- Kyohei Takano
Re: Stary Dąb
Czw Cze 04, 2015 6:57 pm
Brązowe oczy chłopaka zostały skierowane w miejsce z którego dochodził głos. Tak bardzo nie chciał zwracać na siebie uwagi, chciał tylko postać tutaj spokojnie. Popatrzeć na tych wszystkich którzy zanosili się płaczem i jak gdyby nic iść do dormitorium, ale cóż najwyraźniej nie było mu to dane.
-Jeżeli tak... to kiepskie zagranie. Mnie to raczej obrzydzani, niż skłania do rozmyślań nad zagrożeniami tego świata- Stwierdził po chwilce spokojnie i odgarnął swoje brązowe włosy z oczu, które oczywiście jak zwykle musiały żyć własnym życiem.
-Jeżeli jesteś równie zainteresowany, to spadaj do szkoły. Nikt ciebie tutaj nie trzyma- Jego w sumie też nie, naprawdę nie był człowiekiem który przeżywał to co jego nie dotyczyła. Egoistyczne? jak najbardziej, ale było to jedyne wyjście. Gdyby miał się przejmować tym wszystkim co się działo to sam by już dawno skończył ze sznurem na szyi, a na to niestety brakowało mu odwagi.
-Z resztą, fakt, że mnie to nie obchodzi nie oznacza, że mam ochotę z tobą gadać. Więc weź swoją dupę i brak zainteresowania w inne miejsce- Czy Kyo starał się szeptać? nie, w żaden sposób nie zwracał na to uwagi. Mówił głośno, na tyle, że niektórzy na pewno go słyszeli. Chłopak nigdy nie krył się ze swoimi poglądami. Bo i nie widział w tym sensu. Po co miał by próbować zmusić się do płaczu, aby tylko ktoś poczuł się lepiej, że nie tylko tej osobie jest źle. I ponownie kolejny dowód egoizmu chłopaka.
-Jeżeli tak... to kiepskie zagranie. Mnie to raczej obrzydzani, niż skłania do rozmyślań nad zagrożeniami tego świata- Stwierdził po chwilce spokojnie i odgarnął swoje brązowe włosy z oczu, które oczywiście jak zwykle musiały żyć własnym życiem.
-Jeżeli jesteś równie zainteresowany, to spadaj do szkoły. Nikt ciebie tutaj nie trzyma- Jego w sumie też nie, naprawdę nie był człowiekiem który przeżywał to co jego nie dotyczyła. Egoistyczne? jak najbardziej, ale było to jedyne wyjście. Gdyby miał się przejmować tym wszystkim co się działo to sam by już dawno skończył ze sznurem na szyi, a na to niestety brakowało mu odwagi.
-Z resztą, fakt, że mnie to nie obchodzi nie oznacza, że mam ochotę z tobą gadać. Więc weź swoją dupę i brak zainteresowania w inne miejsce- Czy Kyo starał się szeptać? nie, w żaden sposób nie zwracał na to uwagi. Mówił głośno, na tyle, że niektórzy na pewno go słyszeli. Chłopak nigdy nie krył się ze swoimi poglądami. Bo i nie widział w tym sensu. Po co miał by próbować zmusić się do płaczu, aby tylko ktoś poczuł się lepiej, że nie tylko tej osobie jest źle. I ponownie kolejny dowód egoizmu chłopaka.
- Ecart Collins
Re: Stary Dąb
Czw Cze 04, 2015 7:25 pm
Pytanie o to, czy dostał list z Hogwartu, jest kompletnie nonsensowne - w końcu tutaj jest, w całej swojej klasie i nic nie zapowiadało, że miał się stąd ulotnić bez uprzedniego załatwienia swoich spraw - a kilka ich było... Skoro już zaszczycił Anglię swoją osobą, to wypadałoby najpierw skupić się na pewnym priorytecie - a był nim pogrzeb jego krewnych, którzy mieli dziś zostać przysypani ziemią i pożegnać się z tym światem na dobre, tak jakby już nie byli dostatecznie martwi, tak jakby nie można im było darować tej szopki i skupić się na bardziej osobliwym pogrzebie, nie wystawiając ich wszystkich na widok uczniów i nauczycieli - przynajmniej mogliby sobie darować wobec Collinsów, zdecydowanie żaden z tych mróweczek nie był godzien, by być żegnany razem z krewnymi pana Ecarta... I bynajmniej pan Ecart nie zamierzał milczeć na ten temat - powstrzymywał się jedynie teraz, podczas samej ceremonii, w stopniu, w jakim powstrzymywać się wypadało z racji szacunku dla swych krewniaków - niech ziemia lekką im będzie, nie odeszli w ciszy i spokoju, tak jak zresztą tylko pan Collins mógł oczekiwać po kimś, z kim dzielił tą samą krew - teraz tylko wypadało znaleźć tych, którzy odważyli się podnieść na ich dłoń i unicestwić, ale co do tego zawierzał swojej córce, która, drobna i blada, chowała się pod jego ramieniem, trwając blisko przy swym ojcu - nie dało się nie wyczuwać ponurej, ciężkiej aury tego miejsca, która napełniała płuca odorem śmierci i przytłaczała - nawet Ecart nie czuł się tutaj zbyt pewnie - jeśli po Hogwarcie panoszyły się niespokojne duszy, niewidoczne dla ludzkiego oka, to na pewno właśnie w tym momencie zebrały się nad ich głowami i przysiadały na ramionach, żeby popchać je jak najbardziej w dół...
Zarówno Nailah, jak i Rain również się pojawili, no a jakże, mieszając w przybranym w czerń tłumem, ginąc gdzieś w nim, nie mając sił jakkolwiek się unieść - zresztą czy było tu cokolwiek do dodawania? Nie... Zwłaszcza winni nie mieli tu prawa głosu.
Zarówno Nailah, jak i Rain również się pojawili, no a jakże, mieszając w przybranym w czerń tłumem, ginąc gdzieś w nim, nie mając sił jakkolwiek się unieść - zresztą czy było tu cokolwiek do dodawania? Nie... Zwłaszcza winni nie mieli tu prawa głosu.
- Spoiler:
- /post pisany za wszystkie moje postaci
- Charles Myrnin Hucksberry
Re: Stary Dąb
Czw Cze 04, 2015 7:41 pm
Ostatnimi czasy był bardziej skupiony na śledztwie, niż by zastanawiać się nad tym, kiedy dokładnie ten pogrzeb będzie. Co prawda był na wystąpieniu Dumbledore’a w Wielkiej Sali, który jednak nie podzielił się ze wszystkimi swoimi zastrzeżeniami i wątpliwościami z uczniami. Tu nie chodziło o to, że chciał ich oszukać; należało uspokoić wzburzone morze i zadziałać w inny właściwy sposób, by przywrócić tak bardzo upragnione przez wszystkich bezpieczeństwo. W takich chwilach jak te, cieszył się, że nie jest w skórze dyrektora, na które tak naprawdę cały ten żal spadł. Nie mówiąc już o rodzicach i Ministerstwie Magii, a skoro już był przy tym temacie, to warto było wspomnieć o pannie Rhee, z którą przyszło mu obecnie współpracować w celu rozwiązania całej tej sprawy, składającej się z kilku dość nierównych części. Czasu było coraz mniej, a roboty niestety nadal tyle samo, choć ostatnimi czasy szło im to zdecydowanie szybciej. Kiedy więc Charles zorientował się, jaki jest dzisiaj dzień i że za równo godzinę odbywa się pogrzeb, przebrał się w bardziej elegancką szatę, związał swoje ciemne kosmyki w kucyka i rzucił na siebie zaklęcie, dzięki któremu możliwe było to, by w razie deszczu, krople odbijały się od niego. Jakże praktyczne i użyteczne! Jako, że jego gabinet znajdował się na I piętrze, na błoniach pojawił się przed czasem i niespiesznie obserwował wszystkich czarodziejów, którzy zjawili się na pogrzebie. Jego spojrzenie zatrzymało się na znajomych przedstawicielach czarodziejskich rodzin, a usta zacisnęły się w wąską kreseczkę, niemniej nie skomentował tego w żaden sposób. Można było w sumie się tego spodziewać, w końcu nie co dzień ginie jedenastu młodych czarodziei i ma się możliwość wzięcia udziału w tak...nietypowej uroczystości. Palce mężczyzny zacisnęły się na jego brodzie, gdy miodowe tęczówki spoczęły na uczniach i na kilku nauczycielach, którzy już zdążyli się zebrać w tymże miejscu. Otwarte zaś trumny sprawiały wrażenie wielkich skrzyń w których mieszczą się sekrety niegodne śmiertelnych. Zagadki, wciąż te zagadki, prawda? Wraz z Nimi powinny też spocząć różdżki, które nadal były badane przez ich duet. Niemniej czekali wciąż na Ollivandera by mógł je zidentyfikować i wtedy dopiero mogli ułożyć je przy odpowiednich ciałach.
Przywitał się z niektórymi gośćmi w bardziej lub też mniej wyszukiwany sposób, zachowując jednak odpowiednie maniery, jak przystało na sir Charlesa Myrnina von Hucksberry’ego III. To bywało nieraz męczące, ale...tak należało, ot co. Na chwilę zerknął na Ślizgonkę, której ciemne włosy były targane przez wiatr i która znajdowała się już na pewnej liście osób, z którymi koniecznie należało porozmawiać. Następnie wzrok nauczyciela przesunął się po innych młodych twarzach, które się tutaj zebrały, aż zatrzymał się na kimś, kto wydawał z siebie bliżej niezidentyfikowane odgłosy. Na Puchonie z VII roku, znanym jako Joshua Hope. Co prawda, Myrnin powinien do niego podejść i porozmawiać, ale uważał, że zdecydowanie lepiej zrobi, nie wtrącając się do tego...przynajmniej nie teraz. Wiedział coś o tym, doskonale coś o tym wiedział. Sam stracił ukochaną, miłość swego życia i sam zachowywał się podobnie przy jej trumnie...
Wróć, zachowywał się znacznie gorzej targany najgorszymi emocjami, jakie mogą towarzyszyć człowiekowi w tak destrukcyjnej chwili.
Charlie, kochanie. Ja tutaj nadal jestem. Nie zostawię Cię.
Miał ochotę gorzko się roześmiać pod wpływem słów Delilah w swojej głowie, ale udało mu się powstrzymać tę reakcję – jak zawsze. Niemniej, ile jeszcze to potrwa..?
Miodowe tęczówki spoczęły na przygnębionej Kim, Sharon, na milczącej Alice, aż zatrzymały się przy Zacku i Alexandrze. Do tej pory pamiętał to, co wydarzyło się w Skrzydle Szpitalnym. Zresztą...nie trudno było o takiej sytuacji zapomnieć. Palce z brody przesunęły się na policzek, w który zaczął rytmicznie uderzać; ostatnimi czasy weszło mu to w nawyk. Podszedł do dyrektora i do mistrza ceremonii pogrzebowej, wymienił kilka uprzejmych, acz ciężkostrawnych zdań i zajął jedno z krzeseł niedaleko profesora Flitwicka, którego cienie pod oczami biły Charlesa swoją powagą, oraz profesor Grisham, która również nie zdawała się być w najlepszej formie. Ta delikatnie wyczuwalna woń przygnębienia unosząca się w powietrzu nie dawała mu spokoju. Należało o tym również wspomnieć.
Przymknął na chwilę miodowe oczy, zarzucając nogę na nogę i cierpliwie czekając na początek pogrzebu. Deszcz już zaczął dawać się im wszystkim we znaki, a gdzieś niedaleko zamku rozległ się pojedynczy grzmot.
Przywitał się z niektórymi gośćmi w bardziej lub też mniej wyszukiwany sposób, zachowując jednak odpowiednie maniery, jak przystało na sir Charlesa Myrnina von Hucksberry’ego III. To bywało nieraz męczące, ale...tak należało, ot co. Na chwilę zerknął na Ślizgonkę, której ciemne włosy były targane przez wiatr i która znajdowała się już na pewnej liście osób, z którymi koniecznie należało porozmawiać. Następnie wzrok nauczyciela przesunął się po innych młodych twarzach, które się tutaj zebrały, aż zatrzymał się na kimś, kto wydawał z siebie bliżej niezidentyfikowane odgłosy. Na Puchonie z VII roku, znanym jako Joshua Hope. Co prawda, Myrnin powinien do niego podejść i porozmawiać, ale uważał, że zdecydowanie lepiej zrobi, nie wtrącając się do tego...przynajmniej nie teraz. Wiedział coś o tym, doskonale coś o tym wiedział. Sam stracił ukochaną, miłość swego życia i sam zachowywał się podobnie przy jej trumnie...
Wróć, zachowywał się znacznie gorzej targany najgorszymi emocjami, jakie mogą towarzyszyć człowiekowi w tak destrukcyjnej chwili.
Charlie, kochanie. Ja tutaj nadal jestem. Nie zostawię Cię.
Miał ochotę gorzko się roześmiać pod wpływem słów Delilah w swojej głowie, ale udało mu się powstrzymać tę reakcję – jak zawsze. Niemniej, ile jeszcze to potrwa..?
Miodowe tęczówki spoczęły na przygnębionej Kim, Sharon, na milczącej Alice, aż zatrzymały się przy Zacku i Alexandrze. Do tej pory pamiętał to, co wydarzyło się w Skrzydle Szpitalnym. Zresztą...nie trudno było o takiej sytuacji zapomnieć. Palce z brody przesunęły się na policzek, w który zaczął rytmicznie uderzać; ostatnimi czasy weszło mu to w nawyk. Podszedł do dyrektora i do mistrza ceremonii pogrzebowej, wymienił kilka uprzejmych, acz ciężkostrawnych zdań i zajął jedno z krzeseł niedaleko profesora Flitwicka, którego cienie pod oczami biły Charlesa swoją powagą, oraz profesor Grisham, która również nie zdawała się być w najlepszej formie. Ta delikatnie wyczuwalna woń przygnębienia unosząca się w powietrzu nie dawała mu spokoju. Należało o tym również wspomnieć.
Przymknął na chwilę miodowe oczy, zarzucając nogę na nogę i cierpliwie czekając na początek pogrzebu. Deszcz już zaczął dawać się im wszystkim we znaki, a gdzieś niedaleko zamku rozległ się pojedynczy grzmot.
- Colette Warp
Re: Stary Dąb
Czw Cze 04, 2015 9:19 pm
Pogoda dzisiaj nie należała do najprzyjemniejszych; okazało się, że było duszno i gorąco tylko w Pokoju Życzeń i tylko dlatego, że Colette tak chciał... Dlatego zaraz jak wyszedł z mokrą twarzą i lekko wilgotną czupryną z tej nagrzanej komnaty, przewiał go chłodny, typowo angielki wiaterek. To pospołu z pogrzebem było negatywnym aspektem tego dnia, bo zmusiło Puchona do przyspieszenia tempa podróży z siódmego piętra aż do lochów. Pozytywnym aspektem była za to mała codzienna przyjemność w postaci gorącego prysznica i nieco większa, kiedy... otworzył notatnik, w którym Sahir pozostawił po sobie małą pamiątkę. Colette z miejsca rozpoznał te zawijasy i charakterystyczne pismo, jakim Krukon raczył go podczas wymiany korespondencyjnej.
Kartka z tekstem spoczęła wsunięta bezpiecznie między stronice notatnika, który to Smok przezornie trzymał w dormitorium na wypadek jakby ktoś był właśnie na tyle bezczelny, żeby grzebać mu w rzeczach. Aż strach pomyśleć, co wampir by zrobił, jakby przeczytał to wszystko co chory, kotleci umysł na poczekaniu przelewał na papier... piękny romans upadłby jak Esmeralda-kolorowy ptak ze swojego wyimaginowanego nieba.
Bez dalszego roztkliwiania się i wyrywania pod przymkniętymi powiekami każdego, kolejnego słowa tej (przypuszczalnie) piosenki – można przejść do crescendo dnia dzisiejszego, jaki następował zaraz po śniadaniu i miał miejsce w centrum obiektu, który jeszcze dzień temu był osłonięty przez nieprzeniknioną barierę, z jaką Colette miał już jedno bliskie spotkanie. Nie chciał kolejnego. Właściwie to chyba nawet nie chciał tam być, bo w miarę jak zbliżał się do wytyczonego przez Dumbledora miejsca pogrzebu, to czupryna elektryzowała mu się, zęby szczekały co jakiś czas bez opanowania, a końce palców kąsało nadmierne zimno, które objawiało się zmianą kolorytu skóry, W tej chwili Colette palce miał praktycznie sine, dlatego wciskał je mocno w kieszenie płaszcza i z głową schowaną w ramionach, dołączył do już stojącej tu pokaźnej grupki braci uczniowskiej i nauczycieli oraz dorosłych. To wszystko było nienaturalne, nawet zimą, podczas wyjątkowo srogich przymrozków, nawet opuszki mu nie bledły, a teraz praktycznie przestawał czuć dłonie, jakby coś go truło. Sapnął, odrzucając od siebie tę niedorzeczną myśl i stanął gdzieś na uboczu, próbując rozgrzać dłonie przez energiczne pocieranie nimi o siebie. Nie chciał stawać w pierwszym rzędzie i przyglądać się poustawianym jedno przy drugim drewnianym pudłom z lepiej lub gorzej zachowanymi ciałami, które spoczywały teraz ubrane i ufryzowane na mięciutkim atłasie wewnątrz. Nawet, jeśli trumny były pozamykane, to... nie chciał. Nigdy nie był człowiekiem obdarzonym zapędami masochistycznymi i nie widział sensu w torturowaniu samego siebie takimi symbolicznymi obrazkami. Rozumiał jednak, że inni mogli ich potrzebować, żeby na przykład zamknąć w znaczący i definitywny sposób, pewien rozdział w ich życiach. On nie potrzebował.
Dlatego stał na uboczu.
Wystarczyły mu puste łóżka w dormitorium, cichrzy Pokój Wspólny i pozbawione wesołości codzienne posiłki.
Kartka z tekstem spoczęła wsunięta bezpiecznie między stronice notatnika, który to Smok przezornie trzymał w dormitorium na wypadek jakby ktoś był właśnie na tyle bezczelny, żeby grzebać mu w rzeczach. Aż strach pomyśleć, co wampir by zrobił, jakby przeczytał to wszystko co chory, kotleci umysł na poczekaniu przelewał na papier... piękny romans upadłby jak Esmeralda-kolorowy ptak ze swojego wyimaginowanego nieba.
Bez dalszego roztkliwiania się i wyrywania pod przymkniętymi powiekami każdego, kolejnego słowa tej (przypuszczalnie) piosenki – można przejść do crescendo dnia dzisiejszego, jaki następował zaraz po śniadaniu i miał miejsce w centrum obiektu, który jeszcze dzień temu był osłonięty przez nieprzeniknioną barierę, z jaką Colette miał już jedno bliskie spotkanie. Nie chciał kolejnego. Właściwie to chyba nawet nie chciał tam być, bo w miarę jak zbliżał się do wytyczonego przez Dumbledora miejsca pogrzebu, to czupryna elektryzowała mu się, zęby szczekały co jakiś czas bez opanowania, a końce palców kąsało nadmierne zimno, które objawiało się zmianą kolorytu skóry, W tej chwili Colette palce miał praktycznie sine, dlatego wciskał je mocno w kieszenie płaszcza i z głową schowaną w ramionach, dołączył do już stojącej tu pokaźnej grupki braci uczniowskiej i nauczycieli oraz dorosłych. To wszystko było nienaturalne, nawet zimą, podczas wyjątkowo srogich przymrozków, nawet opuszki mu nie bledły, a teraz praktycznie przestawał czuć dłonie, jakby coś go truło. Sapnął, odrzucając od siebie tę niedorzeczną myśl i stanął gdzieś na uboczu, próbując rozgrzać dłonie przez energiczne pocieranie nimi o siebie. Nie chciał stawać w pierwszym rzędzie i przyglądać się poustawianym jedno przy drugim drewnianym pudłom z lepiej lub gorzej zachowanymi ciałami, które spoczywały teraz ubrane i ufryzowane na mięciutkim atłasie wewnątrz. Nawet, jeśli trumny były pozamykane, to... nie chciał. Nigdy nie był człowiekiem obdarzonym zapędami masochistycznymi i nie widział sensu w torturowaniu samego siebie takimi symbolicznymi obrazkami. Rozumiał jednak, że inni mogli ich potrzebować, żeby na przykład zamknąć w znaczący i definitywny sposób, pewien rozdział w ich życiach. On nie potrzebował.
Dlatego stał na uboczu.
Wystarczyły mu puste łóżka w dormitorium, cichrzy Pokój Wspólny i pozbawione wesołości codzienne posiłki.
- Joshua Hope
Re: Stary Dąb
Czw Cze 04, 2015 10:57 pm
Czy było coś gorszego od śmierci? O tak, jak się okazuje było wiele mniej przyjaznych emocji, niż śmierć.
Przemiana dokonywała się w urywanych skokach. W jednej chwili jego twarz wyglądała jak przyjazny Puchon Joshua Hope, znany i lubiany przez ogólnie anonimowe grono uczniów, w następnej spod strzechy za długich włosów wyzierały ostre rysy czystokrwistego Ślizgona. Nakładały się na siebie jak źle sklejone klatki filmu, przenikały do stopnia w którym nie wiadomo było na kogo właściwie spoczęło spojrzenie. Bezdźwięczny szloch przeradzał się w opętańczy śmiech i z powrotem, gdy do głosu docierały resztki zwiotczałego rozsądku.
Wszystko będzie dobrze Joshua, wszystko będzie dobrze, przecież jesteśmy z Tobą cały czas, wszyscy tu są Joshua, nic się nie stało, jesteśmy tuż obok, zawsze będziemy obok, nie płacz, to się nigdy nie zmieni, wszystko już zawsze będzie dobrze, bo teraz jesteśmy razem widzisz Joshua wszystko jest dobrze kiedy jesteśmy z tobą joshua nie przejmuje sie bo wie ze wszystkojestdobrzewszystkojestdobrzewszystkojestdobrze Głos jego martwej kochanki wywiercał dziurę w jego strzaskanej czaszce, posoka spływała z wydrapanych oczodołów, kapała z miękkich małżowin, sunęła gładkim potokiem nozdrzami w dół jego koszulki. W jednej chwili stał przed trumną ogarnięty żalem, w drugiej umierał, dyszał w przedśmiertnej agonii. Słodki zapach zgnilizny wypalał tkanki, węch tępiał obrzmiały od impulsów. Dziura w klatce piersiowej przez którą mógłby spoglądać na przybyłych uczniów.
Świadomość powróciła i znów był tym samym zagubionym chłopcem. Wszystkie członki w całości. To co czerwone wciąż pozostaje w środku, tam gdzie powinno.
Coś nie tak, tygrysie? Przecież to nie jest takie złe, wszystko jest w porządku, mówiłam Ci, że zawsze będziemy razem, nie wierzyłeś, ale ja wierzyłam, przecież mówiłam prawda, wszystko musi się ułożyć bo obiecałeś, obiecałeś mi, że będziemy razem, przysięgałeś tygrysie, oni też tu są, przywitaj się, Shane Cię pozdrawia, o Julliet Ci macha, nawet Arthur nie jest po śmierci taki sztywny
Ich ciała gniły. Białe robactwo wyżarło miękkie części ich twarzy, skóra odchodziła płatami zdarta siłą. Uśmiechali się obnażając pozbawione warg zęby.
Obiecałeś, tygrysie, obiecałeś obiecałeś obiecałeś
OBIECAŁEŚ.
-Prze...
Gardło zaciska się w spazmatycznym ataku histerii, gdy obserwuje swoją ukochaną pożeraną żywcem przez płomienie. Jej krzyk wypełnia całe jego istnienie, zalewa go falą niewypowiedzianej grozy i strachem o własny słuch. Niemożliwe. Nie da rady. Nie może już dłużej. Spoglądać. W. Jej. Oczy.
- Chryste, puste, oczodoły, krew, Chryste, pomocy, błagam, nie mogę, ogień, błagam, zgaście ją...
Szepce tak cicho, że wargi zdają się bezgłośnie poruszać. Ale on ją słyszy i słyszy siebie, swoje błagania, słyszy ich wszystkich. Shane pozdrawia, on chce wrócić.
Och, Joshua. Przykro mi, że musisz przez to przechodzić, naprawdę. Gdyby był jakikolwiek inny sposób... ale nie ma. A nawet gdyby był, to czy nie jest tak lepiej? Może inaczej sformułuje pytanie...
Jak się bawisz?
Shane wróci, dobrze o tym wiesz. Zajmie miejsce zdrowego rozsądku, a wiesz dlaczego? Spadasz. Tam gdzie jest ciemno, tam gdzie Twoja świadomość nie sięga. Piłka w siatce, pora na zmianę bramkarza. Piątka schodzisz.
Jego ciało przestaje wibrować, stabilizuje się, osiąga pewną, bo chwiejną, ale równowagę. Coś czego nie osiągnął już od dobrych kilku dni. Panowie Ministrowie, Państwo Profesorowie, uczniowie i drodzy rodzice. Powitajcie Syna Marnotrawnego.
Cześć wujku. Dawno nie rozmawialiśmy.
Dwa węże o żółtych ślepiach spoglądały na Caroline Rockers.
Przemiana dokonywała się w urywanych skokach. W jednej chwili jego twarz wyglądała jak przyjazny Puchon Joshua Hope, znany i lubiany przez ogólnie anonimowe grono uczniów, w następnej spod strzechy za długich włosów wyzierały ostre rysy czystokrwistego Ślizgona. Nakładały się na siebie jak źle sklejone klatki filmu, przenikały do stopnia w którym nie wiadomo było na kogo właściwie spoczęło spojrzenie. Bezdźwięczny szloch przeradzał się w opętańczy śmiech i z powrotem, gdy do głosu docierały resztki zwiotczałego rozsądku.
Wszystko będzie dobrze Joshua, wszystko będzie dobrze, przecież jesteśmy z Tobą cały czas, wszyscy tu są Joshua, nic się nie stało, jesteśmy tuż obok, zawsze będziemy obok, nie płacz, to się nigdy nie zmieni, wszystko już zawsze będzie dobrze, bo teraz jesteśmy razem widzisz Joshua wszystko jest dobrze kiedy jesteśmy z tobą joshua nie przejmuje sie bo wie ze wszystkojestdobrzewszystkojestdobrzewszystkojestdobrze Głos jego martwej kochanki wywiercał dziurę w jego strzaskanej czaszce, posoka spływała z wydrapanych oczodołów, kapała z miękkich małżowin, sunęła gładkim potokiem nozdrzami w dół jego koszulki. W jednej chwili stał przed trumną ogarnięty żalem, w drugiej umierał, dyszał w przedśmiertnej agonii. Słodki zapach zgnilizny wypalał tkanki, węch tępiał obrzmiały od impulsów. Dziura w klatce piersiowej przez którą mógłby spoglądać na przybyłych uczniów.
Świadomość powróciła i znów był tym samym zagubionym chłopcem. Wszystkie członki w całości. To co czerwone wciąż pozostaje w środku, tam gdzie powinno.
Coś nie tak, tygrysie? Przecież to nie jest takie złe, wszystko jest w porządku, mówiłam Ci, że zawsze będziemy razem, nie wierzyłeś, ale ja wierzyłam, przecież mówiłam prawda, wszystko musi się ułożyć bo obiecałeś, obiecałeś mi, że będziemy razem, przysięgałeś tygrysie, oni też tu są, przywitaj się, Shane Cię pozdrawia, o Julliet Ci macha, nawet Arthur nie jest po śmierci taki sztywny
Ich ciała gniły. Białe robactwo wyżarło miękkie części ich twarzy, skóra odchodziła płatami zdarta siłą. Uśmiechali się obnażając pozbawione warg zęby.
Obiecałeś, tygrysie, obiecałeś obiecałeś obiecałeś
OBIECAŁEŚ.
-Prze...
Gardło zaciska się w spazmatycznym ataku histerii, gdy obserwuje swoją ukochaną pożeraną żywcem przez płomienie. Jej krzyk wypełnia całe jego istnienie, zalewa go falą niewypowiedzianej grozy i strachem o własny słuch. Niemożliwe. Nie da rady. Nie może już dłużej. Spoglądać. W. Jej. Oczy.
- Chryste, puste, oczodoły, krew, Chryste, pomocy, błagam, nie mogę, ogień, błagam, zgaście ją...
Szepce tak cicho, że wargi zdają się bezgłośnie poruszać. Ale on ją słyszy i słyszy siebie, swoje błagania, słyszy ich wszystkich. Shane pozdrawia, on chce wrócić.
Och, Joshua. Przykro mi, że musisz przez to przechodzić, naprawdę. Gdyby był jakikolwiek inny sposób... ale nie ma. A nawet gdyby był, to czy nie jest tak lepiej? Może inaczej sformułuje pytanie...
Jak się bawisz?
Shane wróci, dobrze o tym wiesz. Zajmie miejsce zdrowego rozsądku, a wiesz dlaczego? Spadasz. Tam gdzie jest ciemno, tam gdzie Twoja świadomość nie sięga. Piłka w siatce, pora na zmianę bramkarza. Piątka schodzisz.
Jego ciało przestaje wibrować, stabilizuje się, osiąga pewną, bo chwiejną, ale równowagę. Coś czego nie osiągnął już od dobrych kilku dni. Panowie Ministrowie, Państwo Profesorowie, uczniowie i drodzy rodzice. Powitajcie Syna Marnotrawnego.
Cześć wujku. Dawno nie rozmawialiśmy.
Dwa węże o żółtych ślepiach spoglądały na Caroline Rockers.
- Kalipso Rockers
Re: Stary Dąb
Czw Cze 04, 2015 11:38 pm
Naprawdę niewiele na tym świecie było rzeczy, które mogły wyciągnąć Kalipso Enosis-Rockers z domu w pięknej i ciepłej o tej porze roku Grecji, do którego dopiero wróciła; i pchnąć ją z powrotem w ramiona nieprzychylnej Anglii. Znała ją owszem, bywała tutaj nawet przez większą część roku, ale upodobała sobie powracać do rodzinnych stron na czas najmocniej rozwiniętego lata. Tym razem jednak jej zwyczajowe plany pokruszyły się jak lustro przy toaletce, kiedy doszło do prawie całkowitego wymarcia jednego ze starych czystokrwistych rodów podczas niewinnej walki w szkole. Ludzie gadali. Szły słuchy, iż to robota Śmierciożerców, inni twierdzili, że maczali w tym palce jedynie niższej rangi zwolennicy Czarnego Pana, a jeszcze inni snuli własne spiski odnośnie wampirów, wilkołaków i charłaków, zrzucając to zamieszanie na nadmierną tolerancję niepoważnego dyrektora, który pozwalał abominacjom rodem z niskobudżetowego horroru, mieszkać pod jednym dachem z ich dziećmi. W ciągu kilku miesięcy, od czasu nierozwiązanej jeszcze do końca kwestii tajemniczych morderstw, popełnionych najprawdopodobniej przez nauczyciela, do chwili brawurowej i pełnej ofiar walki na podwórku obok zamku – zaufanie powierzone Albusowi Dumbledore'owi znacznie zmalało. Nieliczni, którzy wcześniej ledwie mruczeli w kątach sali, teraz głośno i wyraźnie wygłaszali swoje negatywne zdanie na te tematy i postulowali o usunięcie starego czarodzieja z jego stołka, i obsadzenie tam kogoś... młodszego i żywotniejszego, który szybciej obejdzie się z niechcianą rzeźnią w murach Hogwartu i zabezpieczy życie latorośli, jaka miała być przyszłością czystych rodów.
A co z latoroślą Kalipso? Cóż jej własna była już bezpieczna i miała postać dwóch młodych i utalentowanych mężczyzn. Ta zgniła gałązka, jaka siedziała jeszcze w Szkole Magii i Czarodziejstwa była o dziwo tak wytrzymałym chwastem, że dumna Pani Rockers nie musiała nawet przeglądać listy zmarłych na łamach niezawodnego Proroka Codziennego, żeby wiedzieć, że natknie się na swoją córkę całą i zdrową w murach tego obmierzłego zamczyska. Mimo wszystko postanowiła pojawić się na ceremonii pożegnalnej, aby uczcić cześć zmarłych młodo Collinsów i pokazać towarzystwu, że nie jest obojętna na krzywdy innych rodzin.
Świstoklik okazał się wyjściem idealnym, który przeniósł Kalipso na granice magicznej bariery Hogwartu czyli praktycznie kilka metrów od jego bramy. W powietrzu zawisł wysoki, krótkotrwały gwizd i o wilgotny bruk stuknęły obcasy wysokich, eleganckich butów. Przybyła. Obleczona w miękki materiał sięgającej za kolana, czarnej sukni, jakiej spódnica szeleściła przyjemnie przy każdym obrocie. Rokowania kobiety co do pogody sprawdziły się, więc zapobiegawczo jej ramiona zakrywał elegancki płaszcz, a dłonie skrywały skórzane rękawiczki, których miękki wykrój u góry ukazywał zarys nadgarstka. Zabrała też parasolkę, wpasowującą się idealnie w koloryt całej kreacji.
Nie musiała się przedstawiać dwójce Aurorów, jacy tkwili u bram jak źle dobra para Sfinksów. Bez zbędnego przedłużania otworzyli przed nią podwoje szanownej placówki i mogła wkroczyć na jej terytorium akurat odpowiednio przed czasem, aby zdążyć jeszcze odrobinę rozejrzeć się po tym miejscu – i nie chodziło jej tu o wnętrze monumentalnej i zagadkowej budowli, ale o jej 'ogródek', który ponoć miał być jedynym świadkiem ostatnich chwil życia jedenaściorga uczniów, których większość zginęła z racji koszmarnych idei, jakie przyświecały autorytetom ich oprawców. Zresztą samym oprawcom również upuszczono krwi, od której nawet dzisiaj mokra i zdradliwie śliska była trawa na błoniach. Oh, Pani Rockers znała tę delikatną nutę, jaka najwidoczniej ślepa na powiewy wiatru, trwała zawieszona w powietrzu i wdzierała w nozdrza, prześlizgiwała po skórze i poiła schowaną, głodną różdżkę. W istocie Czarna Magia wisiała w powietrzu jak ogromna burzowa chmura, zwłaszcza w miejscu, w którym już uzbierała się nieznaczna grupka ludzi, która syciła spojrzenie obrazkiem rzędu trumien.
Kalipso zbliżyła się do nich niespiesznie, wzrokiem wodząc po twarzach zebranych i szukając wśród nich jakichkolwiek znajomych. Pierwszą osobą, jaką zoczyła, był Ecart Collins wraz ze swoją młodziutką córką – jedyną nadzieją na pociągnięcie rodu, ale na tę chwilę nie miała czasu na rozmowy albo kondolencje, ponieważ ceremonia mogła się rozpocząć lada chwila. Więc jedynie, kiedy jej intensywne jak rozgrzany węgiel spojrzenie napotkało wreszcie odpowiedź ze strony głowy rodu, skinęła ona tylko doń głową, lekko przymykając powieki. Odpowiedział jej tym samym.
A tymczasem na horyzoncie pojawiło się coś innego... coś przypominającego coraz bardziej zapadającą w sobie, zgniłą gałązkę. Kalipso się nie czaiła, usiadła swobodnie na krześle tuż za swoją córką i przewiesiła parasolkę przez oparcie, a w tym czasie rozpoznawalna, słodka nuta jej zmysłowych perfum oblekła siedzącą doń tyłem Ślizgonkę jak mięciutka, czuła mgiełka. Rodzicielka tylko czekała aż napotka znajome spojrzenie córeczki.
- Witaj Caroline.
A co z latoroślą Kalipso? Cóż jej własna była już bezpieczna i miała postać dwóch młodych i utalentowanych mężczyzn. Ta zgniła gałązka, jaka siedziała jeszcze w Szkole Magii i Czarodziejstwa była o dziwo tak wytrzymałym chwastem, że dumna Pani Rockers nie musiała nawet przeglądać listy zmarłych na łamach niezawodnego Proroka Codziennego, żeby wiedzieć, że natknie się na swoją córkę całą i zdrową w murach tego obmierzłego zamczyska. Mimo wszystko postanowiła pojawić się na ceremonii pożegnalnej, aby uczcić cześć zmarłych młodo Collinsów i pokazać towarzystwu, że nie jest obojętna na krzywdy innych rodzin.
Świstoklik okazał się wyjściem idealnym, który przeniósł Kalipso na granice magicznej bariery Hogwartu czyli praktycznie kilka metrów od jego bramy. W powietrzu zawisł wysoki, krótkotrwały gwizd i o wilgotny bruk stuknęły obcasy wysokich, eleganckich butów. Przybyła. Obleczona w miękki materiał sięgającej za kolana, czarnej sukni, jakiej spódnica szeleściła przyjemnie przy każdym obrocie. Rokowania kobiety co do pogody sprawdziły się, więc zapobiegawczo jej ramiona zakrywał elegancki płaszcz, a dłonie skrywały skórzane rękawiczki, których miękki wykrój u góry ukazywał zarys nadgarstka. Zabrała też parasolkę, wpasowującą się idealnie w koloryt całej kreacji.
Nie musiała się przedstawiać dwójce Aurorów, jacy tkwili u bram jak źle dobra para Sfinksów. Bez zbędnego przedłużania otworzyli przed nią podwoje szanownej placówki i mogła wkroczyć na jej terytorium akurat odpowiednio przed czasem, aby zdążyć jeszcze odrobinę rozejrzeć się po tym miejscu – i nie chodziło jej tu o wnętrze monumentalnej i zagadkowej budowli, ale o jej 'ogródek', który ponoć miał być jedynym świadkiem ostatnich chwil życia jedenaściorga uczniów, których większość zginęła z racji koszmarnych idei, jakie przyświecały autorytetom ich oprawców. Zresztą samym oprawcom również upuszczono krwi, od której nawet dzisiaj mokra i zdradliwie śliska była trawa na błoniach. Oh, Pani Rockers znała tę delikatną nutę, jaka najwidoczniej ślepa na powiewy wiatru, trwała zawieszona w powietrzu i wdzierała w nozdrza, prześlizgiwała po skórze i poiła schowaną, głodną różdżkę. W istocie Czarna Magia wisiała w powietrzu jak ogromna burzowa chmura, zwłaszcza w miejscu, w którym już uzbierała się nieznaczna grupka ludzi, która syciła spojrzenie obrazkiem rzędu trumien.
Kalipso zbliżyła się do nich niespiesznie, wzrokiem wodząc po twarzach zebranych i szukając wśród nich jakichkolwiek znajomych. Pierwszą osobą, jaką zoczyła, był Ecart Collins wraz ze swoją młodziutką córką – jedyną nadzieją na pociągnięcie rodu, ale na tę chwilę nie miała czasu na rozmowy albo kondolencje, ponieważ ceremonia mogła się rozpocząć lada chwila. Więc jedynie, kiedy jej intensywne jak rozgrzany węgiel spojrzenie napotkało wreszcie odpowiedź ze strony głowy rodu, skinęła ona tylko doń głową, lekko przymykając powieki. Odpowiedział jej tym samym.
A tymczasem na horyzoncie pojawiło się coś innego... coś przypominającego coraz bardziej zapadającą w sobie, zgniłą gałązkę. Kalipso się nie czaiła, usiadła swobodnie na krześle tuż za swoją córką i przewiesiła parasolkę przez oparcie, a w tym czasie rozpoznawalna, słodka nuta jej zmysłowych perfum oblekła siedzącą doń tyłem Ślizgonkę jak mięciutka, czuła mgiełka. Rodzicielka tylko czekała aż napotka znajome spojrzenie córeczki.
- Witaj Caroline.
- Maverick Mulciber
Re: Stary Dąb
Pią Cze 05, 2015 1:46 pm
Parsknąłem cicho i spojrzałem na niego z rozbawieniem. Próbował okazywać wyższość, to było zabawne. Pewnie był brudnokrwistym chłopakiem, który na siłę próbował się dowartościować milutkimi ripostami. Jaka szkoda, że średnio mnie to ruszało.
-No proszę jaki delikatny - Zakpiłem czekając na dość agresywną reakcję. Odczuwałem wewnętrzną potrzebę zepsucia komuś humoru, albo wywołania awantury podczas pogrzebu. Trochę chaosu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
-A bo ktoś oczekuje, że i ty tu będziesz. Też cię nikt tu do szczęścia nie potrzebuje - Odpowiedziałem irytująco łagodnie i puściłem mu oczko. Cóż w sumie wypowiedź Puchona mogłaby być również skierowana do niego samego. Ale skoro chciał myśleć, że był tutaj potrzebny, to nie miałem nic przeciwko temu. Nie była to moja sprawa.
-Nigdzie nie idę, ty jesteś zabawny - Odpowiedziałem wesoło i oparłem się o drzewo. W powietrzu wyczuwałem oprócz czarnej magii zbliżającą się katastrofę. Mój towarzysz miał zły humor a mimo to go prowokowałem, to nie mogło się dobrze skończyć. Ale jakoś zbytnio się tym mnie przejmowałem.
-No proszę jaki delikatny - Zakpiłem czekając na dość agresywną reakcję. Odczuwałem wewnętrzną potrzebę zepsucia komuś humoru, albo wywołania awantury podczas pogrzebu. Trochę chaosu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
-A bo ktoś oczekuje, że i ty tu będziesz. Też cię nikt tu do szczęścia nie potrzebuje - Odpowiedziałem irytująco łagodnie i puściłem mu oczko. Cóż w sumie wypowiedź Puchona mogłaby być również skierowana do niego samego. Ale skoro chciał myśleć, że był tutaj potrzebny, to nie miałem nic przeciwko temu. Nie była to moja sprawa.
-Nigdzie nie idę, ty jesteś zabawny - Odpowiedziałem wesoło i oparłem się o drzewo. W powietrzu wyczuwałem oprócz czarnej magii zbliżającą się katastrofę. Mój towarzysz miał zły humor a mimo to go prowokowałem, to nie mogło się dobrze skończyć. Ale jakoś zbytnio się tym mnie przejmowałem.
- Alexandra Grace
Re: Stary Dąb
Pią Cze 05, 2015 3:10 pm
Ta ziemia była brudna. Tak brudna, że nawet na myśli Alexandry miała wpływ. Wystarczająco już wystraszona i obawiająca się świata zewnętrznego dziewczyna miała w głowie wiele smutnych rzeczy. Śmierć w końcu czeka bardzo cierpliwie na ich wszystkich. Z takim uczuciami, w takim miejscu i porze, ciężko się rozstać z emocjami, a to właśnie czyniła. Nie chciała, by to wszystko znowu ją zalewało. To byli ludzie. Istotna sprawa, fakt. Z pewnością bliscy cierpią przez taką stratę. Dlatego właśnie nie mogła się z tym pogodzić. Nie umie cierpieć w taki sposób, gdy to byli znajomi, a czasami nawet i nie. W miejsca tych ciał wyobraża sobie własnych bliskich. A wtedy ból jest niewyobrażalny. Niby nie krzywdzi dosłownie, bo to w końcu nie jest nikt taki, ale nie zmienia to faktu, że wyobraźnia działa prężnie i niektóre scenariusze wydają się nawet aż za bardzo prawdopodobne. Taka mieszanka była dziwna.
I panna Grace nie miała żadnej pewności, czy to już jej mózg boi się naprawdę, czy też teren ma na nią wpływ.
Pewnie nie zauważyłaby nawet Zacka, gdyby nie chwycił jej dłoni. Wzięła głęboki oddech i gdy zorientowała się, że to wcale nie jest potencjalne zagrożenie, wypuściła powietrze. Zrobiło się jej nawet lżej na sercu. I wiesz co Zack? Twój umysł zamazuje obrazy, a jej... jej już chyba nie chciał tego widzieć. Świat jest piękny na pierwszym planie lecz dalej... dalej jest tylko ciemność, która kryje się za kolorami. Czy warto więc żyć obłudnie? Gryfonka nie zna już odpowiedzi na to pytanie. "Wiem, że nic nie wiem" - to zdanie wydaje się w obecnym czasie bardzo prawdziwe.
- Cześć - odpowiedziała cichutko, jakby nie chciała przerywać milczenia świata. Wierzyła od zawsze, że nawet przedmioty mówią do nas, a dzisiejszego dnia... dziś nie słyszała nawet szeptów zamku. I nie, nie jest chora.
Tu chodzi o duszę. Duszę tego miejsca.
Wszystko milczało.
- Strasznie mi się tu siedzi. A Tobie? - stwierdziła tylko chcąc szukać pocieszenia w drugim człowieku. Czuła się źle przy trumnach. Czuła się źle z własnym myślami.
Czuła się... może to już jest sukces? W końcu truchła nie czują już nic.
I panna Grace nie miała żadnej pewności, czy to już jej mózg boi się naprawdę, czy też teren ma na nią wpływ.
Pewnie nie zauważyłaby nawet Zacka, gdyby nie chwycił jej dłoni. Wzięła głęboki oddech i gdy zorientowała się, że to wcale nie jest potencjalne zagrożenie, wypuściła powietrze. Zrobiło się jej nawet lżej na sercu. I wiesz co Zack? Twój umysł zamazuje obrazy, a jej... jej już chyba nie chciał tego widzieć. Świat jest piękny na pierwszym planie lecz dalej... dalej jest tylko ciemność, która kryje się za kolorami. Czy warto więc żyć obłudnie? Gryfonka nie zna już odpowiedzi na to pytanie. "Wiem, że nic nie wiem" - to zdanie wydaje się w obecnym czasie bardzo prawdziwe.
- Cześć - odpowiedziała cichutko, jakby nie chciała przerywać milczenia świata. Wierzyła od zawsze, że nawet przedmioty mówią do nas, a dzisiejszego dnia... dziś nie słyszała nawet szeptów zamku. I nie, nie jest chora.
Tu chodzi o duszę. Duszę tego miejsca.
Wszystko milczało.
- Strasznie mi się tu siedzi. A Tobie? - stwierdziła tylko chcąc szukać pocieszenia w drugim człowieku. Czuła się źle przy trumnach. Czuła się źle z własnym myślami.
Czuła się... może to już jest sukces? W końcu truchła nie czują już nic.
- Zack Raven
Re: Stary Dąb
Pią Cze 05, 2015 3:38 pm
Tik. Tak. Tik. Tak.
Czas.
Jest to coś, czego człowiek nie docenia. Każdego dnia każdy jest wystawiony na próbę. Każdego dnia każdy może umrzeć. Tak samo jak jedenaście osób w tych trumnach. My, ludzie musimy się z tym pogodzić. Właśnie. Musimy, ale czy chcemy? Czy potrzebujemy pogodzenia się z losem? Ja się nie pogodziłem. Nie chce być ślepy. Wolałbym żyć, niż czuć to co dzieje się z tą ziemią, z tym młodym człowiekiem, który rozpacza przy trumnie nad losem swojej ukochanej. Potężna magia jest w każdym skrawku ego miejsca. A ja staję się być coraz bardziej zmęczony. To mnie okropnie ściska. Nie mam już siły. Nie mam czym oddychać. Moje czoło oblał zimny pot i zacząłem lekko drżeć. Muszę stąd pójść. Nie wytrzymam do końcu. Cholerna magia. Dzięki niej widzę, ale jest też moim przekleństwem. Jestem zbyt słaby na to. Jestem zbyt… słaby. Przyłożyłem zimną dłoń do czoła. Mokre.
Za dużo tu emocji. Za dużo ludzi. Chcę z powrotem do tej okropnej ciszy. Zauważyłem, że jestem strasznie niezdecydowany. Boję się samotności, ale gdy jest czegoś za dużo to bardziej upadam. Jest to akie szarpnięci jakby ktoś trzymał mnie na sznurze nad przepaścią i nagle spuścił jej więcej, a ja zniżyłem się o jakiś metr bliżej skał.
- Tak – odpowiedziałem równie cicho co ona. Nie powinniśmy zakłócać tej ciszy.- Źle i…- czy powinienem jej to mówić? Chyba tak.- Słabo…- dodałem na końcu.
Nie mogłem wytrzymać tej magii. Tyle zła tu jest. Tyle śmierci. To wszystko jest zbyt potężne. Zbyt dużo tego tu. Zabierzcie mnie stąd. Pozwólcie mi odejść. Chcę z powrotem do mojego pokoju.
Nie.
Musze być silny, przecież chcę chronić bliski. Właśnie – chcę, ale co jeśli nie będę w stanie? Co jeśli śmierć zabierze mi ich tak jak tą jedenastkę?
Czas.
Jest to coś, czego człowiek nie docenia. Każdego dnia każdy jest wystawiony na próbę. Każdego dnia każdy może umrzeć. Tak samo jak jedenaście osób w tych trumnach. My, ludzie musimy się z tym pogodzić. Właśnie. Musimy, ale czy chcemy? Czy potrzebujemy pogodzenia się z losem? Ja się nie pogodziłem. Nie chce być ślepy. Wolałbym żyć, niż czuć to co dzieje się z tą ziemią, z tym młodym człowiekiem, który rozpacza przy trumnie nad losem swojej ukochanej. Potężna magia jest w każdym skrawku ego miejsca. A ja staję się być coraz bardziej zmęczony. To mnie okropnie ściska. Nie mam już siły. Nie mam czym oddychać. Moje czoło oblał zimny pot i zacząłem lekko drżeć. Muszę stąd pójść. Nie wytrzymam do końcu. Cholerna magia. Dzięki niej widzę, ale jest też moim przekleństwem. Jestem zbyt słaby na to. Jestem zbyt… słaby. Przyłożyłem zimną dłoń do czoła. Mokre.
Za dużo tu emocji. Za dużo ludzi. Chcę z powrotem do tej okropnej ciszy. Zauważyłem, że jestem strasznie niezdecydowany. Boję się samotności, ale gdy jest czegoś za dużo to bardziej upadam. Jest to akie szarpnięci jakby ktoś trzymał mnie na sznurze nad przepaścią i nagle spuścił jej więcej, a ja zniżyłem się o jakiś metr bliżej skał.
- Tak – odpowiedziałem równie cicho co ona. Nie powinniśmy zakłócać tej ciszy.- Źle i…- czy powinienem jej to mówić? Chyba tak.- Słabo…- dodałem na końcu.
Nie mogłem wytrzymać tej magii. Tyle zła tu jest. Tyle śmierci. To wszystko jest zbyt potężne. Zbyt dużo tego tu. Zabierzcie mnie stąd. Pozwólcie mi odejść. Chcę z powrotem do mojego pokoju.
Nie.
Musze być silny, przecież chcę chronić bliski. Właśnie – chcę, ale co jeśli nie będę w stanie? Co jeśli śmierć zabierze mi ich tak jak tą jedenastkę?
- Caroline Rockers
Re: Stary Dąb
Pią Cze 05, 2015 7:02 pm
Gromadzili się wszyscy w jednym miejscu, w większości nie do końca czując to, dlaczego właściwie tutaj są. Dlaczego...? Bo na dobrą sprawę przecież ich to nie dotyczyło; nie widzieli, nie chcieli poddawać się temu złemu duchowi, który zagościł na tym terenie, którego woń uderzała do najczulszych nozdrzy z całą swoją mocą. Kimże oni byli by siedzieć, by stać, by przyglądać się tym, którzy stanowili dzisiejszą wystawę nieżywych spokojnych lalek? Można byłoby powiedzieć w tym momencie wszystko, ale to i tak nie dotarłoby do nikogo. Bo gościła tu złość, żal, smutek, przygnębienie, rozpacz, a nawet zimna obojętność...powinna się więc czuć bardzo dobrze w takiej atmosferze! W końcu ten zapach był znajomy, był niczym cudowna maź na jej zniszczone wnętrze, które nikogo nie kusiło swą tajemnicą. Ale...nie, to nie było zupełnie to. Bo skutki tejże zbrodni nie zamierzały jej odpuścić. Były jej pokutą, jej szpileczkami, czy też sztyletami wbijającymi się w ciało, po to by nagle się wysunąć i gdy zdawać się być mogło, że to już koniec...zaatakować ponownie. Raz za razem posyłała spojrzenia nowo przybyłym; niektórzy również zerkali w jej stronę, jakby zdawali się wiedzieć więcej, niż powinni. A może...może to była tylko gra świateł, której towarzyszyła litość – ta schowana w ich oceniających oczach? Wargi jej zadrgały, powieki zasłoniły chmury, kiedy tak siedziała na krześle, niczym nieruchomy lodowy posąg, czekający...na co właściwie ona czekała? Na te śmieszne zbawienne słowa starego mistrza ceremonii, który powiedziałby wszystkim o tym, jakimi wspaniałymi czarodziejami byli polegli, że znajdują się w lepszym miejscu, że to ich dotknie boska ręka, a odpowiedzialnych...? Piekło? Ależ, My wszyscy jesteśmy w piekle! Proszę się rozejrzeć! To jest nasze osobiste piekło! Mogłaby się roześmiać, gdyby tylko potrafiła, ale...nie potrafiła. To niedorzeczne. Przed chwilą kładła obok Wojny swój bukiecik i nadal nie mogła pozbyć się wrażenia, że On tu jest...i czeka...i och!
Merlinie, musiało się to tak skończyć, prawda? On nie otworzy swoich oczu, nie odpowie na powitanie, nie będziemy bawić się w kolejnej grze...pomimo całego żalu, który wisiał nade mną, jak burzowy obłoczek.
Czekam na swoje błyskawice! Słyszysz mnie, Merlinie?! CZY MNIE SŁYSZYSZ?!
Jej zimna dłoń zacisnęła się w pięść, a oczy gwałtownie się otworzyły, jakby nagle sobie o czymś przypomniała. Ale tak naprawdę, po prostu już nie chciała tkwić w tej chaotycznej ciemności, która pojawiała się za każdym razem, gdy kurczowo chciała sobie przypomnieć jakieś przyjemniejsze wspomnienie związane z Shanem. Czy to głupie...? Czy to niewłaściwe...? Nie chce go zostawić, nie chce go obwiniać, nie chce patrzeć na to bez żadnych emocji, pomimo niezadowolenia wewnętrznego potwora. Czy miała...do tego...prawo? Gdy się na chwilę odwróciła, zauważyła Sahira, który trzymał się na uboczu. Zacisnęła wargi tak, że aż zaczęły się robić białe, a ciemne kosmyki uderzały w jej bladą twarz. Chmurne tęczówki wierciły przez chwilę w Krukonie dziurę, aż końcu ponownie się odwróciła, rzucając szybkie spojrzenia na boki i widząc, i Gryfonów, i Puchonów, i Krukonów, i Ślizgonów, i dorosłych, i trumny. Jedenaście trumien!
To Wy jesteście winni! To Wy powinniście tam spocząć! Nie zasłużyliście na Jego śmierć! Oddałam Wojnę za wstrętne pasożyty! Oddałam Go! Nie mam nic! Nie mam...nic. Nic. Nic. Nic. Nic. Nic. Nic.
Przedstawienie trwa, prawda?
Deszcz w końcu zaczął padać, próbując załagodzić jej nagłe wewnętrzne ataki, które powolutku ją od środka zżerały. Musiała jednak dać radę...bo to nie miałoby żadnego sensu, gdyby poległa właśnie teraz. Obiecała mu coś. I dawno temu obiecała też coś sobie. Mocniejszy podmuch wiatru potargał jej włosy i sprawił, że szata musnęła jej chude, długie, a przy tym i krzywe nogi, kończące się czarnymi, eleganckimi pantofelkami. W imię obyczajów! Pani Matka byłaby dumna...! W sumie Rockers nie myślała o tym, że jej rodzicielka rzeczywiście pojawi się na pogrzebie; w myślach wmawiała sobie tysiąc wymówek, które sprawią, że z jakichś powodów Kalipso Enosis – Rockers nie będzie w stanie zawitać w murach Hogwartu. Ale stało się inaczej i musiała się z tym pogodzić. Z początku nie dostrzegła niebezpieczeństwa, dopiero gdy jej wzrok trafił na Joshuę, który zaczął mieć jakieś ataki, a w nozdrza dostał się znajomy zapach domu w postaci żeńskich, wykwintnych i dobrze jej znanych perfum, C. poczuła, jak pojawia się gęsia skórka, a paznokcie wbijają się w jej skórę dłoni. Deszcz nadal padał, a gdzieś niedaleko rozległo się pojedyncze uderzenie błyskawicy, gdy przemówiła do niej Kalipso.
Mam się śmiać, czy...płakać? Czego sobie życzysz? Mam stać wyprostowana, czy też uklęknąć na jedno kolano?
Czego dzisiaj ode mnie...pragniesz?
Przez ponurą serię obrazków, które nagle ją zaatakowały, przebił się znajomy głos, który tym razem sprawił, że jej uwaga została przyciągnięta na dłuższą chwilę. Nie spojrzała jeszcze w stronę matki, bowiem zbierała siły do tego gestu, a poza tym...poza tym przed jej oczami rozgrywała się scena upadku.
Nie powinien tak długo tam stać. Nie powinien. Jest chory. Nie wyjdzie z tego. Nie powinien tyle tam stać. Ich nie ma. Ich już nie ma. Jego nie ma.
Boleśnie oderwała się od spoglądania na dziwną przemianę Puchona, podniosła się z krzesła powoli i odwróciła się w stronę swojej rodzicielki, patrząc na nią z góry swoimi chmurnymi, niemalże wyjącymi tęczówkami.
- Witaj...pani Matko. Raczy mi pani Matka wybaczyć na chwilę... – odezwała się niezwykle cicho, ale wyraźnie Caroline, poprawiając swoją sukienkę i szatę, po czym kierując bladą twarz z powrotem w stronę Joshui. Z początku nie trafia do niej to, co widzi...właściwie, nie chce do niej trafić. Mruga szybciej oczami, ciarki poruszają się po jej długim ciele ruchem niejednostajnym, palce wbijają się w szatę, a deszcz spokojnie po niej spływa. Nie użyła żadnego zaklęcia; zupełnie o tym zapomniała, a i teraz nie miała ochoty by sięgnąć po różdżkę i zwyczajnie wymówić jedną prostą formułkę.
Zastanawialiście się kiedyś, jak się czuje ktoś, kiedy widzi kogoś, kto powinien być martwy...?
On nie żyje. On nie żyje. Ale jest. Nie żyje, ale jest. Ale Ty nim nie jesteś. Nie będziesz nim. Nie jesteś nim. Dlaczego...?
Mięsień w policzku drga niepokojąco, chmurne tęczówki błyszczą, gdy powoli mija krzesła zajęte przez tych, którzy chcą uczcić pamięć zmarłych, którzy czekają na rozpoczęcie Ceremonii. A On stoi i jest Nim. Joshua jest Shanem. Dlaczego...? Wpatruje się, jak zahipnotyzowana w jego jadowicie żółte tęczówki, stara się zachować odpowiednio, nie chce stracić teraz swojej maski opanowania, choć jest to cholernie ciężkie. Staje przed nim, a obcasy wbijają się zdecydowanie w miękką trawę. Chwyta jego dłoń, choć najchętniej dotknęłaby jego policzka by sprawdzić, czy jest prawdziwy, może nawet uderzyłaby, gdyby byli sami. Ale nie są. To nie te miejsce. Nie ten czas.
- Chodź... – wyszeptała cicho w jego stronę, niemalże prosząco. Ona? Ona, która o coś prosi...? Bzdura! Bzdura...? A jednak prosiła go. Ścisnęła mocniej jego dłoń.
Nie teraz. Nie teraz.
Proszę. Nie teraz.
Miała pewność, że patrzą się na nią, że patrzą się na niego. Że z całą pewnością patrzy się na nią jej własna matka, gdy ona zajmuje się próbą uspokojenia zrozpaczonego chłopaka, który zamienił się w jej martwego towarzysza.
Nie chcę stracić kontroli. Nie teraz.
Proszę. Nie teraz.
- Chodź...Sha...Joshua.
Merlinie, musiało się to tak skończyć, prawda? On nie otworzy swoich oczu, nie odpowie na powitanie, nie będziemy bawić się w kolejnej grze...pomimo całego żalu, który wisiał nade mną, jak burzowy obłoczek.
Czekam na swoje błyskawice! Słyszysz mnie, Merlinie?! CZY MNIE SŁYSZYSZ?!
Jej zimna dłoń zacisnęła się w pięść, a oczy gwałtownie się otworzyły, jakby nagle sobie o czymś przypomniała. Ale tak naprawdę, po prostu już nie chciała tkwić w tej chaotycznej ciemności, która pojawiała się za każdym razem, gdy kurczowo chciała sobie przypomnieć jakieś przyjemniejsze wspomnienie związane z Shanem. Czy to głupie...? Czy to niewłaściwe...? Nie chce go zostawić, nie chce go obwiniać, nie chce patrzeć na to bez żadnych emocji, pomimo niezadowolenia wewnętrznego potwora. Czy miała...do tego...prawo? Gdy się na chwilę odwróciła, zauważyła Sahira, który trzymał się na uboczu. Zacisnęła wargi tak, że aż zaczęły się robić białe, a ciemne kosmyki uderzały w jej bladą twarz. Chmurne tęczówki wierciły przez chwilę w Krukonie dziurę, aż końcu ponownie się odwróciła, rzucając szybkie spojrzenia na boki i widząc, i Gryfonów, i Puchonów, i Krukonów, i Ślizgonów, i dorosłych, i trumny. Jedenaście trumien!
To Wy jesteście winni! To Wy powinniście tam spocząć! Nie zasłużyliście na Jego śmierć! Oddałam Wojnę za wstrętne pasożyty! Oddałam Go! Nie mam nic! Nie mam...nic. Nic. Nic. Nic. Nic. Nic. Nic.
Przedstawienie trwa, prawda?
Deszcz w końcu zaczął padać, próbując załagodzić jej nagłe wewnętrzne ataki, które powolutku ją od środka zżerały. Musiała jednak dać radę...bo to nie miałoby żadnego sensu, gdyby poległa właśnie teraz. Obiecała mu coś. I dawno temu obiecała też coś sobie. Mocniejszy podmuch wiatru potargał jej włosy i sprawił, że szata musnęła jej chude, długie, a przy tym i krzywe nogi, kończące się czarnymi, eleganckimi pantofelkami. W imię obyczajów! Pani Matka byłaby dumna...! W sumie Rockers nie myślała o tym, że jej rodzicielka rzeczywiście pojawi się na pogrzebie; w myślach wmawiała sobie tysiąc wymówek, które sprawią, że z jakichś powodów Kalipso Enosis – Rockers nie będzie w stanie zawitać w murach Hogwartu. Ale stało się inaczej i musiała się z tym pogodzić. Z początku nie dostrzegła niebezpieczeństwa, dopiero gdy jej wzrok trafił na Joshuę, który zaczął mieć jakieś ataki, a w nozdrza dostał się znajomy zapach domu w postaci żeńskich, wykwintnych i dobrze jej znanych perfum, C. poczuła, jak pojawia się gęsia skórka, a paznokcie wbijają się w jej skórę dłoni. Deszcz nadal padał, a gdzieś niedaleko rozległo się pojedyncze uderzenie błyskawicy, gdy przemówiła do niej Kalipso.
Mam się śmiać, czy...płakać? Czego sobie życzysz? Mam stać wyprostowana, czy też uklęknąć na jedno kolano?
Czego dzisiaj ode mnie...pragniesz?
Przez ponurą serię obrazków, które nagle ją zaatakowały, przebił się znajomy głos, który tym razem sprawił, że jej uwaga została przyciągnięta na dłuższą chwilę. Nie spojrzała jeszcze w stronę matki, bowiem zbierała siły do tego gestu, a poza tym...poza tym przed jej oczami rozgrywała się scena upadku.
Nie powinien tak długo tam stać. Nie powinien. Jest chory. Nie wyjdzie z tego. Nie powinien tyle tam stać. Ich nie ma. Ich już nie ma. Jego nie ma.
Boleśnie oderwała się od spoglądania na dziwną przemianę Puchona, podniosła się z krzesła powoli i odwróciła się w stronę swojej rodzicielki, patrząc na nią z góry swoimi chmurnymi, niemalże wyjącymi tęczówkami.
- Witaj...pani Matko. Raczy mi pani Matka wybaczyć na chwilę... – odezwała się niezwykle cicho, ale wyraźnie Caroline, poprawiając swoją sukienkę i szatę, po czym kierując bladą twarz z powrotem w stronę Joshui. Z początku nie trafia do niej to, co widzi...właściwie, nie chce do niej trafić. Mruga szybciej oczami, ciarki poruszają się po jej długim ciele ruchem niejednostajnym, palce wbijają się w szatę, a deszcz spokojnie po niej spływa. Nie użyła żadnego zaklęcia; zupełnie o tym zapomniała, a i teraz nie miała ochoty by sięgnąć po różdżkę i zwyczajnie wymówić jedną prostą formułkę.
Zastanawialiście się kiedyś, jak się czuje ktoś, kiedy widzi kogoś, kto powinien być martwy...?
On nie żyje. On nie żyje. Ale jest. Nie żyje, ale jest. Ale Ty nim nie jesteś. Nie będziesz nim. Nie jesteś nim. Dlaczego...?
Mięsień w policzku drga niepokojąco, chmurne tęczówki błyszczą, gdy powoli mija krzesła zajęte przez tych, którzy chcą uczcić pamięć zmarłych, którzy czekają na rozpoczęcie Ceremonii. A On stoi i jest Nim. Joshua jest Shanem. Dlaczego...? Wpatruje się, jak zahipnotyzowana w jego jadowicie żółte tęczówki, stara się zachować odpowiednio, nie chce stracić teraz swojej maski opanowania, choć jest to cholernie ciężkie. Staje przed nim, a obcasy wbijają się zdecydowanie w miękką trawę. Chwyta jego dłoń, choć najchętniej dotknęłaby jego policzka by sprawdzić, czy jest prawdziwy, może nawet uderzyłaby, gdyby byli sami. Ale nie są. To nie te miejsce. Nie ten czas.
- Chodź... – wyszeptała cicho w jego stronę, niemalże prosząco. Ona? Ona, która o coś prosi...? Bzdura! Bzdura...? A jednak prosiła go. Ścisnęła mocniej jego dłoń.
Nie teraz. Nie teraz.
Proszę. Nie teraz.
Miała pewność, że patrzą się na nią, że patrzą się na niego. Że z całą pewnością patrzy się na nią jej własna matka, gdy ona zajmuje się próbą uspokojenia zrozpaczonego chłopaka, który zamienił się w jej martwego towarzysza.
Nie chcę stracić kontroli. Nie teraz.
Proszę. Nie teraz.
- Chodź...Sha...Joshua.
- Alexandra Grace
Re: Stary Dąb
Pią Cze 05, 2015 8:04 pm
Zdecydowanie to miejsce. Tak, ludzie nie są tacy normalnie. Chociaż tragedia... tragedia zmienia człowieka. Ukierunkowuje go na pewne działania i sprawia, że dzieją się z nami rzeczy których byśmy się po sobie nie spodziewali. Ale ludzie tutaj... oni czują coś innego. Nie da się wszystkiego zrzucić na aurę. Na kolejny zły dzień. Tutaj chodzi też o cierpienie. W końcu są tutaj i Ci, którzy stracili kogoś ważnego w swoim życiu. To sprawiało, że atmosfera była taka przytłaczająca. Tyle żalu i smutku, który się kumuluje sprawiał, że każdy czuł się źle. Alexandra pewnie nie umiałaby sobie nawet wyobrazić takiego odczuwania wszystkiego, które ty, drogi Zacku, masz na co dzień. Jednakże wiele jeszcze przed nią. Jej pojmowanie jest bardzo ograniczone obecnie. Przyszłość przyniesie pewnie więcej nowości, o ile będzie jej dane ich doznać. Obecnie wolała niczego nie zakładać. Żyć tak jakby miało być jakieś jutro, ale korzystać z dnia obecnego tak, jakby przypadkiem miał być ostatnim. Ubezpieczać się przed nieuchronnym. Niemożliwe, ale zawsze można powalczyć ze sobą o takie właśnie rzeczy. Tak samo, jak z faktem, że choć czuła się okropnie to czuła jakąś oddaloną potrzebę, by być tam. Równocześnie pragnąć uciec stamtąd najszybciej jak się tylko da. Jest to normalne. W ludzkiej naturze jest mocno zakorzenione niezdecydowanie. Niby chcemy jednego, potrzebujemy drugiego, a mamy trzecie, będąc przy tym niezadowoleni z tego, że nie mamy tego, co wcześniej uznawaliśmy za złe. Ludzie są prości, ale w ten sposób komplikują siebie. I kochają to. Łatwiej zagłębiać się w czymś takim niż żyć z myślą, że sami budujemy mury dookoła siebie.
- Możemy wyjść stąd razem jeśli chcesz - To było stwierdzenie bardzo rzeczowe, zmartwione widokiem chłopaka w takim stanie, jak i... bardzo pragnące. Sama chciała się ulotnić. A uzasadniony powód wydawał się lepszy niż żaden. Do tego naprawdę miała głównie na myśli jego dobro.
Śmierć mogła odbierać wiele, ale nie wszystko. Są rzeczy, które są od niej silniejsze. Muszą być.
Prawda?
- Możemy wyjść stąd razem jeśli chcesz - To było stwierdzenie bardzo rzeczowe, zmartwione widokiem chłopaka w takim stanie, jak i... bardzo pragnące. Sama chciała się ulotnić. A uzasadniony powód wydawał się lepszy niż żaden. Do tego naprawdę miała głównie na myśli jego dobro.
Śmierć mogła odbierać wiele, ale nie wszystko. Są rzeczy, które są od niej silniejsze. Muszą być.
Prawda?
- Mistrz Gry
Re: Stary Dąb
Pią Cze 05, 2015 10:45 pm
Rozpadało się.
Można było to zresztą przewidzieć, patrzeć na obecną sytuację nieba; ciemne chmury zawisły nad terenem Hogwartu, a z każdą chwilą zbliżała się burza, która nie zamierzała odpuścić sobie tej uroczystości. Uczniowie, nauczyciele, pracownicy Hogwartu, rodzice, bardziej znane osobistości z Ministerstwa, pojawiali się na błoniach, chcąc złożyć ostatni hołd poległym. Gdzieś w tle było prowadzone śledztwo, z każdym dniem rodziło się coraz więcej plotek i pogłosek o tej masakrze i nie można było odróżnić już kłamstwa od prawdy...ale ta przecież w końcu wyjdzie. Zawsze pojawia się nieoczekiwanie i może nie wszystko będzie od razu jasne, ale w końcu nadejdzie ten moment, że zostaną odkryte karty. Prawda jednak spoczywała w Waszych rękach i to od Was zależało, jak to dalej się potoczy.
Zawitała głowa rodziny Collinsów - Ecart, który władczo przytulał do siebie swoją córkę. Gdzieś dalej pojawili się inni przedstawiciele czystokrwistych rodów, takich jak Malfoy, Black, Zabini, czy Rockers. Nie sposób jednak było do końca powiedzieć, kto jest kim. I byli też...byli też Ci, którzy stracili w wyniku tej okrutnej walki swoje dzieci, wnuki, czy też siostry lub braci. A nawet...ukochanych. Pani Gold płakała spazmatycznie, odkąd tylko ujrzała swoją Annę w trumnie. Czuła, jak jej serca pęka na tysiąc drobnych kawałków. Gdzieś nieopodal Cuthbertowie rozmawiali przyciszonymi głosami, nieprzychylnie patrząc w stronę dyrektora Hogwartu. Atmosfera była gęsta, tak gęsta, że nawet lament Puchona nie zdołał tego zmienić. Zwrócił, co prawda uwagę zebranych, niektórzy zaczęli gorączkowo wszystko komentować do siebie, ale tak...? Nikt nie podszedł. Jedynie Dumbledore wyglądał jakby miał już ruszyć w jego stronę, ale uprzedziła go Caroline Rockers, której posłał badawcze spojrzenie. A deszcz padał i padał, nikt nie był w nastroju...nic dziwnego, w końcu jak? Kilku uczniów stało na uboczu, a nauczyciele jedynie siedzieli i obserwowali, by nic nie zaburzyło pogrzebu, który właśnie się rozpoczynał. Zanim jednak mistrz ceremonii podszedł do mównicy, zrobił to Albus Dumbledore, którego szata miała dzisiejszego dnia najciemniejszy odcień niebieskiego, a tiara na jego głowie się lekko przekrzywiła, gdy spoglądał na zebranych.
- Witam wszystkich w tym uroczystym, ale jakże przygnębiającym dniu. W dniu, gdy musimy pożegnać jedenastu wspaniałych młodych ludzi i pozwolić im pójść dalej. Zanim oddam głos panu Warrickowi, chciałbym powiedzieć, że wraz z gronem pedagogicznym zrobimy wszystko, żeby przywrócić spokój w murach Hogwartu i odkryć tożsamość tych, którzy byli odpowiedzialni za śmierć Flame, Aryi, Alexandra, Arthura, Arianny, Anny, Greya, Juliet, Lilith, Aidy i Shane'a... - zatrzymał się i jego smutne, ale przy tym zdecydowane niebieskie spojrzenie przesunęło się po wszystkich twarzach zebranych w tym miejscu. Czy wiedział ilu z nich ma do niego żal? Ilu obarcza winą i odpowiedzialnością za to, co się tutaj zdarzyło? Być może...w sumie czuł to samo. Czuł się winny śmierci tych wszystkich osób. Ale zamierzał walczyć. Walczyć do samego końca o szkołę, o uczniów, o lepsze jutro. - Dziękuję Wam, a teraz oddaję głos panu Warrickowi.
I dyrektor zszedł z mównicy, czując, że każdy krok kosztuje go sporo siły. To nie należało do najłatwiejszych rzeczy, stać tam i patrzeć na nich i wiedzieć, że ich zawiódł, że zawiódł tych jedenastu, którzy już nie zobaczą się ze swoimi bliskimi. Przynajmniej nie teraz. Usiadł w pierwszym rzędzie tuż obok profesor McGonagall i patrzył przed siebie, a krople deszczu odbijały się od niego, tak jak od większości zgromadzonych tu czarownic i czarodziejów. Zaledwie garstka była tych, którzy zupełnie się przed ulewą nie zabezpieczyli.
Gdy Patrick Warrick zajął wreszcie swoje miejsce za mównicą i stanął twarzą zwróconą w stronę gości, rozległ się kolejny grzmot. Jeszcze trochę, a zrobi się jeszcze ciemniej i nieprzyjemniej...wiatr smagał, co chwilę jego twarz, gdy tak utkwił w zebranych czarodziejach i czarownicach swe twarde spojrzenie szarych tęczówek.
- Panie i Panowie, drodzy goście, czcigodne rodziny, żegnamy dziś jedenastu młodych czarodziejów, których kiedyś Bóg przysłał na ten świat w jakimś celu i napełnił ich mądrością samego Merlina by mogli ją wykorzystać w trudnych chwilach...ktoś jednak przerwał ich nić życia, sprawił że połączyli się z Najwyższym, o wiele wcześniej, niż powinni... - i zatrzymał się, a w jego ton wkradła się nieco ostrzejsza nuta, choć całość i tak była prowadzona w sposób spokojny. Na chwilę przymknął powieki, czując jak pojedyncza kropla przedarła się przez jego zaklęcie i spłynęła po jego pokrytym zmarszczkami czole. - Nie wskazuję różdżką, nie wymieniam żadnych imion, niemniej w Ich imieniu nawołuję do Was...do Waszych sumień, zastanówcie się nad całym waszym życiem przez chwilę, a potem pomyślcie o Nich. O każdym z osobna... - i jego wzrok przeniósł się na trumny, które znajdowały się tuż za nim. Dał wszystkim chwilę na przemyślenia, dał im chwilę na to, by odpowiedzieli sobie na kłębiące się w głowie pytania. I czekał na to, by rozpocząć modlitwę.
Ceremonia pogrzebowa trwała, a deszcz nie przestawał padać.
Grzmoty zaś były coraz częstsze.
Można było to zresztą przewidzieć, patrzeć na obecną sytuację nieba; ciemne chmury zawisły nad terenem Hogwartu, a z każdą chwilą zbliżała się burza, która nie zamierzała odpuścić sobie tej uroczystości. Uczniowie, nauczyciele, pracownicy Hogwartu, rodzice, bardziej znane osobistości z Ministerstwa, pojawiali się na błoniach, chcąc złożyć ostatni hołd poległym. Gdzieś w tle było prowadzone śledztwo, z każdym dniem rodziło się coraz więcej plotek i pogłosek o tej masakrze i nie można było odróżnić już kłamstwa od prawdy...ale ta przecież w końcu wyjdzie. Zawsze pojawia się nieoczekiwanie i może nie wszystko będzie od razu jasne, ale w końcu nadejdzie ten moment, że zostaną odkryte karty. Prawda jednak spoczywała w Waszych rękach i to od Was zależało, jak to dalej się potoczy.
Zawitała głowa rodziny Collinsów - Ecart, który władczo przytulał do siebie swoją córkę. Gdzieś dalej pojawili się inni przedstawiciele czystokrwistych rodów, takich jak Malfoy, Black, Zabini, czy Rockers. Nie sposób jednak było do końca powiedzieć, kto jest kim. I byli też...byli też Ci, którzy stracili w wyniku tej okrutnej walki swoje dzieci, wnuki, czy też siostry lub braci. A nawet...ukochanych. Pani Gold płakała spazmatycznie, odkąd tylko ujrzała swoją Annę w trumnie. Czuła, jak jej serca pęka na tysiąc drobnych kawałków. Gdzieś nieopodal Cuthbertowie rozmawiali przyciszonymi głosami, nieprzychylnie patrząc w stronę dyrektora Hogwartu. Atmosfera była gęsta, tak gęsta, że nawet lament Puchona nie zdołał tego zmienić. Zwrócił, co prawda uwagę zebranych, niektórzy zaczęli gorączkowo wszystko komentować do siebie, ale tak...? Nikt nie podszedł. Jedynie Dumbledore wyglądał jakby miał już ruszyć w jego stronę, ale uprzedziła go Caroline Rockers, której posłał badawcze spojrzenie. A deszcz padał i padał, nikt nie był w nastroju...nic dziwnego, w końcu jak? Kilku uczniów stało na uboczu, a nauczyciele jedynie siedzieli i obserwowali, by nic nie zaburzyło pogrzebu, który właśnie się rozpoczynał. Zanim jednak mistrz ceremonii podszedł do mównicy, zrobił to Albus Dumbledore, którego szata miała dzisiejszego dnia najciemniejszy odcień niebieskiego, a tiara na jego głowie się lekko przekrzywiła, gdy spoglądał na zebranych.
- Witam wszystkich w tym uroczystym, ale jakże przygnębiającym dniu. W dniu, gdy musimy pożegnać jedenastu wspaniałych młodych ludzi i pozwolić im pójść dalej. Zanim oddam głos panu Warrickowi, chciałbym powiedzieć, że wraz z gronem pedagogicznym zrobimy wszystko, żeby przywrócić spokój w murach Hogwartu i odkryć tożsamość tych, którzy byli odpowiedzialni za śmierć Flame, Aryi, Alexandra, Arthura, Arianny, Anny, Greya, Juliet, Lilith, Aidy i Shane'a... - zatrzymał się i jego smutne, ale przy tym zdecydowane niebieskie spojrzenie przesunęło się po wszystkich twarzach zebranych w tym miejscu. Czy wiedział ilu z nich ma do niego żal? Ilu obarcza winą i odpowiedzialnością za to, co się tutaj zdarzyło? Być może...w sumie czuł to samo. Czuł się winny śmierci tych wszystkich osób. Ale zamierzał walczyć. Walczyć do samego końca o szkołę, o uczniów, o lepsze jutro. - Dziękuję Wam, a teraz oddaję głos panu Warrickowi.
I dyrektor zszedł z mównicy, czując, że każdy krok kosztuje go sporo siły. To nie należało do najłatwiejszych rzeczy, stać tam i patrzeć na nich i wiedzieć, że ich zawiódł, że zawiódł tych jedenastu, którzy już nie zobaczą się ze swoimi bliskimi. Przynajmniej nie teraz. Usiadł w pierwszym rzędzie tuż obok profesor McGonagall i patrzył przed siebie, a krople deszczu odbijały się od niego, tak jak od większości zgromadzonych tu czarownic i czarodziejów. Zaledwie garstka była tych, którzy zupełnie się przed ulewą nie zabezpieczyli.
Gdy Patrick Warrick zajął wreszcie swoje miejsce za mównicą i stanął twarzą zwróconą w stronę gości, rozległ się kolejny grzmot. Jeszcze trochę, a zrobi się jeszcze ciemniej i nieprzyjemniej...wiatr smagał, co chwilę jego twarz, gdy tak utkwił w zebranych czarodziejach i czarownicach swe twarde spojrzenie szarych tęczówek.
- Panie i Panowie, drodzy goście, czcigodne rodziny, żegnamy dziś jedenastu młodych czarodziejów, których kiedyś Bóg przysłał na ten świat w jakimś celu i napełnił ich mądrością samego Merlina by mogli ją wykorzystać w trudnych chwilach...ktoś jednak przerwał ich nić życia, sprawił że połączyli się z Najwyższym, o wiele wcześniej, niż powinni... - i zatrzymał się, a w jego ton wkradła się nieco ostrzejsza nuta, choć całość i tak była prowadzona w sposób spokojny. Na chwilę przymknął powieki, czując jak pojedyncza kropla przedarła się przez jego zaklęcie i spłynęła po jego pokrytym zmarszczkami czole. - Nie wskazuję różdżką, nie wymieniam żadnych imion, niemniej w Ich imieniu nawołuję do Was...do Waszych sumień, zastanówcie się nad całym waszym życiem przez chwilę, a potem pomyślcie o Nich. O każdym z osobna... - i jego wzrok przeniósł się na trumny, które znajdowały się tuż za nim. Dał wszystkim chwilę na przemyślenia, dał im chwilę na to, by odpowiedzieli sobie na kłębiące się w głowie pytania. I czekał na to, by rozpocząć modlitwę.
Ceremonia pogrzebowa trwała, a deszcz nie przestawał padać.
Grzmoty zaś były coraz częstsze.
- Irytek
Re: Stary Dąb
Sob Cze 06, 2015 12:03 am
Nie szykował się jakoś specjalnie na ten moment. Nie musiał. Wystarczyło by wyobraził sobie wybraną postać i sam ją przybierał - taka ciekawa umiejętność, wyjątkowa właśnie dla niego. Rzadko z tego korzystał i poza duchami nikt nie zdawał sobie sprawy ze zdolności jakie posiadał. Wynikało to głównie z dosyć małej wiedzy na temat poltergeistów w świecie magicznym, ogromnych różnic jakimi odznacza się każdy osobnik, oraz samą osobowością Irytka, który nie zachęcał do lepszego poznania.
Nie zwracał na siebie uwagi. Zaczesane do tyłu, rude włosy i ciemne, eleganckie ubranie przy młodzieńczym wyglądzie mimowolnie wtapiały go w tłum uczniów. Zamiast korzystać z uroków lewitacji, kroczył powoli przed siebie, zachowując całkowitą powagę, nie odzywając się słowem do nikogo. Przystanął nieco z boku, ramieniem lekko ocierając o pobliskiego współżałobnika. Nie chciał być w pierwszym rzędzie, ale zajął miejsce na tyle blisko by widzieć linię trumien, bukiety kwiatów i całe grono pedagogiczne. I tak, był materialny. Nie musiał, ale mógł i w tej chwili uznał tę formę fizyczną za najstosowniejszą. Zmrużył czerwone oczy, czując zimne krople spadające mu na twarz. Jego jedyny dzień poza zamkiem. Szansa, którą dostał po raz pierwszy i zapewne jedyny, a zamiast wykorzystać ją na rujnowanie ważnego treningu Quidditcha czy na zatruwanie życia poczwarom z lasu, spędzał czas wśród śmiertelników, jakby był jednym z nich. Schowany w tłumie, który był zbyt zajęty opłakiwaniem ofiar, aby wyhaczyć jego niepozorną osobę. A przecież on znał każdego z nich, każdego, kto choć raz zawitał w zamku. Pomimo iż niekoniecznie wszyscy wiedzieli o nim.
Nie zwracał na siebie uwagi. Zaczesane do tyłu, rude włosy i ciemne, eleganckie ubranie przy młodzieńczym wyglądzie mimowolnie wtapiały go w tłum uczniów. Zamiast korzystać z uroków lewitacji, kroczył powoli przed siebie, zachowując całkowitą powagę, nie odzywając się słowem do nikogo. Przystanął nieco z boku, ramieniem lekko ocierając o pobliskiego współżałobnika. Nie chciał być w pierwszym rzędzie, ale zajął miejsce na tyle blisko by widzieć linię trumien, bukiety kwiatów i całe grono pedagogiczne. I tak, był materialny. Nie musiał, ale mógł i w tej chwili uznał tę formę fizyczną za najstosowniejszą. Zmrużył czerwone oczy, czując zimne krople spadające mu na twarz. Jego jedyny dzień poza zamkiem. Szansa, którą dostał po raz pierwszy i zapewne jedyny, a zamiast wykorzystać ją na rujnowanie ważnego treningu Quidditcha czy na zatruwanie życia poczwarom z lasu, spędzał czas wśród śmiertelników, jakby był jednym z nich. Schowany w tłumie, który był zbyt zajęty opłakiwaniem ofiar, aby wyhaczyć jego niepozorną osobę. A przecież on znał każdego z nich, każdego, kto choć raz zawitał w zamku. Pomimo iż niekoniecznie wszyscy wiedzieli o nim.
- Joshua Hope
Re: Stary Dąb
Sob Cze 06, 2015 6:44 am
A mógł po prostu ich wszystkich zabić. Jedenastu znakomitych czarodziejów zginęło dosłownie w oka mgnieniu. Dlaczego nie mieli do nich dołączyć pozostali? To przecież doskonała okazja. Politycy, urzędnicy, grono pedagogiczne, uczniowie i głowy najważniejszych rodów. Ci, których rozpoznawał i Ci, których do tej pory tylko sobie wyobrażał. Dziesiątki istnień, które powinny zostać zmiecione z powierzchni ziemi właśnie tu i teraz. Włącznie z nim i z Nią.
Tą, która jak zwykle ma czelność mu przeszkodzić w opłakiwaniu jego osobistej porażki. Czy zdawał sobie do końca sprawę ze zmian jakie zaszły w jego ciele? Co ważniejsze, czy miał świadomość tego co zmieniło się pod obluzowanymi klepkami? Mnie, jako autorowi wydaję się, że nie. Ale jak to zwykle bywa w przypadku podopiecznych, nie wiem wszystkiego. Ććććśśśśśssss... nie martw się tygrysie. Odsuń się od okna i wracaj spać. Obiecuje, że nikt więcej już Ci nie przeszkodzi. Nie słuchaj tych głosów, oni wszyscy mają Cię w dupie. Zostań ze mną, a wszystko będzie w porządku. Uśmiecha się delikatnie do siebie słysząc ich głosy. Teraz to już w porządku, wcześniej nie było, ale teraz to dobrze. To znaczy, że jest bliżej ich. To znaczy, że będzie mógł z nimi zostać? Tak długo jak będziesz chciał, całą wieczność jeżeli dasz radę. Wystarczy, że zamkniesz oczka i pójdziesz spać. To wszystko. My się Tobą zzzzzaopiekujemy. Czy powinien był powiedzieć sobie stop, uciąć Jej głos w swojej głowie, ciepły, gardłowy i zmysłowy, przeradzający się w potworny syk z końcem zdania? No, kurwa. Raczej. Ale nie zrobił tego, nie dlatego, że nie grzeszył inteligencją, powiedziałbym, że nie miał już większego wyjścia. W jego umyśle roiło się przekonanie, że jest sam i tylko z nią może być szczęśliwy, a skoro ona jest - wróciła do niego, to przecież musi być zrządzenie losu, przykład na to, że miłość może wszystko. Nawet przekroczyć granice życia i śmierci. Jego ciało wypełniły spokój i klarowność spojrzenia. W jednym momencie był pożartym przez gniew i rozpacz młodziutkim Puchonem - teraz spoglądał na Caroline Rockers jej martwy kochanek. Tylko mniej martwy. Zbliżała się do niego, czuł ją całym sobą, wszystkie zmysły reagowały sztormem impulsów, a niewidzący wzrok wreszcie się wyostrzył. Obserwował ją, ale nie on jedyny. Cichy syk przedarł się przez ciszę jak nóż słyszalny dla niego, choć niekoniecznie dla innych. Zbyt krótki, by ktokolwiek był w stanie go zarejestrować. Ale on po tych kilku dniach poznał go wystarczająco dobrze. Astaroth wyślizgnął się zza kołnierza jego płaszcza, gdy Ona chwyciła jego dłoń. Zwarcie. Upraszamy wszystkich pasażerów o opuszczenie statku. Toniemy. Niech Bóg ma nas w swej opiece. Uśmiechnął się obnażając zęby, ale nie protestował. Nie miał powodów by to robić. Przeszłość i widmo przyszłości zatarły się już kompletnie, żadnej z nich nie było w wąskim rozumieniu teraźniejszości. Tu i teraz. Lis! Właśnie tak. Tu i teraz.
Odszedł kilka coraz bardziej szalonych kroków na bok. Czy Ty nazwałaś mnie Shanem? Jesteś głupsza niż myślałem, przecież on nie żyje. Zachichotał cicho do własnych myśli.
Tygrysie, przecież my żyjemy. Nie opowiadaj głupot i prześpij się wreszcie.
Uśmiech zastygł na jego twarzy, gdy kolejne zwarcie zaiskrzyło pod czaszką. Joshua, na litość boską. Z dupą na rozum się zamieniłeś? Co Ty kurwa odpierdalasz. Uspokój się, weź oddech, wyluzuj. Taaaak, złote rady made by głos rozsądku. Po co miałby się uspokajać skoro jest spokojny, głupi głosie? Nie widzisz? Bawi się świetnie. Długo to nie potrwa, ale bawi się świetnie. Za jego plecami Dubledudoole popełniał życiową przemowę, której nikt nie zapamięta i na którą nikt nie zwrócił uwagi. Jego ojciec, nie Dumbledoodla, tylko papa Collins przeczesywał idealne włosy, idealną dłonią. Dla Joshuy świeciło słońce, bezchmurne niebo zachęcało do spacerów, pikników na kocyku, aż chciałoby się położyć i zasnąć. Zasnąć. Śpij Joshua. Zasnąć.
Ciężkie powieki zaczęły opadać, a Ślizgonka z Koroną na Głowie, prowadziła go ku niezbadanym odmętom bajkowego świata.
Tą, która jak zwykle ma czelność mu przeszkodzić w opłakiwaniu jego osobistej porażki. Czy zdawał sobie do końca sprawę ze zmian jakie zaszły w jego ciele? Co ważniejsze, czy miał świadomość tego co zmieniło się pod obluzowanymi klepkami? Mnie, jako autorowi wydaję się, że nie. Ale jak to zwykle bywa w przypadku podopiecznych, nie wiem wszystkiego. Ććććśśśśśssss... nie martw się tygrysie. Odsuń się od okna i wracaj spać. Obiecuje, że nikt więcej już Ci nie przeszkodzi. Nie słuchaj tych głosów, oni wszyscy mają Cię w dupie. Zostań ze mną, a wszystko będzie w porządku. Uśmiecha się delikatnie do siebie słysząc ich głosy. Teraz to już w porządku, wcześniej nie było, ale teraz to dobrze. To znaczy, że jest bliżej ich. To znaczy, że będzie mógł z nimi zostać? Tak długo jak będziesz chciał, całą wieczność jeżeli dasz radę. Wystarczy, że zamkniesz oczka i pójdziesz spać. To wszystko. My się Tobą zzzzzaopiekujemy. Czy powinien był powiedzieć sobie stop, uciąć Jej głos w swojej głowie, ciepły, gardłowy i zmysłowy, przeradzający się w potworny syk z końcem zdania? No, kurwa. Raczej. Ale nie zrobił tego, nie dlatego, że nie grzeszył inteligencją, powiedziałbym, że nie miał już większego wyjścia. W jego umyśle roiło się przekonanie, że jest sam i tylko z nią może być szczęśliwy, a skoro ona jest - wróciła do niego, to przecież musi być zrządzenie losu, przykład na to, że miłość może wszystko. Nawet przekroczyć granice życia i śmierci. Jego ciało wypełniły spokój i klarowność spojrzenia. W jednym momencie był pożartym przez gniew i rozpacz młodziutkim Puchonem - teraz spoglądał na Caroline Rockers jej martwy kochanek. Tylko mniej martwy. Zbliżała się do niego, czuł ją całym sobą, wszystkie zmysły reagowały sztormem impulsów, a niewidzący wzrok wreszcie się wyostrzył. Obserwował ją, ale nie on jedyny. Cichy syk przedarł się przez ciszę jak nóż słyszalny dla niego, choć niekoniecznie dla innych. Zbyt krótki, by ktokolwiek był w stanie go zarejestrować. Ale on po tych kilku dniach poznał go wystarczająco dobrze. Astaroth wyślizgnął się zza kołnierza jego płaszcza, gdy Ona chwyciła jego dłoń. Zwarcie. Upraszamy wszystkich pasażerów o opuszczenie statku. Toniemy. Niech Bóg ma nas w swej opiece. Uśmiechnął się obnażając zęby, ale nie protestował. Nie miał powodów by to robić. Przeszłość i widmo przyszłości zatarły się już kompletnie, żadnej z nich nie było w wąskim rozumieniu teraźniejszości. Tu i teraz. Lis! Właśnie tak. Tu i teraz.
Odszedł kilka coraz bardziej szalonych kroków na bok. Czy Ty nazwałaś mnie Shanem? Jesteś głupsza niż myślałem, przecież on nie żyje. Zachichotał cicho do własnych myśli.
Tygrysie, przecież my żyjemy. Nie opowiadaj głupot i prześpij się wreszcie.
Uśmiech zastygł na jego twarzy, gdy kolejne zwarcie zaiskrzyło pod czaszką. Joshua, na litość boską. Z dupą na rozum się zamieniłeś? Co Ty kurwa odpierdalasz. Uspokój się, weź oddech, wyluzuj. Taaaak, złote rady made by głos rozsądku. Po co miałby się uspokajać skoro jest spokojny, głupi głosie? Nie widzisz? Bawi się świetnie. Długo to nie potrwa, ale bawi się świetnie. Za jego plecami Dubledudoole popełniał życiową przemowę, której nikt nie zapamięta i na którą nikt nie zwrócił uwagi. Jego ojciec, nie Dumbledoodla, tylko papa Collins przeczesywał idealne włosy, idealną dłonią. Dla Joshuy świeciło słońce, bezchmurne niebo zachęcało do spacerów, pikników na kocyku, aż chciałoby się położyć i zasnąć. Zasnąć. Śpij Joshua. Zasnąć.
Ciężkie powieki zaczęły opadać, a Ślizgonka z Koroną na Głowie, prowadziła go ku niezbadanym odmętom bajkowego świata.
- Sahir Nailah
Re: Stary Dąb
Sob Cze 06, 2015 4:07 pm
Rozpacz... no tak, oczywiście, ich wszystkich musiała ogarniać rozpacz - tego randomowego Puchona, który rzucał się jak opętany, z rozbieganymi oczami, tą Rockers, która przy nim stała i coś do niego mówiła, przywdziewając iście zatroskaną maskę, Alexandra stojąca obok Zacka, który wyglądał tak, jakby miał zaraz przewrócić się na miejscu, nie mogący swoimi oczyma dojrzeć żadnej z tych twarzy, które ty obserwowałeś, czując, jak ciało ci ciąży, jak nieprzyjemnie grawitacja próbuje doliczyć dodatkową opłatę prócz tej normalnie obowiązującej, by móc mówić o stąpaniu po jakimkolwiek gruncie - wszystko tutaj toczyło się opornie, jak na filmie puszczanym w spowolnieniu, na którym nawet mruganie wychodzi nienaturalnie powoli, na którym każda kropla deszczu wlecze się w eterze, a nikt nie dopatrywał się w tym jednak żadnej nieprawidłowości - paradoks... Dyrektor stara się zachować spokój, lecz chyba ostatnimi nocami nie sypiał - zmęczenie, które go oplatało, krycie spojrzenia, kiedy już zszedł z mównicy, ten chłopak o rudych włosach, który w rzeczywistości był Irytkiem, Kyohei Takano i Ślizgon obok niego stojący - chyba o czymś dyskutowali... Cała szkoła zebrana w jednym miejscu, pod tym dębem, którego gałęzie wiły się w splotach egzotycznych motywów, wszystko jakieś pokrzaczone, pomylone, poprzestawiane wersy w zwrotkach, które nie miały większego sensu - oooch, nie powinno cię tutaj być... Nie miałeś prawa przebywać tutaj wraz z tymi, którzy żegnali przyjaciół i rodziny, nie masz prawa ich żegnać osobiście - jednak jesteś tutaj, wmieszany w tłum, nie posiadający parasolki, z pozlepianymi, klejącymi się do twarzy, czarnymi kosmykami włosów, podkrążonymi oczami - a ci zmarli..? Te dusze, które niby miały zaznać spokoju..? Jak by mogły, skoro słyszą jęki i płacze swych rodziców, którzy się zjawili w równie żałobnych strojach? Niektórzy zachowują powagę, no jasne, wielcy gracze Szachownicy, jaką był ten świat - panna Rockers i pan Collins, dwóch ludzi godnych siebie... Ach, proszę, nawet Liv się zjawiła - do twarzy jej było w czerni... I jeszcze ten Krukon, który ledwo się pojawił, a już opuścił to miejsce, nawet nie wysłuchując przemówienia - huh, no proszę, coraz więcej tych paradoksów - kiepski żart, podobno to ty jesteś takim rebeliantem, co to chadza własnymi drogami, dobre sobie...
Przymknąłeś na chwilę oczy, by unieść twarz i spojrzeć na ciężkie chmury - ach, Hogwart, taki cudowny, bezpieczny dom..!
Przymknąłeś na chwilę oczy, by unieść twarz i spojrzeć na ciężkie chmury - ach, Hogwart, taki cudowny, bezpieczny dom..!
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach