- Joshua Hope
Re: Stary Dąb
Pon Cze 08, 2015 10:12 am
Zasypiał, a miękka fala spokoju kołysała go wprost w objęcia Morfeusza.
Czy był świadom tego wszystkiego co działo się w jego bezpośredniej okolicy? Czy miał przeświadczenie, że kolejne magiczne dzieci zamierzają ponieść niechybną śmierć z Karzącej Ręki, która i tak niezłomnie dosięgnie każdego? Aż wreszcie Czytelniku, czy rozumiesz przekazywaną w tym miejscu lekcję?
Życie jest chujowe, a potem się umiera.
Ale to nie do końca prawda. Możesz wierzyć całym sobą, że kres, który osiąga każdy z nas jest celem, misją do której dążymy. Priorytety są jednak inne, ale nie każdy potrafi zdać sobie z tego sprawę zanim nie jest za późno.
Jestem Joshua Hope, puchon z siódmej klasy. Koniec agresji i smutnego pierdolenia.
Każdy z nas jest nieprawdopodobnym cudem, stworzeniem na miarę Stworzyciela. Jebie mnie w co wierzysz, albo to, że nie wierzysz w nic. Noszę w sobie bardzo prostą wiarę, zapomnianą, którą zamknąłem przypadkiem w szklanej gablotce, żeby móc od czasu do czasu podziwiać. Śmierć jest chujowa. Boję się jej. Nie chcę umierać. Ale tak naprawdę nikt nie chce, nie ważne jak wielkim chojrakiem by nie był. Jedyne co może nas uchronić przed Kostuchą to inni ludzie i to co po sobie pozostawimy. Nie ma mowy o stu metrach kwadratowych najlepszego miejsca w centrum Londynu. Nie łudź się, że zabierzesz ze sobą czarno-biały telewizor, czy Plymoutha Twojego ojca. Nic z tego, ta gra nie działa na tych zasadach. Możesz jednak pozostawić po sobie ślad, jeden z tych indywidualnych odcisków na duszach innych ludzi. A wtedy oni przyjdą pożegnać Twoje martwe ciało i złożyć ostatni, pośmiertny pocałunek.
Pamięć to jedyne co możesz po sobie pozostawić, trwały dorobek całego Twojego życia, swoiste podsumowanie, grande finale, zwieńczenie, opadająca kurtyna.
Jestem Joshua Hope, puchon z siódmej klasy. Nie jestem nikim innym, jestem sobą.
Wąż przestał syczeć w dokładnej chwili, gdy powieki okryły sennym całunem jego krwiste tęczówki. Spokój. Morska bryza, wilgotna, orzeźwiająca, oczyszczająca. Czuł jak zanurza się w coraz to wyższych falach, kołysze się pod taflą lodowatej wody. Zmywała z niego zło, smutek, szaleństwo. Niektórzy nazywają to załamaniem nerwowym. Inni, katatonią. W jego przypadku to po prostu nie-do-końca śmierć. Mijają sekundy, godziny, dni, miesiące, lata, dekady, stulecia, milenia, ery i eony bezustannego szumu wody pod jego czaszką. Stłumione przez porywiste potoki i zachodni nurt głosy, krzyki, urwane słowa. Powieki unoszą się. Najdłuższe mrugnięcie w subiektywnej historii wszechświata. Żółte tęczówki, krótkie, kasztanowe włos i leniwy uśmiech.
Przenosi spojrzenie na ślizgonkę, która poświęciła tak wiele energii na przyprowadzenie go tutaj. Uśmiecha się miękko.
-Cześć...
Niski, gardłowy głos, nieco nieprzytomny, a może po prostu rozmarzony, opuszcza jego wargi i niesie się wśród strug deszczu.
-Trochę tu smutno prawda...? To pewnie przez to miejsce. To nie jest dobre miejsce. Oni nie powinni tutaj leżeć. Mam rację, prawda? Muszę mieć, bo też to czujesz, widzę to.
Cichy śmiech jak opadające na krzesła krople rozjaśnia jego twarz.
-Smutno mi, Caroline. I przykro... przykro mi z ich powodu. Nie martw się, oni mają się dobrze. Pozdrawiają. Shane Cię pozdrawia.
Nieprzytomny uśmiech nie schodzi z jego ust, a żółte tęczówki leniwie wodzą po jej twarzy.
-Czy oni mogą... - głowa delikatnie opada na jego klatę piersiową, jednak z tytanicznym wysiłkiem unosi ją z wolna - ... czy oni mogą przestać walczyć? Nie powinni tego ro... - oddech staję się wolniejszy, płytszy - ...robić, nie teraz... zmęczony... - perłowa biel zębów błyska w deszczowe popołudnie, gdy Joshua Hope, puchon z siódmej klasy znów odpływa w najdalsze zakątki własnej jaźni.
Czy był świadom tego wszystkiego co działo się w jego bezpośredniej okolicy? Czy miał przeświadczenie, że kolejne magiczne dzieci zamierzają ponieść niechybną śmierć z Karzącej Ręki, która i tak niezłomnie dosięgnie każdego? Aż wreszcie Czytelniku, czy rozumiesz przekazywaną w tym miejscu lekcję?
Życie jest chujowe, a potem się umiera.
Ale to nie do końca prawda. Możesz wierzyć całym sobą, że kres, który osiąga każdy z nas jest celem, misją do której dążymy. Priorytety są jednak inne, ale nie każdy potrafi zdać sobie z tego sprawę zanim nie jest za późno.
Jestem Joshua Hope, puchon z siódmej klasy. Koniec agresji i smutnego pierdolenia.
Każdy z nas jest nieprawdopodobnym cudem, stworzeniem na miarę Stworzyciela. Jebie mnie w co wierzysz, albo to, że nie wierzysz w nic. Noszę w sobie bardzo prostą wiarę, zapomnianą, którą zamknąłem przypadkiem w szklanej gablotce, żeby móc od czasu do czasu podziwiać. Śmierć jest chujowa. Boję się jej. Nie chcę umierać. Ale tak naprawdę nikt nie chce, nie ważne jak wielkim chojrakiem by nie był. Jedyne co może nas uchronić przed Kostuchą to inni ludzie i to co po sobie pozostawimy. Nie ma mowy o stu metrach kwadratowych najlepszego miejsca w centrum Londynu. Nie łudź się, że zabierzesz ze sobą czarno-biały telewizor, czy Plymoutha Twojego ojca. Nic z tego, ta gra nie działa na tych zasadach. Możesz jednak pozostawić po sobie ślad, jeden z tych indywidualnych odcisków na duszach innych ludzi. A wtedy oni przyjdą pożegnać Twoje martwe ciało i złożyć ostatni, pośmiertny pocałunek.
Pamięć to jedyne co możesz po sobie pozostawić, trwały dorobek całego Twojego życia, swoiste podsumowanie, grande finale, zwieńczenie, opadająca kurtyna.
Jestem Joshua Hope, puchon z siódmej klasy. Nie jestem nikim innym, jestem sobą.
Wąż przestał syczeć w dokładnej chwili, gdy powieki okryły sennym całunem jego krwiste tęczówki. Spokój. Morska bryza, wilgotna, orzeźwiająca, oczyszczająca. Czuł jak zanurza się w coraz to wyższych falach, kołysze się pod taflą lodowatej wody. Zmywała z niego zło, smutek, szaleństwo. Niektórzy nazywają to załamaniem nerwowym. Inni, katatonią. W jego przypadku to po prostu nie-do-końca śmierć. Mijają sekundy, godziny, dni, miesiące, lata, dekady, stulecia, milenia, ery i eony bezustannego szumu wody pod jego czaszką. Stłumione przez porywiste potoki i zachodni nurt głosy, krzyki, urwane słowa. Powieki unoszą się. Najdłuższe mrugnięcie w subiektywnej historii wszechświata. Żółte tęczówki, krótkie, kasztanowe włos i leniwy uśmiech.
Przenosi spojrzenie na ślizgonkę, która poświęciła tak wiele energii na przyprowadzenie go tutaj. Uśmiecha się miękko.
-Cześć...
Niski, gardłowy głos, nieco nieprzytomny, a może po prostu rozmarzony, opuszcza jego wargi i niesie się wśród strug deszczu.
-Trochę tu smutno prawda...? To pewnie przez to miejsce. To nie jest dobre miejsce. Oni nie powinni tutaj leżeć. Mam rację, prawda? Muszę mieć, bo też to czujesz, widzę to.
Cichy śmiech jak opadające na krzesła krople rozjaśnia jego twarz.
-Smutno mi, Caroline. I przykro... przykro mi z ich powodu. Nie martw się, oni mają się dobrze. Pozdrawiają. Shane Cię pozdrawia.
Nieprzytomny uśmiech nie schodzi z jego ust, a żółte tęczówki leniwie wodzą po jej twarzy.
-Czy oni mogą... - głowa delikatnie opada na jego klatę piersiową, jednak z tytanicznym wysiłkiem unosi ją z wolna - ... czy oni mogą przestać walczyć? Nie powinni tego ro... - oddech staję się wolniejszy, płytszy - ...robić, nie teraz... zmęczony... - perłowa biel zębów błyska w deszczowe popołudnie, gdy Joshua Hope, puchon z siódmej klasy znów odpływa w najdalsze zakątki własnej jaźni.
- Charles Myrnin Hucksberry
Re: Stary Dąb
Pon Cze 08, 2015 7:15 pm
// Jako że mam niewątpliwą przyjemność być również MG w tej sesji, a on jak wiadomo, ma większą siłę od kostek, uznaję że zaklęcia Charlesa z góry się udają. Nie chcemy przecież robić większego zamieszania na pogrzebie, prawda? A poza tym kwestia tego, że nauczyciel się nie wdaje w żadne pojedynki.
Nie było za przyjemnie, ale ciężko się dziwić, bo w końcu, jakby nie patrzeć był to pogrzeb, a niebo podzielało emocje, które się tutaj kłębiły. Szykowała się niezła burza, już teraz deszcz dawał się we znaki, a co dopiero za kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut. Dobrze, że Charles potrafił używać swojej różdżki i znał się co nieco na zaklęciach, żeby wiedzieć, jak ochronić się przed kroplami, które w tym momencie z całej siły starały się przedrzeć przez magiczną, niewidzialną barierę, którą nałożył na samego siebie by nie stracić ani grama dzisiejszej elegancji. W końcu wśród tylu dostojnych czarodziejów i czarodziejek, jak najbardziej wypadałoby reprezentować dobry styl, chociaż przecież i tak nie miało to znaczenia, a wydawało się wręcz śmieszne przejmować się czymś takim w obliczu grupowego pożegnania jedenastu osób. Ale cóż, tego typu wydarzenia są na dobrą sprawę bardziej pokazowymi scenami, niżeli prawdziwymi i poruszającymi do granic możliwości chwilami. Myrnin wiedział o tym dobrze, ale rozumiał, że takie publiczne szopki również są potrzebne; dla rodzin, dla Ministerstwa i dla ogólnego dobra szkoły. Dlatego też uparcie milczał przez cały wykład Albusa Dumbledore'a, a potem kiedy zaczął przemawiać pan Warrick, przejechał po swoich związanych w kucyka włosach, czując zdradziecką potrzebę zapalenia czegoś. Niestety, musiał się z tym wstrzymać jeszcze przez przynajmniej pół godziny. Już zamierzał pogrążyć się w słodkiej nieświadomej niczego mgle, która czaiła się pod jego czupryną, gdy dziwne poruszenie za nim, przyciągnęło jego miodowe spojrzenie. Najpierw zauważył, jak dziwny osobnik, którego później zidentyfikował jako Irytka, dyskutuje z Jamesem Potterem, a następnie pojawia się przy Puchonie i Ślizgonie, którzy...no cóż mieli "małą" sprzeczkę. Rozległa się nagle mała fala gorączkowych, niezadowolonych szeptów, a sam Hucksberry poczuł, jak Delilah chichocze mu do ucha i uderza dłońmi w jego głowę.
Charlie! Zrób coś! Koniecznie! Chaaaaaarlieeeeee!
Nauczyciel OPCM drgnął, poczuł jak zimna furia budzi się w jego środku, jak potępieńczy uśmiech chce pojawić się na jego wargach, a miód w jego oczach zaczyna iskrzyć. Niemniej, powstrzymał się. Wystarczająco dużo wrażeń dostarczyli wszystkim Takano i Mulciber, nie wspominając o Irytku. Posłał krótkie pytające spojrzenie dyrektorowi, a ten zareagował krótkim skinięciem głową. Duchem więc zajmie się on, a Myrninowi pozostanie ta, jakże pragnąca wrażeń dwójka. Podniósł się cicho ze swojego miejsca, skłonił się przed mistrzem ceremonii i przed resztą zebranych tu osób krótko, lecz uprzejmie i ruszył w ich stronę, dłoń zaciskając na swojej różdżce.
- Expelliarmus - wymówił cicho zaklęcie, kierując magiczny patyk najpierw w Kyohei'a, a potem w Mavericka. Złapał swobodnie ich różdżki i schował je do kieszeni swej szaty. - Panowie, rozliczę się z panami po uroczystości, a teraz Wasza dwójka zajmie miejsca obok mnie i spędzimy resztę uroczystości razem. Mam nadzieję, że to jasne - dodał to, stając obok nich i posyłając im nieznoszące sprzeciwu spojrzenie, po czym wraz z nimi ruszył w stronę rzędu, który zajmował wcześniej. W końcu nie mieli żadnego wyboru, zwłaszcza jeśli chcieli odzyskać swoje różdżki. Profesor Flitwick specjalnie się przesunął, żeby zrobić im więcej miejsca. Na Irytka nie zwrócił nawet uwagi, stwierdzając że tym zajmie się dyrektor. Co do reszty zgromadzonych nie był pewien - niektórzy wyglądali, jakby to im nie wystarczało, ale na szczęście później zaczął ponownie przemawiać pan Warrick i uwaga wszystkich skupiła się na nim. No prawie wszystkich, bo Charles jednak wolał uważać na Puchona i Ślizgona.
Nie było za przyjemnie, ale ciężko się dziwić, bo w końcu, jakby nie patrzeć był to pogrzeb, a niebo podzielało emocje, które się tutaj kłębiły. Szykowała się niezła burza, już teraz deszcz dawał się we znaki, a co dopiero za kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut. Dobrze, że Charles potrafił używać swojej różdżki i znał się co nieco na zaklęciach, żeby wiedzieć, jak ochronić się przed kroplami, które w tym momencie z całej siły starały się przedrzeć przez magiczną, niewidzialną barierę, którą nałożył na samego siebie by nie stracić ani grama dzisiejszej elegancji. W końcu wśród tylu dostojnych czarodziejów i czarodziejek, jak najbardziej wypadałoby reprezentować dobry styl, chociaż przecież i tak nie miało to znaczenia, a wydawało się wręcz śmieszne przejmować się czymś takim w obliczu grupowego pożegnania jedenastu osób. Ale cóż, tego typu wydarzenia są na dobrą sprawę bardziej pokazowymi scenami, niżeli prawdziwymi i poruszającymi do granic możliwości chwilami. Myrnin wiedział o tym dobrze, ale rozumiał, że takie publiczne szopki również są potrzebne; dla rodzin, dla Ministerstwa i dla ogólnego dobra szkoły. Dlatego też uparcie milczał przez cały wykład Albusa Dumbledore'a, a potem kiedy zaczął przemawiać pan Warrick, przejechał po swoich związanych w kucyka włosach, czując zdradziecką potrzebę zapalenia czegoś. Niestety, musiał się z tym wstrzymać jeszcze przez przynajmniej pół godziny. Już zamierzał pogrążyć się w słodkiej nieświadomej niczego mgle, która czaiła się pod jego czupryną, gdy dziwne poruszenie za nim, przyciągnęło jego miodowe spojrzenie. Najpierw zauważył, jak dziwny osobnik, którego później zidentyfikował jako Irytka, dyskutuje z Jamesem Potterem, a następnie pojawia się przy Puchonie i Ślizgonie, którzy...no cóż mieli "małą" sprzeczkę. Rozległa się nagle mała fala gorączkowych, niezadowolonych szeptów, a sam Hucksberry poczuł, jak Delilah chichocze mu do ucha i uderza dłońmi w jego głowę.
Charlie! Zrób coś! Koniecznie! Chaaaaaarlieeeeee!
Nauczyciel OPCM drgnął, poczuł jak zimna furia budzi się w jego środku, jak potępieńczy uśmiech chce pojawić się na jego wargach, a miód w jego oczach zaczyna iskrzyć. Niemniej, powstrzymał się. Wystarczająco dużo wrażeń dostarczyli wszystkim Takano i Mulciber, nie wspominając o Irytku. Posłał krótkie pytające spojrzenie dyrektorowi, a ten zareagował krótkim skinięciem głową. Duchem więc zajmie się on, a Myrninowi pozostanie ta, jakże pragnąca wrażeń dwójka. Podniósł się cicho ze swojego miejsca, skłonił się przed mistrzem ceremonii i przed resztą zebranych tu osób krótko, lecz uprzejmie i ruszył w ich stronę, dłoń zaciskając na swojej różdżce.
- Expelliarmus - wymówił cicho zaklęcie, kierując magiczny patyk najpierw w Kyohei'a, a potem w Mavericka. Złapał swobodnie ich różdżki i schował je do kieszeni swej szaty. - Panowie, rozliczę się z panami po uroczystości, a teraz Wasza dwójka zajmie miejsca obok mnie i spędzimy resztę uroczystości razem. Mam nadzieję, że to jasne - dodał to, stając obok nich i posyłając im nieznoszące sprzeciwu spojrzenie, po czym wraz z nimi ruszył w stronę rzędu, który zajmował wcześniej. W końcu nie mieli żadnego wyboru, zwłaszcza jeśli chcieli odzyskać swoje różdżki. Profesor Flitwick specjalnie się przesunął, żeby zrobić im więcej miejsca. Na Irytka nie zwrócił nawet uwagi, stwierdzając że tym zajmie się dyrektor. Co do reszty zgromadzonych nie był pewien - niektórzy wyglądali, jakby to im nie wystarczało, ale na szczęście później zaczął ponownie przemawiać pan Warrick i uwaga wszystkich skupiła się na nim. No prawie wszystkich, bo Charles jednak wolał uważać na Puchona i Ślizgona.
- Patricia J. Crafword
Re: Stary Dąb
Pon Cze 08, 2015 9:11 pm
Czuła się zagubiona. W okół niej gromadziło się zbyt wiele ludzi pogrążonych w rozpaczy. To na pewno nie działało na nią dobrze.
Dziewczyna spojrzała w niebo, zaczynało coraz mocniej padać. Burza była nieunikniona.
Nie chciała dłużej tu być, stwierdziła, że jej obecność tutaj nie jest niezbędna i zaczęła powoli wycofywać się z tłumu. Minęła kilka osób i udała się z powrotem do zamku.
z/t
Dziewczyna spojrzała w niebo, zaczynało coraz mocniej padać. Burza była nieunikniona.
Nie chciała dłużej tu być, stwierdziła, że jej obecność tutaj nie jest niezbędna i zaczęła powoli wycofywać się z tłumu. Minęła kilka osób i udała się z powrotem do zamku.
z/t
- Lily Evans
Re: Stary Dąb
Pon Cze 08, 2015 10:40 pm
Ona zaś, jeśli szło o pogrzeby miała mieszane uczucia, bo dotychczas na swoje szczęście – chociaż ciężko było to w taki sposób nazwać – brała udział tylko w jednym, a mianowicie w pogrzebie swojej babci, która zmarła z trzy lata temu. Bardzo za nią tęskniła, ale przez ten czas zdołała się z tym pogodzić i zrozumieć, że zwyczajnie taka jest kolej rzeczy. Poza tym, nie tylko ona kogoś straciła w swoim życiu; ludzie bowiem żyli dość krótko, nawet jeśli nie uwzględniało się w tym wszystkim nieszczęśliwych wypadków, czy też chorób. W końcu każdego z Nas spotka to samo, ale to było dość jasne i nie trzeba było się nad tym zbytnio rozwodzić, zwłaszcza że temat przemijania był ogólnie bolesny, nawet dla niej. I teraz siedziała tu jako jedna z nielicznych z domu Gryffindoru, wraz z Jamesem i spoglądała na te wszystkie znajome i nieznajome twarze, które przyszły w jednym celu. A ona...czy można było powiedzieć, że miała jakieś powody by tu być? Oczywiście! Znała ich! Może nie tak, jak co niektórzy, ale wystarczająco by chcieć przyjść, by wziąć w tym wszystkim udział, nawet jeśli były osoby, które mogły uważać to za bezsensowne, bo i tak ich nie ma, bo po wszystkim, bo niczego to nie zmieni. Ale dla Lily było to potrzebne i znaczące i nie tylko dlatego, że powinna, ale dlatego że chciała tu być, nawet jeśli nie należało do najprostszych rzeczy w jej życiu.
Wydawało się jemu, że była silna? Ach...! Nawet nie wiedział, jak się mylił! Może...może pozornie wydawała się silna i nie potrzebująca niczyjej pomocy, ale to nie było tak. Potrzebowała kogoś obok, kogoś bliskiego, kogoś od kogo czułaby ciepło i wsparcie. Chyba nie dałaby rady, gdyby była tu sama, gdyby siedziała wyprostowana i czekała na koniec, odmawiając modlitwy za tych, którzy zginęli z nieznanych jej przyczyn.
I dochodziła ta nieprzyjemna atmosfera, która potęgowała te uczucie bezsilności i smutku. Omiotła krótkim spojrzeniem najbliższe otoczenie, gdy tak przyciskała policzek do ramienia Jamesa. Nie zauważyła nawet Irytka, który znikąd się pojawił przy nich, nie zareagowała, gdy zaczął swoimi niematerialnymi palcami dotykać jej karku, sprawdzać jej włosy. Czuła się zmęczona, przytłoczona, chciała utonąć pod ciepłym kocem z kubkiem herbaty, albo czekolady...z każdą chwilą zdawała się być coraz słabsza i słabsza, gdy szeptała ciche słowa modlitwy, którą niegdyś nauczyła ją mama. Zareagowała dopiero wtedy, gdy James ją przesunął i otworzyła gwałtownie oczy, rozglądając się gorączkowo wokół. Zauważyła Irytka, a jej czoło zmarszczyło się, kiedy zaczęła się zastanawiać, co on tutaj robi. Nie sądziła, że zobaczy go poza zamkiem i to na pogrzebie. Nie miała jednak dużo czasu na myślenie, bowiem chwilę później, pomiędzy Irytkiem a Jamesem doszło do krótkiej sprzeczki. Lily pobladła, czując jak palce nerwowo zaciskają się na czarnej spódnicy. I co teraz? Co powinna zrobić?! Przecież była Prefektem Naczelnym i jest tutaj tyle osób i...
Gryfon odsunął się od niej, skupiając się na duchu. Dziewczyna westchnęła ciężko, wyraźnie zmęczona całą sytuacją, starając się zachować spokój. Pogrzeb nie był dobrym miejscem na urządzanie jakichkolwiek scen. Gdy Irytek zniknął, a James zaczął się uspokajać, Evans położyła swoją małą dłoń na jego ramieniu, czując, jak robi się coraz zimniej.
- Nie powinieneś dać mu się sprowokować...zwłaszcza teraz...James...proszę, odpuść – wyszeptała zrezygnowana. – Nie chcę byś potem miał kłopoty. Lepiej się pomódlmy o ich dusze. Zasłużyli na to.
Po czym opadła delikatnie na swoje krzesło, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół niej; że Kyohei i Mulciber zaczynają się przepychać i że podchodzi do nich pan Hucksberry, tylko wykonała znak krzyża i przymknęła swoje zielone oczy z wyraźną ulgą.
Wydawało się jemu, że była silna? Ach...! Nawet nie wiedział, jak się mylił! Może...może pozornie wydawała się silna i nie potrzebująca niczyjej pomocy, ale to nie było tak. Potrzebowała kogoś obok, kogoś bliskiego, kogoś od kogo czułaby ciepło i wsparcie. Chyba nie dałaby rady, gdyby była tu sama, gdyby siedziała wyprostowana i czekała na koniec, odmawiając modlitwy za tych, którzy zginęli z nieznanych jej przyczyn.
I dochodziła ta nieprzyjemna atmosfera, która potęgowała te uczucie bezsilności i smutku. Omiotła krótkim spojrzeniem najbliższe otoczenie, gdy tak przyciskała policzek do ramienia Jamesa. Nie zauważyła nawet Irytka, który znikąd się pojawił przy nich, nie zareagowała, gdy zaczął swoimi niematerialnymi palcami dotykać jej karku, sprawdzać jej włosy. Czuła się zmęczona, przytłoczona, chciała utonąć pod ciepłym kocem z kubkiem herbaty, albo czekolady...z każdą chwilą zdawała się być coraz słabsza i słabsza, gdy szeptała ciche słowa modlitwy, którą niegdyś nauczyła ją mama. Zareagowała dopiero wtedy, gdy James ją przesunął i otworzyła gwałtownie oczy, rozglądając się gorączkowo wokół. Zauważyła Irytka, a jej czoło zmarszczyło się, kiedy zaczęła się zastanawiać, co on tutaj robi. Nie sądziła, że zobaczy go poza zamkiem i to na pogrzebie. Nie miała jednak dużo czasu na myślenie, bowiem chwilę później, pomiędzy Irytkiem a Jamesem doszło do krótkiej sprzeczki. Lily pobladła, czując jak palce nerwowo zaciskają się na czarnej spódnicy. I co teraz? Co powinna zrobić?! Przecież była Prefektem Naczelnym i jest tutaj tyle osób i...
Gryfon odsunął się od niej, skupiając się na duchu. Dziewczyna westchnęła ciężko, wyraźnie zmęczona całą sytuacją, starając się zachować spokój. Pogrzeb nie był dobrym miejscem na urządzanie jakichkolwiek scen. Gdy Irytek zniknął, a James zaczął się uspokajać, Evans położyła swoją małą dłoń na jego ramieniu, czując, jak robi się coraz zimniej.
- Nie powinieneś dać mu się sprowokować...zwłaszcza teraz...James...proszę, odpuść – wyszeptała zrezygnowana. – Nie chcę byś potem miał kłopoty. Lepiej się pomódlmy o ich dusze. Zasłużyli na to.
Po czym opadła delikatnie na swoje krzesło, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół niej; że Kyohei i Mulciber zaczynają się przepychać i że podchodzi do nich pan Hucksberry, tylko wykonała znak krzyża i przymknęła swoje zielone oczy z wyraźną ulgą.
- Caroline Rockers
Re: Stary Dąb
Pon Cze 08, 2015 11:41 pm
W czasie, który ona poświęcała Puchonowi, który wyglądał, jak Shane Collins, na błoniach pojawiła się Lyrae Fletcher. Zapewne zaciekawiłoby to Rockers, gdyby nie fakt, że za dużo działo się w jej głowie, za bardzo wszystko ulegało tym komplikacjom, które niczym wielkie szczypce wbijały się w jej ciało, zostawiając po sobie trwałe rany. Powinna...właśnie. Co powinna? Im dłużej tu była, tym bardziej nie wiedziała, co ma zrobić, jak się zachowywać, jak sprawić by ta maska, która obecnie widniała na jej twarzy, nie osunęła się i nie odkryła prawdziwego oblicza. Pozostała więc gra. Gra, która z każdą przemijającą sekundą, coraz mniej miała z grą wspólnego i zyskiwała na realności. Zwycięstwo uparcie trzymało się kogoś, kto ośmielił się stać na kilka znaczących chwil Wojną i walczyła. Walczyła by wygrać z samym Morfeuszem, który tak chętnie sięgał po niewinną duszyczkę.
Czy to teraz Ty, zostaniesz moim egzotycznym ptakiem, którego nigdy nie pochwycę w swe poplamione krwią dłonie?
Życie może być piękne! Wystarczy tylko zniszczyć świat, pokonać wszystkich ludzi i samemu stać na jego zgliszczach. Wtedy wśród chaosu będzie można znaleźć upragniony od dawna spokój. Ale to...tylko moje słowa, moja droga. Twoja już niekoniecznie, zresztą żadnego rozsądnego człowieka.
Ale czy Ty jesteś rozsądny?
Była czymś innym. Zawsze uparcie w to wierzyła, zwłaszcza gdy jej pióra były wyrywane przez jej matkę bardzo skutecznie, która niczym najprawdziwszy Bóg wymierzała swą sprawiedliwość, karała za nieposłuszeństwo, odliczała kolejne sekundy do tego, aby z niczego stworzyć swój wymarzony ideał.
Coś jednak poszło nie tak. Wydawało się, że wszystko zadziałało, ale...pod chłodną i wyuczoną obudową marionetki, czaiło się coś niebezpiecznego, najprawdopodobniej wewnętrzna usterka, której pani Matka nie przewidziała.
Ale...nie jestem zła. Nie jestem przecież...zła?
Jesteś Nadzieją. Szaloną Nadzieją, którą pragnie się mieć do samego końca, która sprawia, że można przeżyć najgorsze upały i mrozy, można uwierzyć, że w życiu zdarzą się dobre rzeczy po całym łańcuchu Naszych koszmarów, które stały się rzeczywistością. Wiara jest tylko skutkiem. Ty jesteś tym, który do niej doprowadza. Wystarczy, że będziesz chciał, że skupisz się na tym wystarczająco mocno i...
Ale to nie dla mnie. Śmierć czeka, ona wciąż szepcze mi do ucha, że to nie dla mnie. Moje przeznaczenie jest inne, już dawno zostało gdzieś to zapisane, że ktoś taki, jak Ja...musi przyczynić się do innych rzeczy. Dla innych może to brzmieć, jak szalone majaki obłąkanej osoby, ale dla kogoś takiego, jak Ja? To jest prawda. Najprawdziwsza prawda, która dodaje mi sił. A gdy przyjdzie po mnie w końcu kostucha...przywita mnie, jak swą siostrę. Swe szalone Zwycięstwo w lodowej koronie, które uczyniło świat lepszym miejscem.
Trzy pocałunki. Najpierw był On. Potem byłam Ja. I ten Ostateczny. Nie zostało już nic poza wspomnieniami, nic co byłoby w stanie mnie uratować...ale właściwie, to nie potrzebuję pomocy! Tak też jest dobrze. Tak jest bardzo dobrze.
Nie pozwoliła mu jednak zasnąć, ponieważ to nie było zdecydowanie wskazane. Intuicja? Szaleństwo? Można nazwać to jakkolwiek, ważne żeby zadziałało. Deszcz nie przestawał padać, skupiając się zwłaszcza na niej – w końcu nie miała na sobie żadnych zaklęć, ani też nie używała parasolki, więc stanowiła idealny cel. Zimne krople spływały z włosów na szatę i z twarzy, urządzając sobie niebezpieczną wędrówkę ku jej szyi, gdy C. zajmowała się doprowadzeniem chłopaka do miarę przyzwoitego stanu; co raczej nie było wykonalne.
Powoli zaczął wracać do swojej pierwotnej postaci, a ona z ukłuciem rozczarowania, mogła się jedynie temu przyglądać, nie przerywając głaskania jego ciemnych włosów, które po chwili stały się krótkie i kasztanowe. Kiedy już dokonała się cała transmutacja i obok niej siedział w stu procentach Joshua Hope, Caroline cofnęła rękę, nieco speszona. Gdy zaś otworzył oczy i uśmiechnął się do niej, zamrugała niepewnie i zmrużyła nieufnie chmurne tęczówki. Co jest z nim nie tak...? Co jest z nim...do cholery...nie tak?!
Nie odpowiedziała na jego powitanie, zamiast tego westchnęła ciężko, przejeżdżając dłonią po swojej twarzy, po czym wyprostowała się i skierowała swe oczy przed siebie, słuchając jednak tego, co mówi do niej Puchon.
- Możliwe... – odparła zdawkowo, nadal nie chcąc na niego spojrzeć. Nie, po prostu nie i koniec. Nawet jeśli się z nim zgadzała, to raczej nie mieli tu za wiele do gadania. Kimże oni byli, by móc o tym decydować...? No kim? Po jakimś czasie i tak wszyscy zapomną. Drgnęła, a ciarki przeszły po kręgosłupie, gdy ponownie się odezwał. Gdzieś z boku zaczęła się przepychanka, za nimi siedziała jej matka, a przed nimi znajdowały się trumny, nie mówiąc już o piorunach i deszczu.
- Jak możesz tak po prostu...o tym mówić? Jakbyś rzeczywiście to wiedział, jakbyś... – zatrzymała się nagle, zwracając lodowate tęczówki w jego stronę przez które przecinały się pojedyncze błyskawice. Zajrzała w jego żółte oczy, nie mogąc już dłużej patrzeć na ten jego uśmiech; jakby odkrył jakąś tajemnicę, jakby wiedział więcej, niż ktokolwiek inny.
Połączenie zostało przerwane. Proszę spróbować skontaktować się później.
Nie odpowiedziała, przyglądała się za to, jak powoli ponownie odpływa, jakby dawał się porwać kolejnej fali. W między czasie do akcji wkroczył profesor OPCM, a szepty zamilkły i wszystko zdawało się wrócić do normy.
Fantastycznie.
- Przestali i na Merlina, nie zasypiaj, to nie jest odpowiednie miejsce byś zasypiał – wyszeptała z cichym jękiem niedowierzania i tym razem szturchnęła go mocniej w bark i kopnęła go w łydkę z dwa razy.
Dlaczego właściwie to robiła...?
No dlaczego w ogóle interesowała się jego losem?
Nie był przecież nikim wyjątkowym.
Nie był...prawda...?
Czy to teraz Ty, zostaniesz moim egzotycznym ptakiem, którego nigdy nie pochwycę w swe poplamione krwią dłonie?
Życie może być piękne! Wystarczy tylko zniszczyć świat, pokonać wszystkich ludzi i samemu stać na jego zgliszczach. Wtedy wśród chaosu będzie można znaleźć upragniony od dawna spokój. Ale to...tylko moje słowa, moja droga. Twoja już niekoniecznie, zresztą żadnego rozsądnego człowieka.
Ale czy Ty jesteś rozsądny?
Była czymś innym. Zawsze uparcie w to wierzyła, zwłaszcza gdy jej pióra były wyrywane przez jej matkę bardzo skutecznie, która niczym najprawdziwszy Bóg wymierzała swą sprawiedliwość, karała za nieposłuszeństwo, odliczała kolejne sekundy do tego, aby z niczego stworzyć swój wymarzony ideał.
Coś jednak poszło nie tak. Wydawało się, że wszystko zadziałało, ale...pod chłodną i wyuczoną obudową marionetki, czaiło się coś niebezpiecznego, najprawdopodobniej wewnętrzna usterka, której pani Matka nie przewidziała.
Ale...nie jestem zła. Nie jestem przecież...zła?
Jesteś Nadzieją. Szaloną Nadzieją, którą pragnie się mieć do samego końca, która sprawia, że można przeżyć najgorsze upały i mrozy, można uwierzyć, że w życiu zdarzą się dobre rzeczy po całym łańcuchu Naszych koszmarów, które stały się rzeczywistością. Wiara jest tylko skutkiem. Ty jesteś tym, który do niej doprowadza. Wystarczy, że będziesz chciał, że skupisz się na tym wystarczająco mocno i...
Ale to nie dla mnie. Śmierć czeka, ona wciąż szepcze mi do ucha, że to nie dla mnie. Moje przeznaczenie jest inne, już dawno zostało gdzieś to zapisane, że ktoś taki, jak Ja...musi przyczynić się do innych rzeczy. Dla innych może to brzmieć, jak szalone majaki obłąkanej osoby, ale dla kogoś takiego, jak Ja? To jest prawda. Najprawdziwsza prawda, która dodaje mi sił. A gdy przyjdzie po mnie w końcu kostucha...przywita mnie, jak swą siostrę. Swe szalone Zwycięstwo w lodowej koronie, które uczyniło świat lepszym miejscem.
Trzy pocałunki. Najpierw był On. Potem byłam Ja. I ten Ostateczny. Nie zostało już nic poza wspomnieniami, nic co byłoby w stanie mnie uratować...ale właściwie, to nie potrzebuję pomocy! Tak też jest dobrze. Tak jest bardzo dobrze.
Nie pozwoliła mu jednak zasnąć, ponieważ to nie było zdecydowanie wskazane. Intuicja? Szaleństwo? Można nazwać to jakkolwiek, ważne żeby zadziałało. Deszcz nie przestawał padać, skupiając się zwłaszcza na niej – w końcu nie miała na sobie żadnych zaklęć, ani też nie używała parasolki, więc stanowiła idealny cel. Zimne krople spływały z włosów na szatę i z twarzy, urządzając sobie niebezpieczną wędrówkę ku jej szyi, gdy C. zajmowała się doprowadzeniem chłopaka do miarę przyzwoitego stanu; co raczej nie było wykonalne.
Powoli zaczął wracać do swojej pierwotnej postaci, a ona z ukłuciem rozczarowania, mogła się jedynie temu przyglądać, nie przerywając głaskania jego ciemnych włosów, które po chwili stały się krótkie i kasztanowe. Kiedy już dokonała się cała transmutacja i obok niej siedział w stu procentach Joshua Hope, Caroline cofnęła rękę, nieco speszona. Gdy zaś otworzył oczy i uśmiechnął się do niej, zamrugała niepewnie i zmrużyła nieufnie chmurne tęczówki. Co jest z nim nie tak...? Co jest z nim...do cholery...nie tak?!
Nie odpowiedziała na jego powitanie, zamiast tego westchnęła ciężko, przejeżdżając dłonią po swojej twarzy, po czym wyprostowała się i skierowała swe oczy przed siebie, słuchając jednak tego, co mówi do niej Puchon.
- Możliwe... – odparła zdawkowo, nadal nie chcąc na niego spojrzeć. Nie, po prostu nie i koniec. Nawet jeśli się z nim zgadzała, to raczej nie mieli tu za wiele do gadania. Kimże oni byli, by móc o tym decydować...? No kim? Po jakimś czasie i tak wszyscy zapomną. Drgnęła, a ciarki przeszły po kręgosłupie, gdy ponownie się odezwał. Gdzieś z boku zaczęła się przepychanka, za nimi siedziała jej matka, a przed nimi znajdowały się trumny, nie mówiąc już o piorunach i deszczu.
- Jak możesz tak po prostu...o tym mówić? Jakbyś rzeczywiście to wiedział, jakbyś... – zatrzymała się nagle, zwracając lodowate tęczówki w jego stronę przez które przecinały się pojedyncze błyskawice. Zajrzała w jego żółte oczy, nie mogąc już dłużej patrzeć na ten jego uśmiech; jakby odkrył jakąś tajemnicę, jakby wiedział więcej, niż ktokolwiek inny.
Połączenie zostało przerwane. Proszę spróbować skontaktować się później.
Nie odpowiedziała, przyglądała się za to, jak powoli ponownie odpływa, jakby dawał się porwać kolejnej fali. W między czasie do akcji wkroczył profesor OPCM, a szepty zamilkły i wszystko zdawało się wrócić do normy.
Fantastycznie.
- Przestali i na Merlina, nie zasypiaj, to nie jest odpowiednie miejsce byś zasypiał – wyszeptała z cichym jękiem niedowierzania i tym razem szturchnęła go mocniej w bark i kopnęła go w łydkę z dwa razy.
Dlaczego właściwie to robiła...?
No dlaczego w ogóle interesowała się jego losem?
Nie był przecież nikim wyjątkowym.
Nie był...prawda...?
- Liv Mendez
Re: Stary Dąb
Wto Cze 09, 2015 12:45 am
Mijały sekundy.
Mijały minuty.
Czas wciąż biegł do przodu. Nie zatrzymywał się. Nie zwolnił ani na chwile, mimo iż mogło się tak wydawać... Nie… On wciąż biegł jak szalony i z każdą chwilą przybliżał wszystkich, tu obecnych, do ich końca. Do ich śmierci. Kiedyś to oni będą leżeć w trumnach. Kiedyś to ich będą opłakiwać. Kiedyś to na ich pogrzebie zbierze się mnóstwo ludzi. Miejsca zapełnią się bliskimi, jak i tymi, których widzieli tylko kilka razy i nawet nie mieli okazji zamienić chociaż jednego słówka. Jedni i drudzy będą chcieli ich pożegnać. Ten ostatni raz. Tak jak dzisiaj. Tak jak w tym momencie. A może nie…? A może nikt nie pojawi się na ich pogrzebie. Może nie będą tego warci. Może zostaną zapomniani. Nikt już nie wspomni ich imienia, nikt nie zapłacze nad ich losem. Kto wie cóż przyniesie Los, który czasem daje podrabianą talie kart i rozkazuje rozegrać tą najważniejszą partie. I jak tu wygrać…?
Burza była coraz bliżej. Zerwał się silny wiatr, a deszcz zacinał coraz bardziej. Liv nie poprosiła o zaklęcie ochronne, ani też sama go nie rzuciła na swoją osobę. Krople odpijały się o jej ciało. Wsiąkały w poły płaszcza, przesiąkały włosy, które dzisiaj były związane w elegancki kok. Kilka kosmyków, które niesfornie wysunęły się z fryzury przyklejały się do jej szyi. Nie przejmowała się tym. Ba! Nawet nie zwracała na to uwagi. Jakby to była mała, nieznacząca rzecz. Bo tak naprawdę… Czy coś znaczyła? Dziewczyna nie wpatrywała się już w Puchona, nie miała siły dłużej przyglądać się jego osobie, temu wszystkiemu co działo się z jego ciałem. To było zbyt osobiste. Nie patrzyła również na trumny, jej wzrok skierowany był gdzieś w przestrzeń. Z zamyślenia wyrwały ją słowa Dyrektora, jednak wciąż patrzyła w to samo miejsce. Po cichu zaczęła odmawiać tak dobrze znaną modlitwę, którą nauczyła ją własna matka, gdy pierwszy raz udały się na pogrzeb. A było ich już kilka…
Ludzie umierają.
Nie da się od tego uciec.
Pełną spokoju ciszę przerwała kłótnia uczniów, jak i późniejsza bijatyka. Gryfonka niechętnie spojrzała w ich kierunku. Po co w ogóle przyszli w to miejsce, skoro nie potrafią uszanować tego co dzieje się właśnie teraz? Jak mają czuć się bliscy zmarłych, gdy na pogrzebie ich ukochanych, jakieś małolaty wszczynają bójkę o byle błahostkę? Liv westchnęła tylko i rozejrzała się po obecnych. Zatrzymała wzrok na pewnej osobie odzianej w czerń. Co prawda, wszyscy mieli na sobie szaty w stonowanych kolorach, ale tą czerń poznałaby, chyba, wszędzie. Przynajmniej tak jej się wydawało. W głowie rozbrzmiały jego słowa, tak głośne, tak wyraźne. Jakby stałe przed nią i wypowiadał je w tej właśnie chwili. A to jedynie wspomnienia, ale wspomnienia, których nie potrafiła zakopać. Te słowa wciąż krążyły po jej głowie, choć minęło kilka dni od ich spotkania. Spuściła wzrok jakby bała się, że wczuje jak się mu przygląda, mimo iż stał kilka metrów od niej i to odwrócony plecami…
Im dłużej znajdowała się obok tego Dębu, tym gorzej się czuła. Ogarniał ją dziwny smutek, rozpacz. Chociaż wciąż na jej twarzy gościł spokój, w środku wszystko rozdzierało się na małe kawałki. Wszystko w tym miejscu było dziwne. Powietrze jakby za ciężkie by oddychać. Zbyt dużo czarnej magii. Złej magii. Mimo iż miała ogromną ochotę uciec z tego miejsca, zapomnieć o tych uczuciach, postanowiła, że zostanie do końca.
Da radę.
Wytrzyma.
Czy aby na pewno…?
Mijały minuty.
Czas wciąż biegł do przodu. Nie zatrzymywał się. Nie zwolnił ani na chwile, mimo iż mogło się tak wydawać... Nie… On wciąż biegł jak szalony i z każdą chwilą przybliżał wszystkich, tu obecnych, do ich końca. Do ich śmierci. Kiedyś to oni będą leżeć w trumnach. Kiedyś to ich będą opłakiwać. Kiedyś to na ich pogrzebie zbierze się mnóstwo ludzi. Miejsca zapełnią się bliskimi, jak i tymi, których widzieli tylko kilka razy i nawet nie mieli okazji zamienić chociaż jednego słówka. Jedni i drudzy będą chcieli ich pożegnać. Ten ostatni raz. Tak jak dzisiaj. Tak jak w tym momencie. A może nie…? A może nikt nie pojawi się na ich pogrzebie. Może nie będą tego warci. Może zostaną zapomniani. Nikt już nie wspomni ich imienia, nikt nie zapłacze nad ich losem. Kto wie cóż przyniesie Los, który czasem daje podrabianą talie kart i rozkazuje rozegrać tą najważniejszą partie. I jak tu wygrać…?
Burza była coraz bliżej. Zerwał się silny wiatr, a deszcz zacinał coraz bardziej. Liv nie poprosiła o zaklęcie ochronne, ani też sama go nie rzuciła na swoją osobę. Krople odpijały się o jej ciało. Wsiąkały w poły płaszcza, przesiąkały włosy, które dzisiaj były związane w elegancki kok. Kilka kosmyków, które niesfornie wysunęły się z fryzury przyklejały się do jej szyi. Nie przejmowała się tym. Ba! Nawet nie zwracała na to uwagi. Jakby to była mała, nieznacząca rzecz. Bo tak naprawdę… Czy coś znaczyła? Dziewczyna nie wpatrywała się już w Puchona, nie miała siły dłużej przyglądać się jego osobie, temu wszystkiemu co działo się z jego ciałem. To było zbyt osobiste. Nie patrzyła również na trumny, jej wzrok skierowany był gdzieś w przestrzeń. Z zamyślenia wyrwały ją słowa Dyrektora, jednak wciąż patrzyła w to samo miejsce. Po cichu zaczęła odmawiać tak dobrze znaną modlitwę, którą nauczyła ją własna matka, gdy pierwszy raz udały się na pogrzeb. A było ich już kilka…
Ludzie umierają.
Nie da się od tego uciec.
Pełną spokoju ciszę przerwała kłótnia uczniów, jak i późniejsza bijatyka. Gryfonka niechętnie spojrzała w ich kierunku. Po co w ogóle przyszli w to miejsce, skoro nie potrafią uszanować tego co dzieje się właśnie teraz? Jak mają czuć się bliscy zmarłych, gdy na pogrzebie ich ukochanych, jakieś małolaty wszczynają bójkę o byle błahostkę? Liv westchnęła tylko i rozejrzała się po obecnych. Zatrzymała wzrok na pewnej osobie odzianej w czerń. Co prawda, wszyscy mieli na sobie szaty w stonowanych kolorach, ale tą czerń poznałaby, chyba, wszędzie. Przynajmniej tak jej się wydawało. W głowie rozbrzmiały jego słowa, tak głośne, tak wyraźne. Jakby stałe przed nią i wypowiadał je w tej właśnie chwili. A to jedynie wspomnienia, ale wspomnienia, których nie potrafiła zakopać. Te słowa wciąż krążyły po jej głowie, choć minęło kilka dni od ich spotkania. Spuściła wzrok jakby bała się, że wczuje jak się mu przygląda, mimo iż stał kilka metrów od niej i to odwrócony plecami…
Im dłużej znajdowała się obok tego Dębu, tym gorzej się czuła. Ogarniał ją dziwny smutek, rozpacz. Chociaż wciąż na jej twarzy gościł spokój, w środku wszystko rozdzierało się na małe kawałki. Wszystko w tym miejscu było dziwne. Powietrze jakby za ciężkie by oddychać. Zbyt dużo czarnej magii. Złej magii. Mimo iż miała ogromną ochotę uciec z tego miejsca, zapomnieć o tych uczuciach, postanowiła, że zostanie do końca.
Da radę.
Wytrzyma.
Czy aby na pewno…?
- Cassie Blake
Re: Stary Dąb
Wto Cze 09, 2015 11:42 am
Była tutaj, gdzie nogi same ją przyniosły, idąc krok w krok za nieliczną grupką puchonów, wlokących się powoli ze świadomością nieuniknionego losu, który kazał im być właśnie tutaj, na błoniach, płynących na fali rozpaczy i smutku, wwiercającego się w młode serca jak największa z goryczy, pulsująca w żyłach i skażająca nawet te dusze, które nie były naznaczone mrokiem i złem. Była tutaj, wiedziona jakimś dziwnym instynktem, zmuszającym ją do udziału w wydarzeniu, którego nienawidziła – tak, jej mała, słodka marzycielska duszyczka burzyła się z każdym kolejnym krokiem, że ciało kieruje ją w miejsce, w którym nie było marzeń, nie było szczęścia, nie było radości, ale gdzie pulsowało jądro ciemności, zatopione w twarzach zebranych. Nie chciała tu być. Nienawidziła miejsca, w którym hołdowano rozpaczy, gdzie gloryfikowano brutalność. To nie było miejsce dla niej, nie było miejsce dla uczniów, którzy nie chcieli tu być, a może tak jak i ona zostali przymuszeni obowiązkiem, podczas ich ich serca i dusze rozpalało pragnienie, by schować się w zacisznym dormitorium i zapomnieć. Czemu rozkazywano im na nowo rozdrapywać rany, które powoli zaczęły się goić? Czytelniku, nie będę Cię przekonywać, że Cassie nie znała nikogo z zabitych. Nie będę Ci wmawiać, że były dla nich zupełnie obcymi osobami, mijanymi na korytarzach, w salach, rozmazanymi twarzami, które szybko ulatywały jej z pamięci. Nie będę Ci mówić, że dla niej nie miało znaczenia wszystko, co nie było nim. To jest prawda, której nie zamierzam Ci udowadniać. Więc czy teraz rozumiesz, dlaczego nasza mała biedna Puchonka źle się czuła w tłumie, który nic dla niej nie znaczył? Że gdy patrzyła na trumny, w których leżały nieznane jej ciała, miała tylko ochotę wrócić do zamku, ale karcące spojrzenia nauczycieli były wystarczającym powodem, by zostać, by wytrzymać jeszcze trochę?
A teraz pomyśl, Czytelniku. Jeśli dla niej przebywanie tutaj było trudne i niechciane, jeśli jej wyobraźnia właśnie ulatywała poza mgłę smutku, żałobnych pomruków i nieszczęsnych postękiwań, to jak mogli się czuć ci, których ze zmarłymi coś łączyło? Czyż to nie było okrutne, zmuszać ich do przychodzenia na pogrzeb? Do miejsca, które w ich świadomości, w ich uczniowskiej pamięci zawsze kojarzyło się z radością i ze szczęściem? Gdy teraz będą wyglądać przez okno, szukając zielonych koron drzew, czy nie będą zawsze wspominać tego dębu, a ich radosne twarze z łobuzerskimi uśmiechami nie zmienią się nagle w ponure oblicza, pozbawione młodzieńczej radości? Oooch, Czytelniku, jakże to było bestialskie! Nie każdy tak jak ona mógł się schować w świat fantazji. Nie każdy mógł czerpać radość z dotykania rzeczy, które dla innych były tragedią i dramatem. Ona mogła. Dla niej nie miało to znaczenia, bo znaczenie umykało gdzieś w przeszłość, zagubione i zapomniane, by Cassie mogła się cieszyć nawet tymi drobinkami szczęścia, które inni rozdeptywali w swoim marszu nienawiści, nie bacząc na dobro drugiej osoby, na to że ranią. A ranili wszystkim. Swoim poczuciem pseudowielkości. Swoim narcyzmem, zadufaniem. Swoją niekonsekwencją i ciągłym zmienianiem zdania tylko po to, by konformistycznie dopasować się większości – tej większości, która bez żadnego ale gotowa byłaby jednocześnie zmieść ich w pył dla własnej zachcianki chwili. Ranili złem, które dla nich było dobrem. Ranili niezrozumieniem, że ktoś mógłby mieć inne zdanie, inne spojrzenie, że ktoś mógłby być po prostu inny – taki jak Cassie zagubiony w rzeczywistości, płynący na chmurach marzeń, żyjący własnym, szczęśliwym życiem, a nie brutalnością, okrucieństwem, nienawiścią, w których inni mieli zamiłowanie i dla których było to całym, chorym i nienormalnym światem. Ranili własną ślepotą, widząc tylko własne kroki i żyjąc tylko dla siebie, podczas gdy inni pogrążali się we własnym życiu, nagle tak przerwanym i zapomnianym, bo mrok w duszach uczniów nie pozwalał ich pamiętać.
Przypomniała sobie książkę, którą niegdyś, gdy jeszcze w jej mugolskim życiu był czas na lekturę, tak żarliwe pochłaniała, strona po stronie odgrywając bajkowy świat, magiczne zjawiska, o których wtedy tylko śniła. Gdy w jej wyobraźni malowało się historyczne tło historii, o których czytała i których tak bardzo była wtedy częścią. Patrząc po twarzach osób, których nie rozpoznawała, zadawała sobie jedno, jedyne pytanie, które w tej książce stanowiło istotę fabuły pisanej przez autora. Quo vadis? Ale teraz, gdy twarze za welonami rozpaczy były rozmazane i niewyraźne, pytanie to ustępowało kolejnemu. Quo ire vis? Czy droga, którą przed nami roztoczono, jest faktycznie tą drogą, po której chcemy stąpać? Czy mrok i ból mają być wyznacznikami naszego życia? Może i była głupiutką puchonką, dla której rzeczywistość nie istniała, która żyła chyba tylko po to, aby inni mogli się z niej wyśmiewać, wskazywać na nią palcem lub ignorować, jakby była powietrzem – istniejącym i niezbędnym, ale wciąż nienamacalnym, niewidzialnym.
Jednak w przeciwieństwie do innych, ona potrafiła dostrzec belkę we własnym oku.
I dopiero później wskazywała palcem na tych, u których widziała drzazgę.
Dlaczego inni tego nie potrafili? Dlaczego nie umieli przyznać się do błędu, do własnej słabości, do popełnionych pomyłek i fałszywych kroków, które wywiodły ich na manowce, z których nie potrafili zawrócić, brnąc dalej w bagno nienawiści i niezrozumienia? Ilu spośród tu zebranych tak naprawdę wiedziało, po co tu jest? Ilu przyszło pożegnać przyjaciół i kolegów, a ilu przygnała chora ciekawość? Ilu było tu z poczucia obowiązku i obawy przed ostracyzmem, chociaż tak naprawdę woleli być gdzie indziej, a ilu oczekiwało tej ceremonii z chorą niecierpliwością, węsząc wszędzie sensację? Czy był sposób, by powstrzymać to szaleństwo, które ogarnęło cały zamek? Te mordy, którymi zaczęto się interesować za późno – o ironio! Czytelniku, czy potrzeba było dziesiątek trupów, aby zauważyć mrok w duszach uczniów? Ale było na to antidotum. Był sposób, by opanować szaleństwo, które rozwijało się w sercach tych najmłodszych latorośli, które za rok, za dwa opuszczą niebezpieczne już mury – a tak ich przecież zapewniano, że w Hogwarcie nic im nie grozi, że to miejsce jest szkolnym rajem dla każdego jedenastoletniego Anglika, Szkota czy Walijczyka z Irlandczykiem, że znajdą tu oazę spokoju, na której będą mogli stawiać fundamenty nie tylko pod swoją magiczną wiedzę, ale i rozkoszne dzieciństwo a potem piękne, nastoletnie lata spędzone z przyjaciółmi, pierwszymi miłościami i tak, tak, pierwszymi nienawiściami.
Było antidotum. Wystarczyło zamknąć szkołę.
Patrząc na stojące trumny z przykrością pomyślała, że niewielu okazało się wystarczająco silnymi, by pokonać nienawiść, która była największą cechą słabości. Tych jedenaście ciał było dowodem, że znaleźli się ludzie, dla których nienawiść była całym życiem. Słabi ludzie. I czy uwierzysz Czytelniku, że w tym momencie Cassie bardziej szkoda było właśnie ich, tych którzy ulegali nienawiści, niż tych jedenastu zmarłych?
Zmarłych nie trzeba żałować.
Nie po tym, co się stało z Hogwartem, który przestał być już bezpieczną szkołą. Trzeba żałować tych, których twarze wykrzywione były szyderczymi, przerażającymi grymasami uśmiechu. Którzy w duszy radowali się z cudzego nieszczęścia, a sami nie potrafili dostrzec, że są jego powodem. Trzeba żałować tych, których plotkarskie języki krzywdziły mocniej niż wbijane w serce sztylety. Na współczucie zasługiwali nie ci, którzy cicho leżeli w aksamicie trumny, głusi na sztuczny płacz i udawany jęk – oni nie musieli się przejmować życiem, które tak gwałtownie z nich uciekło, jak szczury z topiącego się statku, jak powietrze z przebitego balonu życia – na współczucie zasługiwali ci, którzy fałszywie mienili się przyjaciółmi, a pierwsi wbili nóż w plecy dla własnej chciwości, by sprostować rzeczywistość do własnych celów. Żałowała tych, którzy uzurpowali sobie prawo do kreowania tej rzeczywistości, zabierając innym najmniejszą nawet szansę na zachowanie choćby okruszynki marzeń; którzy dowodzili hordami równych sobie żałosnych postaci. Pragnących kąpać się we krwi rozpaczy i nienawiści, w nasieniu pogardy i zła. Siejących tylko grozę i śmierć.
Gorzki uśmiech przemknął po jej twarzy, gdy w zebranej grupce osób wypatrywała tych, o których krążyły plotki – drapieżne, niebezpieczne, gdy są ignorowane, ale wręcz nie do opanowania i wyjaśnienia, gdy się im zaprzecza. Plotkami obalano dyktatorów, największych cesarzy i królów, z powodu plotek upadały całe dynastie, a zaplanowane wojny nie dochodziły do skutku lub sojusznicy obracali się przeciwko sobie. Była powietrzem w zamku, niewidzialnym, niesłyszalnym. Ale widziała i słyszała. Widziała i słyszała tych, którzy robili wiele rzeczy na pokaz, uważając to za przykład cnoty. Ale gdy to samo zrobił ktoś inni, wskazywali na niego palcem i nazywali to grzechem. Widziała tych, którzy swój pęd do władzy i potęgi nazywali ambicją. Ale gdy to samo dostrzegali u innych, nie wahali się nazwać tego żądzą chwały. Widziała tych, którzy swoją zręczność nazywali u innych lisią przebiegłością. Którzy własną waleczność i bohaterskość u innych widzieli egoizmem i przypisywaniem sobie zasług. Dlaczego, patrząc na to wszystko, nie miała uciec w swój świat fantazji, o wiele bardziej kuszący, zachęcający, bezpieczniejszy, który był tym światem, w którym pragnęła żyć? Światem, gdzie miłość nazywano miłością, a nienawiść nienawiścią. Gdzie nie było podziałów na tych lepszych i gorszych. Światem, w którym nie było dziesiątek trupów uczniów, na których nikt nie reagował. Prawdziwym światem, który mimo że pochodził z głębi fantazji, był normalniejszy od rzeczywistości, w której przyszło jej żyć i uczestniczyć.
Rzeczywistości, w której podobno wszyscy byli równi, ale co było wyłącznie ułudą.
Ci mniej równi leżeli teraz w spokojnych trumnach, błogo nieświadomi, błogo szczęśliwi, że ominą ich kolejne tragedie, na które nikt nie zareaguje.
Chciała być równie szczęśliwi jak oni. Chciała.
Mijały minuty ciszy, przerywane szeptami dobiegającymi z prowadzonych półgłosem rozmów. Karcące spojrzenia nauczycieli złagodniały, a jej serce nagle wiedziało, co musiała zrobić. Odwróciła się, napotykając na swojej drodze jakiegoś wysokiego chłopaka, który bez słowa ustąpił jej miejsca. Ich spojrzenia, wymienione w ułamkach sekund, wyrażały to samo. Odeszła.
Z/t
A teraz pomyśl, Czytelniku. Jeśli dla niej przebywanie tutaj było trudne i niechciane, jeśli jej wyobraźnia właśnie ulatywała poza mgłę smutku, żałobnych pomruków i nieszczęsnych postękiwań, to jak mogli się czuć ci, których ze zmarłymi coś łączyło? Czyż to nie było okrutne, zmuszać ich do przychodzenia na pogrzeb? Do miejsca, które w ich świadomości, w ich uczniowskiej pamięci zawsze kojarzyło się z radością i ze szczęściem? Gdy teraz będą wyglądać przez okno, szukając zielonych koron drzew, czy nie będą zawsze wspominać tego dębu, a ich radosne twarze z łobuzerskimi uśmiechami nie zmienią się nagle w ponure oblicza, pozbawione młodzieńczej radości? Oooch, Czytelniku, jakże to było bestialskie! Nie każdy tak jak ona mógł się schować w świat fantazji. Nie każdy mógł czerpać radość z dotykania rzeczy, które dla innych były tragedią i dramatem. Ona mogła. Dla niej nie miało to znaczenia, bo znaczenie umykało gdzieś w przeszłość, zagubione i zapomniane, by Cassie mogła się cieszyć nawet tymi drobinkami szczęścia, które inni rozdeptywali w swoim marszu nienawiści, nie bacząc na dobro drugiej osoby, na to że ranią. A ranili wszystkim. Swoim poczuciem pseudowielkości. Swoim narcyzmem, zadufaniem. Swoją niekonsekwencją i ciągłym zmienianiem zdania tylko po to, by konformistycznie dopasować się większości – tej większości, która bez żadnego ale gotowa byłaby jednocześnie zmieść ich w pył dla własnej zachcianki chwili. Ranili złem, które dla nich było dobrem. Ranili niezrozumieniem, że ktoś mógłby mieć inne zdanie, inne spojrzenie, że ktoś mógłby być po prostu inny – taki jak Cassie zagubiony w rzeczywistości, płynący na chmurach marzeń, żyjący własnym, szczęśliwym życiem, a nie brutalnością, okrucieństwem, nienawiścią, w których inni mieli zamiłowanie i dla których było to całym, chorym i nienormalnym światem. Ranili własną ślepotą, widząc tylko własne kroki i żyjąc tylko dla siebie, podczas gdy inni pogrążali się we własnym życiu, nagle tak przerwanym i zapomnianym, bo mrok w duszach uczniów nie pozwalał ich pamiętać.
Przypomniała sobie książkę, którą niegdyś, gdy jeszcze w jej mugolskim życiu był czas na lekturę, tak żarliwe pochłaniała, strona po stronie odgrywając bajkowy świat, magiczne zjawiska, o których wtedy tylko śniła. Gdy w jej wyobraźni malowało się historyczne tło historii, o których czytała i których tak bardzo była wtedy częścią. Patrząc po twarzach osób, których nie rozpoznawała, zadawała sobie jedno, jedyne pytanie, które w tej książce stanowiło istotę fabuły pisanej przez autora. Quo vadis? Ale teraz, gdy twarze za welonami rozpaczy były rozmazane i niewyraźne, pytanie to ustępowało kolejnemu. Quo ire vis? Czy droga, którą przed nami roztoczono, jest faktycznie tą drogą, po której chcemy stąpać? Czy mrok i ból mają być wyznacznikami naszego życia? Może i była głupiutką puchonką, dla której rzeczywistość nie istniała, która żyła chyba tylko po to, aby inni mogli się z niej wyśmiewać, wskazywać na nią palcem lub ignorować, jakby była powietrzem – istniejącym i niezbędnym, ale wciąż nienamacalnym, niewidzialnym.
Jednak w przeciwieństwie do innych, ona potrafiła dostrzec belkę we własnym oku.
I dopiero później wskazywała palcem na tych, u których widziała drzazgę.
Dlaczego inni tego nie potrafili? Dlaczego nie umieli przyznać się do błędu, do własnej słabości, do popełnionych pomyłek i fałszywych kroków, które wywiodły ich na manowce, z których nie potrafili zawrócić, brnąc dalej w bagno nienawiści i niezrozumienia? Ilu spośród tu zebranych tak naprawdę wiedziało, po co tu jest? Ilu przyszło pożegnać przyjaciół i kolegów, a ilu przygnała chora ciekawość? Ilu było tu z poczucia obowiązku i obawy przed ostracyzmem, chociaż tak naprawdę woleli być gdzie indziej, a ilu oczekiwało tej ceremonii z chorą niecierpliwością, węsząc wszędzie sensację? Czy był sposób, by powstrzymać to szaleństwo, które ogarnęło cały zamek? Te mordy, którymi zaczęto się interesować za późno – o ironio! Czytelniku, czy potrzeba było dziesiątek trupów, aby zauważyć mrok w duszach uczniów? Ale było na to antidotum. Był sposób, by opanować szaleństwo, które rozwijało się w sercach tych najmłodszych latorośli, które za rok, za dwa opuszczą niebezpieczne już mury – a tak ich przecież zapewniano, że w Hogwarcie nic im nie grozi, że to miejsce jest szkolnym rajem dla każdego jedenastoletniego Anglika, Szkota czy Walijczyka z Irlandczykiem, że znajdą tu oazę spokoju, na której będą mogli stawiać fundamenty nie tylko pod swoją magiczną wiedzę, ale i rozkoszne dzieciństwo a potem piękne, nastoletnie lata spędzone z przyjaciółmi, pierwszymi miłościami i tak, tak, pierwszymi nienawiściami.
Było antidotum. Wystarczyło zamknąć szkołę.
Patrząc na stojące trumny z przykrością pomyślała, że niewielu okazało się wystarczająco silnymi, by pokonać nienawiść, która była największą cechą słabości. Tych jedenaście ciał było dowodem, że znaleźli się ludzie, dla których nienawiść była całym życiem. Słabi ludzie. I czy uwierzysz Czytelniku, że w tym momencie Cassie bardziej szkoda było właśnie ich, tych którzy ulegali nienawiści, niż tych jedenastu zmarłych?
Zmarłych nie trzeba żałować.
Nie po tym, co się stało z Hogwartem, który przestał być już bezpieczną szkołą. Trzeba żałować tych, których twarze wykrzywione były szyderczymi, przerażającymi grymasami uśmiechu. Którzy w duszy radowali się z cudzego nieszczęścia, a sami nie potrafili dostrzec, że są jego powodem. Trzeba żałować tych, których plotkarskie języki krzywdziły mocniej niż wbijane w serce sztylety. Na współczucie zasługiwali nie ci, którzy cicho leżeli w aksamicie trumny, głusi na sztuczny płacz i udawany jęk – oni nie musieli się przejmować życiem, które tak gwałtownie z nich uciekło, jak szczury z topiącego się statku, jak powietrze z przebitego balonu życia – na współczucie zasługiwali ci, którzy fałszywie mienili się przyjaciółmi, a pierwsi wbili nóż w plecy dla własnej chciwości, by sprostować rzeczywistość do własnych celów. Żałowała tych, którzy uzurpowali sobie prawo do kreowania tej rzeczywistości, zabierając innym najmniejszą nawet szansę na zachowanie choćby okruszynki marzeń; którzy dowodzili hordami równych sobie żałosnych postaci. Pragnących kąpać się we krwi rozpaczy i nienawiści, w nasieniu pogardy i zła. Siejących tylko grozę i śmierć.
Gorzki uśmiech przemknął po jej twarzy, gdy w zebranej grupce osób wypatrywała tych, o których krążyły plotki – drapieżne, niebezpieczne, gdy są ignorowane, ale wręcz nie do opanowania i wyjaśnienia, gdy się im zaprzecza. Plotkami obalano dyktatorów, największych cesarzy i królów, z powodu plotek upadały całe dynastie, a zaplanowane wojny nie dochodziły do skutku lub sojusznicy obracali się przeciwko sobie. Była powietrzem w zamku, niewidzialnym, niesłyszalnym. Ale widziała i słyszała. Widziała i słyszała tych, którzy robili wiele rzeczy na pokaz, uważając to za przykład cnoty. Ale gdy to samo zrobił ktoś inni, wskazywali na niego palcem i nazywali to grzechem. Widziała tych, którzy swój pęd do władzy i potęgi nazywali ambicją. Ale gdy to samo dostrzegali u innych, nie wahali się nazwać tego żądzą chwały. Widziała tych, którzy swoją zręczność nazywali u innych lisią przebiegłością. Którzy własną waleczność i bohaterskość u innych widzieli egoizmem i przypisywaniem sobie zasług. Dlaczego, patrząc na to wszystko, nie miała uciec w swój świat fantazji, o wiele bardziej kuszący, zachęcający, bezpieczniejszy, który był tym światem, w którym pragnęła żyć? Światem, gdzie miłość nazywano miłością, a nienawiść nienawiścią. Gdzie nie było podziałów na tych lepszych i gorszych. Światem, w którym nie było dziesiątek trupów uczniów, na których nikt nie reagował. Prawdziwym światem, który mimo że pochodził z głębi fantazji, był normalniejszy od rzeczywistości, w której przyszło jej żyć i uczestniczyć.
Rzeczywistości, w której podobno wszyscy byli równi, ale co było wyłącznie ułudą.
Ci mniej równi leżeli teraz w spokojnych trumnach, błogo nieświadomi, błogo szczęśliwi, że ominą ich kolejne tragedie, na które nikt nie zareaguje.
Chciała być równie szczęśliwi jak oni. Chciała.
Mijały minuty ciszy, przerywane szeptami dobiegającymi z prowadzonych półgłosem rozmów. Karcące spojrzenia nauczycieli złagodniały, a jej serce nagle wiedziało, co musiała zrobić. Odwróciła się, napotykając na swojej drodze jakiegoś wysokiego chłopaka, który bez słowa ustąpił jej miejsca. Ich spojrzenia, wymienione w ułamkach sekund, wyrażały to samo. Odeszła.
Z/t
- Remus J. Lupin
Re: Stary Dąb
Wto Cze 09, 2015 12:36 pm
//Wrzucam Rema, bo prefekt, ogólnie raczej nie będę pisał, bo - temat z nieobecnościami.
Siąpiący deszcz był sygnałem, że uroczystość nie potrwa już za długo. Przynajmniej Remus nie przypuszczał, by uczniowie tak chętnie poddawali się deszczowi i pozwalali sobie w spokoju moknąć. Przyszedł tu przed kilkoma minutami, gdy już skończył swoją obowiązkową rundę po zamku (co jak co, ale Remus chyba tylko przy końcu świata zignorowałby obowiązek patrolu. Zwłaszcza dzisiaj, gdy nauczyciele wyszli na błonia, pozostawiając wielki zamek praktycznie bez opieki). Rozejrzał się po zebranym tłumie, wypatrując przyjaciół. Czupryna Jamesa od razu rzuciła mu się w oczy, jakby tęczówki Remusa były przyzwyczajone do odróżniania jamesowego poroża na tle innych. Tym razem jednak Rogacz znalazł sobie towarzystwo innych Gryfonów i Lunatyk prychnął z niedowierzaniem. Najwyraźniej starzy Huncwoci zostali zastąpieni przez imitację pod postacią Zacka, Liv i Lily.
Przesunął szybko po twarzach innych osób, ale żadna nie wydawała się wystarczająco interesująca, by stanąć w towarzystwie właściciela i uczestniczyć w ceremonii. Podszedł więc do grupki Gryfonów, kiwając po drodze głową każdemu, kogo spojrzenie napotkał. Miał szczerą nadzieję, że nikt nie wpadnie na beznadziejny pomysł chowania zmarłych na terenie szkoły. Ale o taką głupotę nie podejrzewał dyrektora, który nigdy by na coś takiego nie pozwolił.
Lekko nadniszczone szaty stanowiły wyraźny kontrast dla eleganckich żałobnych strojów kolegów i koleżanek, dlatego stanął z tyłu, za Gryfonami, by jak najmniej rzucać się w oczy. Czuł zresztą, że właśnie tu jest jego miejsce, na pozycji wiecznego obserwatora, gotowego zareagować, gdy nadejdzie taka potrzeba. Spojrzenie na kilka sekund zatrzymało się w oddali, przy wystawionych trumnach, zupełnie jakby patrzenie na kilkanaście pudeł, w których spoczną doczesne szczątki tych młodych ludzi, miało im coś uświadomić. Co? Że dyrekcja, nauczyciele dali ciała na całej linii? Że Ministerstwo okazało się mieć związane ręce i nie reagowało, gdy w Hogwarcie dochodziło do tragedii za tragedią? Nie chciał tam patrzeć. Na nikomu niepotrzebną śmierć.
Siąpiący deszcz był sygnałem, że uroczystość nie potrwa już za długo. Przynajmniej Remus nie przypuszczał, by uczniowie tak chętnie poddawali się deszczowi i pozwalali sobie w spokoju moknąć. Przyszedł tu przed kilkoma minutami, gdy już skończył swoją obowiązkową rundę po zamku (co jak co, ale Remus chyba tylko przy końcu świata zignorowałby obowiązek patrolu. Zwłaszcza dzisiaj, gdy nauczyciele wyszli na błonia, pozostawiając wielki zamek praktycznie bez opieki). Rozejrzał się po zebranym tłumie, wypatrując przyjaciół. Czupryna Jamesa od razu rzuciła mu się w oczy, jakby tęczówki Remusa były przyzwyczajone do odróżniania jamesowego poroża na tle innych. Tym razem jednak Rogacz znalazł sobie towarzystwo innych Gryfonów i Lunatyk prychnął z niedowierzaniem. Najwyraźniej starzy Huncwoci zostali zastąpieni przez imitację pod postacią Zacka, Liv i Lily.
Przesunął szybko po twarzach innych osób, ale żadna nie wydawała się wystarczająco interesująca, by stanąć w towarzystwie właściciela i uczestniczyć w ceremonii. Podszedł więc do grupki Gryfonów, kiwając po drodze głową każdemu, kogo spojrzenie napotkał. Miał szczerą nadzieję, że nikt nie wpadnie na beznadziejny pomysł chowania zmarłych na terenie szkoły. Ale o taką głupotę nie podejrzewał dyrektora, który nigdy by na coś takiego nie pozwolił.
Lekko nadniszczone szaty stanowiły wyraźny kontrast dla eleganckich żałobnych strojów kolegów i koleżanek, dlatego stanął z tyłu, za Gryfonami, by jak najmniej rzucać się w oczy. Czuł zresztą, że właśnie tu jest jego miejsce, na pozycji wiecznego obserwatora, gotowego zareagować, gdy nadejdzie taka potrzeba. Spojrzenie na kilka sekund zatrzymało się w oddali, przy wystawionych trumnach, zupełnie jakby patrzenie na kilkanaście pudeł, w których spoczną doczesne szczątki tych młodych ludzi, miało im coś uświadomić. Co? Że dyrekcja, nauczyciele dali ciała na całej linii? Że Ministerstwo okazało się mieć związane ręce i nie reagowało, gdy w Hogwarcie dochodziło do tragedii za tragedią? Nie chciał tam patrzeć. Na nikomu niepotrzebną śmierć.
- James Potter
Re: Stary Dąb
Wto Cze 09, 2015 9:17 pm
Brwi Pottera uniosły się do góry, gdy z niedowierzaniem dostrzegł w oczach poltergaista szok i osłupienie. To doprowadziło do tego, że James nieco spuścił z tonu, a zanim ponownie opuścił dłonie, ten już zniknął mu z oczu, pojawiając się za parę chwil kilka metrów dalej. Potter obserwował go kątem oka, ponieważ nie chciał dłużej wpatrywać się w trumny. Dowód bezradności dorosłych na to co się wydarzyło. Mierzyli się spojrzeniem przez kilka leniwie płynących minut. Irytek odwrócił się ku trumnom, pierwszy zrywając kontakt wzrokowy. Obserwował kątem oka, jak Irytek razem z Mulciberem i Kyoheiem wdają się w jakąś dziką akcję pod dębem, ale zaprzestał słysząc przy uchu cichy głos Lily. Drgnął i spojrzał na rudowłosą.
- Przecież nie dałem mu się sprowokować. Nawet nie wiesz ile mnie kosztowało pohamowanie się, by mu nie przywalić. – Parsknął wciąż lekko poirytowany, ale słychać było, że złość już z niego ulatywała. Jednak kolejne słowa Lily znów wytrąciły go z równowagi. – Pomodlić? Błonia zostały skażone czarną magią, ponieważ oni postanowili urządzić sobie krwawą jatkę. W imię czego? To wydarzenie było tak niepotrzebne, że aż mnie mdli. Zżera mnie wściekłość na samą myśl o tym. Modlić się. Nawet nie wiem, czy pozostałości po tych czarach, jakie tu zostały rzucone nie odbiją się na nas rykoszetem, za to, że ktoś się tu zaczął modlić… – Wzdrygnął się, mówiąc pod nosem, tak, że mogła go usłyszeć tylko Lily. No i jeszcze ewentualnie Zack i Kim. Zanim jeszcze Lily usiadła, James rozejrzał się dyskretnie i dostrzegł na horyzoncie drugiego Huncwota. Chwała Merlinowi, już myślał, że Lunatyk nigdy się nie zjawi. Gdy przyjaciel podszedł, zatrzymując się tuż obok niego i zasłaniając się innymi wykrzywił usta w uśmiechu. Nachylił się do Lily i mruknął.
- Lily nie ma pojęcia, że jestem zjarany. – Szepnął, a widząc jej minę, wytrzeszczył oczy w zdziwieniu i mruknął ciche „przepraszam”. Po chwili nachylił się do Remusa, patrząc gdzieś w bok, na odchodzących Kyo i Mulcibera za profesorem Hucksberrym.
- Lily nie ma pojęcia, że jestem zjarany.
- Przecież nie dałem mu się sprowokować. Nawet nie wiesz ile mnie kosztowało pohamowanie się, by mu nie przywalić. – Parsknął wciąż lekko poirytowany, ale słychać było, że złość już z niego ulatywała. Jednak kolejne słowa Lily znów wytrąciły go z równowagi. – Pomodlić? Błonia zostały skażone czarną magią, ponieważ oni postanowili urządzić sobie krwawą jatkę. W imię czego? To wydarzenie było tak niepotrzebne, że aż mnie mdli. Zżera mnie wściekłość na samą myśl o tym. Modlić się. Nawet nie wiem, czy pozostałości po tych czarach, jakie tu zostały rzucone nie odbiją się na nas rykoszetem, za to, że ktoś się tu zaczął modlić… – Wzdrygnął się, mówiąc pod nosem, tak, że mogła go usłyszeć tylko Lily. No i jeszcze ewentualnie Zack i Kim. Zanim jeszcze Lily usiadła, James rozejrzał się dyskretnie i dostrzegł na horyzoncie drugiego Huncwota. Chwała Merlinowi, już myślał, że Lunatyk nigdy się nie zjawi. Gdy przyjaciel podszedł, zatrzymując się tuż obok niego i zasłaniając się innymi wykrzywił usta w uśmiechu. Nachylił się do Lily i mruknął.
- Lily nie ma pojęcia, że jestem zjarany. – Szepnął, a widząc jej minę, wytrzeszczył oczy w zdziwieniu i mruknął ciche „przepraszam”. Po chwili nachylił się do Remusa, patrząc gdzieś w bok, na odchodzących Kyo i Mulcibera za profesorem Hucksberrym.
- Lily nie ma pojęcia, że jestem zjarany.
- Remus J. Lupin
Re: Stary Dąb
Wto Cze 09, 2015 9:50 pm
Zbolałe spojrzenie rzucone mu przez Jamesa mówiło samo za siebie, potwierdzone dodatkowo krzywym uśmiechem, który widniał na Jamesowej twarzy najczęściej wtedy, gdy w pobliżu znalazł się Snape. Chociaż chłopak dzielnie się trzymał obok Lily i nie uronił nawet jednej łzy nad ciałami zabitych uczniów (ale możliwe że popłakiwał w dormitorium, chociaż Remus sypiał ostatnio kamiennym snem i nie mógł tego potwierdzić), to widać było wyraźnie, że długo już nie wytrzyma. I tak Lunatykowi wydawało się, że Potter jest cokolwiek poirytowany*, a to oznaczało, że Rogacz mógł planować rzeczy, których na pogrzebie nie wypadało robić.
I wcale nie musiał czekać długo, aż James wykaże się swoim huncwockim poczuciem humoru. Najpierw zdziwiona mina Lily zakomunikowało Remusowi, że coś jest nie tak, a gdy przyjaciel odwrócił się do niego i szepnął to swoje „jestem zjarany”, Lunatyk ledwie powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. To na pewno, ale to na pewno nie był dobry moment na gwałtowny wybuch radości, gdy dookoła na każdej twarzy malowała się ponura powaga. Nie uśmiechało mu się też tłumaczyć każdemu dookoła, że sławne „jestem zjarany” to nic innego jak huncwockie hasło bezpieczeństwa – chodźmy stąd, bo zaraz zrobię coś głupiego.
Próbując zachować się odpowiedzialnie i ułożenie, jak przystało na gryfońskiego prefekta, złapał Jamesa łagodnym gestem za bety i rzucając przepraszające spojrzenie w stronę zgromadzonych – którzy co prawda poza Lily raczej nie mogli usłyszeć tej dziwnej kwestii padającej z rogaczowych ust, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo – wyprowadził go z tłumu, zanim doszłoby do incydentu na skalę międzynarodową.
Z/t dla Remusa i Jamesa
*hehehe
I wcale nie musiał czekać długo, aż James wykaże się swoim huncwockim poczuciem humoru. Najpierw zdziwiona mina Lily zakomunikowało Remusowi, że coś jest nie tak, a gdy przyjaciel odwrócił się do niego i szepnął to swoje „jestem zjarany”, Lunatyk ledwie powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. To na pewno, ale to na pewno nie był dobry moment na gwałtowny wybuch radości, gdy dookoła na każdej twarzy malowała się ponura powaga. Nie uśmiechało mu się też tłumaczyć każdemu dookoła, że sławne „jestem zjarany” to nic innego jak huncwockie hasło bezpieczeństwa – chodźmy stąd, bo zaraz zrobię coś głupiego.
Próbując zachować się odpowiedzialnie i ułożenie, jak przystało na gryfońskiego prefekta, złapał Jamesa łagodnym gestem za bety i rzucając przepraszające spojrzenie w stronę zgromadzonych – którzy co prawda poza Lily raczej nie mogli usłyszeć tej dziwnej kwestii padającej z rogaczowych ust, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo – wyprowadził go z tłumu, zanim doszłoby do incydentu na skalę międzynarodową.
Z/t dla Remusa i Jamesa
*hehehe
- Mistrz Gry
Re: Stary Dąb
Wto Cze 09, 2015 9:54 pm
Ciężko było ubrać w słowa całą tą dzisiejszą uroczystość, która obecnie miała miejsce. Zdawać się być mogło, że wszystko zaczęło się nader spokojnie, ale wraz z każdą upływającą minutą, atmosfera na błoniach robiła się coraz to gorętsza, jakby ludzie zaczynali nad sobą tracić kontrolę. Można by rzec, że to przecież nic dziwnego, w końcu każdemu mogą puścić hamulce, by móc znaleźć jakieś ujście dla swoich emocji, ale...nie. W tym było coś więcej. Dyrektor na pozór opanowany, jak zawsze, czuł jak coraz bardziej zaczyna mu ciążyć kamień, który ktoś mu włożył na szyję, a niepokój o nich wszystkich, ta gigantyczna odpowiedzialność...zwiększała się. Ale trzeba było zaczekać na koniec, tak właśnie należało. Część trumien ze zmarłymi miała zostać przez ich rodziny, a część pochowana w wytypowanym do tego miejscu, gdzie również znajdowały się ofiary Żerlicy. Nie tylko Izba Pamięci była symbolem przemijających czarownic i czarodziejów, o nie. Również i wśród pięknych kwiatów znalazło się miejsce na uczczenie uczniów, którym kiedyś dane było przemieszczać się po wiekowych korytarzach zamku. Wszystko było przygotowane i ustalone, i może i byli przeciwnicy takiego rozwiązania, ale...czyż nie tak należało? Czy gdyby to był którykolwiek z nich, z ich bliskich, nie pragnęliby zostać pochowani w miejscu, które było bliskie ich sercom? Poza tym, zginęli właśnie tutaj, zginęli z różnych powodów i to nie było ważne, liczyło się to, że przynajmniej tyle mógł dla nich Dumbledore. Uważacie, że to jego wina? Że to wszystko ciąży na barkach nauczycieli, dyrektora, ministerstwa? Może i mieliście rację...może i mieliście. Za zbytnią ufność, zbytnie patrzenie z nadzieją na przyszłość magicznego świata, płaci się nieraz straszną cenę. Co niektórym mogło się wydawać też, że zamek został bez nadzoru, ale jakże mylne to było myślenie! Czy naprawdę można było sądzić, że nie ma żadnych patroli ze strony tych, którzy postanowili zostać w zamku? Że duchy również nie postanowiły pomóc, by dać im wszystkim czas na to, by się pożegnać?
Profesor McGonagall odnotowała dziwne poruszenie pomiędzy Jamesem, a Irytkiem, ale postanowiła powstrzymać się od komentarza, który cisnął się jej na usta i do podejścia do jednego ze swoich wychowanków, zwłaszcza że dyrektor powstrzymał ją od tego. Stwierdziła więc, że zajmie się tym, jak już będzie po wszystkim i tylko co jakiś czas nieufnie zerkała na Pottera. Gdy zaś zaczęła się sprzeczka Puchona ze Ślizgonem, do akcji wkroczył profesor Hucksberry, któremu udało się zażegnać bardzo szybko konflikt, Irytkiem zaś miał się zająć sam Dumbledore, który stwierdził, że rozmowę z poltergeistem zostawi sobie na później. Nie chciał wszak przerywać mowy Patricka Werricka, który teraz mówił o każdym poległym, a potem ponownie się zatrzymał, gdy rozległ się głośniejszy grzmot.
- I tak przemawia sam Bóg! Sam Bóg daje Nam wszystkim znaki poprzez naturę, która bywa potężniejsza i bardziej bezlitosna od czarów! Byśmy pamiętali o tym, że każde ludzkie życie jest coś warte! Każde! A gdy komuś je odbieramy, kiedy kierujemy swoją różdżkę na swego brata, na swą siostrę, pozbawiamy się Jego opieki, pozbawiamy się szlachetności prawdziwego czarodzieja! I w tych czasach, zamiast szukać różnic, powinniśmy znajdować podobieństwa między sobą! W ich imieniu, w imieniu jedenastu zmarłych, których dzisiaj żegnamy, proszę Was o otworzenie Waszych serc na dobro! Bo czy jest coś piękniejszego od magii czynionej w imię czystej, nieskalanej żadnym złem miłości? Nie pozwólmy Więc, żeby to się powtórzyło, nie pozwólmy na kolejne ofiary w imię zepsucia. A teraz...dajmy im odejść do lepszego miejsca. Do miejsca, gdzie czeka na Nich sam Merlin by otworzyć im wrota do upragnionego raju. - I tak zakończyła się mowa natchnionego mistrza ceremonii, którego spojrzenie zdawało się przeszywać każdego z osobna. Sprawiał zresztą wrażenie, że dostrzega więcej, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Na koniec machnął różdżką przy każdej trumnie, a z jej końca uciekały złote nicie, które wpadały do środka. Oto bowiem udzielał im ostatniego magicznego błogosławieństwa, jedynie tyle mogąc dla nich zrobić. Kiedy skończył, wrócił na swoje miejsce, robiąc wszystkim tym, którzy chcieli się pożegnać swobodniejszy dostęp. I tak pojawiali się zapłakani członkowie rodzin; niektórzy nic podchodzili do dyrektora, rzucając mu prosto w twarz, jedno słowo, które niczym dementor zawisło nad jego głową.
"Morderca!"
I odchodzili zanim którykolwiek z oburzonych nauczycieli, czy też gości coś z tym robił. Sam Dumbledore zresztą zdawał się przyjmować to na siebie z pokorą, nie mówiąc ani słowa, nie uspokajając. Po prostu siedział i słuchał i przyglądał się, jak sznureczek czarodziejów przesuwa się do przodu. Gdy któreś spojrzenie ucznia spotykało się z jasnoniebieskim spojrzeniem dyrektora, ten reagował nikłym uśmiechem, jakby tym chciał dodać otuchy. Ale...czy można było o tym mówić w takich warunkach? Raczej wątpliwe.
Następnie przyszedł czas na Cuthbertów, którzy stanęli przy trumnie Aidy, a jej matka z rozmazanym makijażem i workami pod oczami, podeszła szybko do dyrektora z wyciągniętą różdżką.
- To Twoja wina! Ośmieszasz całą czarodziejską społeczność swoim istnieniem! Gardzę Tobą, Dumbledore! Jesteś słaby, jesteś nikim, nie powinieneś zostać dyrektorem Hogwartu! Tylko spójrz do czego doprowadziłeś! Tylko spójrz! TY I TE TWOJE POGLĄDY! Szkoła powinna zostać zamknięta, a Ciebie powinni zamknąć w Azkabanie! Powinnam... - jej głos nagle zadrżał, gdy próbowała złapać oddech, nie przejmując się tym, że są tu inni, że wszyscy się na nią patrzą, a ona krzyczy i celuje w niego różdżką. - POWINNAM CIĘ ZABIĆ DUMBLEDORE! Za moją córkę! Za moją biedną Aidę...moją córeczkę!
Albus Dumbledore nic nie mówił. Nie spuścił głowy, ani też nie spojrzał gdzieś w bok, zamiast tego jego czyste niebieskie tęczówki wpatrywały się w twarz zrozpaczonej pani Cuthbert, która wbijała mu różdżkę w gardło. Czy jakie słowa były cokolwiek tu zmienić, naprawić? Miał zaprzeczyć, powiedzieć, że to nie tak, usprawiedliwiać się? Niee...ten czarodziej taki nie był. Powoli uniósł dłoń by uspokoić resztę tu zgromadzonych i tym samym dać im stanowczo do zrozumienia, żeby się nie wtrącali. Po chwili milczenia, jednak się odezwał.
- Wiem. Zdaję sobie z tego sprawę, że zaniedbałem swoje obowiązki, że masz prawo czuć się rozgoryczona, zła, masz prawo by mnie nienawidzić...Eudoro. Ale czy sądzisz, że moja śmierć cokolwiek zmieni? Że przywróci Aidę do życia, że to będzie wystarczające zadośćuczynienie? Tak samo Azkaban? Przemyśl to, Eudoro. Przemyśl to, co chcesz zrobić, zanim będzie za późno... - jego łagodne spojrzenie zdawało się wiercić dziury w jej ciemnych oczach, głos zaś był cichy i opanowany. Po chwili wahania, roztrzęsiona kobieta schowała różdżkę i odsunęła się od niego, podchodząc do swojego męża i płacząc w jego pierś. Reszta zaś odwróciła wzrok, zajmując się czymś innym, tylko dyrektor Hogwartu, spoglądał gdzieś w dal, czesząc się po brodzie, jakby zupełnie się nie przejął, jakby właśnie nad nimi nie było żadnej burzy. Gdy już wszyscy się pożegnali, trumny zostały zamknięte, a część gości zaczęła już opuszczać teren błoń, kierując się w stronę bramy, czy też do zamku, gdzie mieli skorzystać z sieci fiuu. Rodziny zmarłych zostały dłużej, niektórzy za zgodą dyrektora i tymczasowego pozwolenia na teleportację, deportowali się ze swoimi nieżyjącymi krewnymi. Uczniowie zaś znikali różnie; jedni ulotnili się o wiele wcześniej, drudzy nadal uparcie siedzieli, chcąc zostać tu, jak najdłużej. Kiedy zrobiło się spokojniej, nauczyciele wraz z pracownikami ministerstwa, zajęli się przenoszeniem trumien w odpowiednią część błoń, gdzie zostały one umieszczone głęboko pod ziemią i zasypane, po czym chwilę później ponownie wyrosła trawa, ale oprócz niej pojawiły się różnokolorowe kwiaty, które powstały dzięki pani Sprout. Następnie wszyscy skupili różdżki na jednym potężnym kamieniu, który pod wpływem czarów zaczął się zmieniać i przekształcać w pomnik o średniej długości. Oprócz ofiar walki na błoniach, spoczywały tu też osoby z Zakazanego Lasu, a przynajmniej ich cząstki, które udało się "uratować". Pomnik był naprawdę niesamowity, a dzięki profesor McGonagall i profesorowi Dumbledorowi, zaczął się poruszać i zmieniać swój wygląd, co jakiś czas. Co przedstawiał? Każdego, którego spotkała śmierć w tym roku szkolnym; Aidę, Arthura, Flame, Annę, Ariannę, Aryę, Greya, Alexandra, Lilith, Juliet, Shane'a, Draco, Alex, Nathalie i Nikolasa, ale nie razem, o nie! Każdy pojawiał się i znikał, by zrobić miejsce kolejnej osobie, która niczym żywa spoglądała na tego, kto obecnie się wpatrywał w pomnik. I każdy z nich, pomimo że ich tu już nie było, miał w sobie coś żywego...coś swojego. Uśmiech, pozę, element stroju, błysk w nieżywych oczach...jakby mieli lada moment wyskoczyć.
Ale to była jedynie iluzja.
Piękna, lecz smutna iluzja.
[z/t dla wszystkich, choć jeśli ktoś chce, to może coś tu jeszcze napisać]
Irytek - proszony jest do gabinetu dyrektora.
Kyohei, Maverick - proszeni są do miejsca, które wyznaczy profesor Hucksberry.
James - w wolnym czasie będzie proszony do gabinetu profesor McGonagall.
Profesor McGonagall odnotowała dziwne poruszenie pomiędzy Jamesem, a Irytkiem, ale postanowiła powstrzymać się od komentarza, który cisnął się jej na usta i do podejścia do jednego ze swoich wychowanków, zwłaszcza że dyrektor powstrzymał ją od tego. Stwierdziła więc, że zajmie się tym, jak już będzie po wszystkim i tylko co jakiś czas nieufnie zerkała na Pottera. Gdy zaś zaczęła się sprzeczka Puchona ze Ślizgonem, do akcji wkroczył profesor Hucksberry, któremu udało się zażegnać bardzo szybko konflikt, Irytkiem zaś miał się zająć sam Dumbledore, który stwierdził, że rozmowę z poltergeistem zostawi sobie na później. Nie chciał wszak przerywać mowy Patricka Werricka, który teraz mówił o każdym poległym, a potem ponownie się zatrzymał, gdy rozległ się głośniejszy grzmot.
- I tak przemawia sam Bóg! Sam Bóg daje Nam wszystkim znaki poprzez naturę, która bywa potężniejsza i bardziej bezlitosna od czarów! Byśmy pamiętali o tym, że każde ludzkie życie jest coś warte! Każde! A gdy komuś je odbieramy, kiedy kierujemy swoją różdżkę na swego brata, na swą siostrę, pozbawiamy się Jego opieki, pozbawiamy się szlachetności prawdziwego czarodzieja! I w tych czasach, zamiast szukać różnic, powinniśmy znajdować podobieństwa między sobą! W ich imieniu, w imieniu jedenastu zmarłych, których dzisiaj żegnamy, proszę Was o otworzenie Waszych serc na dobro! Bo czy jest coś piękniejszego od magii czynionej w imię czystej, nieskalanej żadnym złem miłości? Nie pozwólmy Więc, żeby to się powtórzyło, nie pozwólmy na kolejne ofiary w imię zepsucia. A teraz...dajmy im odejść do lepszego miejsca. Do miejsca, gdzie czeka na Nich sam Merlin by otworzyć im wrota do upragnionego raju. - I tak zakończyła się mowa natchnionego mistrza ceremonii, którego spojrzenie zdawało się przeszywać każdego z osobna. Sprawiał zresztą wrażenie, że dostrzega więcej, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Na koniec machnął różdżką przy każdej trumnie, a z jej końca uciekały złote nicie, które wpadały do środka. Oto bowiem udzielał im ostatniego magicznego błogosławieństwa, jedynie tyle mogąc dla nich zrobić. Kiedy skończył, wrócił na swoje miejsce, robiąc wszystkim tym, którzy chcieli się pożegnać swobodniejszy dostęp. I tak pojawiali się zapłakani członkowie rodzin; niektórzy nic podchodzili do dyrektora, rzucając mu prosto w twarz, jedno słowo, które niczym dementor zawisło nad jego głową.
"Morderca!"
I odchodzili zanim którykolwiek z oburzonych nauczycieli, czy też gości coś z tym robił. Sam Dumbledore zresztą zdawał się przyjmować to na siebie z pokorą, nie mówiąc ani słowa, nie uspokajając. Po prostu siedział i słuchał i przyglądał się, jak sznureczek czarodziejów przesuwa się do przodu. Gdy któreś spojrzenie ucznia spotykało się z jasnoniebieskim spojrzeniem dyrektora, ten reagował nikłym uśmiechem, jakby tym chciał dodać otuchy. Ale...czy można było o tym mówić w takich warunkach? Raczej wątpliwe.
Następnie przyszedł czas na Cuthbertów, którzy stanęli przy trumnie Aidy, a jej matka z rozmazanym makijażem i workami pod oczami, podeszła szybko do dyrektora z wyciągniętą różdżką.
- To Twoja wina! Ośmieszasz całą czarodziejską społeczność swoim istnieniem! Gardzę Tobą, Dumbledore! Jesteś słaby, jesteś nikim, nie powinieneś zostać dyrektorem Hogwartu! Tylko spójrz do czego doprowadziłeś! Tylko spójrz! TY I TE TWOJE POGLĄDY! Szkoła powinna zostać zamknięta, a Ciebie powinni zamknąć w Azkabanie! Powinnam... - jej głos nagle zadrżał, gdy próbowała złapać oddech, nie przejmując się tym, że są tu inni, że wszyscy się na nią patrzą, a ona krzyczy i celuje w niego różdżką. - POWINNAM CIĘ ZABIĆ DUMBLEDORE! Za moją córkę! Za moją biedną Aidę...moją córeczkę!
Albus Dumbledore nic nie mówił. Nie spuścił głowy, ani też nie spojrzał gdzieś w bok, zamiast tego jego czyste niebieskie tęczówki wpatrywały się w twarz zrozpaczonej pani Cuthbert, która wbijała mu różdżkę w gardło. Czy jakie słowa były cokolwiek tu zmienić, naprawić? Miał zaprzeczyć, powiedzieć, że to nie tak, usprawiedliwiać się? Niee...ten czarodziej taki nie był. Powoli uniósł dłoń by uspokoić resztę tu zgromadzonych i tym samym dać im stanowczo do zrozumienia, żeby się nie wtrącali. Po chwili milczenia, jednak się odezwał.
- Wiem. Zdaję sobie z tego sprawę, że zaniedbałem swoje obowiązki, że masz prawo czuć się rozgoryczona, zła, masz prawo by mnie nienawidzić...Eudoro. Ale czy sądzisz, że moja śmierć cokolwiek zmieni? Że przywróci Aidę do życia, że to będzie wystarczające zadośćuczynienie? Tak samo Azkaban? Przemyśl to, Eudoro. Przemyśl to, co chcesz zrobić, zanim będzie za późno... - jego łagodne spojrzenie zdawało się wiercić dziury w jej ciemnych oczach, głos zaś był cichy i opanowany. Po chwili wahania, roztrzęsiona kobieta schowała różdżkę i odsunęła się od niego, podchodząc do swojego męża i płacząc w jego pierś. Reszta zaś odwróciła wzrok, zajmując się czymś innym, tylko dyrektor Hogwartu, spoglądał gdzieś w dal, czesząc się po brodzie, jakby zupełnie się nie przejął, jakby właśnie nad nimi nie było żadnej burzy. Gdy już wszyscy się pożegnali, trumny zostały zamknięte, a część gości zaczęła już opuszczać teren błoń, kierując się w stronę bramy, czy też do zamku, gdzie mieli skorzystać z sieci fiuu. Rodziny zmarłych zostały dłużej, niektórzy za zgodą dyrektora i tymczasowego pozwolenia na teleportację, deportowali się ze swoimi nieżyjącymi krewnymi. Uczniowie zaś znikali różnie; jedni ulotnili się o wiele wcześniej, drudzy nadal uparcie siedzieli, chcąc zostać tu, jak najdłużej. Kiedy zrobiło się spokojniej, nauczyciele wraz z pracownikami ministerstwa, zajęli się przenoszeniem trumien w odpowiednią część błoń, gdzie zostały one umieszczone głęboko pod ziemią i zasypane, po czym chwilę później ponownie wyrosła trawa, ale oprócz niej pojawiły się różnokolorowe kwiaty, które powstały dzięki pani Sprout. Następnie wszyscy skupili różdżki na jednym potężnym kamieniu, który pod wpływem czarów zaczął się zmieniać i przekształcać w pomnik o średniej długości. Oprócz ofiar walki na błoniach, spoczywały tu też osoby z Zakazanego Lasu, a przynajmniej ich cząstki, które udało się "uratować". Pomnik był naprawdę niesamowity, a dzięki profesor McGonagall i profesorowi Dumbledorowi, zaczął się poruszać i zmieniać swój wygląd, co jakiś czas. Co przedstawiał? Każdego, którego spotkała śmierć w tym roku szkolnym; Aidę, Arthura, Flame, Annę, Ariannę, Aryę, Greya, Alexandra, Lilith, Juliet, Shane'a, Draco, Alex, Nathalie i Nikolasa, ale nie razem, o nie! Każdy pojawiał się i znikał, by zrobić miejsce kolejnej osobie, która niczym żywa spoglądała na tego, kto obecnie się wpatrywał w pomnik. I każdy z nich, pomimo że ich tu już nie było, miał w sobie coś żywego...coś swojego. Uśmiech, pozę, element stroju, błysk w nieżywych oczach...jakby mieli lada moment wyskoczyć.
Ale to była jedynie iluzja.
Piękna, lecz smutna iluzja.
[z/t dla wszystkich, choć jeśli ktoś chce, to może coś tu jeszcze napisać]
Irytek - proszony jest do gabinetu dyrektora.
Kyohei, Maverick - proszeni są do miejsca, które wyznaczy profesor Hucksberry.
James - w wolnym czasie będzie proszony do gabinetu profesor McGonagall.
- Irytek
Re: Stary Dąb
Wto Cze 09, 2015 11:18 pm
No i po bólu. Nie spieszył się z odejściem, nie miał w końcu do czego wracać, jednak zabrał się z większą grupką najbardziej rozżalonych uczniów, niczym żądny rozpaczy upiór. Zrobił to odruchowo, tłumacząc sobie, że już nie będzie nic więcej do oglądania, podczas gdy rzeczywistość wyglądała nieco inaczej... "Trzeba było zostać w zamku. Nie wiedziałem, że pogrzeby są takie nudne." Westchnął do siebie, w połowie drogi zmieniając chód na lot. Im bliżej był murów poczciwego starego, Hogwartu, tym szybciej odzyskiwał charakterystyczną dla niego dziecinność i lekkość w obyciu. Założył ręce za głowę i skrzyżował nogi, przysłuchując się szeptom otaczających go uczniów, ich plotkom i komentarzom dotyczących ceremonii. Najpierw reagował tylko przewracaniem oczami, po kilku metrach dorzucił do tego gestykulację, aż w końcu głośno stwierdził, że mogliby przestać narzekać i ich wyminął. To by było na tyle z jak dotąd jedynej wycieczki poza mury Hogwartu z jego udziałem. Nie przypuszczał by miało się to szybko powtórzyć, jeśli kiedykolwiek, ale kto wie? Na przestrzeni lat działy się tu już naprawdę dziwne rzeczy i raczej mało było w stanie go zadziwić.
[zt]
[zt]
- Colette Warp
Re: Stary Dąb
Sro Cze 10, 2015 5:36 pm
Ceremonia mimo zawirowań od których Colette aż robiło się głupio, płynęła całkiem opanowanym tonem. Tak, Colette było głupio... bo kolejny Puchon okazał się idiotą i zaczął pojedynkować o swoje racje w naprawdę najmniej odpowiednim na to momencie. Powoli Colette zaczynał się wybijać szczerą niechęcią do ludzi o azjatycko-podobnej urodzie, bo ci byli nie tyle 'hardkorowi' i 'nieustraszeni', co wyjątkowo głupi, niepoważni i na dodatek słabi jak psie licho... No i aż nawet z tej okazji wymyślił nowe, zupełnie pozbawione sensu porównanie. Nie chciał wtedy reagować, ani przyznawać się do kogokolwiek, nadal cieszył się swoim cudownym miejscem na uboczu, gdzie nie musiał widzieć pierwszych rzędów, ale spokojnie i bez problemowo słyszeć donośny głos mistrza ceremonii. Tak się nazywało osobę prowadząca takie uroczystości, prawda? Mistrz ceremonii. Jak dumnie.
Puchon cierpliwie czekał na zakończenie, starając się nie skupiać na ogromnym ciężarze, jaki spoczywał na jego mostku, który tym mocniej wbijał jego serce w kręgosłup im bardziej spokojny głos z mównicy zwracał się do morderców. A w końcu nie był winny, nikogo tam nie zabił ani nie skrzywdził; pojawił się wręcz w nieodpowiednim miejscu i o nieodpowiednim czasie, ale zamiast powiedzieć o tym komukolwiek, zwarł usta i miał tak pozostać aż do grobu. A to wcale nie było takie proste. Uwagę od słów dodatkowo odwracał ten ciągle utrzymujący się, doprowadzający do odrętwienia chłód. Co kilka minut Warp wysuwał przemarznięte dłonie z kieszeni i widział, że coś, co wygląda jak odmrożenie pnie się coraz wyżej w górę palców, teraz już nieomal muskając ich kostki. Upiorne, musiał jak najszybciej stąd odejść, czekał tylko do momentu, aż ludzie z czcią obejrzą do końca piękną i koronkowo wyczarowaną iluzję i zdecydowana część wstała ze swoich miejsc, żeby zejść z deszczu i schować się w zamku. Dodatkowo rodzice zaczęli głośno okazywać nienawiść do Dumbledora, niektórzy uczniowie ciężko i niechętnie robili cokolwiek, a już tym bardziej wstawali i zmuszali do spaceru – apatyczni zupełnie jak martwi, którzy leżeli w otoczeniu miękkiego obicia trumny. Sam Col chciał już brać nogi za pas, ale w tłumie schodzących z rzędów krzeseł mignął mu nauczyciel od Obrony Przed Czarną Magią.
Miał sobie iść. Colette miał sobie iść już, psia mać, a zamiast tego przedzierał się przez ludzi, co chwila przepraszając, jeśli nastąpił, albo wpadł na kogoś nieopacznie, ciągle śledząc wzrokiem wysokiego mężczyznę, żeby ten nie rozmył się gdzieś przez sekundę nieuwagi.
- Profesorze Hucksberry! - rzucił szybko i złapał mężczyznę na moment za kraniec płaszcza, prawie jak spłoszone zwierze, którego ucieczki chciał uniknąć. Puścił jednak szybko swojego nauczyciela, kiedy tylko uzyskał choć minimum jego uwagi. - Przepraszam, że tak nagle, ale mam do Pana pilną sprawę. Wiem, że nie powinienem... - przerwał mu nagły kaszel, który rzucił się na jego gardło i zmusił do chwilowego zasłonięcia ust dłonią, jakiej palce posiniały już całkiem mocno. Widać było, że odporność Puchona na czarną magię była gdzieś pomiędzy 'mała' a 'żadna'. - Że to niestosowne zabierać Panu czas właśnie w takiej chwili, ale chyba... no nie znajdę lepsze. Nie ma tu żadnego bardziej odpowiedniego na tą rozmowę nauczyciela, niż Pan. Chodzi mi o sprawę Białej magii. Chcę się jej uczyć; ze względu na to co się stało i na to, że zwykłym Protego nie obronie się przed tym, co zabiło ich. Oczywiście nie jest to prośba do Pana o bycie moim pozalekcyjnym nauczycielem w tej kwestii, choć nie kryję byłbym naprawdę zaszczycony... - znowu kaszlnięcie. - Chce się jej uczyć sam, choć chce znać konsekwencje i wiedzieć gdzie znajdę księgi potrzebne do nauki i... czy będę miał pańską aprobatę w tej materii... - patrzył na mężczyznę tym swoim dwukolorowymi gałami i walczy ze sobą, żeby nie uciec z ego przeklętego miejsca i uzyskać odpowiedzi na palące go pytania.
Puchon cierpliwie czekał na zakończenie, starając się nie skupiać na ogromnym ciężarze, jaki spoczywał na jego mostku, który tym mocniej wbijał jego serce w kręgosłup im bardziej spokojny głos z mównicy zwracał się do morderców. A w końcu nie był winny, nikogo tam nie zabił ani nie skrzywdził; pojawił się wręcz w nieodpowiednim miejscu i o nieodpowiednim czasie, ale zamiast powiedzieć o tym komukolwiek, zwarł usta i miał tak pozostać aż do grobu. A to wcale nie było takie proste. Uwagę od słów dodatkowo odwracał ten ciągle utrzymujący się, doprowadzający do odrętwienia chłód. Co kilka minut Warp wysuwał przemarznięte dłonie z kieszeni i widział, że coś, co wygląda jak odmrożenie pnie się coraz wyżej w górę palców, teraz już nieomal muskając ich kostki. Upiorne, musiał jak najszybciej stąd odejść, czekał tylko do momentu, aż ludzie z czcią obejrzą do końca piękną i koronkowo wyczarowaną iluzję i zdecydowana część wstała ze swoich miejsc, żeby zejść z deszczu i schować się w zamku. Dodatkowo rodzice zaczęli głośno okazywać nienawiść do Dumbledora, niektórzy uczniowie ciężko i niechętnie robili cokolwiek, a już tym bardziej wstawali i zmuszali do spaceru – apatyczni zupełnie jak martwi, którzy leżeli w otoczeniu miękkiego obicia trumny. Sam Col chciał już brać nogi za pas, ale w tłumie schodzących z rzędów krzeseł mignął mu nauczyciel od Obrony Przed Czarną Magią.
Miał sobie iść. Colette miał sobie iść już, psia mać, a zamiast tego przedzierał się przez ludzi, co chwila przepraszając, jeśli nastąpił, albo wpadł na kogoś nieopacznie, ciągle śledząc wzrokiem wysokiego mężczyznę, żeby ten nie rozmył się gdzieś przez sekundę nieuwagi.
- Profesorze Hucksberry! - rzucił szybko i złapał mężczyznę na moment za kraniec płaszcza, prawie jak spłoszone zwierze, którego ucieczki chciał uniknąć. Puścił jednak szybko swojego nauczyciela, kiedy tylko uzyskał choć minimum jego uwagi. - Przepraszam, że tak nagle, ale mam do Pana pilną sprawę. Wiem, że nie powinienem... - przerwał mu nagły kaszel, który rzucił się na jego gardło i zmusił do chwilowego zasłonięcia ust dłonią, jakiej palce posiniały już całkiem mocno. Widać było, że odporność Puchona na czarną magię była gdzieś pomiędzy 'mała' a 'żadna'. - Że to niestosowne zabierać Panu czas właśnie w takiej chwili, ale chyba... no nie znajdę lepsze. Nie ma tu żadnego bardziej odpowiedniego na tą rozmowę nauczyciela, niż Pan. Chodzi mi o sprawę Białej magii. Chcę się jej uczyć; ze względu na to co się stało i na to, że zwykłym Protego nie obronie się przed tym, co zabiło ich. Oczywiście nie jest to prośba do Pana o bycie moim pozalekcyjnym nauczycielem w tej kwestii, choć nie kryję byłbym naprawdę zaszczycony... - znowu kaszlnięcie. - Chce się jej uczyć sam, choć chce znać konsekwencje i wiedzieć gdzie znajdę księgi potrzebne do nauki i... czy będę miał pańską aprobatę w tej materii... - patrzył na mężczyznę tym swoim dwukolorowymi gałami i walczy ze sobą, żeby nie uciec z ego przeklętego miejsca i uzyskać odpowiedzi na palące go pytania.
- Charles Myrnin Hucksberry
Re: Stary Dąb
Czw Cze 11, 2015 8:01 pm
Siedział więc na swoim miejscu, oczekując zakończenia całej ceremonii, bo zarówno pogoda, jak i atmosfera nie sprzyjała. W sumie nie powinien się dziwić; przecież od początku było wiadomo, że robienie pogrzebu tak blisko starego dębu niesie ze sobą...nieprzewidziane skutki uboczne. Dobrze, że przynajmniej nie były one na tyle poważne przy zaklęciach. Co prawda, był to tylko Expelliarmus, a zarówno Kyohei, jak i Maverick używali niegroźnych podstawowych uroków, niemniej przezorny zawsze ubezpieczony, zwłaszcza w takim miejscu, jak to. Nastrój Charlesa pogarszał się z każdą chwilą, coraz bardziej miał wrażenie, że jak tak dalej pójdzie to nie wytrzyma i straci nad sobą kontrolę...a tego bardzo, ale to bardzo by nie chciał. Starał się więc uspokoić, liczył w myślach, poświęcał uwagę panu Werrickowi, obserwował dyskretnie dyrektora, widząc jak niektórzy członkowie rodzin zmarłych do niego podchodzą. Można było się tego spodziewać, ale co innego przewidywać, a co innego mieć z tym naprawdę do czynienia. Że też starszy czarodziej zdawał się tym wszystkim niewzruszony, to było doprawdy...fascynujące. W końcu jednak pogrzeb dobiegł końca, Hucksberry wraz z resztą nauczycieli zajął się pochowaniem części uczniów, a także przetworzeniem kamienia w pomnik, którym później zajął się dyrektor i profesor McGonagall. Gdy już chciał ruszyć do zamku, by zająć się niesforną dwójką uczniów, którzy sprawiali dzisiejszego dnia kłopoty, na jego drodze pojawił się Colette Warp. Albo Myrnin był tak zamyślony, albo chłopak zdołał opanować umiejętność bezszelestnego poruszania się wśród ludzi. Zatrzymał się więc, a jego miodowe tęczówki z zaskoczeniem zarejestrowały to, że Puchon trzymał go przez chwilę za kraniec jego płaszcza, a właściwie szaty. Milczał, czekając aż Colette powie wszystko to, co chciał mu powiedzieć. Deszcz nie przestawał padać, a grzmoty coraz częściej się odzywały. Gdy chłopak zaczął kaszleć, mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej szaty i wyciągnął z niej chustkę na której widniały jego inicjały.
- Proszę, może Ci się przydać - podał ją Warpowi, badawczo się mu przyglądając. Na słowa o Białej Magii, spojrzał gdzieś w bok, a jego miodowe tęczówki pociemniały. Druga skrajna strona magii...niemalże nieosiągalna. Nagle wsunął dłonie do kieszeni i ponownie zwrócił swoje oczy na Puchona - wszystko zdawało się wrócić do normy. Pozornie. - To ciężka droga, zdajesz sobie z tego sprawę...? Zarówno czarna, jak i biała magia wymaga poświęceń i pewnych wyrzeczeń. A także...predyspozycji. Zanim zdecydujesz się na naukę, zastanów się nad tym dobrze, zadaj sobie pytanie, czy byłbyś w stanie poświęcić wszystko, nawet jeśli wiązałoby się to ze śmiercią kogoś bliskiego by ją praktykować. Jeśli nadal będziesz zdeterminowany, zgłoś się do mnie. Pomogę wtedy w miarę swoich możliwości i wszystko panu wytłumaczę, panie Warp. A teraz raczy pan wybaczyć, ale muszę się czymś zająć - i skinął głowę w jego stronę, po czym ruszył w stronę zamku.
[z/t]
- Proszę, może Ci się przydać - podał ją Warpowi, badawczo się mu przyglądając. Na słowa o Białej Magii, spojrzał gdzieś w bok, a jego miodowe tęczówki pociemniały. Druga skrajna strona magii...niemalże nieosiągalna. Nagle wsunął dłonie do kieszeni i ponownie zwrócił swoje oczy na Puchona - wszystko zdawało się wrócić do normy. Pozornie. - To ciężka droga, zdajesz sobie z tego sprawę...? Zarówno czarna, jak i biała magia wymaga poświęceń i pewnych wyrzeczeń. A także...predyspozycji. Zanim zdecydujesz się na naukę, zastanów się nad tym dobrze, zadaj sobie pytanie, czy byłbyś w stanie poświęcić wszystko, nawet jeśli wiązałoby się to ze śmiercią kogoś bliskiego by ją praktykować. Jeśli nadal będziesz zdeterminowany, zgłoś się do mnie. Pomogę wtedy w miarę swoich możliwości i wszystko panu wytłumaczę, panie Warp. A teraz raczy pan wybaczyć, ale muszę się czymś zająć - i skinął głowę w jego stronę, po czym ruszył w stronę zamku.
[z/t]
- Colette Warp
Re: Stary Dąb
Pią Cze 12, 2015 3:59 pm
Nie mógł do końca panować nad nieprzyjemnymi akcjami, jakimi dokuczało mu jego ciało w tym miejscu. Chociaż na dobra sprawę nie wiedział, czy to przez jego wewnętrzną słabość, czy przez to, ze jego nieprzyzwyczajone do tego ciało nagle tak mocno reaguje na skrajną dziedzinę magii, której nigdy się nie dotykał. Jeszcze czuł jak jego własna różdżka, spoczywająca przy ciele w wewnętrznej kieszeni płaszcza, drży delikatnie i kopie go prądem, jakby ponaglając do ucieczki. Byle szybko, zanim dotrze do niego, że to bez sensu i to tylko błonia i nie ma się czego bać.
...naprawdę nie ma przed czym uciekać...
- Nie, n... dziękuję. - odkaszlnął porządniej i schował znowu dłonie w kieszeniach, wdzięczny za chusteczkę, ale nie do końca pewien czy była mu w ogóle potrzebna. Nie kaszlał w końcu krwią, choć przez moment miał wrażenie, że jego wnętrzności chcąc zbiec z pogrzebu prędzej niż ciało. Nie, stanowczo nie potrzebował chusteczki – potrzebował odpoczynku i powietrza bardziej bogatego w azot, a nie Czarną Magię. Ale poświęcił się (i chyba nawet egoistycznie poświęcił profesora), żeby przynajmniej postawić sprawę jasno i zaalarmować chociażby jednego, najbardziej odpowiedniego nauczyciela o tym, ze jeden z uczniów będzie próbował uczyć się czegoś, co ma neutralizować działanie królującej przy starym dębie siostry magii, jej bliźniaczką. I nawet jeśli Colette na tę chwilę nie czuł potrzeby wyjaśniania powodów swojej decyzji, to nadal cieszył się, że... Chociaż na pewno się cieszył? Że spytał profesora o zdanie... Że pozwolił zasiać ziarno niepewności swojej bardzo dojrzałej i stabilnej jak dotąd decyzji. Oczywiście liczył się z 'jakimiś tam' konsekwencjami, o których mówił Sahir, ale raczej w ich grupę brał: ciężką pracę, poświecenie czasu i energii, wkładanie większej siły w treningi i samo rzucanie zaklęć oraz... talent. Tak, tego nie mógł się nauczyć, ale pozwolił sobie myśleć, ze jest dobry. Że potrafi toczyć pojedynki, jakie są nudne i schematyczne, więc może odnajdzie się w tak silnej dziedzinie, zwłaszcza z obojgiem Nauczycieli, jakich dobrał sobie do pomocy. Cały czas trzymał się tej optymistycznej wersji jaka nakazywała mu myśleć, że będzie jak najbardziej dobrze. I nawet jak nie zdawał sobie jeszcze z tego wszystkiego sprawy, pełnia faktów jeszcze do niego nie dotarła, to i tak bezmyślnie kiwnął głową na znak, że rozumie wszystkie informacje, jakie spadły mu na głowę i jeszcze raz cicho przeprosił za przeszkadzanie, usuwając się mężczyźnie z drogi.
Dalsza rozmowa na tę chwilę nie miała najmniejszego sensu, na dobrą sprawę Colette musiał się dowiedzieć wszystkiego i musiał zliczyć wszystkie za i przeciw tej decyzji, i musiał jak najszybciej do cholery odejść stąd! Był już cały przemoczony od deszczu.
Odwrócił się na pięcie i puścił biegiem w stronę szkoły. Coś mu przypominał stan, jaki napadł go zaraz po rozpoczęciu tego sprintu: czuł się jak w piwnicy swojego domu, za czasów, kiedy był dzieckiem i mama często prosiła go, by przed kolacja, kiedy na dworze panowała już ciemność, poszedł tam po słoiki czy ziemniaki, albo sprawdzić czy ogień w piecu nie przygasa. O ile zejście tam było trudne, to bieg z powrotem w górę, po drewnianych schodkach było jednym z maleńkich traumatycznych przeżyć codzienności. Bo ciągle czuł jak coś na niego łypie z tej ciemności i rozjuszone tym, że odwrócił się doń plecami, ruszyło cicho w jego stronę i zawsze było o setne sekundy od złapania go za kostkę, kiedy wpadał z powrotem na parter. To było z czasem śmieszne, zawsze się potem śmiał.
Z tego biegu jednak nie wyciągnął nic zabawnego.
z/t
...naprawdę nie ma przed czym uciekać...
- Nie, n... dziękuję. - odkaszlnął porządniej i schował znowu dłonie w kieszeniach, wdzięczny za chusteczkę, ale nie do końca pewien czy była mu w ogóle potrzebna. Nie kaszlał w końcu krwią, choć przez moment miał wrażenie, że jego wnętrzności chcąc zbiec z pogrzebu prędzej niż ciało. Nie, stanowczo nie potrzebował chusteczki – potrzebował odpoczynku i powietrza bardziej bogatego w azot, a nie Czarną Magię. Ale poświęcił się (i chyba nawet egoistycznie poświęcił profesora), żeby przynajmniej postawić sprawę jasno i zaalarmować chociażby jednego, najbardziej odpowiedniego nauczyciela o tym, ze jeden z uczniów będzie próbował uczyć się czegoś, co ma neutralizować działanie królującej przy starym dębie siostry magii, jej bliźniaczką. I nawet jeśli Colette na tę chwilę nie czuł potrzeby wyjaśniania powodów swojej decyzji, to nadal cieszył się, że... Chociaż na pewno się cieszył? Że spytał profesora o zdanie... Że pozwolił zasiać ziarno niepewności swojej bardzo dojrzałej i stabilnej jak dotąd decyzji. Oczywiście liczył się z 'jakimiś tam' konsekwencjami, o których mówił Sahir, ale raczej w ich grupę brał: ciężką pracę, poświecenie czasu i energii, wkładanie większej siły w treningi i samo rzucanie zaklęć oraz... talent. Tak, tego nie mógł się nauczyć, ale pozwolił sobie myśleć, ze jest dobry. Że potrafi toczyć pojedynki, jakie są nudne i schematyczne, więc może odnajdzie się w tak silnej dziedzinie, zwłaszcza z obojgiem Nauczycieli, jakich dobrał sobie do pomocy. Cały czas trzymał się tej optymistycznej wersji jaka nakazywała mu myśleć, że będzie jak najbardziej dobrze. I nawet jak nie zdawał sobie jeszcze z tego wszystkiego sprawy, pełnia faktów jeszcze do niego nie dotarła, to i tak bezmyślnie kiwnął głową na znak, że rozumie wszystkie informacje, jakie spadły mu na głowę i jeszcze raz cicho przeprosił za przeszkadzanie, usuwając się mężczyźnie z drogi.
Dalsza rozmowa na tę chwilę nie miała najmniejszego sensu, na dobrą sprawę Colette musiał się dowiedzieć wszystkiego i musiał zliczyć wszystkie za i przeciw tej decyzji, i musiał jak najszybciej do cholery odejść stąd! Był już cały przemoczony od deszczu.
Odwrócił się na pięcie i puścił biegiem w stronę szkoły. Coś mu przypominał stan, jaki napadł go zaraz po rozpoczęciu tego sprintu: czuł się jak w piwnicy swojego domu, za czasów, kiedy był dzieckiem i mama często prosiła go, by przed kolacja, kiedy na dworze panowała już ciemność, poszedł tam po słoiki czy ziemniaki, albo sprawdzić czy ogień w piecu nie przygasa. O ile zejście tam było trudne, to bieg z powrotem w górę, po drewnianych schodkach było jednym z maleńkich traumatycznych przeżyć codzienności. Bo ciągle czuł jak coś na niego łypie z tej ciemności i rozjuszone tym, że odwrócił się doń plecami, ruszyło cicho w jego stronę i zawsze było o setne sekundy od złapania go za kostkę, kiedy wpadał z powrotem na parter. To było z czasem śmieszne, zawsze się potem śmiał.
Z tego biegu jednak nie wyciągnął nic zabawnego.
z/t
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach