Go down
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Arkana Świata Empty Arkana Świata

Pon Gru 15, 2014 8:15 pm
Arkana Świata
Drzwi do tego pokoju to znikają, to się pojawiają - gdy uda się już je złapać i otworzyć, otwiera się przed nami półokrągłe pomieszczenie w kształcie rogala... z zaklętą ścianą, której jakby... nie było. Z zewnątrz jednak ten ewenement nie jest dostrzegalny. Rozciąga się stąd widok na las - wprost całe morze zieleni i woda. Żadne warunki pogodowe, nie przedostają się przez zaczarowaną ścianę, która potraktowana zaklęciem, stała się przejrzysta. Ściany i podłoga są jedną, wielką mapą gwiazd, które poruszają się płynnie, dając złudne wrażenie, że pomieszczenie nie posiada podłogi, a jeśli się postawi na niej nogę, to zapadnie się pomiędzy gwiazdy i komety. Pod ścianą, na lewo od drzwi, stoi elegancka ławeczka wyłożona miękkim materiałem i z dwoma poduszkami, z których można podziwiać widoki - tuż obok ławki stoi stolik z postawionym nań globusem Ziemi.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Sro Lip 08, 2015 11:10 pm
Kartka w dłoniach, kartka w dłoniach mięta, kartka bardzo ważna - istotna, czy może nie istotna? Musi być w niej coś magicznego - zmaltretowana, dawno przestała pamiętać czasy swej świetności, kiedy miała szanse wyglądać na przyzwoity kawałek papierka - przykro mi to stwierdzić, ale te blade palce nie gięły ją z siłą, z jaką powinny - nie był w stanie zamienić jej na miazgę, sprawić, by zniknęła, albo by sama na siebie odpisała - więc nie było odpowiedzi i nie było pyłu, który mógłby porwać wiatr, a on sam mógłby o niej zapomnieć - nie, nie zapomniałby - równie dobrze mógłby teraz podejść do tej krawędzi, za która były już tylko gwiazdy i przepaść (na który piętrze jesteś, Sahirze?) i po prostu wyciągnąć przed siebie rękę, wszak to takie banalne, pozwalając powietrzu zabrać ten skrawek pergaminu, który zaraz zostałby roztopiony przez deszcz. Czemu tego nie zrobisz? Czemu siedzisz tutaj, nie powiem,z że w bezruchu, bo oddychasz ciężko, palcami jednej dłoni wciąż przejeżdżasz po swoim gardle, paznokciami zdrapałeś już nawet pierwszą warstwę naskórka, czując (nie jestem pewien, czy czułeś wystarczająco mocno, ciągle było ci przecież za mało...) pieczenie płynące z tego niedogodnego (oj bardzo dogodnego, nie oszukujesz samego siebie, to tylko takie zmydlenie oczu dla czytających...) faktu - nie przestajesz, to musi o czymś świadczyć - twoje napięte ścięgna pracują wręcz coraz mocniej, kiedy mięśnie wręcz drżą w jakimś oczekiwaniu - tylko na co? Ta kartka... Czy ta kartka będzie rozwiązaniem wszystkich zagadek, wszystkich problemów? Jedna karteluszka, która znowu wprawia w ten dziwaczny stan "chcieć i nie chcieć", według zasady zastanowienia, czy lepiej zjeść tylko piękne ciastko na naszym talerzu, czy jednak lepiej je zostawić i je podziwiać, śliniąc si do niego jedynie. Myślę, że nawet już atrament szedł z tego papierka, tak żeś go wymiętolił... A może jeszcze jest? Powiedz, bo nie jestem pewien, jakie to jednak uczucie być do kogoś przywiązanym? Cudowne, czyż nie? A ten cud wiódł ze sobą aktualnie coraz cięższy stres, który w swoim apogeum doprowadził cię do drgawek, do chaosu w umyśle, kiedy bestia została spuszczona ze smyczy, kiedy wyważyła drzwi klatki (znów zamydlasz im oczy? Przecież dobrze wiemy, że przestałeś tą klatkę zamykać - gonisz doskonałość?) - wszystko niszczy, wszystko wywarza, wszystko jest w chaosie - książki? Nie ma żadnych książek! Są tylko puste okładki na podłodze i wirujące w tornadzie powyrywane kartki! Wszystko to chaos, wszystko to jeden wielki rozpierdol, bomba, co wybuchła i teraz tyka dodatków - tylko czemu tyka? Nie, nie - ona jeszcze nie wybuchła... Emocje, tyle emocji, mnóstwo emocji! Serce wali jak oszalałe, to zbyt wiele, to za dużo jak na jedno takie serce, co ledwo jest w stanie uderzać, a teraz bije tak, jakby chciało przebić żebra, wzrastając aż po same gardło i w dół, po żołądek, wbijając się w ostre końce tychże żeber - bomba czeka na wybuch, kumuluje się w samej sobie - kumulowała tak już od paru dni i teraz przechodziła ciężki czas apogeum w braku jakiejkolwiek umiejętności, by gdzieś ją po prostu z siebie wyrzucić. 
Więc zostawała ściskana w swoim wnętrzu.
Spychać ją w dal, w głąb siebie, zapomnieć, nie myśleć o tym, nic się nie stanie, nie panikować, nie denerwować się, nie myśleć o głodzie, nie myśleć, wyłączyć się, być maszyną, która funkcjonuje z dnia na dzień - och, narkotyki, słodkie narkotyki, gdzie jesteście, kiedy jesteście tak potrzebne..? Słodki papierosie, chociaż jeden, gdzie jesteś, gdy wszystko jest jednym wielkim pobojowiskiem, a kule dodatkowo trafiają w te stare mury, by kurz nie opadał? Wrzawa wojenna nie chce przeminąć, atmosfera się zagęszcza - przysięgam, że jest tutaj tak gęsta, że mógłbym ją kroić nożem! Choć nie ma tutaj nikogo, z kim można się tym podzielić - wiecie, że najlepiej wszystkim dzielić się z samym sobą? Tak samo jak i najzdrowiej się wychodzi na kłótni z własnym "ja" - bo z takiej kłótni, obojętnie, jaką w końcu obejmiemy postawę i z czym się zgodzimy, i tak wyjdziemy zwycięską ręką - ale mam tutaj zaprzeczenie, najwyraźniej niekiedy nie można gadać tylko z samym sobą, bo z ilości tych krzyków zaczynamy się dusić - znacie to uczucie? Nie ma powietrza, nie ma tlenu - ale jak to nie ma, skoro wokół przyjemnie pachnie deszczem, świeżym powiewem wiosny, co muska policzki, co wyciąga długie ramiona? Nie, ona zbyt delikatna - tutaj tańczy ten kurz, tutaj otulają karabiny i pociski - i przez to właśnie nie ma żadnego odczucia wiosny i tchnienia wiatru przesyconego szumem deszczu z zewnątrz - gwiazdy tej nocy nie były widoczne na niebie, ścieliły ją geste chmury - typowa Angielska pogoda, co? Typowa też pogoda rozciągała się wokół czarnowłosego... a może właśnie nietypowa? Brak tego niewzruszonego stoicyzmu przecinanego jedynie ewentualnym gniewem... 
Odchylasz się i opuszczasz rękę z gardło, opierasz plecami o ścianę, próbując głęboko oddychać - tego tlenu wciąż brakuje - uspokoić się, uspokoić..! 
Wrażenie wiosennej, deszczowej bryzy osiadającej na ciele, przyniesionej przez tchnienie wiatru, łączyło się z delikatnym uderzeniem pojedynczych kropel o mury. Czy jeśli więc powiem wam teraz, że to dodatkowo zostało doprawione kojącą ciszą - czy zrozumiecie, co miałem na myśli..? To nie było katharsis. Nie nadeszło oczyszczenie - jego złudna namiastka tętniła kompletną pustką wokół = pustką kojącą, która wreszcie zwróciła sercu jego normalny rytm i w klatkę piersiową tchnęła odpowiednią ilość tlenu. To był ten rodzaj ciszy, który nie miał odnosić się do dźwięków. 
Żadne światło nie oświetlało tego pomieszczenia.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Czw Lip 09, 2015 12:25 am
Specyficzna, bardzo brutalna w okazywaniu uczuć (i dostarczenia poczty) sowa, nie wlatywała adresatowi wiadomości w łeb tylko w jednym, jedynym przypadku, kiedy spełnione były dwa wymagania: delikwent był w lochach albo miał zamknięte okno. Wtedy odebranie poczty z rozpaczliwej próby uniknięcia wstrząśnienia mózgu, zmieniało w kulturalną wymianę uprzejmości, za jaką obie strony nagradzały się wzajemnie podarunkami. Rademenes dostał trochę soku dyniowego, a Colette wiadomość, po której szybkim odczytaniu, niezwłocznie zaburzył spokojny rytm rytuału zakopania w pościeli i z powrotem wskoczył w jakieś normalniejsze ciuchy.
Były już okolice ciszy nocnej, lada moment Filch rozpocznie godzinę policyjną i spuści ze smyczy swoich prefektów oraz sprytną kotkę; a Kotlet Kosmiczny nagle po wystosowaniu grzecznego "Dobranoc" do reszty ludków z dormitorium (jakieś 10 minut przed przybyciem Radzia) już zamierzał spontanicznie łamać regulamin. Już! Już opakowany jedynie w trochę znoszone, ale ulubione jeansy, trampiszcza ze zjechaną podeszwą i cienki, bury sweter, wychylał się zza ogromnych wrót, mierząc wzrokiem oświetlony kilkoma pochodniami korytarz. Serce przyjemnie mu łomotało i nie mógł odpędzić od siebie przyrównywania tego durnego pomysłu do wykwintnie przemyślanej i naprawdę dobrej decyzji. Ba wręcz czuł dotyk ciepłej dłoni Fortuny na ramieniu jaka niecierpliwie, najpewniej sama zaciekawiona jak dziecko, wypychała go sukcesywnie coraz mocniej, aż zakamuflowane za beczkami wrota na dobre się za nim nie zatrzasnęły. Ciekawe czy będzie dzisiaj spał, czy nie? Gdzie będzie spał? Czy będzie spał sam...? Będzie spokojnie czy czeka go kolejna walka? Uda mu się w ogóle przebrnąć przez zamek nie ściągając na siebie niepotrzebnej uwagi kogokolwiek? Do godziny snu chyba jeszcze trochę brakowało, bo do piątego piętra nikogo nie widział, a zwykle migał mu chociaż cień ludzkiej sylwetki albo słyszał kocura na jakimś piętrze. Teraz cisza, jakby wszystko zamarło i tylko on mógł skakać w lekkim obuwiu co dwa, nawet trzy schodki, pnąc się w górę. Zachowywał się jak odpowiednio zawołany piesek, który goni do Pana po nawet najbardziej mdłym znaku zainteresowania, ale coś mu bardzo mocno podpowiadało, że forma wiadomości, jaką dostał - fakt, że była spisana na oberwanym kawałku pergaminu i pismo nie było tak zadbane jak zazwyczaj - nie zrodziła się przypadkiem i znowu może się nadawcy do czegoś przydać. Chociażby do użyczenia papierosa. Chociaż, nie oszukujmy się, Colette niezależnie od wiadomości i tak by przybiegł. Zawsze przybiega.
Czy Sahir Nailah był wart tego, żeby nielegalnie przedrzeć się w środku nocy przez cały Hogwart i ryzykować złapanie w chwili najgorszego, powojennego napięcia?
Głupie pytanie.
Przyszła kolej na rozdzielenie ścieżki na poszczególne wieże: i tu Colette zatrzymał się na moment, oparł bokiem o chłodną ścianę i rozwinął złożoną idealnie karteczkę, żeby (wspomagając się oświetleniem z różdżki) odczytać jeszcze raz nazwę komnaty, do której miał się udać i krótki, lakoniczny instruktarz, jak tam dotrzeć. Z tego wynikało, że należało się skupić na wieży północnej, gdzie Col zazwyczaj zapuszczał się tylko na lekcje Wróżbiarstwa. Po dokładnym zapoznaniu ze słowną mapką swojej dalszej podróży, wsunął z namaszczeniem kartkę z powrotem do bezpiecznej kieszeni jeansów i oświetlając sobie drogę mdłym światełkiem, bijącym z końca różdżki, zaczął piąć się cicho w górę okrągłych schodów. Nie pamiętał kiedykolwiek, by w miejscu do którego kierował go Sahir, znajdowały się drzwi, a był w tej szkole już 6 lat. Chociaż... tutaj niektóre komnaty otwierały się dopiero, kiedy się je poprosiło, więc naprawdę dziwienie się, że coś w tej budzie było nie tak, było doprawdy...
O. Drzwi.
Puchon przystanął centralnie nad nimi i odruchowo, jak kretyn ostatni, rozejrzał na boki, ale nie wysunęły się żadne inne wrota, wiec najpewniej chodzi właśnie o te. Wyciągnął więc pewnie dłoń przed siebie i zacisnął palce na klamce i... zamarł. Stał i patrzył na swoją jasną w tym świetle dłoń, na tle ciemnego drewna drzwi. To było jakieś totalne wariactwo: Sahir Nailah zaprosił go na fajka w środku nocy. Sahir Nailah. Łot de fak. Kiedy Colette przeszedł z takimi nienormalnymi ewenementami na porządek dzienny?! Nie, teraz tak zupełnie serio: kiedy przekroczył tę subtelną granicę dzielącą znamię 'normalnej' sytuacji pomiędzy: "wow... odezwał się do mnie i warknął przy tym tylko trzy razy dnia dzisiejszego" a "wow, będę z nim dzisiaj siedział całą noc w jakimś totalnie odosobnionym, znikającym zadupiu i wyjdę z tego żywy, a on będzie się świetnie bawić". A przynajmniej należy mieć te minimum nadziei, że będzie się bawić. Spędzanie razem czasu nagle ze sfery rzeczy niedoścignionych stało się... ha... tlenem.
Czas więc wreszcie złapać oddech.
Pchnął drzwi przed siebie i nieprzeniknioną czerń rogalowej sali mocno zachwiało to rażące światełko, jakie wkradło się do niej i zarysowało postać Smoka Katedralnego, jaki cicho i z dbałością o nie puszczenie echa w dół wieży, przymknął drzwi wolną dłonią, wspomagając się swoim tyłkiem, w czasie gdy starał się swoim sokolim wzrokiem otaksować wnętrze. Jeszcze w tej chwili ciężko było mu ocenić, czy trafił do jaskini lwa, czy ogrodu wiecznie śpiącej na gałęzi pumy.
- Sahir? - uniósł różdżkę i zrobił dwa nieśmiałe kroczki, przesuwając przy okazji mdły oświetlony okrąg i błądził sobie niczym ślepiec, wodząc wzrokiem po ścianach, na których widział coś na kształt gwiazd i wyczuwając na skórze i policzkach przesuwający się powiew orzeźwiającego, chłodnego powietrza. I to rytmiczne postukiwanie deszczu...
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Czw Lip 09, 2015 1:08 am
Serce tak mocno przed chwilą uderzało, a teraz gdzie jest..? W ogóle gonie słyszysz, zagubiło się w jednostajnym rytmie opadających na ścianę kropel, które mimo to nie przysłaniały widoczności, tak jak robiły to na zwykłych szybach - co z tą ścianą było nie tak..? Oczywiście, że się nad tym zastanawiał - nad tym i tylko nad tym, kiedy wreszcie mógł siedzieć pod jednym z murów, dogorywający na swój własny sposób, na swój własny sposób umierający, przyglądając się, jak ten cały kurz opada w dół, kiedy nie był już huków strzałów - ostały ie jakieś pojedyncze, ana które nawet nie zwracamy uwagi, bo nie są bohaterami naszej opowieści, która miała skupić się na tym jedyny, felernym skrawku ziemi, niewidzialnym dla oczu tych, którzy nie potrafili spoglądać - wszak w realiach wszystko miało się dobrze - przywracane zostawały rozburzone warstwy, gdy uderzenie stresu wszystkie je rozbiło w pył - nie będą mocniejsze, ale mogą nadal pozostać swoistymi iluzjami - dlatego Nailah nie poświęcał im już nawet sekundy, nawet milimetra swych zwojów w mózgu - niech neurony zajmą się czymś ciekawszym, skoro już zdusiły ten cały pożar we wnętrzu, wepchnęły rozszalałe zwierzę spowrotem d klatki - niech będzie, że tym razem słychać było szczęk zasuwy... tylko zasuwy, bo co z kłódką..? Poświęcasz za mało czasu... Nie, nie ważne. Poświęcasz dostatecznie dużą czasu na zastanawianie się, co jest nie tak z tą ścianą, więc to normalne, że nie masz czasu zastanowić się, co jest nie tak z tobą samym - nudny temat, nie ma sensu poświęcać mu sekundy - ściana ciekawsze, te chmury ciekawsza, ta szaruga tuś przed twoim nosem, swoista kurtyna szarości  i granatu, której nie były w stanie przeniknąć nawet twoje oczy, kiedy w pewnym momencie deszcz spadł gęściej - ta ziemia tego potrzebowała, potrzebowały tego trumny, by ziemia nad nimi ostała dobrze usypana, a pomnik poświęcony imionom zaginionych obmyty x trupów - to jak boskie błogosławieństwo... chyba tak... o ile ten bóg, ten martwy, ten ślepy, jednak potrafi jeszcze słuchać cichych, skromnych modlitw swoich poddany... poddanych? od kiedy to z wiary przeszliśmy na tak mocne zobowiązanie..?
Papieros wydawał się tanią wymówką - zdobycie papierosa nie stanowiło problemu - zdobycie kogo takiego jak Colette... och, proszę was - nie było na tym świecie nikogo, kto mógłby go zastąpić - mógłbyś zliczyć na palcach jednej dłoni osoby, z którymi spędzałeś czas i nie byłeś w stanie nauczyć się ich na pamięć, którzy wciąż i wciąż pozostawali dla ciebie nienasyconą zagadką, którą chciało się pochłaniać - pochłaniać w bardzo różnym sensie... nie tylko tym mentalnym - choć to stąd cały miraż emocji zgoła innych od tych dopiero co wsiąkniętych w mięśnie czarnowłosego, które teraz pozostały flakami bez jakiejkolwiek siły, rozluźnione - te, o których tutaj wspomnieliśmy, były tymi pozytywnymi - mówiłem, już, prawda? Miało tutaj zaraz wejść Miniaturowe Słońce - idealnie wkomponuje się w ten blady blask gwiazd tonących w nieskończoności kosmosu, co nie dawały żadnego światła - ledwo co zarysowywały podłogę i ściany, tworząc swoisty dywan i tapetę zarazem, nie znając tego subtelnego rozróżnienia. Ha, no właśnie - Nailah nawet nie zastanawiał się, cy przyjdzie. To dopiero było osiągnięcie! Sprawić, by uwierzył w kogoś do takiego stopnia, by... naprawdę uwierzyć, że komuś na nim zależy. Że jest w stanie rzucić wszystko, co robił, żeby przyjść. Tak po prostu - nie pytając nawet, po co. Wszak on również by nie pytał. Pobiegłby, wezwany - to rzeczywiście upodabniało ich trochę do psiaków... A jednak Smok nadal pozostawał Smokiem, a Kot - kotem - nikomu nie działa się krzywda, nikt niczego nie tracił... Czy aby na pewno? Po co w ogóle do niego napisałeś? Po co tutaj przylazłeś? Dajcie spokój - naprawdę o tym nie myślał - przypomnieć wam, co zajmowało jego umysł..? Tak, tak - wciąż nieprzemijająca "fascynacja" ścianą - choć nazywanie tego fascynacją to o wiele za dużo powiedziane. Wspominałem przecież o tej ciszy, o tej pustce, co osiada z ulgą na ramionach i przylega do szyi, do policzków, pozbawiając uporczywego bólu głowy, jakby ktoś czaszkę nam ściskał jak dotąd imadłem... Jednak spokój ten nie był upragniony - nie w taki sposób. Spokój ten, by przyszła ulga, mógł być sprowadzony łaskawym dotykiem palców tylko przez jedną osobę.
I ta osoba właśnie tutaj przyszła.
Nie odwróciłeś nawet wzroku w kierunku drzwi - przymknąłeś oczy, wsłuchując się w cichy szelest drzwi - dziwne, czy zawiasy tutaj są zaoliwione? W ogóle nie skrzypiały... I potem cichuteńkie kroki, zamknięcie drzwi za sobą, doskonale słyszalne uderzanie serca i mocniejszy, intensywniejszy oddech - czy tutaj biegł? Wszystkie jednak te odgłosy ledwo do ciebie docierały, przygłuszone, tempo stłumione - i potem komenda, głos, wyraźny, ale nie przecinający tego wszystkiego, co zbudowałeś (zbudowało się raczej samo, mój drogi, ty tylko zniszczyłeś) - wpasowało się, wkradło w brakujące elementy, znajdując sobie drogę przez ciernie, by dotrzeć do twego wnętrza w nienaruszonym stanie - tylko początkowo chyba zapomniałeś języka w gębie - rozchyliłeś wargi, ale wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa wyrosło ponad twoje możliwości - chyba dlatego, że miałeś ochotę, żeby znów się odezwał, żeby znów coś powiedział... tak, zdecydowanie na to czekałeś.
- Jestem, jestem... - Pół wymruczałeś, pół wyszeptałeś na ciężkim wydechu, gdy już przyszło do użycia strun głosowych - nie rozchylałeś powiek, wyobrażając go sobie stojącego w blasku słońca, wesołego i kompletnie pozbawionego trosk - tak, twój idealny, sielankowy obrazek, za który... hm, co mógłbyś oddać? Życie ci zabrano, ciało ci zabrano, duszę rozprzedano, serca z dłoni Coletta nie zabierzesz... Co więc mógłbyś oddać za to, żeby Colette miał takie życie i żebyś mógł być w tym życiu? Jakkolwiek nie byłaby wysoka to cena, podjąłbyś wyzwanie spłacenia jej - ale to się wydłuża, to się wydłuża... Doskonały obrazek był aktualnie tylko pustym snem, nawet nie marzeniem - wyślizgnął ci się, plasnął o podłogę i rozjechał na niej całkowicie. 
Przesunąłeś dłoń, w której memlałeś tą nieszczęsną karteczkę (potajemnie wam zdradzę, że był to list od Warpa) i wsunąłeś zwitek do kieszeni, podsuwając się wyżej, żeby wreszcie otworzyć oczy i spojrzeć na chłopaka - cokolwiek by się nie działo... po prostu nie potrafiłeś się nie uśmiechnąć przez zmęczenie, widząc jego twarz. Nie wiem, jak to działa, nie pytajcie. Colette Warp = uśmiech - dość banalne równanie, no nie? Gdybym sam gdzieś zobaczył taki tekst, obśmiałbym się mocno, rzygając tęczą - ale jakoś tu nie potrafię, kiedy wiem doskonale, że nie ma w życiu Nailaha drugiej takiej osoby, która wnosiłaby chociaż pół tego ciepła, które wnosił Warp - wystarczało, żeby się pojawił, nic więcej - to tylko tyle, czy aż tyle? Cholera, znowu nie wiem... Aczkolwiek... Nailah zdecydowanie powiedziałby, że "AŻ".
- Ej, Warp... na komendę "skocz po piwo" też reagujesz? - Zapytał poprzez ten uśmiech, bo oczywiście mniej złośliwe i banalne "cześć" byłoby... za mało schematyczne i przewidywalne? No. Przecież, że tak.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Czw Lip 09, 2015 7:05 pm
Od wejścia nie widział nigdzie swojego towarzysza, wszędzie było ciemno i na sam początek ciężko było ocenić wielkość tej komnaty – głupiemu Warpowi nawet przez myśl nie przeszło, że sam sobie szkodzi tym żarówiastym światełkiem na końcu jego drewnianego patyka. Zawsze przecież mógł go zgasić i zatopić w ciemności, tak jak to zwykle robił, kiedy chciał się porozumieć z Sahirem: po prostu porzucał światło dnia i wpychał się dobrowolnie pod ciężki płaszcz Śmierci, żeby klapnąć na tyłku obok udręczonego Kocura. I zwykle kończyło się dobrze, zawsze mógł wyjść i potem wrócić, może przynieść coś ze sobą, prawie jakby traktował klosz nad głową wampira jak przytulny namiot, który w każdej chwili można było złożyć. Choć to ostatnie definitywnie nie było możliwe. W każdym razie: no mógł, mógł zgasić to światełko, odczekać chwilę w bezruchu i pozwolić oczom stopniowo przyzwyczaić się do szarych zarysów rzeczywistości, delikatnie okrytych mdłym blaskiem gwiazd. Ale nie, świecił sobie dalej, ale przynajmniej z każdym małym kroczkiem, opuszczał badyl coraz niżej, wodząc ciekawsko wzrokiem po otoczeniu i natykając się wreszcie na skrawek ściany, na którym lśniły małe, złote łupiny. Jego apel o zgłoszenie się drugiego komandosa na polu walki nie odpowiedział nawet echem, dlatego Colette posądził siebie o nadmierną punktualność i pojawienie się tu przed zapraszającym. W sumie trudno się dziwić, leciał tu jak na złamanie karku, a teraz kiedy związana z wysiłkiem fala gorąca go wreszcie dogoniła i zaczęła niejako zostawiać po sobie wilgotny ślad na policzkach, wsunął palec za kołnierz cienkiego swetra i odetchnął, odrywając go od skóry i falując niemrawo, by wpuścić odrobinę chłodnego powietrza pod materiał.
- Nox. - a jednak wraz z następstwami maratonu, powrócił też zdrowy rozsądek i ciężka, ciemna pulpa rzuciła się na skąpana w światełku postać, jak wygłodniała masa owadów. Ale nic Smoczydłu nie było, oczywiście, że nie; po prostu oślepł definitywnie i dał drugiemu drapieżnikowi przewagę, zanim na dobre upewnił się, że jest sam. Wyjątkowo głupie, ale chyba rzeczywiście wpadł w to zaufanie jak śliwka w kompot i jedynie łaskawy los nie obdarzy go dzisiaj złamanym karkiem w miejscu, gdzie jego trupa nie znaleźliby nawet nauczyciele. Przecież to mogła równocześnie być jakaś zasadzka, w końcu ta wiadomość w ogóle nie była we wcześniejszym stylu Sahira, a każdy mógł się podpisać jego inicjałami. ...ale kto by chciał czegokolwiek od Coletta...? Ani to-to ważne, ani specjalnie utalentowane, nijak nieprzydatne do palenia w kominku albo uprzedmiotowienia kosztem szantażu. Więc gasił sobie to światło i stał jak ten palant, bawiąc się w palcach wymiętym i pogniecionym pudełkiem z petami, dobrze pamiętając, by je zabrać przed wyjściem.
Zamyślił się. Dlatego też nawet to zmęczone „jestem, jestem”, podziałało na niego jak brzęczyk załadowany prądem i sprawiło, że Puchon podskoczył na kilka milimetrów i odruchowo złapał się za sweter na wysokości mostka.
- Pierrrrdziele... Sahir. - fuknął, jeszcze bardziej ukwiecając kwestie swojej postaci w tym akcie. Uciekł od razu wzrokiem do przewidywalnego źródła wibrującego tembru, skąd pochodziło również szuranie towarzyszące objawom obecności i przez moment, zanim kompletnie nie połączył się z ciemnością, wpatrywał się uporczywie i niewidząco w przestrzeń gdzieś obok ramienia rozmówcy, zupełnie jakby miał zamiar wykrztusić zasapane: „Ściano.... posłuchaj... nie możesz tutaj zostać”, jak na filmach akcji, gdzie zwykle podczas strzelaniny zwieńcza się takie teksty dodaniem dramatycznego: „...bo oni cię zabiją!” Ale kto?! Tak, ta cała metafora jest jakimś kompletnie pokrzywionym inwalidą, ale skoro już powstała, to należy dokończyć myśl, jak Pan Bóg przykazał. Wiec kto zabije, kto ich może tutaj nakryć? Dumbledore w poszukiwaniu zagubionych słodyczy? Kotka Filcha, która upodobała sobie tutejszy globus (tak, już widział zarys globusa, jest dobrze, nie ma źle) jako niesamowicie wygodne wyrko? Albo może – i tu najśmieszniejsze – para zakochanych Prefektów, jaka zaraz zwali im się na łby (a ścianie na tynk), szukając bezpiecznego kącika do gruchania podczas pracy. Dobra dość!
Rzeczywistość za: 3...2...1...!
Puchon oderwał dłoń od materiału i wyprostował się, teraz już pewnie pokonując znaczną część dzielącego go od Krukona dystansu, żeby nie mrużyć oczu i nie zgadywać już dłużej jaka mimika zdobi tę bladą facjatę. No i jaka zdobiła...? Zmęczona, prawie 'jak zwykle', ale też w jakiś sposób zadowolona. Aż na ten widok młodego czarodzieja zamrowiło pod mostkiem.
- Przyciąłeś sobie komara, że nie odpowiedziałeś od razu, czy nagle moje kocie ruchy totalnie cie zahipnotyzowały i zniwelowały ostatecznie pomysł zasadzenia...ym... zasadzki? - odpowiedział i zabujał się przy ostatnim kroczku, symulując futrzaka, szykującego się do skoku. Dopiero potem głupi uśmiech spłynął mu z twarzy i zastąpiła go ordynarna podkówka, z którą Warp włożył swoją różdżkę do głębszej, dodatkowej kieszeni na udzie.
- Nie cwaniacz, Nailah, bo pomyśle, że nie chcesz tego papierosa. - pokazał mu w końcu jęzor i zrobił ten ostatni, najmniejszy kroczek, żeby najpierw w nieznacznej odległości zawisnąć nad smętną, mroczną postacią, by później kucnąć w końcu prawilnie, obejmując przy tym kolana rękami. - Mam się martwic formą wiadomości, jaką mi przysłałeś? - zagaił już na dobre rozgaszczając się w trzewiach tego ciemnego, cichego czyśćca, kiedy mógł w końcu najeżyć kilka swoich promyków, doładowany zmęczonym uśmiechem, jaki spłynął nań z tych bladych, mało ruchliwych ostatnimi czasy, ust.
Przy okazji obejrzał się jeszcze leniwie i zerknął najpierw na sofę, potem na globus – w ciemności już serio widząc tam śpiącą Panią Norris – i ostatecznie na rozgwieżdżony, granatowy dywan, który był... był chyba iluzją, albo serio wyrwą w budulcu zamku, albo innym szastu-prastu, jakie pojawiało się pod dachami tej placówki. I wrócił z ociąganiem wzrokiem na krnąbrnego gacka, jaki zadomowił się na chłodnej podłodze. Warp żachnął się, poruszył chwiejnie, żeby pogramolić do własnej kieszeni i wyciągnąć ten zdezelowany kartonik i poruszyć nim w palcach. Sam w tej ciemnicy nie mógł zobaczyć nazwy, ale czuł, że jego przyjaciel rozpoznał w tym źródło jednego z wielu swoich nałogów. A w nim małe nałogi. Jeden z nich, słusznie naładowany tytoniem, spoczął pomiędzy smukłymi palcami Smoka.
- Zostały akurat dwa, przypadek, huh? Prawie jak na specjalną okazje, akurat przed przeszukiwaniami pokoi. Mam tylko nadzieje, że nie zarekwirowali ci Szarego Gluta. Rozsuń usta proszzz. - polecił tym samym, łagodnym tonem, zbliżając filtr bardziej na wyczucie do warg czarnowłosego. - Masz zapalniczkę? Odpalanie od różdżki zawsze wydawało mi się mało eleganckie.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Czw Lip 09, 2015 7:49 pm
Wszystko budzi się powoli - może ta ściana też obudzi się w końcu, tylko jakoś wolniej - Warp przegapi ten moment, gdy rozewrze ciemne powieki, by obserwować to, co się tutaj dzieje - jeśli myśleli, że są tu tylko we dwójkę, to rzeczywiście się mylili - kamień nigdy nie zapominał historii, które w niego wsiąknęły - tych posłyszanych i tych jedynie zobaczonych kątem oka - obawiam się, że nawet bystrym oczętom wampira umknie moment, w którym pojawi się decyzja o tym, by już się stąd zabrali, ponieważ zapisali w tym miejscu dostatecznie dużą ilość wspomnień, by wyryć się w znakomitej biblioteczce - przecież tak niewielu jest w stanie tu dotrzeć i podziwiać gwiazdy, co jak brokat tłoczą się w wielowymiarowości kosmosu, jaki opatulał ich niemal ze wszystkich stron - niemal, bo naprzeciwko drzwi była ta przejrzysta ściana, za którą nic dla ludzkiego oka nie było dostrzegalne - a wszystko przez ten deszcz... Jeśli jest to jakieś pocieszenie, to dla wampirzego oka równie  widoczne nie było. Nie da się przeniknąć przez szarą kurtynę tworzącą przez krople, co wybijały swój kojący rytm, mordując fizyczny rodzaj ciszy. Tu nie potrzeba światła, masz rację - pozbądź się go, a niebawem twoje oczy przyzwyczają się do tego półmroku, który był przecinany jedynie bladością pobłysków nocnych tancereczek - cokolwiek je tutaj zamknęło (czy też ktokolwiek je tutaj zamknął), trzeba było mu przyznać, że był to iście... nieziemski pomysł. Mimo to brakowało ciszy w tej jej mentalnej formie - czarna pulpa wciąż się odbijała z kąta w kąt i atakowała najwyraźniej każdego, kogo tylko zobaczyła, a kto tylko zamknął za sobą drzwi, jakby to ją upewniało w fakcie, że ofiara już się stąd nie wydostanie - choć może to była po prostu wina ciężkiej aury czarnowłosego chłopaka, który pomimo wymówienia jego imienia - milczał. Uparcie milczał, nawet kiedy rozległo się "Nox", mające za zadanie zgaszenia tego marnego światełka, co tylko bardziej oślepiało, niż pozwalało porządnie dojrzeć cokolwiek. Najśmieszniejsze jest to, że Colette obawiał się rzeczy, które dla niego były kompletnie paradoksalne, niemożliwe, a które zaczynały już bardzo na serio odzwierciedlać się w głowie Nailaha, który przestawał już na chłodno kalkulować możliwości swoje i niejakiej panny Tichy, której twarz bardzo dokładnie sobie zapamiętał - brak różdżki, dziennika, który był choć minimalnym ujściem emocjonalnym, krwi i wciąż wypalone piętno porażki, które rozjuszało, ale miast namawiać do walki, to spychało w kąt i powodowało podwijanie pod siebie ogona - tak prezentuje się właśnie rzeczywistość... w której jakoś wampir nie widział żadnych powodów, by sądzić, że Tichy wzięła sobie jego pamiętnik o tak, dla zabawy, z pustej ciekawości - problemem było właśnie to, że kompletnie nie wiedziałeś, czego się po niej spodziewać - a teraz jeszcze trwało przetrzepywanie dormitoriów - cudownie po prostu... I pomyśleć, że jedna z czarnomagicznych ksiąg przeszła przez palce Flitwicka, a potem została odłożona na półkę, bo opatrzona była okładką "Zbiór Dramatów". Dobrze jednak zrobiłeś, że zawczasu ją zakląłeś. Szkoda tylko, że to przeszukiwanie i aferę z błoniami aktualnie uważałeś za kompletnie nic nie znaczący wątek, który w sumie nawet niewiele cię interesował - gdzieś tam się kręcił obok ucha niczym upierdliwy komar, którego strącić by się nie dało, nawet gdyby skupić na nim całą uwagę - a ta uwaga nawet nie była połowiczna - wilcze doły trzeba było wznosić naprzeciwko zupełnie innego problemu, wznoszącym się na górę o wiele bardziej poważniejszego, niż błonia. Śmieszne, prawda? 
- Gapisz się w ścianę, tak dla twojej świadomości. - Och, no tak, tak, biedny Colette był ślepy w tych ciemnościach, ale chyba zaraz powinien się nieco bardziej do nich przyzwyczaić - czy on tutaj biegł całą tą drogę z dormitorium Hufflepuffu? Nieźle był zziajany... A skoro o tym mowa, to ciekawe, która właściwie była godzina - ale nie dlatego, że Nailah przywiązywał do tego jakąkolwiek wagę, skądże znowu, a dlatego, że ciekawym było, czy Warp po prostu spieprzał przed panią Norris z Filchem... czy może zaraz będzie komenda: wstajemy i biegniemy, bo cała armia za mną gna..? Chyba nie. 
Sięgnąłeś palcami do kołnierza golfa, żeby go unieść - jego wysokość wystarczyła, by zakrył niemal całą szyję do linii szczęki - nie miał na sobie żadnej z zawieszek - jedynie pierścień z białego złota na palcu wyłapywał te mdłe światełka gwiazd. - Biegasz jak słoń, nawet trup by wstał słysząc twoje zakradanie się.
Skoro uprzejmości mamy już za sobą, można posunąć się dalej - do rozchylenia właśnie powiek, kiedy tylko się poruszył, żeby objąć go otchłanią oczu - haaa, jest, niezmiennie, nic się nie wydarzyło, nic się nie zmieniło, świat nie stanął na głowie i nie wybuchnął - choć ten twój, jak zawsze, spalał się wyjątkowo ostrym i jasnym płomieniem... Lecz nie teraz, nie w tej minucie - teraz przychodzi stąpać po rozgrzanej ziemi, w niektórych miejscach nadal rozżarzonej, deptać zwęglone budowle i wdychać kurz, który całkowicie opadł, pożerając swoje ofiary i nakrywając je kołdrą Śmierci - ten namiot był, mimo to, wyjątkowo ciasnym namiotem - idealnym dla dwóch... Może Śmierć od początku wiedziała, jaką suknię przyodziać i komu przyjdzie ją chować pod swymi skrzydłami - Bóg tylko jeden wie, po co właściwie to robiła i dlaczego potrafiła być przy tym taka łaskawa, nawet jeśli pozostawiała pełen wzdrygnięć, trupi oddech na karku, a jej wierzchowiec wciąż sypał za sobą larwy wypadające mu z trupich oczu i nozdrzy. 
Czy ma się martwić... Och, zgrozo, znowu po głowie chodzą ci przeróżne odpowiedzi, znowu wybierasz, która będzie tą doskonałą, połowiczną prawdą, która jednocześnie nie będzie kłamstwem - w końcu czym jest kłamstwo, jeśli nie inną prawdą? To jest prawdziwe, w co uwierzymy i co wmówimy innym - reszta to tylko kwestia sporna innych prawd z tymi naszymi - inni w końcu też ciągle próbują nam wmówić, wcisnąć, a my? My brniemy w niektóre rzeczy. Widzicie - kłamstwo jest o wiele łagodniejsze od prawdy, dlatego ludzie wolą je wybierać.
- Przyszła raz Śmierć do Życia i zapytała: "Bracie, powiedz mi, dlaczego ludzie zawsze cię kochają, a mnie nie?" - Odezwał się po chwili ciszy, przymrużając podkrążone oczy, zamiast odpowiedzieć na pytanie, jak należy - ale nie to, że o nim zapomniał, och, skądże znowu! Zawsze pamiętał. Nawet, kiedy niektórych rzeczy lepiej było nie pamiętać. - Życie odpowiedziało: "Ponieważ ja jestem pięknym kłamstwem, a Ty brutalną prawdą". - Słowa wyrwane z kontekstu, wypłynięte z burdelu umysłu, te, które ujrzały światło dzienne, jakże szczęśliwe przez to, że struny głosowe posłużyły do ich wypowiedzenia - istotne, oczywiście, że istotne, ponure w całym swoim wywodzie, będące swoistą metaforą, a dodatkowo nawiązaniem do odpowiedzi dla Warpa - och, przecież nic nie może być takie łatwe, na jakie wygląda, a przynajmniej nie przy nim - jeszcze Smok Katedralny zacząłby się, nie daj Boże, nudzić.
- Mmm... - Przytaknął, łapiąc papieros w usta - i tylko o tyle się poruszył... a nie, przepraszam - jeszcze zmusił ponownie swoją rękę do współpracy, żeby sięgnąć po starą, metalową zapalniczkę, na której wyryte były jego inicjały i wsunął ją w dłoń kucającego przed nim Coletta, wciąż trwając w nachyleniu i czekając najwyraźniej, aż chłopak uczyni mu tą przyjemność i zapali - pewnie w jego wydaniu skończyłoby się to tak, jak w tamtej zagrodzie - miliony lat świetlnych i w końcu nadszedłby dzielnego Rycerza Warpa - Zapalacza Papierosów, któremu żadna zapalniczka nie jest straszna.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Czw Lip 09, 2015 11:00 pm
Co się działo z tym Gnijącym Chłopcem? Czemu siedział pod tą ścianą pozbawiony życia bardziej niż wcześniej? Czemu prawie się nie poruszał, nie utrzymywał kontaktu wzrokowego? Czemu mimo początkowej, zwyczajowej złośliwości, jego ton powrócił znowu do barwy zamyślonej i wyjątkowo mętnej? Był ranny? Do nozdrzy nie pchał się rdzawy i obrzydliwie słodki zapach krwi, ani wzrok zjeżdżający na ziemię nie wybadał w ciemności mokrej, połyskującej w świetle gwiazd, kałuży posoki. Ale to wcale nie wykluczało, że mógł krwawić wewnętrznie. Takich ran nie mogło zobaczyć nawet przykucające naprzeciw chłopca Smoczydło, jakie z zapałem i radością podchwyciło wreszcie zmęczone spojrzenie ciemnych oczu. Co ciekawe: tęczówki Sahira były tak ciemne, że praktycznie zlały się z jego skórą, przysypane lawiną ciemnych włosów - powstały tak cień wyglądał niesamowicie upiornie i sprawiał, że prawie nieodzywający się drapieżnik wyglądał jak pozbawiony twarzy. I to z własnego wyboru. Albo może jakby wyjątkowo mocno drzemał i prowadził tę dziwną konwersację jak lunatyk, który wcale nie odmówi sobie jednego, lekko naddartego szluga, ale woli dla bezpieczeństwa nie bawić się samemu ogniem. Taki scenariusz odpowiadałby Colette bardziej niż obrazki, jakie teraz serwował mu Sahir i pozwalał rozbieganej wyobraźni Arlekina mocno je ubarwiać. Obrazek chorobliwie rozleniwionego zwierzęcia – i nie był to typ rozleniwienia, jakim charakteryzowały się wypoczęte, nasycone i wygodnickie osobniki, ale typ jednostki, która... umiera. Umiera i jest jej wszystko jedno, że znajduje się z każdą chwilą coraz dalej od silnego, zdrowego stada, a z tyłu już czeka oblizująca się wataha równie silnych i równie zdrowych drapieżników. Tą jednostkę rozleniwia brak perspektyw i naturalna ucieczka przed chwiejną, bolesną i wyczerpującą przyszłością, wprost w ramiona tego co już bardziej znane i oglądane dużo częściej, nawet jeśli równało się to z końcem wszystkiego.
Colette drgnął, mrugnięciem powiek po dłuższym zastoju, odsuwając od siebie te bolesne dociekania z siłą pierdolnięcia kija bejsbolowego.
- Heh... tak... - mruknął dla samego mruknięcia, na dobrą sprawę nie kojarząc, co wampir w ogóle powiedział. Chyba coś o koniu i łupach... temu to zawsze przygody w głowie. Colette w czasie analizy wszelkich docierających doń bodźców, powoli normował oddech, jego tłuczące się w klatce żeber serce znacznie zwolniło, a szumiąca w uszach krew wreszcie zamilkła, ustępując miejsca chaotycznemu bębnieniu kropel deszczu o kamienne ściany zamczyska. I ta twarz... Nailah w tej komnacie nie miał twarzy, do cholery! Puchon czuł się tak, jakby mówiła do niego otchłań i to uczucie podnosiło po kolei włoski na jego karku i miarowo, pulsacyjne spinało mięśnie dzierżące kręgosłup. Prawie jak przy zdychającym zwierzęciu, któremu – wiadomo już z góry – nie da się pomóc. To uczucie było Warpowi bardzo, bardzo, bardzo dobrze znane i miał serdecznie dość tego, że fatum ciągle wraca do niego, nieważne jak mocno je odbije. Teraz jeszcze dochodził do tego wszystkiego kolejny element niepewności, jakim było zapytanie o formę listu i czekanie na odpowiedź. Niejednoznaczną odpowiedź oczywiście. A prawda...? Tu akurat Colette by się nie zgodził. Prawda jest zawsze tylko i jedynie pojedyncza, a jej wersje są niczym więcej jak: nie prawdą. I co teraz dostał na talerzu Warp? Prawdę czy jej wersję?
- Oh. - sapnął, patrząc jak papieros ginie w otchłani, najprawdopodobniej chwytany wargami – Znam inną, podobną opowieść. Życie i Śmierć to para kochanków, jaką połączyło uczucie na długo przed powstaniem tego świata, ale przez ich dwojaką naturę nigdy nie mogli, nie byli i nie będą mogli być razem. Ale Życie znalazło sposób na komunikowanie się z ukochaną... ukochanym... i wysyłało jej prezenty. A Śmierć je zabierała i zachowywała na wieki. - sięgnął po zapalniczkę i obrócił ją w palcach. - Gdyby połączyć te opowieści, to wyszłoby, że zrodziliśmy się z kłamstwa, by przez całe życie szukać prawdy. A ona z każdym krokiem coraz bardziej boli... to by tłumaczyło czemu za młodu mamy w głowie pstro, a na starość tyle zmartwień i demonów do zwalczenia. No i oznaczałoby też, że za dużo analizuję. - kącik ust drgnął mu smutno i dobrał się do zapalniczki na oślep, by ułożyć palce w pozycji najdogodniejszej do odpalenia.
Zamarł znowu w tej pozycji, dobrze pamiętając, że ostatnimi czasy, od pamiętnego spacerku po błoniach, jaki zakończył się tragicznym opatem kurtyny, miał problemy z tym małym ognikiem na końcu tego metalowego potworka. Ale może te dziwne anomalie już przeszły? Zupełnie jak ta ciemna barwa na końcu palców, po niej też nie było już śladu. Podjął więc wyzwanie i poruszył to mało zaawansowane technologicznie urządzonko, sprawiając, że nad jego główką wybuchły iskry, które poderwały unoszącą się milimetrami nad powierzchnią metalu, łezkę ognia.
I to wystarczyło.
Nie, nie do odpalenia papierosa. Wystarczyło do tego, żeby wyobraźnia nagle wcisnęła pedał gazu, przez ściankę auta aż do silnika, tworząc na masce wgniecenie od wewnętrznej strony. Teraz Sahir już nie musiał krwawić, na ułamek sekundy Colette i bez tego poczuł się jak w budce, w której w duszącym smrodzie, nad żywym ogniem palono poodcinane przez ślepego albo niedokładnego rzeźnika, ciała ludzi. Można je było siebie zgarnąć z wystawy bez płacenia i robić z nimi, co się chciało: deptać, rozrywać, używać jako tarczy, rzucać na mokrą do krwi trawę albo nadziewać na ostrza rozrośniętej, trującej rośliny, do momentu w którym nie ostało się z nich ścierwo niewystarczające do zabawy – wtedy można było sięgać po następne i dalej popuszczać wodze fantazji.
To wszystko nie potrwało dłużej niż sekundę i wtedy, zanim wampir w ogóle pomyślał nad nachyleniem się do ognia, zapalniczka wysunęła się Puchonowi z rąk, odbiła od uda siedzącego i wylądowała ze stuknięciem na kamiennej posadzce. Smok miał ochotę zwymiotować i poderwał się szybko do pozycji pionowej, odwracając się i odchodząc w tył na kilka kroków, żeby przystanąć i zakryć sobie usta dłonią. Zwymiotuje. Tym razem wyobraźnia sprawi, że najnormalniej się zrzyga, bo szarpnął się na podpalenie komuś papierosa. Serio... serio...? Naprawdę chociażby przez ułamek sekundy miał czelność myśleć, że to wydarzenie na błoniach nijak się na nim nie odbije? Sprawdzał wszystko: nic nie czuł na pogrzebie, nic nie czuł uciekając od prawdy, kiedy rozmawiał z przyjaciółmi, nic nie czuł patrząc na ludzi opłakujących zmarłych, nawet nic konkretnego nie czuł wtedy w altance, obmywając Sahrowi rany. Nic... A potem szarpnął się na odpalenie sobie papierosa.
Pohamował torsje i odczekał jeszcze momencik, nerwowo przenosząc ciężar z jednej nogi na drugą. Niebezpieczeństwo zażegnane, kolacja cofała się z powrotem do żołądka, a on nie mógł dać teraz tak po prostu za wygraną. Bez słowa wyjaśnień powrócił więc do kucnięcia przed wampirem i znowu zgarnął z podłogi połyskującą zapalniczkę. Przyszła kolej na próbę drugą. Ustawił palce, podsunął ją pod wystającego z otchłani papierosa, najbliżej jak się dało i odwrócił wzrok, przyciskając maleńki pedałek, jaki na nowo zapoczątkował gorąc na szczycie metalowej główki. I tak Puchon trwał, czekał na odgłos zaciągania się powietrzem albo jakikolwiek sygnał do tego, by mógł opuścić już ręce. Wtedy urządzenie kliknęło i zostało tym razem łagodnie ułożone na udzie Krukona. Ciężki poród. Zmieniał się scenariusz od tego z zagrody, huh? Teraz już nie było tak pięknie. Teraz był dokładnie zapamiętany smród palonych trupów i to pokurwione poczucie, że siedzi się przy dogorywającym zwierzęciu. Col napędzany nim nie chciał opadać na wampira i obejmować go w pasie, przyciskać czerwony od znamion wysiłku policzek do jego mostka, bo wiedział, że nie mógł tego robić na samym początku ich spotkania. Zawsze, do każdego zbliżenia wymagany był rytuał. Więc z braku zapewnienia bliskości i potrzeby bliskości, sięgnął tylko dłonią do skrawka materiału ciemnego golfa, gdzieś w okolicach biodra wampira i ujął go w palce, ściskając mocno, jakby chciał pokazać, że nigdzie go stąd nie puści.
Nawet na drugą stronę.
- Sahir, nie umieraj.
Nie było to zdanie przesycone desperackim błaganiem, było raczej miękkim stwierdzeniem, które było pozbawione łatwo słyszalnych emocji tylko dlatego, że właściciel tak chciał. Bo takie słowa mogły mieć tylko jedno źródło uczuć i to tak wielkich, że ich przygniatająca moc, podziałałaby bardzo destrukcyjnie na napiętą membranę rzeczywistości dookoła tej dwójki.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Czw Lip 09, 2015 11:51 pm
Co się działo w głowie Coletta Warpa. No co? Co tam roi się, co tka ten skomplikowany ul, w który pracują niemo robotnice - słychać tylko z odległości brzeczenie miliona ich skrzydełek, jak i miliony zdań., odczuć i myśli potrafiły przemykać przez to drobne ciało, nie znowu takie wychudzone, nie przesadzajmy - ale wciąż kruche na tyle, że nie mogłeś pozbyć się wrażenia, iż wystarczy go tylko nieodpowiednio złapać, przekręcić rękę, a wswzystkie kości pękałyby pod tym naporem - naporem twojej siły... czy kieyd było się człowiekiem też było to wszystko takie proste? Ta destrukcyjna moc drzemiąca w tych mięśniach - a przecież siła nie musi pochodzić z fizyczności - ona jest tylko marną paerełką w cudownej koronie - takiej koronie, którą właśnie Warp posiadał... a może nie? Tak, tutaj też wszystko wydawało się kompletnie inne, niż jest tym naprawdę - przecież on nie był utkany ze stolai - miał uczucia, miał bardzo silne uczucia, tylko że zawsze problemy i te obrzydliwe zwitki depresji odsuwał na bok i wolał się uśmiechnąć - uwielbiałeś go za to, z drugiej jednak strony jak długo można to tak wsyzstko odpychać? Nie powinieneś o to pytać, co za hipokryzja - mimo to pytasz, analizujesz i rozważasz - wszystko to, na co go naraziłeś, co mu pokazałeś, na co go narazisz i co mu jeszcze pokarzesz. Tak, znowu to powiem, że powinieneś go zostawić - ściągasz na jego głowę wiele nieszczęść, w końcu mu się nie uda ich przezwyciężyć - nawet teraz jakże samolubnie ciągniesz go do siebie... nie powinieneś był. Mogłeś tutaj po prostu zostać, sam, pozwalając mu w spokoju spać - był empatą, JEST empatą, wiesz to doskonale - no właśnie, w tym wszystkim "wiesz", "wiesz", "Wiesz", boś taki dobry obserwator, jest tyle jednocześnie niepewnych i tyle błędnych równań, że nie potrafisz spojrzeć na kartę pana Warpa, mówiąc, że za tą pracę wystawiasz szóstkę i chowasz do archiwum, bo poprawek nie wymaga. To była dość szalona przejażdżka na wyjątkowo dzikim rumaku, oj tak - Arlekin i Czarny Koń na planszy... Czarny Koń? Raczej czarna mgła, która bezwolnie oplata kostki, nie ciąży i nie przeszkadza - po prostu jest tak, jak i jest tlen w powietrzu - nie powinniśmy się więc zastanawiać, dlaczego i po co - bez tego zabrakłoby ważnego elementu... Bardzo ważnego elementu... Colette Warp - bardzo ważny element, bez którego świat... Świat? W momencie wymawiania słowa "Świat" można było postawić znak równości i napisać po drugiej stronie Colette Warp. Ta zależność nie była splątana cieniutkimi nićmi, które można było przegryźć zębami, albo przeciąć najzwyklejszymi nożyczkami - same Mojry splotły to wszystko... chociaż kiedy i gdzie - znów nie potrafisz podać konkretnej daty. Przynajmniej przestałeś się zastanawiać nad tym, dlaczego ściana jest ścianą, tak... Ale znowu tu trafia fakt, że nie powinieneś do niego pisać. Wiedziałeś, że będzie lepiej, no jasne, tylko czemu nie pomyślałeś, że on wcale lepiej się nie poczuje? Z jakiegoś powoduy, kiedy sobie to uświadomiłeś, spojrzenie na niego wydawało się ciężkie - coś znowu zaczynało drżeć w twoim wnętrzu i sprawiać, ze oddech stawał się cięzki, a z warg zniknął uśmiech.
Jak dobrze, że jesteś, Colette... Nie chcę żyć na tym świecie bez Ciebie... - A On jest i wszystko wskazywało na to, że będzie... bo będzie, prawda? Ciągle bezpieczny, ciągle nienaruszony... Prawda? Wystarczy już, że przez swoje nieudacznictwo ściągnąłeś klątwę na Alexandrę... Tak, tak - skarb, trofeum - bardzo dokładnie rozumiesz, co Colette chciał ci powiedzieć i co chciał osiągnąć wtedy, gdy karmił testrale, gdy do niego przyszedłeś... Potrzeba było tyle czasu, byś to pojął - śmieszne, prawda? Ten chłopak był tak bardzo inteligentny... I jak wielu go nie doceniało? Nie ważne zresztą - ty go doceniałeś, podziwiałeś go... ale czy on to chociaż trochę odczuwał? Jak okazać innemu człowiekowi tak silne emocje? Czy napisanie tego listu było wystarczające? Brzmiał raczej kiepsko, bardzo słabo... Może wystarczy jednak spojrzenie, dotyk - nie, nie żartuj, twoje oczy nie są w stanie wyrazić niczego, pozbawione duszy Zwierciadła....  Zwierciadła? Chyba czarne dziury, co nie znają pojęcia dna, co doskonale wpasowują się w teren tobie znany - ciemność. Ciemność, ta niezauważalna na co dzień dla ludzkiego oka, która cię otaczała - pustka w najprostszym tego słowa znaczeniu... Ale ten teren nie był przyjazny Dzieciom Światła - nie tak jasnym,. jak Colette Warp - więc nie, nie powinieneś był go tutaj sprowadzać.
Teraz ratuj tonącego, skoro znowu go pchnąłeś w ciemną otchłań nocy.
- To bardzo piękne dopełnienie mojej historii. Dziękuję. - Oj tak - lepiej już tego nie można było ująć, doskonalej podsumować... Zrodzeni z kłamstwa, by całe życie szukać prawdy - tak to właśnie wyglądało... bo miłość? Czym była miłość między dwojgiem ludzi? Czy to nie była zwykła chęć reprodukcji? Czym są uczucia, skoro nie można udowodnić ich istnienia? Czym jest zło i dobro? Tu było wciąż za mało analizy, tu wciąż trzeba było tworzyć nowe baśnie, by dzięki nim można było objaśnić rzeczywistość - zabawne, że to właśnie przez bajki tak często dzieci podejmują naukę... Przynajmniej te, którym matka czytała na noc piękne książki. - Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć, Colette. Nie potrafię znaleźć dobrej odpowiedzi na to pytanie. - Raz go okłamałeś. Raz perfidnie go okłamałeś, dobrze czując, że będzie inaczej, czując nawet w kościach, że to już nie jest "inna prawda" - że to było prawdziwe kłamstwo, którego smaku jak dotąd nie poznałeś - jeden raz za dużo - nie zamierzałeś tego powtarzać. Kiedy pragnie się od kogoś czegoś, chyba trzeba ofiarować tego równo wartą ofiarę - więc skoro pragnąłeś go całego, nie okrytego owczą wełenką, musiałeś również... co zrobić? Zrzucić kocią skórę i pokazać stronę milszą, czy może właśnie pokazać potwora tak duszonego we wnętrzu? Oboje macie swoje własne demony różnego podłoża, które w taki czy inny sposób nie pozwalają wam spojrzeć na innych i powiedzieć "przyjaciel" - tylko ze jeszcze tego nie rozumiałeś - jeszcze musisz z nim trochę pobyć, musisz go poobserwować - a nie jesteś w stanie wiedzy o tym, że Warp nie jest otoczony stadem przyjaciół, posiąść, skoro nie widujesz go w otoczeniu tych "przyjaciół" z twojej wyobraźni. Więc w tej sielance czegoś brakuje i pewnie niedługo zaczniesz to zauważać - jeszcze troszkę... Zapewne wiesz o Warpie o wiele mniej, niż on o tobie - przynajmniej tak wynika z twoich prywatnych odczuć, wśród których nie miałeś aktualnie niczego ciekawego do powiedzenia.
Cyk.
Krzemień zarzęził o krzemień, poruszony naciskiem kciuka Warpa - zapalniczka odpaliła za pierwszym razem - trwałeś w bezruchu, z lekko rozchylonymi wargami, w których ledwo co trzymał się papieros, pochylony w kierunku Coletta, spoglądając w jego oczy - doskonale je widziałeś, wszystko widziałeś doskonale w tych ciemnościach, nawet lepiej, niż w biały dzień - a może widziałbyś raczej, gdyby nie ten kurz, który nakrył twoje ciało i którym otuliłeś się w swojej kolebce, niczym embrion, co miast rodzić się, zostaje złożony w łonie na wieczny spoczynek? Nie, nie wieczny, oj na pewno nie - czekasz tylko na finalny dzwon, którego nie potrafisz przewidzieć - te rzeczy, nad którymi nie miałeś najmniejszej kontroli, były po prostu przerażające. Choć teraz się nie bałeś. 
Choć teraz inaczej wyglądał świat, gdy po krótkim blasku, ukochany nagle uskoczył w tył i wypuścił zapalniczkę, zanim blask tak na dobrą sprawę rozlał się miękkim, pomarańczowym płomieniem ze swą łuną w przestrzeni wokół nich, rozjaśniając ten namiot, w którym się znaleźli - mocny oddech Śmierci był dzisiaj wyjątkowo mocno wyczuwalny, prawda? Brak woni krwi wcale nie oznacza jej braku - bo w końcu te rany, które nosi ciało, nie są takie złe w porównaniu z tymi, które mogą tworzyć się wewnątrz, na karykaturze duszy spętanej w okowach tego jestestwa - zresztą - komu ja to mówię, sam wiesz o tym najlepiej... Prawda, Colette? Nie jest łatwo mieć uszkodzoną duszę, w której kawalątek wbijały się dodatkowe elementy - trudno chronić je przed światem, jeszcze trudniej przed samym sobą. I w tym momencie, kiedy próbujemy coś kryć przed samym sobą, okazuje się, że jest jeszcze trudniejsza sztuka - ukrywanie tego przed kimś bliskim - bo czarnowłosy mógł powiedzieć naprawdę wiele o tym chłopaku, którego oczy rozjaśnił teraz płomień przerażenia - jego dwukolorowe tęczówki pochłonęły ten konkretny znad zapalniczki, by rozpalić jego świat, by również objął sie ogniem - i spłonął równie szybko i gwałtownie, co ten Nailaha, w zupełnie inny, jakże destrukcyjny sposób, od tego radosnego, w którym biegło się do przodu z "Carpe diem" na ustach - teraz to powiedzenie nabierało zupełnie innego sensu - chyba na jego literach również pojawił się wojenny kurz...
Nie odezwałeś się. 
Nie wypowiedziałeś żadnego, pieprzonego słowa, nie wstałeś, żeby go przytulić - chociaż chyba powinieneś? Ale może jeszcze bardziej mu zaszkodzisz? Wyglądał tak, jakby przeraził się ciebie, twojej osoby, jakby to od ciebie uciekł - tylko dlaczego..? Zjechałeś jedynie niżej otchłanią, a jednak głową nie poruszyłeś - tak, by, jeśli Puchon powróci na poprzednie miejsce, które gwałtownie opuścił, nie patrzeć mu już w oczy i w nie nie zaglądać. Nie powiodłeś również, choćby z czystej ciekawości, za jasnym, rozżarzonym punkcikiem krańca papierosa Warpa - czy coś go boli? O, uniosłeś na niego na chwilę wzrok - powinieneś zapytać..? TO wszystko było takie żałosne, że aż śmieszne na pewien sposób - ty, osoba uważająca się za Mistrza Pokera, jakże obeznany z psychologią i manipulatorstwem, nie potrafisz pojąć jednej, najprostszej rzeczy, nie potrafisz zrozumieć i zareagować - jakim cudem? Dlaczego? Co spowodowało taki ból w tych dwukolorowych tęczówkach, który wręcz uginał pod nim nogi i splatała wszystkie bebechy w jeden supeł, odbierając dech? Zadawaj jeszcze więcej pytań - płomień już palił się na nowo, a ty nawet się nie zaciągnąłeś - sekunda, dwie, trzy - cała wieczność... zamknie was tutaj? Jak zawsze przy spotkaniu z nim prosiłeś, by ta chwila się nie skończyła - tak i teraz prosiłeś o to samo, gdy już wreszcie złapałeś wargami mocniej papieros i wciągnąłeś do płuc dym, pozwalając truciźnie zalać twoje ciało wraz z tym okropnym smrodem, który przynajmniej niwelował zapach Coletta - tak bardzo pragnąłeś zatopić zęby w jego szyi, a on teraz był tak blisko... Wystarczy jeden drobny ruch, no śmiało - przecież nic cię to nie będzie kosztować - tylko jeden ruch...
- Lepiej mi się śpi z twoim rysunkiem... - Jak dziwnie to brzmiało - kolejna wyrwana z kontekstu myśl... sięgnąłeś dłonią do jego policzka, by zetknąć lodowatą skórę z jego ciepłą, wciąż noszącą ślady płowiejących wypieków po tym szalonym biegu, nawet jeśli część barw została odjęta z jego facjaty po tym ataku... właśnie, ataku czego? - Głupi, przecież nic mi nie jest, jestem tylko trochę zmęczony. - Może i nie był w stanie dojrzeć twojego uśmiechu, ale na pewno mógł go usłyszeć w głosie - to łagodne rozbawienie. - Przepraszam, że narażam cię na kontakt z moją paskudną aurą, ale... miałem wrażenie, że naprawdę bym umarł, gdyby do tej ciemności nie wkroczył mój Prywatny Promień Słońca. - Przymknął oczy, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Coś Cię boli..? Wystraszyłem cię..? - Nie zamierzałeś mówić, jak wyglądał jeszcze przed chwilą, nawet jeśli teraz się uspokoił - przejechałeś dłonią z jego policzka na szyję, potem na serce, ściągając lekko brwi - biło nadal szybko, jakby czyjaś dłoń zaciskała na nim palce od wewnątrz.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Nie Lip 12, 2015 11:52 pm
Colette bez żadnego przygotowania wchłaniał emocje i aurę innych, pozbawiony świadomości był zmuszony przyzwolić jej operować swoimi emocjami i w ciągu kilku sekund zmienić samopoczucie, nastawienie i system oceny otoczenia. Nie miało to na szczęście żadnego wpływu na jego poglądy, charakter czy też własną, specyficzną aurę, ale w końcu... kiedy ktoś potrafił patrzeć, to nie dało się nie zauważyć, że Warp był jak gąbka, która gładko się odkształca, by przypodobać wybranym przez siebie jednostkom, a jednocześnie napełnia się ich emocjami, nie rzadko interpretując je jako własne. Tak jak teraz... już sam nie pamiętał jak wyobrażał sobie to spotkanie. Może jak po długim biegu wpada do tej pięknej komnaty, ciesząc spojrzenie figurą obleczoną w złotym blasku opiłków gwiazd: Sahira stojącego cierpliwie, czekającego z bladymi, smukłymi dłońmi wsuniętymi w kieszenie czarnych jak noc spodni, liczącego z właściwą dla siebie cierpliwością, jasne światełka na ścianie - poświęcając każdej z nich odpowiednia ilość uwagi, by ta zaczęła z rozpierającej dumy świecić jeszcze mocniej. Krukon oczywiście nie zaszczyciłby najnowszej, zdyszanej gwiazdki – Słońca...? - nawet zerknięciem, udając dla zgrywy, że wcale nie zauważył jego obecności. I dałby tym samym Colette trochę uciechy z zabawy w udawane podchody. Po drodze ta żółta ciapa pewnie wywaliłaby drogocenny globus, zaliczyła pokazową glebę na prostej trasie i w końcu zaczaiła się w ciemności, żeby skoczyć drugiemu drapieżnikowi na plecy. Col pewnie zdobyłby dodatkowe punkty przewagi, zasłaniając krwiopijcy oczy i niespodziewanie gryząc go w ucho, zamiast w przewidywalny kark. No i... No a potem skończyłby z łoskotem na glebie, bo jak to tak, włazić wielkiemu Sahirowi Nailah'owi na łeb? Się nie godzi. Na plecy tym bardziej.
Ale jakiś trybik zawiódł – najwidoczniej Dziecię Fortuny zostawiło Czarnego Kota samego na zbyt długo – i Kosmos drastycznie zmienił scenariusz. I zamiast śmiać się, i tłumaczyć ze swojego anty-zmysłu łowcy, leżąc na zakurzonej podłodze ze strąconymi okularami, to klęczał na jednym kolanie i pewnie niedługo przyjdzie mu się spowiadać z tego, dlaczego przed chwilą prawie nie zwymiotował na Jego widok. Bo tak to wyglądało... jak słowo daję. Kurwa mać. Przynajmniej miał to już za sobą i mógł patrzeć teraz w głębokim zamyśleniu na charakterystyczną czerwień, jaka żarzyła się i dymiła na końcu odpalonego papierosa. Czuł się trochę tak, jakby znowu zaglądał do jakiegoś intymnego momentu, osobistej czynności wampira, a to był zwykły pet. Pet jak pet. Ale czasem, przez wpływ atmosfery, otoczenia i kilku innych równie słodko-kwaśnych elementów, Colette zdarzało się mocno okaleczać albo aż nadmiernie uszlachetniać pojęcie intymności. ...palenie papierosa. ...głębokie zatopienie w lekturze. ...samotna gra na instrumencie. ...szkicowanie. ...taniec. ...samotne przesiadywanie na łonie natury. I tak dalej. Ludzie mieli tak dużo chwil, tak wiele czynności, przy których podejmowaniu się, obserwowanie ich kojarzyło się Smokowi z zaglądaniem do ich wnętrza przez odsuwanie cienkiej firanki. Nigdy nie należało im tego przerywać, nie należało ingerować, ani wywalczać sobie swojej roli w tych konkretnych aktach: mieli być tam sami. On miał być sam i dobrodusznie, a raczej w jego przypadku: obojętnie, pozwalać komuś niemo w tym uczestniczyć. Na przykład przyklękującemu przed nim Puchonowi, który miętosząc w palcach fragment czarnego golfa prosił go, by ten nie umierał. Te trzy słowa zawisły w powietrzu i przez moment mogłoby się wydawać, że jako opiłki, dołączyły do ogromnego gwiazdozbioru. Kto wie...? Może Kot siedzi teraz pod sklepieniem pełnym próśb? Pożerany niewinnie przez mieszaninę zieleni traw i brązu kory drzew, które haczyły go na tym padole, wręcz boleśnie mocno, nie mogąc się względem niego pozbyć resztek zamieszkującego je egoizmu.
To było okropne uczucie; całe życie starać się osiągnąć empatyczny piedestał swoich możliwości, dojrzewać, przebaczać, walczyć o ideały, cnotę i miłość, robić z potwora: blaszanego rycerzyka po to, by wreszcie osiągnąć jedną z przystani, kojarzącą z wiecznym, niezachwianym szczęściem, które... no właśnie, które nagle coraz mocniej spycha do drastycznych, zaborczych i brudnych korzeni instynktu. To wszystko nadal było oczywiście skryte w krzaku słodkich malin, zdzielone i wrzucane tam raz za razem, kiedy odważyło się za mocno wysunąć, ale to nie sprawiało, że znikało. Było i pojawiło się w chwilach takich, jak ta i przysłaniało zdrowy rozsądek.
Bo Sahir był tylko zmęczony.
Nie umierał, ty głupi, był po prostu zmęczony.
Po prostu.
Śmiertelnie zmęczony.
Wyglądał teraz tak krucho, ten potwór. Zdawała się być bledsza i chłodniejsza niż zwykle, ta obrzydliwa bestia. Ze zmęczenia zamiast przemierzać korytarze, chował się w ciemnościach, ten parszywy krwiopijca. Siedziało tu strudzone walką o kolejny oddech, to przekleństwo szkoły. Chciał tylko papierosa z towarzystwem. Albo towarzystwa z papierosem. Tylko tyle, a mimo to roztaczał więcej kąsającej ciemności niż imitacja nocnego nieba na ścianach. Nie wyglądał żałośnie, nie był też „biedactwem”, teraz zdawał się po prostu dryfować na mieliźnie, co jakiś czas zmuszony pozwolić silniejszej fali obmyć strudzoną twarz i widocznie zmuszał się do interakcji ze światem zewnętrznym. Raz po raz otaczając coraz grubszą skorupką.
Coś się musiało stać – to jasne. Oczywiste bardziej niż to, że jutro będzie nowy dzień. O ile to wszystko nagle bez powodu nie pierdolnie. Choć na swój sposób już pierdolnęło, bo ostatecznie Sahir przestał się już nawet uśmiechać. Colette odciążył go i wziął uśmiech na swoje barki, po czym skinął krótko głową.
- Smok-bajkopisarz, do usług.
To było takie durne i dziwne... czemu Puchon nie potrafił być taki „mondry” i „ęteligentny” przy innych? Naprawdę nie przemawiał przy kimkolwiek tak, jak przy Sahirze, jakby sama obecność wampira rozchodziła się elektryzującym impulsem po języku i poruszała wirtuozersko po strunach głosowych, jakby szarpiąc wdzięczny instrument. Jakby to konkretne towarzystwo wymagało nadprogramowych nakładów myślenia, po których musiał odreagowywać, wpakowując Prefektom Gryffindoru, wiadra na łby. Ale lubił to. Lubił Jego. Żadna z rozmów nie zmęczyła, nie była naciągana, płynęła miękko i niewymuszenie, jak zestrojona z ciałem i umysłem pieśń, która ostatecznie była jak długo wyczekiwany oddech. Coś, dlaczego warto się budzić. Rozmowa... heh.
Zacisnął palce mocniej.

To nie jest prezent pożegnalny, prawda?

Był.
Pierdolony Sahir. Takich rzeczy nie zwykło się wybaczać i pewnie nawet po odczekaniu trzech wieczności plama nadal pozostanie... zupełnie jak ślady na zbitym lustrze – można je skleić, ale nadal będzie widać pęknięcia we własnym odbiciu. Nailah nazbijał się ich już pewnie wystarczająco w swoim życiu, żeby dokładnie wiedzieć na czym ta zasada polega. Jak cicha, ale wystarczająco trwała i mierząca go osądzającym spojrzeniem, nienawiść. Bo 'krzywda' to o wiele za dużo powiedziane.
Skarżenie się jednak nie było w stylu Coletta, wolał to przełknąć i zmierzyć z innymi przeciwnościami takimi, jak ta obecna. Jak ta cholerna zapalniczka i nieprzyjemne, mulące uczucie w ustach. Już dość, już spokojnie, cśśś... kolacja była zbyt cenna, by składać ją gwiazdom w ofierze. Zwłaszcza nadtrawionej.
- Naprawdę? - po długich próbach uchwycił w końcu spojrzenie czarnowłosego i zdawał się przy tym odrobinę rozchmurzyć, z powrotem minimalnie nabrać kolorów, o ile to w tej ciemności w ogóle było możliwe. - Starałem się przy nim. Choć przyznam, że nie miałem bladego pojęcia co robię. - parsknął, trochę luzując nacisk palców na golfie, a potem reflektując się i na nowo zaciskając je do pobielenia kostek. Chyba ostatecznie głupio mu było dodać, że chętniej zamieniłby się miejscami z tym rysunkiem, ale w dormitorium Puffkolandu, ciężko by przeżywali pobudkę w towarzystwie skrawka papieru.
Napięcie momentalnie spłynęło z twarzy bruneta, kiedy tylko chłód palców ukochanego, na wskroś przeszył policzek. Odetchnął od razu, przymykając powieki do połowy, a potem wolniej zasuwając je do końca. Przekrzywił minimalnie twarz, by przysunąć ją bliżej dłoni i zamrzeć w takiej pozycji. No i na co niby komuś odpowiedzi w takiej chwili...? Było po prostu cudownie. Komnata pełna gwiazd zapadła się w sobie, wchłonięta przez zaczerpnięcie w Smoczą gardziel, głębszego oddechu. Wciągnięcie nieboskłonu, krztuszącego smrodu papierosów, woni ciemności i subtelnego aromatu bliskości. Ona miała swój zapach, wiecie? Rozgrzewał jak zrobiona o poranku herbata, wiecie, taka, którą wasza druga połówka najpierw sama próbuje, by sprawdzić czy dobrze smakuje. Tak, bliskość definitywnie pachniała taką herbatą.
A Sahir był tylko zmęczony.
- To nie umieraj ze zmęczenia. - mrukną wytrwale, niezwykle cicho, by nie psuć chwili, jak dziecko, którego ciąg przyczynowo skutkowy był bardzo uparty i zawsze kończył się tak samo, nawet jeśli dorośli swoimi tłumaczeniami starali się nadać mu inny tor. - Nie przepraszaj mnie za Siebie. - minimalnie rozchylił powieki. - Pamiętaj, Colette równa się broń, nie obciążenie. Chcę osiągnąć moment, w którym przywołując mnie do siebie, będziesz się czuł jakbyś dobywał miecza.
Wyszczerzył się i puścił wampirowi minimalne oczko, zmieniając pozycje na wygodniejszą; przyklękując na oba kolana i przysiadając na piętach.
- Jeśli coś się stało, to wiesz, że... Znaczy, wydaje mi się, że wiesz, iż ja zawsze... Co?! Nie, nie, to nie ty, serio! - przerwał, najwidoczniej uznając za ważniejsze, błyskawiczne naprawienie tej akcji sprzed chwili. - To nie twoja wina. Naprałem po prostu awersji do... zapalniczek. Diabelskie maszynki. - ramiona mu drgnęły od mimowolnego, trochę żałosnego rozbawienia.
Nie chciał wiedzieć jak wyglądał, nie chciał o tym myśleć, ani o tym gadać, Krukon gotów był jeszcze pomyśleć, nawet mimo długich wyjaśnień, że to i tak jego wina. Nie, to nie była pora na gadanie o przybijających rzeczach i paranojach. Zamiast nich czas wtrącić tu nieco z Szachownicy, nad którą oboje panowali.
- Więc... - wymruczał cicho i przejechał palcami po nadal spoczywającej na policzku dłoni. - Skoro sam nie potrafisz odpowiedzieć na pytanie odnośnie listu, to cię w tym wyręczę: Ekhym. Stęskniłem się, Colette, a na dodatek wydałem ostatniego Knuta na pisemko z nagimi kotkami, przez co nie mam kasy na szlugi. No i jeszcze Hucksberry opitolił mi szuflady z wszelkich używek”. - ciągnął, modulując głos na głębszy niż własny.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Pon Lip 13, 2015 12:48 am
I jeden z nich się tak właśnie skrył - bo było ich dwóch, wiedzieliście? - jeden, który stał u kresu swego życia, nie wiedząc, czy zrobić ostateczny krok i drugi, który stał na starcie i dla niego każdy dzień był takim nowym strartem - z tej dwójki jeden był o wiele bliżej wieczności, niż ten  drugi, chociaż to właśnie temu drugiemu podarowano nieśmiertelne ciało w zamian za konieczność chłeptania ciepłej posoki płynącej w żyłach ludzkości - a działo się to dlatego, że nawet pomimo zmiennych lat, pewne elementy w nich miały pozostać niezmienne - jak pojmowanie tego, co ich otaczało i właśnie te ich końce i początki. Jeden każdy dzień kończył, a drugi każdy dzień zaczynał na nowo. Jeden kochał wschody, drugi zachody. Jeden umiłował blask dnia, ponieważ słońce było niezbędne do tego, by wszystko kwitło i żyło, a drugi umiłował blask nocy, ponieważ to ona skrywała wszystkie haniebne sekrety i czyny, których się dopuścił - ponieważ w nocy wszystko umierało i życie chadzało wtedy spać... Bardzo różnili się od siebie i chyba ten, który jako pierwszy wypatrzył swoje przeciwieństwo, z którym łączyła go jedna, bardzo ważna cecha - samotność bardziej czy mniej zauważalna, ale samotność sama w sobie pozostawała tą samą, wiedział doskonale, że z ich dwójki, to wcale nie ten drugi będzie cierpiał najmocniej - przecież nie był empatą takim, jak on, czyż nie? A może był? Wszak nie umykają mu najmniejsze zmiany w nastroju Smoczęcia, wszak widzi tyle, choć z rzadka wszystko wypowiada i raczy na głos poinformować, iż "widział" - tylko, no wiecie - Słońce było ciepłe z natury i choć jego promienie często narażone były na dotyk lodu, chociaż wtedy chłodniały i odbijały się z przesmykiem dreszczy na samotnej skórze karku, której jedynym pragnieniem był dotyk kochanej osoby, to nie było w stanie oprzeć się wszystkim tym negatywnym bodźcom - Słońce nie mogło rozjaśnić wszystkich cieni, nie mogło wszędzie dotrzeć i koniec końców - przegrywało, kiedy granat je pochłaniał, a ono zapadało sie za horyzont. To nie odzwierciedlało się zdrowiem na jego psychice. Nic z tego nie mogło odbić się na niej zdrowo. Więc jak to możliwe, że pomimo tych jęków, zbolałych oczu i przykrych doświadczeń, Słońce wciąż rozpaczliwie sięgało do obojętnego, zimnego Księżyca, który dumnie wznosił się w górę, kiedy ono przemijało? Widzicie - bo przyszła kiedyś Śmierć do Życia, ale nie po to, by oskarżać ją o to, że jest bardziej nienawidzona od swojego kochanka - nie, Śmierć przyniosła butelkę dobrego wina, nalała go do kielichów i uśmiechnęła się ciepło do Prawdy - już doskonale znała odpowiedź na pytanie, które miało paść - więc dlaczego w ogóle padło..? Dlatego, by Życie mogło się odezwać i wyszeptać parę ciepłych słów, by rozluźnić lodowatą, napiętą skórę pod hebanowym płaszczem kochanki - powiedzieli sobie tyle i tylko tyle - nigdy nie musieli określać swojego miejsca na tym padole - kiedy tylko się spotkali, twarzą w twarz, oko w oko, już wiedzieli, że mają drogę przez ciernie, ale wcale nie musza nią iść - przecież mieli piękne, potężne skrzydła - mogli lecieć nad tą drogą w nieskończoność - i unoszą się tak do dzisiaj, w idealnej harmonii, w idealnej zgodzie - i Colette musiał wiedzieć, że i oni mogą tak polecieć. Że nie różnią się wiele od Słońca i Księżyca, że nie różnią się wcale od Śmierci i Życia - tylko że on patrzył na to wszystko w barwach pomarańczowego poblasku płomienia - ta pozytywna, łechcąca zbolałe serca Gwiazda - kto by pomyślał, że człowiek może mieć taką moc, nawet nie używając różdżki? On widział lot - a Ty, Sahirze, dostrzegałeś tylko te ciernie. I gdy teraz starałeś się unieść głowę, żeby również uwierzyć w coś lepszego, w coś więcej, to nie potrafiłeś - nad sobą widziałeś tylko bezdenną drogę kosmosu i gwiazd, które znaczyły niebo jak mapę - a ta mapa prowadziła donikąd... Miast patrzeć na nią i starać się rozwikłać jej sekrety, czy nie lepiej zatrzymać się w miejscu? Na tej plaży, przy tym starym, przegniłym drzewie, wyżartym od wewnątrz przez korniki, o które stało, niczym wyrzut., oparte lustro twoich własnych kłamstw, których nie chciałeś więcej wobec tego chłopaka wykosztować - zostawiłeś je tutaj, na pamiątkę, by cię ostrzegało przed każdą następną taką głupotą. By było dowodem twojego wielkiego grzechu, który palił stokroć mocniej, niż zamordowanie niemal dwudziestu osób. Dwudziestu? Ilu ich było? Policzysz? Nigdy nawet nie próbowałeś. Ich twarze nawet nie stawały ci przed oczyma - czasem żałowałeś, czasem niepotrzebne sumienie się odzywało, ale by odzywało się mocno..? Nie sądzę. Może to kolejny wpływ skupienia na Słońcu, które było tak blisko, z którym nie dzielił cię cały horyzont, cała długa droga przez Niebo. Nigdy specjalnie nie dzieliło, jeśli spojrzeć na to zdrowo rozsądkowo. W końcu Słońce i Księżyc czasem spotykali się na jednym torze - to zjawisko nazwano: "Zaćmienie".
Jeśli coś się stało... oczywiście, on nie jest głupi, samo z siebie by się to wszystko nie wzięło - naprawde, mogłeś go nie wołać, mogłeś go nie wołać - tego Miecza, ostrego, dwubiegunowego - a jednak był jak szabla, którą można wystosować przeciwko wrogom - kiedy tak siedziałeś, będąc lekko nachylonym w jego kierunku, kiedy oderwałeś od jego ciała swoją dłoń, by przenieść ją na jego rękę, którą molestował twój golf, by lekko zacisnąć palce na jego nadgarstku z sugestią, by tak nie nadwyrężał materiału, bo nie ma takiej potrzeby - nie rozpadniesz się tutaj na tysiące kawałeczków (och, czyżby?), nie rozpłyniesz w powietrzu  (znikanie zawsze było jedną z twoich lepszych umiejętności) - jesteś i będziesz, ta ciemność cię nie pożre - jesteś nią, ona była tobą - Noc, twa Matka, zawsze dobrze o ciebie dbała, nie ma przecież powodów do paniki... A może są? Jego oczy... Oczy Coletta Warpa - w nich nie było obrzydzenia. I patrząc w jego oczy wiedziałeś, że pomimo tak krótkiego okresu czasu, wierzyłeś w niego bardziej, niż w kogokolwiek innego. Wierzyłeś, przez jego pryzmat, w siebie, bardziej, niż dotychczas. Pochłaniałeś jego aurę, stawałeś za nim, kiedy raz za razem odganiał od siebie zaciskające się na całym ciele ramiona Śmierci, pozwalając mu walczyć z tym, z czym ty nie potrafiłeś wygrać i nie miałeś nawet najmniejszych szans - i podziwiasz, jak on sobie dobrze radzi i nie wiedziałeś, skąd w tym ciele tyle siły, i... nie martwiłeś się, że nagle cię zostawi. Nie martwiłeś się, że pewnego dnia się nie zjawi. Dziwne. - Właśnie tak, samemu sobie mówiłeś w ciszy myśli, że to dziwne, bo było dziwne - nie rozumiałeś tego - tak jak nie rozumiałeś jego wytłumaczeń - bo może po prostu cię lubię?, tak jak nie rozumiałeś jego spojrzeń i wszystkich jego gestów, wszystkich bodźców, które tak chciwie chłonąłeś, a które wysyłał w twoim kierunku choćby teraz - ciągle to robił, pewnie akurat to w większości nawet nieświadomie - a śmieszne było to, że odkrywałeś, że twoje wymagania i roszczenia wobec niego rosły za każdym razem - to niezdrowe, chore, tak być nie powinno - wymagania rosną, a ty coś więcej od siebie dajesz? To, czego Warp pragnął, ciągle tańczyło na granicy twojego umysłu i trucizną działającą na cały umysł, która wzbudzała panikę i atak epilepsji, tworzyła kolejne poczucie winy - a może to nie było poczucie winy, a może to wszystko było tylko jakąś drogą samo usprawiedliwiania się, bo tak naprawdę strach przed zbliżeniem, realnym zbliżeniem, nigdy nie był tak mocny i widoczny? 
Colette Warp zwykłym "znajomym"? Nie będziesz potrafił nazwać jego roli w swoim życiu - och, nie, przepraszam - już ją przecież nazwałeś...
Nic się nie stało, Colette. Nie pytaj. Zapomnij. Zajmij się innymi myślami i zapomnij.
I obyś nigdy nie musiał do tego tematu wracać.
- Dość mocna musiała być ta awersja. - Nawet bardzo mocna, skoro tak zareagował - tak, jak do tej pory nie reagował. - Opowiesz mi o tym? - Mów do mnie, mów do mnie, o czym tylko chcesz - chcę zająć tobą wszystkie moje myśli, chcę zapomnieć o sobie - jak mógłbym zresztą spać spokojnie ze świadomością, że coś wywołuje u ciebie takie reakcje..? Co to? Czego dotyczy? W którą stronę miecz powinien zostać skierowany? Ci wrogowie są najgorsi, którzy nie mają konkretnej twarzy i którzy nie zaczną krwawić, kiedy obetnie im się głowę - na tych wrogów trzeba poświęcić wyjątkowo wiele energii... Lecz damy radę. Już się podnoszę. Już wstaję, żeby obejrzeć się za czającymi się w cieniach drapieżnikami, których nie jestem w stanie dojrzeć. Jesteś powodem, dla którego stanę z nimi do walki i rozszarpię je na ten wieczór. Więc mów do mnie. 
Nailah zaśmiał się w sposób bardzo dla siebie typowy, który większość uznałaby za udawany, sarkastyczny pomruk, cień śmiechu, ale u niego należał do repertuaru jak najbardziej rozbawionych - też na jego własny, zblazowany sposób. Wysunął papierosa z ust, żeby strzepać popiół na podłogę, jakoś nie bardzo aktualnie przejęty jej czystością - szkoda by było golfu, chyba najporządniejszy ciuch jego garderoby... I jednocześnie wyciągnął znowu dłoń do Coletta, by ułożyć ją na czubku jego głowy i przejechać parę razy, z pełną ciężkością tej dłoni i jednocześnie z pełną łagodnością, z jaką ojciec może gładzić po głowie swego syna, gdy jest z niego dumny. Albo Nailah Coletta Warpa, gdy... gdy po prostu może?
- Panie Tomiczny, wydałem ostatnie knuty na ten wykwintny pergamin i tusz, by zapisać tych kilka słów, albowiem doczekać się spotkania z waszmością nie potrafiłem, tak moja sroga pustynia lodowa narzekała na separację ze swoim Słońcem, że same przeciągi tworzyła, toteż radem z tego spotkania i pełen zaszczytu, żeś, Smoku, z zaproszenia skorzystał. - Oderwał dłoń od czubka głowy chłopaka i przekrzywił własną nieco na bok, by przyjrzeć się jego twarzy pod innym kątem. - Czy to brzmi dostatecznie dobrze?
Czułeś, że jest blisko.
Ale czy Warp czuł, że ty byłeś blisko?
Był na wyciągnięcie twej dłoni, był obleczony blaskiem swojej aury, bardziej dostrzegalny niż jakakolwiek z gwiazd wokół - blakły przy nim i zostawały całkowicie wtopione w smołę otoczenia. Gdybyś to wszystko wypowiedział... jak bardzo tandetnie by to brzmiało? Słowa były takie piękne, gdy pozostawały w twym umyśle, a zabarwiały się taką paskudną obłudą, kiedy tylko pozwalałeś im się wymknąć - przynajmniej w twoim własnym mniemaniu. Czemu tak było..? Uwierzyłby? Nie lubił zbyt dużego słodzenia - i to wcale nie była wada. To była ta jego silna część, która podobna była realizmowi i pragnieniu dostrzegania świata takim, jakim jest - bez nadmiernego ubarwiania... i bez nadmiernego oczerniania. A ty tak kochałeś skakać ze skrajności w skrajność - podczas gdy on stał po środku, na doskonale wyrysowanej, złotej linii - czasami się na niej chwiał... czasami zbaczał w jedną, czy drugą stronę - w końcu, jak to zostało słusznie zauważone - był taką gąbką, co wiele chłonęła i przez to wypaczała się - finalnie niby wracała na swoje miejsce, ale wszystko pozostawało wpisane w jej historię - zwłaszcza niektóre rzeczy pozostają bardzo trudne w zapomnieniu - niestety zazwyczaj zasada ta dotykała tych najgorszych i najcięższych wspomnień.
- A tak poza tym to świetnie słyszeć, że wręczyłeś mi coś, co równie dobrze mogło mnie przekląć. - Ni to prychnął, ni to odezwał się z rozbawieniem, łącząc obie te opcje w jedną - pięknie, czego ty się tu dowiadujesz - że Colette dał ci ten rysunek z runami, ale w sumie sam nie wiedział, co to jest? Cudownie, no wręcz fantastycznie! - Rozmawiałeś już z profesorem Charlesem odnośnie białej magii?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Sro Lip 15, 2015 11:37 am
Colette wydawał się taki słaby... taki nieuodporniony na negatywne, przytłaczające emocje, mógł walczyć z jawnym atakiem na jego osobę, ale powoli wyniszczająca go trucizna jakby uchodziła jego uwadze, kiedy dwukolorowe oczy wbite były z podziwem w sączące ją źródło. Mieniło się wszystkimi odcieniami czerni. Wtedy faktycznie można by pomyśleć, że Słońce koniec końców miało bardzo krótkie ramiona i w pewnych odstępach czasu rzucało na świat rozciągające się cienie, małe emancypacje, dzieci Ciemności, które już z niecierpliwością czekały, aż promienista głowa schowa się za koronami drzew. Faktycznie rosło przeświadczenie, że czasem otchłań jest za głęboka, by mogło tam dotrzeć, obłaskawić jej dno ciepłym blaskiem i przejechać palcami po dawno  zapomnianej przez światło trawie i... Nie, błąd, Słońce mogło wszystko. Jeśli urosłoby w siłę, mogłoby dotrzeć absolutnie wszędzie, odcinając ciemności drogę ucieczki i porozrywać każdy jej najmniejszy skrawek. Bo co się w końcu miało stać za 5 miliardów lat? Ogromna gwiazda miała po prostu pożreć tę planetę raz na zawsze zabierając Ciemności ten konkretny Dom – bo po prostu urosła. A to wydawało się być jeszcze bardziej przerażającym scenariuszem, co by w końcu woleli mieszkańcy Ziemi? Zatonięcie w chłodnej, pełnej potworów ciemności, czy może w niepohamowanym, palącym cieple, jaki powoli będzie parzył ich skórę i topił wnętrzności, nie dając szansy na ucieczkę? Ponoć w końcu wszystko w nadmiarze staje się trucizną i mocno zaciera granice między dobrem a złem. Walka więc byłaby równa tylko i wyłącznie wtedy, kiedy Sahir zatonąłby w ciemności tak bardzo, że zacząłby nie tyle czekać, aż światło zniknie, co bez pardonu je pochłaniać, stać Czarną Dziurą. Ale nic takiego nie ma miejsca, jakby obydwoje zahamowali destrukcyjną formę swojego rozwoju, przystanęli, obejrzeli na siebie i zamiast walczyć, postanowili przysiąść i porozmawiać. Pod kopułą, upstrzoną złotymi prośbami.
Więc było dobrze... było bardzo dobrze. Czasem były takie noce. Zupełnie różne od innych. Colette nazywał je jako dziecko „pomarańczowymi” - podczas nich słońce nigdy się na dobrą sprawę nie chowało i od swojego fałszywego ukrycia za horyzont, aż do następnego ranka, ale wpatrywało na linii swojego zejścia, księżyca, który o idealnej porze dumnie wstępował na nieboskłon. Z ogromnej gwiazdy był jednak kiepski tajny agent i nawet, kiedy usilnie się starała, jej promienie nadal odbijały się od płaszcza chmur i pozostawiały świat obleczony w mdłym, pomarańczowym świetle. Zupełnie jakby na wieczność utopiła Ziemię w rozwodnionej śmietaną, pomidorówce. Wtedy to oba zjawiska były blisko siebie, bez wzbudzania specjalnej sensacji, jak przy zaćmieniu.  I teraz właśnie trwała taka „pomarańczowa” noc. Teraz właśnie spotkali się w jakiejś znikającej komnacie o porze, w której powinni smacznie chrapać w osobnych łóżkach, oddzieleni pogmatwanymi piętrami ogromnego, magicznego zamczyska i dzielili Papierosem Pokoju. Bo Słońce przyzwane, postanowiło wychylić się zza horyzontu i przytulic jasny policzek do ziemi, żeby wsłuchiwać się w opowieści Księżyca. Impas pojawiał się wtedy, kiedy oboje pragnęli usłyszeć głos tego drugiego, utrzymać go, żeby jak łagodna kołysanka przemykał po złaknionych tego rodzaju rozrywki, zmysłach i kończyło się na tym, że oboje milczeli. Na szczęście nie była to ciężka i denerwująca, ale wyjątkowo ulotna i orzeźwiająca cisza. Chyba idealną zażyłością jest ta, w której możesz być sam jednocześnie będąc z kimś.
Colette uciekł wzrokiem na swoją rekę, potraktowaną minimalnym naciskiem chłodnej dłoni i machinalnie przestał już molestować biedny kawałek materiału, na rzecz przeplecenia swoich palców z palcami Sahira. Oboje więc nie zamierzali się tutaj rozpadać, znikać, ani odchodzić; Colette wręcz był tu w 150% materialny i obecny. Skąd ten nielogiczny nadmiar procentów...? Ano stąd, że obecna chwila będzie kilkaset razy rozważana przed snem, nie będzie pozwalała się skupić na lekcji, uniemożliwi dobre uważnie eliksiru i ubarwi samotne chwile poświęcone na rozmowy z samym sobą. On tu jest i nawet w chwili, kiedy już opuszczą tę komnatę, to on nadal tu będzie. Tak samo jak ciągle był w altance na wzgórzu, jak siedział nad dawno wypitym kuflem w Trzech Miotłach, jak oglądał wschody i zachody słońca we Wrzeszczącej Chacie. Wszędzie zostawił cząstkę siebie na długi, długi czas. I będzie tam nawet po śmierci.
- Zrodziła się bardzo niedawno. - wykrztusił z siebie, delikatnie muskając palcami cienką skórę na wierzchu dłoni wampira. Miał mu opowiedzieć? Było w ogóle cokolwiek do opowiadania? Chyba nic... dlatego początkowo brunet wzruszył jedynie ramionami i wodził wzrokiem po zarysie kostek, po których dodatkowo przejeżdżał co jakiś czas kciukiem, jakby chciał niejako dopieścić tego smętnego filozofa. - Wiesz, ostatecznie nie może być za pięknie, prawda? - ta charakterystyczna zmarszczka, pojawiająca się przy wygięciu warg, na moment zaigrała na jego policzku, a potem szybko zniknęła. - Durny byłem, że się pchałem pod ten dąb i chciałem kogokolwiek ratować. Wiedziałem, że to coś po sobie pozostawi, ale nie wiedziałem co. Byłem na Zielarstwie i pomimo widoku ciał porozrywanych na dzikich pnączach, na lekcji nic mnie nie odpychało. Podobnie na pogrzebie, kiedy... - zaprzestał pieszczoty i wyprostował palce, przyglądając się im badawczo, ale w tej ciemności i tak ciężko było odgadnąć ich barwę. - Na pogrzebie też nic specjalnego nie czułem, choć z chwili na chwilę było mi coraz bardziej niedobrze. Może to dlatego, że adrenalina wtedy, podczas walki, była tak duża, że na dobrą sprawę na niczym prócz przetrwania nie mogłem się skupić? Ale na moment wróciłem się tam... no może nie konkretnie pod dąb, ale znalazłem nad brzegiem jeziora całą górę trupów, których skóra poczerniała, popękała i podwinęła się odsłaniając spieczone jak na grillu mięso. Wszystko śmierdziało palonymi włosami, doprowadzonymi do wrzenia hektolitrami krwi i słodkim do wymiotów aromatem ścinającego się białka w ludzkim ciele. I zobaczyłem to kiedy byłem już spokojny, a nad moją głową nie przelatywały wypychane z twojej różdżki Avady. I wtedy było zupełnie inaczej, znacznie gorzej. Nie boje się wprawdzie teraz, że ogień z zapalniczki zrobi mi to samo, w końcu skala zniszczeń jednoznacznie skierowuje myślenie na Szatańską Pożogę, ale jednocześnie... nie mogę się przemóc, żeby na niego spojrzeć. Wtedy powraca cały ten smród i widok czarnych jak węgiel ust, rozdartych w krzyku, oraz leżące jedno na drugim, nagie ciała, których ubrania zmieniły się w dawno już rozwiany popiół. - skwitował wszystko delikatnym mlaśnięciem i przesunięciem wzroku z ich splecionych dłoni na skrytą dalej w cieniu twarz Krukona. - Od tamtego czasu mam tycie problemy z odpaleniem sobie papierosa.
Widzisz, Sahir? Nie ma z kim walczyć, wszystko jest okej.
Wszystko jest w najlepszym porządku. Dlatego oboje mogli się śmiać i wciskać sobie w usta obce kwestie. Albo rumienić się od przyjemnych słów, albo po prostu uśmiechać i przygryzać cienką wargę, jak to teraz robiło to ujęte słowami Smoczydło. Zwłaszcza dopieszczane delikatnym mierzwieniem kasztanowej czupryny, dla którego pochylił się jeszcze głębiej i wsuwał chętnie pod palce. Takie chwile nie zdarzały się często, trzeba było korzystać ile wlezie!
- Brzmi... zajebiście. - odbił wpasowując się jak Szatan w szlachecki ton wypowiedzi rozmówcy. Musiał więc coś klimatycznego dopowiedzieć: - Mocium Panie.
Pora wstawać. Tak zarządził Wasz Mość Tomiczny, kiedy, nie puszczając dłoni ukochanego, poderwał się do góry i z wyczuciem, całkiem delikatnie, szarpnął go dwa razy za rękę.
- Wydajesz się być bardzo spięty, Panie Nailah, jak rozważysz zmianę osadzenia swoich czterech liter, na tereny bliższe kanapie, to mógłbym przemyśleć pougniatanie Pana jak ciasto do momentu, w którym się Pan odpręży albo też ze złości odgryzie mi ręce. To jak? - posłał Sahirowi czarujący uśmiech. Czy ten się oprze? CZY TEN SIĘ OPRZE?! Oj będzie tak cholernie trudno, ciężkość tego zadania wielka jest, a moc jest po stronie Colette. Let the battle begin.
Musiał go podnieść, wyrwać z tej ciemnicy, zepchnąć Śmierć z jego ramion na tę zakurzoną, upapraną pyłem papierosowym podłogę i odciążyć jego ramiona. Ułożyć na nich własne dłonie i przynieść kawalątek ulgi, jednocześnie samemu korzystając z chwili, kiedy mógł bezczelnie skorzystać ze swoich przywilejów i obłapiać go do woli. Nikt nie był święty, Colette w końcu też, miał prawo do brudnych myśli nawet w najbardziej nieodpowiednich do tego sytuacjach – zwłaszcza, kiedy bliskość mocno odpędzała myślenie o zapalniczce. Oto jak z tym walczył; po prostu przestawał myśleć o sobie.
- Oj marudzisz... nie jestem Januszem Run. Działa? Działa. To na co drążyć temat? - fuknął, dając znać, że jest niezadowolony z tego, że ten przebrzydły kocur nie mógłby być po prostu, najnormalniej w świecie wdzięczny. Skaranie boskie po prostu. - Tak... tak, rozmawiałem z nim, rozwiałem. Po pogrzebie. Przez moment... i mocno zachwiał moją pewnością siebie. - mruknął i na moment się zasępił, wyginając usta w lekką podkówkę. - Śniłeś jakieś sny od kiedy masz ten obrazek?
Oho, tym razem zmiana tematu ze strony Smoczydła.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Sro Lip 15, 2015 12:56 pm
To było chore, w jakiś sposób bardzo niezdrowe - skakanie po tematach, ich zmiany, zapominanie o tym, co powinno być powiedziane - ani Nailah, ani Warp nie byli święci, oj nie - obaj byli chorzy na swoich własnych płaszczyznach, chorzy inaczej, zdemolowani przez ten świat - chociaż to chyba źle ujęte - byli nazneczeni konkretnym piętnem już od nia sowicgh narodzin, w którym smakowali smaku śmierci i krwi, kazano im sobie poradzić sam na sam, ponieważ Bóg nie miał tyle czasu, by przystawać i pochylać się nad ich głowami - słyszałem kiedyś, że to działa tak, że dostajemy konkretną ilość szczęścia i pecha, by potem zeń korzystać - jedni musieli być nieszczęśliwi, aby innym szczęście dopisało, dzięki temu wciąż zachowywaliśmy idealną równowagę i ani słońce nie pochłaniało ciemności, ani ciemność nie pochłaniała słońce. Wszak czym ta wielka gwiazda byłaby bez cieni? Niczym. Nie byłaby już światłem - byłaby zlepkiem, który ro0zpływa się w eterze - przeznaczone jest jej wybuchnąć, na krótki moment zniszczyć cienie, by potem zostać wciągnięte przez otchłań - nawet gwiazdy stracą swój blask, gdy Słońca zabraknie... to będzie bardzo smutny dzień, na szczęście ten dzień nie nastąpi ani dziś, ani jutro, ani nawet za sto lat - możemy spać spokojnie z myślą, że Pomarańczowe Dni będą nadchodzić i w naszym funkcjonowaniu bardzo niewiele się zmieni - nadal będziemy wstawać do szkoły, do pracy, pisać listy do rodzin, znajomych lub samotnie przemierzać bezdroża - mamy jeszcze tyle sekretów do odkrycia na tej planecie... czy ktoś mógłby więc nam ją zabrać, nie licząc się z konsekwencjami..?
Jakiś dziwny dreszcz podniecenia przesunął się po twoim karku, kiedy słowa popłynęły - dreszcz nie wywołany samym głosem, dreszcz z pewnością bardzo nieodpowiedni do sytuacji, ale na zmówienie go nie wywoływałeś - wyobraźnia podsuwała obrazy, wspomnienia - błonia, no tak - parę dni temu żałowałeś, byłeś niemal pełen pokuty, a dziś siedzisz tutaj, w swoim żywiole, otulony przez mrok i czujesz ożywienie, czujesz w swoich nozdrzach woń, o której mówił Colette - chyba nie da się wyrazić wszystkich emocji, jakie towarzyszą takiej chwili, gdy jest się w środku wojny, w której giną ludzie, dopóki samemu się tego nie doświadczy - chyba, bo jakoś Warp robił to bardzo obrazowo, pobudzając cię natychmiast, ale nie w negatywny sposób - o ile w ogóle mam prawo tak napisać - przymrużyłeś oczy, poruszyłeś gładko rozleniwionymi mięśniami, czując zew walki - Noc wzywa, a ty tutaj siedzisz..? Noc woła, a ty poddajesz się słabością..? Ale woła w jaki sposób..? Namawia do tego, by znów urządzić rzeź, by rozrywać, kłapać paszczą, machać różdżką - różdżką, której nie ma... Tak, siedzisz tutaj i nigdzie się stąd nie ruszysz. 
Ten chwilowy rozruch zamarł w zarodku, to powstanie nie mogło się udać, gdy myśli przeganiały czysty instynkt.
Mord... Dlaczego to takie fascynujące..? Dlaczego to musi być przesiąknięte takim hipokryzmem z twojej strony..?
Nie wiedziałeś, co mógłbyś odpowiedzieć Colettowi, więc milczałeś, łagodnie memląc miękkie kosmyki jego włosów, które przesuwały ci się między palcami, uginając pod najlżejszym dotykiem. Nie mogło być za pięknie. Nie mógł pozostać bez skazy... nie mógł? Wierzyłeś chyba podświadomie, że tak było - albo raczej chciałeś mieć taką nadzieję i tak mocno się jej trzymałeś, że przysłoniła ci realny wzgląd na sprawę - niekiedy naprawdę przeceniałeś siłę tego chłopaka - mógłbyś spojrzeć niekiedy bardziej obiektywnie na świat... Może wtedy nie byłby aż taki mdły, gdyby udało ci się pochwycić realia tak, jak widział je Smok..? Jeśli spojrzymy na tą paranoję, której się nabawił, którą mieliłeś w swoim umyśle, starając się zbadać, poznać, zrozumieć, a zrozumienie to przychodziło bardzo powoli. Przyjść nie chciało. Co czuł? Jak się czuje ktoś, kto jest świadkiem takiej masakry? Raczej nie wychodzi lekko zawiedziony, lekko znudzony, kompletnie obojętny i potem tylko w myślach zastanawia się, dlaczego to zabijanie dostarczyło tak mało zabawy i dlaczego nie było żadnego godnego przeciwnika na polu bitwy. Hmmm... To wszystko, co działo się potem... pamiętasz przerzucanie się zaklęciami z Colettem, a potem tylko zamazany obraz, wszystko było niewyraźne, nie pamiętasz słów, nie pamiętasz gestów, ani tego, co dokładnie się działo - pamięć powraca  dopiero w momencie znalezienia się pod prysznicem w dormitorium, zupełnie jakby ktoś wyciął ci ten kawałek życia z pamięci - ale skoro tak było, to nawet nie chciałeś próbować sobie przypominać tego, co tam się wyczyniało. Colette chyba jednak pamiętał. Pamiętał wszystko tak dokładnie z wszystkich momentów, że przy rozpalaniu zapalniczki przed oczyma stawała mu scena już po makabrze, wiążąc jego wnętrzności i unieruchamiając - bardzo boleśnie i bardzo skutecznie.
To chyba nie moja wina... nie byłem w stanie go przed tym uchronić... Nie, nie byłeś - jakkolwiek mocno byś nie próbował, nie byłeś w stanie przewidzieć, że Colette Warp wyleci z zamczyska, by pobiec na bitkę.
- Zbyt często zapominam, że jesteś wrażliwym chłopakiem, dla którego trupy nie są normalnym widokiem... - Tak, zdecydowanie zbyt często o tym zapominałeś - ta wiedza gdzieś zatapiała się pomiędzy dziwnym przeświadczeniem, że mógłbyś z nim iść i mordować na swojej drodze wszystkich, a on by stał przy twoim boku - to wszystko nie miało sensu, a ty zamiast coraz ładniej dopasowywać do siebie kawałki puzzli, które dostawałeś w łapska, to coraz bardziej je mieszałeś - dwa plus dwa przy puzzlach opisanych "Smok Katedralny" wychodziło ci pięć - i nijak nie chciało wyjść cztery. - Postaramy się coś zrobić z tym demonem. - To nie będzie proste, to nie będzie szybkie - przecież to demon z tego samego rodzaju, który u ciebie wywoływał panikę przed zbliżeniem, a to oznaczało, że zapewne będzie ciągnął się za nim latami - ale kiedy będzie się odzywał, będziesz przy nim - o wiele łatwiej i przyjemniej walczy się ramię przy ramieniu. Wysunąłeś dłoń z jego włosów, kiedy się podniósł i podniosłeś, pociągnięty za dłoń - nie miałeś nic przeciwko przeniesieniu się na kanapę - odetchnąłeś głęboko, wypuszczając paskudny smród papierosa w powietrze, by przenieść spojrzenie z Warpa na ścianę za jego plecami - tą, za którą było widać (albo raczej nie widać) świat zamykany w deszczu i ograniczony jego kroplami - to nadawało wrażenia temu miejscu, jakby świat był tym pokojem i te ściany były wyznacznikami jego krańców - oni dwoje i nikt poza tym - jedna z tych myśli i wizji, które krążyły ci pod kopułą kruczych kosmyków, które zaczesałeś palcami do tyłu - paskudna rana po srebrze na wierzchniej stronie prawej dłoni wciąż się nie zagoiła i nic nie wskazywało na to, by jej się z tym gojeniem śpieszyło, ale przynajmniej ta na podbródku była mniej widoczna. Zmierzchwiłeś swoją grzywę, przypatrując się tym kroplom, które pojedynczo byłyby ledwo dostrzegalne, a połączone, lecące jedna za drugą i jedna obok drugiej, robiły tyle hałasu i stanowiły tak nieprzenikalną kurtynę... woda, która niby była przeźroczysta.
Biała magia... niektórym wydawało się, że to musi być ta "dobra magia", a używanie jej nie może być niebezpieczne, w końcu ta magia ma ratować - czarodzieje w większej części nie zdawali sobie sprawy, że niewiele różni białą i czarną magię - to były tylko umowne nazwy, w gruncie rzeczy można było te kunszty wrzucić do jednego worka, wywodziły się z jednej palety, a zostały rozdzielone dlatego, że różniło ich "serce" tego, kto je stworzył i użytkował - biała dla tych czystych i czarna dla tych spaczonych - obie wykrzywiające na swoje indywidualne sposoby i obie tak samo niebezpieczne w nieodpowiednich dłoniach - ale jeszcze nie spotkałeś osoby, która bardziej by się nadawała do tych czarów, niż Colette - miał w sobie niezbędny czynnik - dobroć. Niewymuszoną, szczerą dobroć, która rzadko oczekiwała czegoś w zamian - jasne, miał swoje demony i problemy, swoje oczekiwania i pragnienia, ale kto nie miał? Kompletnie bezinteresowne jednostki były gatunkiem na wymarciu - rodziła się taka jedna na milion... rachunek sumienia zawsze niszczy niewinność, a każdy musi go prędzej czy później zrobić - ludzie to świnie, los to kurwa, a świat to psychopata - tutaj trzeba walczyć o dobry byt i nie ma co liczyć na ułaskawienie... dlatego samemu trzeba było się stać wroną, gry wkraczało się między nie i zacząć krakać tak jak one.
- Tylko... zachowaj minimum przestrzeni. - Brzmiało strasznie okrutnie, ale musiałeś to powiedzieć. Lepiej zawczasu niż potem miałbyś żałować swoich czynów. - Nie chcę się na ciebie rzucić, a jestem na skraju wytrzymałości. - A mimo to stałeś przy nim, trzymając go za dłoń, wypowiadając te słowa dość cicho, by nie zagłuszać szumu za ścianą, który pieścił twoje zmulone, wirujące zmysły. Ścisnąłeś nieco mocniej jego palce. - Nie, nic mi się nie śniło. Więc cokolwiek tam nabazgroliłeś, to działa. - Ułożyłeś pięść wolnej dłoni na czubku jego głowy, by przez parę sekund postarać się o fryz na mnicha tybetańskiego, by zaraz pociągnąć go w stronę kanapy i usiąść na niej. - Jestem pewien, że sobie poradzisz. - Jedno, krótkie zdanie po chwili ciszy - zdanie, które miało się odnosić do białej magii. I tylko to jedno zdanie. - Colette, mieszkasz w Londynie? - Zapytałeś... ot tak, bez konkretnego powodu - nie wracałeś do tematu białej magii - pomimo bardzo skąpej ilości informacji wiedziałeś, żeby aktualnie go nie tykać - odpowiedzialność, jaka szła z tą sztuką, była naprawdę... spora.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Sro Lip 15, 2015 4:16 pm
To wcale nie było tak, że Colette nie miał ochoty rozmawiać o Białej Magii, po prostu... nie wiedział jak ugryźć ten temat, zwłaszcza zważywszy na to, jak mało wiedział, jak mylne było jego pierwsze skojarzenie z tą sztuką i jak zawiodła go jego własna wola wobec krótkiego i lakonicznego komentarza jednego z Profesorów. Koniec końców nawet zauważył, że zdenerwowało go to wszystko, ta rozpaczliwa niesprawiedliwość, w której jako przedstawiciel „dobrej strony” (w końcu do neutralnej przestał się zaliczać z dniem pierwszego kłamstwa odnośnie błoni) ma koszmarnie i permanentnie przejebane. I jeszcze gdyby chodziło o obronę samego siebie... a co z innymi? Warp starał się być pomysłowy i nieszablonowy w pojedynkach, ale chyba tylko Sahirowi uśmiechała się taka zabawa - dla reszty, jaka ceniła swój czas, Avada odpowiednio wystosowana, celnie ucięłaby Arlekinowi wszystkie sznurki. I na tym jego mądrość i odwaga się kończyła. Jak ktoś z zasadami ma się bić z kimś bez zasad?
Białą Magią?
HA. Dobre. Naprawdę świetny żart.
Nawet teraz nieprzyjemne uczucie złości ścisnęło chłopaka w dołku i przyczyniło do nieco mocniejszego, trochę tęsknego zaciśnięcia palców na chłodnej dłoni. To dla Niego także chciał opanować ten dziki żywioł, ale nie zamierzał mówić o tym głośno. W końcu Książę Ciemności mógłby unieść się dumą i utwierdzić w fakcie, że wcale tej ochrony nie potrzebuje, sam sobie świetnie radzi i poleca uprzejmie spierdalać, i nie nękać go więcej pod tą zaplutą ścianą. Ale wtedy wybuchło pod Puchońską kopułą jedno zdanie pana Hucksberry'ego i wszystko rozpadło się w pył, bo nagle zostało brutalnie pozbawione sensu. I Sahir musiał się dowiedzieć o tym procederze! Colette bardzo rzadko potrzebował wsparcia w sytuacji podejmowania decyzji i to niewątpliwie był jego pierwszy raz od kiedy pamiętał, kiedy potrzebował podpory i rady w wyborze czegoś więcej niż smaku lodów albo koloru ubrania. Potrzebował rady odnośnie swojego życia. I nie wyobrażał sobie lepszej osoby, do której mógłby z tym pójść.
Do osoby, która przez pecha i niektóre swoje wybory spadła na dno, i tarzała się tam długo jak robak, sycząc na każdego kto się tylko zbliżył. Bardzo mądrze, Panie Warp – tak by powiedzieli inni.
Bardzo mądrze.
Ale miłość była ślepa i Smok rzeczywiście widział świat i Jego w zupełnie innych barwach. Może to i zła rzecz albo halucynacje z braku snu i niedożywienia, ale jeśli to sprawiało, że przyjemnie mrowiło go w żołądku, to dlaczego miał przestawać? Bo co... bo boli? Bo zostawia złe wspomnienia? Bo wyniszcza i powoli zabija? Bo powinno jawić się wiecznym poczuciem presji i niebezpieczeństwa? I dobrze, niech tak będzie. Nikt w tej komnacie nie zamawiał prostego uczucia, jakie z łatwością można rozłożyć na części pierwsze, po drodze rzygając tęczą. Miało nęcić, miało być dla koneserów, jak gorzka czekolada, miało miejscami porywać pędem podniecenia, albo hamować z piskiem opon i zadowolonym krzykiem. Miało być szybko, mocno i bardzo, a jeśli spokojnie, to: głęboko, dotkliwie i bez słodzenia. I rzeczywiście kiedyś... kiedyś mogliby razem wejść na wojenną ścieżkę. Jeśli Kotu coś by groziło, Smok nie wahałby się długo. A ich wspólne przeżycia nie uczyły gadziego drapieżnika 'jak' zabijać, ale 'jak szybko' reagować. Nic w rękach Smoka nie musiało kończyć martwe, ale musiało przestać stwarzać zagrożenie – to mu wystarczyło.
- Mam nadzieje, że to nie jest synonim do „słabym”. - uniósł delikatnie jeden kącik warg ku górze. - To chyba tak naprawdę zależy od tego jak zginęli. O ile można by rozpatrywać Śmierć w wymiarze piękna, wszystkich nas w końcu zabiera w taki sam sposób, ale okoliczności... tak okoliczności i chyba ostatnie uczucia są najważniejsze. Tam definitywnie nie było śmierci bohaterskiej, ani chwalebnej.
Teraz brakowało jeszcze tylko spytania Sahira czy po tym wszystkim jest z siebie dumny. Jasne, że był. Te flaki układające się w piękną, krwawą mozaikę, tyle sposobności do wbicia się komuś w szyje, tyle szans do spojrzenia w oczy tym, jacy szeptali za plecami i strzelenia im zabójczym zaklęciem między oczy! Tyle, tyle, tyle...! A kiedy burza wojenna ucichła, emocje opadły, nadszedł czas na liczenie strat, zarówno ludzkich, jak i moralnych, sumienie Nailah'a piszczało żałośnie, przydepnięte jego własnym butem. Powinien zostać złajany, strzelony w pysk i od nowa nauczony szacunku do cudzego życia. ...przez Colette? A gdzie Colette był lepszy? Już było za późno na takie posunięcia, mógł to zrobić od razu, mógł... mógł opowiedzieć się za większym dobrem i wyznać co widział, całą prawdę – na dobrą sprawę wiedząc, ba będąc kurwa pewnym, że Sahir nie miałby mu nawet tego za złe. Ba, może nawet skusiłby się na ostatnie, krótkie spotkanie zanim nie zabraliby go do Azkabanu...? Bardzo piękna i pochwalana przez społeczeństwo wizja, ale tak jak Księżyc zasłania czasem Słońce i zaciemnia jego widok, tak tu zdrowy rozsądek Puchona, doszczętnie oślepiła egoistyczna i toksyczna potrzeba własnego szczęścia. I od tej pory nigdy nie miał być już niewinny. Dał bez specjalnego buntu dotkliwie zgwałcić swój kręgosłup moralny, jeszcze samemu proponując pozycje i podając kajdanki. I Warp jeszcze śmie utrzymywać, że nie jest masochistą...
Poruszył głową, wydobywając się z dna przemyśleń i wynurzając na powierzchnie, zauważając, że zbiera się na sztorm.
- Czyli mam rozumieć, że dzisiaj nici z pożegnalnych kissków? - zacmokał i faktycznie nie ruszył się, nie przybliżył bardziej, ale wciąż nie puszczał tej chłodnej dłoni. Wszystko to szanował wystarczająco mocno, by nie igrać z cierpliwością bestii zwłaszcza, że.. - Sam, od kiedy Cię poznałem jestem na skraju wytrzymałości, więc nie rób z siebie cierpiętnika. Dasz radę. - pokazał mu koniec ochłapu różowego jęzora i puścił, żeby Krukon mógł swobodnie usiąść na kanapie. Oczywiście zanim to zrobił zdążył naelektryzować kasztanowe włosy do stopnia,w którym Col musiał się wycofać o krok, żeby uwolnić spod jarzma kata i zatopić palce w morzu włosów. - Niech cie, cholera! AUĆ.- syknął i pogładził się po biednym łbie. - W końcu naprawdę dorobię się przy tobie benedyktyńskeigo placka.
Chwile mu zajęło doprowadzanie się do staniu używalności, zwłaszcza, że nigdzie w okolicy nie było nawet najmniejszego substytutu lusterka, dlatego ostatecznie skończył z dwoma wywiniętymi do góry kosmykami, jakie oglądane pod pewnym kątem, wyglądały prawie jak różki. Czarci czart.
- Kotwicę. - krótko. - Pomyślałem, że jedynym sposobem na zdrowy sen dla ciebie jest zakotwiczenie cię w teraźniejszości. By nie śnić koszmarów przeszłości, ani nie martwić o przyszłość. Ale szkoda, że to jednocześnie nie sprowadza żadnych obrazów. - Colette rzadko kiedy był niezadowolony ze swoich 'dzieci', swoich tworów, teraz też uczucie jakie temu towarzyszyło nie było zawodem. W końcu Sahir spał spokojnie, ale jednocześnie efekt nie był jeszcze aż tak dobry, jak zamierzono. - No nic. Kładź się! Pougniatam cie przez ubranie dla twojego własnego komfortu, chyba, że mam się skupić tylko na karku. - przybliżył do siebie swoje dłonie i zaczął wyginać palce i strzelać nimi, jakby naprawdę nie kłamał i przygotowywał się do masażu życia! ...o którym nie miał bladego pojęcia, ale hej, od czegoś trzeba zacząć. Na przykład od kogoś, kogo trudniej zabić.
Kwestia nagłej zmiany tematu na zupełnie inny od poprzednich przy okazji przypomniała Warpowi pewne plany, nad którymi myślał od kilku tygodni. Wtedy jeszcze było na nie stanowczo za szybko, ale teraz...? Byli sobie wystarczająco bliscy, żeby wyjechać z takim pomysłem czy nie? No i przede wszystkim; jak będą wyglądać prace społeczne, jakie Ministerstwo przygotowało dla Sahira i jak dużo czasu mu zajmą?
- Nie, nie do końca. Mieszkam na obrzeżach, całkiem niedaleko, w Luton. - podrapał się w tył głowy i zrobił zabawę z wodzenia wzrokiem po ścianach. Patrzył na wszystko, tylko nie na Sahira. Nawet daleka od wyglądu ciemnego nieba z gwiazdami podłoga wylwewlowała na miejsce czegoś godnego obserwacji. - Właściwie to fajnie, że o to pytasz, bo od jakiegoś czasu zastanawiałem się nad tym gdzie..gdzie ja mieszkam i gdzie ty mieszkasz. I na pewno nie blisko, bo moje miasteczko jest takie, że wszyscy się znają i ogarniają, i na pewno persona twojego pokroju nie przeszłaby tam niezauważona, zwłaszcza przez dziewczyny i... KHYM. O czym to ja, cholera. I wiesz, już niedługo koniec szkoły i będzie przerwa od nauki, i Hogwartu, i uczniaków... I kiedyś tak sobie siedziałem i pomyślałem, czy może by nie spytać ciebie, czy byś nie chciał na chwilę, tak czysto hipotetycznie i wiesz, zupełnie nie zobowiązująco, żeby nie było, że się pogniewam za odmowę czy coś, bo nie, nie! Nic z tych rzeczy! I ten. KHYM. W sensie, że brnę o to, czy nie chciałbyś... wpaść może do mnie na wakacje...? - zerknął na niego, dziwnie spięty, czując narastającą presje wygórowania swojego pomysłu. - Znaczy, no może być tylko na weekend! Albo nie wiem na dzień... na chwilę...?
Chyba popadał w tej sam stan, co Sahir. W jego głowie to wszystko brzmiało jakoś tak lepiej i bardziej elokwentnie.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Sro Lip 15, 2015 7:42 pm
- Nie jest. - Czy wrażliwość to słabość? Tak, to słabość. Pozwalałeś temu słowu wejść  do swojego wnętrza i zostać rozdzielonym na dwie sposobności: na tą "twoją", która była strasznie subiektywna, która w stanie krytycznym odnosiła się tylko i wyłącznie do ciebie, zbierając z tego słowa najgorsze żniwa, epitety i przymiotniki, jakie tylko mógłbyś znaleźć, a potem przesuwałeś wzrok na prawo - tam, gdzie widniał Colette Warp - nie powiem, że nie idealizowany w twojej głowie, nie potrafiłeś tego uniknąć, tak samo jak nie potrafiłeś spojrzeć na siebie inaczej, niż z pełnią obrzydzenia i niechęci - a jednak czy chciałbyś być kimś innym..? O takim Colette Warpem..? Nie rozważałeś nigdy tego w większej części - zapewne dlatego, że nie warto gdybać, kiedy jest się tu i teraz, a do przejścia ma się ogromne połacie terenów przed sobą, tą cudownie zwaną "przyszłość", której droga nie ma końca - przynajmniej ta twoja wydaje się nie mieć. Wszystkie autostrady prowadzące do piekła i schody, co wieść miały do nieba, zbiegły się w jednym punkcie i w pewnym momencie towarzyszą nam przez cały czas - otaczając nas, uświadamiając, ze "dobro" i "zło" są bardzo istotnymi czynnikami, uświadamiając i nawołując, że musimy zastanawiać się nad własnymi wyborami, że musimy być świadomi podejmowaniem ścieżki, bo gdy z jednej zboczymy, będziemy mieli dwa razy więcej trasy do nadłożenia - i nigdy nie wiadomo, czy powrót jest możliwy. Dla ciebie nie był. Dla Coletta już też nie. Zakochał się. Nierozważnie położył swe uczucia na bilecie, który nie wart był świeczki - przepraszam, w jego mniemaniu był - Ty, niebanalna ofiara... nie, sorry - bardzo przewidywalna, schematyczna ofiara, no tak, ba, że tak. No ale co z tą wrażliwością..? Tutaj też wchodził jej temat - bo żeby współodczuwać, być empatą... trzeba być wrażliwym - Warp zwykł robić to, co jest bardzo niszczące i bardoz nieodpowiednie - odpychać problemy na bok i udawać, że nie istnieją, chociaż o wiele zdrowiej byłoby je wyspowiadać, ale Nailah nie zamierzał tego od niego wymagać - przynajmniej nie z naciskiem, nie mocno, chociaż chciał go od zatrucia się uchronić - przecież sam robił dokładnie to samo, a jednak przemóc się, by o wszystkim opowiedzieć? Nie ma szans. Zapewne rzeczywiście uniósłbyś się resztkami dumy... chociaż nie dzisiaj. Dzisiaj nie miałeś żadnej dumy - została przydepnięta butem i rozpadła się znowu w pył wraz z jakimikolwiek chęciami i siłą, choć iluzoryczne mury budowane wokół jestestwa, które się powoli odnawiały, wskazywały na coś zupełnie innego. Koniec końców - dla ciebie ta wrażliwość u Coletta Warpa była bardzo cenna i piękna, ale zarazem była jego bardzo słabym punktem, w który łatwo było uderzyć - punktem, którym tak naprawdę najmocniej wykańczał samego siebie, bo o ile nie było problemem złapanie za fraki jakiegoś upierldiwego gościa i przyciśnięcie go do ściany, ładnie prosząc, by się nie narzucał, o tyle zrobienie tego z własną jaźnią wymagało... wymagało znajdowania się na tym dnie, na którym byłeś ty i najwyższej formy samooszukiwania - to nie był ratunek - to było tylko zepchnięcie wszystkiego na bok. Colettowi całkiem nieźle to wychodziło - tyle że on jeszcze potrafił spojrzeć przed siebie z uśmiechem i pozytywnie, nie wpatrując się ciągle w ziemię pod własnymi butami. Ile razy zastanawiał się, czy to, co ma pod sobą, kiedyś się zarwie i mrok go pochłonie? Miałeś nadzieję, że niezbyt często.
- W śmierci nie ma nic pięknego. - Jak można było w ogóle rozpatrywać śmierć pod tym kątem..? Aha, jasne - teraz mówisz tak, ale zregenerujesz siły, krew znowu uderzy ci do głowy, moc napełni mięśnie, w palcach zaiskrzy różdżka i znów zapragniesz mordować, a wraz z tym nie wyjdziesz z podziwu dla kunsztu czarnej pannicy z kruczymi skrzydłami na plecach. Teraz nie kłamiesz. I wtedy też nie skłamiesz - nawet jeśli opinie były całkowicie różne. - Chociaż może rzeczywiście tym, którzy zapłaczą nad grobem robi różnicę, w jakim stanie jest ten, który w trumnie leży... I jak odszedł. Ale koniec końców - po prostu umarł. Co w tym poetyckiego? Ballady o walecznych walkach są śmiechu warte. O tych, którzy nie umarli w chwale, zazwyczaj się nie wspomina - i oto logika gatunku ludzkiego - wszędzie poszukują jakichś natchnień, nawet w tych najbrutalniejszych aktach... - Przeciągnąłeś palcami po jego głowie, przeniosłeś na palce, potem je puściłeś, żeby usiąść, ale najwyraźniej Warp siadać nie zamierzał - zreflektowałeś się w ostatnim momencie, żeby strzepać popiół, co znowu chciał opaść na twój golf, w wolnym zastanowieniu się, czy Colette już mniej więcej przyzwyczaił się do panującego ty półmroku. Chociaż w sumie - przestało ci się chcieć trwać w bezruchu - zrobiłbyś coś... zrobiłbyś coś... tylko co? Wstał? Rozwalał wszystko? To by było takie głupie, takie dziwne... krzyczał? To by było jeszcze dziwniejsze... Wziąłbyś różdżkę i zaprosił Coletta do baletu pośród migających świateł - ale najpierw zapalilibyście świece, żeby nie było tak niesprawiedliwie - wyżyłbyś się do nieprzytomności, żeby nie być w stanie myśleć, kiedy padniesz obok Warpa... 
- Mmmm... - Gdybym miał słownie opisywać ten pomruk, który wydobył się z gardła drapieżnika, byłby to pomruk wielkiego kota, tygrysa, który leży w gąszczu traw, rozleniwiony i unosi głowę, czując, że coś się do niego zbliża - niby nie ma w tym pomruku nic agresywnego, ale jednocześnie brzmi, jakby w powietrzu zadźwięczało membraną zdanie: nie podchodź, to mój teren - i to było na razie pierwsze, łagodne ostrzeżenie - zbyt wygodnie się wylegiwało na tej miękkiej ziemi, żeby zawczasu się forsować, gdy nie było takiej potrzeby. - W porządku. Brzmi jak dobre wyzwanie. - Złapałeś w końcu papierosa między palce, albo raczje filtr - prawie ci już przypalało nos - i zgasiłeś go na ścianie, wstając, by ściągnąć przez głowę golf, czując przyjemne napięcie rozchodzące się po mięśniach, zmywające chwilowo zmęczenie - bestia w twoim wnętrzu poruszyła się, wyzwalając cię z kajdan, oferując tą słodką wolność, która zbierała Śmierć w twoje dłonie - tą, która cię oblepiała - by stała się twoimi oczyma, twoją duszą, twoimi skrzydłami i kosą - brzmi jak dobre wyzwanie, prawda? Nie można dać się zagryźć przez inne drapieżniki, kiedy przed sobą ma się samego przedstawiciela Smoków, którego pragnienia są równie silne, który równie mocno pragnie - i czyż nie pragniecie tego samego? Ciała samego w sobie... Położyłeś golf na ławeczce, medaliony na twojej szyi zabrzęczały - może tak naprawdę przez cały czas szukałeś pretekstu, a może było to jedyne wyjście, by spowrotem pierdolnąć samego siebie w ryj i spiąć poślady. Cokolwiek to było - Colette był zawsze doskonałym silnikiem do wszystkiego - napędzał każde działanie i podnosił z każdej sytuacji - nie powinieneś się tak do tego przyzwyczajać... chociaż jeszcze przed chwilą zostało ci powiedziane, że właśnie powinieneś. Miecz. Miał być mieczem. Skoro tak, to bardzo chciałeś popełnić właśnie seppuku. Takie bardzo oczyszczające seppuku. Zrobiłeś w jego stronę jeden krok, drugi, w zasadzie byłeś już przy nim - nie dzieliła was duża odległość, pokój był dość mały - i bez najmniejszego ostrzeżenia złapałeś go za nadgarstki i bardzo mało delikatnie pchnąłeś go swoim ciężarem ciała na ścianę za jego plecami, przygniatając go do niej - serce mocniej ci uderzyło - włączało się to przyjemne oczekiwanie na zanurzenie kłów w szyi - ale nie, jeszcze nie - obraz się zamazywał, połowicznie jeszcze kontrolowałeś się, by nie wbić kłów w jego kark - szarpnąłeś za jego ręce, by przybić je do ściany nad jego głową i przytrzymać jedną dłonią, drugą zjeżdżając od jego skroni, w dół, aż do mostka, gdzie oparłeś palce na poziomie serca.
- Moja bestia kontra twoja... co ty na to, panie Tomiczny..? - Woń jego ciała uderzała ci do głowy niczym najlepsze wino, wywoływała dreszcze, które piorunowały, stawiając dębem włoski na karku - i takim sposobem sam skazałeś się na porażkę. Lecz - dlaczego nie? Nie ma lepszego lekarstwa ponad Coletta Warpa. Więc może ty też mógłbyś dla niego się stać takim lekarstwem..? - Gdybym się nie zgodził, pewnie znalazłbym cię pewnego dnia pod progiem swojej budy, więc czemu nie...
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Sro Lip 15, 2015 10:58 pm
Ich ruchy takie wyważone, odpowiednio wymierzone i dobrane; nie było mowy o pomyłce, nie było mowy o powrocie do tego, co było. Ląd po drugiej stronie pilnie budowanego mostu już dawno się zawalił, więc pozostało jednie iść na przód do ciemnej wyspy albo spaść i zginąć. Ale pomiędzy Smokiem a metą stała jeszcze ta nieruchoma figura, milczący i noszący wewnątrz drzemiącą bestię, strażnik, który miał być ostatnią barierą. Ostatnim testem... albo też pierwszym sprawdzeniem, czy nadciągający na nieznane ziemie towarzysz potrafił się bawić. Czy potrafił docenić i jak mocno zahipnotyzowany był w... och, cholernie mocno. Smok sam w sobie był bestią pozbawioną kagańca, jaka po raz pierwszy w życiu odkryła czego pragnie w sposób, w który jest zarezerwowany tylko dla dorosłych. Czuła to tak, że mogłaby rwać to pazurami, kąsać, ciąć, wiązać, dusić, sprawiać by wibrowało, pulsowało, spinało się, pragnęło więcej i więcej, krztusiło się, warczało, błyskało nienawiścią i miłością naraz, żeby się hamowało, kusiło, wodziło, bolało, pchało, ściągało na samo dno. Pozostawiało ślady, rany i rozciągnęło na całą wieczność. Nakłaniało do porzucenia owczej skóry, pozbycia masek i zahamowań, żeby odpuściło, szarpnęło i wywlekło wraz ze wszystkimi brudami na zewnątrz, na słońce, na teren palącej gwiazdy; a tam wypalało wzrokiem każdy, najmniejszy kawałek skóry; wyzbyło ze wstydu i niepewności; dawało tylko jasne odpowiedzi, polecenia. Nęciło i mamiło, budziło i tumaniło; przyciągało gada mocniej niż góra złota do której był przyzwyczajony, oczarowało go i rozgrzało tak, by wszelkie monety dookoła stopiły się do temperatury łusek; żeby znęcało się i zwabiało go w słodką pułapkę, z której nigdy nie będzie mógł, ani chciał uciec. Niczym pierwszy w życiu łyk krwi, co...? Czy może Colette wpadł w to wszystko jeszcze potężniej niż wampir w swój nałóg...? Zresztą, to bez znaczenia. Stało się i prawda została już powiedziana, nie trzeba było jej tłumaczyć, ani wyrywać w dyskusję. Nie ma w śmierci nic pięknego... pięknie można więc tylko żyć. Ale na to ta dwójka też nie miała już szansy, w końcu wszystko co robili, co mówili, to jak na siebie patrzyli, co szeptali sobie do ust – wszystko było odrażające. Lubieżne i łajdackie ona każdej z płaszczyzn, niemiłe dla wzroku każdemu normalnemu obywatelowi, gorszące na ulicy, obcesowe w ciemnym kącie, odpychające nawet z dala od oczu kogokolwiek – każde prostackie muśnięcie palców albo warg, skandaliczne sekundy, kiedy zieleń i błękit tonęły w czerni, i na odwrót, i te wulgarne, nieprzewidywalne pomysły, które raz na zawsze wybijały ich z szablonu regularnego, normalnego związku. Nie pozostawali tam chociażby w najmniejszym procencie... Dwójka mężczyzn. Wampir i człowiek. Będą się teraz bić.
I nie było potrzeby patrzenia pod nogi i czekania, aż mrok pochłonie Colette. Już pochłonął. Chłopak już przyzwyczaił wzrok do odnajdywania w ciemności pozbawionych kolorów figur z zastraszającą od adrenaliny dokładnością. Widział wszystko dokładnie nawet, kiedy Krukon siedział jeszcze na sofie i delektował ostatnim wdechem, dopalając resztę tytoniu i sprawiając, że w ciemnym pomieszczeniu na moment pojawiła się w powietrzu czerwona kropka ognistego żaru. Adrenalina już krążyła w żyłach Puchona, poczynając od tej wymaganej do wykrztuszenia wszystkiego odnośnie tego pogmatwanego zaproszenia na wakacje, kończąc – och, naprawdę kończąc..? - na konfrontacji z zadowolonym, drapieżnym spojrzeniem Sahira. Zimna jaszczurka dreszczy, miękko prześlizgnęła się po kręgosłupie bruneta, ale nie zasiała ani ziarna strachu. O nie, wręcz pospinała odpowiednie mięśnie i niebezpiecznie rozszerzyła jego źrenice, które zachowały się tak, jakby Warpowi wciśnięto działkę narkotyków prosto w serce. Pobudził się natychmiast i zamknął rozdziawioną twarz, przyglądając się początkowo bez zażenowania jak materiał, który maltretował nie tak dawno palcami, miękko sunie po jasnej skórze ciała, którego budowę, zarys i fakturę Colette mógłby odtworzyć nawet z zamkniętymi oczami, obudzony w środku nocy. Drugi drapieżnik jakby rozsmakowywał się w tej chwili, nie spieszył się, potrafił sięgać po słodkie ciastko bez nadmiernej natarczywości, tak by płomień pożądania do łakocia ani odrobinę się nie zmniejszył, do chwili, w której nie pochłonie ostatniego kęsa. Należy powiedzieć to już jeszcze raz: Pierdolony Sahir. Dokładnie wiedział jak to działa, przewidział już posunięcia i ogłupienie Złotej Gadziny, i robił wszystko specjalnie. „Specjalnie” - to słowo właśnie igrało na jego bladych wargach, kiedy odrzucił czarny golf na bok i posłał Puchonowi spojrzenie, od którego nawet jego cienki sweter mógłby spłonąć na skórze. Kilka błysków światła, pozbawionego tu wewnątrz źródła, zaigrało niebezpiecznie w dwukolorowych oczach. Który z nich teraz tańczył mocniej i bardziej pokazowo na granicy niebezpieczeństwa, na granicy wytrzymałości tego drugiego? Który miał ponieść tej nocy porażkę, a który zwycięstwo? Dzisiaj nic nie miało być w barwach szarości, była tylko czerń i biel, tylko uczucia tak wielkie, że zaledwie jedno z nich mieściło się w ich ciałach. Teraz z całej gamy musieli po prostu wybrać które...
- Na Boga, Sahir...! - Colette przyzwyczajony do hamulców, zapiszczał aż nimi i sypnął iskrami na kamienną posadzkę, kiedy zatrzymał kły bestii milimetry od nagiej skóry wampira. - Czy ty musisz mi to robić?! Nie mógłbyś się czasem, sam kurwa nie wiem, zlitować?! - warknął niemalże. A potem warknął jeszcze raz. I jeszcze. Kiedy z pierdolnięciem zatopił się w granacie, a gwiazdy oblekły jego ciało, traktując chłodem skórę oddzieloną od nich ledwie cienkim materiałem. Colette wierzgnął potężnie, uderzając cały sobą o tors ukochanego, ale na nowo pieprznięto nim o ścianę, by się na moment uspokoił i spojrzał rozpalająco prosto w te bezdenne studnie, które zawisły tuż nad nim. Oddychał już ciężko, mocno i traktował tym ciepłem szyję i podbródek Sahira, poruszał się miękko, ale niespokojnie przy tej ścianie, zupełnie jakby chciał uśpić czujność i syknął, kiedy jego nadgarstki szurnęły po ścianie, ściskane jak imadłem tuż nad jego głową. To było tak niemoralnie przyjemne, że nie zauważył nawet, że zaczął praktycznie dyszeć, a okulary ledwo trzymały mu się na nosie, i widział wszystko świetnie bez nich. A serce teraz rzucające się jak dzika bestia, praktycznie zachowywało się tak, jakby chciało wskoczyć do opartej o mostek dłoni. Dało się wyczuć namacalnie jego kształt, dosłownie. Uderzało tak mocno, że było je chyba słychać już w całym pokoju – wybijało rytm tego tańca.
- Stoi. - wszedł mu praktycznie w słowo, zanim kochanek zdążył właściwie skończyć zdanie. Żadnych niepewności. Żadnych przemyśleń, rachunków, żadnego analizowania; chciał by to wszystko przesyciło go, jak najprzedniejszy alkohol. Zapach tego wszystkiego już go otumaniał. Już wyrywał mięśnie do spinania się, do niekontrolowanych, chaotycznych szarpnięć na tej maleńkiej przestrzeni pomiędzy ścianą a wampirem. Smok zjeżył się przyjemnie, pozwolił, by spomiędzy warg błysnęły mu kły i tym razem jakby nazbierał sił i rzucił całym ciałem, opierając się i wyszarpując ręce w przeciwne strony, po czym, bez ostrzeżenia pchnął Sahira na sofę, nie kłopocząc się nawet tym, że ta mogła fiknąć kozła i przewalić się wraz z Krukonem na plecy. Wtedy Warp nie tracąc czasu zerwał okulary z twarzy i odrzucił je bezpiecznie na bok, tak samo jak różdżkę, by zmniejszyć ryzyko połamania jej do minimum.
Nie obchodził przewróconego mebla, ale dał praktycznie susa przez jego nogi, dopadając do zbierającego się z podłogi wampira i przewalił go na nią z powrotem. Skończył na jego plecach, szybko przysiadając na lędźwiach i dając radę pochwycić tylko jedną dłoń za nadgarstek, którą całym sobą przyszpilił do chłodnej ziemi.
- Nie myślałeś chyba, ze będzie tak łatwo, co...? - sapnął mu nad uchem i ukąsił je, tak by został co najmniej czerwony ślad.
Sponsored content

Arkana Świata Empty Re: Arkana Świata

Powrót do góry
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach