Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
- Andrew Wilson
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Nie Lis 19, 2017 10:16 pm
Andrew nie miał pojęcia, dlaczego ona świadomie ryzykuje. Przecież to jest totalna głupota, wręcz lekkomyślna postawa. Bo może w takich momentach liczyć tylko na osoby, które zauważą cokolwiek. Może warto by jej dać nauczkę na przyszłość? Tylko no wpierw by wypadało dowiedzieć się nieco o drodze ucieczki, a także o tym, co kosztownego ma ta kobieta.
Cicho westchnął ciężko.
- No dobrze, skoro wiemy, że Panieńka nie mówi, to może ujawni odpowiedź na moje pierwsze pytanie?- postarał się grzecznie ująć w słowach swoją prośbę do lekkomyślnej brunetki. Chyba nie ma sensu jej mówić, że zachowuje się lekkomyślnie, prawda? Albo co najmniej irracjonalnie. Gdyby z kimś przychodziła, nawet ze zwierzakiem, byłoby to już coś mądrzejszego.
Z drugiej strony nawet nie wiedział, czy ona jest czarownicą. Może jest po prostu mugolką, która lubi ryzyko. No cóż, Wilson nie będzie od prawienia jej morałów, skoro sobie wybrała taką metodę na przeżycie.
Brunet nieco zbliżył się do kobiety, aby móc szybciej ujrzeć słowa, które miały się zaraz pojawić na pergaminie. Jednocześnie zastanawia się, co kobiety mają w swoich torebkach. Słyszał jakieś określenia, które mówią o tym, iż w torebce kobieta ma własne skarby. Ale no na razie chciał tylko usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie.
Cicho westchnął ciężko.
- No dobrze, skoro wiemy, że Panieńka nie mówi, to może ujawni odpowiedź na moje pierwsze pytanie?- postarał się grzecznie ująć w słowach swoją prośbę do lekkomyślnej brunetki. Chyba nie ma sensu jej mówić, że zachowuje się lekkomyślnie, prawda? Albo co najmniej irracjonalnie. Gdyby z kimś przychodziła, nawet ze zwierzakiem, byłoby to już coś mądrzejszego.
Z drugiej strony nawet nie wiedział, czy ona jest czarownicą. Może jest po prostu mugolką, która lubi ryzyko. No cóż, Wilson nie będzie od prawienia jej morałów, skoro sobie wybrała taką metodę na przeżycie.
Brunet nieco zbliżył się do kobiety, aby móc szybciej ujrzeć słowa, które miały się zaraz pojawić na pergaminie. Jednocześnie zastanawia się, co kobiety mają w swoich torebkach. Słyszał jakieś określenia, które mówią o tym, iż w torebce kobieta ma własne skarby. Ale no na razie chciał tylko usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie.
- Prudence Grisham
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Nie Lis 19, 2017 10:29 pm
Życie jest ryzykowane w każdym aspekcie. Oto i cała tajemnica. Równie dobrze może się śmiertelnie poparzyć herbatą, zostać zgwałcona, zabita pierwszym lepszym zaklęciem, nożem. Czymkolwiek. Zaś patrzący ludzie? Nie bądźmy śmieszni. W obecnych czasach widok kradzieży, ataku, czy jakiegokolwiek przestępstwa to ten moment w którym wszyscy biorą swoje cztery litery w górę i uciekają jak najdalej się tylko da. Nikt nie będzie nadwyrężał się dla obcej kobiety. Przynajmniej jest to naprawdę mało prawdopodobne. Nie oceniała tego. Ludzie są szarzy. Nie robią dobrych i złych rzeczy. Robią wszystko to, co pomiędzy nimi. Rozumiała chęć dbania o własny tyłek. Sama tak przecież by zrobiła. Nie czuła się jednak w obowiązku, by unikać do końca życia wszystkiego, co tylko możliwe. Miała dosyć takiego życia. Całe dzieciństwo spędziła zamknięta, potem próbowała się uwolnić, a teraz kiedy to ma i tak myśli o przyjściu rychłej śmierci. Nie potrzebowała nauczki. Chciała czegoś, co pozwoli jej wierzyć, że wcale nie musi wiecznie uciekać.
Była bardzo zmęczona tym uciekaniem i chciała wyjść na durny spacer. Oto cała historia. Ni mniej ni więcej. Najtrudniej jednak zrozumieć prostą ludzką potrzebę. Coś niepodszytego żadnymi konkretnymi zamiarami.
Z jakiegoś powodu uznał mnie pan za człowieka niejakiego Bernarda. To ja więc chyba powinnam zadawać tutaj pytania. Ja spaceruję, pan ewidentnie ma jakieś podejrzenia. Co panu da fakt, że to zapiszę? Przecież mogę kłamać - Usłyszeć niczego nie mógł, ale to właśnie mu zdążyła pokazać. W końcu mogła zrobić wszystko. Mogła się rozpisać na temat tego, że po prostu chciała spokoju. Tylko co to komu przyniesie?
Słowa mówione, czy zapisane nie mają żadnej mocy.
Nie są wystarczające, by cokolwiek potwierdzić, czy zaprzeczyć, jeśli nie idą za nimi czyny.
Była bardzo zmęczona tym uciekaniem i chciała wyjść na durny spacer. Oto cała historia. Ni mniej ni więcej. Najtrudniej jednak zrozumieć prostą ludzką potrzebę. Coś niepodszytego żadnymi konkretnymi zamiarami.
Z jakiegoś powodu uznał mnie pan za człowieka niejakiego Bernarda. To ja więc chyba powinnam zadawać tutaj pytania. Ja spaceruję, pan ewidentnie ma jakieś podejrzenia. Co panu da fakt, że to zapiszę? Przecież mogę kłamać - Usłyszeć niczego nie mógł, ale to właśnie mu zdążyła pokazać. W końcu mogła zrobić wszystko. Mogła się rozpisać na temat tego, że po prostu chciała spokoju. Tylko co to komu przyniesie?
Słowa mówione, czy zapisane nie mają żadnej mocy.
Nie są wystarczające, by cokolwiek potwierdzić, czy zaprzeczyć, jeśli nie idą za nimi czyny.
- Andrew Wilson
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Nie Lis 19, 2017 10:55 pm
Głupia. Tym jednym określeniem może opisać postawę panienki bez języka. Az kusiło do pokazania jej jakiejś lekcji. Zarówno w kwestii samotności, jak i traktowania. Może i ją uznał na początkowo za człowieka od Bernarda, ale teraz widzi, że ona nie jest od niego. Niepotrzebnie wtedy na początku się wygłupił, bo teraz dziewczyna będzie mogła zadawać coraz więcej pytań, aż dojść do Bernarda. Chyba lepiej będzie, jak nie wspomni szefowi o tej rozmowie, przynajmniej nie oberwie. A teraz musiał skupić się nad kobietą, która zechciała nagle zadawać pytania.
- Która osoba chciałaby okłamać zagubionego człowieka, który szuka drogi powrotnej? Zwłaszcza, że kobieta bez możliwości mówienia zwykle jest chętna do pomocy. Ale skoro woli zadawać pytania, które przecież nigdy nie padną, to proszę bardzo.- po tych słowach wyrwał jej kartkę z dłoni. - Niech Pani zada pytanie.- po tych słowach, zaczął się szyderczo uśmiechać. Trudno, pogubi się, ale jakoś odnajdzie drogę wyjścia. - No właśnie, ktoś nie może zadać pytania. W końcu na kartce można wypisać wszystko, nieprawdaż? Prawdę, kłamstwo, półprawdę. Ale tak samo jest ze słowami. Tylko trzeba dobrze czytać mimikę twarzy.- po tych słowach nagle zbliżył się mocno do kobiety. Zamiast jej bić, atakować, postanowił po prostu wyrwać jej torebkę, a kobietę mocno popchnął na ziemię. - A Bernard to była podpucha. Powinnaś mieć więcej oleju w głowie.- wypowiedział te słowa do niemowy jednocześnie przeszukując jej torebkę. Ku swojemu zdumieniu, ujrzał tam różdżkę.
A więc jest czarownicą.
Rzucił jej torebkę na ziemię, a końcem jej różdżki, wycelował w nią.
- To może inaczej zaczniemy. Którędy do wyjścia mam się kierować?- zadał ponownie pytanie stanowczo. Żeby nie pomyślała iż jest mugolem, złapał drugi koniec drugą ręką, i zaczął delikatnie przełamywać różdżkę. Nie spodziewał się, że sytuacja przybierze taki obrót sprawy, jednakże nie mógł już od tak opuścić tej głupiej czarownicy. Rozejrzał się, lecz nie ujrzał dalej żadnej żywej duszy, dlatego mógł ponownie skoncentrować się na kobiecie. Mogła napisać, mogła wskazać ręką, którą drogą miałby podążyć do swojego celu.
Tik tok
- Która osoba chciałaby okłamać zagubionego człowieka, który szuka drogi powrotnej? Zwłaszcza, że kobieta bez możliwości mówienia zwykle jest chętna do pomocy. Ale skoro woli zadawać pytania, które przecież nigdy nie padną, to proszę bardzo.- po tych słowach wyrwał jej kartkę z dłoni. - Niech Pani zada pytanie.- po tych słowach, zaczął się szyderczo uśmiechać. Trudno, pogubi się, ale jakoś odnajdzie drogę wyjścia. - No właśnie, ktoś nie może zadać pytania. W końcu na kartce można wypisać wszystko, nieprawdaż? Prawdę, kłamstwo, półprawdę. Ale tak samo jest ze słowami. Tylko trzeba dobrze czytać mimikę twarzy.- po tych słowach nagle zbliżył się mocno do kobiety. Zamiast jej bić, atakować, postanowił po prostu wyrwać jej torebkę, a kobietę mocno popchnął na ziemię. - A Bernard to była podpucha. Powinnaś mieć więcej oleju w głowie.- wypowiedział te słowa do niemowy jednocześnie przeszukując jej torebkę. Ku swojemu zdumieniu, ujrzał tam różdżkę.
A więc jest czarownicą.
Rzucił jej torebkę na ziemię, a końcem jej różdżki, wycelował w nią.
- To może inaczej zaczniemy. Którędy do wyjścia mam się kierować?- zadał ponownie pytanie stanowczo. Żeby nie pomyślała iż jest mugolem, złapał drugi koniec drugą ręką, i zaczął delikatnie przełamywać różdżkę. Nie spodziewał się, że sytuacja przybierze taki obrót sprawy, jednakże nie mógł już od tak opuścić tej głupiej czarownicy. Rozejrzał się, lecz nie ujrzał dalej żadnej żywej duszy, dlatego mógł ponownie skoncentrować się na kobiecie. Mogła napisać, mogła wskazać ręką, którą drogą miałby podążyć do swojego celu.
Tik tok
- Prudence Grisham
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Pią Lis 24, 2017 7:58 pm
Prudence nie czuła się ani trochę głupia. Miała swój własny świat w którym pewne kroki były uzasadnione jego wewnętrznymi zasadami. Naprawdę nie oczekiwała, że przeciętny śmiertelnik zrozumie, jak to działa i dlaczego. Wielokrotnie przekonała się, że ludzie są zbyt ograniczeni, by móc to pojąć, a nawet jeśli próbują to szybko znikają. Każdy człowiek to tylko krótki epizod. W dodatku najczęściej niebezpieczny. Raz na jakiś czas spróbuje się uwolnić z klatki, którą sama na siebie nabudowała to świat udowadnia jej, że niezależnie od wybranego zakątka - nie była to dobra decyzja.
W sumie to przy okazji ten osobnik udowodnił jej, jak ludzie są durni. Niemówiące kobiety skore do pomocy? A ile niby w swoim życiu ich spotkał, że był tego taki pewien? Nie lubiła, kiedy ludzie wykazują się ograniczeniem, które sami wytworzyli. W dodatku tak łatwo sprzedał swoje zamiary! Gdyby pytanie okazało się niewinne normalnie nie zareagowałby na to tak gwałtowanie. Tylko winny stresuje się pytaniem, bo jest ono niewygodne. Prudence może nie mówi, ale nie jest głupia. Umiała dodać dwa do dwóch, a miała w głowie jego reakcję bardzo dobrze zarysowaną, w końcu wydarzyło się to naprawdę chwilę temu. W dodatku mimo wszystko obecne reakcja jest co najmniej brutalna, jak na zwyczajną rozmowę w parku. Naprawdę starała się uzasadniać sobie ludzkie działania. Nie chciała uznawać je za dobre bądź złe, bo taki rozdział w jej oczach nie istnieje. Nie przeżywała więc jakoś specjalnie tego, że ją popchnął. Przygląda się ludziom całe swoje życie, więc nie spodziewała się, że jest jakimś ewenementem i wyróżni się pośród szarych ludzi.
Problem bardziej tkwił w tym, że prychnęła ze śmiechu na słowa o tym, że tamte słowa był podpuchą. Cóż, nie wierzyła w nie ani trochę. Co więcej śmiała się też z tego, że wziął różdżkę. Ostatecznie i tak już ją zniszczył, więc co teraz? I tak będzie musiała ją gdzieś odesłać albo kupić nową, bo nawet najmniejsze nadłamanie może mieć tragiczne skutki.. Żadnej różnicy i pożytku z niej, kiedy już ją naruszył. Zresztą czy ona naprawdę wierzył w to, że ta różdżka poprawia jej sytuację? Przecież nie mówi, więc rzucanie zaklęć jest wystarczająco trudnym zadaniem i bez sytuacji wymagającej szybkich reakcji. Nie wspominając o tym, że zdążyła stwierdzić, że droga, której szuka jest trochę skomplikowana, a on bardzo rozsądnie odebrał jej kartki, więc co miała niby zrobić? Wyrywać trawę, żeby mu rozrysować mapę na ziemi? Naprawdę, nie chodziło o jego nastawienie. Chodziło o to, że oczekiwał cudów.
Natomiast Prudence od dzieciństwa była uczona, że cuda się nie zdarzają. Po prostu. Wskazała więc palcem wskazującym na swoją twarz, a potem uniosła ręce ku górze, który mówił "co ja niby mam zrobić według Ciebie?". Oczywiście wszystko to zrobiła wtedy, kiedy uniosła się z ziemi i otrzepała z ewentualnego brudu jaki na niej pozostał. Potem zaś wystawiła rękę, by podał jej kartkę.
No chyba, że woli dalej tupać nóżką, jak obrażona dziewczynka. Wtedy Prudence niewiele będzie mogła mu pomóc. Teraz jednak uśmiechała się do niego dalej, bo mimo jego mało przyjaznego nastawienia i wrogości to jej pokłady zrozumienia są chyba niewyczerpane. Po prostu nie oczekiwała od ludzi za wiele.
Chciała jednak mu mimo wszystko pomóc. Nie z obawy, że dobije różdżkę, czy znowu ją popchnie.
Po prostu chciała mu pomóc, ale jeśli nie nabierze spokoju ducha to prawdopodobnie trudno mu będzie ją otrzymać z jej strony.
W sumie to przy okazji ten osobnik udowodnił jej, jak ludzie są durni. Niemówiące kobiety skore do pomocy? A ile niby w swoim życiu ich spotkał, że był tego taki pewien? Nie lubiła, kiedy ludzie wykazują się ograniczeniem, które sami wytworzyli. W dodatku tak łatwo sprzedał swoje zamiary! Gdyby pytanie okazało się niewinne normalnie nie zareagowałby na to tak gwałtowanie. Tylko winny stresuje się pytaniem, bo jest ono niewygodne. Prudence może nie mówi, ale nie jest głupia. Umiała dodać dwa do dwóch, a miała w głowie jego reakcję bardzo dobrze zarysowaną, w końcu wydarzyło się to naprawdę chwilę temu. W dodatku mimo wszystko obecne reakcja jest co najmniej brutalna, jak na zwyczajną rozmowę w parku. Naprawdę starała się uzasadniać sobie ludzkie działania. Nie chciała uznawać je za dobre bądź złe, bo taki rozdział w jej oczach nie istnieje. Nie przeżywała więc jakoś specjalnie tego, że ją popchnął. Przygląda się ludziom całe swoje życie, więc nie spodziewała się, że jest jakimś ewenementem i wyróżni się pośród szarych ludzi.
Problem bardziej tkwił w tym, że prychnęła ze śmiechu na słowa o tym, że tamte słowa był podpuchą. Cóż, nie wierzyła w nie ani trochę. Co więcej śmiała się też z tego, że wziął różdżkę. Ostatecznie i tak już ją zniszczył, więc co teraz? I tak będzie musiała ją gdzieś odesłać albo kupić nową, bo nawet najmniejsze nadłamanie może mieć tragiczne skutki.. Żadnej różnicy i pożytku z niej, kiedy już ją naruszył. Zresztą czy ona naprawdę wierzył w to, że ta różdżka poprawia jej sytuację? Przecież nie mówi, więc rzucanie zaklęć jest wystarczająco trudnym zadaniem i bez sytuacji wymagającej szybkich reakcji. Nie wspominając o tym, że zdążyła stwierdzić, że droga, której szuka jest trochę skomplikowana, a on bardzo rozsądnie odebrał jej kartki, więc co miała niby zrobić? Wyrywać trawę, żeby mu rozrysować mapę na ziemi? Naprawdę, nie chodziło o jego nastawienie. Chodziło o to, że oczekiwał cudów.
Natomiast Prudence od dzieciństwa była uczona, że cuda się nie zdarzają. Po prostu. Wskazała więc palcem wskazującym na swoją twarz, a potem uniosła ręce ku górze, który mówił "co ja niby mam zrobić według Ciebie?". Oczywiście wszystko to zrobiła wtedy, kiedy uniosła się z ziemi i otrzepała z ewentualnego brudu jaki na niej pozostał. Potem zaś wystawiła rękę, by podał jej kartkę.
No chyba, że woli dalej tupać nóżką, jak obrażona dziewczynka. Wtedy Prudence niewiele będzie mogła mu pomóc. Teraz jednak uśmiechała się do niego dalej, bo mimo jego mało przyjaznego nastawienia i wrogości to jej pokłady zrozumienia są chyba niewyczerpane. Po prostu nie oczekiwała od ludzi za wiele.
Chciała jednak mu mimo wszystko pomóc. Nie z obawy, że dobije różdżkę, czy znowu ją popchnie.
Po prostu chciała mu pomóc, ale jeśli nie nabierze spokoju ducha to prawdopodobnie trudno mu będzie ją otrzymać z jej strony.
- Andrew Wilson
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Pią Gru 01, 2017 3:51 pm
Andrew był zwykłym złodziejaszkiem. Nie był ani zabójcą, ani gwałcicielem, ani inną osobą, która miałaby popieprzoną psychikę. Kradł zwykłe, kiedy nikogo nie było w domu, i w tym był nawet dobry. Nie był doskonały, bo nie ma takich osób, ale do tej pory nikt jego nie złapał, ani nie znalazł jego fantów. Jest powód zarówno do radości, jak i obawy, bo martwił się, że jest poszukiwany wśród aurorów. Ale śmiało wymykał się im, ciesząc z wolności. Mógł też liczyć na swego szefa, który pomagał w różnych sytuacjach. W końcu obydwoje są zaangażowani w nielegalne zioło, którym młody Wilson handluje.
A tutaj doszło do nietypowej kradzieży. Zazwyczaj czarodzieje panikują, kiedy ich różdżka jest w cudzych rękach. Ba, Andrew spodziewał się podobnej reakcji u brunetki. W końcu czy czarodzieje posługują się wyłącznie magią niewerbalną? Myślał, że skoro nie może mówić, to rzuca zaklęcia niewerbalne. Że będzie próbowała odzyskać swoją własność, zacznie panikować. A ona nie zrobiła nic z tych rzeczy. Nawet prychnęła, co spowodowało większą konsternację u Andrewa. Czyżby coś kombinowała? Próbowała odwrócić jego uwagę? Może ktoś tu szedł? Zaraz odwrócił szybko głowę. Nie, nie ma nikogo, są tylko oni w tym miejscu. Dziewczyna w tym samym czasie wstała i zaczęła coś gestykulować. Niewiele z tego pojął, a wyciągniecie jej ręki miało jednoznaczne znaczenie. Chciała czegoś, tylko czego? Różdżki? Torebki? Kartki papieru? Wilson nie mógł jej zrozumieć i chyba nawet przestawał tego chcieć. Nieznacznie pokręcił przecząco głową.
- Zapomnij.- cicho odrzekł zerkając na kobietę. Niech sobie rękę dalej wyciąga, ale on jej nic nie da. A miał wrażenie, że chciała różdżki, no bo po co by wyciągała do niego rękę?
W myślach stwierdził sobie, że szkoda na nią czasu, ale różdżka kiedyś może być przydatna. Dlatego zerknął na drewno, potem znów na kobietę. Uśmiechnął się pod nosem, po czym teleportował się do swojego mieszkania. Z jej różdżką, jego nowym fantem, który kiedyś może wykorzysta.
z.t
A tutaj doszło do nietypowej kradzieży. Zazwyczaj czarodzieje panikują, kiedy ich różdżka jest w cudzych rękach. Ba, Andrew spodziewał się podobnej reakcji u brunetki. W końcu czy czarodzieje posługują się wyłącznie magią niewerbalną? Myślał, że skoro nie może mówić, to rzuca zaklęcia niewerbalne. Że będzie próbowała odzyskać swoją własność, zacznie panikować. A ona nie zrobiła nic z tych rzeczy. Nawet prychnęła, co spowodowało większą konsternację u Andrewa. Czyżby coś kombinowała? Próbowała odwrócić jego uwagę? Może ktoś tu szedł? Zaraz odwrócił szybko głowę. Nie, nie ma nikogo, są tylko oni w tym miejscu. Dziewczyna w tym samym czasie wstała i zaczęła coś gestykulować. Niewiele z tego pojął, a wyciągniecie jej ręki miało jednoznaczne znaczenie. Chciała czegoś, tylko czego? Różdżki? Torebki? Kartki papieru? Wilson nie mógł jej zrozumieć i chyba nawet przestawał tego chcieć. Nieznacznie pokręcił przecząco głową.
- Zapomnij.- cicho odrzekł zerkając na kobietę. Niech sobie rękę dalej wyciąga, ale on jej nic nie da. A miał wrażenie, że chciała różdżki, no bo po co by wyciągała do niego rękę?
W myślach stwierdził sobie, że szkoda na nią czasu, ale różdżka kiedyś może być przydatna. Dlatego zerknął na drewno, potem znów na kobietę. Uśmiechnął się pod nosem, po czym teleportował się do swojego mieszkania. Z jej różdżką, jego nowym fantem, który kiedyś może wykorzysta.
z.t
- Prudence Grisham
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Pią Gru 01, 2017 7:42 pm
Dobra, co jak co, ale naprawdę liczyła na jakąkolwiek współpracę. Przynajmniej na tyle, by ty ona mogła przydać się na coś jemu pomimo tego mało przyjemnego początku spotkania. Oczywiście jego reakcja ostatecznie była jej na rękę. Nie zabrał nic prócz różdżki, więc straty są znikome, jak na to, że równie dobrze mógł rozbić jej głowę o ławkę bądź rzucić na nią coś groźnego. Szkoda tylko, że zabrał nadłamaną różdżkę. Prawdopodobnie będzie zmuszony ją gdzieś naprawić, więc jeśli spróbuje zrobić to u Olliviandera to ten natychmiast będzie wiedział, że ta jest kradziona lub zgubiona. Taką miała przynajmniej nadzieję. Z drugiej zaś strony równie dobrze może znaleźć mniej legalne źródło, które to zrobi. Liczyła na to, że chociaż spróbuje ją naprawić, a nie będzie rzucał zaklęcia zniszczoną. Takowa może zrobić komuś krzywdę, a mimo wszystko byłaby w takim układzie współwinna. W sumie to nie, ale tak by się czuła. W końcu nie chciała, żeby zginął tylko dlatego, że ich rozmowa nie podążyła w odpowiednim kierunku. Ostatecznie jednak sam się o to poprosi, jeśli jej nie naprawi. Szybko więc tym tłumaczeniem zagłuszyła takie myśli i pozbierała kartki i torbę. W końcu musi iść kupić nową i zastanowić się, gdzie mogłaby zgłosić kradzież pierwotnej. I czy stać ją na kupno nowej. Nie żeby czuła się jakoś ściśle związana z posiadaniem jej, ale jednak będąc nauczycielem w szkole MAGII mogłaby mieć takową. Tak dla zasady, że jednak nie jest aż tak bezużyteczna i dziwna.
Dziwny to dzień, oj dziwny. Jeden spacer i już człowiek się gubi! Na szczęścia z parku o własnych nogach wyszła. Teraz tylko załatwić całą resztę i wrócić do domu.
/zt
Dziwny to dzień, oj dziwny. Jeden spacer i już człowiek się gubi! Na szczęścia z parku o własnych nogach wyszła. Teraz tylko załatwić całą resztę i wrócić do domu.
/zt
- Amelia Wright
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Nie Sty 28, 2018 11:29 pm
Trzęsły się jej portki. To znaczy, wiadomym jest, że nie widać takiego zjawiska dla przeciętnego przechodnia, któremu zdarzyło się przypadkiem rzucić okiem na Amelkę. Wydźwięk to ma iście metaforyczny - jej wnętrzności tańczyły walca albo kankana, czy jakąś inną belgijkę. A to dlatego, że miała spotkać człowieka! Śmieszne to zjawisko - w końcu dzień w dzień się ich spotyka, a dla niej to zawsze takie doświadczenie, jakby spotykała właśnie premiera, Ministra Magii, czy papieża. Ostatecznie okazuje się, że ma po prostu zobaczyć się ze znanym sobie członkiem puszystego hogwarckiego domu. Nikt jednak nie wie, że to tylko tyle, a po jej trzęsących się łapkach można byłoby raczej stwierdzić, że idzie przehandlować swoją nerkę na trochę galeonów. Na szczęście nie widać, bo trzyma je w kieszeniach bezpiecznie skryte przed wzorkiem ciekawskich. Jedynie chód wydać się może podejrzany. Nie, spokojni ludzie nie skaczą jak sarenki w lecie między jedną ławką, a drugą. Cóż jednak począć, panienka Wright naprawdę szukała w głowie sposobu na to, by się uspokoić. Stresowało ją to, że nie może się uspokoić! Cóż za paranoja, a jednak to właśnie ona się tutaj rozgrywa. Chciała po prostu wyjść na opanowaną, w końcu to nie pierwsze spotkanie i nie będzie musiała mierzyć się ze strasznymi przedstawicielami Ślizgonów, czy Merlin jeden wie czego jeszcze. To takie o, spotkanko zwyczajne. Co zamiast ją odciążyć zadziałało przeciwnie. Może dlatego, iż nie była przyzwyczajona do tego, iż ktoś chce ją widzieć. Z zasady miała do czynienia z ludźmi dlatego, że brat ją gdzieś ze sobą zgarnął. Albo mama do sąsiadki, żeby się pochwalić córeczką (co z kolei nie jest przyjemnym doświadczeniem, bo a to zapytają o to, jak jej idzie szydełkowanie, a to jak w szkole albo, o zgrozo, czy ich syn nie wydaje się jej kandydatem na dobrego męża - te historie jednak trzeba zachować sobie na przyszłość). Kiedy zaś przyszło jej po prostu wyjść. Kiedy wszystko trzyma się kupy, ma ręce i nogi, spodziewała się tego.
To tak jakby znalazła się w innej rzeczywistości! Brała więc głębokie oddechy, co by płuca nie uschły, a ciało nie podzieliło losu jakiś papierków rozrzuconych pod drzewkiem. Oczekiwanie! Cóż za trudna sprawa, kiedy nie ma się ani czystej główki ani spokojnego chodu. Oby nie trwało ono dłużej, bo jeszcze tam wykorkuje i cóż, nic dobrego z tego nie przyjdzie (ale czy z jej pałętania się teraz jest?). Poprawiła z cztery razy swoje włosy, żeby zająć dłonie. Z pięć razy obeszła ławeczki. Siedem razy obejrzała dokładnie to samo drzewo. A najlepsze w tym wszystkim jest to, iż wcale nie była tam dużo przed czasem i nie potrzebowała również wiele czasu, by te wszystkie czynności wykonać. Tak po prostu wyszło, że dostała dodatkowej benzyny emocjonalnej to nóżki same ją ponosiły. Co prawdopodobnie wygląda komicznie, tak pędzić z miejsca na miejsce, a co wygląda jak z komedii, kiedy dla niej te dwie, cztery, czy pięć minut to jakby godziny się niekończące, dni bez wody, tygodnie na pustyni albo dłużej niż minuta z głową pod wodą. Opcji wiele. Mogłaby pewnie stworzyć podręcznik, jak opisywać trudne odczucia towarzyszące spotykaniu ludzi, kiedy nie wie się, czy w ogóle jest się odpowiednią istotą, by móc w ich gronie bywać, czy koegzystować.
Jednakże: wdech i wydech. Przecież nic złego nie powinno się stać. Przynajmniej nic gorszego niż wymęczone nogi od krążenia w stresie.
To tak jakby znalazła się w innej rzeczywistości! Brała więc głębokie oddechy, co by płuca nie uschły, a ciało nie podzieliło losu jakiś papierków rozrzuconych pod drzewkiem. Oczekiwanie! Cóż za trudna sprawa, kiedy nie ma się ani czystej główki ani spokojnego chodu. Oby nie trwało ono dłużej, bo jeszcze tam wykorkuje i cóż, nic dobrego z tego nie przyjdzie (ale czy z jej pałętania się teraz jest?). Poprawiła z cztery razy swoje włosy, żeby zająć dłonie. Z pięć razy obeszła ławeczki. Siedem razy obejrzała dokładnie to samo drzewo. A najlepsze w tym wszystkim jest to, iż wcale nie była tam dużo przed czasem i nie potrzebowała również wiele czasu, by te wszystkie czynności wykonać. Tak po prostu wyszło, że dostała dodatkowej benzyny emocjonalnej to nóżki same ją ponosiły. Co prawdopodobnie wygląda komicznie, tak pędzić z miejsca na miejsce, a co wygląda jak z komedii, kiedy dla niej te dwie, cztery, czy pięć minut to jakby godziny się niekończące, dni bez wody, tygodnie na pustyni albo dłużej niż minuta z głową pod wodą. Opcji wiele. Mogłaby pewnie stworzyć podręcznik, jak opisywać trudne odczucia towarzyszące spotykaniu ludzi, kiedy nie wie się, czy w ogóle jest się odpowiednią istotą, by móc w ich gronie bywać, czy koegzystować.
Jednakże: wdech i wydech. Przecież nic złego nie powinno się stać. Przynajmniej nic gorszego niż wymęczone nogi od krążenia w stresie.
- Tomas Duncan
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Pon Lut 12, 2018 4:21 pm
Tomas wędrował ulicami Londynu z melodią przyklejoną do ust. Pogwizdywał wesoło, kiedy słońce grzało jego nieco już opalone policzki i złote włosy. Niewiele trzeba było chłopakowi do szczęścia, zważając też na to, że odkąd skończył jakieś jedenaście lat, wszystko było ciekawsze niż siedzenie w domu z rodzicami. Odkąd zaczęły się wakacje zdążył już zmówić chyba więcej rodzinnych modlitw niż w całym swoim życiu, i usłyszał prawie najwięcej uwag na temat swej przykrej "przypadłości". Nawet te niemal litościwe spojrzenia siostry nie pomagały. Kończyły mu się książki do czytania i płyty do przesłuchania, zdążył już nawet przerobić kilka zagadnień do szkoły. A to była bardzo wyjątkowa czynność, skoro całą letnią przerwę powinien spędzić obijając się i popijając lemoniadę.
Teraz więc był w wyjątkowo dobrym humorze, nadarzyła się bowiem okazja do spotkania z człowiekiem. Takim żywym. I na dodatek nie noszącym tego samego nazwiska co on! Cóż to była za wyborna rozrywka. Gwizdał więc w tylko sobie znanym rytmie, a ludzie mijający go na ulicy spoglądali na niego na przemian z zaskoczeniem i niepewnym uśmiechem. Nawet te najbardziej krzywe spojrzenia sugerujące, że krótkie brązowe sztruksy i koszula w hawajskie kwiaty to niezbyt stylowy wybór nie były w stanie zbić go dzisiaj z pantałyku.
Spotkanie Amelii zaproponował właściwie całkiem przypadkiem. Długo miął w dłoniach kawałek pergaminu i gryzł końcówkę pióra (co zakończyło się poplamieniem nowej koszulki i całych ust atramentem) zanim wymyślił, do kogo by tu się odezwać. Jak dotąd nikt nie znalazł czasu na spotkanie, a przeważająca część jego puchońskich znajomych znajdowała się teraz kilometry od stolicy, na jakichś niezwykle egzotycznych wakacjach w Albanii czy innym Egipcie. Dla Toma szczytem egzotyki było odwiedzenie innego sklepu niż dotychczas, przyjmował więc te informacje z pewną dozą zazdrości.
Po długich i bezowocnych rozmyślaniach wreszcie wpadł na pomysł, sam więc pogratulował sobie, kiedy tylko przypomniał sobie o uroczej puchonce, chodzącej do klasy niżej.
Wysmarował jej piękny list, z zapewnieniami o super zabawie, przepełniony do granic możliwości pozytywną energią. Zapewne tylko dlatego panienka Wright nie była w stanie mu odmówić. Blondyn potrafił być niezwykle absorbujący i przekonywujący. Chociaż sam uważał, że z pewnością największą robotę zrobiła koperta skropiona waniliowym aromatem do ciast.
Szczęśliwy dzień nadszedł, i chłopak nie spieszył się zbytnio. Nigdy nie był szczególnie punktualny. Dzień był tak przyjemny, że niemal miał ochotę zapalić, powstrzymał się jednak. Starał się w końcu rzucić, a poza tym, kto wybiera się na spotkanie z damą śmierdzący!
Do parku dotarł zaledwie kilka minut po umówionej godzinie. Leniwie przechadzał się po alejkach szukając swej towarzyszki, co jakiś czas zatrzymując się, by przyjrzeć się jakiemuś wybitnie dziwnemu owadowi który przysiadł na liściu wielkiego krzewu czy by dotknąć puchatych kwiatków. Po trwających krótką chwilę poszukiwaniach nareszcie ją ujrzał, przyglądającą się z najwyższym zainteresowaniem jakiemuś staremu, skręconemu drzewu.
- Bardzo ciekawy konar - powiedział z zaskoczenia, stając obok dziewczyny i również oglądając uważnie drzewa. Zaraz po tym na jego usta wstąpił promienny uśmiech - cieszę się, że przyszłaś. Już zaczynałem się bać, że zostałem pięknie wpuszczony w maliny.
Teraz więc był w wyjątkowo dobrym humorze, nadarzyła się bowiem okazja do spotkania z człowiekiem. Takim żywym. I na dodatek nie noszącym tego samego nazwiska co on! Cóż to była za wyborna rozrywka. Gwizdał więc w tylko sobie znanym rytmie, a ludzie mijający go na ulicy spoglądali na niego na przemian z zaskoczeniem i niepewnym uśmiechem. Nawet te najbardziej krzywe spojrzenia sugerujące, że krótkie brązowe sztruksy i koszula w hawajskie kwiaty to niezbyt stylowy wybór nie były w stanie zbić go dzisiaj z pantałyku.
Spotkanie Amelii zaproponował właściwie całkiem przypadkiem. Długo miął w dłoniach kawałek pergaminu i gryzł końcówkę pióra (co zakończyło się poplamieniem nowej koszulki i całych ust atramentem) zanim wymyślił, do kogo by tu się odezwać. Jak dotąd nikt nie znalazł czasu na spotkanie, a przeważająca część jego puchońskich znajomych znajdowała się teraz kilometry od stolicy, na jakichś niezwykle egzotycznych wakacjach w Albanii czy innym Egipcie. Dla Toma szczytem egzotyki było odwiedzenie innego sklepu niż dotychczas, przyjmował więc te informacje z pewną dozą zazdrości.
Po długich i bezowocnych rozmyślaniach wreszcie wpadł na pomysł, sam więc pogratulował sobie, kiedy tylko przypomniał sobie o uroczej puchonce, chodzącej do klasy niżej.
Wysmarował jej piękny list, z zapewnieniami o super zabawie, przepełniony do granic możliwości pozytywną energią. Zapewne tylko dlatego panienka Wright nie była w stanie mu odmówić. Blondyn potrafił być niezwykle absorbujący i przekonywujący. Chociaż sam uważał, że z pewnością największą robotę zrobiła koperta skropiona waniliowym aromatem do ciast.
Szczęśliwy dzień nadszedł, i chłopak nie spieszył się zbytnio. Nigdy nie był szczególnie punktualny. Dzień był tak przyjemny, że niemal miał ochotę zapalić, powstrzymał się jednak. Starał się w końcu rzucić, a poza tym, kto wybiera się na spotkanie z damą śmierdzący!
Do parku dotarł zaledwie kilka minut po umówionej godzinie. Leniwie przechadzał się po alejkach szukając swej towarzyszki, co jakiś czas zatrzymując się, by przyjrzeć się jakiemuś wybitnie dziwnemu owadowi który przysiadł na liściu wielkiego krzewu czy by dotknąć puchatych kwiatków. Po trwających krótką chwilę poszukiwaniach nareszcie ją ujrzał, przyglądającą się z najwyższym zainteresowaniem jakiemuś staremu, skręconemu drzewu.
- Bardzo ciekawy konar - powiedział z zaskoczenia, stając obok dziewczyny i również oglądając uważnie drzewa. Zaraz po tym na jego usta wstąpił promienny uśmiech - cieszę się, że przyszłaś. Już zaczynałem się bać, że zostałem pięknie wpuszczony w maliny.
- Amelia Wright
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Pią Lut 16, 2018 10:44 pm
Prawdą jest, że mógłby wysłać jej i kawałek serwetki z propozycją spotkania, a zgodziłaby się. Bardzo chciała mieć z kim pogadać, bo naprawdę trudno jest być "siostrą Lincolna". Bycie określanym tylko przez innych ludzi naprawdę dotkliwie się odbija na takim małym i kruchym serduchu. Jej rosnące marzenie, by zbliżyć się chociaż trochę do ideału, którym wydaje się jej brat było silniejsze. I ta radość, to że mimo ogromnego strachu naprawdę nie mogła się doczekać spotkania. Takie coś nadaje rytmu dniowi, jak i duszy. Jest jakiś sens, by przestać rysować tylko drzewa za oknem, które zna się już na pamięć. Można przyjść do innego parku i obejrzeć inne. Oraz spotkać kogoś, kto nie wydaje się mieć okrutnych zamiarów. Tyle, że ludzie naprawdę rzadko z premedytacją próbują wykończyć takich, jak panienka Wright. Na co komu się pozbywać albo w ogóle fatygować dla takiego kłębka nerwów. To drugie jest równie istotne. Komuś chciało się ją zobaczyć. W wolnym czasie. Dla niej to niesamowite doświadczenie. Jej mama również była zachwycona. Bo jak to? Amelia wychodzi? Dobra, normalne. ALE ŻEBY WYCHODZIŁA SIĘ Z KIMŚ SPOTKAĆ!? Toż to sensacja dla całej rodziny. Prawdopodobnie już teraz cztery ciotki i pięć pokoleń omawia przyczyny, przebieg i skutki nawet ich nie znając. Tylko dlatego, że to się z zasady nie zdarza.
O dziwo kiedy już się jegomość pojawił prócz małego zawału serca przez to, że uczynił to nagle - nie nadszedł atak wielkiego jąkania. Pewnie dlatego, że naprawdę jej obawy mogły być mniejsze, bo to swój człowiek. On nie powinien robić złych rzeczy. Nie było przynajmniej nawet w jej mózgu powodu, który byłby na tyle sensowny, by miała go o takie nikczemności podejrzewać. Uśmiechnęła się nawet w ten głupiutki, ale na swój sposób uroczy sposób widząc, że jednak nie została wystawiona ani zaatakowana.
- Ma ładne linie. Mogłyby tworzyć ciekawy wzór, gdyby je przerysować - Och, ale tego to szybko pożałowała. Właśnie dała poznać, że drzewo musiała obejrzeć co najmniej UWAŻNIE, jeśli OBRZYDLIWIE ROZPACZLIWIE UWAŻNIE. Teraz już za późno, mogła tylko udawać, że to wcale się nie wydarzyło. Musiała. A przynajmniej szukała jakiegoś rozwiązania tej sytuacji, by poczuć się trochę mniej zażenowana sobą. Bo co kogo obchodzi, że widzi wszędzie różne opcje dla swoich rysunków. A już na pewno nikt nie powinien wiedzieć, że tak można gapić się w pieniek jakiś! Nie było w tym nic ciekawego, a przecież nudnych ludzi się nie lubi.
Bardzo nie chciała być kimś nudnym i nielubianym. Och! Merlinie, dlaczegóż to takie skomplikowane wszystko w tej małej główce?
- To znaczy... Ja wcześniej... - Tak to właśnie jest. Jedno niefortunne zdanie w jej główce i bum, reszta się sypie. Wzięła jednak standardowy już w jej życiorysie 'głęboki wdech' i spróbowała kontynuować. Nie mogła przecież poddać walki, nie kiedy dopiero się zaczęła!
- Miałam trochę czasu, żeby się rozejrzeć podczas oczekiwania na Ciebie - To już trochę lepiej jej wyszło. W końcu to szczere i proste. Miała taką nadzieję przynajmniej.
- I też się cieszę, że jesteś. Konar to jednak nie aż tak ciekawe towarzystwo, kiedy można mieć za nie... eee... człowieka - A to taki sposób na powiedzenie, że też się cieszy i że była przerażona tym, jak wiele może potoczy się nie tak, jak powinno. Tylko nie mogłoby być to zbyt proste i przyjemne. W końcu każde słowo próbowała wyważyć i przemyśleć. Jakby dało się przewidzieć sekwencję zdarzeń to prawdopodobnie ona zapłaciłaby każdą cenę, by to potrafić. Żeby wiedzieć jak zareaguje i być gotową. Ale hej, nie może i to cała zabawa. Tylko co teraz skoro ona tego nie wie? Zdecydowanie liczyła na jego inwencję. Bo to takie wszystko trudne!
O dziwo kiedy już się jegomość pojawił prócz małego zawału serca przez to, że uczynił to nagle - nie nadszedł atak wielkiego jąkania. Pewnie dlatego, że naprawdę jej obawy mogły być mniejsze, bo to swój człowiek. On nie powinien robić złych rzeczy. Nie było przynajmniej nawet w jej mózgu powodu, który byłby na tyle sensowny, by miała go o takie nikczemności podejrzewać. Uśmiechnęła się nawet w ten głupiutki, ale na swój sposób uroczy sposób widząc, że jednak nie została wystawiona ani zaatakowana.
- Ma ładne linie. Mogłyby tworzyć ciekawy wzór, gdyby je przerysować - Och, ale tego to szybko pożałowała. Właśnie dała poznać, że drzewo musiała obejrzeć co najmniej UWAŻNIE, jeśli OBRZYDLIWIE ROZPACZLIWIE UWAŻNIE. Teraz już za późno, mogła tylko udawać, że to wcale się nie wydarzyło. Musiała. A przynajmniej szukała jakiegoś rozwiązania tej sytuacji, by poczuć się trochę mniej zażenowana sobą. Bo co kogo obchodzi, że widzi wszędzie różne opcje dla swoich rysunków. A już na pewno nikt nie powinien wiedzieć, że tak można gapić się w pieniek jakiś! Nie było w tym nic ciekawego, a przecież nudnych ludzi się nie lubi.
Bardzo nie chciała być kimś nudnym i nielubianym. Och! Merlinie, dlaczegóż to takie skomplikowane wszystko w tej małej główce?
- To znaczy... Ja wcześniej... - Tak to właśnie jest. Jedno niefortunne zdanie w jej główce i bum, reszta się sypie. Wzięła jednak standardowy już w jej życiorysie 'głęboki wdech' i spróbowała kontynuować. Nie mogła przecież poddać walki, nie kiedy dopiero się zaczęła!
- Miałam trochę czasu, żeby się rozejrzeć podczas oczekiwania na Ciebie - To już trochę lepiej jej wyszło. W końcu to szczere i proste. Miała taką nadzieję przynajmniej.
- I też się cieszę, że jesteś. Konar to jednak nie aż tak ciekawe towarzystwo, kiedy można mieć za nie... eee... człowieka - A to taki sposób na powiedzenie, że też się cieszy i że była przerażona tym, jak wiele może potoczy się nie tak, jak powinno. Tylko nie mogłoby być to zbyt proste i przyjemne. W końcu każde słowo próbowała wyważyć i przemyśleć. Jakby dało się przewidzieć sekwencję zdarzeń to prawdopodobnie ona zapłaciłaby każdą cenę, by to potrafić. Żeby wiedzieć jak zareaguje i być gotową. Ale hej, nie może i to cała zabawa. Tylko co teraz skoro ona tego nie wie? Zdecydowanie liczyła na jego inwencję. Bo to takie wszystko trudne!
- Mistrz Gry
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Wto Cze 12, 2018 5:36 pm
Zakończenie sesji z powodu zbyt długiego zwlekania z postami.
[z/t x2]
[z/t x2]
- Lily Evans
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Pią Sty 04, 2019 4:50 pm
05.12.1978 r.
Nie było dzisiaj żadnych zajęć, żadnego stażu, pomocy rodzicom, pieczenia ciasta dla Petunii, które ta i tak wyrzuci, bo uzna że jest zatrute. Nie było dzisiaj szukania wzrokiem Severusa, którego dawno nie widziała, wysyłania listów do Remusa czy Dorcas i otrzymywania ich z powrotem jakby nie istnieli. Nie było dzisiaj wyrzutów sumienia tylko śnieg zagubiony w jej rudych włosach zaglądających znad ciepłej gryfońskiej czapki i wpadający za szalik z godłem lwa. Nudziła się, a widząc śnieg za oknem ucieszyła się jak dziecko, przykładając twarz do szyby jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Śnieg, oczyszczenie, spokój, chłód, który popycha do wkładania ciepłych, przyjemnych swetrów i wełnianych skarpetek. Chciała go dotknąć, zanurzyć się i ostudzić wszelkie gorączki, które zdawały się ją trawić od końca wakacji. Właściwie dużo wcześniej. Evans wahała się, wiedziała że stąpa po bardzo cienkim lodzie, uciekając od odpowiedzialności za własne uczucia. Chciała je dać w kąt, zbagatelizować, ale nie było to takie proste. Czuła się słaba, krucha, prędzej by już weszła do Zakazanego Lasu - a prawie nigdy tego nie zrobiła - niż stanęła do pojedynku z własnym sercem. Całe zdawało się być absurdalne, złożone z wahań, pytań pod tytułem: "A co by było gdyby...", tylko co gdyby? Łatwiej było oddawać się codzienności, odkładać na bok cały magiczny świat, byleby nie sięgnąć po odwagę, nie stanąć twarzą w twarz z własnymi słabościami. Łatwo było powiedzieć by wybrała, zdecydowała się na jedno i porzuciła drugie. Łatwo było oceniać, że nie powinna mieć problemów. Ale mało kto rozumiał, że człowiek z natury był niezdecydowany. Rozsądek. To po rozsądek powinna sięgnąć i przestać, w końcu przestać się użalać nad tym, co się stało. Należało podjąć zdecydowane działania, przestać tkwić w marazmie. Wybrać swoją drogę.
Rozczesała włosy, przebrała się, zjadła obiad i postanowiła się przejść. Przez chwilę krążyła w okolicy Dziurawego Kotła, myśląc nad tym czy nie byłoby dobrze udać się na Pokątną, po czym zrezygnowała z tego pomysłu. Mijała mugoli, nawet czarodziejów i ruszyła drogą do Parku Wilfreda Elphicka. Przy wejściu na zaczarowany teren przystanęła i rozejrzała się, upewniając że nikt jej nie obserwuje. Przekroczyła granicę i oddała się magicznym widokom zimy, która powoli wkraczała do Anglii. Dzisiejszego dnia było tutaj sporo ludzi. Zielone oczy rozbłysły jednak, kiedy zauważyła małe puchate zwierzątko zaglądające zza krzaka.
Ciekawe, co to był za gatunek? Nie mogła sobie kompletnie niczego przypomnieć z lekcji ONMS.
Nie było dzisiaj żadnych zajęć, żadnego stażu, pomocy rodzicom, pieczenia ciasta dla Petunii, które ta i tak wyrzuci, bo uzna że jest zatrute. Nie było dzisiaj szukania wzrokiem Severusa, którego dawno nie widziała, wysyłania listów do Remusa czy Dorcas i otrzymywania ich z powrotem jakby nie istnieli. Nie było dzisiaj wyrzutów sumienia tylko śnieg zagubiony w jej rudych włosach zaglądających znad ciepłej gryfońskiej czapki i wpadający za szalik z godłem lwa. Nudziła się, a widząc śnieg za oknem ucieszyła się jak dziecko, przykładając twarz do szyby jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Śnieg, oczyszczenie, spokój, chłód, który popycha do wkładania ciepłych, przyjemnych swetrów i wełnianych skarpetek. Chciała go dotknąć, zanurzyć się i ostudzić wszelkie gorączki, które zdawały się ją trawić od końca wakacji. Właściwie dużo wcześniej. Evans wahała się, wiedziała że stąpa po bardzo cienkim lodzie, uciekając od odpowiedzialności za własne uczucia. Chciała je dać w kąt, zbagatelizować, ale nie było to takie proste. Czuła się słaba, krucha, prędzej by już weszła do Zakazanego Lasu - a prawie nigdy tego nie zrobiła - niż stanęła do pojedynku z własnym sercem. Całe zdawało się być absurdalne, złożone z wahań, pytań pod tytułem: "A co by było gdyby...", tylko co gdyby? Łatwiej było oddawać się codzienności, odkładać na bok cały magiczny świat, byleby nie sięgnąć po odwagę, nie stanąć twarzą w twarz z własnymi słabościami. Łatwo było powiedzieć by wybrała, zdecydowała się na jedno i porzuciła drugie. Łatwo było oceniać, że nie powinna mieć problemów. Ale mało kto rozumiał, że człowiek z natury był niezdecydowany. Rozsądek. To po rozsądek powinna sięgnąć i przestać, w końcu przestać się użalać nad tym, co się stało. Należało podjąć zdecydowane działania, przestać tkwić w marazmie. Wybrać swoją drogę.
Rozczesała włosy, przebrała się, zjadła obiad i postanowiła się przejść. Przez chwilę krążyła w okolicy Dziurawego Kotła, myśląc nad tym czy nie byłoby dobrze udać się na Pokątną, po czym zrezygnowała z tego pomysłu. Mijała mugoli, nawet czarodziejów i ruszyła drogą do Parku Wilfreda Elphicka. Przy wejściu na zaczarowany teren przystanęła i rozejrzała się, upewniając że nikt jej nie obserwuje. Przekroczyła granicę i oddała się magicznym widokom zimy, która powoli wkraczała do Anglii. Dzisiejszego dnia było tutaj sporo ludzi. Zielone oczy rozbłysły jednak, kiedy zauważyła małe puchate zwierzątko zaglądające zza krzaka.
Ciekawe, co to był za gatunek? Nie mogła sobie kompletnie niczego przypomnieć z lekcji ONMS.
- James Potter
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Pią Sty 04, 2019 10:14 pm
I stało się. Spadł pierwszy śnieg. Jakim prawem? Kto mu w ogóle pozwolił? I dlaczego Marlene z Charlie nagle postanowiły znieść ze strychu ozdoby świąteczne? Skąd ten pomysł? Żadnych świąt nie będzie. Żadnych choinek. Żadnych lampek. Żadnych pierników. Nic nie będzie. Bo nic już nie ma.
Nie mógł na to wszystko patrzeć. Musiał uciec. I zrobił to, pod głupim pretekstem, że przecież prezenty same się nie kupią. Niby wiedział, że i tak w końcu będzie musiał się nimi zająć, a święta, chociażby nie wiadomo jak bardzo tego nie chciał, w końcu nadejdą. I przeminą. Jak każde.
Uciekł do Londynu, ale ostatnim na co miał ochotę było chodzenie po sklepach za prezentami. Niewiele myśląc wybrał więc park, a tam jedną z nielicznych wolnych ławek. Tak się spieszył, że nie pomyślał ani o czapce, ani o szaliku, nie mówiąc już nawet o rękawiczkach. Ale to dobrze. Chłód działał kojąco i trzeźwiąco, a przynajmniej skupiał uwagę bardziej na sobie niż na tym wszystkim co działo się teraz w głowie Pottera. Był zły, rozgoryczony i pewnie sam nawet nie wiedział jaki jeszcze, a wszystko potęgował tylko ból głowy, który od jakiegoś czasu mocno mu dokuczał. Oczywiście dobrze wiedział od jakiego czasu, ale chyba sam sobie nie chciał tego przyznać. Głupie Halloween. Tym bardziej nie mógł tego przyznać Marlene, która była już na niego wystarczająco wściekła za te wszystkie bójki, Charlie która i tak wystarczająco się o niego zamartwiała, Łapie który leczyłby wszystko whisky, Remusowi który po ostatniej pełni i tak ciężko dochodził do siebie, ojcu który zdecydowanie nie mógł wiedzieć o Halloween, ani nikomu innemu którego mógłby jeszcze wymienić. Pozostawała mu tylko panienka Emm, wierna fanka dinozaurów, do której jeszcze nie przetrawił wstydu by się ponownie odezwać.
Strzepał z włosów trochę płatków śniegu i wyciągnął z kieszeni podniszczony notatnik. Przejrzał kilka stron informacji które udało mu się ustalić na temat złodzieja z Pokątnej i zamyślony uciekł wzrokiem przed siebie analizując poszczególne informacje. Ze spożywczego giną głównie warzywa… O, Evans… W aptece roślinne preparaty… Z Magicznego Papierniczego skradziono… Kurwa. Lily.
Zamarł. Nie chciał jej spotkać. Nie po jej ostatniej wizycie. Właściwie to już może nigdy jakby dało radę. Czy nie tak właśnie powinien zrobić? Zniknąć w końcu z jej życia? Tak całkowicie? Tak jak ona zapewne by chciała? Nie było już Erin, nie było już nawet jego mamy. Nikt jej przy nim już nie trzymał. Powinien dać jej spokój. Tak. Teraz przynajmniej miał motywację. Wstyd. Coś ostatnio dużo go było w jego życiu.
Nawet nie zwrócił uwagi kiedy zamknął notes i schował go do kieszeni razem ze skostniałymi dłońmi mocno zaciśniętymi w pięści. W prawo? W lewo? W lewo musiałby ją wyminąć… Mogłaby go rozpoznać, ale drzewa gęstsze i blisko do wyjścia z parku, bez szans że znowu się na nią natknie… Gdyby tylko… Tak!
Widząc jak Lily zaciekawiona kieruje się w kierunku krzaka na uboczu zerwał się z ławki jak poparzony i pospiesznym krokiem ruszył w jej kierunku, głowę chowając ile da się w kołnierz. Serce waliło mu jak młotem gdy ją wymijał i już miał odetchnąć z ulgą, gdy nagle wpadł w iście teatralny poślizg na ukrytej pod warstwą śniegu zamrożonej kałuży i wyrżnął do tyłu jak długi. A trochę długi był. Z głuchym tąpnięciem wylądował na plecach, a przed oczyma zatańczyły mu miotełki.
Nie mógł na to wszystko patrzeć. Musiał uciec. I zrobił to, pod głupim pretekstem, że przecież prezenty same się nie kupią. Niby wiedział, że i tak w końcu będzie musiał się nimi zająć, a święta, chociażby nie wiadomo jak bardzo tego nie chciał, w końcu nadejdą. I przeminą. Jak każde.
Uciekł do Londynu, ale ostatnim na co miał ochotę było chodzenie po sklepach za prezentami. Niewiele myśląc wybrał więc park, a tam jedną z nielicznych wolnych ławek. Tak się spieszył, że nie pomyślał ani o czapce, ani o szaliku, nie mówiąc już nawet o rękawiczkach. Ale to dobrze. Chłód działał kojąco i trzeźwiąco, a przynajmniej skupiał uwagę bardziej na sobie niż na tym wszystkim co działo się teraz w głowie Pottera. Był zły, rozgoryczony i pewnie sam nawet nie wiedział jaki jeszcze, a wszystko potęgował tylko ból głowy, który od jakiegoś czasu mocno mu dokuczał. Oczywiście dobrze wiedział od jakiego czasu, ale chyba sam sobie nie chciał tego przyznać. Głupie Halloween. Tym bardziej nie mógł tego przyznać Marlene, która była już na niego wystarczająco wściekła za te wszystkie bójki, Charlie która i tak wystarczająco się o niego zamartwiała, Łapie który leczyłby wszystko whisky, Remusowi który po ostatniej pełni i tak ciężko dochodził do siebie, ojcu który zdecydowanie nie mógł wiedzieć o Halloween, ani nikomu innemu którego mógłby jeszcze wymienić. Pozostawała mu tylko panienka Emm, wierna fanka dinozaurów, do której jeszcze nie przetrawił wstydu by się ponownie odezwać.
Strzepał z włosów trochę płatków śniegu i wyciągnął z kieszeni podniszczony notatnik. Przejrzał kilka stron informacji które udało mu się ustalić na temat złodzieja z Pokątnej i zamyślony uciekł wzrokiem przed siebie analizując poszczególne informacje. Ze spożywczego giną głównie warzywa… O, Evans… W aptece roślinne preparaty… Z Magicznego Papierniczego skradziono… Kurwa. Lily.
Zamarł. Nie chciał jej spotkać. Nie po jej ostatniej wizycie. Właściwie to już może nigdy jakby dało radę. Czy nie tak właśnie powinien zrobić? Zniknąć w końcu z jej życia? Tak całkowicie? Tak jak ona zapewne by chciała? Nie było już Erin, nie było już nawet jego mamy. Nikt jej przy nim już nie trzymał. Powinien dać jej spokój. Tak. Teraz przynajmniej miał motywację. Wstyd. Coś ostatnio dużo go było w jego życiu.
Nawet nie zwrócił uwagi kiedy zamknął notes i schował go do kieszeni razem ze skostniałymi dłońmi mocno zaciśniętymi w pięści. W prawo? W lewo? W lewo musiałby ją wyminąć… Mogłaby go rozpoznać, ale drzewa gęstsze i blisko do wyjścia z parku, bez szans że znowu się na nią natknie… Gdyby tylko… Tak!
Widząc jak Lily zaciekawiona kieruje się w kierunku krzaka na uboczu zerwał się z ławki jak poparzony i pospiesznym krokiem ruszył w jej kierunku, głowę chowając ile da się w kołnierz. Serce waliło mu jak młotem gdy ją wymijał i już miał odetchnąć z ulgą, gdy nagle wpadł w iście teatralny poślizg na ukrytej pod warstwą śniegu zamrożonej kałuży i wyrżnął do tyłu jak długi. A trochę długi był. Z głuchym tąpnięciem wylądował na plecach, a przed oczyma zatańczyły mu miotełki.
- Lily Evans
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Pią Lut 08, 2019 1:41 am
Pierwszy śnieg, kolejne święta... zawsze ją to fascynowało, dlaczego ludzie w ogóle mówią raz za razem że spadł pierwszy śnieg, choć był to kolejny z kolei. Tak jak święta. Im dłużej się nad tą kwestią zastanawiała tym bardziej wydawało jej się, że to pierwsze miało na celu podkreślenie czegoś, tej wyjątkowości, nadania wręcz podniosłego charakteru. Było sporo zajęć w związku z tym miesiącem, który zawsze oznaczał niewyobrażalną ilość przygotowań, pracy, chęci by rozliczyć się z postanowieniami, które ludzie stworzyli w poprzednim roku. Ile tak naprawdę z nich udało się zrealizować, a ile przepadło w nowo powstałych zaspach? Nikt nie musiał wydawać pozwolenia, nikt nie musiał żadnego zaklęcia, polewać eliksirem. Stało się. Poprawiła czapkę, naciągając ją bardziej na głowę by zakryć lekko zaczerwienione od zimna uszy, a potem bardzo szybko z powrotem umieściła dłonie w kieszeniach by je ogrzać, bo z tego wszystkiego nie wzięła rękawiczek. Na Godryka, a sądziła, że lepiej przygotowała się do wyjścia. Prezenty. Część z nich miała już przygotowane, z resztą miała problem i z tym w jaki sposób w ogóle je dostarczyć. Nieopodal, gdzie siedziała szczęśliwa rodzina, dzieci wraz z matką nuciły melodię jednej z świątecznych piosenek, których pełno było na każdym roku. To ten czas, czas radości, a ona zamiast zaciskać kurczowo powieki, myśleć już o celach na przyszły rok, myślała... myślała właśnie o czym? Towarzyszyła jej przeraźliwa melancholia na myśl o tym, jak bardzo wszystko się zmieniło od zeszłego roku, jak bardzo się wszystko pokomplikowało, a ona wciąż nie umiała poskładać wszystkiego do kupy. Brakowało jej tamtej stanowczości, pewności, błysku w zielonych oczach i parcia do przodu. Teraz poruszała się raczej niespiesznie, poświęcając wszystko zwierzęciu, który zaczął rzuć liście krzewu, a śnieg znikał w gęstym futrze. Był raczej niewielkich rozmiarów, wydawał z siebie też całkiem przyjemne odgłosy. Kucnęła w miejscu gdzie stała i wyciągnęła rękę do przodu, powoli tuptając w tamtą stronę. Uśmiechała się delikatnie, ale starała się nic nie mówić, nie chcąc go przestraszyć.
- No już, spokojnie... powolutku... nic ci nie zrobię... - mówiła cicho i uspokajająco, obserwując uważnie reakcje zwierzęcia. Nie odwróciła się, gdy ktoś przechodził niedaleko jej, zrobiła to dopiero kiedy rozległ się hałas, czyjś krzyk i upadnięcie najpewniej ciała na śnieg. Zwierzę się przestraszyło i w popłochu uciekło.
- No nie! - rzuciła sfrustrowana, po czym odwróciła się w tamtą stronę, wreszcie zyskując kontakt z rzeczywistością i nadal kucając. - Nic panu nie jest? Może wysłać wiadomość po magiczne pogotowie?
Podniosła się do pozycji pionowej i podeszła bliżej by znowu kucnąć, tym razem bezpośrednio przy nim. Był znajomy, nawet bardzo znajomy. Zamrugała kilka razy oczami, przypominając sobie głównie ostatni list od niego i zdjęcie nadal będące w jej książce i...
- James? - spytała cicho, po czym chwyciła jego rękę by sprawdzić puls. - JAMES?!
Odezwała się tym razem głośniej, bo puls okazał się być w porządku. Odstawiła na bok inne kwestie, koncentrując się na innych podstawowych kwestiach, jak sprawdzenie jego głowy. Nie sprawdzając czy otworzył oczy czy też nie, pochwyciła w swoje zimne dłonie jego głowę by sprawdzić jak wygląda tył, czy krwawił czy też nie.
- Na litość Merlina, czemu jesteś taki roztrzepany... - mruknęła do siebie, jak miała w zwyczaju w zamku, gdy wpakował się w jakieś kłopoty. I jak wtedy, jej głos był zarówno pełen dezaprobaty jak i zmartwienia.
- No już, spokojnie... powolutku... nic ci nie zrobię... - mówiła cicho i uspokajająco, obserwując uważnie reakcje zwierzęcia. Nie odwróciła się, gdy ktoś przechodził niedaleko jej, zrobiła to dopiero kiedy rozległ się hałas, czyjś krzyk i upadnięcie najpewniej ciała na śnieg. Zwierzę się przestraszyło i w popłochu uciekło.
- No nie! - rzuciła sfrustrowana, po czym odwróciła się w tamtą stronę, wreszcie zyskując kontakt z rzeczywistością i nadal kucając. - Nic panu nie jest? Może wysłać wiadomość po magiczne pogotowie?
Podniosła się do pozycji pionowej i podeszła bliżej by znowu kucnąć, tym razem bezpośrednio przy nim. Był znajomy, nawet bardzo znajomy. Zamrugała kilka razy oczami, przypominając sobie głównie ostatni list od niego i zdjęcie nadal będące w jej książce i...
- James? - spytała cicho, po czym chwyciła jego rękę by sprawdzić puls. - JAMES?!
Odezwała się tym razem głośniej, bo puls okazał się być w porządku. Odstawiła na bok inne kwestie, koncentrując się na innych podstawowych kwestiach, jak sprawdzenie jego głowy. Nie sprawdzając czy otworzył oczy czy też nie, pochwyciła w swoje zimne dłonie jego głowę by sprawdzić jak wygląda tył, czy krwawił czy też nie.
- Na litość Merlina, czemu jesteś taki roztrzepany... - mruknęła do siebie, jak miała w zwyczaju w zamku, gdy wpakował się w jakieś kłopoty. I jak wtedy, jej głos był zarówno pełen dezaprobaty jak i zmartwienia.
- James Potter
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Wto Lut 12, 2019 9:56 pm
… Wie pan… Rejestry rejestrami, ale gwarancji kto tam gnije to ja panu nie dam… To co, jednak Dolina Godryka? – stara, pomarszczona kobieta spojrzała na niego znad swoich okularów wyczekująco i na chwilę zastygła. Siedziała za białą ladą i dzierżyła w dłoni ogromne pióro zawieszone kilka milimetrów nad pergaminem jakby czekała na komendę cóż to winna właśnie na nim napisać.
- Hę? – rzucił Potter, dalej nie ogarniając co tu się właściwie odwala.
- Na Merlina… - kobieta wywróciła oczami wzdychając przy tym ciężko – Nic panu nie jest? Może wysłać wiadomość po magiczne pogotowie? Takie od trupów, trochę adrenaliny w żyłę i może wystarczy na załatwienie papierologii. Zwykle młodzi są bardziej ogarnięci po śmierci, ale pan, panie Potter, to jakiś ciężki przypadek… HELOŁ! Umarł pan i właśnie ogarniamy panu miejsce pochówku! Skrzepł się panu już mózg, czy co? Toć dopiero pierwsze minuty po śmierci! – znowu wypuściła ciężko powietrze – Jak ze starym dziadem… No nic. Zacznijmy od początku – odchrząknęła zaplatając dłonie na blacie i przyklejając sobie na twarz sztuczny uśmieszek – Panie Jamesie Potterze, właśnie zginął pan śmiercią tragiczną, to tragiczną to tak z uprzejmości, bo w sumie to było dość żałosne, poślizgnąć się w parku i umrzeć, no cóż, jak kto woli… Wracając do meritum, nie żyje pan. W związku z paragrafem tysiąc czterysta sześćdziesiątym szóstym Ustawy o poszanowaniu zwłok czarodziejów może pan sobie wybrać miejsce pochówku które zasugerujemy w myślach rodzinie. Wie pan, dusza duszą, ale tylko przy miejscu pogrzebania ciała będzie pan mógł korzystać w pełni ze wszystkich zmysłów, więc chwile temu radziłam panu jakiś fajny lasek, może gdzieś nad morzem, ogród przy domu, tudzież jakieś inne sentymentalne miejsce pełne wspomnień. Nie mam pojęcia co ci ludzie mają z tymi cmentarzami… Toć przecież tam wali rozkładem, a jak już coś wąchać to chyba lepiej morską bryzę, czyż nie? No nie ważne, w sumie to mnie guzik to obchodzi. W rozmowie wstępnej wybrał pan klasycznie: cmentarz rodzinny, w pana przypadku to Dolina Godryka, kwatera numer 66, która według spisu przypisana jest pana siostrze. Wie pan… Ja to tak niekoniecznie mogę cokolwiek sugerować, ale pana matka skarżyła się na straszny odór z sąsiedniej działki… Nie wiem, może miał pan grzeszną siostrę, może złapał się jej jakiś nowy rodzaj pleśni, my kontroli nie prowadzimy, ale coś jest na rzeczy… To jak, co pan wybiera panie James? JAMES?!
- Przy mojej siostrze… Pochowajcie mnie z Erin – zadecydował i uchylił powieki.
Uniosła mu głowę chwytając ją w swe lodowate dłonie, a jej rude włosy rozsypały mu się po twarzy. Przez tą płomienną zasłonę widział skute lodem drzewa pokryte grubą warstwą śniegu i drobne płatki lawirujące w powietrzu. Czuł chłód, jej zapach, niezmiennie pachniała cynamonem, ból i… wszystko inne. Coś z tą śmiercią było nie tak…
- Lily? - rzucił, ale ta właśnie coś mamrotała pod nosem o roztrzepaniu Merlina, czy kogoś tam i dalej oglądała mu głowę na wszystkie strony. W sumie… było to całkiem przyjemne. Nawet to jej narzekanie, jak za dawnych dobrych czasów, gdy to wszystko między nimi nie zdążyło się jeszcze tak pokomplikować – Lily? – podjął więc kolejną próbę, równie nieskuteczną co pierwsza – Nic mi nie jest, daj spokój – dodał, mimo wszystko posłusznie dając się jej obejrzeć. Jego wzrok znowu powędrował do góry, gdzie pomiędzy jej rudymi kosmykami mógł pozwolić sobie na kontemplację ciężkich od śniegu gałęzi. Bardzo ciężkich… Chyba za ciężkich… - Lily… - gałąź niebezpiecznie zadrżała, a pierwsza warstwa puchu delikatnie osunęła się w dół – Evans! Zaraz nas zasypie! – w tym samym momencie, jak na wezwanie, cały śnieg osunął się z konarów wprost na nich.
- Hę? – rzucił Potter, dalej nie ogarniając co tu się właściwie odwala.
- Na Merlina… - kobieta wywróciła oczami wzdychając przy tym ciężko – Nic panu nie jest? Może wysłać wiadomość po magiczne pogotowie? Takie od trupów, trochę adrenaliny w żyłę i może wystarczy na załatwienie papierologii. Zwykle młodzi są bardziej ogarnięci po śmierci, ale pan, panie Potter, to jakiś ciężki przypadek… HELOŁ! Umarł pan i właśnie ogarniamy panu miejsce pochówku! Skrzepł się panu już mózg, czy co? Toć dopiero pierwsze minuty po śmierci! – znowu wypuściła ciężko powietrze – Jak ze starym dziadem… No nic. Zacznijmy od początku – odchrząknęła zaplatając dłonie na blacie i przyklejając sobie na twarz sztuczny uśmieszek – Panie Jamesie Potterze, właśnie zginął pan śmiercią tragiczną, to tragiczną to tak z uprzejmości, bo w sumie to było dość żałosne, poślizgnąć się w parku i umrzeć, no cóż, jak kto woli… Wracając do meritum, nie żyje pan. W związku z paragrafem tysiąc czterysta sześćdziesiątym szóstym Ustawy o poszanowaniu zwłok czarodziejów może pan sobie wybrać miejsce pochówku które zasugerujemy w myślach rodzinie. Wie pan, dusza duszą, ale tylko przy miejscu pogrzebania ciała będzie pan mógł korzystać w pełni ze wszystkich zmysłów, więc chwile temu radziłam panu jakiś fajny lasek, może gdzieś nad morzem, ogród przy domu, tudzież jakieś inne sentymentalne miejsce pełne wspomnień. Nie mam pojęcia co ci ludzie mają z tymi cmentarzami… Toć przecież tam wali rozkładem, a jak już coś wąchać to chyba lepiej morską bryzę, czyż nie? No nie ważne, w sumie to mnie guzik to obchodzi. W rozmowie wstępnej wybrał pan klasycznie: cmentarz rodzinny, w pana przypadku to Dolina Godryka, kwatera numer 66, która według spisu przypisana jest pana siostrze. Wie pan… Ja to tak niekoniecznie mogę cokolwiek sugerować, ale pana matka skarżyła się na straszny odór z sąsiedniej działki… Nie wiem, może miał pan grzeszną siostrę, może złapał się jej jakiś nowy rodzaj pleśni, my kontroli nie prowadzimy, ale coś jest na rzeczy… To jak, co pan wybiera panie James? JAMES?!
- Przy mojej siostrze… Pochowajcie mnie z Erin – zadecydował i uchylił powieki.
Uniosła mu głowę chwytając ją w swe lodowate dłonie, a jej rude włosy rozsypały mu się po twarzy. Przez tą płomienną zasłonę widział skute lodem drzewa pokryte grubą warstwą śniegu i drobne płatki lawirujące w powietrzu. Czuł chłód, jej zapach, niezmiennie pachniała cynamonem, ból i… wszystko inne. Coś z tą śmiercią było nie tak…
- Lily? - rzucił, ale ta właśnie coś mamrotała pod nosem o roztrzepaniu Merlina, czy kogoś tam i dalej oglądała mu głowę na wszystkie strony. W sumie… było to całkiem przyjemne. Nawet to jej narzekanie, jak za dawnych dobrych czasów, gdy to wszystko między nimi nie zdążyło się jeszcze tak pokomplikować – Lily? – podjął więc kolejną próbę, równie nieskuteczną co pierwsza – Nic mi nie jest, daj spokój – dodał, mimo wszystko posłusznie dając się jej obejrzeć. Jego wzrok znowu powędrował do góry, gdzie pomiędzy jej rudymi kosmykami mógł pozwolić sobie na kontemplację ciężkich od śniegu gałęzi. Bardzo ciężkich… Chyba za ciężkich… - Lily… - gałąź niebezpiecznie zadrżała, a pierwsza warstwa puchu delikatnie osunęła się w dół – Evans! Zaraz nas zasypie! – w tym samym momencie, jak na wezwanie, cały śnieg osunął się z konarów wprost na nich.
- Lily Evans
Re: Park im. Wilfreda Elphicka
Wto Kwi 02, 2019 12:55 am
W czasie kiedy dusza pana Pottera znajdowała się w zupełnie innym miejscu, dusza Evans znajdowała się tam, gdzie powinna, czyli w jej ciele. Cała, zmartwiona, trzęsąca się, prezentująca odpowiednie reakcje na zarumienionej odrobinę twarzy. Odrobinę, bo duża część rumieńca po prostu zniknęła, wyparowała wraz z szybkim przetworzeniem zdobytych przed chwilą informacji. Cóż, w roli staruszki rudowłosa z pewnością dobrze by się spisała, w końcu była cnotliwa. Mogłoby pasować jeszcze określenie pruderyjna, ale istniało ryzyko że zareagowałaby oburzeniem. Niezależnie od tego jak blisko były święta, które kochała czy możliwość że James Potter mógł umrzeć. Ale nie, Potter nie umrze. Ta myśl trochę działała jak taki pstryczek, którym ciągle się jako dziecko bawiła, włączając i wyłączając światło. Nawet z jej kalejdoskopem emocji i huśtawkami przez które masochistycznie przechodziła, Potter nie może umrzeć. Dlatego kiedy z jego ust padły takie słowa, z jednej strony odetchnęła, bo to oznaczyło, że będzie dobrze i że ten roztrzepany idiota żyje. Z drugiej nabrała nagłej ochoty, jak za starych dobrych czasów, by wymierzyć mu policzek by się otrząsnął, bo żadnego chowania nie będzie.
- Na miłość boską, Potter - powiedziała zdenerwowana na te słowa, stwierdzając że użycie nazwiska będzie bardziej odpowiednie i podziała jak zaklęcie. Czy ona w ogóle wzięła różdżkę? Powinna była od razu to sprawdzić. Cóż, przez niektórych przechodniów i przy okazji obserwatorów mogło to zostać odebrane jako dramatycznie-romantyczny moment, ale... Evans naprawdę się martwiła.
Ta śmierć pewnie wydawała się bardziej przerażająca od tego, co widział chwilę wcześniej oczyma swojej wyobraźni.
- Lily, Lily, kto inny - wyrzuciła nadal zdenerwowana, sprawdzając czy obrażenia były rozległe, czy przypadkiem nie będzie musiała go zaraz transportować, a najlepiej teleportować do Munga. - Na miłość boską, Potter. Tak, Lily. Lily Evans.
Sama się powtórzyła, ale to nie było to jakoś szczególnie ważne w tym momencie. Za dużo mówił, a jeszcze nie była pewna czy przypadkiem nie doszło do jakiegoś pęknięcia czaszki. Ale skoro mówił i nawet z nią dyskutował to chyba powinna założyć, że nie doszło do poważniejszych obrażeń.
- Bądź cicho, muszę jeszcze tego dotknąć, żeby wiedzieć czy zabrać się na ostry dyżur do Munga czy... - przerwał jej i w końcu rozejrzała się, ale było za późno. - Szlag!
Nie, nie przeklinała. Nie lubiła tego robić. Kiedy poczuła śnieg wpadający jej za kołnierz wzdrygnęła. Potem było gorzej. Trzęsąc się zaczęła szukać różdżki by nie zrobiło się gorzej.
- Incendio - skierowała od razu patyk na zaspę która zrobiła się wokół nich, próbując się pozbyć przynajmniej części. - Ayean.
Kolejnym zaklęciem potraktowała już bezpośrednio Jamesa, mając nadzieję, że zadziała i będzie w stanie ogrzać mu ten rogaty tyłek, nawet jeśli to wszystko, co zdarzyło się teraz było jego winą i jego nieuwagi.
Jak zawsze. No prawie.
Incendio: 3 (nie wyszło)
Ayean: 6 (wyszło super)
- Na miłość boską, Potter - powiedziała zdenerwowana na te słowa, stwierdzając że użycie nazwiska będzie bardziej odpowiednie i podziała jak zaklęcie. Czy ona w ogóle wzięła różdżkę? Powinna była od razu to sprawdzić. Cóż, przez niektórych przechodniów i przy okazji obserwatorów mogło to zostać odebrane jako dramatycznie-romantyczny moment, ale... Evans naprawdę się martwiła.
Ta śmierć pewnie wydawała się bardziej przerażająca od tego, co widział chwilę wcześniej oczyma swojej wyobraźni.
- Lily, Lily, kto inny - wyrzuciła nadal zdenerwowana, sprawdzając czy obrażenia były rozległe, czy przypadkiem nie będzie musiała go zaraz transportować, a najlepiej teleportować do Munga. - Na miłość boską, Potter. Tak, Lily. Lily Evans.
Sama się powtórzyła, ale to nie było to jakoś szczególnie ważne w tym momencie. Za dużo mówił, a jeszcze nie była pewna czy przypadkiem nie doszło do jakiegoś pęknięcia czaszki. Ale skoro mówił i nawet z nią dyskutował to chyba powinna założyć, że nie doszło do poważniejszych obrażeń.
- Bądź cicho, muszę jeszcze tego dotknąć, żeby wiedzieć czy zabrać się na ostry dyżur do Munga czy... - przerwał jej i w końcu rozejrzała się, ale było za późno. - Szlag!
Nie, nie przeklinała. Nie lubiła tego robić. Kiedy poczuła śnieg wpadający jej za kołnierz wzdrygnęła. Potem było gorzej. Trzęsąc się zaczęła szukać różdżki by nie zrobiło się gorzej.
- Incendio - skierowała od razu patyk na zaspę która zrobiła się wokół nich, próbując się pozbyć przynajmniej części. - Ayean.
Kolejnym zaklęciem potraktowała już bezpośrednio Jamesa, mając nadzieję, że zadziała i będzie w stanie ogrzać mu ten rogaty tyłek, nawet jeśli to wszystko, co zdarzyło się teraz było jego winą i jego nieuwagi.
Jak zawsze. No prawie.
Incendio: 3 (nie wyszło)
Ayean: 6 (wyszło super)
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|