- Alistaire Mulciber
Alistaire Mulciber
Wto Sty 26, 2016 4:03 pm
Imię i nazwisko:
Lubię swoje imię, chociaż uważam je za nieco ironiczne. Przynajmniej nie jest angielskie i brzmi pięknie z irlandzkim akcentem. Ojciec je ładnie wymawia, ale mogę być trochę subiektywny w tym względzie. Alistaire Mulciber, brzmi godnie, dostojnie.
Imiona i nazwiska rodziców:
Ealair Mulciber jest mężczyzną imponującym, wysokim i surowym, o chłodnym, kalkulującym spojrzeniu. Mój ojciec nie jest od niego nadto odmienny, dzieląc z Lordem Mulciberem pewien, szybki krok i idealnie prostą linię kręgosłupa, sympatię do dobrze skrojonych szat i sukcesu. Mam dobre oko, zawsze lubiłem odnajdywać pozornie nic nieznaczące szczegóły, szukać szwów w personie, którą każdy z nas sobie kreuje. Czasem szata mojego ojca nie jest tak dokładnie wyprasowana, jak mógłby tego chcieć – nie przeczę, nazbyt często to ja jestem temu winny. Czasem, bardzo rzadko, jego jasne spojrzenie staje się odrobinę cieplejsze, zaskoczone nawet. Czasem ostre kąty jego sylwetki wygładza westchnienie, niechętne, jak gdyby nie chciał się z nimi rozstać. Czasem, zawsze, zastanawiam się, czy w ogóle lubi to swoje drugie – czy może pierwsze? – życie. Zastanawiam się, kiedy zobaczę w sobie Jego, czy w ogóle, kiedy sam zamknę się w prostych liniach, ostrych kątach i pozornym, okrutnym spokoju.
Moja matka, z drugiej strony, nigdy nie dała się zakląć w kamień. Celeste Soriano, wila z jakże starego i niesamowitego włoskiego rodu, nosiła swoją wyjątkowość na dłoni. Ciekawi mnie, jak to możliwe, że moi rodzice jeszcze się nie pozabijali. Może to był ten sekret. Mama jest od ojca zupełnie inna, onieśmielająca i nieoswojona, ciepła i delikatna, w swoich zwiewnych sukniach, burzy ciemnych loków, z oczami koloru najdroższej czekolady, które są niemal tak ekspresywne, jak jej usta. Celeste nie przebiera w słowach, nie dba o czystokrwiste konwenanse i wrażliwości. Myślę, że mój ojciec widzi jej podobiznę, kiedy na mnie patrzy, kiedy palnę coś, co niekoniecznie powinno było się z moich ust wymsknąć. Myślę, że ona też to widzi. I ja. Ale kiedy zerkam w lustro i widzę ciemne włosy swojej matki, delikatną strukturę jej kości i jakiś nie do końca zwyczajny błysk w oku, nie czuję się niespokojny.
Data urodzenia:
Urodziłem się wiosną. Matka często opowiada mi o tym jakże słonecznym kwietniowym tygodniu 1960. roku. Wspomina zapach kwiatów, czyste niebo, łagodny wiatr. Jakże szczęśliwa była, że w takim pięknym czasie się urodzę! A potem mówi o 24 kwietnia, kiedy to przyszedłem na świat, a ów świat zdawał się bardzo namiętnie buntować. Cały dzień lało, kwiaty uginały się pod ciężarem kropli deszczu. Mówi, że specjalnie zepsułem pogodę, żeby wszyscy zauważyli moje przybycie. A potem, jakże ckliwie, w matczynej wylewności, dodaje, że wcale jej to nie przeszkadzało, bo słońce miałem w oczach.
Miejsce zamieszkania:
Ród Mulciberów jest bardzo starym rodem, który od pokoleń rezyduje w Glenariffe, w Irlandii Północnej. Nie, nie w Wielkiej Brytanii czy Zjednoczonym Królestwie. W Irlandii Północnej, w hrabstwie Antrim, w pięknej dużej posiadłości z rozległymi ogrodami i sporym skrawkiem lasu za plecami głównego budynku. Moi przodkowie bardzo musieli cenić swoją prywatność, bo posiadłość znajduje się pośrodku jebanego niczego.
Status majątkowy:
Ród Mulciberów mógłby prawdopodobnie zostać zdefiniowany za pomocą statusu majątkowego. Już dawno przestałem się zastanawiać, która to konkretnie gałąź mojego drzewa genealogiczne spłodziła liście z czystego złota i zakwitła w galeony. Przesadą byłoby stwierdzenie, że mój ród jest nieporównywalnie bogaty, ale na pewno jest kurewsko zamożny. Mulciberowie mają rękę do biznesu. Od wielu, wielu, wielu pokoleń, rodowym zajęciem jest produkcja magicznej biżuterii i zaklętych (przeklętych) przedmiotów, artefaktów, wszystkiego co piękne, mniej lub bardziej błyszczące i z reguły trochę zbyt niebezpieczne. Dałbym sobie rękę uciąć, że każdy z bardziej szanowanych rodów posiada coś, a nawet kilka takich cosiów, z Mulciberową pieczęcią. Ja sam nie potrzebuję tego znaku, by poznać rodzinne dzieło sztuki. Chyba trochę zbyt dużo czasu spędziłem na podziwianiu ich.
Czystość krwi:
Moja rodzina ma dosyć luźne podejście do czystości krwi. Chociaż luźne jest chyba złym wyrażeniem. Teoretycznie, wedle wszelkich standardów, jestem czarodziejem czystej krwi. Praktycznie jestem w połowie wilą, co w ogóle nie powinno być możliwe, biorąc pod uwagę dumę pomiędzy moimi nogami, ale to nie istotne. Do czego zmierzam? Jestem pewien, że Mulciberowa krew już dawno przestała być całkiem czarodziejska. Sporo wil się tam gdzieś przewinęło i Salazarze, przysięgam, że gdzieś widziałem wzmiankę o jakimś centaurze.
Była szkoła:
Ten temat zawsze wywołuje we mnie mieszane uczucia. Hogwart... nie był domem, nie do końca, ale na pewno był swego rodzaju ostoją. Ucieczką od kwestii, o których naprawdę nie chcę myśleć, bo kto lubi niekończące się migreny? Koniec końców, w Slytherinie czułem się dobrze. Znajomo. Ale może to wina tej zieleni. Nie do końca Mulciberowej, ale wystarczająco podobnej, bym znalazł w niej tę namiastkę domu.
Różdżka:
Moja różdżka zdecydowanie należy do piękniejszych. Wierzba, łuska syreny, 11 cali, niebanalna, ślicznie zdobiona. Jako dziecko nie byłem fanem prostoty i przeciętności. Nic się nie zmieniło.
Wzrost:
Nie, nie jestem niski. Jestem smukły. Nie mam pojęcia, dlaczego to akurat wzrost nie jest cechą, którą odziedziczyłem po swoim ojcu. W tej kwestii przypominam bardziej matkę, od której (dzięki ci, Merlinie) jestem wciąż nieco wyższy, ze swoimi nędznymi 177 centymetrami wzrostu.
Waga:
Kolejne z wybitnie niewrażliwych i nieodpowiednich pytań. Mogę je pominąć? Nie? Cóż. Jest... prawidłowa. Już, już, w porządku. 65 kg.
Kolor włosów:
Nie są tak ciemne, jak mojej matki, chociaż blisko im do tego. Kolejna z moich największych dum. Oczywiście, są piękne, lśniące i całkowicie czarujące, w ciepło brązowym kolorze, który w świetle czasem mieni się złotem. To chyba geny ojca, tak sądzę. Loki są po mamie, a to jak piękne są, to oczywiście moja zasługa.
Kolor oczu:
Swoje oczy też lubię, są jedną z niewielu rzeczy, w których przypominam ojca. Przynajmniej w kwestii ich kolorów. Są bardzo zielone i jasne, jaśniejsze niż standardowe oliwkowe. Lubię niestandardowe rzeczy, wspominałem już o tym? Czasem wydają mi się troszkę bardziej złotawe, ale nie mam pojęcia, skąd to mogło się wziąć.
Praca:
Bogaci ludzie nie pracują. Przynajmniej póki co. Obawiam się chwili, w której przypadnie mi zajęcie się rodzinnym przedsiębiorstwem. Tymczasem mniej lub bardziej chętnie poszukuję stażu. Kiedy mam czas. Nie mam go wiele, jestem bardzo zajętym człowiekiem.
Bogin:
Chyba sam nie rozumiem swojego bogina. Jest tyle rzeczy, których można się bać. Starość, zmarszczki, kalectwo, ubóstwo, łysienie... A ja widzę swojego ojca. Tego samego, którego widuję w posiadłości, w tych wyprasowanych, idealnych szatach, w wypolerowanych butach, jakże znajomego, jakże bliskiego. A jednak jest w nim coś, co nazbyt skutecznie zwiększa krzepliwość mojej krwi. Może to to spojrzenie, tak okrutnie chłodne i obojętne. Kurwa, jestem pewien, że gdybym miał się przed nim wykrwawić, nie zmieniłby wyrazu twarzy. Nie potrafię znieść tego wzroku na sobie, nie potrafię oderwać wzroku od niego. Szukam czegoś znajomego w jego postaci. Znajduję wszystko. Wszystko jest znajome i to musi być najbardziej przerażające. To, jak blisko tego paraliżującego lęku jestem, jak mało brakuje, by przestał być boginem.
Amortencja:
Kocham eliksiry, naprawdę. Ten konkretny... niekoniecznie. Zawsze mnie jakoś niepokoił, smucił, cholera wie, co, chociaż zapach jest tak piekielnie cudowny. Mydło, zwykłe, zapach czystości – czystego materiału, ciała. Czekolada. Uwielbiam czekoladę, chociaż staram się jej unikać. A przynajmniej jej jedzenia, bo kolekcję mam ogromną. Charakterystyczna woń kurzu – książek czy antyków albo może tej mulciberowej biżuterii, zapach metalu. Dziwna to mieszanka. Dziwna, a jednak całkiem oszałamiająca.
Widok z Ain Eingarp:
Znajomy, znowu. A jednak, bardziej obcy niż bogin. I znów, ojciec. Ten sam, a jednak całkiem obcy, nieznajomy. Z szatą rozpiętą, trochę wygniecioną, z włosami niekoniecznie schludnie ułożonymi. I znowu, wzrok wędruje ku oczom, ku ustom i chyba serce mi się łamie, albo może to zawał, albo płuca przestały mi działać, bo kurwa, nie mogę oddychać. Ojciec się nie uśmiecha, ale chyba tylko tak mogę nazwać ten nieco uniesiony, trochę drwiąco, trochę żartobliwie, trochę dumnie kącik jego warg i te drobne zmarszczki wokół oczu. Oczu, które nie mogą do niego należeć, tak jasne są i lśniące w niezrozumiałym dla mnie zadowoleniu. Patrzy na mnie, chyba nawet mnie widzi. Przeraża mnie bardziej, niż ten bogin. Może dlatego, że w przeciwieństwie do bogina, tego mężczyzny nie znam. I, do śliskiego chuja Salazara, jakże boli mnie to, że poznać go nie będzie mi dane.
Podsumowanie posiadanej wiedzy i umiejętności
Nie lubię przeciętności. Nie lubię być zwykły w czymkolwiek, za co się zabieram. Mogę to już chyba nazwać obsesją. Obsesją, która jest o tyle bardziej dotkliwa, że pewnych rzeczy po prostu nie jestem w stanie osiągnąć. Ale o tym nie powinienem mówić, prawda? Wspomniałem już o eliksirach. Uwielbiam je. Uwielbiam je warzyć, uwielbiam przygotowywać eliksiry, zapamiętywać każdy ułamek teorii, jaki wpadnie mi w ręce. Naprawdę jestem w tym dobry. Świetny. Doskonały. Severus pewnie by się kłócił, ale nie ma go tu, więc może sobie wepchnąć swoje alternatywne metody. Moje własne są lepsze. Zresztą, jestem od niego lepszy w zielarstwie. I magicznych stworzeniach. Zawsze miałem do tego dobrą rękę.
Z bardziej banalnych dziedzin, prawdopodobnie jestem mistrzem zaklęć gospodarczych, jakkolwiek głupio to nie brzmi. Nie ma nic bardziej irytującego, niż zakurzona półka czy wygnieciona koszula.
Cóż. Jeżeli chodzi o resztę... niektórych tematów nie powinno się poruszać. Kilka sekretów, mniej lub bardziej zawstydzających, zostawię dla siebie.
Przykładowy post:
Bladozłota kałuża słońca na wypolerowanej podłodze sięga już dużego, miękkiego łóżka. Spod satynowej pościeli wysuwa się stopa, naga łydka, kawałek uda, niemalże w rytm zbyt głośno tykającego zegara. Przestrzeń między sekundami wypełnia coraz mniej spokojny oddech, przerywa cichą kompozycję poranka niezadowolony jęk.
Merlinie, jego głowa. Zakopuje się na chwilkę pod kołdrą, chowa twarz i godność, której chyba mu wiele nie zostało. Ile wypił wczoraj? Próbuje policzyć drinki, ale poddaje się na piątym, nie wiedząc czy nastąpił po nim szósty, czy może przerzucił się na kieliszki. Nieistotne. Sądząc po tym, jak bolą go wszystkie miejsce, stoczył się wczoraj nieziemsko. Przeciąga się. I najwidoczniej przespał z kimś, ale absolutnie nie może sobie przypomnieć jego twarzy. Brunet może? Zapewne. Nawet nie musi sobie przypominać, by wiedzieć. Zdecydowanie brunet.
Kiedy rzeczywistości jednak udało się przeniknąć kołdrę i zmusić go do refleksji, uznaje swą kryjówkę za niekoniecznie trafioną. Wyplątuje się z metrów materiału, rozgląda się po pokoju i chyba właśnie spojrzał w jebane jądro słońca, oślepł, zginął, oto nastąpił jego koniec. Pada, raniony światłem, na brzuch.
Leży tak chwilę, kolejnych kilkanaście tyknięć i zastanawia się, gdzie popełnił błąd. Czym sobie na to zasłużył? Ach. Znowu zapomniał o piciu wody między kieliszkami.
Kiedy w końcu wyczołguje się z łóżka i wczołguje pod prysznic, mając wielką nadzieję, że zmyje z siebie chociaż kilka z błędów wieczoru. Nie udaje się, ale po godzinnym procesie pielęgnacji tego pięknego ciała, dokładnej inspekcji jakichkolwiek śladów i jednym niezbędnym eliksirze, ignoruje ich obecność całkiem skutecznie.
Śniadanie. Albo nie? Nie. To znaczy tak, śniadania trzeba jeść. Powtarza to sobie codziennie. Zje jabłko i wypije kawę, to już można nazwać śniadaniem.
Kieruje swe kroki w głąb posiadłości, nasłuchując wszelakich dźwięków. Dociera go jakaś stłumiona melodia. Fragment jakiejś opery chyba, ale nie potrafi jej stąd zidentyfikować. Nieistotne. Mama słucha muzyki, pewnie raczy się pierwszą lampką wina. Uśmiecha się nieznacznie na tę myśl. Ojciec musiał gdzieś wyjść. Uśmiech nie blednie.
Je sam, przeglądając Proroka i któryś z magazynów o alchemii, których subskrybuje za dużo. Już nawet nie patrzy na okładki, wszystkie są podobne. Kawa stawia go na nogi. Czuje się bardziej gotowy na kolejny dzień, kiedy śledzi dźwięk muzyki, by przywitać się z matką.
Spędza dzień produktywnie, porządkując nieco swoje komnaty, zagląda do szklarni, odpoczywa z mamą. Długo rozmawiają, a ona plecie mu dziesiątki różnych warkoczy, zadając typowo onieśmielające pytania. Czuje się winny, że ostatnio znów tak często wymyka się z domu. Unika czegoś, a ona dobrze o tym wie. Kogoś, raczej. Nie ma mu tego za złe. Merlinie, jak on ją kocha.
Kiedy znów wychyla się z pokoju, posiadłość zaklęta jest w ciszę. Nie może spać i ma nadzieję, że znajdzie w piwnicy trochę wina. Jakiegoś dobrego, słodkiego. Nie wie, dlaczego znajduje się w zupełnie innym skrzydle, omijając piwnicę.
Drzwi są uchylone, przez przerwę między nimi, a framugą, wylewa się chybotliwy strumień światła. Coś boli go w piersi, czy to ulga czy tęsknota, do której powinien był już przywyknąć, nie wie. Ojciec rzadko nie zamyka drzwi, a kiedy już zostawia je otwarte...
Alistaire puka w nie lekko i nie czeka długo na odpowiedź, ostrożnie wchodząc do środka i spotykając się z jasnym spojrzeniem ojca. Ten chyba nie zna go za dobrze, kiedy próbuje wyglądać całkiem niewzruszenie, jak gdyby wcale nie zapraszał go do środka. Zamyka za sobą drzwi. Zauważa prawie pustą szklankę na biurku ojca, niemalże niewidoczny ciężar jego ramion. Nie pyta. Ostrożnie, jak gdyby oczekiwał reprymendy – w końcu jej oczekuje – pokonuje dzielący ich dystans, wkrada się za biurko. Dłonie same odnajdują jego barki, same niepewnie rozchylają szatę, chcąc pozbyć się tego napięcia, zmęczenia, rezygnacji. Ucisk w piersi nie znika, ale kiedy ojciec nie oponuje, kiedy odpręża się nieco, opiera wygodniej, Alistaire znów potrafi oddychać.
Lubię swoje imię, chociaż uważam je za nieco ironiczne. Przynajmniej nie jest angielskie i brzmi pięknie z irlandzkim akcentem. Ojciec je ładnie wymawia, ale mogę być trochę subiektywny w tym względzie. Alistaire Mulciber, brzmi godnie, dostojnie.
Imiona i nazwiska rodziców:
Ealair Mulciber jest mężczyzną imponującym, wysokim i surowym, o chłodnym, kalkulującym spojrzeniu. Mój ojciec nie jest od niego nadto odmienny, dzieląc z Lordem Mulciberem pewien, szybki krok i idealnie prostą linię kręgosłupa, sympatię do dobrze skrojonych szat i sukcesu. Mam dobre oko, zawsze lubiłem odnajdywać pozornie nic nieznaczące szczegóły, szukać szwów w personie, którą każdy z nas sobie kreuje. Czasem szata mojego ojca nie jest tak dokładnie wyprasowana, jak mógłby tego chcieć – nie przeczę, nazbyt często to ja jestem temu winny. Czasem, bardzo rzadko, jego jasne spojrzenie staje się odrobinę cieplejsze, zaskoczone nawet. Czasem ostre kąty jego sylwetki wygładza westchnienie, niechętne, jak gdyby nie chciał się z nimi rozstać. Czasem, zawsze, zastanawiam się, czy w ogóle lubi to swoje drugie – czy może pierwsze? – życie. Zastanawiam się, kiedy zobaczę w sobie Jego, czy w ogóle, kiedy sam zamknę się w prostych liniach, ostrych kątach i pozornym, okrutnym spokoju.
Moja matka, z drugiej strony, nigdy nie dała się zakląć w kamień. Celeste Soriano, wila z jakże starego i niesamowitego włoskiego rodu, nosiła swoją wyjątkowość na dłoni. Ciekawi mnie, jak to możliwe, że moi rodzice jeszcze się nie pozabijali. Może to był ten sekret. Mama jest od ojca zupełnie inna, onieśmielająca i nieoswojona, ciepła i delikatna, w swoich zwiewnych sukniach, burzy ciemnych loków, z oczami koloru najdroższej czekolady, które są niemal tak ekspresywne, jak jej usta. Celeste nie przebiera w słowach, nie dba o czystokrwiste konwenanse i wrażliwości. Myślę, że mój ojciec widzi jej podobiznę, kiedy na mnie patrzy, kiedy palnę coś, co niekoniecznie powinno było się z moich ust wymsknąć. Myślę, że ona też to widzi. I ja. Ale kiedy zerkam w lustro i widzę ciemne włosy swojej matki, delikatną strukturę jej kości i jakiś nie do końca zwyczajny błysk w oku, nie czuję się niespokojny.
Data urodzenia:
Urodziłem się wiosną. Matka często opowiada mi o tym jakże słonecznym kwietniowym tygodniu 1960. roku. Wspomina zapach kwiatów, czyste niebo, łagodny wiatr. Jakże szczęśliwa była, że w takim pięknym czasie się urodzę! A potem mówi o 24 kwietnia, kiedy to przyszedłem na świat, a ów świat zdawał się bardzo namiętnie buntować. Cały dzień lało, kwiaty uginały się pod ciężarem kropli deszczu. Mówi, że specjalnie zepsułem pogodę, żeby wszyscy zauważyli moje przybycie. A potem, jakże ckliwie, w matczynej wylewności, dodaje, że wcale jej to nie przeszkadzało, bo słońce miałem w oczach.
Miejsce zamieszkania:
Ród Mulciberów jest bardzo starym rodem, który od pokoleń rezyduje w Glenariffe, w Irlandii Północnej. Nie, nie w Wielkiej Brytanii czy Zjednoczonym Królestwie. W Irlandii Północnej, w hrabstwie Antrim, w pięknej dużej posiadłości z rozległymi ogrodami i sporym skrawkiem lasu za plecami głównego budynku. Moi przodkowie bardzo musieli cenić swoją prywatność, bo posiadłość znajduje się pośrodku jebanego niczego.
Status majątkowy:
Ród Mulciberów mógłby prawdopodobnie zostać zdefiniowany za pomocą statusu majątkowego. Już dawno przestałem się zastanawiać, która to konkretnie gałąź mojego drzewa genealogiczne spłodziła liście z czystego złota i zakwitła w galeony. Przesadą byłoby stwierdzenie, że mój ród jest nieporównywalnie bogaty, ale na pewno jest kurewsko zamożny. Mulciberowie mają rękę do biznesu. Od wielu, wielu, wielu pokoleń, rodowym zajęciem jest produkcja magicznej biżuterii i zaklętych (przeklętych) przedmiotów, artefaktów, wszystkiego co piękne, mniej lub bardziej błyszczące i z reguły trochę zbyt niebezpieczne. Dałbym sobie rękę uciąć, że każdy z bardziej szanowanych rodów posiada coś, a nawet kilka takich cosiów, z Mulciberową pieczęcią. Ja sam nie potrzebuję tego znaku, by poznać rodzinne dzieło sztuki. Chyba trochę zbyt dużo czasu spędziłem na podziwianiu ich.
Czystość krwi:
Moja rodzina ma dosyć luźne podejście do czystości krwi. Chociaż luźne jest chyba złym wyrażeniem. Teoretycznie, wedle wszelkich standardów, jestem czarodziejem czystej krwi. Praktycznie jestem w połowie wilą, co w ogóle nie powinno być możliwe, biorąc pod uwagę dumę pomiędzy moimi nogami, ale to nie istotne. Do czego zmierzam? Jestem pewien, że Mulciberowa krew już dawno przestała być całkiem czarodziejska. Sporo wil się tam gdzieś przewinęło i Salazarze, przysięgam, że gdzieś widziałem wzmiankę o jakimś centaurze.
Była szkoła:
Ten temat zawsze wywołuje we mnie mieszane uczucia. Hogwart... nie był domem, nie do końca, ale na pewno był swego rodzaju ostoją. Ucieczką od kwestii, o których naprawdę nie chcę myśleć, bo kto lubi niekończące się migreny? Koniec końców, w Slytherinie czułem się dobrze. Znajomo. Ale może to wina tej zieleni. Nie do końca Mulciberowej, ale wystarczająco podobnej, bym znalazł w niej tę namiastkę domu.
Różdżka:
Moja różdżka zdecydowanie należy do piękniejszych. Wierzba, łuska syreny, 11 cali, niebanalna, ślicznie zdobiona. Jako dziecko nie byłem fanem prostoty i przeciętności. Nic się nie zmieniło.
Wzrost:
Nie, nie jestem niski. Jestem smukły. Nie mam pojęcia, dlaczego to akurat wzrost nie jest cechą, którą odziedziczyłem po swoim ojcu. W tej kwestii przypominam bardziej matkę, od której (dzięki ci, Merlinie) jestem wciąż nieco wyższy, ze swoimi nędznymi 177 centymetrami wzrostu.
Waga:
Kolejne z wybitnie niewrażliwych i nieodpowiednich pytań. Mogę je pominąć? Nie? Cóż. Jest... prawidłowa. Już, już, w porządku. 65 kg.
Kolor włosów:
Nie są tak ciemne, jak mojej matki, chociaż blisko im do tego. Kolejna z moich największych dum. Oczywiście, są piękne, lśniące i całkowicie czarujące, w ciepło brązowym kolorze, który w świetle czasem mieni się złotem. To chyba geny ojca, tak sądzę. Loki są po mamie, a to jak piękne są, to oczywiście moja zasługa.
Kolor oczu:
Swoje oczy też lubię, są jedną z niewielu rzeczy, w których przypominam ojca. Przynajmniej w kwestii ich kolorów. Są bardzo zielone i jasne, jaśniejsze niż standardowe oliwkowe. Lubię niestandardowe rzeczy, wspominałem już o tym? Czasem wydają mi się troszkę bardziej złotawe, ale nie mam pojęcia, skąd to mogło się wziąć.
Praca:
Bogaci ludzie nie pracują. Przynajmniej póki co. Obawiam się chwili, w której przypadnie mi zajęcie się rodzinnym przedsiębiorstwem. Tymczasem mniej lub bardziej chętnie poszukuję stażu. Kiedy mam czas. Nie mam go wiele, jestem bardzo zajętym człowiekiem.
Bogin:
Chyba sam nie rozumiem swojego bogina. Jest tyle rzeczy, których można się bać. Starość, zmarszczki, kalectwo, ubóstwo, łysienie... A ja widzę swojego ojca. Tego samego, którego widuję w posiadłości, w tych wyprasowanych, idealnych szatach, w wypolerowanych butach, jakże znajomego, jakże bliskiego. A jednak jest w nim coś, co nazbyt skutecznie zwiększa krzepliwość mojej krwi. Może to to spojrzenie, tak okrutnie chłodne i obojętne. Kurwa, jestem pewien, że gdybym miał się przed nim wykrwawić, nie zmieniłby wyrazu twarzy. Nie potrafię znieść tego wzroku na sobie, nie potrafię oderwać wzroku od niego. Szukam czegoś znajomego w jego postaci. Znajduję wszystko. Wszystko jest znajome i to musi być najbardziej przerażające. To, jak blisko tego paraliżującego lęku jestem, jak mało brakuje, by przestał być boginem.
Amortencja:
Kocham eliksiry, naprawdę. Ten konkretny... niekoniecznie. Zawsze mnie jakoś niepokoił, smucił, cholera wie, co, chociaż zapach jest tak piekielnie cudowny. Mydło, zwykłe, zapach czystości – czystego materiału, ciała. Czekolada. Uwielbiam czekoladę, chociaż staram się jej unikać. A przynajmniej jej jedzenia, bo kolekcję mam ogromną. Charakterystyczna woń kurzu – książek czy antyków albo może tej mulciberowej biżuterii, zapach metalu. Dziwna to mieszanka. Dziwna, a jednak całkiem oszałamiająca.
Widok z Ain Eingarp:
Znajomy, znowu. A jednak, bardziej obcy niż bogin. I znów, ojciec. Ten sam, a jednak całkiem obcy, nieznajomy. Z szatą rozpiętą, trochę wygniecioną, z włosami niekoniecznie schludnie ułożonymi. I znowu, wzrok wędruje ku oczom, ku ustom i chyba serce mi się łamie, albo może to zawał, albo płuca przestały mi działać, bo kurwa, nie mogę oddychać. Ojciec się nie uśmiecha, ale chyba tylko tak mogę nazwać ten nieco uniesiony, trochę drwiąco, trochę żartobliwie, trochę dumnie kącik jego warg i te drobne zmarszczki wokół oczu. Oczu, które nie mogą do niego należeć, tak jasne są i lśniące w niezrozumiałym dla mnie zadowoleniu. Patrzy na mnie, chyba nawet mnie widzi. Przeraża mnie bardziej, niż ten bogin. Może dlatego, że w przeciwieństwie do bogina, tego mężczyzny nie znam. I, do śliskiego chuja Salazara, jakże boli mnie to, że poznać go nie będzie mi dane.
Podsumowanie posiadanej wiedzy i umiejętności
Nie lubię przeciętności. Nie lubię być zwykły w czymkolwiek, za co się zabieram. Mogę to już chyba nazwać obsesją. Obsesją, która jest o tyle bardziej dotkliwa, że pewnych rzeczy po prostu nie jestem w stanie osiągnąć. Ale o tym nie powinienem mówić, prawda? Wspomniałem już o eliksirach. Uwielbiam je. Uwielbiam je warzyć, uwielbiam przygotowywać eliksiry, zapamiętywać każdy ułamek teorii, jaki wpadnie mi w ręce. Naprawdę jestem w tym dobry. Świetny. Doskonały. Severus pewnie by się kłócił, ale nie ma go tu, więc może sobie wepchnąć swoje alternatywne metody. Moje własne są lepsze. Zresztą, jestem od niego lepszy w zielarstwie. I magicznych stworzeniach. Zawsze miałem do tego dobrą rękę.
Z bardziej banalnych dziedzin, prawdopodobnie jestem mistrzem zaklęć gospodarczych, jakkolwiek głupio to nie brzmi. Nie ma nic bardziej irytującego, niż zakurzona półka czy wygnieciona koszula.
Cóż. Jeżeli chodzi o resztę... niektórych tematów nie powinno się poruszać. Kilka sekretów, mniej lub bardziej zawstydzających, zostawię dla siebie.
Przykładowy post:
Bladozłota kałuża słońca na wypolerowanej podłodze sięga już dużego, miękkiego łóżka. Spod satynowej pościeli wysuwa się stopa, naga łydka, kawałek uda, niemalże w rytm zbyt głośno tykającego zegara. Przestrzeń między sekundami wypełnia coraz mniej spokojny oddech, przerywa cichą kompozycję poranka niezadowolony jęk.
Merlinie, jego głowa. Zakopuje się na chwilkę pod kołdrą, chowa twarz i godność, której chyba mu wiele nie zostało. Ile wypił wczoraj? Próbuje policzyć drinki, ale poddaje się na piątym, nie wiedząc czy nastąpił po nim szósty, czy może przerzucił się na kieliszki. Nieistotne. Sądząc po tym, jak bolą go wszystkie miejsce, stoczył się wczoraj nieziemsko. Przeciąga się. I najwidoczniej przespał z kimś, ale absolutnie nie może sobie przypomnieć jego twarzy. Brunet może? Zapewne. Nawet nie musi sobie przypominać, by wiedzieć. Zdecydowanie brunet.
Kiedy rzeczywistości jednak udało się przeniknąć kołdrę i zmusić go do refleksji, uznaje swą kryjówkę za niekoniecznie trafioną. Wyplątuje się z metrów materiału, rozgląda się po pokoju i chyba właśnie spojrzał w jebane jądro słońca, oślepł, zginął, oto nastąpił jego koniec. Pada, raniony światłem, na brzuch.
Leży tak chwilę, kolejnych kilkanaście tyknięć i zastanawia się, gdzie popełnił błąd. Czym sobie na to zasłużył? Ach. Znowu zapomniał o piciu wody między kieliszkami.
Kiedy w końcu wyczołguje się z łóżka i wczołguje pod prysznic, mając wielką nadzieję, że zmyje z siebie chociaż kilka z błędów wieczoru. Nie udaje się, ale po godzinnym procesie pielęgnacji tego pięknego ciała, dokładnej inspekcji jakichkolwiek śladów i jednym niezbędnym eliksirze, ignoruje ich obecność całkiem skutecznie.
Śniadanie. Albo nie? Nie. To znaczy tak, śniadania trzeba jeść. Powtarza to sobie codziennie. Zje jabłko i wypije kawę, to już można nazwać śniadaniem.
Kieruje swe kroki w głąb posiadłości, nasłuchując wszelakich dźwięków. Dociera go jakaś stłumiona melodia. Fragment jakiejś opery chyba, ale nie potrafi jej stąd zidentyfikować. Nieistotne. Mama słucha muzyki, pewnie raczy się pierwszą lampką wina. Uśmiecha się nieznacznie na tę myśl. Ojciec musiał gdzieś wyjść. Uśmiech nie blednie.
Je sam, przeglądając Proroka i któryś z magazynów o alchemii, których subskrybuje za dużo. Już nawet nie patrzy na okładki, wszystkie są podobne. Kawa stawia go na nogi. Czuje się bardziej gotowy na kolejny dzień, kiedy śledzi dźwięk muzyki, by przywitać się z matką.
Spędza dzień produktywnie, porządkując nieco swoje komnaty, zagląda do szklarni, odpoczywa z mamą. Długo rozmawiają, a ona plecie mu dziesiątki różnych warkoczy, zadając typowo onieśmielające pytania. Czuje się winny, że ostatnio znów tak często wymyka się z domu. Unika czegoś, a ona dobrze o tym wie. Kogoś, raczej. Nie ma mu tego za złe. Merlinie, jak on ją kocha.
Kiedy znów wychyla się z pokoju, posiadłość zaklęta jest w ciszę. Nie może spać i ma nadzieję, że znajdzie w piwnicy trochę wina. Jakiegoś dobrego, słodkiego. Nie wie, dlaczego znajduje się w zupełnie innym skrzydle, omijając piwnicę.
Drzwi są uchylone, przez przerwę między nimi, a framugą, wylewa się chybotliwy strumień światła. Coś boli go w piersi, czy to ulga czy tęsknota, do której powinien był już przywyknąć, nie wie. Ojciec rzadko nie zamyka drzwi, a kiedy już zostawia je otwarte...
Alistaire puka w nie lekko i nie czeka długo na odpowiedź, ostrożnie wchodząc do środka i spotykając się z jasnym spojrzeniem ojca. Ten chyba nie zna go za dobrze, kiedy próbuje wyglądać całkiem niewzruszenie, jak gdyby wcale nie zapraszał go do środka. Zamyka za sobą drzwi. Zauważa prawie pustą szklankę na biurku ojca, niemalże niewidoczny ciężar jego ramion. Nie pyta. Ostrożnie, jak gdyby oczekiwał reprymendy – w końcu jej oczekuje – pokonuje dzielący ich dystans, wkrada się za biurko. Dłonie same odnajdują jego barki, same niepewnie rozchylają szatę, chcąc pozbyć się tego napięcia, zmęczenia, rezygnacji. Ucisk w piersi nie znika, ale kiedy ojciec nie oponuje, kiedy odpręża się nieco, opiera wygodniej, Alistaire znów potrafi oddychać.
- Caroline Rockers
Re: Alistaire Mulciber
Sro Sty 27, 2016 2:31 pm
Witaj na Magicznej Kołysance! Za Wybitną KP daję ci 20 dodatkowych fasolek!
Na podstawie karty przydzielam ci 5 atutów i 2 słabości.
Atuty:
- Eliksirowy świr - jeśli szukasz kogoś, kto wie co robi, potrafi równo kroić korzeń mandragory i z pamięci wyrecytuje ci przepis na Eliksir Niewidzialności to dobrze trafiłeś. Postać z tym atutem zna się na eliksirach, potrafi poświęcać na nie mnóstwo swojego czasu, czasem nawet zdarza jej się z nimi eksperymentować.
- Adwokat diabła - mało kto wie jak niebezpieczni i podstępni bywają magiczni prawnicy. Postać z tym atutem zdaje sobie jednak z tego sprawę - jest w końcu jedną z nich. Potrafi cytować artykuły z różnych kodeksów karnych czy to czarodziejów czy mugoli, po prostu łatwiej jej to wchodzi do głowy niż zwykłym śmiertelnikom.
- Francuski szyk - savoir vivre w małym palcu, a elegancja bije od postaci na kilometr. Potrafi się ubrać, panować nad tonem i wie jak skrytykować kogoś tak, by nie urazić czyjś uczuć.
- To coś - postać ma w sobie to coś, jakiś urok, magnetyzm, który przyciąga. Niektórzy myślą, że tylko wile mogą wpływać na innych w tak silny sposób, ale kiedy spojrzy się na tę postać... Może to urodziwa twarz, może ponętne kształty... A nade wszystko te oczy... Achhh, temu spojrzeniu nie naprawdę ciężko odmówić.
- Pilność w nauce - świadczy o poświęcaniu dużej ilości czasu wszystkim dziedzinom, nawet tym, które niekoniecznie kogoś interesują. Wszystko w imię upewnienia się, że jest się na stabilnej pozycji.
Słabości:
- Cierp dla mnie - postać lubi patrzeć na ból innych, lubi go zresztą zadawać. Sprawia mu przyjemność widok śladów na ciele, znaków które po sobie zostawia i uzależniony jest od wykrzywionej z bólu twarzy. Staje się to dla niego inspiracją.
- Nałogowiec - postać jest mniej lub bardziej uzależniona od pewnych substancji. Może to papierosy, może coś cięższego. Ale wiadomo jedno. Kiedy zabraknie tej esencji jej istnienia, nerwowość, agresja i trudności ze skupieniem murowane.
Na podstawie karty przydzielam ci 5 atutów i 2 słabości.
Atuty:
- Eliksirowy świr - jeśli szukasz kogoś, kto wie co robi, potrafi równo kroić korzeń mandragory i z pamięci wyrecytuje ci przepis na Eliksir Niewidzialności to dobrze trafiłeś. Postać z tym atutem zna się na eliksirach, potrafi poświęcać na nie mnóstwo swojego czasu, czasem nawet zdarza jej się z nimi eksperymentować.
- Adwokat diabła - mało kto wie jak niebezpieczni i podstępni bywają magiczni prawnicy. Postać z tym atutem zdaje sobie jednak z tego sprawę - jest w końcu jedną z nich. Potrafi cytować artykuły z różnych kodeksów karnych czy to czarodziejów czy mugoli, po prostu łatwiej jej to wchodzi do głowy niż zwykłym śmiertelnikom.
- Francuski szyk - savoir vivre w małym palcu, a elegancja bije od postaci na kilometr. Potrafi się ubrać, panować nad tonem i wie jak skrytykować kogoś tak, by nie urazić czyjś uczuć.
- To coś - postać ma w sobie to coś, jakiś urok, magnetyzm, który przyciąga. Niektórzy myślą, że tylko wile mogą wpływać na innych w tak silny sposób, ale kiedy spojrzy się na tę postać... Może to urodziwa twarz, może ponętne kształty... A nade wszystko te oczy... Achhh, temu spojrzeniu nie naprawdę ciężko odmówić.
- Pilność w nauce - świadczy o poświęcaniu dużej ilości czasu wszystkim dziedzinom, nawet tym, które niekoniecznie kogoś interesują. Wszystko w imię upewnienia się, że jest się na stabilnej pozycji.
Słabości:
- Cierp dla mnie - postać lubi patrzeć na ból innych, lubi go zresztą zadawać. Sprawia mu przyjemność widok śladów na ciele, znaków które po sobie zostawia i uzależniony jest od wykrzywionej z bólu twarzy. Staje się to dla niego inspiracją.
- Nałogowiec - postać jest mniej lub bardziej uzależniona od pewnych substancji. Może to papierosy, może coś cięższego. Ale wiadomo jedno. Kiedy zabraknie tej esencji jej istnienia, nerwowość, agresja i trudności ze skupieniem murowane.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach