- Lavena Whisper
Lavena Whisper [Dorosły]
Sro Mar 11, 2015 10:01 pm
Imię i nazwisko: Lavena Whisper, chociaż prawdziwe nazwisko nieznane.
Data urodzenia: Prawdopodobnie 15.04.1958
Czystość krwi: Pochodzenie Mugolskie według przypuszczeń.
Była szkoła: Hogwart, Ravenclaw
Praca: Magomedyk w Szpitalu św. Munga, chociaż stara się o etat również w Hogwarcie.
Różdżka: Wierzba, pióro Pegaza, 12 i 3/4 cala, dostatecznie giętka.
Widok z Ain Eingarp: Oddychała ciężko, opierając się plecami o zimny, chropowaty kamień, dający jej swe milczące, chłodne wsparcie. Chyba tak naprawdę to ściany były tymi, na które zawsze mogła liczyć. Niezawodne, stałe, ofiarowujące schronienie, cień dla wstydliwych łez spływających po alabastrowych policzkach.
Niecierpliwym ruchem dłoni starła żenujące dowody swej słabości, dopiero teraz próbując pojąć, gdzie się znalazła. Pomieszczenie skrywała peleryna półmroku, kryjąca sylwetki porzuconych przedmiotów. Błysk jakiś zwabił ką ku sobie, a ona stanęła, dużymi fiołkowymi oczyma chłonąc to, co ujrzała.
Widziała siebie w pozłacanej ramie, a przynajmniej dziewczyna stojąca na przeciw niej, była tak łudząco podobna, a inna jednocześnie. Oczy patrzyły hardo, głowa uniesiona, z drobnej sylwetki emanowała duma, wyczuwalna charyzma, a za sobą - czy też za nią, dostrzegała niewyraźne sylwetki chłopców, rzucających jej tęskne spojrzenie. Obok zaś stała kobieta w średnim wieku, o pięknych hebanowych włosach i modrych oczach, tuląca ją do swego boku - z dumą wymalowaną na porcelanowej twarzy. Była kimś, dumną młodą kobietą, hołubioną, docenianą - zauważalną.
Data urodzenia: Prawdopodobnie 15.04.1958
Czystość krwi: Pochodzenie Mugolskie według przypuszczeń.
Była szkoła: Hogwart, Ravenclaw
Praca: Magomedyk w Szpitalu św. Munga, chociaż stara się o etat również w Hogwarcie.
Różdżka: Wierzba, pióro Pegaza, 12 i 3/4 cala, dostatecznie giętka.
Widok z Ain Eingarp: Oddychała ciężko, opierając się plecami o zimny, chropowaty kamień, dający jej swe milczące, chłodne wsparcie. Chyba tak naprawdę to ściany były tymi, na które zawsze mogła liczyć. Niezawodne, stałe, ofiarowujące schronienie, cień dla wstydliwych łez spływających po alabastrowych policzkach.
Niecierpliwym ruchem dłoni starła żenujące dowody swej słabości, dopiero teraz próbując pojąć, gdzie się znalazła. Pomieszczenie skrywała peleryna półmroku, kryjąca sylwetki porzuconych przedmiotów. Błysk jakiś zwabił ką ku sobie, a ona stanęła, dużymi fiołkowymi oczyma chłonąc to, co ujrzała.
Widziała siebie w pozłacanej ramie, a przynajmniej dziewczyna stojąca na przeciw niej, była tak łudząco podobna, a inna jednocześnie. Oczy patrzyły hardo, głowa uniesiona, z drobnej sylwetki emanowała duma, wyczuwalna charyzma, a za sobą - czy też za nią, dostrzegała niewyraźne sylwetki chłopców, rzucających jej tęskne spojrzenie. Obok zaś stała kobieta w średnim wieku, o pięknych hebanowych włosach i modrych oczach, tuląca ją do swego boku - z dumą wymalowaną na porcelanowej twarzy. Była kimś, dumną młodą kobietą, hołubioną, docenianą - zauważalną.
Przykładowy Post:
24 grudnia 1975 rok
Ostatnie święta w szkole cudów - ta myśl rozkwitła w splątanym umyśle Laveny, która siedziała na skraju swego łóżka, wpatrując się w kamienne płyty wyścielające zamkową podłogę. Słyszała gwary rozmów za drzwiami, wybuchy radosnych śmiechów dziewcząt szykujących się do wyjazdu. Do domu, gdzie czekali na nie kochający rodzice, młodsze rodzeństwo, czy też te starsze mogące zażyć urlopu w ten świąteczny czas.
Czas Zjednania, Powrotów, Oczekiwania.
Delikatne, różowe usta dziewczyny wygięły się w niewyraźnym, być może nawet nieco sardonicznym uśmiechu.
Nie dla każdego jednak ów okres był piękną bajką, jedną z wielu baśni zapisanych na kartach Księgi Życia, gdzie czekało szczęśliwe zakończenie. Nie każdy mógł doświadczyć ciepła, miłości i rodzicielskiego wsparcia w tym trudnym czasie zawieruchy.
Westchnęła, opierając dłonie za sobą, zadzierając głowę do tyłu, obserwując czerwoną, grubą tkaninę baldachimu spiętego na czterech prostych kolumienkach.
Gwar stopniowo cichł, a blask za zamglonymi szybkami okien przygasał.
Wstała z łóżka czując odrętwienie, które wzięło w posiadanie jej mięśnie. Miała ochotę każde z nich spoliczkować, aby się obudziły. A może samą siebie za pozwalanie myślom użalania się nad sobą. Przeszła przez dormitorium, mijając sporych rozmiarów zwierciadło Rose. Zmrużyła powieki, patrząc obojętnie na swe odbicie, nerwowo obciągając za długie, brązowe rękawy wełnianego swetra. Przekrzywiła delikatnie głowę na bok, a długie do pasa śnieżnobiałe włosy rozsypały się gęstą, lśniącą kaskadą. Uniosła prawą dłoń, muskając opuszkiem palca wskazującego miękki, alabastrowy policzek. Jeżeli cokolwiek pociągało ją w swej urodzie, to cera, jasna, miękka, jędrna, wręcz nieskazitelna. Zagryzła dolną wargę, która była nieznacznie mniejsza od górnej. Przenikliwe, fiołkowo szare oczy zamigotały, wyłapując ostatnie promienie zachodzącego słońca. Nienawidziła swej nietypowej aparycji, białych włosów, tych dziwnych oczu, ciała, które nie chciało biec z naturalnym rytmem. Była niska, jak na siedemnastolatkę, mierzyła nie więcej, jak 168 cm, zaś postura przypominała chłopca. Chuda, wręcz patykowata, ukrywała swe ciało pod za dużymi swetrami i szerokimi spodniami, gdy wyjątkowo nie okrywał jej mundurek. Wzdrygnęła się i wyszła z dormitorium, schodząc po kamiennych schodach do pokoju wspólnego.
Klapnęła na jedną z miękkich, starych, zużytych sof i wyciągnęła przed siebie dwa patyki, które uchodziły za nogi.
Uniosła palec wskazujący do ust, jednym z wielu nerwowych gestów, ogryzając skórkę przy paznokciu, gdzie tworzyła się niewielka, piekąca ranka.
Czuła się taka samotna, a to wrażenie potęgowała cisza zaległa w zamczysku. Większość dzieciaków wróciła na ferie zimowe do domów, jednak tak naprawdę, gdyby miała być ze sobą szczera - szkoła wypełniona po brzegi również zostawiała ją osamotnioną. Pomimo nietypowej aparycji, Lavena była dziewczyną niewidoczną dla otoczenia. Równie dobrze mogłaby nie istnieć. Tak bardzo pragnęła mieć bratnią duszę, istotę, z którą mogłaby dzielić się myślami, marzeniami, pragnieniami, cierpieniem. Jednak jej chorobliwa nieśmiałość, a także niepewność siebie znacznie utrudniały zawarcie jakichkolwiek bliższych znajomości, chociaż niedługo mijało siedem lat, odkąd przebywa w Hogwarcie. Nie była typem dziewczyny towarzyskiej, czy śmiałej - unikała konfrontacji, jeżeli to było możliwe, chociaż jednocześnie wrodzona empatia nie pozwalała jej na obojętność wobec czyjegokolwiek cierpienia, co tak tragicznie kłóciło się z jej innymi, krępującymi cechami.
Zagryzła mocniej skórę na palcu wskazującym, wsłuchując się w ciche trzaskanie dogasającego ognia w kominku.
Samotność. To był jej przyjaciel...
01 lipca 1964
Środek lata. To był taki piękny dzień!
Słońce stało wysoko na kobaltowym niebie, rozjaśniając wszystko swą złocistą poświatą, nadając światu tej magicznej otoczki, niesamowitości. Ciepło wnikało w ciało, zagłębiało się w mięśniach i kościach, a prawie suche suche irlandzkie powietrze napełniało płuca swą orzeźwiająca siłą!
Lavena kręciła się dookoła własnej osi, a falbaniasta, kremowa sukienka łopotała przezabawnie wokół jej kolan.
Drzewa szumiały, śpiewając tajemniczą pieśń, jakby pragnąć podzielić się z nią swymi sekretami. Cudownie było czuć to wszystko - krew pulsującą w żyłach, oddech unoszący klatkę piersiową, pracę każdego najmniejszego mięśnia.
Zaśmiała się perliście, czując jak czyjeś opiekuńcze ręce pochwytają ją podczas jednego z obrotów. Wystrzeliła nagle w górę, rozkładając ramiona na boki, kierując twarz ku niebu, rozkosznemu słońcu.
- Tatusiu, poparz, ja latam! - zapiszczała radośnie, a potem wpadła w ramiona ojca, gdy ją opuścił, tuląc mocno do swej szerokiej piersi.
Nos wypełnił się znajomym, ukochanym zapachem szarego mydła, pianki do golenia i potu. Wtuliła się w ojca, czując się tak bezpieczną.
- Lav, mamusia przygotowała kolację - głęboki tembr głosu otulał ją szczelnym kokonem.
Uniosła główkę i spojrzała w dobrą, spracowaną twarz taty. Ujęła pulchnymi paluszkami jego policzki i cmoknęła go w brodę.
- Kocham cię tak mocno, jak stąd aż do księżyca - szepnęła.
Wokół oczu papy pojawiły się głębokie siateczki zmarszczek, które tak uwielbiała.
~.~
Śniła. Znajdowała się w małym, drewnianym domku usytuowanym nad klifem. To musiał być domek.
Znajdowała się w ciemnym pokoju, pozbawionym ram okiennych, obić, mebli. Dookoła panowała cisza, którą przerwał trzask walącego się stropu. Czuła gorąc, a zaraz potem ujrzała jaskrawe, pomarańczowo czerwone płomienie, które zdawały się pojawiać znikąd. Zbliżały się, chcąc ją strawić, dym drapał ją w gardle, nie mogła oddychać, kaszlała. Ciepło zamieniło się w gorąc, ogień lizał jej skórę, na której pojawiały się krwawe bąble wypełnione surowiczym płynem. Krzyczała ile starczyło jej sił, wiła się, uderzała ciałem o ścianę pokoju, byle tylko zagłuszyć ból trawionego ogniem ciała. Chciała umrzeć. Dlaczego nikt jej nie zabije?! Nie skróci jej męki?
Pamiętała jak dzisiaj ów ból i wiedziała, że to nie był sen, a przynajmniej nie całkiem.
Nie wiedziała, jak długo to trwało, minuty, godziny, dnie całe? Dla niej wydawały się wiecznością. Nie ważne, co robiła, nie mogła się zbudzić z tego po tysiąckroć przeklętego koszmaru. Nie mogła uciec od bólu. Po jakimś czasie rozwinęła inne zdolności odczuwania go. Nadal był tak silny, jak wcześniej, ale teraz mogła skupić myśli również na innych kwestiach? Co się z nią dzieje? Dlaczego nie może się obudzić? Czy nadal znajduje się w pokoju karczemnym? Nie wiedziała. A co z jej synkiem? Te pytania dobijały ją bardziej, niż trawiące ją płomienie.
Przebudzenie trwało za długo. Zimna, twarda powierzchnia łóżka, elektryzujący aksamit, mrowienie na skórze, szybko przeradzające się w gwałtowne pieczenie, jakby mrówki wgryzały się w ciało. Powiedziała „poruszcie się” i palce jej stóp posłuchały. Reszta ciała zadrżała z wysiłku. Rzekła 'mrugnijcie” i jej oczy upodobniły się do dwóch częściowo przeżutych cukierków z melasy, szorstkich, lepkich, nieustępliwych. Powieki walczyły z ich uporem, jakby próbowała łączyć noszenie wiader z paszą z biegiem do rodzącej kobiety.
Odnosiła wrażenie, że to wszystko minie. Pomarańczowy szok towarzyszący jej przebudzeniu, jeśli to było właściwe określenie, odszedł. Gorący koc jego osłony opadły z jej ciała. Zimno wżarło się niczym wielka, głodna bestia we wszystkie stawy i każdy cal skóry. Kości zdawały się za długie dla ciała, a mięśnie nagle rozluźniły się tak bardzo, jakby już nigdy nie miały się napiąć. Wszystkie części ciała zaczęły drżeć, gdy wróciło czucie.
Czyżby nadal znajdowała się w Płonącym Pokoju? Czuła, jak narasta w niej panika. Ciemność naciskała na nią, jakby chciała ją zmiażdżyć, obrócić w nicość. Czuła, że się dusi, chociaż doświadczała przy tym osobliwego uczucia. Minęło wiele czasu, nim zrozumiała, że nie słyszy panicznego tętnienia w uszach gorącej krwi, serce jej nie próbowało rozerwać piersi...
Leżała na... podłodze, naga, niczym wąż, który właśnie zrzucił skórę. Wzięła głęboki wdech, chcąc się uspokoić i pomyśleć nad swą sytuacją.
UciekajuciekajuciekajuciekajuciekajuciekajuciekajuciekajUCIEKAUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ! – wysyczał spanikowany głos w jej głowie, ten sam, który postrzegał o cal od nosa nogi łoża jako stopy olbrzyma, w szeleście deszczu słyszał odgłos jadu ściekającego po rozwidlonym języku, a znajome światło słabego płomyka świecy uważał za gorące jak blask słońca w południe, padające na ziemię przez dziurę w niebie.
Spróbowała poruszyć nogą, co spowodowało dziwne zawroty głowy, jakby to było najwyższe osiągnięcie, do którego przygotowywała się przez całe życie, spełnienie wszelkich jej ambicji. A może chodziło o to, że w jej ciało wbijały się igły oraz szpilki i, nie bardzo wiedząc, jak sobie poradzić z bólem, uciekła do śmiechu. Odwróciła głowę, wtykając nos w dziwnie szorstki dywan, na którym leżała, chcąc zdławić szaleńczy chichot, a jednocześnie podciągnęła kolana pod brodę. Do kącików ust spływały jej łzy... Czy aby na pewno?
Zaintrygowana wzięła je na język, ale przekonała się, że to z pewnością nie są łzy, było zbyt słodkie, zbyt aromatyczne w smaku, aby mogło być łzami.
Podpierając się ciężko rękoma, uniosła się i odczekała, aż świat zdecyduje się, gdzie jest góra, a gdzie dół. Przełknęła ciężko, nadal mając na w poły przymknięte powieki. W ustach czuła posmak wiór, suchość.
Kiedy uniosła głowę, zamrugała, zdezorientowana. Co też ona tu robiła?
I wtedy otworzyła oczy. W niewielkim pokoiku panowały egipskie ciemności. Przynajmniej z pozoru. Pod framugą drzwi dostrzegła rozmigotany pomarańczowy blask. Łapała spazmatycznie powietrze, próbując zdusić płacz rodzący się w gardle i krzyk. Zaczęła kaszleć, gdy gryzący dym dotarł do jej otępiałych zmysłów. I już wiedziała, co się działo - wiedziała, że obudziła się za późno! Koszmar powrócił, tym razem na jawie!
~.~
Nigdy nikt nie dowiedział się, jak Lavena opuściła płonący letniskowy domek. Ważnym było to, iż jej mama, tata i roczny brat zginęli wtedy w pożarze, a ona rozpoczęła swe tułacze życie od jednego sierocińca, do drugiego.
01 marca 1978
Ściskała w palcach telegram, jakby był jej ostatnią liną ratunkową. Próbowała powstrzymać łzy cisnące się do oczu, jednocześnie wymyślając sobie w myślach od głupich. Nie, nie była głupia. Opłakiwanie zmarłej przyjaciółki nie było głupotą.
Siedziała w sunącym ze stukotem po torach pociągu, wracając do Londynu po rocznym pobycie w Szpitalu w Europie, gdzie kończyła staż pod okiem jednego z lepszych Magomedyków.
Sądziła, że ten wyjazd pozwoli jej chociaż ulotnie odciąć się od upiornych wydarzeń otaczających Londyn i Hogwart, że ucieknie przed samą sobą. Ale to zdało się na nie wiele.
Spojrzała w szybę, ukazującą jej odbicie na tle czerni nieba.
Nie wiele się zmieniła od czasów szkolnych. Nadal rysy twarzy były delikatne, wręcz dziecinne, umniejszające jej wiekowi, a także autorytetowi. Różowe usta były takie same, niesymetryczne, pełne. Fiołkowe oczy, teraz załzawione, patrzące z tym dziwnym dystansem na samą siebie. Długie włosy zastąpiły krótkie do ramion, z symetryczną grzywką opadająca na czoło, okalającą półkolem policzki.
Nadal drobna, szczupła, o wątpliwych kobiecych kształtach.
I równie niepewna siebie, co niegdyś, chociaż uparta. Przynajmniej to się zmieniło.
Otarła palcami łzy, poprawiając skromny, brązowy czepek na głowie. Marynarka garsonki nieprzyjemnie ocierała się o jej ciało. Obciągnęła rąbek spódnicy sięgającej jej kolan, nie mogąc powstrzymać drżenia palców.
Czuła, że coś się wydarzy, zawsze tak było. Ale tym razem nie potrafiła zrozumieć swych snów. Były takie mgliste, takie niewyraźne, chaotyczne.
Pamiętała jedynie ból i poczucie straty, dobrze znane sobie uczucia.
Odetchnęła drżąco.
Panna Pimbley była taką uroczą starszą panią, łagodna, dobrą, wyrozumiałą i cierpliwą. Idealną do swego zawodu, jedyną, która zauważała Lavenę, a sama dziewczyna mogła pokusić się nawet o nieśmiałe podejrzenie, że nawet ją lubiła.
Śmierć odebrała jej wszystkich, a teraz także tych, których sądziła, iż zyskała.
Zżerały ją wyrzuty sumienia, rozpacz i strach, chociaż pełna była tej nieustającej determinacji, zwłaszcza teraz, gdy czekała ją rozmowa o pracę. Robiła to, co kochała i nie zamierzała dać się przepędzić.
W oddali dostrzegła połyskującą w świetle lamp wstęgę Tamizy.
Wypuściła wolno powietrze przez usta, zaciskając długie, smukłe palce na kolanach, mnąc jednocześnie sztywną kartę telegramu.
Londyn.
Wróciła do domu.
- Caroline Rockers
Re: Lavena Whisper [Dorosły]
Czw Mar 12, 2015 1:37 pm
Akcept i łap ode mnie 20 fasolek za kartę Wybitną! Zasługujesz.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach