- Corisande Lovegood
Corisande Lovegood [dorosły]
Sob Lip 22, 2017 7:16 pm
Imię i nazwisko: Corisande Lovegood
Data urodzenia: ósmego sierpnia pięćdziesiątego czwartego roku (chwilę po Rubenie, jak zawsze spóźniona kilka minut)
Czystość krwi: półkrwi
Była szkoła: Ravenclaw
Praca: obrasta w kurz w antykwariacie, marząc o aktorstwie
Różdżka: głóg, róg biesa, dziewięciocalowa
Umiejętność/specjalizacja wybrana na starcie: o ile nie jest to konieczne, na ten moment wolałabym nie wybierać jeszcze żadnej specjalizacji.
Widok z Ain Eingarp:
Przedstawienie trwa. To ta noc, na którą czekałam tak długo - a Ty, babciu, wreszcie widzisz, jak lśnię i migoczę na deskach teatru. Migoczę własnym blaskiem, a nie jego imitacją. Siedzisz w ostatnim rzędzie, niknąc wśród widowni i tęskniąc z bezpiecznej odległości (nie chcesz mnie rozpraszać, zbliżając się za bardzo). Oczami lustrzanej wyobraźni widzę Cię wyraźnie - jesteś cała w tiulach, eteryczna, dojrzała, emanującawiecznym spokojem.
Przez taflę marzeń przebija się dźwięk wcale nie zdeformowany - lecz tak klarowny, jak klarnet Mozarta. Gdzieś w meandrach mojej gęsto pokręconej podświadomości sama uzupełniam pięciolinię mojego życia.
A potem ściany budynku drżą od aplauzu; przełykam gulę w gardle, szykując się na konfrontację. Jeszcze tylko jeden bukiet kwiatów, niski, niemal japoński ukłon, potem zapada cisza - z rodzaju tych drażniąco dzwoniących w uszach. Schowana za przyciężkawą kurtyną (życia) drżącymi rękami wygrywam opuszkami palców rytm; coraz szybciej i szybciej.
Sala pustoszeje.
Jesteś tylko Ty i ja, ja i Ty - Ty w moich objęciach, ja z nosem w Twoich włosach, z sercem na dłoni.
Przykładowy Post:
Tkam wspomnienia na kołowrotku życia, ręce mam pokłute przez bolesne utarczki z rzeczywistością; duszę cerowaną i łataną wielokrotnie. Zobacz, te zgrubienia na rachitycznej, zabrudzonej obcą ziemią skórnej membranie to świadectwa tego, że bez zastanowienia, łapczywie spijam doświadczenia sprezentowane mi przez los. Metodzie Stanisławskiego podporządkowałam każdy swój dzień - kreuję różne role nie bacząc na konsekwencje moich często nazbyt śmiałych i ekstrawaganckich czynów, w których próżno doszukiwać się choć krzty sensu.
Łzawią mi paprochy uczuć w chłodnym oku. Ze stoickim spokojem pytam Cię, co czułeś, kiedy świat wypadł Ci z Twoich rąk. Wytrącam Cię z równowagi, drażnię bezpośredniością, obserwuję bacznie. A potem odtwarzam w głowie zdradzieckie reakcje Twego ciała, czuję namiastkę pulsujących w Tobie uczuć i na tafli mej twarzy staram się odbić je wiernie, przez chwilę stać się Tobą, doświadczyć Twojego cierpienia bądź radości. I choć może tego po mnie nie widać, po drugiej stronie lustra, w głębi mojej głowy, kotłują się sprzeczne emocje; rozdzierają mnie wątpliwości, czy w przypadkowej roli wypadam wystarczająco przekonująco.
Do twarzy mi z szaleństwem. Czasem zasnuwam się zasłoną melancholii. Bywam rozgrzaną do czerwoności agresją. Odhaczam na swojej liście kolejne role, kolejne osobowości do odegrania. Zabijam w ten sposób marazm, który niepostrzeżenie wkrada się do mojego życia.
Żywię się kłamstwami, komerażami na mój temat - przemierzającymi usta (nie)znanych mi czarodziejów z zaskakującą szybkością - a także tymi, które sama snuję z uroczym uśmiechem na ustach. Moja dusza przyjmuje różne kształty; sumienie wybrzusza się, deformuje, ostatecznie nawet nagina (choć kręgosłupa moralnego, o ile w ogóle go wykształciłam, raczej nie udało mi się jeszcze złamać). Nienawidzę poprawności, konwenansów, reguł. Wystrzegam się bylejakości.
Wciąż nie wiem, jak powinien funkcjonować mechanizm zwany codziennością; nie wszystkie trybiki mojego serca pracują rytmicznie, zgodnie z przeznaczeniem. Mówią, że naoliwione miłością działałoby lepiej, ale jeśli czegokolwiek w życiu mogę być pewna, to tego, iż uzależnienie się od drugiego człowieka na dłuższą metę przynosi ze sobą jedynie cierpienie.
Kim więc tak właściwie jestem?
Kłamstwem i mirażem pragnień z pewnością.
W szaleństwie dzisiejszego firmamentu wędruję do świtu pod inną postacią. Z kanciastych barków spadło mi jedno ramiączko tańczącej na nocnym wietrze sukienki, która spływa delikatnie, gniecie się i zawija na mym przeraźliwie bladym ciele - tylko po to, by chwilę później wpaść w ciemną toń rzecznych odmętów. Wybrałam to miejsce specjalnie, żeby perfekcyjnie komponowało się z mym scenariuszem - leśny feston różnorodnej roślinności pnie się po niebie, tworząc tło idealne do tego, bym znalazła się na pierwszym planie. Kładę się ostrożnie na tafli, w której odbija się rytm wygrywających mi ścieżkę dźwiękową gwiazd (pulsujących światłem błąkającym się po niesfornych włosach i już prawie martwym ciele).
Widzę to na sklepieniu powiek, obraz się dopełnia, powinnam zostać właśnie w tym miejscu - osunąć się w ramiona zaskakująco spokojnej rzeki, dryfować na granicy świata zmarłych. Tutaj Hamlet mnie znajdzie i uratuje - już zaraz przybędzie, spóźnia się zaledwie kilka minut, ale przecież on (jakkolwiek naprawdę ma na imię, tego akurat nie pamiętam) nigdy nie śmiałby mnie wystawić.
Nie może tego zrobić, nie dzisiaj.
Więc świat wiruje mi przed oczami coraz intensywniej, kręci się szybciej i szybciej, a ja...
c z e k a m.
Chyba zaczynam tracić rachubę czasu; ile już wody upłynęło, odkąd leżę bezwładnie na monumentalnym pomniku natury, na jego piedestale - gotowa, by grać główną rolę w Twojej-mojej tragedii? Nie wiem jeszcze, że serce zaczyna mi bić zbyt szybko, trzepocze się w klatce jak uwięziony koliber, który poczuł na skrzydłach powiew wolności; że nieprecyzyjnie zważona dawka eliksiru wsiąka w każdy centymetr mego ciała (zbyt pospiesznie).
Szumi mi w uszach, szumi w głowie, szumi coraz głośniej. Wygrywam swoją własną melodię, zabarwioną tragizmem - jestem Ofelią, ale moja Ofelia ma wyrwać się śmierci w odpowiednim momencie, więc... gdzie jesteś Hamlecie? Dlaczego właśnie dzisiaj postanowiłeś się spóźnić?
Powoli dociera do mnie, że naprawdę może mnie nie znaleźć. Tylko chyba nie jestem już w stanie wykonać żadnego ruchu, ciało przestało należeć do mnie, stało się takie ciężkie… już dawno powinnam opaść na samo dno?
Staram się odzyskać choć strzępki kontroli, szamoczę się (karykaturalnie, ledwie daję radę przesunąć dłoń po tafli rzeki, a co dopiero mówić o znalezieniu w sobie tyle siły, by ją podnieść), ale... gwiazdy migoczą sennie, a moje powieki kamienieją, zamykają się szczelnie.
To już nie jest gra, dostałam swoją
t r a g e d i ę.
Tworzy mnie splot mniejszych i większych niedoskonałości. Począwszy od tych bardzo rzucających się w oczy (jak drobna diastema między zębami, odstające uszy, niesforna czupryna - złocista plątanina nieujarzmionych kosmyków, czy też pieprzyk na obojczyku), a skończywszy na defektach zakorzenionych w mojej głowie, o których istnieniu wiem tylko ja. Moja historia nie jest jednak na tyle ciekawa, abyś kiedykolwiek ją ode mnie usłyszał; zakopałam swoją przeszłość pod warstwą kłamstw, w które chyba nawet sama czasami wierzę.
Gdybym jednak miała dokopać się do prawdy...
{...i skomponować zapach dzieciństwa, jedyne w swoim rodzaju perfumy, z pewnością na nutę głowy wybrałabym arbuzową gumę do żucia; serca - zroszone łzami słoneczniki mamy, a głębi - woń wszechobecnej, cierpkiej terpentyny wydobywającej się z pracowni ojca.
Wychowałam się na krańcu świata (pokrytym bezkresnymi połaciami szkockich wrzosowisk), gdzie wraz z rodzicami i moją drugą, braterską połówką gnietliśmy się w klitce wypełnionej po brzegi (jak mi się wtedy wydawało) rodzinną czułością. Kiedy jeszcze patrzyłam na świat oczami dziecka, przysłoniętymi paskudnymi, okrągłymi okularami grubości denek od słoików, wszystko zdawało się przybierać odpowiednie formy - nie dostrzegałam tego, z jaką uszczypliwością mama komentuje marne zarobki taty, ani jak szybko Ruben się ode mnie oddala (choć przecież teoretycznie powinniśmy być jednością).
Karuzela wspomnień wiruje szybko, przesiane przez sito czasu odległe zdarzenia widzę zamazane, niemal jedynie w pastelowych barwach. W gruncie rzeczy moja adolescencja była (cudownie?) nudna. Miałam kraciastą sukienkę z drugiej ręki, lecz uśmiech szyty na miarę; nigdy nie przykładałam wagi do przedmiotów; nie pragnęłam najdroższej miotły ani ubrań od Madame Malkin - do pełni szczęścia wystarczyła mi jedynie wyobraźnia, adrenalina pulsująca w żyłach i cała paleta kolorów życia. W przeciwieństwie do zamykającego się w czeluściach swojego pokoju Rubena nie stroniłam od ludzi, a z każdego dnia chciałam wycisnąć jak najwięcej.
W Hogwarcie, choć nosiłam krawat w granatowo-brązowych barwach, robiłam wszystko, byle tylko się nie uczyć - obcowałam ze sztuką pod najbardziej wysublimowaną postacią; przemyciłam do dormitorium gramofon i zasłuchałam zarozumiałej muzyki, a zamiast książek dla nastolatek... czytałam klasykę czarodziejskiej filozofii, udając, że cokolwiek z tego rozumiem. Krztusiłam się, starając się wypełnić płuca dymem tytoniowym; popełniałam pierwsze błędy, kolejne, inne, następne - moja kolekcja mentalnych siniaków stała się naprawdę pokaźna. Wiesz, to ten rodzaj onirycznej jawy (do złudzenia przypominającej sen), z której wychodzi się ze śladami na duszy w rzeczywistość.
Nawet nie zauważyłam, kiedy dorobiłam się dwójki z przodu cyfry rzekomo określającej mój wiek (wybierając swoją drogę… wciąż przecież czułam się jak dziecko we mgle). Pragnęłam od życia zbyt wiele, wypalałam się szybko, nie potrafiłam określić swoich priorytetów, a przy okazji - choć może udawało mi się to tuszować - zachłysnęłam się sławą ojca (gdy wreszcie go doceniono) - były więc wystawy w każdy weekend, pseudofilozoficzne rozmowy o kondycji naszego społeczeństwa, odkładanie w czasie decyzji o wstąpieniu na ścieżkę zawodową. A Ruben? Znowu mnie wyprzedził; realizował swoją największą pasję; bez zawahania brnął do wyznaczonego sobie celu, ja natomiast nieporadnie przygryzałam wargi aż do metalicznego posmaku krwi, unikając jak ognia rozmów zmierzających do nieuniknionego co dalej.
Więc uciekłam. Miałam dwadzieścia jeden lat i marne perspektywy; nie chciałam być już dłużej porównywana do brata. Nie musiałam się długo zastanawiać, gdzie schować się przed wzrokiem świata. Jeden z najjaśniejszych punktów na mapie mojego życia to przedmieścia Londynu (cel naszych wakacyjnych podróży, pachnący babcinymi konfiturami i promieniami słonecznymi) - siedlisko teatralnych rekwizytów (jeszcze z czasów, gdy była charakteryzatorką w mugolskim teatrze), wielobarwnego morza kwiatów oraz stosów uroczych szpargałów sprzed połowy wieku - odnalezienie się w nim nie było zbyt trudne; babcia miała młodą duszę oraz wystarczająco dużo cierpliwości, by jakoś ze mną wytrzymać. Załatwiła mi pracę w antykwariacie znajomego, zapisała na mnie dom (o czym dowiedziałam się dopiero, gdy przywdziałam czerń), trochę przytemperowała mój charakter. Odeszła w ciszy i z uśmiechem na ustach - tak, jak szła przez życie. A ja długo nie potrafiłam pogodzić się z jej śmiercią.
Nawet nie wiem, kiedy minął rok, drugi, trzeci. Utknęłam tu - gdzieś pomiędzy przeszłością a niepewną przyszłością; moje marzenia sfermentowały… chyba powoli przeistaczam się w zgorzkniałą starą pannę, która robi wszystko, by zatuszować to, jak bezcelowe i puste jest jej życie.}
Leżę w szklanej wodzie, a świat się nade mną zamyka, gwiazdy płyną na ukos, myśli w poprzek, ja odpływam zupełnie. Śmierć tka senną nić, tworząc wokół mnie kokon, który uniemożliwia mi jakąkolwiek próbę poruszenia się. W szeroko otworzonych oczach (rozmytych, rozwodnionych, barwą zlewających się z kolorytem akwenu otulającego mnie z każdej ze stron) odbija się nawet najdrobniejszy atom wszechświata - powietrze drga dziwnie, ugina się pod ciężarem haftowanego granatową nicią nieba. Jest tak, jakbym nigdy wcześniej nie potrafiła patrzeć naprawdę, widzę wszystko za mistyczną kurtyną zamazanej percepcji. I wreszcie spływa na mnie światło popielate - księżyc mruga do mnie z dwóch miejsc jednocześnie, a ja uśmiecha się błogo. To wygląda
p r z e p i ę k n i e.
Biała sukienka - jedna z tych rodem wyjętych z ubiegłego stulecia, bądź, jak w moim przypadku, z babcinej garderoby - opatula mnie jak całun, przywiera do skóry tak bardzo, że przez przemoczony materiał widać całą konstelację piegów, a także kolekcję perłowych pozostałości po bliznach - świadectwo mojego burzliwego życia, w którym zawsze gnałam przed siebie bez namysłu. W szaleńczym tańcu nad urwiskiem nigdy jednak nie podeszłam do krawędzi życia tak blisko, jak dzisiaj.
A przecież miało być inaczej.
Ale teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Nie walczę już z ciężkimi powiekami - pozwalam im opaść, odchylam bezwiednie głowę, czuję, jak rzeka wypłukuje ze mnie reszki sił. Czerń pulsuje pod powiekami, a ja nie słyszę przedzierającego się w moim kierunku Hamleta z przypadku.
Czerwień, która zazwyczaj wspina się po mych policzkach, teraz zamieniła się miejscami z niepokojącą bielą. Dwa księżyce rozsypały się zupełnie, zostały tylko gwiazdy - nie te prawdziwe, lecz iluzja wciąż drgająca w oczach mej wyobraźni. Sen krąży w moich żyłach… czy już na wieczność? Tam, gdzie wcześniej panowała gonitwa myśli, teraz ostała się pustka.
To wszystko trwa tylko chwilę albo nieskończoność, nie wiem, straciłam rachubę.
Data urodzenia: ósmego sierpnia pięćdziesiątego czwartego roku (chwilę po Rubenie, jak zawsze spóźniona kilka minut)
Czystość krwi: półkrwi
Była szkoła: Ravenclaw
Praca: obrasta w kurz w antykwariacie, marząc o aktorstwie
Różdżka: głóg, róg biesa, dziewięciocalowa
Umiejętność/specjalizacja wybrana na starcie: o ile nie jest to konieczne, na ten moment wolałabym nie wybierać jeszcze żadnej specjalizacji.
Widok z Ain Eingarp:
Przedstawienie trwa. To ta noc, na którą czekałam tak długo - a Ty, babciu, wreszcie widzisz, jak lśnię i migoczę na deskach teatru. Migoczę własnym blaskiem, a nie jego imitacją. Siedzisz w ostatnim rzędzie, niknąc wśród widowni i tęskniąc z bezpiecznej odległości (nie chcesz mnie rozpraszać, zbliżając się za bardzo). Oczami lustrzanej wyobraźni widzę Cię wyraźnie - jesteś cała w tiulach, eteryczna, dojrzała, emanująca
Przez taflę marzeń przebija się dźwięk wcale nie zdeformowany - lecz tak klarowny, jak klarnet Mozarta. Gdzieś w meandrach mojej gęsto pokręconej podświadomości sama uzupełniam pięciolinię mojego życia.
A potem ściany budynku drżą od aplauzu; przełykam gulę w gardle, szykując się na konfrontację. Jeszcze tylko jeden bukiet kwiatów, niski, niemal japoński ukłon, potem zapada cisza - z rodzaju tych drażniąco dzwoniących w uszach. Schowana za przyciężkawą kurtyną (życia) drżącymi rękami wygrywam opuszkami palców rytm; coraz szybciej i szybciej.
Sala pustoszeje.
Jesteś tylko Ty i ja, ja i Ty - Ty w moich objęciach, ja z nosem w Twoich włosach, z sercem na dłoni.
Przykładowy Post:
Tkam wspomnienia na kołowrotku życia, ręce mam pokłute przez bolesne utarczki z rzeczywistością; duszę cerowaną i łataną wielokrotnie. Zobacz, te zgrubienia na rachitycznej, zabrudzonej obcą ziemią skórnej membranie to świadectwa tego, że bez zastanowienia, łapczywie spijam doświadczenia sprezentowane mi przez los. Metodzie Stanisławskiego podporządkowałam każdy swój dzień - kreuję różne role nie bacząc na konsekwencje moich często nazbyt śmiałych i ekstrawaganckich czynów, w których próżno doszukiwać się choć krzty sensu.
Łzawią mi paprochy uczuć w chłodnym oku. Ze stoickim spokojem pytam Cię, co czułeś, kiedy świat wypadł Ci z Twoich rąk. Wytrącam Cię z równowagi, drażnię bezpośredniością, obserwuję bacznie. A potem odtwarzam w głowie zdradzieckie reakcje Twego ciała, czuję namiastkę pulsujących w Tobie uczuć i na tafli mej twarzy staram się odbić je wiernie, przez chwilę stać się Tobą, doświadczyć Twojego cierpienia bądź radości. I choć może tego po mnie nie widać, po drugiej stronie lustra, w głębi mojej głowy, kotłują się sprzeczne emocje; rozdzierają mnie wątpliwości, czy w przypadkowej roli wypadam wystarczająco przekonująco.
Do twarzy mi z szaleństwem. Czasem zasnuwam się zasłoną melancholii. Bywam rozgrzaną do czerwoności agresją. Odhaczam na swojej liście kolejne role, kolejne osobowości do odegrania. Zabijam w ten sposób marazm, który niepostrzeżenie wkrada się do mojego życia.
Żywię się kłamstwami, komerażami na mój temat - przemierzającymi usta (nie)znanych mi czarodziejów z zaskakującą szybkością - a także tymi, które sama snuję z uroczym uśmiechem na ustach. Moja dusza przyjmuje różne kształty; sumienie wybrzusza się, deformuje, ostatecznie nawet nagina (choć kręgosłupa moralnego, o ile w ogóle go wykształciłam, raczej nie udało mi się jeszcze złamać). Nienawidzę poprawności, konwenansów, reguł. Wystrzegam się bylejakości.
Wciąż nie wiem, jak powinien funkcjonować mechanizm zwany codziennością; nie wszystkie trybiki mojego serca pracują rytmicznie, zgodnie z przeznaczeniem. Mówią, że naoliwione miłością działałoby lepiej, ale jeśli czegokolwiek w życiu mogę być pewna, to tego, iż uzależnienie się od drugiego człowieka na dłuższą metę przynosi ze sobą jedynie cierpienie.
Kim więc tak właściwie jestem?
Kłamstwem i mirażem pragnień z pewnością.
W szaleństwie dzisiejszego firmamentu wędruję do świtu pod inną postacią. Z kanciastych barków spadło mi jedno ramiączko tańczącej na nocnym wietrze sukienki, która spływa delikatnie, gniecie się i zawija na mym przeraźliwie bladym ciele - tylko po to, by chwilę później wpaść w ciemną toń rzecznych odmętów. Wybrałam to miejsce specjalnie, żeby perfekcyjnie komponowało się z mym scenariuszem - leśny feston różnorodnej roślinności pnie się po niebie, tworząc tło idealne do tego, bym znalazła się na pierwszym planie. Kładę się ostrożnie na tafli, w której odbija się rytm wygrywających mi ścieżkę dźwiękową gwiazd (pulsujących światłem błąkającym się po niesfornych włosach i już prawie martwym ciele).
Widzę to na sklepieniu powiek, obraz się dopełnia, powinnam zostać właśnie w tym miejscu - osunąć się w ramiona zaskakująco spokojnej rzeki, dryfować na granicy świata zmarłych. Tutaj Hamlet mnie znajdzie i uratuje - już zaraz przybędzie, spóźnia się zaledwie kilka minut, ale przecież on (jakkolwiek naprawdę ma na imię, tego akurat nie pamiętam) nigdy nie śmiałby mnie wystawić.
Nie może tego zrobić, nie dzisiaj.
Więc świat wiruje mi przed oczami coraz intensywniej, kręci się szybciej i szybciej, a ja...
c z e k a m.
Chyba zaczynam tracić rachubę czasu; ile już wody upłynęło, odkąd leżę bezwładnie na monumentalnym pomniku natury, na jego piedestale - gotowa, by grać główną rolę w Twojej-mojej tragedii? Nie wiem jeszcze, że serce zaczyna mi bić zbyt szybko, trzepocze się w klatce jak uwięziony koliber, który poczuł na skrzydłach powiew wolności; że nieprecyzyjnie zważona dawka eliksiru wsiąka w każdy centymetr mego ciała (zbyt pospiesznie).
Szumi mi w uszach, szumi w głowie, szumi coraz głośniej. Wygrywam swoją własną melodię, zabarwioną tragizmem - jestem Ofelią, ale moja Ofelia ma wyrwać się śmierci w odpowiednim momencie, więc... gdzie jesteś Hamlecie? Dlaczego właśnie dzisiaj postanowiłeś się spóźnić?
Powoli dociera do mnie, że naprawdę może mnie nie znaleźć. Tylko chyba nie jestem już w stanie wykonać żadnego ruchu, ciało przestało należeć do mnie, stało się takie ciężkie… już dawno powinnam opaść na samo dno?
Staram się odzyskać choć strzępki kontroli, szamoczę się (karykaturalnie, ledwie daję radę przesunąć dłoń po tafli rzeki, a co dopiero mówić o znalezieniu w sobie tyle siły, by ją podnieść), ale... gwiazdy migoczą sennie, a moje powieki kamienieją, zamykają się szczelnie.
To już nie jest gra, dostałam swoją
t r a g e d i ę.
Tworzy mnie splot mniejszych i większych niedoskonałości. Począwszy od tych bardzo rzucających się w oczy (jak drobna diastema między zębami, odstające uszy, niesforna czupryna - złocista plątanina nieujarzmionych kosmyków, czy też pieprzyk na obojczyku), a skończywszy na defektach zakorzenionych w mojej głowie, o których istnieniu wiem tylko ja. Moja historia nie jest jednak na tyle ciekawa, abyś kiedykolwiek ją ode mnie usłyszał; zakopałam swoją przeszłość pod warstwą kłamstw, w które chyba nawet sama czasami wierzę.
{...i skomponować zapach dzieciństwa, jedyne w swoim rodzaju perfumy, z pewnością na nutę głowy wybrałabym arbuzową gumę do żucia; serca - zroszone łzami słoneczniki mamy, a głębi - woń wszechobecnej, cierpkiej terpentyny wydobywającej się z pracowni ojca.
Wychowałam się na krańcu świata (pokrytym bezkresnymi połaciami szkockich wrzosowisk), gdzie wraz z rodzicami i moją drugą, braterską połówką gnietliśmy się w klitce wypełnionej po brzegi (jak mi się wtedy wydawało) rodzinną czułością. Kiedy jeszcze patrzyłam na świat oczami dziecka, przysłoniętymi paskudnymi, okrągłymi okularami grubości denek od słoików, wszystko zdawało się przybierać odpowiednie formy - nie dostrzegałam tego, z jaką uszczypliwością mama komentuje marne zarobki taty, ani jak szybko Ruben się ode mnie oddala (choć przecież teoretycznie powinniśmy być jednością).
Karuzela wspomnień wiruje szybko, przesiane przez sito czasu odległe zdarzenia widzę zamazane, niemal jedynie w pastelowych barwach. W gruncie rzeczy moja adolescencja była (cudownie?) nudna. Miałam kraciastą sukienkę z drugiej ręki, lecz uśmiech szyty na miarę; nigdy nie przykładałam wagi do przedmiotów; nie pragnęłam najdroższej miotły ani ubrań od Madame Malkin - do pełni szczęścia wystarczyła mi jedynie wyobraźnia, adrenalina pulsująca w żyłach i cała paleta kolorów życia. W przeciwieństwie do zamykającego się w czeluściach swojego pokoju Rubena nie stroniłam od ludzi, a z każdego dnia chciałam wycisnąć jak najwięcej.
W Hogwarcie, choć nosiłam krawat w granatowo-brązowych barwach, robiłam wszystko, byle tylko się nie uczyć - obcowałam ze sztuką pod najbardziej wysublimowaną postacią; przemyciłam do dormitorium gramofon i zasłuchałam zarozumiałej muzyki, a zamiast książek dla nastolatek... czytałam klasykę czarodziejskiej filozofii, udając, że cokolwiek z tego rozumiem. Krztusiłam się, starając się wypełnić płuca dymem tytoniowym; popełniałam pierwsze błędy, kolejne, inne, następne - moja kolekcja mentalnych siniaków stała się naprawdę pokaźna. Wiesz, to ten rodzaj onirycznej jawy (do złudzenia przypominającej sen), z której wychodzi się ze śladami na duszy w rzeczywistość.
Nawet nie zauważyłam, kiedy dorobiłam się dwójki z przodu cyfry rzekomo określającej mój wiek (wybierając swoją drogę… wciąż przecież czułam się jak dziecko we mgle). Pragnęłam od życia zbyt wiele, wypalałam się szybko, nie potrafiłam określić swoich priorytetów, a przy okazji - choć może udawało mi się to tuszować - zachłysnęłam się sławą ojca (gdy wreszcie go doceniono) - były więc wystawy w każdy weekend, pseudofilozoficzne rozmowy o kondycji naszego społeczeństwa, odkładanie w czasie decyzji o wstąpieniu na ścieżkę zawodową. A Ruben? Znowu mnie wyprzedził; realizował swoją największą pasję; bez zawahania brnął do wyznaczonego sobie celu, ja natomiast nieporadnie przygryzałam wargi aż do metalicznego posmaku krwi, unikając jak ognia rozmów zmierzających do nieuniknionego co dalej.
Więc uciekłam. Miałam dwadzieścia jeden lat i marne perspektywy; nie chciałam być już dłużej porównywana do brata. Nie musiałam się długo zastanawiać, gdzie schować się przed wzrokiem świata. Jeden z najjaśniejszych punktów na mapie mojego życia to przedmieścia Londynu (cel naszych wakacyjnych podróży, pachnący babcinymi konfiturami i promieniami słonecznymi) - siedlisko teatralnych rekwizytów (jeszcze z czasów, gdy była charakteryzatorką w mugolskim teatrze), wielobarwnego morza kwiatów oraz stosów uroczych szpargałów sprzed połowy wieku - odnalezienie się w nim nie było zbyt trudne; babcia miała młodą duszę oraz wystarczająco dużo cierpliwości, by jakoś ze mną wytrzymać. Załatwiła mi pracę w antykwariacie znajomego, zapisała na mnie dom (o czym dowiedziałam się dopiero, gdy przywdziałam czerń), trochę przytemperowała mój charakter. Odeszła w ciszy i z uśmiechem na ustach - tak, jak szła przez życie. A ja długo nie potrafiłam pogodzić się z jej śmiercią.
Nawet nie wiem, kiedy minął rok, drugi, trzeci. Utknęłam tu - gdzieś pomiędzy przeszłością a niepewną przyszłością; moje marzenia sfermentowały… chyba powoli przeistaczam się w zgorzkniałą starą pannę, która robi wszystko, by zatuszować to, jak bezcelowe i puste jest jej życie.}
Leżę w szklanej wodzie, a świat się nade mną zamyka, gwiazdy płyną na ukos, myśli w poprzek, ja odpływam zupełnie. Śmierć tka senną nić, tworząc wokół mnie kokon, który uniemożliwia mi jakąkolwiek próbę poruszenia się. W szeroko otworzonych oczach (rozmytych, rozwodnionych, barwą zlewających się z kolorytem akwenu otulającego mnie z każdej ze stron) odbija się nawet najdrobniejszy atom wszechświata - powietrze drga dziwnie, ugina się pod ciężarem haftowanego granatową nicią nieba. Jest tak, jakbym nigdy wcześniej nie potrafiła patrzeć naprawdę, widzę wszystko za mistyczną kurtyną zamazanej percepcji. I wreszcie spływa na mnie światło popielate - księżyc mruga do mnie z dwóch miejsc jednocześnie, a ja uśmiecha się błogo. To wygląda
p r z e p i ę k n i e.
Biała sukienka - jedna z tych rodem wyjętych z ubiegłego stulecia, bądź, jak w moim przypadku, z babcinej garderoby - opatula mnie jak całun, przywiera do skóry tak bardzo, że przez przemoczony materiał widać całą konstelację piegów, a także kolekcję perłowych pozostałości po bliznach - świadectwo mojego burzliwego życia, w którym zawsze gnałam przed siebie bez namysłu. W szaleńczym tańcu nad urwiskiem nigdy jednak nie podeszłam do krawędzi życia tak blisko, jak dzisiaj.
A przecież miało być inaczej.
Ale teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Nie walczę już z ciężkimi powiekami - pozwalam im opaść, odchylam bezwiednie głowę, czuję, jak rzeka wypłukuje ze mnie reszki sił. Czerń pulsuje pod powiekami, a ja nie słyszę przedzierającego się w moim kierunku Hamleta z przypadku.
Czerwień, która zazwyczaj wspina się po mych policzkach, teraz zamieniła się miejscami z niepokojącą bielą. Dwa księżyce rozsypały się zupełnie, zostały tylko gwiazdy - nie te prawdziwe, lecz iluzja wciąż drgająca w oczach mej wyobraźni. Sen krąży w moich żyłach… czy już na wieczność? Tam, gdzie wcześniej panowała gonitwa myśli, teraz ostała się pustka.
To wszystko trwa tylko chwilę albo nieskończoność, nie wiem, straciłam rachubę.
- Caroline Rockers
Re: Corisande Lovegood [dorosły]
Pon Lip 24, 2017 3:27 pm
Dla mnie Cori jest jak ta zjawa, jak właśnie ta oniryczna Ofelia. Karta przepiękna, poetycka, a do takich mam słabość, więc nie pozostaje mi nic innego jak dać Wybitny, zwłaszcza, że rozwinięta. Łap ode mnie 20 dodatkowych fasolek.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|