Go down
avatar
Slytherin
Regulus Black

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Sob Sty 03, 2015 3:19 pm
Czy czuł się Ciemnością? Owszem... Czy czuł się złem? Nie...
Postrzeganie Szkarłatnej Królowej świata było przerażające i jednocześnie intrygujące. Widziała tylko w czerni i bieli, coś było albo złe albo dobre. Regulus wiedział, że w każdej ciemności jest światło i w każdym świetle ciemność... Na tym polegała cała tajemnica świata! Cała jego zabawa. Nie ma duszy idealnie czarnej ani człowieka, który będzie tylko niszczyć.
Tak, Ty też, Caroline Rockers, nie umiesz tylko niszczyć. Ciągle budujesz prawda? Czy nazywasz siebie tą, która wiecznie pragnie zła?
Część tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro?
Dla niego też działała dobrze z pomocą zła. Trzymała dłoń na hamulcu i chciała go zdjąć, ujawniając to, kim naprawdę jest... On zapierał się jak mógł. Ciągle na nim działał, już nie umiał inaczej. Odeszła dziecinna pewność, brak zobowiązań. Rodzina zatrzasnęła na nim żelazną obrożę i ciągle trzymała na skórzanej smyczy, ciągnąc za nią, kiedy tylko pojawiła się w jego oczach choć namiastka duszy. Duszy, która już dawno krzyczała z wściekłości, ukryta gdzieś w ciemnościach jego życia.
Pamiętaj, Królowo, którą przed sobą ma, że Ty także jesteś tylko człowiekiem. Ba, tylko uczniem, który czuje zbyt duże ambicje. On także nim był. Świat naprawdę był dla nich jeszcze obcy. Regulus był na tyle rozumny, żeby się go bać.
Bał się jej wariactwa i jej ciągnięcia za ten hamulec, trzymający go w ryzach. Nie chciał się pokazać, nie chciał. Ale była tak silna... Jej psychoza... była tak silna.
- A jak Ty możesz się nie bać samej siebie?! Strach jest ciągle we mnie! W nas wszystkich! - wysyczał przez zaciśnięte zęby.
Przestań prowokować... Przestań być taka nieidealna.
W jego oczach zaczynał padać deszcz. Nie w postaci łez, ale płynnych iskier, jakby ktoś chciał oświetlić światłem latarki krople.
Nie kłamać więcej, Black. Tego pragniesz. Wiesz o tym. Nie dopuszczasz tego do siebie.
Kłamstwa to wszystko co masz.
Zabij ją, Black, możesz to zrobić. Nikt nie może cię ujawnić, nawet sama smierć.
Nawet sama Caroline Rockers.
Hamulec został naciśnięty.
Ciemnozielone, Ślizgońskie oczy zmatowiały. Zakryły się czarną mgłą, którą był sam.
Spal mnie, Szkarłatny Zimny Ogniu.
Uniósł kąciki warg lekko. Zaśmiał się zaraz pod nosem, czując przypływ złych emocji.
- Nie znajdziesz tu strawy, Rockers, chyba, że żywisz się kłamstwami...
Masko, wracaj.
Dlaczego jej nie powstrzymywał. Niepewność, którą za sobą przynosiła paliła jego zimną czerń. Ciemność pochłaniała wszystko w sobie, była mieszanką o nieokreślonym kształcie. Ciemność, która pragnęła mieć kształt... Która nie chciała mieć w sobie tych wszystkich uczuć. Jesteś niebezpieczna dla Ciemności, ponieważ nadajesz jej przestrzeń, tak samo jak Biała Królowa. Przestrzeń to pierwszy krok ku kształtowi.
Caroline Rockers
Oczekujący
Caroline Rockers

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Pon Sty 05, 2015 11:03 pm
Błąd! Ciemność to Zło! Tym powinna być!
Nie zniszczysz tego Regulusie Black! Nie uda Ci się!
Dla mnie sprawa była o wiele prostsza, wiesz? Ludzie musieli zniknąć; zaraza szkodziła organizmowi wyższemu. A przed ostatecznym opuszczeniem świata, powinni konać w swoich słabościach, które niczym lep na robale oplotłyby ich gnijące ciała. Czerń poradziłaby się bez tej Bieli. Odnalazłaby się w swoim chaosie, wśród lodowatego ognia. To była Ta, która tańczyła na zgliszczach swoich wrogów. Wybranka. Nowa Śmierć. Tajemnica gówna warta! Tajemnica w jego głowie tkwiąca, w głowie straceńca.
Nadzieja! NADZIEJA!
Pluję w twarz Twojej N-A-D-Z-I-E-I! Ona przepadła w martwych rękach starych gawędziarzy!
Czerń przenika, niszczy duszę od środka i wtedy następuje nicość, która pragnie pokarmu. Cierpienia. Potwór, który tkwi w środku nigdy nie śpi - może jedynie się wyciszyć na jakiś czas, ale nie opuszcza ciała. Ależ tak, buduje. Ona buduje po to by następnie wszystko mogło runąć. Syzyfowe prace, które były lekarstwem.
Druga część siły tej, która miast wiecznie dobro czynić, wiecznie złem oddycha?
Piesek więc tkwi na smyczy. Marionetka ma swe sznureczki, więc Władcą być nie mogła! Zawsze znajdzie się ktoś gotowy by nim dyrygować, by patrzeć jak miota się ze wściekłości w swym więzieniu. Teraz ona chciała go uwolnić w celu poznania i pozwolenia na to, żeby on sam siebie zniszczył. To właśnie tak działało. Czyż to nie był piękny gwałt na duszy? Miała pęk kluczy dzięki którym otwierała wszystkie kłódki w jego klatce.
Tylko...człowiekiem? Ależ nie, mój drogi! Jestem kimś więcej! ZAWSZE byłam kimś więcej! Ludzka część mnie w końcu przepadnie, utonie w zimnej wodzie i pozwoli by Królowa Śniegu nie miała skrupułów. Już nigdy. Emocje to słabość! Jeśli chodziło o nią, to przynajmniej ona była bliższa opuszczenia murów zamku, niż Ty. A świat...świat czekał na zniszczenie.
I nie bała się świata. Już nie.
Bo w końcu pochłonie go również lodowy ogień.
I pękają bariery, a hamulce znikają pod wpływem szaleństwa.
Na jego słowa ponownie się roześmiała, przymykając oczy na kilka sekund.
- We mnie nie ma strachu. We mnie jest ból i pustka. Nie porównuj mnie do siebie, bo nie masz pojęcia...nie masz zupełnie żadnego pojęcia - ledwo wyszeptała po tym ataku śmiechu, zwłaszcza że nadal czuła ciężar chłopaka na swoim brzuchu.
Jestem nieidealną prowokacją, Mały Królu. Powstałam w jaśnie określonym celu, który sama sobie wyznaczyłam.
Zmierzam wprost do piekła.
Piekła, które przyszło za mną.
Wybacz mi, Ojcze. Bowiem diabeł jest we mnie.
Słyszę już kościelne dzwony.
Skąd jednak będziesz wiedział, że to co wydobywa się z Twoich ust jest prawdą, a nie kłamstwem?
Całe Twoje życie jest przecież jednym wielkim kłamstwem.
TY chcesz zabić MNIE? No śmiało, Mały Królu! Skoro sądzisz, że jesteś w stanie!
Krwawę znamię na policzku Cię ujawni. Po wieki naznaczony. Regulus Black.
Spalę Cię więc. Skrócę o głowę.
Uśmiech rozjaśnił jeszcze bardziej jej bladą twarz, a chmurne oczy rozbłysły od błyskawic w tych ciemnościach.
- Nie jesteś w stanie mnie okłamać. Ciało zawsze będzie Cię zdradzać.
Maska nie wróci.
Przestrzeń się kreśliła, ale nie było w niej miejsca na dobro. Nie była Białą Królową, jej szaty były bowiem Szkaradne. Choć obie zdawały się być podobne, to jednak to ona zaczynała grę zawsze, a jej siła oddziaływania na planszy była bardziej znacząca.
Ponownie uniosła głowę tak, żeby lepiej widział jej twarz i lodowate oczy. Była potępioną  Poruszyła rękoma, chcąc sprawdzić jak silny jest chwyt. Nie był zbyt mocny, ale był jednak wystarczający by ją chwilowo zatrzymać.
- Puścisz mnie, czy mam znaleźć inny sposób? - Powiedziała po chwili i jej głowa opadła na mokrą i brudną ziemię.
avatar
Slytherin
Regulus Black

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Sro Sty 07, 2015 9:31 pm
Wielkie plany, szkarłatna królowo, naprawdę, wielkie.
Jednak wielu było przed Tobą, którzy chcieli spełnić podobne i zginęli w odmętach własnej pustki! Spalili lodowymi płomieniami siebie samych i stali się ledwie zimną, pustą, szaleńczą powłoką.
Naprawdę nie chcesz się bać samej siebie, Królowo? Porywcze istoty szybko spadają ze swojego tronu...
O nie, pani, jego Maska była zbyt gruba, abyś mogła się przez nią przebić. Czuł uderzenie Twojego tarana, które wyprowadzało z równowagi i naruszało hamulec, który w sobie trzymał.
Obedrzeć z pozorów, kłamstw i obłudy, rozpoczętych kiedy ona rozpoczynała mówić pierwsze słowo?! Dziewczyno, dziewczynko, zaczynasz gubić się na swojej szachownicy... Ciekawe czy przeniesiesz się znów na prawdziwą szachownicę, światową szachownicę, która nie stała otworem? A co jeśli spalisz samą siebie na popiół?
W końcu sama tylko możesz spalić samą siebie, jedynie ludzie mogą do tego doprowadzić.
- A co Ty możesz wiedzieć o mnie, Rockers? - syknął cicho. Co mogła wiedzieć? Co mogła od niego chcieć? Dlaczego próbowała wyprowadzić go z równowagi?
Dla własnych celów? Po co? Nie chciał wchodzic w jej drogę... Nie chciał czuć chłodu tego ognia.
Póki nie wiesz jak z wielką siłą masz do czynienia, jak ogromną potęgę kryje w środku gliniana powłoka chłopaka w środku. Sądzisz, że umiesz każdego przejrzeć? Na każdym się poznać?
Ja noszę sygnet, ale TY jesteś sobie panią... I jesteś samotnym bólem. Bólem samotności, Caroline. Odrzucasz strachem.
Sądzisz, że bez pionków uda Ci się podbić świat? Odrzucasz własne pionki!
Stań ze mną w boju, Szkarłatna Królowo. Będziesz obserwować jak w końcu zdmuchnę Cię blaskiem supernowej?
Tylko przez chwilę... On odpłaci się za strach, który mu podarowałaś.
Maska sie rozszczepiła.
- Moje ciało, Rockers, to gliniana powłoka, którą możesz formować swoim spojrzeniem!
Sądzisz, że człowieka złożonego z kłamstw i obłudy możesz poznać po mowie ciała? Caroline, naprawdę tak myślałaś?
Zszedł z niej, grzecznie tym razem i usiadł obok, czując pod sobą mokrą kałużę. Zrobił dłuższy oddech, spokojny, aby znów poczuć na sobie kolejną maskę, poprawioną na nowo... Dalej, Regulusie, zrób to, co zrobiłeś wcześniej.
Caroline Rockers
Oczekujący
Caroline Rockers

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Pią Sty 09, 2015 5:58 pm
Oni byli jednak za słabi. Mieli wszak serca, które prowadziły ich na skazanie. W gruncie rzeczy posiadali skrupuły; coś ich ciągle trzymało, dodawało energii. Moja pustka ma głębię dopóki działam zgodnie z samą sobą. Z tą częścią natury, która jest wiecznie głodna.
Nienasycony potwór tkwił w  niej, nie chcąc odpuścić – zwłaszcza, że ona zbytnio nie opanowała. Była przecież taka silna. Zbyt silna żeby spalić siebie samą lodowym płomieniem. Zbyt silna przecież żeby być zaledwie powłoką. I nie miała zamiaru się już bać. Nigdy.
Mój tron będzie wieczny. Stanowię jedyne prawo godne przestrzegania! Porywczością osiągnę wszystko, czego chcę. Wszystko było na wyciągnięciu mej ręki.  
Każda maska w końcu opadnie, zwłaszcza kiedy przedstawienie zaczynało dobiegać końca. Hamulce i sznurki zanikają w blasku reflektorów, które padają na tych, którzy stoją na deskach teatru. Czy to aktorzy, czy też marionetki. Każdy zostaje zdemaskowany.
Oprócz Władców.
Naiwny chłopczyku! Marionetko! Nigdy nie byłeś nikim więcej! I nigdy nie będziesz! Stoję dumnie wśród pionków, które w końcu opuszczą szachownicę. Nie boję się strat! Nie boję się ryzyka! To oni staną w lodowych płomieniach, a nie ja!
Oni i Ty!
- Wiele! Bo w gruncie rzeczy jesteś taki, jak Ci wszyscy naiwni głupcy! Wierzysz, że...że nie zginiesz! Że osiągniesz i dostaniesz wszystko. Mały Król, który wiecznie się boi – szydziła, wybuchając szaleńczym chichotem. Równowaga już została zachwiana. Czyżbyś tego nie widział?
Wszystko miało jakiś cel. Nawet jej zachowanie. Chciała zniszczenia. Chciała załamania ludzkich dusz. Autodestrukcji. W imię wyższego dobra. W imię samej siebie. Zginą. Przepadną.
Zapamiętasz ten lód do końca swego życia, Regulusie. Zwłaszcza, kiedy nadejdzie czas umierania...tylko on będzie Ci wtedy towarzyszył. Twoja siła jest teraz zbyt mała by mnie wzruszyć. Twa Czerń za wąska by pochłonąć mnie w całości. Nie ujrzę zresztą nigdy jasności w cieniach.
Samotny ból władczyni nie był aż taki dotkliwy. Przyzwyczaiła się. Nie potrzebowała nikogo, bo po co? Sama wszak świetnie sobie radziła. Inni tylko ograniczali! Nikt zresztą nie był w stanie jej pomóc, być dla niej kimś więcej, niż zwykłym pasożytem.
Nie liczyła zresztą na to. Samotność nie była niczym złym.
Pionki wchodzą na szachownicę po to tylko, żeby upaść.
Jesteś niczym, Mały Królu. Dałeś się podejść, jak małe dziecko, które teraz prosi o uwagę. Prosisz bym zapaliła Ci światło, że dała choć część jakiejkolwiek swojej słabości byś mógł to wykorzystać.
Nie uda Ci się.
Nie odpowiedziała nic. Już się nie śmiała, jedynie obserwowała go spod zmrużonych powiek, czekając na jego kolejne ruchy. Kiedy już zszedł z niej, C. powoli się podniosła i otrzepała z całego tego brudu. Sięgnęła też szybko po różdżkę, wymówiła kilka formułek, a już po chwili była czysta.
Nie pozostał żaden ślad po zetknięciu się jej z wodą i z błotem. I ona również przyodziała maskę na swoją bladą twarz – z oczu jedynie wystrzeliwały pioruny.
Dwie burze.
- Przepadniesz więc wśród zgniłych macek pod wodą wcześniej otrzymując pocałunek dementora – odparła zdawkowo i pochyliła się nad nim, tak żeby zapamiętał jej oczy dokładnie. Zbliżyła też różdżkę do jego policzka.
- Pelburstio – wymruczała zaklęcie, po czym się odsunęła w samą porę by zobaczyć, jak wulkan wybucha. Następnie bez słowa odwróciła się do niego plecami i odeszła, zostawiając go samego.

[z/t]


Ostatnio zmieniony przez Caroline Rockers dnia Pią Sty 09, 2015 6:00 pm, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Pią Sty 09, 2015 5:58 pm
The member 'Caroline Rockers' has done the following action : Rzuć kością

'Pojedynek' :
Ulica - Page 3 Dice-icon
Result : 5, 3
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Pią Sty 09, 2015 6:19 pm
Regulus Black: +3 PD, -30 PŻ
Caroline Rockers: +5 PD, -15 PŻ
avatar
Slytherin
Regulus Black

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Sob Sty 10, 2015 8:16 pm
Każde przedstawienie ma swój początek i koniec. To, które trwa teraz także w końcu przestanie. Wtedy on, otoczony sznureczkami, uwięziony za maską z grubej gliny, zostanie w końcu uwolniony. Sznurki i maski pękną, smycz na której przebywał całe życie, gdyż niczego innego wcześniej nie znał, zostanie zerwana... I zawyje jak bezdomny pies uwięziony w odmętach tajemniczej dobrozłej ciemności.
Chmura czarnego pyłu w końcu wybuchnie jak supernowa.
Równowaga... Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem naprawdę ją czuł.
Bał się wszystkiego, ale nie ugnie swych kolan przed Śmiercią... Być może i Tobą, Caroline Rockers.
O ile nie skończysz w rynsztoku zamknięta we własnej głowie, jako mały, zimny płomyczek, który już nikogo nie da rady spopielić.
Są różne ścieżki dla Ciebie, dla Twojego szaleństwa. Możesz stać się królową, ciągle piąć się i ciągle biec, możesz stać się śmiercią, choć śmieszne to się wydaje, a możesz się stoczyć...
Tarzać w swoich własnych odchodach.
Myślisz, że cokolwiek znaczysz, Caroline Rockers? Naprawdę tak sądzisz?! Sądzisz, że jesteś czymś więcej niż czarną, smutną powłoką?! Tylko dlatego, że umiesz... Rzucić zaklęcie?
Zginiesz we własnym ogniu, Rockers. Nie widzisz tego... On już Cię niszczy. Niszczy Twoją równowagę. Nie umiesz powstrzymać szaleństwa w Tobie. Ono pragnie bólu. Ono pragnie krwi.
Jesteś samożrącym ogniem.
A on będzie czekał w cieniu na swój czas. Szaleństwo Twojego ognia nigdy nie znajdzie się w nim - w ciemności, którą pochłaniał wszystko... Nie chciał Twojego szaleństwa.
Zapamięta jej oczy na zawsze. Nie w strachu, choć niewątpliwie czuł go w tej chwili.
Zapamięta je w Twoim szaleństwie.
Ból który ogarnął jego ciało, jego twarz był przerażający. Nawet z wytrzymałością na ból, którą sobie wyrobił podczas treningów i nauki latania na miotle - ciągłe spadanie, złamania, uderzenia tłuczka... To podnosiło próg bólu znacznie, ale nie aż tak, aby uodpornić go na TO.
Wstrzymał się jedynie przy Szkarłatnej Królowej. Zacisnął wargi do białości, aby tylko nie wydać z siebie krzyku, póki nie zniknęła. Zaraz po tym wydał z siebie przeciągły, głośny jęk bólu, który przerwał wieczorną ciszę. Dłonią ukrył obszar, z którego teraz intensywnie płynęła krew. Czuł ją też na języku...

[z/t]
avatar
Nauka
Cornelia Selwyn

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Czw Mar 12, 2015 6:18 pm
Pogoda nareszcie zaczynała się robić wiosenna. Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur, powietrze pachniało tą specyficzną świeżością, która zapowiadała szybkie nadejście cieplejszych dni i zielenienie się drzew. I całe szczęście! Cornelia miała już szczerze dość zimy razem z jej mrozem i chorującymi na potęgę uczniami. Nie sądziła, że jakakolwiek placówka może zużywać takie ilości eliksiru pieprzowego w sezonie przeziębień, ale kiedyś nie wierzyła też, że można transmutować swój nos w klamkę od drzwi. Albo wyłysieć przy próbie zmiany koloru włosów. Albo wysadzić kociołek na eliksirach i wszystkich obecnych w klasie obdarować paskudną fioletową wysypką. W Hogwarcie działo się wiele rzeczy, których nie umiałaby wyobrazić sobie na praktyce w Mungu, ale szybko przywykła do tej nowej, niespodziewanej codzienności. Nie miała innego wyjścia!
Przed opuszczeniem stanowiska trzy razy pouczyła Poppy co robić i gdzie jej szukać w razie kolejnego nagłego wypadku. Dziewczyna zdawała się niemal nieco znudzona tym marudzeniem zwierzchniczki, ale przez wzgląd na szacunek do starszej od siebie czarownicy potakiwała grzecznie. Cornelia zaczynała ją lubić. Szybko nabierała dobrych nawyków, więc coraz częściej mogła zostawać sama w Skrzydle. Dziś też zostawała sama, bo Nelia miała umówione spotkanie. Bardzo ważne spotkanie, gdyby ktoś ją zapytał! Ważne spotkanie, z ważnym człowiekiem. Uśmiechała się pod nosem na samą myśl o ważnym panie Rackhamie. I była to tylko odrobina przyjacielskiej złośliwości, której zwyczajnie nie umiała sobie odmówić.
Wiatr przyjemnie rozwiewał jej włosy i muskał odsłoniętą szyję. Skwapliwie korzystała z każdej okazji, by porzucić skromną odzież roboczą i wyciągnąć z kufra jedną ze swoich nowych sukni. Od kiedy pogodziła się z rodziną, znów mogła pozwolić sobie na eleganckie kroje i najlepsze gatunkowo materiały. Łódkowy dekolt odsłaniał blade ramiona, ale była to jedyna ekstrawagancja, na jaką sobie pozwoliła. Mimo wszystko to było tylko niezobowiązujące spotkanie w Hogsmeade, nie było potrzeby, by od razu wyciągać szatę wyjściową.
Spokojnym, niemal leniwym krokiem przemierzała główną ulicę wioski, wyglądając w tłumie znajomej sylwetki swego przystojnego towarzysza.
Killian Rackham
Oczekujący
Killian Rackham

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Czw Mar 12, 2015 7:25 pm
...


Ostatnio zmieniony przez Killian Rackham dnia Czw Lip 16, 2015 7:02 pm, w całości zmieniany 1 raz
avatar
Nauka
Cornelia Selwyn

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Czw Mar 12, 2015 8:48 pm
Oto i on. Wyprostowany, uśmiechnięty i jak zawsze w tej swojej mugolskiej marynarce, która w Ministerstwie z pewnością była już jego znakiem rozpoznawczym. Ta skłonność do niemagicznej odzieży zawsze wydawała jej się czymś pomiędzy buntem, a deklaracją. "Patrzcie," - mówiły te ubrania - "nie potrzebuję czystej krwi ani rodzinnych koneksji, by być tam gdzie wy nigdy nie dotrzecie". W jakiś przedziwny sposób jego sukces napawał ją dumą - choć jej udziałem w tym sukcesie było tylko to, że przed laty pozwoliła mu odejść.
- Mój drogi, nigdy nie pozwoliłabym Ci czekać. - mruknęła mu do ucha z rozbawieniem, gdy przyciągnął ją do siebie, a potem musnęła ustami jego policzek. Miły dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy tylko znaleźli się bliżej siebie. Nie umiała tego wyjaśnić, ale choć znali się już od dobrej dekady, Killian wciąż miał na nią... niepokojąco silny wpływ. Bywały chwile, gdy to napięcie mocno komplikowało sytuację między nimi. Gdy trzaskały drzwi, latały zaklęcia i działo się wiele innych nieprzyjemnych rzeczy. Ale to nie był jeden z tych momentów. Dziś powietrze zdawało się mieć słodszy smak, a ciepłe promienie słońca dawały nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Cornelia uśmiechała się szczerze, a uśmiech ten sięgał jej oczu.
- Ja też. Przecież wiesz. - odpowiedziała, jednocześnie pieszczotliwym gestem poprawiając mu kołnierzyk. Spojrzenie którym go obdarzyła, było równie uważne, a przy tym na dnie jej fiołkowych tęczówek kryła się czułość. Bardziej niż za nim tęskniła tylko za Caitlyn, ale nikt kto poznał małą pannę Selwyn nie mógłby czuć inaczej. Wiele rzeczy w życiu jej się nie udało, ale córka była żywym srebrem.
Pomijając te tęsknoty, Cornelia czuła się dobrze. Hogwart jej służył i to było widać. Pracy nie było tak dużo jak na niezliczonej ilości dyżurów w Mungu, więc mimo wszystko była wypoczęta. Świeże szkockie powietrze i dobre jedzenie, sprawiały, że z każdym kolejnym dniem wyglądała lepiej. Była szczęśliwa, nawet jeśli nie widywała swoich bliskich tak często jakby tego chciała.
- Och, no tak! Mam coś dla Ciebie! - sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyjęła z niego list, koślawym pismem zaadresowany do "wójka Killiana". - Cat zażądała jak najszybszego przekazania tego listu do rąk własnych nadawcy. - oznajmiła z rozbawieniem, choć widać było w jej spojrzeniu matczyną dumę. Jej pociecha dopiero uczyła się pisać, więc zapewne sporą część wiadomości wciąż stanowiły rysunki. Z niewiadomych przyczyn lubiła rysować Killiana jako pirata...
- No to jak, panie wiceministrze? Zaczynamy od kolacji, czy od drinka? - z uśmiechem nieustanie wykrzywiającym usta, chwyciła go pod ramię. Doskonałego humoru nie psuły jej nawet coraz bardziej natarczywe spojrzenia przechodniów. Oczywiście była ich świadoma. Wszyscy kojarzyli ministra Rackhama z pierwszych stron Proroka, więc pojawiając się w Hogsmeade musiał wzbudzić spore zainteresowanie. Zwłaszcza w towarzystwie panny Selwyn. O niej wprawdzie nie pisano w gazetach, ale plotki były. Było ich wiele. Jej rodzina była znana, więc się o nich mówiło. Mniej lub bardziej pochlebnie. A niezależnie od sympatii wobec rodu, informacje o pierworodnej, niezamężnej córce z dzieckiem, zawsze były pożądane. Zwłaszcza, gdy córka marnotrawna wracała na łono rodziny. Nikt nie musiał pisać, by wszyscy spekulowali. Czym się wkupiła w łaski surowej matki? Czyje jest dziecko? I co będzie dalej?
Killian Rackham
Oczekujący
Killian Rackham

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Czw Mar 12, 2015 8:50 pm
...


Ostatnio zmieniony przez Killian Rackham dnia Czw Lip 16, 2015 7:02 pm, w całości zmieniany 1 raz
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 5:46 pm
//Sesja przed... bałaganem na błoniach i przed oficjalnym wypadem szkolnym.


Od czego najlepiej zacząć przepraszanie..? Od czego w ogóle zacząć tłumaczenie rzeczy, których samemu się nie rozumiało, a na których bardzo nam zależy i zależy nam, żeby druga osoba to zrozumiała... Prosiłbym was o pomoc, ale musicie milczeć, tak jak i w milczeniu pozostał pewien chłopak, kiedy pewna istotna istotka w jego życiu po prostu wstała i sobie poszła – zresztą, bardzo dobrze, inaczej tonęliby w ciszy, której nie mogliby przerwać, motając się i gubiąc... lub może tylko ty się w tym gubiłeś. Tylko dla ciebie to było za wiele – za wiele, żeby nagle spróbować przerwać cale to pasmo śmiesznych tragizmów i sięgnąć po szczęście – było w zasięgu, a ty panicznie bałeś się po nie sięgnąć... Tkwisz w miejscu, przyjacielu. W jednym, pierdolonym miejscu, właśnie na tej ściółce, właśnie pod tym drzewem i we wszystkich myślach, które zdążyły przeciąć twoje myśli, gdy nawet nie powiedziałeś głupiego "pa" na pożegnanie tej jednej osóbki, wiedziałeś, że żeby zdziałać cokolwiek i choćby zdołać wepchnąć w siebie minimum zrozumienia (och, ono było tutaj niezbędne, wierzcie mi), potrzebujesz... krwi. Na tym poziomie zostajesz w miejscu i nie masz żadnych, najmniejszych szans, kochasiu, by naprawić to, co tak cudownie zjebałeś, już ryjąc sobie na skórze pieprzone "Winny", by ociekało krwią, by było widoczne dla wszystkich wokół – ale nieee, nigdy widoczne nie będzie, ponieważ nikt inny poza tobą nie musiał tego widzieć – lepiej, byś im pokazał ten obraz, który ubezpieczał ciebie i świat wokół. Tak, dobrze myślicie – chodzi o ten silny obraz dupka, który teraz znowu dawał ci siły, który pochłaniałeś całym sobą, wykrzywiając wargi w obrzydzeniu. Obrzydzeniu do samego siebie. Trzasnąłeś wertowanymi księgami, które próbowałeś w sobie poustawiać, szurnąłeś porozpierdalane kartki pod stół i podniosłeś się gwałtownie z krzesła w tej beznadziejnej bibliotece własnego umysłu, przewracając je – dość tego żałosnego gdybania o sobie i użalania się, no bo serio, ile do kurwy nędzy można..? To było nudne. Przytłaczało. Sprawiało, że nawet tobie chciało się rzygać, zwłaszcza, że czułeś, że możesz wreszcie chwycić życie za gardło, ale jeśli tego nie zrobisz, to ci ucieknie... cóż, niestety to "życie" miało postać Coletta Warpa, więc jeśli weźmiesz to za dosłownie, to możesz go zabić, więc lepiej... delikatnie, dobra? Pamiętasz? Sam się ubiegałeś o to słowo, helloł? Czerwona chorągiewka na horyzoncie! Ogarnij dupę... O, bardzo ładnie, tak – już się podniosłeś? Świetnie! Teraz wystarczy tylko skierować swe leniwe 4 litery, by coś z nimi zrobić, wiesz, gdzie iść, no nie? Właaaśnie tam, grzeczny chłopiec!
Tej nocy w Hogsmeade zaginął czarodziej.
I nikt nigdy więcej nie miał go znaleźć.
Siedział późnym wieczorem wampir w swoim dormitorium i myślał dalej – nie żeby kiedykolwiek robił coś innego, zazwyczaj w sumie starał się "myślenia", zastanawiania itepe, itede, unikać na wszystkie możliwe sposoby, by nie dochodziło do tak beznadziejnych akcji, jaką urządził Warpowi w Zakazanym Lesie – niestety, czy też stety, chciał, czy nie chciał – nie miał nad tym kontroli, to się po prostu działo, sądzę, że w psychiatryku znaleźliby dla niego rozwiązanie – stałby się potulny jak króliczek i niewinny jak ta nieobsrana łąka, tym nie mniej jakoś nie miał ochoty się tam dobrowolnie zgłaszać, namiastkę nawiedzonego domu już miał i to stanowczo za długo, nigdy więcej nie zamierzał trafić w tak porąbane miejsca... Ekhem – siedział i myślał, myślał i analizował, analizował i machał piórem na boki, mocne, skupione spojrzenie wbijając w szyby. Mógłby napisać list, jasne, zawsze był doskonałym pisarzem, wiedział, że miał tą łatwość w oczarowywaniu słowem pisanym, aczkolwiek o wiele bardziej sobie cenił możliwość powiedzenia pewnych rzeczy konkretnej osobie prosto w oczy. Po raz pierwszy tak z głębi serca. W gruncie rzeczy, mogę wam szepnąć na uszko jako dobry przyjaciel, pisanie było bardziej... dla tchórzy. Powiedzenie o tym, o czym chciał powiedzieć Puchonowi, wymagało zaś odwagi, którą bardzo spójnie musiał w obie układać – miał oto budować bowiem wierzę z drewnianych klocków. Z POJEDYNCZYCH drewnianych klocków... a chyba wszyscy jeszcze pamiętamy, jakie one były... chwieją się na boki, nie do końca równe, trzeba stawiać je z precyzją zabójcy i jeszcze potrafić zrównoważyć, kiedy zacznie się chwiać – Nailah zaś wiedział, że jego chwiać się teraz nie może, ponieważ i tak zacznie nią targać wiatr i będzie musiał ją łapać, kiedy do konfrontacji przyjdzie. Powiedzieć wprost. Powiedzieć prawdę. Jezu, brzmiało to jak bluźnierstwo! Kiedy mielił to wszystko w swojej główce czuł się tak, jakby grzeszył przeciwko własnemu Bogu, który wszak nawet nie starał się czuwać nad jego głową..! I dobrze, niech nawet nie próbuje, nie tej nocy, kiedy nadal czułeś spotęgowany smród krwi na dłoniach, która bardziej cię już irytowała, niż drapała sumienie – najwyraźniej wystarczyło po prostu popełnić ten jeszcze jeden, paskudny akt, ale... sorka, śmiertelnicy. Nailah miał pewien priorytet i w sumie miał głęboko w dupie, czy wam się to podobało, czy nie – nie mógł spotkać się ze swym Smokiem, kiedy ledwo mógł ułożyć w głowie jedno zdanie, a przemieszczanie się i wykonywanie jakichkolwiek czynności było wręcz ogłupiająco męczące. To już kolejna rzecz, za jaką przepraszam, huh? Muszę ja, niestety, ponieważ czarnowłosy nie zamierzał – bardzo na poważnie wziął sobie do serca wszystko, co zostało powiedziane... Rozbrajał słowo po słowie, odtwarzał to wszystko w niekończącej się pętli – było to zatrważająco łatwe, tak samo jak przywoływanie na obraz oczu wszystkich poprzednich spotkań – jego pamięć potrafiła być naprawdę znakomita, kiedy tego chciał, kiedy... naprawdę mu zależało. Dobra, nie będę używał tutaj takich cienkich słów, bo przyjdzie Nailah i mi upierdoli łeb, a wolałbym jeszcze troszkę pożyć, żeby służyć mu jak najdłużej moimi palcami stukającymi w klawiaturę... Wracając do obrazu sytuacji – w pewnym momencie Nailah tylko naskrobał na pergaminie "Spotkajmy się dzisiaj o 16 na boisku quidditcha, S.N." i ruszył się do sowiarni, aby złapać jedną z sów Hogwartu i posłać do Coletta notkę, jakoś aktualnie nie bardzo potrafił się przejmować tym, że sowa może pierdolnąć w okno jego dormitorium i stukać tam, dopóki ten, co ma list odebrać, się nie pojawi i nie przejmie zwitka zwieńczonego eleganckim, pochyłym pismem, które musiał wszak wyjść spod dłoni artysty... któż tak piszący mógłby być zły..? Jeśli mam też być szczerym – nie, Nailah nie zasnął do białego rana. Rysował. Rysował bardzo wiele, bardzo starannie, bardzo szybko, z pasją kogoś, kto wylewał wszystko, czego okazać nie potrafił, na papier – nie pytajcie mnie, co to były za rysunki, sądzę, że to dość bardzo oczywiste, biorąc pod uwagę, czyja postać kolibała się teraz w jego głowie najmocniej... Taaak, przewinął się tam rysunek Esmeraldy Moore, Juliet, Alexandry Grace,, Daszy Mietanowej – ten szkicownik był niczym realny dziennik z realnymi datami, a każda z tych sylwetek, zatknięta na zawsze w daną pozycję, z danym wyrazem twarzy, której nigdy nie zmienią, opowiadał swoistą historię i odczucia, które nigdy już doń nie powrócą, bo przecież nie powinny – było, przeminęło, każdy poszedł w swoją stronę, nawet jeśli czasami jeszcze na siebie się natkną i zamienią parę zdań. Zaś Colette..? Oooch, jego mógłby mordować na tych rysunkach. Nie dlatego, że go nienawidził... zgoda, poniekąd go nienawidził. Teraz przedstawię wam dość szaloną teorię, w której nie była to nienawiść... zła. Ta nienawiść była swoistą siłą napędową, która odzwierciedlała cały mętlik zmienionych przez czas i doznania uczuć, które pragnęły napęd mieć – jakikolwiek... a to był najbardziej intensywny ze wszystkich, bo przecież nienawiść wcale nie była przeciwieństwem miłości; to, co zdradzało miłość i było jej kontrastem to... pustka. A tej, wierzcie mi, nie było nawet malutkiego grama w tym jednym, konkretnym młodzieńcze.
Teoretycznie nic się nie zmieniło... a w praktyce zmieniło się tyle, że mimo całej mocy twórczej, jaka przelatuje przez moje ciało, nie jestem w stanie tego opisać czystymi słowami, chociaż naprawdę bym chciał.
Nad ranem udało mu się zdrzemnąć i obudził się adekwatnie wcześnie, by się przebrać, by odliczyć parę galeonów, które zabrał ze sobą – był beznadziejny w byciu miłym, w przymilaniu się, w próbach sprawiania, żeby druga osoba się śmiała i miała po prostu dobry dzień – wiedział o tym doskonale. O zgrozo, nawet gdyby chciał, zapewne niewiele by na to poradził, więc zamiast skupiać się na niemożliwym zrobił to, co zawsze – odciął się od jakiegokolwiek analizowania, bo przecież nie chodziło też o to, by się dla kogoś na siłę zmieniać, czyż nie tak? Może i był w tym niepoprawny romantyzm, albo właśnie był w tym pełen wyjebanizm Nailaha, który przykrywał po prostu oczywiste "coś", w czym tkwił fakt, że mu zależy – nie powie tego, nie okaże jakoś szczególnie... Nie da się brać i nic nie dawać w zamian – w tym tkwiła ponura prawda, która jednak chroniła wszystkich przed byciem nadmiernie explorowanym... chociaż ci naiwni i tak się dawali. Nawet jeśli zbudowali prędzej czy później mury, to zostawali doszczętnie zniszczeni i potem okazywało się, że już nic dać nie mogą – takim beznadziejnym przypadkiem między innymi Sahir był, dlatego szukał po kieszeniach panicznie czegoś choć połowicznie tak wyjątkowego, jak kształtowały się jego myśli... To było trudne. Zadziwiająco trudne. Zwłaszcza, że nie chodziło tutaj o dawanie materialne...
Tak jak nie bardzo miał ostatnio poszanowanie dla czasu, tak teraz stawił się na miejscu już pół godziny wcześniej – tak jak zostało powiedziane, nie było żadnego listu, który wcisnąłby w dłonie Coletta, gdy ten się zjawi – O ILE SIĘ ZJAWI. O ile już nie miał dość i się nie poddał, w końcu nikt nie walczy o sprawy z góry przegrane, kiedy druga strona całym sobą daje do zrozumienia, że nie chce i że nigdy nie zechce, obojętnie, jak silne starania by nie były.
Chciałbym powiedzieć, że wyglądał nienagannie, opierając się balustradę, siedząc na ławce i mierząc przestrzeń, lecz nie tak, jak jeszcze wczoraj – to było właśnie to spojrzenie, które pochłaniało w siebie wszystko, które kryło w sobie wiedzę, przed którym wszyscy mogliby klękać, a któremu niewielu było w stanie sprostać – tak i zniknęły jakiekolwiek cienie, jego skóra nabrała normalnego, zdrowego wyglądu, włosy jak zwykle żyły bardziej własnym życiem, niż skłonne były posłuchać właściciela, tak i mimo chęci porządnego ubrania się nie miał zbyt wielkiego wyboru – te same podarte kowbojki, ta sama skórzana kurta za duża o dwa chyba rozmiary i proste, czarne spodnie wpuszczone w cholewy butów – pogoda była ładna, więc poły kurtki miał rozchylone, ukazując czarną koszulę rozpiętą pod szyją, a na niej wszystkie te medaliony, a każdy z nich z osobną historią, każda zaś bardziej warta zapamiętania od drugiej – trudno było mówić, że Nailah był materialistą, ale... pewne przedmioty, zwłaszcza, gdy były pamiątkami po osobach, których nigdy się już nie zobaczy... zwyczajnie do siebie przywiązywały. Powiał się tutaj kolejny element, którego znowuż był ŚWIADOM. Otóż to wszystko mogło być głupie. W sumie nie był pewien. Nie to, że nigdy się nie starał, och, w zasadzie całe swoje życie harował dla innych, ale z pewnością nigdy nie... w taki sposób. Jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. W jego zasięgu było ledwo zauroczenie, nigdy zaś na poważnie branie głębszych uczuć pod uwagę, głębszych... więzi, które tutaj starał się mimo wszystko nawiązać – gdyby mógł wziąłby po prostu te karty ich powieść i zszył je grubymi nićmi, a potem rzucił Colettowi przed nos warcząc, że jeśli coś mu się nie podoba, to zszyje to kurwa jeszcze drugi raz! Piąty, dwudziesty! Byle tylko był zadowolony. Byle tylko nie rezygnował z tej książki... nawet jeśli była obrzydliwa... Nawet jeśli ty, będący jednym z bohaterów, byłeś...
Chyba przysnąłeś na tym słońcu.
I chyba to nie były myśli – chyba to był sen... bardzo namacalny sen.


Ostatnio zmieniony przez Sahir Nailah dnia Sro Kwi 01, 2015 5:52 pm, w całości zmieniany 1 raz
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 5:52 pm
Nie złapał tamtego Testrala. Właściwie to chyba nawet nie za bardzo się starał, czuł się tak, jakby wlókł nogami po ściółce z ogromnym gwoździem wbitym na wylot w plecy – 'przybity' w tej chwili to za małe słowo, ale obraz był odpowiedni. Nie został wtedy w Zakazanym lesie, przeszedł jeszcze kawałek jego obrzeżami, żeby w drodze powrotnej nie daj słodki Bóg nie natknąć się na wampira. W końcu los potrafił być figlarny i kłaść ich na swojej drodze z zaskakującą łatwością akurat wtedy, kiedy siebie nie szukali. A dzisiaj praktycznie nie chciał go widzieć, pierwszy raz od czasu, kiedy zaczęli ze sobą gadać, nie miał najmniejszej chęci patrzeć na jego chłodną, przystojną twarz. W końcu sygnały, jakie Sahir wysyłał z początku były odpychające, potem zaczęły się robić jakby miększe, po trosze sprzeczne ze sobą – dające jakąś nadzieje na to, że może wampir sam nie wiedział czego chciał i pozwoli zadecydować Smokowi Katedralnemu, który miał wyjątkowo jasno nakreślone cele w życiu. Ale teraz wszystko przybierało na innym obrocie, zupełnie jakby wampir trochę zasmakował zakazanego owocu, pomielił ustami i językiem, mrużąc oczy i skupiając się na nowym smaku, po czy niepocieszony jego gorzkością i chyba 'zwykłością' obrócił się niewzruszenie i wracał powoli na swoja dawną ścieżkę. To trochę bolało. Trochę bardzo. Wtedy przy drzewie czuł się tak, jakby wampir obojętnie i z jakąś parszywa litością pozwalał mu robić ze sobą co chciał... no może nie do końca co chciał, ale te drobne pieszczoty...
Nie, tak nie miało być! Smok chciał być iskrą rozpalającą gorące uczucia, rozbudzającą do życia, a nie elementem tła, jaki dopuszczono kapkę bliżej i pozwolono mu przymilać się do siebie, nadal traktując z taką samą obojętnością. „Masz, proszę, weź sobie...” Ktoś, komu zależało tylko i wyłącznie na ciele pewnie wziąłby już dawno. A Colette, co...? Właściwie tym okrutnym podejściu była jakaś bezduszna metoda. I tak nie miał co liczyć na cokolwiek więcej, więc czemu by jednak nie skorzystać...? Złożyć wszystko wa bank, dla jednej nocy kłamanej i zmysłowej przyjemności przekreślić absolutnie wszystko. Prawie kuszące.

Dostał list, który był chyba swego rodzaju zamaszyście naniesionym na pergamin, zaproszeniem. Szkolna sowa obeszła się z przesyłką z zaskakująca dbałością, chociaż faktycznie skazana była zapewne na dłuższy czas sterczeć w oknie dormitorium chłopców z VI roku zanim jeden z nich nie wpuścił jej do środka. Nie był to wtedy Warp, ale przesyłka dotarła do niego bez szwanku. Przeczytał ją, prawie topiąc się w kunszcie kaligrafii i...
I zachowywał się jak nastolatka przed pierwszą randką z najlepszym „ciasteczkiem” w szkole. W ŻYCIU nie gmerał w swojej szafie w poszukiwaniu odpowiednich ubrań tak długo. Zbyt luzacko, nie bardzo, na sportowo się nie godzi, garnitur zbyt oficjalnie, a odzienie jak na luźną potańcówkę nie pasowało do koleżeńskiego spotkania. No właśnie... to ostatecznie jednak nie randka a koleżeńskie spotkanie, Sahir zaznaczył to już wcześniej i należało wziąć to za prawdę ostateczną. Dlaczego więc każdy ciuch Coletta, pomimo całej jego pewności co do zwykłego charakteru ich spotkania, nagle krzyczał tak powalającą dawką desperacji, że nie mógł na siebie patrzeć. Potrzebował czegoś, co mówiło: „tak właściwie, to mam wyjebane na to spotkanie, tylko tak sobie przyszedłem. Siema.” Jeansowe spodnie, proste trampki i białą bokserka już jakoś zdawały egzamin. ...jakoś. Stał przed lustrem wpatrzony w tę swoją głupkowatą, pociągłą twarz i co chwila przeczesywał krótkie, kasztanowe włosy sprawdzając czy lepiej wyglądają podniesione do góry, czy może trochę przy klepane, czy może lekko zaczesane palcami na bok... to była jakaś komedia. Potem kontrolował czy resztki obiadu nie zostały między zębami, czy nie cuchnie stresem na kilometr, czy ma jakieś Galeony przy sobie... I czy cienka koszula w niebieską kratę pasowała do wszystkiego. Podwinął w niej rękawy pod łokieć i trzymał ją rozpiętą. Wystarczająco swobodnie...? Na wszelki wypadek wsunął jeszcze na szyje i lewy nadgarstek kilka rzemyków. I tak 'wylaszczony', psia jego mać... mógł w końcu wyjść z dormitorium.
Do podłogi przemierzanych korytarzy nadal przygniatały go jakieś dziwne przeczucia. Owszem był niepocieszony, reagował zdecydowanie mniej żywiołowo na myśl o spotkaniu z Sahirem – nie dlatego, że nagle przestał cenić jego towarzystwo, ale dlatego, że ostatnim razem poczuł się jakby właśnie zaczął się wampirowi pełno-etatowo nudzić. Nie potrafił się z tym pogodzić, nie potrafił wybić sobie z głowy tego przeświadczenia i chociażby na spokojnie, z czystym sumieniem zająć się normalnymi zajęciami dnia codziennego. Nie, tka dobrze nie było Sahir był dosłownie wszędzie i za każdym razem ział chłodem od którego na skórze pojawiała się jej gęsia odmiana. A jak dostał list to już w ogóle nie był zdolny do robienia czegokolwiek. No dobra cieszy się... cieszył i nie cieszył, znowu i znowu pozwalając się szamotać ambiwalentnym uczuciom, zupełnie jak wichrom na moście. Od wczoraj nie postawił nawet jednej deski, nawet drzazgi. Nawet jeśli był jakiś progres, to i tak go nie było, Potwór gnuśniał, kucał cały czas i trwał tak, dawno temu odlepiwszy wzrok od wysepki i układając pysk na ciężko stawianym tu drewnie. Nie wiedział co się dzieje po drugiej stronie, ślepia miał przymknięte w potrzebie odpoczynku, a jego uszy były głuche, katowane przez świszczenie wiatru. Tak samo nie wiedział co u Sahira. Udało mu się bez szwanku opuścić Zakazany las? Długo tam siedział? Co robił potem...? Jak bardzo zmęczony pomysłem spotkania był, kiedy wysyłał list...?
Colette się spóźnił, oczywiście, że się spóźnił, w końcu w miarę zbliżania się do ostatecznej destynacji coraz bardziej zwalniał. To mogło być ostatnie spotkanie, naprawdę miał ochotę słuchać o tym, że „fajnie było, ale zacząłeś robić się męczący; spierdalaj”? Tak, taki scenariusz tego niewdzięcznego spotkania też przelał mu się bolesnym potokiem przez głowę i myślał, czy wolał dać sobie wkręcić ten gwóźdź do końca przez wampira, który naprawdę zrobi to z nieprzymierzalną gracją i dbałością o to, żeby Puchon poczuł każdy centymetr ogromnego narzędzia tortur, jaki to bajecznie wyrwie mu wnętrzności; czy może wolał uciekać i pozwolić by to wszystko rozeszło się po kościach. Ledwie dreszczami. Tak, trząsł się, bardziej ze zdenerwowania niż zimna. Boisko było ogromne, kompletnie nie wiedział czy znajdzie wampira na 'murawie' czy na trybunach, a jeśli tak, to których, jakiego domu? A może nauczycielskich? Najpierw postanowił wybrać miejsce z którego widać wszystko, samo dno sportowego leju, gdzie nawet z najodleglejszego konta widać było puste trybuny. Dziwaczne miejsce wybrał na spotkanie... ale przynajmniej były to kolejne tereny do których raczej nikt nie zapuszczał się bez potrzeby, nikt nie trenował samotnie, nikt nie siedział tu bezproduktywnie i nie zagłębiał w melancholii. No... prawie nikt. W końcu Puchon dostrzegł niewielką, czarną kropkę na trybunach Ravencraw'u, która pozostawała nieruchoma i niewzruszona. W tej konkretnej chwili z tak przytłaczającymi myślami Colette nie wiedział czy ta kropka prosi się o ratunek i kontakt, czy błaga o spokój i samotność. Ale mieli się tu spotkać, nie...? Już od jakiś dwudziestu minut.. i tylko to pchało niepewnego bruneta po cichu w górę drewnianej wieżyczki aż na sam jej szczyt. Kiedy szurnął butem o najwyższy pewny element trybun schował się za deską i myślał chwilę. No tak, jeśli to miało być pożegnanie (co on z tym pożegnaniem do cholery?!), to może powinien je chociaż jakkolwiek ubarwić? Może powinien sprawić, żeby to wszystko poszło jakoś tak łagodniej, delikatniej, zdecydowanie mniej zamykało się w murach ich areny dla gladiatorów. Może powinien opanować płytkie zapędy – to przede wszystkim. Odetchnął i nawet mimo, iż wiedział, że w tym konkretnym zaklęciu nie było to potrzebne - zagrzebał w swojej głowie, w poszukiwaniu tego przyjemnego wspomnienia. Tym razem postanowił ukoronować tę chwile nieco inaczej: nie wiedział czy się uda, wiedział, że się uda i błękitna postać będzie wspaniała, choć mizerniejsza od prawdziwego patronusa, to w końcu takie świeże wspomnienie... ale było. I było przyjemne. Szczęśliwe. Mogło wystarczyć, jeśli nie, to po prostu nic się nie stanie.
Dobył różdżki i przymknął oczy, opierając potylicę o drewniana ścianę. Zaczął przypominać sobie każdy detal; ciepło kominka, które przyjemnie rzucało się na plecy i przyjemna, widoczna zza okien łuna wschodzącego słońca, no i jeszcze ten przyjemny, znajomy od sześciu lat szczebiot żółtej sofy. Wymruczał pod nosem zlepek dwóch słów z odpowiednim akcentem i sapnął, niemrawo rozchylając powieki. Jest... cudowny. To nie było nic ponad małego Gacka, który bezgłośnie trzepocząc skrzydełkami, wzbijał się pod dach pomieszczenia, a następnie chaotycznie nurkował w dół, żeby zrobić zgrabny zwrot tuż nad podłogą. Colette sapnął znowu, czując jak jego twarz mimowolnie przecina bruzda szerokiego uśmiechu i starał się nakłonić tę bardzo, bardzo jasną, ale niezwykle delikatną postać to podążania za swoimi myślami, jednocześnie kurczowo trzymając się żywego, rozgrzewającego wspomnienia. To nie było łatwe, ale gacek jeszcze po kilku beczkach i nieprzewidywalnym wyrwaniu się z cichych nakazów gospodarza, w końcu wyleciał przez drzwi, ciągnąc za sobą wstęgę błękitnego światła. Myśl, Colette, myśl! Trzaskające drewno, dormitorium Puchonów! Gacek znowu lekki pojaśniał i prześlizgnął się gładko pod jedną z wyższych ławek, nieuchronnie zniżając pułap i zbliżając do wampira. Dźwięki strun gitary i słodko-gorzki smak krwi! Maleńki nietoperz lekko zakręcił się w powietrzu i jak iluzja przeniknął przez ramię zaczepionego ucznia i poleciał chwilę w górę, po czym na nowo znużył się w dół, trzepocząc niewielkimi, może piętnastocentymetrowymi skrzydełkami. To był naprawdę bardzo, bardzo mały Patronus.
- No chodź do mnie... - mruknął pod nosem na nowo nakazując temu powoli, powoli rozmywającemu się mimo woli stworzeniu, przeciąć bezboleśnie ciało Sahira i śmignąć tuż obok jego ucha. Zaczynał robić się coraz bardziej transparentny, coraz trudniej było skupić się na dawnych dziejach, wpatrując w plecy komuś, kto mógł zwiastować szybkie zabicie tego konkretnego... nietoperza.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 5:53 pm
Nic, co proste, nie jest choćby w połowie tak słodkie, jak to, co skomplikowane... Czy wiatr byłby tak miły, gdy dotyka naszej skóry i przesuwa się po niej, pieszcząt czułością, gdybyśmy zaczęli się zastanawiać, skąd się bierze, po co powstał, gdzie ma swój początek..? Zapewne miałby tą szansę, dopóki nie odkrylibyśmy, że to tylko atomy nakładające się na siebie, które odczuwamy jako poruszanie się tlenu ze wszystkimi innymi związkami. Brzmi o wiele mniej romantycznie, czyż nie? Świat postanowił poukładać się tak, by słowo traciło na znaczeniu – powolutku zaczynała się zupełnie nowa era: era cyfr, budowana coraz większymi wymogami, jakie mieliśmy do świata, wynalazkami i pieniądzem, którego królowanie zaczęło się dawno, dawno temu – nasze urodzenie nawet nie zahacza o jego połowiczny blask złotych wieków. Tutaj też nie było łatwo. Nic nie było proste. Mamy dwie osoby, które coś do siebie odczuwają i obie wiedzą dokładnie, co to jest, jednocześnie żaden z nich nie weźmie gwałtem tego, czego pragnie, ponieważ zburzyłoby to całą magiczną otoczkę poznawania się i zatknęłoby ich w ramach puszczalskich zdzir – tak niskiego mniemania o sobie zaś nie mieli... zgoda, jeden z nich miał o wiele niższe, ale bynajmniej do kurwy było mu daleko. Tym nie mniej: społeczeństwo wykształciło weń obraz doskonałej rodziny, której przeciwieństwem wołającym o pomstę do nieba byli od samego początku – grzesznicy, zbereźnicy, co sprzeciwiają się ustalonej od początku woli pańskiej, oto kim byli. Kim by się stali, gdyby ktokolwiek otworzył ich umysły i musnął choć minimalną część tego, co się w nich działo – to nie było takie trudne, wszak nie żyli w mugolskim świecie, gdzie można było kłamać ile się chce i częstokroć nawet ciężkie dochodzenie nie było w stanie odkryć prawdy, a w świecie magii, gdzie istniało veritaserum, gdzie istniały czary wyciągające wspomnienia i wreszcie istniało zaklęcie, którym bezwstydnie można było włamać się do czyjegoś umysłu – inna sprawa, że niepisane prawo (w przypadku wymienionego eliksiru nawet pisane) tego zabraniało. Czarowali więc siebie bardziej i bardziej, przeżywali intensywne wzloty i upadki, aż do wczorajszego dnia, kiedy granica tych właśnie czarów została poważnie naruszona. Efekt był natychmiastowy – istne domino posypało się, sercu nie żal, że palce tak starannie układały tą konstrukcję! Ono głupie, pozwoliło, by wątpliwości je zatruły i zajęło się skupianiem na rzeczach kompletnie nie potrzebnych... Czas to naprawić. Obie blade ręce osoby chyba oczywistej, zostąły już wyciągnięte, by wszystko budować od nowa i nie miało prawa się nie udać – pamiętacie tą konstrukcję z klocków, którą wczorajszego dnia układał..? No więc: ukończył ją. Ukończył i teraz była kompletnie stabilna, wysoka, na tyle imponująca, by nikt nawet nie pomyślał o rozburzeniu jej – sama w sobie kształtowała finezyjność, która w pięknej otoczce odzwierciedlała siłę i zacietrzewienie. Nie było więc opcji, skoro już Colette przyszedł, żeby coś się nie udało. Wszystko sobie wyjaśniliśmy? To dobrze. Nie zamierzam się bowiem powtarzać.
Niestety moje słowa nie mogły spływać z ust Sahira – kogoś, kto miał swoje życie, kogoś, kto zupełnie inny żwot przeżył i inny będzie wieść – wszystko musiał zaplanować sam, od początku do końca i samemu znajdywać wirtualne zaczepniki w swej główce, które pozwalałaby mu pociągnąć za kabelki, aby złapać niezbędną motywację. Wszystko układało się jak na planszy szachowej – tutaj naprawdę każdy pionek, nawet ten najbardziej niepasujący i nieudany, miał swoje miejsce, swój własny przylądek, nie koniecznie bezpieczny, ale – był, a to chyba bardzo ważne, prawda? Każdy chce gdzieś należeć i mieć do kogo wrócić, każdy... pragnie mieć dla kogo żyć.
Chłodniejszy podmuch rozwiał krzyżujące się ze sobą kosmyki aksamitnych, kruczych włosów, które przesunąwszy się po twarzy połaskotały skórę tak, jak nie dało rady tego zrobić to przeźroczyste stworzenie przenikające przez całe wnętrze, w którym nie czyniło żadnych szkód... ni nie wnosiło ciepła, które reprezentantem było. Kwintesencja bezpieczeństwa, radości, własnej siły – oto, czym był Patronus. Zwierciadło naszej duszy. Tylko jak zinterpretować patronusa w postaci nietoperza..? Na pierwszy rzut oka pojawiają się te najbardziej oczywiste wady – pożera krew, to potwór, stwór nocy, którego niewielu ma szansę dojrzeć, albowiem kryje się daleko od człowieka, w głębokich jaskiniach, gdzie przesypia dnie, jest w dodatku kompletnie ślepy i trzyma się wyłącznie ze śladem, zwłaszcza w legowiskach, bo poza nimi lata samotnie... i co jeszcze? Mimo tej ślepoty dostrzega wszystko. Wzbudza fascynacje swoimi zdolnościami, w których jeden zmysł poświęcony został kompletnie na rzecz tego drugiego. Słuchu. Potrafi latać, szybko i sprawnie, potrafi... heh... wisieć do góry nogami, czy to nie fajne? Chociaż właściciel nie ma wszak dosłownych skrzydeł i na pewno nie ma też pazurów, którymi zwieszałby się z sufitu w dormitorium, jak i nie włóczy się po nocach, w których regulamin szkolny surowo tego zabraniał.
Rozkleiłeś powoli powieki, w które łagodnie zaglądnęły promienie późno-zimowego słońca, nie rażąc w najmniejszym stopniu, a zaraz mignęło w twym niewyraźnym obrazie coś błękitnego. Akcja-reakcja.
Oderwałeś gwałtownie plecy od barierki, prostując się jak struna, by rozejrzeć za nienaturalnym źródłem srebrzystej mgiełki, która przeskoczyła przed twym jestestwem, jakby chciała cię zaprosić do zabawy – oto i on, jest tutaj: nietoperz w pełnej krasie, migoczący w swej niepewności utrzymania się, a skoro jest patronus... to czyżby właściciel przychodzić nie zamierzał..? Uśmiechasz się kącikiem na drgnienie milisekundy od tego sprośnego żartu, że niby Colette miałby nie przyjść, nie dlatego, że znałeś go na wylot i wiedziałeś, że takiej akcji nie zrobi – nie znałeś go w sumie wcale, było mnóstwo rzeczy, których musiałeś się o nim nauczyć i mnóstwo tych, co wciąż głęboko pochowane tkwiły w nim i czekały na rozgarnięcie nieprzystępnych ścian, które je nakrywały - i wyciągasz ręce w górę, żeby się przeciągnąć i zmierzchwić łapą włosy, nie czekając nawet na jakiś telegram słowny od patronusa – podnosisz się i wsuwasz dłonie w kieszenie spodni, biorąc głębszy oddech, by przejechać otchłaniami po pustym, niegościnnym boisku, które zazwyczaj zapełnione jest dzieciakami i nauczycielami, jedni śmigają na miotłach, inni kibicują – szum tych zabaw i ich echo, dramaty i napięte chwile upadków i złamań, gorzkie łzy i radosne śmiechy – wszystko to odbija się w tej budowli szlachetną historią wielu lat istnienia domu, jakim jest Hogwart... Dziwnie było wierzyć, że będzie nim zawsze, ale jeszcze dziwniej było uznać, że go zamkną, ponieważ Voldemort przejmie władzę i całą ziemię pochłonie Piekło... Z tym wierzeniem było tak samo jak ze sprawą Coletta i tej pewności, że się zjawi: Hogwart zwyczajnie MUSI tu być. Colette zwyczajnie MUSIAŁ przyjść. Nie dostrzegałeś go jednak tam, w dole, nie dostrzegałeś go na przeciwległych trybunach... obróciłeś się w prawo, w lewo, obejrzałeś, gdy stworzenie przeniknęło przez twoje ciało i dopiero wtedy powiodłeś za nim spojrzeniem, automatycznie wyciągając do niego dłoń, której palce zatonęły w tym niematerialnym ciele – zupełnie, jakbyś miał duszę Warpa na wyciągnięcie dłoni; tak blisko, tak blisko... i wciąż za daleko, by pochwycić ją do słoika i przygarnąć do piersi, zadziwiając się jej doskonałością, której skaza była tylko dodatkowym elementem czyniącym ją ciekawszą, miast odejmować jej uroku. Blizna ją kształtowała. Była koroną – surową, ciężką i oblepioną krwią, która cudownie kontrastowała z pastelowymi kolorami i miękkimi kształtami całości – nie możesz go jednak uwięzić jak motyla, pamiętasz? Te stworzenia są bardzo delikatne – Warp również swoją delikatność posiadał, wetkniętą w silne ramy jego osobowości... Więc cóż? Czy nietoperz nie był idealny?
Mignął ci ledwo cień w kącie obrazu, bardzo nikły, ale jednak – w tym momencie zwierze rozpłynęło się w twojej dłoni, zupełnie jakbyś to ty był powodem jego sromotnego upadku – nie był to koniec, nad którym przyszłoby ci ronić łzy i przybierać czarne ciuchy, by ruszyć na pogrzeb, gdzie surowa dłoń księdza uniesie się, by wydać ostatnie słowa pożegnania, po których nie będzie już odwrotu – to cudo mogło wrócić, a mogło to zrobić w jeszcze silniejszym ciele, by bawić się jeszcze dłużej wśród nas – wystarczyło tylko tchnąć w tego, kto mógł je powołać, więcej niezbędnego paliwa – już przecież mówiłem, że wszyscy go potrzebujemy, by czynić cokolwiek – kto jak kto, ale ty nie miałeś prawa, by o tym nauczać – dla ciebie olejem napędowym było wszystko, co winno się odrzucać, by być zdrowym, by odczuwać szczęście – więc może powinieneś się odsunąć i porzucić Smoka, miast, tak jak teraz, stawiać w jego kierunku miękkie kroki, a jednocześnie nie kierując się doń bezbrośrednio – wsunąłeś się za budkę, bezszelestnie, znikając z pola widzenia i pobierając z eteru wszystkie niezbędne informacje, jakich tylko węch mógł ci dostarczyć. Może. Może powinieneś tylko zniknąć i udawać, że nigdy cię tu nie było, nie podejmować egoistycznej walki, która wiedziałaś, że najgorzej skończy się dla samego podmiotu twych myśli, nie dla Ciebie, wszak – ty? Pozbierasz się, otrzepiesz, dorobisz się następnych blizn i ran, ale na płótnie tego, co już na sobie nosiłeś, było to kompletnie nieważkie... i tak nie dało się już rozróżnić poszczególnych cięć.
Przesunąłeś się przy ścianie, wyglądając za róg... Och, jest tam, nasza ptaszyna... teraz to on był obrócony do Ciebie plecami, ooo, jak niefortunnie... Kolejne kroki, kompletnie nie słyszalne dla ludzkiego ucha...
- Poprosiłeś jakiegoś pierwszorocznego, żeby wyczarował ci Patronusa? - Zapytałeś miękkim, spokojnym głosem, wyginając prawy kącik ust w górę, stojąc teraz ledwo metr od Puchona z oczyma wbitymi w jego kark.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Sro Kwi 01, 2015 5:54 pm
Ten mały, błyszczący gacek był alegorią do czegokolwiek...? Nie był po prostu losowo wybraną formą? Colette nigdy nie czuł z nim jakiejś specjalnej więzi, nie wyszukiwał w nim podwójnego dna, jak niemal we wszystkim, aż do dzisiaj. Kiedy patrzył z góry na plecy wampira i to jak ulotna postać mknie na wietrze w jego stronę. I jak przelatuje przez jego pierś. A ofiara była nie wzruszona. Wampir chyba spał. Dopiero teraz Puchon poczuł się jak ten nietoperz, który był niczym więcej poza atrakcją wizualną, która nie mogła Sahira ani dotknąć, ani jakimkolwiek dźwiękiem zasygnalizować swoja obecność, aby wybudzić go z letargu. Choćby nie wiem jak mocno machał błoniastymi skrzydełkami i jak mocno marszczył swój zabawny, maleńki nosek, nie wydał nawet szmeru. Nie istniał tak naprawdę, mógł tylko błagać, by obiekt zainteresowań usłyszał podszepty jego własnego instynktu. Ale to trwało coraz dłużej i dłużej. Ciche piski ginęły w buczeniu drewna, które pamięta wrzaski kibiców, ich skoki i palce, które nerwowo zaciskały się na jego chropowatej fakturze. Nieistniejący trzepot skrzydeł zmyło buczenie mocnego na tej wysokości wiatru i mocne szmery zatkniętej na szczycie trybun chorągwi, dumnie ukazującej światu swoje barwy. Nie było szans, że Patronus zbudzi Nailah'a, nie było nawet najmniejszych na to szans. Dlatego Col stopniowo opuszczał różdżkę, wpatrując w ciemne kosmyki, które prześlizgiwały się po karku właściciela z każdym, nawet najmniejszym podmuchem.
Oto i oni, grzesznicy i zbereźnicy. Mogli być teraz brani za kogoś bardzo złego, w końcu nie każdy ze zbrodniarzy myśli sobie o tym, że właśnie postępuje nieprawidłowo, każdy się usprawiedliwia. Nudą, chęcią polepszenia życia, świata, miłością... Faktycznie odcinali się od przyjętego szablonu i mieli czelność nie rozróżniać piękna i wkładając je w każdą ramę, która według nich na nie zasłuży. Napełniali swoją uwagą nieodpowiednie dzbanki, zupełnie ślepi na drogowskazy, jakie zostawili im poprzednicy. Niezależnie czy byłyby to strzałki narysowane kredą na ziemi, zawiązane na gałęziach kawałki bibuły, czy świecące neonowe napisy. Ślepi jak nietoperze, sami wytyczali sobie szlaki. Zwyrodnialcy.
Puchon zatoczył końcem różdżki ósemkę i sam drgnął nagle, kiedy Krukon sam wyprostował się jak struna. Brunet z miejsca przylgnął do ściany, wychylając ledwie kawałek twarzy i różdżkę zza framugi. Obserwował go tak, podglądał otoczony niezmąconą ciszą, śledząc wzrokiem każde drgnięcie drugiego ciała. Nic się nie zmienił. Albo wręcz przeciwnie, będzie teraz nie do poznania...? Swoja drogą zaczął się zastanawiać, czemu nigdy tego nie robił? Nie obserwował Sahira z oddali, nie cofał o krok lub dwa i patrzył, co ten robi, kiedy jest sam, jak się zachowuje, czy może mówi do siebie? Robi notatki, pisze kolejne piosenki? O czym myśli, kiedy jest całkiem sam, na przykład na trybunach Ravenclaw'u? Teraz miał szanse, dlatego nie poszedł do niego, nawet, kiedy rozciąganie się wywołało na jego ustach kolejny, mały uśmieszek. Doprawdy, już dawno zaczynał podnosić Nailah'a do roli nieomal sacrum, do którego uwielbienie mogło być tylko platoniczne i na tyle ostrożne, żeby o tym nie wiedział, żeby się nie posypał. Dlatego też widzenie demi-bożka robiącego jakieś zwykłe rzeczy... Okazywało się nagle, że wspaniałego Sahira po spaniu też pobolewały plecy i musiał wyciągnąć blade, smukłe dłonie w górę i przeciągnąć się z mlaśnięciem – niewyobrażalne. Prawie 'zbyt prozaiczne' dla niego.
Dłoń Puchona przylgnęła do drewnianej framugi podczas gdy bliźniacza para zielono-brązowych tęczówek błądziła za tym obrazkiem, kompletnie wyłączając siebie z tej strony, wykrajawszy złotego ludzika. Jakby Colette naprawdę wierzył, że jeśli będzie chciał wystarczająco mocno, to wtopi się w elementy trybun i będzie mógł zerkać na niego, żeby choć trochę odgadnąć system jego działania i postępowania. Za dużo iluzji było w rozmowie, za dużo zgubnej czerni w oczach, wszystkie księgi Sahira były pozamykane na kłódki – za chropowata i zbyt niegościnna była ta droga. Tak długo, jak na jej końcu widać było jakieś światło, tak teraz grube, kolczaste pędy utworzyły niemal ścianę – nie wiadomo było już dłużnej czy idzie się w dobrą stronę. Wiec może gdyby zmienił się w pieszczący policzki wampira wiatr? Może mógłby przesunąć się pomiędzy lukami w pędach albo wznieść ponad kolczasty mógł i zobaczyć chociaż czy jeszcze ma o co walczyć. Czy jego żarliwe zapewnienia, w które do wczoraj tak mocno wierzył, faktycznie istniały czy to tylko gwiazdy widoczne przez teleskop. One już nie żyły, po prostu obraz zniszczenia jeszcze tu nie sięgnął...
Znowu się uśmiechnął, kiedy ciemna postać podniosła się i zaczęła wodzić wzrokiem za psotnym, śmigającym chaotycznie gackiem. Oto jest Patronus, znak, że jego właściciel też MUSIAŁ przyjść. Bał się, bał jak sami diabli, ale musiał przyjść. Nawet jeśli jego gacek prysnął jak bańka, ujęty w blade palce interesanta. W tej samej chwili też Puchon schował się za wejściem prawie pewien, że go nie zauważono. Odczekał kilka wolnych oddechów i na nowo wychylił się zza swojej kryjówki, żeby sprawdzić czy przypadkiem jego ofiara nie... zniknęła. Drgnął i szurnął butami o drewno i przestąpił krok, wychylając się i starając się wyhaczyć tę zjawę wzrokiem. Oparł się z obojgiem dłoni o framugę i prześlizgnął wzrokiem po ławkach, które nie nosiły nawet śladu poprzedniej obecności. Już miał przestąpić krok, żeby wyjść na zewnątrz, kiedy wprawiony w podchodach drapieżnik spokojnie zakradł się za nim i ozwał zadziwiająco miękkim głosem.
I jak tylko Puchon obrócił się błyskawicznie, prawie wpadając na bok wejścia - jak tylko go zobaczył, nawet nie był aż tak zły, za kolejną próbę na jego podatnym na ataki z zaskoczenia, sercu. Biło w końcu i bez tego wyjątkowo ciężko. Jak głupie to było, że wystarczył jeden dzień, jedne nie pełne dwadzieścia-cztery godziny i Colette tak niepoprawnie się... stęsknił? To przez to całe uczucie tracenia Go; durne, zwłaszcza, że Sahir już raz zaznaczył, że Smok przecież nawet 'nigdy go nie miał'. I nigdy mieć nie będzie. A mimo to zamiast odbić coś równie uszczypliwego na tę uwagę, po prostu wyrównał pion w którym stał i zaczerpnął zbawiennego w tej chwili oddechu. Przemielił przez opustoszały mózg słowa jak przez niszczarkę i sam poczuł nagle napływ ogromnego, psychicznego zmęczenia pół-prawdami, kłamstewkami, intrygami, podchodami, elokwencją, wykorzystywaniem, mamieniem... udawaniem mądrzejszego niż się jest. Zrobił, to co najbardziej w tej chwili chciał: po prostu bąknął coś idiotycznego, kompletnie nieartykułowanego i jednym krokiem pokonał ten metr dystansu i wpadł na niego, z miejsca oplatając rekami jego kark i dopiero zaczynając naprawdę-naprawdę oddychać przy tak niezaprzeczalnej bliskości. Chwytał się mocno czarnego kołnierza koszuli i zaciskał oczy czując jak coś w nim niepoprawnie więdnie i potrzebowało tego wszystkiego jak pieprzonego słońca. Wodzenia czubkiem nosa po jego jasnej szyi, wtapiania palców w ciemne włosy i ostatecznie przytykania własnego czoła do jego i karmienia się ślizgającym po wargach oddechem. Nie sięgnął ust... miał być delikatny, prawda? Gdyby teraz ich sięgnął jego słaba blokada puściłaby do reszty z trzaskiem setek łańcuchów i skutki byłyby niepowstrzymane. Może jednak Colette do kurwy wcale nie było tak daleko? Wyjątkowo drogiej dziwki atencyjnej. Ale był delikatny, sięgał tylko dłońmi tych jasnych, nieskalanych przez podkrążone oczy i głód, policzków i pieścił je samymi kciukami, samymi opuszkami, ledwo dało się to wyczuć.
Nie. Tak naprawdę to nic takiego nie zrobił.
Tak naprawdę dalej stał niezmiennie w drzwiach i ostatecznie poprawił tylko okulary.
- Czyżbym słyszał zazdrość w twoim głosie o tak wspaniałego i majestatycznego... pseudo- Patronusa? - zagaił dumnie nie kryjąc się ze swoim... małym, latającym kumplem, który chwile temu rozprysł się zaledwie kilka metrów od nich. Colette nie robił dziś niczego niezwykłego, wręcz postanowił zamiast biliarda czułych wyobrażeń, po prostu wyciągnąć rękę w stronę rozmówcy.
- Dotarło do mnie, że nigdy tak na serio nie uścisnęliśmy sobie dłoni. Witaj, Sahir.
Sponsored content

Ulica - Page 3 Empty Re: Ulica

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach