nie chciał mieć stada fanek, a musiał wręcz pokonać najprawdopodobniej mieszczący się w Hogwarcie, niewidniejący w spisie fanklub Sahira Nailah'a, pełen kobiet, jakie, jeśli chodzi o oczarowywanie, miały lepszy start niż Panicz Warp. Musiał się ciągle starać, tak – ciągle. Ciągle być lepszy, mniej creepy'erski i bardziej zaskakujący, kreatywny, może nawet trochę brutalny i zaborczy...? Chyba się to przedstawienie sprzed chwili wampirowi spodobało, bo nie oponował ani trochę. Nie oponował i zadowolony uwalił tuż obok na chłodnej posadzce, odprowadzany kojącym i ukontentowanym spojrzeniem, normującego oddech, bruneta. Do wszystkich członków ciała Polaka rozchodziła się przyjemnie nagrzana krew, tym razem mogąc rozlać się do każdej komórki organizmu, a nie uderzać tylko do gorącej głowy. ...albo główki – na szczęście do takich ekscesów nie doszło, nie był jeszcze aż takim leszczem, żeby stawało mu od byle muśnięcia. W końcu, jak wiadomo, nic nie staje.
Sahir lubił śmiech Cola? To dobrze, bo na widok tej zdziwionej odepchnięciem miny, ten gwałtownie wezbrał na sile na ten krótki moment, nim Puchon lekko chłonięty nie ułoży się na podłodze wygodniej.
- I co... to już? - wymruczał, mrużąc delikatnie oczy i przekręcając głowę tak, by muskać policzkiem podłogę. - No nie... eeej... stary, no wstawaj i walcz. No! - odparł równie energicznie i żywiołowo, co sam Krukon sprzed chwili i strategicznie dźgnął go między żebra. Ino roz. Sapnął jeszcze coś i podźwignął się ociężale na kolana, czując, że docierają do niego te obicia i siniaki, oraz spotkania potylicy z twardą nawierzchnią, ale nic sobie z tego nie robiąc, po prostu jak pierwszorzędna, żółwiowa kusicielka, władował się pokracznie na plecy wampira i chwilę tak tam zamarł, z przymkniętymi oczami i nosem wciśniętym między łopatki ukochanego.
- Mmmgh... jeszcze z tobą nie skończyłem, Nailah. - zawyrokował mrukliwie i potarł obolałym czołem o chłodną skórę, pozwalając przyjemnemu stęknięciu wyrwać się z ust. - O matko... Nie wiem czy kiedykolwiek ktokolwiek ci to mówił, ale pierwszorzędny z ciebie chłodny okład. Lepszy niż ten z 'młodych piersi'. - palnął ze zbereźnym chichotem, dopuszczając Zboczoną Świnie do głosu.
No i na nieszczęście Sahira, coś jeszcze szybko do Polaka dotarło i dało o sobie znać. I było duże, bo ten leń ruszył się i znowu przysiadł, tym razem ostrożniej i nie pełnią ciężaru skupiając na czarodzieju pod nim.
- Ej. To skoro wygrałem, to mogą sobie wybrać nagrodę, nie? - zaćwierkał i najpewniej drogą obłaskawienia względem tej możliwości, oparł palce o jasne ramiona i paznokciami zaczął podrapywać jego plecy wzdłuż, dojeżdżając nimi do linii spodni i wracając się. Dopuszczał różnego rodzaju wariacje, kiedy jego palce falowały nierównomiernie i co jakiś czas doprowadzały jakiś mięsień czarnowłosego do szybkiego, niekontrolowanego spięcia. Bawił się jego skórą jak płótnem, rozciągniętym na sztaludze pleców – rysował zawijasy, niekontrolowane i mało geometryczne figury, z czasem zostawiając już po takim maltretowaniu przyjemne dla oka czerwone ślady.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Czw Lip 16, 2015 11:54 am
Zszedłeś z niego i padłeś na tą podłogę kompletnie wyczerpany, kiedy tylko zepchnąłeś drapieżnika do swojego kąta, otrzeźwiony przez jego śmiech, jego uśmiech i wesołe błyski Zwierciadeł Duszy - błyski, które miały w sobie mnóstwo figlarności, a podchodząc do nich zakładało się odgórnie, że trzeba się spodziewać niespodziewanego. Nie ma sensu? Ależ ma! Ma i to bardzo dużo cudownego, zdrowego sensu, który odnosił się jak nic do tej konkretnej sylwetki leżącej obok ciebie - cholera, on chyba by dalej się poniewierał po tej podłodze, a tobie już się zamykały powieki - zresztą je zamknąłeś, nie wahając się nawet przez chwilę, mając wrażenie, że podniesienie wymagałoby od ciebie wysiłku równego całodniowemu przekopywaniu węgla - dlatego też podnosić się nie zamierzałeś, choćby i Smok zamierzał tobą szurać po całej podłodze... no dobra, wtedy pewnie byś się wspaniałomyślnie dla samego siebie ruszył, żeby nie zbierać nadmiaru kurzu z tej podłogi, której woń uderzył ci w nozdrza, poruszając poszczególnymi neuronami w umyśle w kwestii rozpoznania i wspomnień - ale to nic, teraz nic złego się nie działo - ciągle lekko się uśmiechałeś kącikiem warg, opierając policzek na chłodnej nawierzchni, z twarzą zwróconą na Warpa, chociaż na niego nie patrzyłeś - obiecywał, ze będzie, a ty całkowicie mu ufałeś i wierzyłeś - niby jeszcze dzieciak, a jednak w razie zagrożenia potrafił się popisać większą odpowiedzialnością, niż ty - zresztą o jakiej my tu odpowiedzialności mówimy... Brać odpowiedzialność za swoje czyny? Chyba średnio ci to szło - wolałeś uciekać, taka była prawda - odpowiedzialność równała się w jakimś stopniu z tym rodzajem dorosłości, do jakiej jeszcze nie dojrzałeś i nie chciałeś po nią sięgać, a wszystko to kompletnie podświadomie - czy to tutaj nie było tego doskonałym przykładem? Gdy całkowicie zerwałeś bestię z łańcuchów, kompletnie nie zważając na to, co by się stało, a wręcz oczekując, że Warp swoją również spuści ze smyczy w pełni? A tak cudownie się giął, cudownie prężył mięśnie, najpiękniejszy Smok ze wszystkim, którym sycenia się nigdy nie będzie dość - zakładać, że kiedyś się nim znudzisz... to naprawdę wydawało się zupełnie niemożliwe. Starał się? A wszystko wychodziło tak naturalnie, jakby to wszystko było naturą Smoka - był po prostu cudowny, ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami.
Wstawaj i walcz, nie leż, nie wypoczywaj, baw się jeszcze, póki możesz - lepiej założyć, że ta zabawa nie będzie trwała wiecznie, chociaż na dany moment znowu nasuwały się słowa Fausta na usta - te najpopularniejsze oczywiście - i przyłapałeś się na tym, że szeptałeś je w myślach za każdym razem, kiedy spędzałeś z nim czas - odrzuciłeś dawno kwestię przypadku, fałszywych złudzeń, albo kwestii, że to tylko jednorazowe i minie - raczej zacząłeś zakładać, że chyba będzie tak za każdym razem, kiedy się spotkacie - pewnie to właśnie dlatego chciałeś go dzisiaj zobaczyć - właśnie teraz, w tym momencie, nie za godzinę, dwie, jutro, czy pojutrze - a przecież spotkalibyście się na lekcjach - na lekcjach, na których minęlibyście się obojętnie i udawali, że w ogóle się nie znacie, chociaż to trochę nieporozumienie - w końcu bezpardonowo wparowałeś do jego pokoju wspólnego, niemal zabijając po drodze stojące ci na drodze Puchonki, żeby za fraki wyciągnąć go na zewnątrz. Cicho westchnąłeś, chociaż był to trochę urwany jęk, albo może raczej: głośniejsze wypuszczenie powietrza z płuc, kiedy nagły ciężar zwalił ci się na plecy i mocniej przycisnął do podłogi, na krótką chwilę utrudniając oddychanie, które po sekundzie wróciło do normy.
- Cudownie... Polecam się. - Wymruczałeś, kiedy Colette się uniósł i napiąłeś mięśnie, kiedy zaczął wędrować po twojej skórze palcami, czując falę dreszczy przesuwającą się po tobie raz za razem. - Nie, nie możesz... Złaź ze mnie, pchło... - Mimo tego jakoś specjalnie nie wydawałeś się chętny do tego, żeby jakkolwiek próbować się uwolnić spod jego ciężaru ciała i uciec do wolnego kąta - machnąłeś w końcu ręką, celując gdzieś w jego ciało, żeby go pacnąć. - Uparta pchła... - W końcu podparłeś się rękoma o ziemię, prostując je w łokciach, by lekko dźwignąć swoją klatkę piersiową i obejrzeć się za siebie po paru minutach tych figli. - Starczy, bo się wkurzę. - Brzmiało to w zasadzie w ogóle nie groźnie i szczerze powiedziawszy groźne nie było - przynajmniej jeszcze, kiedy granice jego tolerancji na dotyk pozostawały w ramach tych przystępnych i przyzwolonych, ale powoli zbliżały się do granicy ich wyczerpania. - Jaką chcesz tą nagrodę?
Wstawaj i walcz, nie leż, nie wypoczywaj, baw się jeszcze, póki możesz - lepiej założyć, że ta zabawa nie będzie trwała wiecznie, chociaż na dany moment znowu nasuwały się słowa Fausta na usta - te najpopularniejsze oczywiście - i przyłapałeś się na tym, że szeptałeś je w myślach za każdym razem, kiedy spędzałeś z nim czas - odrzuciłeś dawno kwestię przypadku, fałszywych złudzeń, albo kwestii, że to tylko jednorazowe i minie - raczej zacząłeś zakładać, że chyba będzie tak za każdym razem, kiedy się spotkacie - pewnie to właśnie dlatego chciałeś go dzisiaj zobaczyć - właśnie teraz, w tym momencie, nie za godzinę, dwie, jutro, czy pojutrze - a przecież spotkalibyście się na lekcjach - na lekcjach, na których minęlibyście się obojętnie i udawali, że w ogóle się nie znacie, chociaż to trochę nieporozumienie - w końcu bezpardonowo wparowałeś do jego pokoju wspólnego, niemal zabijając po drodze stojące ci na drodze Puchonki, żeby za fraki wyciągnąć go na zewnątrz. Cicho westchnąłeś, chociaż był to trochę urwany jęk, albo może raczej: głośniejsze wypuszczenie powietrza z płuc, kiedy nagły ciężar zwalił ci się na plecy i mocniej przycisnął do podłogi, na krótką chwilę utrudniając oddychanie, które po sekundzie wróciło do normy.
- Cudownie... Polecam się. - Wymruczałeś, kiedy Colette się uniósł i napiąłeś mięśnie, kiedy zaczął wędrować po twojej skórze palcami, czując falę dreszczy przesuwającą się po tobie raz za razem. - Nie, nie możesz... Złaź ze mnie, pchło... - Mimo tego jakoś specjalnie nie wydawałeś się chętny do tego, żeby jakkolwiek próbować się uwolnić spod jego ciężaru ciała i uciec do wolnego kąta - machnąłeś w końcu ręką, celując gdzieś w jego ciało, żeby go pacnąć. - Uparta pchła... - W końcu podparłeś się rękoma o ziemię, prostując je w łokciach, by lekko dźwignąć swoją klatkę piersiową i obejrzeć się za siebie po paru minutach tych figli. - Starczy, bo się wkurzę. - Brzmiało to w zasadzie w ogóle nie groźnie i szczerze powiedziawszy groźne nie było - przynajmniej jeszcze, kiedy granice jego tolerancji na dotyk pozostawały w ramach tych przystępnych i przyzwolonych, ale powoli zbliżały się do granicy ich wyczerpania. - Jaką chcesz tą nagrodę?
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Czw Lip 16, 2015 3:48 pm
Był usatysfakcjonowany. Tutaj, leżąc na zakurzonej podłodze, zaminowanej przez rozdmuchane już pewnie po bójce kupki popiołu po papierosie, pod zaczarowanym sklepieniem z gwiazd i ciemnego nieba, zatopiony w kojącym postukiwaniu i szumie ulewy, jaka panowała dosłownie dwa, trzy metry od niego, tuż za zakrytą iluzją, ścianą. Bliżej leżała tylko jeszcze czarniejsza Emancypacja Ciemności – zmęczona i nieomal zasypiająca, którą przed podzieleniem się jej osobą z Morfeuszem, chciał jeszcze zmusić do ostatku przytomności i wyrwania sobie zgody, odnośnie otrzymania należnego wynagrodzenia za zwycięstwo. Bo akurat nad dzielnym kowbojem Colette, konkretnie nad jego potarmoszoną czupryną, widniał wielki, równie przekonujący co gwiazdy dookoła, napis: ZWYCIĘSCA. To była zagrywka psychologiczna, jaka może wykrzesałaby jeszcze z dopieszczonego Kocura trochę brutalności i zapędów despotycznych, ale futrzak był na nią zupełnie ślepy i obojętny. Dobitnie dawał znać, że chce już sobie pospać, ale pewien PasoŻyd utrudniał mu to, mając już jak widać gdzieś dawną potrzebę dystansu, chcąc posłuchać jeszcze chwilę tych przyjemnych pomruków. To wszystko było bardzo dziwne... można jednocześnie chcieć tłuc kimś o ściany do nieprzytomności, a potem z czułością przyklejać plastry w dinozaury na strategiczne miejsca jego ciała i późną nocą wsłuchiwać się w spokojny, uśpiony oddech? ...jakby ich zażyłość nie była już wystarczająco toksyczna. Ale bardziej od dwojakiej natury przywiązania do Sahira, można by to zrzucić na chęć odczuwania adrenaliny – a w takiej postaci była mocno okraszona pasją i podnieceniem, nie kończyła się bolesnym i tragicznym scenariuszem, i ostatecznie pozwalała być w pełni sobą, jednocześnie móc wreszcie spojrzeć bestii wampira prosto w szalone ślepia. Owszem, nadal nie była spuszczona ze smyczy w pełni, ale była bliżej niż kiedykolwiek i mogła warczeć Colette wprost do ucha. Tak, jak on robił to teraz, pochylając się nad ramieniem ukochanego.
- Pożrę cię żywcem. - nieomal muskał wargami płatek bladego, noszącego jeszcze znamię ugryzienia, ucha i na ostatnim odcinku drapnął skórę na lędźwiach czarnowłosego, z szurnięciem zahaczając końcami palców o jego spodnie. Tym razem (czego niestety Col nie był w stanie zobaczyć, ale warto o tym wspomnieć) ślady przybrały kolor bieli i były dużo bardziej odczuwalne, tańcząc już niebezpiecznie na granicy bólu i pieszczoty. - Ale to kiedy indzie, jak będziesz w pełni sił i nie przytniesz komara w czasie dzikiej szarży na Katedralnego Gada.
Pchła?! Co on miał z tą 'pchłą', no naprawdę! Przecież całkiem wysokiemu brunetowi, jaki w końcu wygrał – helloł! - tę walkę daleko było do tych skaczących, swędzących pasożytków, które w najbardziej szalonych wymiarach dociągały do wielkości 3 milimetrów – tak przynajmniej sądził z własnego doświadczenia, bo mieli tam na wioseczce kilka społecznie-wspólnych kundli i jeszcze więcej takowych kotów, które miały problem z tym tałatajstwem.
- Smoku. Smoku! - upomniał się. - Jak mnie będziesz nazywał Pchłą, to skończy się na tym, że wreszcie użrę cię w tyłek. A mam pewnego utajnionego Asa w rękawie, po którym, po takim zabiegu, będzie ślad nawet na skórze pomimo spodni! - oho, zabrzmiało bardzo groźnie i bardzo... realnie w ustach tego świra.
Odsapnął i z jakimś cichym, mrukliwym 'dobra, dobra', zwlókł się z Nailah'a i pacnął na bok, na plecy, rozciągając się na podłodze jak rozgwiazda - prostując wszystkie części ciała i dopiero pod koniec wsuwając dłonie pod głowę i przenosząc wzrok z powrotem na Krukona.
- To tajemnica, chciałem tylko twojej zgody w ciemno. Jeszcze ją sobie odbiorę, uprzedzę cię, kiedy do tego dojdzie. Nie martw się, nie będzie duża, tak jak ten pojedynek nie był duży, ale coś mi musisz obiecać. - wstrzymał się i przeniósł wolno wzrok na ręce Sahira, wyciągając dłoń w stronę jednej z nich i łagodnie przyciągając odrobinę bliżej siebie. Skrzyżował swój mały palec z palcem wampira. - Spodobało mi się. Bardzo. Musimy to kiedyś powtórzyć, ale nie tutaj, to pomieszczenie jest za małe; może w Komnacie Obfitości? Zawalimy ją rzeczami, jakie doszczętnie zniszczymy. Gdzie zupełnie wygłuszeni będziemy mogli wrzeszczeć, demolować i znaczyć terytorium kolejną kupą gruzu – nawet w środku dnia – i nikt nam tam nie przeszkodzi. Żadnych różdżek, tylko siła fizyczna. Kiedy oboje będziemy wypoczęci i chętni doprowadzić siebie do skraju zmęczenia. - utkwił w chłopaku figlarne spojrzenie i uśmiechnął się szerzej, przysuwając sobie powoli ich dłonie pod wargi. - Zgoda?
Bardzo dobrą zagrywką strategiczną było ciągnięcie Kocura za jęzor w chwili, kiedy ten marzył już o spoczynku i najpewniej był zdolny zgodzić się nawet na zakładanie różowego uniformu na mecze, byleby Smok przymknął już jadaczkę i dał mu spać. Chyba więc względem umówionego pojedynku, nie będzie na zgodę najmniejszego problemu.
- Pożrę cię żywcem. - nieomal muskał wargami płatek bladego, noszącego jeszcze znamię ugryzienia, ucha i na ostatnim odcinku drapnął skórę na lędźwiach czarnowłosego, z szurnięciem zahaczając końcami palców o jego spodnie. Tym razem (czego niestety Col nie był w stanie zobaczyć, ale warto o tym wspomnieć) ślady przybrały kolor bieli i były dużo bardziej odczuwalne, tańcząc już niebezpiecznie na granicy bólu i pieszczoty. - Ale to kiedy indzie, jak będziesz w pełni sił i nie przytniesz komara w czasie dzikiej szarży na Katedralnego Gada.
Pchła?! Co on miał z tą 'pchłą', no naprawdę! Przecież całkiem wysokiemu brunetowi, jaki w końcu wygrał – helloł! - tę walkę daleko było do tych skaczących, swędzących pasożytków, które w najbardziej szalonych wymiarach dociągały do wielkości 3 milimetrów – tak przynajmniej sądził z własnego doświadczenia, bo mieli tam na wioseczce kilka społecznie-wspólnych kundli i jeszcze więcej takowych kotów, które miały problem z tym tałatajstwem.
- Smoku. Smoku! - upomniał się. - Jak mnie będziesz nazywał Pchłą, to skończy się na tym, że wreszcie użrę cię w tyłek. A mam pewnego utajnionego Asa w rękawie, po którym, po takim zabiegu, będzie ślad nawet na skórze pomimo spodni! - oho, zabrzmiało bardzo groźnie i bardzo... realnie w ustach tego świra.
Odsapnął i z jakimś cichym, mrukliwym 'dobra, dobra', zwlókł się z Nailah'a i pacnął na bok, na plecy, rozciągając się na podłodze jak rozgwiazda - prostując wszystkie części ciała i dopiero pod koniec wsuwając dłonie pod głowę i przenosząc wzrok z powrotem na Krukona.
- To tajemnica, chciałem tylko twojej zgody w ciemno. Jeszcze ją sobie odbiorę, uprzedzę cię, kiedy do tego dojdzie. Nie martw się, nie będzie duża, tak jak ten pojedynek nie był duży, ale coś mi musisz obiecać. - wstrzymał się i przeniósł wolno wzrok na ręce Sahira, wyciągając dłoń w stronę jednej z nich i łagodnie przyciągając odrobinę bliżej siebie. Skrzyżował swój mały palec z palcem wampira. - Spodobało mi się. Bardzo. Musimy to kiedyś powtórzyć, ale nie tutaj, to pomieszczenie jest za małe; może w Komnacie Obfitości? Zawalimy ją rzeczami, jakie doszczętnie zniszczymy. Gdzie zupełnie wygłuszeni będziemy mogli wrzeszczeć, demolować i znaczyć terytorium kolejną kupą gruzu – nawet w środku dnia – i nikt nam tam nie przeszkodzi. Żadnych różdżek, tylko siła fizyczna. Kiedy oboje będziemy wypoczęci i chętni doprowadzić siebie do skraju zmęczenia. - utkwił w chłopaku figlarne spojrzenie i uśmiechnął się szerzej, przysuwając sobie powoli ich dłonie pod wargi. - Zgoda?
Bardzo dobrą zagrywką strategiczną było ciągnięcie Kocura za jęzor w chwili, kiedy ten marzył już o spoczynku i najpewniej był zdolny zgodzić się nawet na zakładanie różowego uniformu na mecze, byleby Smok przymknął już jadaczkę i dał mu spać. Chyba więc względem umówionego pojedynku, nie będzie na zgodę najmniejszego problemu.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Pią Lip 17, 2015 8:49 am
Brzmiało to bardziej niż obietnica, niż jakakolwiek groźba - obietnica, która wzbudzała w sobie bardzo sprzeczne uczucia, zresztą tak jak wszystko, co się tutaj wydarzyło w przeciągu tego kwadransa, czy też trochę dłużej - nie miałeś pojęcia, ile czasu się tak szamotaliście, jednak na razie trwałeś w zastoju zmęczenia, które pozwalało ignorować niemal wszystkie głosy, które dochodziły do władzy w twoim własnym mózgu - pozostawało więc korzystać z chwili i się od nich oddalać, przysłuchując się tylko tym wnoszącym coś pozytywnego - o, tak jak to - w wyniku końcowym więc pozostawało po prostu słuchać Coletta Warpa, Zboczonej Świni Numer Jeden, Prywatnego Słońca, Smoka Katedralnego i Pchły - a to bardzo ciekawe, bo tobie bardzo kojarzył się z pchłą - taki skaczący, machający ręcami, coby go zauważyć i wgryzający się, kiedy jednak się mu nie poświęcało zbyt dużej uwagi - wszędzie go jeszcze pełno i łaskocze, kiedy biega wokół, nie dając się nie zauważyć - może nie był pasożytem, heh... W zasadzie ciekawy, by było posiadanie za Patronusa pchły. Uśmiechnąłeś się na nowo mocniej, na ledwo parę sekund, słysząc szept do ucha, ni to poirytowany tym, co usłyszałeś z zamiarem uświadomienia Warpa, jak idiotycznie to zabrzmiało, ni to jeszcze wyczuwając dreszcze z powodu przyjemności niesionej przez wciąż rozchodzącą się po ciele adrenalinę i mięśnie pamiętające cudowny wysiłek - pewnie powinno cię martwić to, jak chętnie Warp wdawał się z tobą w takie przepychanki, pewnie powinno cię martwić, że on bawił się nie mniej dobrze, jak ty - ale zamiast się martwic jakoś bardzo ci się to podobało. Do tej pory wszyscy trafiający pod twoje skrzydła byli delikatni i krusi do tego stopnia, że pstryknięciem palców ich łamałeś i kładłeś na kolana; do tej pory wszyscy, którzy się zbliżyli, potrzebowali kawałka serca do naprawienia swojego własnego, a potem zapominali, potem znikali - a może pamiętali, tylko nie chcieli mieć nic wspólnego z darczyńcą; do tej pory wszystko było ulotne, więzi delikatne, trzeb abyło dbać o kruche istotki, pielęgnować je, drżące na wietrze... Byłeś jak dąb na wichurze, podczas gdy Colette był trzciną kołyszącą się na boki pod naporem wiatru - więc gdybym zapytał, kto jest silniejszy - trzcina, czy dąb, i który z nich przetrwa zbliżającą się burzę, kogo byście wskazali? Całe życie złożone było z ułud i iluzji, które wplatały się nawet między tych dwóch, ale to tak, jak było z tą nieszczęsną Kamizelką w powieści Prusa i małżeństwem, jakie ją dzieliło - symboliczny przedmiot będący świadectwem upadku - tylko że tutaj miast w dół, ciągnęło ich za każdym razem w górę, śmierć była istotą niepisaną i niezakładaną w jakimkolwiek ich scenariuszu - mieli cieszyć się życiem i czerpać z niego garściami.
- Żebym ja cię zaraz nie pożarł. - Odwarknąłeś, spinając wszystkie mięśnie i w bezwarunkowym odruchu wbiłeś łokieć pod żebro Coletta w odpowiedzi na jego mocniejsze przeciągnięcie paznokciami po lędźwiach. - Drżę ze strachu. - Podrażnił go, wykrzywiając wargi w ironicznym uśmieszku, zaczynając przeciągać dłońmi po swoim brzuchu, żeby doprowadzić się do względnego porządku i otrzepać z nadmiaru kurzu - zdecydowanie to miejsce nie wydawało się legitymacyjnym do spania, poza tym nie zamierzałeś kłaść się będąc tak uświnionym, biorąc pod uwagę, że jutro znowu są zaklęcia, jednak czynność ta została przerwana przez samego Coletta, który chwycił jedną twoją dłoń i splótł z tobą jeden mały palec - drugą dłonią automatycznie zwolniłeś, unosząc na niego wzrok i wpatrując się uważnie w jego oczy - chociaż "uważnie" to za dużo powiedziane - zmęczenie raczej zamieniało to w bardzo nieuważny i wręcz poirytowany wzrok, tym nie mniej go słuchałeś. Zjechałeś otchłanią na wasze dłonie stykające się aktualnie ze sobą, na swoją ranę po oparzeniu, skupiając się następnie na skrzyżowanych palcach - gest przyuważony na rysunkach w książkach z filozofią japońską... ale skąd Warp go znał?
- Co ty robisz? - Zapytałeś więc średnio bystrze, zamiast odpowiadać na pytanie, bo wydawało ci się to o wiele bardziej ciekawe, niż skupianie się na tej obietnicy, którą chciał z ciebie wyciągnąć. Colette był po prostu nienormalny. Jak mogło mu się to spodobać? No jak? - Nie będę ci tego obiecywał, ale możemy to kiedyś powtórzyć. - Znaczy trochę tak, ale trochę nie... Albo raczej: tak, zgadzam się, tylko żeby nie było wątpliwości: niczego nie obiecuję, bo w swym paradoksie samo słowo "obietnica" sprawiało, że na 90% się z niej nie wywiążesz - kompletnie przeciwny skutek demotywujący cię do wszystkiego. - Co ci się tak niby podobało? - Dopiero teraz zacząłeś przejeżdżać po nim wzrokiem, szukając jakichkolwiek oznak poważniejszych obrażeń, ale chyba nic poważnego się nie stało - na szczęście... a kiedy będziecie w sali ćwiczeń i będziesz miał pod ręką różne przedmioty..? Cholera, dopiero teraz do ciebie dotarło, jak bardzo nieodpowiedzialnie się zachowałeś tych paręnaście minut temu, rozpoczynając tą bójkę.
- Żebym ja cię zaraz nie pożarł. - Odwarknąłeś, spinając wszystkie mięśnie i w bezwarunkowym odruchu wbiłeś łokieć pod żebro Coletta w odpowiedzi na jego mocniejsze przeciągnięcie paznokciami po lędźwiach. - Drżę ze strachu. - Podrażnił go, wykrzywiając wargi w ironicznym uśmieszku, zaczynając przeciągać dłońmi po swoim brzuchu, żeby doprowadzić się do względnego porządku i otrzepać z nadmiaru kurzu - zdecydowanie to miejsce nie wydawało się legitymacyjnym do spania, poza tym nie zamierzałeś kłaść się będąc tak uświnionym, biorąc pod uwagę, że jutro znowu są zaklęcia, jednak czynność ta została przerwana przez samego Coletta, który chwycił jedną twoją dłoń i splótł z tobą jeden mały palec - drugą dłonią automatycznie zwolniłeś, unosząc na niego wzrok i wpatrując się uważnie w jego oczy - chociaż "uważnie" to za dużo powiedziane - zmęczenie raczej zamieniało to w bardzo nieuważny i wręcz poirytowany wzrok, tym nie mniej go słuchałeś. Zjechałeś otchłanią na wasze dłonie stykające się aktualnie ze sobą, na swoją ranę po oparzeniu, skupiając się następnie na skrzyżowanych palcach - gest przyuważony na rysunkach w książkach z filozofią japońską... ale skąd Warp go znał?
- Co ty robisz? - Zapytałeś więc średnio bystrze, zamiast odpowiadać na pytanie, bo wydawało ci się to o wiele bardziej ciekawe, niż skupianie się na tej obietnicy, którą chciał z ciebie wyciągnąć. Colette był po prostu nienormalny. Jak mogło mu się to spodobać? No jak? - Nie będę ci tego obiecywał, ale możemy to kiedyś powtórzyć. - Znaczy trochę tak, ale trochę nie... Albo raczej: tak, zgadzam się, tylko żeby nie było wątpliwości: niczego nie obiecuję, bo w swym paradoksie samo słowo "obietnica" sprawiało, że na 90% się z niej nie wywiążesz - kompletnie przeciwny skutek demotywujący cię do wszystkiego. - Co ci się tak niby podobało? - Dopiero teraz zacząłeś przejeżdżać po nim wzrokiem, szukając jakichkolwiek oznak poważniejszych obrażeń, ale chyba nic poważnego się nie stało - na szczęście... a kiedy będziecie w sali ćwiczeń i będziesz miał pod ręką różne przedmioty..? Cholera, dopiero teraz do ciebie dotarło, jak bardzo nieodpowiedzialnie się zachowałeś tych paręnaście minut temu, rozpoczynając tą bójkę.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Pią Lip 17, 2015 9:51 am
Od tych wszystkich propozycji Sahir miast się cieszyć, oglądał wszystko dokładnie, chyba po trosze z niechęcią – to dziwne, zważywszy na to jak reagował przed bójką, jaki był z siebie i tej sytuacji zadowolony i nieoglądający na konsekwencje. Ale chyba zaczynał się na nie oglądać, w przeciwieństwie do masującego się po obolałym po ciosie brzuchu, Colette, który wciąż nie chciał na nie patrzeć – ufał w końcu Krukonowi i nie widział przeciwwskazań żeby przestać. Tym razem to on przeceniał możliwości...? Nic się w końcu tutaj nie stało, prócz piszczenia w uszach i lekko zdartej skóry na wierzchu nadgarstków, nic się tak na prawdę nie stało. Już ta dziwna rana na ręce wampira, jaką ten zdobył z niewiadomych przyczyn, wyglądała gorzej. Czemu Col o nią nie pytał? Cóż... w dziwny sposób nawykł do tego, że pytanie Sahira o osobiste rzeczy kończyło się wymijającą odpowiedzią, dużo owocniej było, kiedy czarnowłosy sam podejmował temat. Teraz pozostawało Puchonowi jeszcze tylko domyślić się, że Nailah zwykle robił to, kiedy było już za późno albo po fakcie.
- Gwałcę twoją potrzebę dystansu. - poszerzył uśmiech, samemu zerkając na ich złączone, w ten dziwny sposób, ciała. Cóż nawykł w domu do związywania ich sznureczkiem, ale ponieważ nie miał tu nic ponad mało elegancką sznurówkę, to postanowił wykorzystać supeł z samych palców. Wyszło... bardzo karykaturalnie, ale przynajmniej osiągał to, co chciał, skupił na sobie uwagę Księcia Ciemności. Ale z drugiej strony w sumie to nie wyszło, bo przyjaciel jak zwykle uciekał od obietnic i trzeba było machinalnie zerwać supeł, co Colette od razu zrobił, odkładając drugą dłoń na swój brzuch, jeszcze unoszący się odrobinę częściej i szybciej po wysiłku. Chyba trochę nie rozumiał tego obrotu sytuacji, tak samo jak Nailah, z tym, że Polak nie rozumiał tego, co działo się po, nie przed ich małą przepychanką. To nagłe uderzenie zmęczenia, widoczny brak entuzjazmu i satysfakcji; zerowe oznaki jakiegokolwiek zadowolenia i jeszcze nadciągająca, wręcz odczuwalna na ciele analiza zysków i strat. To brzmiało jak nagły atak „odpowiedzialności”? „Dojrzałości”? Przy tej dwójce? Nie, to niedorzeczne... Przecież lubili robić rzeczy bez pomyślunku. Lubili, nie...?
Warp ostatni raz z dziwną mieszanką uczuć zerknął na czarnowłosego i podjął decyzję dźwignięcia do góry.
- Dlaczego mi się to niby podobało...? Nie wiem i nie chcę tego tłumaczyć. - wzruszył delikatnie ramionami i ruszył się, żeby powoli i ociężale powrócić do pionu. Nie chciał tego tłumaczyć, jebany hipokryta, ale i tak aż za dużo możliwości cisnęło mu się na usta. - Może po prostu sądziłem, że tobie też się podobało i nie chciałem, żebyś poczuł się „inny”, dlatego postanowiłem to przeciągnąć? A może po błoniach wolę w jakiś zdrowszy sposób ściągnąć nadmiar twojej energii na siebie, żebyś znowu nie wpadł na podobny, błyskotliwy pomysł? - mruczał, sukcesywnie otrzepując się z kurzu. - Albo może z drugiej strony, to ze mną jest problem; jestem zły i rozgoryczony, i ta metoda wyżywania się jest bardziej obiecująca i skuteczniejsza niż jakakolwiek inna, jaka i tak potem zostawia niedosyt? Albo może jestem zły na ciebie i desperacko szukam sposobu, żeby legalnie i bez ludobójstw, skopać ci dupę? Albo może wszystko jest w porządku i to po prostu kolejna, przyjemnie nowa rzecz, jaka wzbudza we mnie podekscytowanie na samą myśl; wymaga kreatywności i umiejętności szybkiego podejmowania decyzji, a jednocześnie jest kolejną, którą mogę robić właśnie z tobą i tylko z tobą. Może to wszystko daje mi maleńki przedsmak twojego świata, do którego ciągle pragnę wejść...? - skończył i poprawił podwinięty przy biodrze sweter, po czym przeniósł wzrok wreszcie na rozmówcę. - Albo może lubię się po prostu KURWA bić. Co jest z tobą nie tak, Sahir?! Dlaczego za każdym razem, kiedy wyrywasz mnie do robienia czegoś nowego, a ja odpowiadam na to, to potem patrzysz na mnie tym zdystansowanym, poirytowanym i pozbawionym zrozumienia wzrokiem, i wypytujesz o wszystko? Analizujesz... Sądzisz, że tylko ty możesz sobie dolepiać łatkę „niewytłumaczalnie dziwnego”? Nie wiem czemu, ale przez to czuje się tak, jakbyś ciągle machinalnie próbował mnie sobą przestraszyć, jakoś zbić do poziomu gruntu i dziwił się że się nie cofam i nie kulę w kącie. - nie krzyczał, nawet nie podnosił głosu, właściwie to nie brzmiało nawet jak kłótnia, albo jakikolwiek atak, ale niewątpliwie jakaś emocja go rozpierała i nie dawała usiedzieć na miejscu.
Pohamował się widząc zmęczenie w tych oczach i jego rysy nieznacznie złagodniały.
- Nie ważne... chyba lepiej jak wrócimy do dormitoriów, zanim na dobre się połapią, że nas nie ma. ...albo zanim kurz cię nie pożre. - wyciągnął dłoń w jego stronę.
- Gwałcę twoją potrzebę dystansu. - poszerzył uśmiech, samemu zerkając na ich złączone, w ten dziwny sposób, ciała. Cóż nawykł w domu do związywania ich sznureczkiem, ale ponieważ nie miał tu nic ponad mało elegancką sznurówkę, to postanowił wykorzystać supeł z samych palców. Wyszło... bardzo karykaturalnie, ale przynajmniej osiągał to, co chciał, skupił na sobie uwagę Księcia Ciemności. Ale z drugiej strony w sumie to nie wyszło, bo przyjaciel jak zwykle uciekał od obietnic i trzeba było machinalnie zerwać supeł, co Colette od razu zrobił, odkładając drugą dłoń na swój brzuch, jeszcze unoszący się odrobinę częściej i szybciej po wysiłku. Chyba trochę nie rozumiał tego obrotu sytuacji, tak samo jak Nailah, z tym, że Polak nie rozumiał tego, co działo się po, nie przed ich małą przepychanką. To nagłe uderzenie zmęczenia, widoczny brak entuzjazmu i satysfakcji; zerowe oznaki jakiegokolwiek zadowolenia i jeszcze nadciągająca, wręcz odczuwalna na ciele analiza zysków i strat. To brzmiało jak nagły atak „odpowiedzialności”? „Dojrzałości”? Przy tej dwójce? Nie, to niedorzeczne... Przecież lubili robić rzeczy bez pomyślunku. Lubili, nie...?
Warp ostatni raz z dziwną mieszanką uczuć zerknął na czarnowłosego i podjął decyzję dźwignięcia do góry.
- Dlaczego mi się to niby podobało...? Nie wiem i nie chcę tego tłumaczyć. - wzruszył delikatnie ramionami i ruszył się, żeby powoli i ociężale powrócić do pionu. Nie chciał tego tłumaczyć, jebany hipokryta, ale i tak aż za dużo możliwości cisnęło mu się na usta. - Może po prostu sądziłem, że tobie też się podobało i nie chciałem, żebyś poczuł się „inny”, dlatego postanowiłem to przeciągnąć? A może po błoniach wolę w jakiś zdrowszy sposób ściągnąć nadmiar twojej energii na siebie, żebyś znowu nie wpadł na podobny, błyskotliwy pomysł? - mruczał, sukcesywnie otrzepując się z kurzu. - Albo może z drugiej strony, to ze mną jest problem; jestem zły i rozgoryczony, i ta metoda wyżywania się jest bardziej obiecująca i skuteczniejsza niż jakakolwiek inna, jaka i tak potem zostawia niedosyt? Albo może jestem zły na ciebie i desperacko szukam sposobu, żeby legalnie i bez ludobójstw, skopać ci dupę? Albo może wszystko jest w porządku i to po prostu kolejna, przyjemnie nowa rzecz, jaka wzbudza we mnie podekscytowanie na samą myśl; wymaga kreatywności i umiejętności szybkiego podejmowania decyzji, a jednocześnie jest kolejną, którą mogę robić właśnie z tobą i tylko z tobą. Może to wszystko daje mi maleńki przedsmak twojego świata, do którego ciągle pragnę wejść...? - skończył i poprawił podwinięty przy biodrze sweter, po czym przeniósł wzrok wreszcie na rozmówcę. - Albo może lubię się po prostu KURWA bić. Co jest z tobą nie tak, Sahir?! Dlaczego za każdym razem, kiedy wyrywasz mnie do robienia czegoś nowego, a ja odpowiadam na to, to potem patrzysz na mnie tym zdystansowanym, poirytowanym i pozbawionym zrozumienia wzrokiem, i wypytujesz o wszystko? Analizujesz... Sądzisz, że tylko ty możesz sobie dolepiać łatkę „niewytłumaczalnie dziwnego”? Nie wiem czemu, ale przez to czuje się tak, jakbyś ciągle machinalnie próbował mnie sobą przestraszyć, jakoś zbić do poziomu gruntu i dziwił się że się nie cofam i nie kulę w kącie. - nie krzyczał, nawet nie podnosił głosu, właściwie to nie brzmiało nawet jak kłótnia, albo jakikolwiek atak, ale niewątpliwie jakaś emocja go rozpierała i nie dawała usiedzieć na miejscu.
Pohamował się widząc zmęczenie w tych oczach i jego rysy nieznacznie złagodniały.
- Nie ważne... chyba lepiej jak wrócimy do dormitoriów, zanim na dobre się połapią, że nas nie ma. ...albo zanim kurz cię nie pożre. - wyciągnął dłoń w jego stronę.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Pią Lip 17, 2015 10:32 am
Gwałci potrzebę dystansu... całkiem przyjemny sposób na gwałcenie tego dystansu, dający poczucie powiązania - dwa splecione ze sobą palce, które niby miały być przypieczętowaniem obietnicy, ale w twojej głowie przeinaczało się na coś lepszego, większego, łagodniejszego i dającego poczucie bezpieczeństwa - nienaruszalności więzów - pewnie po prostu za dużo analizowałeś, jak to zaraz miało ci zostać wyrzucone - a tych analiz bardzo trudno było się pozbyć... Chciałeś zrozumieć, objąć umysłem - cały jego świat, zrozumieć wszystkiego jego decyzje, wybory, emocje, nawet te najmniejsze porywy serca i duszy, które go porywały, od tych najmniejszych po te największe - pewnie nawet gdybyś obserwował go tak długo, jak on obserwował ciebie, nie czułbyś się dostatecznie nasycony - wciąż na nowo powstawałyby nowe "dlaczego, dlaczego?" - i wcale nie musiały przesycone być goryczą czy niezadowoleniem - oj, przecież byłeś bardzo zadowolony, przecież to była bardzo fajna zabawa i bardzo chętnie ją powtórzysz - więc dlaczego nie mogłeś się z tego cieszyć tak beztrosko jak on i po prostu obiecać, że znowu się spotkacie na takiej "ustawce", skoro jej chciałeś? Doprawdy - obojętnym ci było, jak spędzaliście swój czas do momentu, w którym ten chłopak się po prostu śmiał i uśmiechał, chociaż wiedziałeś, że to, co się tutaj stało było bardzo nieodpowiedzialne - i, no właśnie, czy mimo uciekania przed tą odpowiedzialnością potrafiłeś ją przyjąć na swoje barki? W końcowym efekcie robiła się z tego drama, gdy nadmiernie ściągałeś na siebie wszystko i stwierdzałeś, że możesz z tym iść do przodu - parę kilogramów w tą czy w tamtą na twoim wozie już nie zrobi ci różnicy (potem odkrywasz, że każdy gram ją robi) i pojawiało się pytanie, czy więc oboje lubili robić rzeczy niedorzeczne? Sądzę, że tak. Bywały te momenty, w którym hamulce się wyłączały, umysł ogarniała jakaś beztroska, więc płynęło się wraz z obranym nurtem i świetnie bawiło - o, tak jak na błoniach... o, tak jak przy większości pojedynków... tak jak przed podążeniem za dziwną zmarą do Zakazanego Lasu i przed wejściem do Zakazanego Korytarzu. Ciągle umykał mu schemat własnego postępowania, gdy starał się znaleźć algorytm, który pozwoliłby to uspokoić i przejść na którąś ze stron - rozsądku albo tej beztroski. A co prezentował Colette? Chyba to drugie. Gdy była zabawa to była - ufał ci naprawdę mocno, o wiele mocniej, niż ty ufałeś samemu sobie, stąd brały się wątpliwości, czy było to odpowiednie, czy to się godziło, jak bardzo było głupie i koniec końców - jak bardzo nie powinni dopuścić już do takiej sytuacji.
Ta dłoń była jakaś taka pusta bez dłoni Warpa...
Spojrzałeś na jej wewnętrzną stronę, blada skóra była lekko brudna, widziałeś dokładnie zarysy ciemniejszych plam - ciekawe, czy ktoś tutaj docierał, żeby wyczyścić ten pokój? Ten jak i wiele innych, które znikały i pojawiały się z rzadka, dla wybranych - czy może raczej po prostu dla szczęśliwców, bo nazywanie siebie wybrańcami było dużym przesunięciem granic własnego ego, nawet jeśli nikt dokładnie nie widział, z Dumbledorem włącznie, co temu zamkowi chodzi po "głowie" - pewnie nawet jego założyciele tego nie wiedzieli - stworzyli coś, co żyło własnym życiem - Wy też to stworzyliście - i nie potrzeba było nawet krzyżować palców ze sobą - wystarczyło to pierwsze natknięcie się spojrzeń przed głównym wejściem, w słoneczny, styczniowy dzień - zjawiskowy Smok, który wreszcie wtedy odważył się na kontakt i od tego momentu miałeś zostać jego dłużnikiem, jego cieniem, jego wiatrem zamkniętym w słoiku i noszonym w kieszeni - wiatrem, który sam się w ten słoik wcisnął po wielu intensywnych staraniach tego, kto wieczko odkręcił - jeszcze wtedy nie podejrzewałeś, co cię czeka, w którą stronę się to potoczy, co z tego wyniknie - był po prostu jednym z wielu, jednym z szarego tłumu, maskującym swoje barwy nawet przed twoimi oczyma - bardzo rzadka umiejętność... Zrobił z ciebie głupca, a ty zamiast się o to wściekać, tylko poczułeś się bardziej zaimponowany. Wykiwać ciebie w kwestii oceny człowieka? Dopiero z tej perspektywy czasu widziało się, jak niesamowite było to spotkanie, wiedząc to, co się wie teraz i rozumiejąc rzeczy, których wcześniej się nie rozumiało - wciąż jesteśmy bogatsi o nową wiedzą, wciąż bardziej mądrzy, a tej wiedzy wciąż za mało - więc sięgamy po nią łapczywie - w końcu nie może cała prawda zaboleć aż tak mocno, skoro już i tak spaceruje się po samym dnie - z tej perspektywy upadki to tylko potknięcia, z których się tak po prostu podnosi, nie mając nic do stracenia - albo raczej nie powinno tu być nic do stracenia. Bo nie chciałeś, żeby ten słoik się potłukł. Był przytulny, w kieszeni panował cudowny mrok, a wokół słychać było tylko spokojny oddech Coletta - lepszego miejsca do odpoczynku nie można było sobie wyobrazić.
Oderwałeś spojrzenie od swojej ręki, by unieść je na Warpa, wokół którego nabrzmiała dziwna aura, której nie potrafiłeś zidentyfikować - to, co powiedziałeś, zabrzmiało aż tak źle? Wypuścił wokół siebie poirytowane milimetry tej siły, którą tak skrzętnie skrywał, a która zaraz bardzo szybko cię otoczyła i z banalną łatwością rozbiła ta mizerne murki iluzji, które sobie stawiłeś na zawołanie po ciężkiej przeprawie - chociaż nie, wiecie? To nie tylko ta siła. Ona była jedynie dodatkiem, przyprawą do głównego dania, jaką stanowiły słowa - bardzo proste, bardzo trafne i bardzo mocno wpływające pod kopułę zmęczonego umysłu zamkniętego w okowach zmęczonego ciała. Mówiłem już, jak inteligentne było to smoczydło..? Zaskakiwał raz za razem. Chyba sam nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak niesamowite było jego postrzeganie świata, jak mocno go odbierał i jak doskonale potrafił go ująć w słowa - też tak kiedyś postrzegałeś świat..? Przed rachunkiem sumienia..? Z każdym detalem, z każdym pięknem, nie mając klapek na oczach? Nie potrafiłeś ich zdjąć teraz nawet, kiedy próbowałeś. Chociaż tak naprawdę nie chciałeś. Tak naprawdę to nie chciałeś...
Kompletnie nie o to ci chodziło.
Przecież musiał być "dziwny" - o zgrozo, Warp był takim dziwakiem, takim ewenementem, ze rozpierdalał ci mózg na miliony kawałeczków, kiedy właśnie starałeś się jakoś zrozumieć - chyba nie powinieneś o wszystko pytać..? Nie ma szans, przekreślasz ten pomysł na starcie, równie dobrze mógłbyś sobie powiedzieć, że od dziś będziesz dla wszystkich miły - pomysł, który udawałby się przez pierwsze piętnaście minut... najpewniej nawet i nie, ale optymistycznie tak zakładam... a potem skończyłby się wybuchem furii, bo nie miałeś ochoty nazbyt się powstrzymywać. Kurwa, ale to wszystko było patologicznie głupie. Bardzo banalnie nawet głupie. Mielisz to wszystko w swoim mózgu, wpatrując się tępo w tą swoją dłoń, słuchając tego, co ma ci do powiedzenia, rozdzielając na czynniki pierwsze i dochodząc do wniosku, że w sumie nie powinieneś. Cudowny wniosek po prostu. Szkoda tylko, że niczego nie zmieniał.
Właśnie, nie ważne.
Nie musisz się mu tłumaczyć.
Nikomu nie musisz się tłumaczyć.
To powinno być całkiem normalne - spodziewałeś się raczej usłyszeć odpowiedzi ze śmiechem, że to po prostu było fajne, ale jak zwykle zostałeś zdzielony obuchem w łeb - nie ma szans, nie nadążysz za Warpem, nie jesteś w stanie przewidzieć jego wyskoków.
Nie znosiłeś tego pytania.
Co jest z tobą nie tak, Nailah?!
Wszystko, kurwa, wszystko! Żebyś ty jeszcze rozumiał, to byś to naprawił! A nie, przepraszam - nie naprawiłbyś, bo ci nie zależało.
Nie zależało, prawda?
Ale coś byś naprawił...
Jedyną łatką "dziwnego", jaką opatrzyłeś kogokolwiek w tym pokoju, nie byłeś bynajmniej ty sam, a właśnie Warp.
Dlatego chciałeś to zrozumieć.
Wiedzieć o nim więcej, więcej...
Zgiąłeś palce dłoni, zauważając kątem oka, że Colette wyciąga swoją w twoim kierunku, zapewne żeby pomóc ci wstać. Albo nawet na pewno, biorąc pod uwagę fakt, że po prostu zamarł w bezruchu.
Cicho, uspokój się...
Znowu robiło się przyjemnie cicho... I tylko deszcz bębnił za twoimi plecami w kamienną ścianę, rozsyłając chłodne dreszcze po bladej skórze.
Uderzyłeś dłonią w jego dłoń, odtrącając ją i uśmiechnąłeś ironicznie, przymykając oczy.
- Heh...To nie ja z naszej dwójki nagle postarałem się zamienić w jakże wielkiego buntownika i bić po kątach. - Musisz to robić? Serio? Arogancja wraz z nonszalancją wręcz zaczęły wylewać się z ciebie. Podniosłeś się i skrzyżowałeś z nim spojrzenia. - Pytam tak z ciekawości, jeszcze twoja mamusia zaczęłaby się martwić o to, co wyrabia jej synek po nocach w szkole i jak skandalicznie się zachowuje.
Ta dłoń była jakaś taka pusta bez dłoni Warpa...
Spojrzałeś na jej wewnętrzną stronę, blada skóra była lekko brudna, widziałeś dokładnie zarysy ciemniejszych plam - ciekawe, czy ktoś tutaj docierał, żeby wyczyścić ten pokój? Ten jak i wiele innych, które znikały i pojawiały się z rzadka, dla wybranych - czy może raczej po prostu dla szczęśliwców, bo nazywanie siebie wybrańcami było dużym przesunięciem granic własnego ego, nawet jeśli nikt dokładnie nie widział, z Dumbledorem włącznie, co temu zamkowi chodzi po "głowie" - pewnie nawet jego założyciele tego nie wiedzieli - stworzyli coś, co żyło własnym życiem - Wy też to stworzyliście - i nie potrzeba było nawet krzyżować palców ze sobą - wystarczyło to pierwsze natknięcie się spojrzeń przed głównym wejściem, w słoneczny, styczniowy dzień - zjawiskowy Smok, który wreszcie wtedy odważył się na kontakt i od tego momentu miałeś zostać jego dłużnikiem, jego cieniem, jego wiatrem zamkniętym w słoiku i noszonym w kieszeni - wiatrem, który sam się w ten słoik wcisnął po wielu intensywnych staraniach tego, kto wieczko odkręcił - jeszcze wtedy nie podejrzewałeś, co cię czeka, w którą stronę się to potoczy, co z tego wyniknie - był po prostu jednym z wielu, jednym z szarego tłumu, maskującym swoje barwy nawet przed twoimi oczyma - bardzo rzadka umiejętność... Zrobił z ciebie głupca, a ty zamiast się o to wściekać, tylko poczułeś się bardziej zaimponowany. Wykiwać ciebie w kwestii oceny człowieka? Dopiero z tej perspektywy czasu widziało się, jak niesamowite było to spotkanie, wiedząc to, co się wie teraz i rozumiejąc rzeczy, których wcześniej się nie rozumiało - wciąż jesteśmy bogatsi o nową wiedzą, wciąż bardziej mądrzy, a tej wiedzy wciąż za mało - więc sięgamy po nią łapczywie - w końcu nie może cała prawda zaboleć aż tak mocno, skoro już i tak spaceruje się po samym dnie - z tej perspektywy upadki to tylko potknięcia, z których się tak po prostu podnosi, nie mając nic do stracenia - albo raczej nie powinno tu być nic do stracenia. Bo nie chciałeś, żeby ten słoik się potłukł. Był przytulny, w kieszeni panował cudowny mrok, a wokół słychać było tylko spokojny oddech Coletta - lepszego miejsca do odpoczynku nie można było sobie wyobrazić.
Oderwałeś spojrzenie od swojej ręki, by unieść je na Warpa, wokół którego nabrzmiała dziwna aura, której nie potrafiłeś zidentyfikować - to, co powiedziałeś, zabrzmiało aż tak źle? Wypuścił wokół siebie poirytowane milimetry tej siły, którą tak skrzętnie skrywał, a która zaraz bardzo szybko cię otoczyła i z banalną łatwością rozbiła ta mizerne murki iluzji, które sobie stawiłeś na zawołanie po ciężkiej przeprawie - chociaż nie, wiecie? To nie tylko ta siła. Ona była jedynie dodatkiem, przyprawą do głównego dania, jaką stanowiły słowa - bardzo proste, bardzo trafne i bardzo mocno wpływające pod kopułę zmęczonego umysłu zamkniętego w okowach zmęczonego ciała. Mówiłem już, jak inteligentne było to smoczydło..? Zaskakiwał raz za razem. Chyba sam nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak niesamowite było jego postrzeganie świata, jak mocno go odbierał i jak doskonale potrafił go ująć w słowa - też tak kiedyś postrzegałeś świat..? Przed rachunkiem sumienia..? Z każdym detalem, z każdym pięknem, nie mając klapek na oczach? Nie potrafiłeś ich zdjąć teraz nawet, kiedy próbowałeś. Chociaż tak naprawdę nie chciałeś. Tak naprawdę to nie chciałeś...
Kompletnie nie o to ci chodziło.
Przecież musiał być "dziwny" - o zgrozo, Warp był takim dziwakiem, takim ewenementem, ze rozpierdalał ci mózg na miliony kawałeczków, kiedy właśnie starałeś się jakoś zrozumieć - chyba nie powinieneś o wszystko pytać..? Nie ma szans, przekreślasz ten pomysł na starcie, równie dobrze mógłbyś sobie powiedzieć, że od dziś będziesz dla wszystkich miły - pomysł, który udawałby się przez pierwsze piętnaście minut... najpewniej nawet i nie, ale optymistycznie tak zakładam... a potem skończyłby się wybuchem furii, bo nie miałeś ochoty nazbyt się powstrzymywać. Kurwa, ale to wszystko było patologicznie głupie. Bardzo banalnie nawet głupie. Mielisz to wszystko w swoim mózgu, wpatrując się tępo w tą swoją dłoń, słuchając tego, co ma ci do powiedzenia, rozdzielając na czynniki pierwsze i dochodząc do wniosku, że w sumie nie powinieneś. Cudowny wniosek po prostu. Szkoda tylko, że niczego nie zmieniał.
Właśnie, nie ważne.
Nie musisz się mu tłumaczyć.
Nikomu nie musisz się tłumaczyć.
To powinno być całkiem normalne - spodziewałeś się raczej usłyszeć odpowiedzi ze śmiechem, że to po prostu było fajne, ale jak zwykle zostałeś zdzielony obuchem w łeb - nie ma szans, nie nadążysz za Warpem, nie jesteś w stanie przewidzieć jego wyskoków.
Nie znosiłeś tego pytania.
Co jest z tobą nie tak, Nailah?!
Wszystko, kurwa, wszystko! Żebyś ty jeszcze rozumiał, to byś to naprawił! A nie, przepraszam - nie naprawiłbyś, bo ci nie zależało.
Nie zależało, prawda?
Ale coś byś naprawił...
Jedyną łatką "dziwnego", jaką opatrzyłeś kogokolwiek w tym pokoju, nie byłeś bynajmniej ty sam, a właśnie Warp.
Dlatego chciałeś to zrozumieć.
Wiedzieć o nim więcej, więcej...
Zgiąłeś palce dłoni, zauważając kątem oka, że Colette wyciąga swoją w twoim kierunku, zapewne żeby pomóc ci wstać. Albo nawet na pewno, biorąc pod uwagę fakt, że po prostu zamarł w bezruchu.
Cicho, uspokój się...
Znowu robiło się przyjemnie cicho... I tylko deszcz bębnił za twoimi plecami w kamienną ścianę, rozsyłając chłodne dreszcze po bladej skórze.
Uderzyłeś dłonią w jego dłoń, odtrącając ją i uśmiechnąłeś ironicznie, przymykając oczy.
- Heh...To nie ja z naszej dwójki nagle postarałem się zamienić w jakże wielkiego buntownika i bić po kątach. - Musisz to robić? Serio? Arogancja wraz z nonszalancją wręcz zaczęły wylewać się z ciebie. Podniosłeś się i skrzyżowałeś z nim spojrzenia. - Pytam tak z ciekawości, jeszcze twoja mamusia zaczęłaby się martwić o to, co wyrabia jej synek po nocach w szkole i jak skandalicznie się zachowuje.
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Pią Lip 17, 2015 11:54 am
Sahir nawet sam sobie nie wyobrażał jak trudne pytanie zadał... „dlaczego”. Tak trudne i tak rozbudowane przy dłuższym przyjrzeniu się, że tu odpowiedź: „Hehe, po prostu to polubiłem”, była wymijająca i brzmiąca jak ucieczka od tematu, i załatwienie go jednym niecelnym odbiciem piłeczki, który kończył cały mecz. Colette musiał to powiedzieć... czuł, że się potknął, upadł, a ten słoik wysunął mu się z kieszeni, potoczył kilka metrów i zatrzymał na widoku, pokazując jego mieszkańca zblazowanego po tym nagłym ataku. Tak, Puchon też miał wstęp do tego dna, by odwiedzać jego mieszkańca i dawać mu szklane, bezpieczne schronienie przed wszelkimi paranojami i widmami przeszłości. Ale to nie oznaczało, że Smok nie potykał się na drodze, wręcz przeciwnie: chwiał się jak naćpany i jedynie silna potrzeba ochrony zawartości swojej kieszeni pchała go do przodu i nakazywała opanowywać wszelkie niekontrolowane zrywy ciała oraz dokładnie badać nawierzchnię. Przynajmniej dopóty jedynie spacerował, bo w tej chwili rozpędził się i szarpnął na krótki trucht, jaki zaowocował właśnie wyłożeniem się plackiem na czarnej, jak popiół papierosowy, ziemi, skazując gada na przyglądanie się temu przyjemnemu dla oka stworzeniu, które osłaniał przed wszystkim innym, poza sobą. Takie ono było ciekawskie, tak wszystko chciało wiedzieć i zrozumieć... a przecież samo twierdziło, że wszechwiedza jest nudna. Niech więc zostawi Smoczydłu kilka zasłoniętych kart, niech pozwoli pokrytemu łuską straszydłu dojrzeć do niektórych spraw i odpowiedzi. W końcu widać było, że Colette będzie się bawił póki się nie sparzy. I brnął do tego pięknego ognia, owinięty wstrzeliwującymi z niego wstążkami, tak cudownie zadowolony, że żadna z nich nie dąży już do tego, by ciąć ciekawskie palce swoimi krawędziami, tylko oplata je, pieści delikatną, aksamitną fakturą, a płomień dalej wznosi się i zaprasza do zatopienia w nim. Owszem raz na jakiś czas wystrzeliwał niekontrolowanie i chaotycznie kołysał, nakazując cofniecie się, ale i tak ciekawski podróżnik sukcesywnie był coraz bliżej, widząc coraz mniej przez falujące od gorąca powietrze.
Sahir potrafił się dobrze kryć z emocjami, Colette już nie – o ile potrafił udawać przy innych, śmiać się i żartować, ostatnio nawet lepiej kłamać albo mijać z prawdą (to chyba ostatecznie synonimy, prawda...?), to przy wampirze wszystkie zastawki się otwierały, bo nie chciał przy Nim udawać. Chciał, by wampir dokładnie wiedział z kim przystaje i chciał, by ten wziął go całego, razem z tym gównem, jakim się w chwili obecnej otoczył. Z całą tą dziwaczną goryczą, jaka objęła Puchona cienką i łatwopalną skorupką. Ten chciał, by spłonęła w gęstwinie odpowiedzi tego ognia, nie pozostawiając po sobie nawet śladów popiołu; chciał ochłonąć, wstać, przetrzeć palcami pozdzierane kolana i przytulić słoiczek do swojej nienormalnej piersi, tymi nienormalnymi rękoma, jakie wyciągał w stronę wampira, ale odepchnięto je i słoik poradził sobie sam.
Serce Polaka przyspieszyło jeszcze mocniej, niż z chwili, kiedy był przyciskany do ściany.
- Ze wszystkich rzeczy, o jakie mogłaby martwić się moja mamusia, bicie się jest ostatnią. Ma do wyboru cały wachlarz gorszych. - odparł, nawet nie odpowiadając na pierwszą zaczepkę, odnoszącą się do tego 'wielkiego buntownika'. Może Sahir miał rację...? Może Col starał się udawać tego, kim nie jest i wmawiał sobie, że to wszystko mu się podobało, podczas gdy we wnętrzu czuł niezadowolenie, strach i przeczucie złego postępowania ze swoją wrażliwą osobą? A może z drugiej strony wreszcie mógł pokazać prawdziwego siebie, prawdziwe kły i po tym maleńkim, soczystym deserze znowu chciał więcej i więcej?
Bardzo ciężko było żyć z dwoma duszami.
Co miał powiedzieć? Miał się nadal tłumaczyć? Z tego, że Krukon wyglądał dlań bardziej prawdziwie podczas tej krótkiej prezentacji siły? Bo wyglądał. Wyglądał na ukontentowanego zwrotem akcji i zabawionego czymś nieoczekiwanym, zaskoczonego... po trosze szczęśliwego może... przez moment. Przez sekundę. Może dwie. Z tego, że Colette mógł patrzeć wtedy na Niego w sposób, po którym Sahir zwykle uciekłby, jak wtedy z biblioteki – patrzeć bez zahamowań, będąc zatopionym w słodkim amoku i zdrowej dawce szaleństwa. Patrzeć z miłością i przywiązaniem – chorymi, toksycznymi, zakazanymi, ale jednak. Mógł. Teraz nie mógł. Teraz takie spojrzenie porównywalne byłoby dla Kocura z wysunięciem do przodu smoczych kłów i kłapnięciem mu niebezpiecznie wielkim pyskiem przed futrzastym ciałem. Przerażające, co? I jeszcze ten gorąc bijący z gardła. Nie, teraz, kiedy było już spokojnie Col znowu musiał się wycofać. Szkoda... bo w chwilach tak niebezpiecznych jak ta przepychanka, Puchon mógł oglądać wampira taki, jakim był. Jakim inni oglądać Go nie mogli – po prostu chciał tego zaszczytu, nawet za cenę bólu w potylicy i piszczenia w uszach. A to już bardzo duży egoizm. Stąd warstewka rozgoryczenia bardziej wbijała się w skórę swojego twórcy, niż kierowała kolce w stronę jego rozmówcy.
To wszystko, co teraz wyliczał w głowie - kwestia prawdziwości Sahira, spojrzenia, jakim można go było obdarowywać i zaszczytów, jakie Smok wyrywał sobie pazurami - wydawało się takie łatwe do odgadnięcia, trywialne, nudne. Potrzeba było głębi, więcej głębi! Pasji w obijaniu sobie nawzajem mord – o tak, tego wymagał tłum. Tego wymagało obudzenie w tych dwóch studniach małego podziwu przez ułamki sekund. Tego, które potem gasło i pozostawiało chłodne uczucie zmęczenia po wysiłku, jaki się do tego włożyło.
Colette nie wytrzymał tego mierzenia się wzrokiem i spuścił spojrzenie, po czym wolno wyminął przyjaciela, żeby udać się w stronę kąta, do którego cisnął swoje okulary i różdżkę. Kucnął tam i po chwilowym majtaniu dłonią po podłodze najpierw natknął się na badyl, a potem o mało co nie zgniótł swoich przydużych gogli, które szybko wsunął na twarz i postawił się cały z powrotem do pionu. Nie, jeszcze chwila, musiał je przetrzeć krańcem swetra i podjąć drugą próbę oglądania świata zza nich.
Za jego plecami szumiał deszcz, a gwiazdy iluzji pozostawały niezmiennie obojętne na to, co się tutaj działo.
- Ubierz się, proszę. Nie mogę myśleć, kiedy stoisz tu... taki. Jeśli chcesz jakoś poznać to uczucie, to jest trochę takie, jakbym to ja gadał tu z tobą z podciętymi żyłami i rękoma wycelowanymi w twoją stronę. - odparł pół żartem, pół serio, poruszając się na tyle, by z grzeczności odwrócić wzrok i ostatecznie nawet całe ciało, dając czas przyjacielowi, żeby ten doprowadził się do porządku. Objął się rękoma w pasie i zamyślił, spoglądając przed siebie na widoczną granicę między ścianą a podłogą. - Zrozumiem jeśli nie będziesz chciał mnie już uczyć Białej Magii po tej akcji. Zwłaszcza, że już dłużej nie widzę w tym sensu. Profesor Hucksberry powiedział, że ucząc się tej sztuki muszę być gotów poświecić nawet życie kogoś bliskiego. Gdzie jest pieprzony sens w tym wszystkim, jeśli uczę się tej sztuki dla ochrony właśnie tych bliskich? To po prostu idiotyczne... jak pieprzenie się dla cnoty.
Sahir potrafił się dobrze kryć z emocjami, Colette już nie – o ile potrafił udawać przy innych, śmiać się i żartować, ostatnio nawet lepiej kłamać albo mijać z prawdą (to chyba ostatecznie synonimy, prawda...?), to przy wampirze wszystkie zastawki się otwierały, bo nie chciał przy Nim udawać. Chciał, by wampir dokładnie wiedział z kim przystaje i chciał, by ten wziął go całego, razem z tym gównem, jakim się w chwili obecnej otoczył. Z całą tą dziwaczną goryczą, jaka objęła Puchona cienką i łatwopalną skorupką. Ten chciał, by spłonęła w gęstwinie odpowiedzi tego ognia, nie pozostawiając po sobie nawet śladów popiołu; chciał ochłonąć, wstać, przetrzeć palcami pozdzierane kolana i przytulić słoiczek do swojej nienormalnej piersi, tymi nienormalnymi rękoma, jakie wyciągał w stronę wampira, ale odepchnięto je i słoik poradził sobie sam.
Serce Polaka przyspieszyło jeszcze mocniej, niż z chwili, kiedy był przyciskany do ściany.
- Ze wszystkich rzeczy, o jakie mogłaby martwić się moja mamusia, bicie się jest ostatnią. Ma do wyboru cały wachlarz gorszych. - odparł, nawet nie odpowiadając na pierwszą zaczepkę, odnoszącą się do tego 'wielkiego buntownika'. Może Sahir miał rację...? Może Col starał się udawać tego, kim nie jest i wmawiał sobie, że to wszystko mu się podobało, podczas gdy we wnętrzu czuł niezadowolenie, strach i przeczucie złego postępowania ze swoją wrażliwą osobą? A może z drugiej strony wreszcie mógł pokazać prawdziwego siebie, prawdziwe kły i po tym maleńkim, soczystym deserze znowu chciał więcej i więcej?
Bardzo ciężko było żyć z dwoma duszami.
Co miał powiedzieć? Miał się nadal tłumaczyć? Z tego, że Krukon wyglądał dlań bardziej prawdziwie podczas tej krótkiej prezentacji siły? Bo wyglądał. Wyglądał na ukontentowanego zwrotem akcji i zabawionego czymś nieoczekiwanym, zaskoczonego... po trosze szczęśliwego może... przez moment. Przez sekundę. Może dwie. Z tego, że Colette mógł patrzeć wtedy na Niego w sposób, po którym Sahir zwykle uciekłby, jak wtedy z biblioteki – patrzeć bez zahamowań, będąc zatopionym w słodkim amoku i zdrowej dawce szaleństwa. Patrzeć z miłością i przywiązaniem – chorymi, toksycznymi, zakazanymi, ale jednak. Mógł. Teraz nie mógł. Teraz takie spojrzenie porównywalne byłoby dla Kocura z wysunięciem do przodu smoczych kłów i kłapnięciem mu niebezpiecznie wielkim pyskiem przed futrzastym ciałem. Przerażające, co? I jeszcze ten gorąc bijący z gardła. Nie, teraz, kiedy było już spokojnie Col znowu musiał się wycofać. Szkoda... bo w chwilach tak niebezpiecznych jak ta przepychanka, Puchon mógł oglądać wampira taki, jakim był. Jakim inni oglądać Go nie mogli – po prostu chciał tego zaszczytu, nawet za cenę bólu w potylicy i piszczenia w uszach. A to już bardzo duży egoizm. Stąd warstewka rozgoryczenia bardziej wbijała się w skórę swojego twórcy, niż kierowała kolce w stronę jego rozmówcy.
To wszystko, co teraz wyliczał w głowie - kwestia prawdziwości Sahira, spojrzenia, jakim można go było obdarowywać i zaszczytów, jakie Smok wyrywał sobie pazurami - wydawało się takie łatwe do odgadnięcia, trywialne, nudne. Potrzeba było głębi, więcej głębi! Pasji w obijaniu sobie nawzajem mord – o tak, tego wymagał tłum. Tego wymagało obudzenie w tych dwóch studniach małego podziwu przez ułamki sekund. Tego, które potem gasło i pozostawiało chłodne uczucie zmęczenia po wysiłku, jaki się do tego włożyło.
Colette nie wytrzymał tego mierzenia się wzrokiem i spuścił spojrzenie, po czym wolno wyminął przyjaciela, żeby udać się w stronę kąta, do którego cisnął swoje okulary i różdżkę. Kucnął tam i po chwilowym majtaniu dłonią po podłodze najpierw natknął się na badyl, a potem o mało co nie zgniótł swoich przydużych gogli, które szybko wsunął na twarz i postawił się cały z powrotem do pionu. Nie, jeszcze chwila, musiał je przetrzeć krańcem swetra i podjąć drugą próbę oglądania świata zza nich.
Za jego plecami szumiał deszcz, a gwiazdy iluzji pozostawały niezmiennie obojętne na to, co się tutaj działo.
- Ubierz się, proszę. Nie mogę myśleć, kiedy stoisz tu... taki. Jeśli chcesz jakoś poznać to uczucie, to jest trochę takie, jakbym to ja gadał tu z tobą z podciętymi żyłami i rękoma wycelowanymi w twoją stronę. - odparł pół żartem, pół serio, poruszając się na tyle, by z grzeczności odwrócić wzrok i ostatecznie nawet całe ciało, dając czas przyjacielowi, żeby ten doprowadził się do porządku. Objął się rękoma w pasie i zamyślił, spoglądając przed siebie na widoczną granicę między ścianą a podłogą. - Zrozumiem jeśli nie będziesz chciał mnie już uczyć Białej Magii po tej akcji. Zwłaszcza, że już dłużej nie widzę w tym sensu. Profesor Hucksberry powiedział, że ucząc się tej sztuki muszę być gotów poświecić nawet życie kogoś bliskiego. Gdzie jest pieprzony sens w tym wszystkim, jeśli uczę się tej sztuki dla ochrony właśnie tych bliskich? To po prostu idiotyczne... jak pieprzenie się dla cnoty.
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Pią Lip 17, 2015 12:55 pm
I po raz kolejny - ze wszystkich możliwych reakcji i odpowiedzi, takiej spodziewał się najmniej. Spodziewałeś się jakiegoś odpyskowania, jakiegoś jadu, wzmocnienia tej nieznośnej aury, która już na ciebie szczerzyła kły, a ty zareagowałeś o wiele szybciej niż ostatnim razem, tam, w Zakazanym Lesie, nie chcąc, by po raz kolejny weszła ci do głowy i zasiała tam spustoszenie - wiatr potoczył słoikiem na bok, samemu sobie szukając ciemnego schronienia pośród listowi na poboczu, jakże wielce urażony tym, że go upuszczony i to w tak szybki, gwałtowny sposób - tylko czyja to wina - drogi, Coletta, czy może mieszkańca słoiczka? Oboje czegoś oczekiwaliście, oboje myśleliście, że będzie trochę inaczej - wtapiałeś w niego mocne spojrzenie, jakbyś chciał go nim zmiażdżyć, przywalić do podłogi, czując rosnącą we wnętrzu nienawiść, która była o wiele lepsza od bólu przecinającego serce - wzajemne niezrozumienie, wzajemne dążenie do pewnych rzeczy, chęć zrobienia czegoś dobrze, która koniec końców wychodziła fatalnie - gdyby Nailah wiedział to, co ja wiem, zachowałby się zupełnie inaczej - tylko że nie wiedział. Nie był w stanie tak dokładnie czytać wszystkich słów, które nie były wypowiadane na głos, a przesuwały się w odmętach myśli Smoka, chociaż często nadmiernie się starał, bojąc jedynie o to, czy czegoś sobie nie uroi na jego temat, a wiedział, z jaką łatwością by mu to przyszło - miał w końcu całe stosy schematów ludzkich charakterów, ale Warp wymykał się z nich wszystkich, jego nawet nie dało się objąć jakimś schematem... Był po prostu Colettem, tworem samym w sobie, dziełem dłoni Fortuny, co uśmiechała się bardzo pięknie, a teraz bardzo pięknie smuciła, zaciskając palce przyłożone do serca, widząc, jak przy dziecku Nieszczęścia nie wszystkie rzeczy mu wychodzą tak, jakby tego chciał. Fakt, wszechwiedza jest nudna. Lecz nie taka nudna, kiedy dochodziło się do niej o własnych siłach, ciężką pracą, nie kiedy nie była nam podsuwana prosto pod nos. Przecież można znać kogoś dokładnie i się nim nie nudzić. Przy Colettcie słowo "nuda" kompletnie przestawało istnieć.
- Tss... - Wygiąłeś wargi w paskudnym grymasie niezadowolenia - ten, w którego łopatki aktualnie celowałeś otchłań, nie mógł tego zauważyć, ale z pewnością mógł sobie to dokładnie wyobrazić po samym tym krótkim dźwięku, jaki z siebie wydałeś - coś w twoim wnętrzu się trzęsło, serce mocno biło, kołotałeś się w niepokoju i niepewności tego, co robisz, co on robi i dlaczego na ciebie nie naskoczył, dlaczego nie odpyskował? To nie było normalne, nie było naturalne - ale już dawno ustaliłeś, że Smok nie był normalny - idąc dalej - to było niepokojące - ale nie pozostawało nic innego, jak utrzymywać ten stan, chociaż nienawiść gwałtownie topniała, niczym kostka lodu pozostawiona w pełnym słońcu i przygrzewana palnikiem. Podszedłeś szybko do ławki i wciągnąłeś na siebie golf, ciężko przełykając ślinę w gardle i przejeżdżając po nim pazurami kilka razy - ślady po paznokciach Coletta na plecach zaswędziały nieprzyjemnie przy zetknięciu z miękkim materiałem, ale kolebiące się naprzemiennie rozdrażnienie połączone z niepokojem (nazwałbym to poczuciem winy) nie pozwoliło zwrócić na to większej uwagi. Co to w ogóle miała być za odpowiedź? Co to miała być za mina?
To nie tak, to nie tak, to nie tak..!
Wampir uderzył mocno ciężkim buciorem tą kanapo-ławkę z całej siły, która walnęła o ścianę i głośno zgrzytnęła nogami o podłogę - odpowiedź na to, co zostało powiedziane, ten akt agresji, pojawił się po dwóch minutach kompletnego zastoju, w którym oddech stawał się coraz cięższy, a cały ten chaos trudniej było ogarnąć - zmęczenie tylko dodawało dwie krople do płonącej oliwy w czarze goryczy - i na co to wszystko? Było fajnie, ale coś musieliście zepsuć - macie do tego talent! Zmieniacie wzajemnie swoje nastroje jak nikt inny - od najszczerszych łez, po najszczerszy śmiech - płynność nie pozwalała na wytyczenie granic, zwroty akcji były zbyt nieoczekiwane i gwałtowne...
- Po jakiej akcji, po jakiej niby akcji?! - Ta ławka... ta biedna ławka... Ławka, którą złapałeś za oparcie i szarpnąłeś do góry, by wywalić ją z impetem na środek pokoju, prawie trafiając w Warpa. To było głupie. Bardzo idiotyczne, ale miałeś wrażenie, że jeśli czegoś nie zniszczysz, to wybuchniesz, pożre cię całkowicie od środka i nie skończy się już tylko na zrezygnowanym leżeniu - te drapieżniki, niewidzialne, tym razem rzucą ci się do gardła i rozszarpią na kawałki - och jak to cię wkurzało..! Wszystko cię wkurzało! Zacisnąłeś dłonie w pięści, wbijając paznokcie z całej siły w naskórek - czytaliście gdzieś kiedyś, że ktoś sobie ze złości przeciął paznokciami skórę w wewnętrznej stronie, kiedy właśnie zaciskał pięści? No to czytaliście kompletną ściemę. Nie tak łatwo przebić się w tym miejscu paznokietkami - chyba że ktoś specjalnie ku temu je piłuje, ale przecież w książkach nigdy o tym nie wspominano, prawda? - Chcę ci pomóc we wszystkim, co robisz, chciałbym po prostu , żebyś się uśmiechał... - Głos lekko ci drżał, ale nie zrozumcie mnie źle - to nie było wzruszenie, to był tka wysoki poziom furii, że ściskał wszystkie mięśnie, wszystkie struny, każdą najmniejszą komórkę, bo chociaż rozpad im nie groził, to nie można było pozbyć się wrażenia, że jeśli nie będą napięte, to już całemu światu ten rozpad groził. Wybuchłby w jednym, silnym przebłysku i zgasił płomienie, zostawiając tylko popiół - taki sam, jak ten z papierosa pod ścianą. Pierdolnąłeś tą biedną ławkę znów butem, przyszpilając ją do ściany. - Kto niby karze ci kogoś poświęcać?! - Złapałeś za medaliony na swojej szyi i pociągnąłeś, zrywając rzemienie. - Kto niby miałby być bardziej odpowiedni do tej magii?! - Rzuciłeś tymi mętnymi wspomnieniami o przeszłości i duchach, które nigdy już nie zawitają do twojego życia o ścianę - brzdąknęły głośno, a ich lot zakończył się gdzieś na oparciu przewróconej ławki. - W magii nie ma konkretnych reguł. - Sięgnąłeś do niego dłonią, by złapać go za kołnierz. - Będziesz najlepszym czarodziejem białej magii jeśli nie w Anglii, to chociaż w tej szkole, dociera?! Nikt nie będzie nikogo poświęcał, bo nie ma nic piękniejszego w ludzkim jestestwie niż pragnienie chronienia tych, których się kocha. - Puściłeś go i odepchnąłeś. - Podejdź do tego na poważnie, Warp, to nic złego się nie stanie. - Tak naprawdę... chyba wolałbyś, żeby nie uczył się tej białej magii. Najchętniej odsunąłbyś go od tej sztuki, najchętniej zamknąłbyś go w złotej klatce i trzymał z daleka od wszystkich niebezpieczeństw. To była jedna strona medalu. Potem była druga - niesamowity podziw dla jego determinacji, chęci, dla jego uśmiechu i zadowolenia, kiedy coś mu wychodziło - pewnie by się szybko pozbierał, gdybyś mu wymazał pomysł uczenia się tej sztuki, ale... ta druga strona medalu była naprawdę piękna. I naprawdę wierzyłeś, że Warp mógł się zacząć uczyć białej magii - a przynajmniej chciałeś w to wierzyć. - Biała i czarna magia to jedno i to samo. - Odsunąłeś się jeszcze o krok w tył, wsuwając dłonie do kieszeni, głos powrócił do swojej mrukliwości. - Podział jest bardzo umowny... można użyć czarnej magii, by kogoś uchronić i nie splamić się nią i można użyć białej magii, by zabić i splamić się. To wszystko gra intencji... Naprawdę sądzę... że ci się uda, jeśli będziesz kroczek po kroczku wkraczać do tych arkan... I będą ci służyć, jeśli twój umysł pozostanie tak samo bezinteresowny i czysty. - Jedyna osoba, która bardziej się do tego nadawała, niż Warp, była dyrektorem tej szkoły. - Dumbledore posługuje się białą magią i widzisz, jak żyje. Ma się bardzo dobrze, magia wydłuża jego życie w naturalny sposób, nikt nikogo nie poświęca...
- Tss... - Wygiąłeś wargi w paskudnym grymasie niezadowolenia - ten, w którego łopatki aktualnie celowałeś otchłań, nie mógł tego zauważyć, ale z pewnością mógł sobie to dokładnie wyobrazić po samym tym krótkim dźwięku, jaki z siebie wydałeś - coś w twoim wnętrzu się trzęsło, serce mocno biło, kołotałeś się w niepokoju i niepewności tego, co robisz, co on robi i dlaczego na ciebie nie naskoczył, dlaczego nie odpyskował? To nie było normalne, nie było naturalne - ale już dawno ustaliłeś, że Smok nie był normalny - idąc dalej - to było niepokojące - ale nie pozostawało nic innego, jak utrzymywać ten stan, chociaż nienawiść gwałtownie topniała, niczym kostka lodu pozostawiona w pełnym słońcu i przygrzewana palnikiem. Podszedłeś szybko do ławki i wciągnąłeś na siebie golf, ciężko przełykając ślinę w gardle i przejeżdżając po nim pazurami kilka razy - ślady po paznokciach Coletta na plecach zaswędziały nieprzyjemnie przy zetknięciu z miękkim materiałem, ale kolebiące się naprzemiennie rozdrażnienie połączone z niepokojem (nazwałbym to poczuciem winy) nie pozwoliło zwrócić na to większej uwagi. Co to w ogóle miała być za odpowiedź? Co to miała być za mina?
To nie tak, to nie tak, to nie tak..!
Wampir uderzył mocno ciężkim buciorem tą kanapo-ławkę z całej siły, która walnęła o ścianę i głośno zgrzytnęła nogami o podłogę - odpowiedź na to, co zostało powiedziane, ten akt agresji, pojawił się po dwóch minutach kompletnego zastoju, w którym oddech stawał się coraz cięższy, a cały ten chaos trudniej było ogarnąć - zmęczenie tylko dodawało dwie krople do płonącej oliwy w czarze goryczy - i na co to wszystko? Było fajnie, ale coś musieliście zepsuć - macie do tego talent! Zmieniacie wzajemnie swoje nastroje jak nikt inny - od najszczerszych łez, po najszczerszy śmiech - płynność nie pozwalała na wytyczenie granic, zwroty akcji były zbyt nieoczekiwane i gwałtowne...
- Po jakiej akcji, po jakiej niby akcji?! - Ta ławka... ta biedna ławka... Ławka, którą złapałeś za oparcie i szarpnąłeś do góry, by wywalić ją z impetem na środek pokoju, prawie trafiając w Warpa. To było głupie. Bardzo idiotyczne, ale miałeś wrażenie, że jeśli czegoś nie zniszczysz, to wybuchniesz, pożre cię całkowicie od środka i nie skończy się już tylko na zrezygnowanym leżeniu - te drapieżniki, niewidzialne, tym razem rzucą ci się do gardła i rozszarpią na kawałki - och jak to cię wkurzało..! Wszystko cię wkurzało! Zacisnąłeś dłonie w pięści, wbijając paznokcie z całej siły w naskórek - czytaliście gdzieś kiedyś, że ktoś sobie ze złości przeciął paznokciami skórę w wewnętrznej stronie, kiedy właśnie zaciskał pięści? No to czytaliście kompletną ściemę. Nie tak łatwo przebić się w tym miejscu paznokietkami - chyba że ktoś specjalnie ku temu je piłuje, ale przecież w książkach nigdy o tym nie wspominano, prawda? - Chcę ci pomóc we wszystkim, co robisz, chciałbym po prostu , żebyś się uśmiechał... - Głos lekko ci drżał, ale nie zrozumcie mnie źle - to nie było wzruszenie, to był tka wysoki poziom furii, że ściskał wszystkie mięśnie, wszystkie struny, każdą najmniejszą komórkę, bo chociaż rozpad im nie groził, to nie można było pozbyć się wrażenia, że jeśli nie będą napięte, to już całemu światu ten rozpad groził. Wybuchłby w jednym, silnym przebłysku i zgasił płomienie, zostawiając tylko popiół - taki sam, jak ten z papierosa pod ścianą. Pierdolnąłeś tą biedną ławkę znów butem, przyszpilając ją do ściany. - Kto niby karze ci kogoś poświęcać?! - Złapałeś za medaliony na swojej szyi i pociągnąłeś, zrywając rzemienie. - Kto niby miałby być bardziej odpowiedni do tej magii?! - Rzuciłeś tymi mętnymi wspomnieniami o przeszłości i duchach, które nigdy już nie zawitają do twojego życia o ścianę - brzdąknęły głośno, a ich lot zakończył się gdzieś na oparciu przewróconej ławki. - W magii nie ma konkretnych reguł. - Sięgnąłeś do niego dłonią, by złapać go za kołnierz. - Będziesz najlepszym czarodziejem białej magii jeśli nie w Anglii, to chociaż w tej szkole, dociera?! Nikt nie będzie nikogo poświęcał, bo nie ma nic piękniejszego w ludzkim jestestwie niż pragnienie chronienia tych, których się kocha. - Puściłeś go i odepchnąłeś. - Podejdź do tego na poważnie, Warp, to nic złego się nie stanie. - Tak naprawdę... chyba wolałbyś, żeby nie uczył się tej białej magii. Najchętniej odsunąłbyś go od tej sztuki, najchętniej zamknąłbyś go w złotej klatce i trzymał z daleka od wszystkich niebezpieczeństw. To była jedna strona medalu. Potem była druga - niesamowity podziw dla jego determinacji, chęci, dla jego uśmiechu i zadowolenia, kiedy coś mu wychodziło - pewnie by się szybko pozbierał, gdybyś mu wymazał pomysł uczenia się tej sztuki, ale... ta druga strona medalu była naprawdę piękna. I naprawdę wierzyłeś, że Warp mógł się zacząć uczyć białej magii - a przynajmniej chciałeś w to wierzyć. - Biała i czarna magia to jedno i to samo. - Odsunąłeś się jeszcze o krok w tył, wsuwając dłonie do kieszeni, głos powrócił do swojej mrukliwości. - Podział jest bardzo umowny... można użyć czarnej magii, by kogoś uchronić i nie splamić się nią i można użyć białej magii, by zabić i splamić się. To wszystko gra intencji... Naprawdę sądzę... że ci się uda, jeśli będziesz kroczek po kroczku wkraczać do tych arkan... I będą ci służyć, jeśli twój umysł pozostanie tak samo bezinteresowny i czysty. - Jedyna osoba, która bardziej się do tego nadawała, niż Warp, była dyrektorem tej szkoły. - Dumbledore posługuje się białą magią i widzisz, jak żyje. Ma się bardzo dobrze, magia wydłuża jego życie w naturalny sposób, nikt nikogo nie poświęca...
- Colette Warp
Re: Arkana Świata
Pią Lip 17, 2015 3:04 pm
Zjebał, tak spierdolił totalnie, mógł się do tego nawet przyznać, ale nie potrafił utrzymać emocji na wodzy, nawet za cenę otaczającej ich wtedy słodyczy i stabilizacji. Nawet ona zaczęła Smoka w końcu mierzić, jakby nagle nabrała na wymuszeniu i groziła gniotącym w tyłek poczuciem... letargu i – co gorsza – monotonii. Za słodko, za łagodnie, zbyt ospale, to było do nich niepodobne. Zwykle w ich zażyłości występowała amplituda chwil dobrych i tych, które z sypnięciem iskier szorowały po bandzie. Dlatego też tutaj wywołanie takiej sytuacji wyszło chyba sztucznie... wyszło? Czy Smok po prostu już nie wytrzymał i musiał się jakoś oczyścić? Ale mógł to zrobić na osobności, jak zawsze. A nie tutaj, teraz, przy Nim. Choć chyba nie było jeszcze tak źle, jak mogłoby się wydawać. Tutaj szkopuł w braku odpyskowania tkwił w tym, że jeśli powód by głupi, to gorycz Colette znikała tak szybko, jak się pojawiła - jakby nie wystosował tych słów do poranienia Sahira, ale do wyrzucenia ich ze swojej głowy najszybciej jak się da, by nie truły więcej myśli i pozwoliły do końca wytrzeźwieć. Spojrzeć na wszystko pod normalnym, już opanowanym kątem. Pod względem psychologicznym to była bardzo zdrowa reakcja, która hamowała depresję i przeładowanie stresu, ale pod względem społecznym... cóż, co zostało już powiedziane, nigdy nie zostanie cofnięte. Więc nawet jeśli przychodziło do takich sytuacji bardzo rzadko, to Warp i tak musiał wtedy mierzyć się z całym bigosem jaki nieoczekiwanie zrobił i wypić cały dzban Czarnej Polewki.
Tutaj nie było inaczej.
Usłyszał szuranie materiału za plecami, które sygnalizowało nic innego jak kompletowanie przez Sahira swojej zagubionej odzieży. Odczekał jeszcze krótki moment milczenia i obrócił nieśmiało głowę w jego stronę, akurat w chwili pierwszego pierdolnięcia butem w niewinny mebel. Chłopak aż podskoczył w pierwszym odruchu i automatycznie obrócił się cały, by w porę czmychnąć pół kroku na bok, umykając przed tą samą, drewnianą ofiarą, jaka pofrunęła w stronę gwiazd i zatrzymała na niewidocznej barierze, z hukiem lądując na podłodze. Co to miało znaczyć?! Wampir wyglądał na nabuzowanego, wściekłego wręcz; przygniatał Gada nienawistnym spojrzenie i wypluwał z siebie słowa jak jad, choć większość z nich po dłuższym przyjrzeniu wcale jadem nie była. Były wręcz skrajnie różne od tego, w jaki ton je obleczono.
Colette miał w tej chwili oczy otwarte tak szeroko, że spokojnie osiągały wielkość parki Galeonów, kiedy wpatrywał się w warczącego i ciskającego na boki meblami, Sahira. Zwłaszcza, kiedy ten nagle złapał za za kołnierz cienkiego swetra Puchona i szarpnął tego gamonia bliżej siebie, żeby jeszcze dobitniej – dosłownie prosto w twarz – zaakcentować wszystko, co miał do powiedzenia. Na krótko, bo potem Colette nawet się nie wzbraniał, wręcz można nim było wywijać teraz jak szmacianą laleczką, łatwiej niż meblem, który poturbowany zaścielał podłogę - Smok był w tej chwili tak zdumiony i nieobecny, jakby przez każde kolejne, dobijające jak gwóźdź słowo, jego dusza była sukcesywnie wybijana z ciała i Nailah warczał teraz tylko na puste naczynie, podczas gdy Col stał sobie z tyłu i starał się za wszystkim nadążyć - czując się tak, jakby to nie do niego kierowano te wszystkie słowa. Dlatego naczynie nie mogło nic wykrztusić, nie mogło nic wyrazić mimiką twarzy, po prostu naturalnie goniło wzrokiem buchającego od nerwów furiata i nawet nie próbowało panować nad uderzającym z zastraszającą szybkością sercem. Był kompletnie zbity z pantałyku, napięty – nie był wystraszony, nie! - po prostu... naprawdę 'zdumiony' to najtrafniejsze słowo. Oszołomiony. Zdezorientowany. Półprzytomny. Kompletnie, kompletnie... odurzony tym wszystkim. Presja i stres kipiały w jego żyłach tak samo, jak gorąca musiała być teraz krew Sahira, upodabniając go do bliskiego erupcji Wezuwiusza, jakiemu lawa uderzała nawet do zwykle chorobliwie bladej twarzy. I z tak bliskiej odległości zarówno od jednej, jak i od drugiej katastrofy naturalnej ucieczka była już daremna. Można było tylko czekać na rozwój wypadków i podziwiać piękno ciemniejącego od dymu nieba oraz żarzącej się czerwieni lejącej po twardej skale. Tak to chyba było piękno, naprawdę. Krukon teraz naprawdę wyglądał jak sztuka – pełna emocji, ciemnych barw, płótna przeciętego przez agresywne ruchy artysty i pamiętająca jeszcze pomazaną, zniszczoną i brudną pracownię, w jakiej ją stworzono. Łapała sobą za serce, dusze i jęzor, wiążąc go na supeł... był tylko jeden sposób, by go rozplątać i wymagał zbliżenia się. Wtedy Colette po drodze zgarnął swoje ciało ze sobą.
I tak naczynie po zastoju ruszyło się nagle gwałtownie. Tak gwałtownie, że praktycznie wpadło na ciało wampira z kolejnym aktem długo tłumionej siły, po drodze, na tym krótkim odcinku, obracając je przodem do siebie. Agresywnie pierdolnął przeciwnikiem o ścianę, po czym urwał ten podgrzewający nieprzyjemną atmosferę monolog, dzikim pocałunkiem. Praktycznie rzucił się na usta kochanka i wgryzał w nie, siłą otwierając sobie przejście głębiej, by błyskawiczną ekspansją zająć ich dalsze tereny. Ujął blade policzki w dłonie, mocno i zdecydowanie, nie pozwalając mu się ruszyć, uciec, uwolnić, licząc się z tym, że może zostać odepchnięty, podrapany, pogryziony... Zareagował impulsywnie i teraz przy każdej, coraz mocniejszej pieszczocie, bezpowrotnie tracił oddech i spijał ten, którym chcąc nie chcąc, dzielił się z nim Sahir. W obędzie zabierał się do tego, jak do gryzienia soczystego owocu, zażarcie walcząc o absolutną dominację w tej chwili - całował ze wściekłością, z zachwytem, z wdzięcznością i wyrzutem. Całował szybko, urwanie i zaborczo, walcząc z potrzebą ciała, co do dostarczania minimalnej ilości tlenu. Dopiero kiedy od duchoty zakręciło mu się w głowie, raptownie oderwał od Niego wargi, łapiąc oddech tak płytki, szybki i gorący, że wytworzona między ich twarzami temperatura, machinalnie odpychała ciało na bezpieczną odległość, daleką od poparzenia. Wtedy też para dwukolorowych oczu, nadal wielka jak monety Galeonów, spojrzała prosto w podwójną otchłań.
- Dziękuję... - mruknął na wydechu, ciszej niż szmer ciągłe towarzyszącego im, deszczu i w mig oderwał się od rozszalałej bestii, cofając jeden kroczek, drugi, obracając się chwiejnie, ale szybko. Bystrze zoczył lekko przesunięty na stoliczku globus i bez zastanowienia wyrwał w jego stronę rękę, pochwycił za starannie wykonaną, piękną nóżkę i cisnął nim o podłogę. Patrzył w zwolnionym tempie jak okrągła głowa najpierw odbija się delikatnie od podłogi, jakby była zrobiona z gumy i dopiero milimetry nad posadzką nagle roztrzaskuje się z opóźnionym zapłonem i wybucha na wszystkie strony, rozdzielając na setki kawałków i pozostawiając swoją piękną nóżkę, pozbawioną sensu istnienia.
- Nie pytaj czemu, po prostu, bo mogę! - odbił od razu, wyginając usta w lekki, głupawy łuk, ubezpieczając się od ewentualnego pytania o sens swojego zachowania. Drżał na całym ciele, trząsł się wręcz, ale nie jak tchórz albo zagonione do kąta zwierzę – jego ciało po prostu walczyło z nadmiarem emocji, jakie rozsadzały je do stopnia, w którym praktycznie sapał i oglądał się wciąż na czarnowłosego, po prostu nie mogąc teraz oderwać od niego wzroku. I milczał. Jakby wszystko już zostało powiedziane, a jemu pozostało już tylko dopasować się do tej cudownej wizji i porzucić wszystko na rzecz jej realizacji.
- Przepraszam za wcześniej, za Tamtą akcję, Sahir. Chciałem mieć po prostu kolejną rzecz, jaką mógłbym dzielić tylko z tobą. Nawet tak niebezpieczną. Byłbym bardzo szczęśliwy, jeśli byśmy powtórzyli to kiedyś między ciężkimi treningami, bo mimo totalnej nieodpowiedzialności tego pomysłu, nadal wierzę, że żaden z nas nie zrobi drugiemu krzywdy. - oczy mu błyszczały od ożywienia, kiedy musiał stanąć stabilniej na nogach i posłużyć się gestykulacją, bo czuł, że same słowa nie niosą jeszcze tak wielkiego i mocnego przesłania, jak powinny. Boże... Sahir ustawił naprawdę, naprawdę wysoką poprzeczkę. - A Biała Magia... przeraziła mnie myśl, że uczyłbym się jej na marne. Przed moimi oczami stawał scenariusz, w którym o krok przed metą ktoś, na przykład nauczyciel albo los sam w sobie, wciśnie mi sztylet w ręce i karze pójść, zarżnąć w ofierze swoją najlepszą owieczkę. Jak w rytuale przejścia na kolejny poziom... Jak w zasadzie, by żeby zdobyć wszystko, trzeba najpierw wszystko stracić. - nadal nie mógł zapanować nad oddechem i robił przerwy w ciągłości wypowiedzi, by w końcu uśmiechnąć się z taką ilością ulgi, jakby zaraz miał się rozpłakać, ale nie płakał. Było mu do tego bardzo daleko. - Chcę ciebie i twojej pomocy, pożądam jej bardziej niż.. niż samej tej piekielnej sztuki, ale jeśli będę odpierdalał podobne maniany jak tutaj... Nie jestem w stanie tego przewidzieć, nie wiem czy zmęczenie, presja i stres nie pospuszczają mi hamulców, i nie sprawią wyleje swoją gorycz na ciebie. Już wolałbym roztrzaskiwać globusy i świat tym samym. Colette Burzyciel Światów... - skwitował z nerwowym śmiechem i zakrył dłońmi twarz, by szybciej się opanować i ogarnąć, jednocześnie robiąc małe kółko wokół własnej osi. Szybko zabrał dłonie. - Tak. Tak, to głupie myślenie, będę się starał. Jeśli będę się starał, to nie ma mowy, żeby mi nie wyszło. ...nie? - wbił w Sahira kontrolne spojrzenie i znowu, równie nieoczekiwanie wystrzelił w jego stronę i uwiesił się mu na szyi, wbijając nos w jego ramię i przesiąknięty jego zapachem materiał golfu. - Matko... jestem totalnie popierdolony, w coś ty się wpakował...
Tutaj nie było inaczej.
Usłyszał szuranie materiału za plecami, które sygnalizowało nic innego jak kompletowanie przez Sahira swojej zagubionej odzieży. Odczekał jeszcze krótki moment milczenia i obrócił nieśmiało głowę w jego stronę, akurat w chwili pierwszego pierdolnięcia butem w niewinny mebel. Chłopak aż podskoczył w pierwszym odruchu i automatycznie obrócił się cały, by w porę czmychnąć pół kroku na bok, umykając przed tą samą, drewnianą ofiarą, jaka pofrunęła w stronę gwiazd i zatrzymała na niewidocznej barierze, z hukiem lądując na podłodze. Co to miało znaczyć?! Wampir wyglądał na nabuzowanego, wściekłego wręcz; przygniatał Gada nienawistnym spojrzenie i wypluwał z siebie słowa jak jad, choć większość z nich po dłuższym przyjrzeniu wcale jadem nie była. Były wręcz skrajnie różne od tego, w jaki ton je obleczono.
Colette miał w tej chwili oczy otwarte tak szeroko, że spokojnie osiągały wielkość parki Galeonów, kiedy wpatrywał się w warczącego i ciskającego na boki meblami, Sahira. Zwłaszcza, kiedy ten nagle złapał za za kołnierz cienkiego swetra Puchona i szarpnął tego gamonia bliżej siebie, żeby jeszcze dobitniej – dosłownie prosto w twarz – zaakcentować wszystko, co miał do powiedzenia. Na krótko, bo potem Colette nawet się nie wzbraniał, wręcz można nim było wywijać teraz jak szmacianą laleczką, łatwiej niż meblem, który poturbowany zaścielał podłogę - Smok był w tej chwili tak zdumiony i nieobecny, jakby przez każde kolejne, dobijające jak gwóźdź słowo, jego dusza była sukcesywnie wybijana z ciała i Nailah warczał teraz tylko na puste naczynie, podczas gdy Col stał sobie z tyłu i starał się za wszystkim nadążyć - czując się tak, jakby to nie do niego kierowano te wszystkie słowa. Dlatego naczynie nie mogło nic wykrztusić, nie mogło nic wyrazić mimiką twarzy, po prostu naturalnie goniło wzrokiem buchającego od nerwów furiata i nawet nie próbowało panować nad uderzającym z zastraszającą szybkością sercem. Był kompletnie zbity z pantałyku, napięty – nie był wystraszony, nie! - po prostu... naprawdę 'zdumiony' to najtrafniejsze słowo. Oszołomiony. Zdezorientowany. Półprzytomny. Kompletnie, kompletnie... odurzony tym wszystkim. Presja i stres kipiały w jego żyłach tak samo, jak gorąca musiała być teraz krew Sahira, upodabniając go do bliskiego erupcji Wezuwiusza, jakiemu lawa uderzała nawet do zwykle chorobliwie bladej twarzy. I z tak bliskiej odległości zarówno od jednej, jak i od drugiej katastrofy naturalnej ucieczka była już daremna. Można było tylko czekać na rozwój wypadków i podziwiać piękno ciemniejącego od dymu nieba oraz żarzącej się czerwieni lejącej po twardej skale. Tak to chyba było piękno, naprawdę. Krukon teraz naprawdę wyglądał jak sztuka – pełna emocji, ciemnych barw, płótna przeciętego przez agresywne ruchy artysty i pamiętająca jeszcze pomazaną, zniszczoną i brudną pracownię, w jakiej ją stworzono. Łapała sobą za serce, dusze i jęzor, wiążąc go na supeł... był tylko jeden sposób, by go rozplątać i wymagał zbliżenia się. Wtedy Colette po drodze zgarnął swoje ciało ze sobą.
I tak naczynie po zastoju ruszyło się nagle gwałtownie. Tak gwałtownie, że praktycznie wpadło na ciało wampira z kolejnym aktem długo tłumionej siły, po drodze, na tym krótkim odcinku, obracając je przodem do siebie. Agresywnie pierdolnął przeciwnikiem o ścianę, po czym urwał ten podgrzewający nieprzyjemną atmosferę monolog, dzikim pocałunkiem. Praktycznie rzucił się na usta kochanka i wgryzał w nie, siłą otwierając sobie przejście głębiej, by błyskawiczną ekspansją zająć ich dalsze tereny. Ujął blade policzki w dłonie, mocno i zdecydowanie, nie pozwalając mu się ruszyć, uciec, uwolnić, licząc się z tym, że może zostać odepchnięty, podrapany, pogryziony... Zareagował impulsywnie i teraz przy każdej, coraz mocniejszej pieszczocie, bezpowrotnie tracił oddech i spijał ten, którym chcąc nie chcąc, dzielił się z nim Sahir. W obędzie zabierał się do tego, jak do gryzienia soczystego owocu, zażarcie walcząc o absolutną dominację w tej chwili - całował ze wściekłością, z zachwytem, z wdzięcznością i wyrzutem. Całował szybko, urwanie i zaborczo, walcząc z potrzebą ciała, co do dostarczania minimalnej ilości tlenu. Dopiero kiedy od duchoty zakręciło mu się w głowie, raptownie oderwał od Niego wargi, łapiąc oddech tak płytki, szybki i gorący, że wytworzona między ich twarzami temperatura, machinalnie odpychała ciało na bezpieczną odległość, daleką od poparzenia. Wtedy też para dwukolorowych oczu, nadal wielka jak monety Galeonów, spojrzała prosto w podwójną otchłań.
- Dziękuję... - mruknął na wydechu, ciszej niż szmer ciągłe towarzyszącego im, deszczu i w mig oderwał się od rozszalałej bestii, cofając jeden kroczek, drugi, obracając się chwiejnie, ale szybko. Bystrze zoczył lekko przesunięty na stoliczku globus i bez zastanowienia wyrwał w jego stronę rękę, pochwycił za starannie wykonaną, piękną nóżkę i cisnął nim o podłogę. Patrzył w zwolnionym tempie jak okrągła głowa najpierw odbija się delikatnie od podłogi, jakby była zrobiona z gumy i dopiero milimetry nad posadzką nagle roztrzaskuje się z opóźnionym zapłonem i wybucha na wszystkie strony, rozdzielając na setki kawałków i pozostawiając swoją piękną nóżkę, pozbawioną sensu istnienia.
- Nie pytaj czemu, po prostu, bo mogę! - odbił od razu, wyginając usta w lekki, głupawy łuk, ubezpieczając się od ewentualnego pytania o sens swojego zachowania. Drżał na całym ciele, trząsł się wręcz, ale nie jak tchórz albo zagonione do kąta zwierzę – jego ciało po prostu walczyło z nadmiarem emocji, jakie rozsadzały je do stopnia, w którym praktycznie sapał i oglądał się wciąż na czarnowłosego, po prostu nie mogąc teraz oderwać od niego wzroku. I milczał. Jakby wszystko już zostało powiedziane, a jemu pozostało już tylko dopasować się do tej cudownej wizji i porzucić wszystko na rzecz jej realizacji.
- Przepraszam za wcześniej, za Tamtą akcję, Sahir. Chciałem mieć po prostu kolejną rzecz, jaką mógłbym dzielić tylko z tobą. Nawet tak niebezpieczną. Byłbym bardzo szczęśliwy, jeśli byśmy powtórzyli to kiedyś między ciężkimi treningami, bo mimo totalnej nieodpowiedzialności tego pomysłu, nadal wierzę, że żaden z nas nie zrobi drugiemu krzywdy. - oczy mu błyszczały od ożywienia, kiedy musiał stanąć stabilniej na nogach i posłużyć się gestykulacją, bo czuł, że same słowa nie niosą jeszcze tak wielkiego i mocnego przesłania, jak powinny. Boże... Sahir ustawił naprawdę, naprawdę wysoką poprzeczkę. - A Biała Magia... przeraziła mnie myśl, że uczyłbym się jej na marne. Przed moimi oczami stawał scenariusz, w którym o krok przed metą ktoś, na przykład nauczyciel albo los sam w sobie, wciśnie mi sztylet w ręce i karze pójść, zarżnąć w ofierze swoją najlepszą owieczkę. Jak w rytuale przejścia na kolejny poziom... Jak w zasadzie, by żeby zdobyć wszystko, trzeba najpierw wszystko stracić. - nadal nie mógł zapanować nad oddechem i robił przerwy w ciągłości wypowiedzi, by w końcu uśmiechnąć się z taką ilością ulgi, jakby zaraz miał się rozpłakać, ale nie płakał. Było mu do tego bardzo daleko. - Chcę ciebie i twojej pomocy, pożądam jej bardziej niż.. niż samej tej piekielnej sztuki, ale jeśli będę odpierdalał podobne maniany jak tutaj... Nie jestem w stanie tego przewidzieć, nie wiem czy zmęczenie, presja i stres nie pospuszczają mi hamulców, i nie sprawią wyleje swoją gorycz na ciebie. Już wolałbym roztrzaskiwać globusy i świat tym samym. Colette Burzyciel Światów... - skwitował z nerwowym śmiechem i zakrył dłońmi twarz, by szybciej się opanować i ogarnąć, jednocześnie robiąc małe kółko wokół własnej osi. Szybko zabrał dłonie. - Tak. Tak, to głupie myślenie, będę się starał. Jeśli będę się starał, to nie ma mowy, żeby mi nie wyszło. ...nie? - wbił w Sahira kontrolne spojrzenie i znowu, równie nieoczekiwanie wystrzelił w jego stronę i uwiesił się mu na szyi, wbijając nos w jego ramię i przesiąknięty jego zapachem materiał golfu. - Matko... jestem totalnie popierdolony, w coś ty się wpakował...
- Sahir Nailah
Re: Arkana Świata
Pią Lip 17, 2015 11:42 pm
Porwany za ramiona, przyciśnięty, nagle znowu zrównany plecami ze ścianą - przepraszam, nie znowu, wcześniej byłeś zrównywany do poziomu podłogi - jak zwykle Warp robił to, co mu do łba strzeliło, bo powiedzenie, że robił to, na co ma ochotę, było naprawdę sporym niedopowiedzeniem - było nawet bardzo złym nazwaniem rzeczy, przemijając się z jej głównym sednem - tą nieprzewidywalnością i gwałtownością, w której emocje chwieją się na równi pochyłej, a kuleczka na niej toczy to z jednej strony, to na drugą - nawet odważyłbym się zaryzykować stwierdzenieiem, że wędrowała po torze koła, w kółko, to wzbierając na tych pozytywach, to na negatywach - i tu był niemal ten sam schemat, w którym najpierw wszystko jest pięknie i dobrze, potem źle, potem wkurw, potem dobrze - tak sobie tańczymy, mając swój własny rytm, wydający się bardzo paradoksalnym dla przeciętnych śmiertelników, którzy nie weszli wgłąb tych dwóch postaci - mogę wam, drodzy czytelnicy, od razu zakomunikować, żebyście nie szukali w tym żadnej logiki - to kompletnie nielogiczne, kompletnie szalone, dziwne, i tak dalej, i tak dalej - niektóre rzeczy i zdarzenia trzeba przyjmować z otwartymi ramionami takimi, jakimi są, albo je odrzucać - nie ma pół środków. I my to wiemy, jako autorzy i postaci to wiedzą, jako dzieci wypuszczone na ten plac zabaw, co bawiły się zamiast wiaderkami, to ostrymi nożami. Chyba naprawdę nikt więcej nie musiał znać poukrywanych po tej piaskownicy wypełnionej siarką sekretów - pozostaną w sferze słodkiej tajemnicy - pozostaną przyprawiającą o dreszczyk emancypacją przygód, co czai się na każdym rogu i nigdy nie przestanie - oby tylko otwierała swoje wrota daleko od widoku postronnej publiki - ta zakazana miłość nie powinna wychodzić poza sfery zimnego kamienia, w którym tonąć miały wszystkie słowa, zapisywane na kamiennych tabliczkach wkładanych do przestronnych bibliotek ich własnej pamięci.
- Co ty... - Zdążyłeś tylko powiedzieć, tak jak i zdążyłeś tylko wsunąć między siebie i niego swoje ręce, nakłaniając go do zachowania dystansu, którego koniec końców nie udało się utrzymać - słowa utonęły w ustach, ściągnąłeś chmurnie wargi, kiedy zapach i pełna bliskość ciała uderzyły ci znów do głowy - więc sięgnąłeś po jego usta, co szukały twoich, odpowiadając na ich ruch, wyciągając do miękkich poduszek kły, pozostawiając na nich słodkie rysy, w stanie pijańskości podobnej do stanu upojenia Coletta, zanikając w smaku krwi, której nie sposób było przyrównać do żadnego innego - najgorsze było to, że ta krew zamiast smakować coraz gorzej, to smakowała coraz lepiej - z każdym mijającym miesiącem, z każdym spotkaniem - im bardziej ciągnęło cię do niego, tym bardziej przyciągana była bestia. Wysunąłeś oddzielające was dłonie, przejeżdżając nimi po jego klatce piersiowej, żeby zamknąć go w uścisku, zapominając o oddechu, rzeczy tak trywialnej - przestałeś go potrzebować, tak jak i twoje serce straciło zainteresowanie biciem, ograniczając świat do szkarłatu, który kompletnie zalał twoje myśli, nasuwając na niego półczerń w nieświadomości tego, co działo sie z ciałem i z jednoczesną jego ciężkością - jedynie trzymana przez dłonie twarz nie pozwalała jej opaść i nie zawędrować do szyi - ale kąsałeś go, kawałek po kawałeczku, wraz z każdym pocałunkiem, wraz z każdą falą gorącego oddechu, który w ciebie uderzał z jego nozdrzy, rozbijając się o biel skóry - i gdy się tak oderwał, to nic się szczególnie nie zmieniło - przynajmniej jeśli chodzi o ograniczone pole widzenia, które ciągle czuło i dostrzegało jedynie sylwetkę Smoka przed sobą - złapałeś głębszy wdech i pochyliłeś się, podpierając dłonią o ścianę za sobą, próbując utrzymać na nogach jak z waty, w których kolana odmawiały powoli posłuszeństwa, uginając się, ale całkowicie jeszcze go nie odmówiły - dopiero teraz poczułeś, jak tak naprawdę serce ci wali - ale przynajmniej jeden efekt został osiągnięty - z pewnością twój gniew został rozproszony w ciągu marnego ułamka sekundy. Uniosłeś roztrzęsioną, wolną rękę, do ust, by przejechać po nich opuszkami, przecierając je lekko, napuchnięte i poranione od kłów, gdy przypadkowo po nich przejechałeś... i machnąłeś tą ręką w stronę Puchona jakoś tak... nie wiadomo jak, ciężko było z tego gestu cokolwiek wyczytać, a wciąż walczyłeś o zagubiony, ciężki oddech.
- A weź daj mi przerwę. Idę na wakacje. Pierdole to. - Znowu machnąłeś ręką, przylgnąwszy łopatkami do zimnego kamienia, by znaleźć w nim pełne oparcie. - Posrany jesteś.. Idę spać... - Pokręciłeś głową w niedowierzaniu na to, co się tu w ogóle wydarzyło, chociaż wzroku nie miałeś skierowanego na niego i jego sylwetkę, a na sufit, na którym gwiazdy również znaczyły swoje ścieżki. No tak, po prostu mógł. Po prostu mógł się z tobą potłuc i po prostu mógł rozwalić ten globus... - Nie zadaję się z wandalami. - Ha. Ha. Ha... Humor po prostu na poziomie Sahira Nailaha, proszę państwa, beznadziejne żarty za freeko! Albo raczej: za przyjęcie wpierdolu i przeżycie. Albo nie przeżycie. No jak nie przeżyjecie, to suchara powiemy nad waszym grobem. - No... z zakładaniem, że ci się nie uda, na pewno daleko nie zajdziesz...
Ta ściana to tylko marna imitacja podpory, ale była chłodna, jakoś normowała te zawroty, ten wadliwy błędnik, co chwiał się na boki, przywołując na myśl pływanie - ta realna podpora, która w sumie od jakiegoś czasu stała się główną przyczyną rozchwiania, właśnie przybyła, znów złamała potrzebny dystans i zaświsnęła na twoim ciele, wsuwając nos w materiał golfu... No właśnie - znowu blisko, nawet nie można powiedzieć, że na wyciągnięcie reki - bo przecież w ramionach... Założyłeś kosmyk jego włosów za jego ucho, gładząc te kasztanowe włosy w amoku...
Pochylasz głowę, otumaniony zapachem, który już nie był zasłonięty przez wywietrzałego papierosa i pochyliłeś się - o, prosto do jego szyi, by zatopić w niej kły.
- Co ty... - Zdążyłeś tylko powiedzieć, tak jak i zdążyłeś tylko wsunąć między siebie i niego swoje ręce, nakłaniając go do zachowania dystansu, którego koniec końców nie udało się utrzymać - słowa utonęły w ustach, ściągnąłeś chmurnie wargi, kiedy zapach i pełna bliskość ciała uderzyły ci znów do głowy - więc sięgnąłeś po jego usta, co szukały twoich, odpowiadając na ich ruch, wyciągając do miękkich poduszek kły, pozostawiając na nich słodkie rysy, w stanie pijańskości podobnej do stanu upojenia Coletta, zanikając w smaku krwi, której nie sposób było przyrównać do żadnego innego - najgorsze było to, że ta krew zamiast smakować coraz gorzej, to smakowała coraz lepiej - z każdym mijającym miesiącem, z każdym spotkaniem - im bardziej ciągnęło cię do niego, tym bardziej przyciągana była bestia. Wysunąłeś oddzielające was dłonie, przejeżdżając nimi po jego klatce piersiowej, żeby zamknąć go w uścisku, zapominając o oddechu, rzeczy tak trywialnej - przestałeś go potrzebować, tak jak i twoje serce straciło zainteresowanie biciem, ograniczając świat do szkarłatu, który kompletnie zalał twoje myśli, nasuwając na niego półczerń w nieświadomości tego, co działo sie z ciałem i z jednoczesną jego ciężkością - jedynie trzymana przez dłonie twarz nie pozwalała jej opaść i nie zawędrować do szyi - ale kąsałeś go, kawałek po kawałeczku, wraz z każdym pocałunkiem, wraz z każdą falą gorącego oddechu, który w ciebie uderzał z jego nozdrzy, rozbijając się o biel skóry - i gdy się tak oderwał, to nic się szczególnie nie zmieniło - przynajmniej jeśli chodzi o ograniczone pole widzenia, które ciągle czuło i dostrzegało jedynie sylwetkę Smoka przed sobą - złapałeś głębszy wdech i pochyliłeś się, podpierając dłonią o ścianę za sobą, próbując utrzymać na nogach jak z waty, w których kolana odmawiały powoli posłuszeństwa, uginając się, ale całkowicie jeszcze go nie odmówiły - dopiero teraz poczułeś, jak tak naprawdę serce ci wali - ale przynajmniej jeden efekt został osiągnięty - z pewnością twój gniew został rozproszony w ciągu marnego ułamka sekundy. Uniosłeś roztrzęsioną, wolną rękę, do ust, by przejechać po nich opuszkami, przecierając je lekko, napuchnięte i poranione od kłów, gdy przypadkowo po nich przejechałeś... i machnąłeś tą ręką w stronę Puchona jakoś tak... nie wiadomo jak, ciężko było z tego gestu cokolwiek wyczytać, a wciąż walczyłeś o zagubiony, ciężki oddech.
- A weź daj mi przerwę. Idę na wakacje. Pierdole to. - Znowu machnąłeś ręką, przylgnąwszy łopatkami do zimnego kamienia, by znaleźć w nim pełne oparcie. - Posrany jesteś.. Idę spać... - Pokręciłeś głową w niedowierzaniu na to, co się tu w ogóle wydarzyło, chociaż wzroku nie miałeś skierowanego na niego i jego sylwetkę, a na sufit, na którym gwiazdy również znaczyły swoje ścieżki. No tak, po prostu mógł. Po prostu mógł się z tobą potłuc i po prostu mógł rozwalić ten globus... - Nie zadaję się z wandalami. - Ha. Ha. Ha... Humor po prostu na poziomie Sahira Nailaha, proszę państwa, beznadziejne żarty za freeko! Albo raczej: za przyjęcie wpierdolu i przeżycie. Albo nie przeżycie. No jak nie przeżyjecie, to suchara powiemy nad waszym grobem. - No... z zakładaniem, że ci się nie uda, na pewno daleko nie zajdziesz...
Ta ściana to tylko marna imitacja podpory, ale była chłodna, jakoś normowała te zawroty, ten wadliwy błędnik, co chwiał się na boki, przywołując na myśl pływanie - ta realna podpora, która w sumie od jakiegoś czasu stała się główną przyczyną rozchwiania, właśnie przybyła, znów złamała potrzebny dystans i zaświsnęła na twoim ciele, wsuwając nos w materiał golfu... No właśnie - znowu blisko, nawet nie można powiedzieć, że na wyciągnięcie reki - bo przecież w ramionach... Założyłeś kosmyk jego włosów za jego ucho, gładząc te kasztanowe włosy w amoku...
Pochylasz głowę, otumaniony zapachem, który już nie był zasłonięty przez wywietrzałego papierosa i pochyliłeś się - o, prosto do jego szyi, by zatopić w niej kły.
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|