- Marceline Flint
Marceline Flint (uczennica)
Sro Mar 02, 2016 9:59 pm
Imię i nazwisko: Marceline Flint
Data urodzenia: 28 IV 1960 r. (VII rok)
Czystość krwi: czysta
Dom w Hogwarcie: Ravenclaw
Różdżka: czerwony dąb, łuska wywerny 11 cali
Widok z Ain Eingarp:
Marceline przyjrzała się dokładnie napisowi, po czym jej wzrok spoczął na tafli lustra.
Początkowo zobaczyła siebie, siedzącą przy czarnym fortepianie. Pomyślała, że to chyba ten, który stoi w jej pokoju - dokładnie ten sam, wspaniały Pleyel, który chyba był wart fortunę.
Obok niej, przy fortepianie siedział ktoś jeszcze. Kobieta, gdzieś w wieku trzydziestu lat, do której Marceline była łudząco podobna, siedziała obok niej. Pokazywała jej coś na fortepianie, dziewczyna z zaciekawieniem powtarzała, a za chwilę grały jakiś utwór na cztery ręce.
Dziewczyna popatrzyła na klawiaturę, po której zgrabnie poruszały się na zmianę dwie pary rąk: Marceline i jej mamy. Nie słyszała muzyki ani nie przyglądała się klawiszom, ale dałaby sobie uciąć tępym nożem każdą z kończyn, że to Mozart.
Przyglądała się za to kobiecie, która grała razem z nią na fortepianie.
Obok stał ktoś jeszcze. Mężczyzna, który miał dokładnie takie same oczy jak ona sama, przyglądał się im z uśmiechem wyrażającym podziw dla ich umiejętności i dumę taką, jaką mógł odczuwać jedynie ojciec, który obserwuje, jak jego dziecko dorasta.
Marceline wpatrywała się w lustro rozczulona. Cała scena wydawała się tak prawdziwa, a jednocześnie odległa i nierealna, że cała ta sprzeczność emocji, które odczuwała trzymała ją przy lustrze i niemalże hipnotyzowała.
Do oczu napłynęły jej łzy - zacisnęła powieki, nie pozwalając im popłynąć, mimo że była sama. Stanęła tyłem do lustra, wzięła głęboki oddech i zmusiła się do tego, by już się nie odwrócić aż do wyjścia z pomieszczenia.
Podsumowanie dotychczasowej nauki w Hogwarcie:
Marcela nie jest typem osoby, która przepadałaby za kuciem na wszystkie przedmioty. Uczy się na tyle, by mieć Z czy PO, niemniej jeśli czasem się nie udaje, bo na przykład wybitnie nie lubi danego przedmiotu, nie stanowi to dla niej końca świata. Są w końcu ważniejsze rzeczy niż Okropny za fusy na wróżbiarstwie, prawda?
Marcela się jednak stara - nawet jeśli staraniem nazywamy zmienianie każdego zdania w starym eseju, żeby nikt się nie połapał, że wcale nie napisała nowego, ewentualnie odrabianie pracy domowej rano, gdzieś między myciem zębów a zakładaniem skarpetek.
Są jednak przedmioty, które Marcela chce zgłębiać i to niekoniecznie z powodu ryzyka dostania złej oceny. Z uwagi na swoją dość... porywczą naturę, Marceline już od samego początku zainteresowana była wszelkimi zaklęciami - ofensywnymi, defensywnymi, a także tymi, które mogą ułatwić życie. To ostatnie McGonagall określiłaby jako posiadanie zdolności, acz z nutą lenistwa, Marceline za to stwierdziłaby, że im bardziej praktyczne mogą się okazać umiejętności, tym lepiej. W końcu po co komu wróżbiarstwo czy numerologia?
O właśnie, wróżbiarstwo i numerologia. Nie są to może przedmioty, z których Marcela nigdy sobie nie radziła (pomijając ten Okropny za fusy...), ale nie znaczy to, że za nimi przepadała. Jak szczęśliwa była, gdy do SUMów, a potem do OWUTEMów nie musiała juz przychodzić na te zajęcia! Zazwyczaj i tak spędzała je na przeglądaniu albo pisaniu nut, rysowaniu albo rzucaniu papierowych samolocików po klasie.
Jeśli chodzi o eliksiry, była z nich dobra - i to na tyle, że nie tylko potrafiła przygotować odpowiednio różne wywary, ale nie była nigdy szczególną pasjonatką przedmiotu.
ONMS, zielarstwo, astronomia... radziła sobie całkiem nieźle.
Pozostało jednak jeszcze mugoloznawstwo - a to w przypadku Marceline temat dość rozległy.
Otóż Marceline jest czystej krwi, wychowała się w czystokrwistej rodzinie, a i kontaktu z wieloma mugolami nie miała.
Uczęszczała na zajęcia z mugoloznawstwa mimo braku chęci i świadomości, że niepowodzenia są całkiem spore.
Ale i tak Marceline nadal nie ogarnia tych wszystkich dziwnych rzeczy, które mugole robią i używają na co dzień. A jak już ogarnia, to nie jest w stanie spamiętać nazw, które wiecznie przekręca albo zamienia na coś zupełnie niezwiązanego z tym, co miała na myśli. Mimo to dziewczyna punktuje za swoje podejście i zainteresowanie tematem - gdy już trafi na kogoś, u kogo zauważy większą wiedzę, niż u siebie, zaczyna go wypytywać.
Przykładowy Post:
Marceline wiele mogła powiedzieć o swoich rodzicach. Nie znała ich co prawda zbyt dobrze, bo zginęli, gdy była mała, ale jej dziadkowie z którymi mieszkała dużo jej opowiadali. Byli zbyt mili, bez żyłki do interesów, nie potrafili odpowiednio pokazywać swojej pozycji i wymagać respektu, który naturalnie należał im się z powodu czystej krwi. Czasem od jakiejś dalszej rodziny podczas złośliwego tarmoszenia policzków słyszała, jak bardzo jest do nich podobna - nie był to bynajmniej komplement.
W każdym razie podobna była. Choć jej łagodnie pofalowane blond włosy były o wiele dłuższe, niż u matki, bo sięgały aż bioder, a jej rysy twarzy były o wiele łagodniejsze, na pierwszy rzut oka było widać ich podobieństwo. Niezbyt wysoki wzrost, bo gdzieś około metra sześćdziesięciu ("i pół!", zwykła dodawać Marcela) i figurę - bynajmniej nie filigranową, a raczej dość krągłą - również odziedziczyła po matce, jednak kolor włosów, a także brązowe oczy i mały, zgrabny nos miała po tacie.
Jednak nie tylko wygląd mieli podobny. Nawet w szkole lubiła te same przedmioty, które lubili jej rodzice. Gdy skończyła trzy latka, powoli zaczynała grać na fortepianie, a gdy z wiekiem mała Marcelinka rozwijała tę pasję (jak również tę do śpiewu), stawała się coraz lepsza i jej umiejętności niemalże mogły równać się z tymi, jakie posiadała Margaret Flint. Czymś musiała w końcu się zająć, gdy zamykała swój pokój na całe dnie, by nie musieć wysłuchiwać wiecznych pretensji dziadków i to właśnie muzyka stała się jej ucieczką od problemów.
Charakterem również nie różniła się od nich zbytnio. Umiała walczyć o swoje, bronić innych, nie bojąc się konsekwencji - a jednocześnie nie postępując przy tym bezmyślnie. Co prawda ponosiły ją czasem emocje, jednak nie było to aż tak opłakane w skutkach.
Margaret i Matthew Flint zdecydowanie nie byli również oazami spokoju, co ich córka również po nich odziedziczyła.
Marceline była bowiem zła. Zdenerwowana. Wyprowadzona z równowagi. Wkurzona. Wściekła.
Wszystko zaczęło się jak zwykle niewinnie - szła z koleżanką korytarzem, śmiejąc się akurat z czegoś, kiedy nagle skądś wyskoczył on - tak jakby jakimś cudem aportował się za rogiem i wpadł na nie, byle tylko Marceli zrobić na złość. Ten cholerny Ślizgon, z którym się delikatnie mówiąc nie lubiła, a jak się okazało - jej znajoma również za nim nie przepadała. Marceline wcale nie zdziwiłaby się, gdyby wspomniana osoba miała nagle na pieńku z całą szkołą.
Co ważne, jej koleżanka była półkrwi.
Nie ma sensu opowiadać szczegółowo całej sytuacji - gdy Ślizgon powiedział o dwa słowa za dużo na temat "mieszańców", Flint od razu wyciągnęła różdżkę.
Marceline była bardzo podobna do swoich rodziców, mimo że prawie ich nie znała. Właściwie, to niemal w każdej kwestii mogła znaleźć jakąś analogię do swojego wyglądu czy charakteru.
"Są chyba jednak kwestie, w których nigdy nie będziemy tacy sami" - myślała Marcela, mocząc mopa w wiadrze, a następnie zaczynając szorować podłogę sowiarni. Przeklęła pod nosem na samo wspomnienie tego, że McGonagall zabrała jej różdżkę.
"Nigdy nie zostanę prefektem".
Data urodzenia: 28 IV 1960 r. (VII rok)
Czystość krwi: czysta
Dom w Hogwarcie: Ravenclaw
Różdżka: czerwony dąb, łuska wywerny 11 cali
Widok z Ain Eingarp:
Marceline przyjrzała się dokładnie napisowi, po czym jej wzrok spoczął na tafli lustra.
Początkowo zobaczyła siebie, siedzącą przy czarnym fortepianie. Pomyślała, że to chyba ten, który stoi w jej pokoju - dokładnie ten sam, wspaniały Pleyel, który chyba był wart fortunę.
Obok niej, przy fortepianie siedział ktoś jeszcze. Kobieta, gdzieś w wieku trzydziestu lat, do której Marceline była łudząco podobna, siedziała obok niej. Pokazywała jej coś na fortepianie, dziewczyna z zaciekawieniem powtarzała, a za chwilę grały jakiś utwór na cztery ręce.
Dziewczyna popatrzyła na klawiaturę, po której zgrabnie poruszały się na zmianę dwie pary rąk: Marceline i jej mamy. Nie słyszała muzyki ani nie przyglądała się klawiszom, ale dałaby sobie uciąć tępym nożem każdą z kończyn, że to Mozart.
Przyglądała się za to kobiecie, która grała razem z nią na fortepianie.
Obok stał ktoś jeszcze. Mężczyzna, który miał dokładnie takie same oczy jak ona sama, przyglądał się im z uśmiechem wyrażającym podziw dla ich umiejętności i dumę taką, jaką mógł odczuwać jedynie ojciec, który obserwuje, jak jego dziecko dorasta.
Marceline wpatrywała się w lustro rozczulona. Cała scena wydawała się tak prawdziwa, a jednocześnie odległa i nierealna, że cała ta sprzeczność emocji, które odczuwała trzymała ją przy lustrze i niemalże hipnotyzowała.
Do oczu napłynęły jej łzy - zacisnęła powieki, nie pozwalając im popłynąć, mimo że była sama. Stanęła tyłem do lustra, wzięła głęboki oddech i zmusiła się do tego, by już się nie odwrócić aż do wyjścia z pomieszczenia.
Podsumowanie dotychczasowej nauki w Hogwarcie:
Marcela nie jest typem osoby, która przepadałaby za kuciem na wszystkie przedmioty. Uczy się na tyle, by mieć Z czy PO, niemniej jeśli czasem się nie udaje, bo na przykład wybitnie nie lubi danego przedmiotu, nie stanowi to dla niej końca świata. Są w końcu ważniejsze rzeczy niż Okropny za fusy na wróżbiarstwie, prawda?
Marcela się jednak stara - nawet jeśli staraniem nazywamy zmienianie każdego zdania w starym eseju, żeby nikt się nie połapał, że wcale nie napisała nowego, ewentualnie odrabianie pracy domowej rano, gdzieś między myciem zębów a zakładaniem skarpetek.
Są jednak przedmioty, które Marcela chce zgłębiać i to niekoniecznie z powodu ryzyka dostania złej oceny. Z uwagi na swoją dość... porywczą naturę, Marceline już od samego początku zainteresowana była wszelkimi zaklęciami - ofensywnymi, defensywnymi, a także tymi, które mogą ułatwić życie. To ostatnie McGonagall określiłaby jako posiadanie zdolności, acz z nutą lenistwa, Marceline za to stwierdziłaby, że im bardziej praktyczne mogą się okazać umiejętności, tym lepiej. W końcu po co komu wróżbiarstwo czy numerologia?
O właśnie, wróżbiarstwo i numerologia. Nie są to może przedmioty, z których Marcela nigdy sobie nie radziła (pomijając ten Okropny za fusy...), ale nie znaczy to, że za nimi przepadała. Jak szczęśliwa była, gdy do SUMów, a potem do OWUTEMów nie musiała juz przychodzić na te zajęcia! Zazwyczaj i tak spędzała je na przeglądaniu albo pisaniu nut, rysowaniu albo rzucaniu papierowych samolocików po klasie.
Jeśli chodzi o eliksiry, była z nich dobra - i to na tyle, że nie tylko potrafiła przygotować odpowiednio różne wywary, ale nie była nigdy szczególną pasjonatką przedmiotu.
ONMS, zielarstwo, astronomia... radziła sobie całkiem nieźle.
Pozostało jednak jeszcze mugoloznawstwo - a to w przypadku Marceline temat dość rozległy.
Otóż Marceline jest czystej krwi, wychowała się w czystokrwistej rodzinie, a i kontaktu z wieloma mugolami nie miała.
Uczęszczała na zajęcia z mugoloznawstwa mimo braku chęci i świadomości, że niepowodzenia są całkiem spore.
Ale i tak Marceline nadal nie ogarnia tych wszystkich dziwnych rzeczy, które mugole robią i używają na co dzień. A jak już ogarnia, to nie jest w stanie spamiętać nazw, które wiecznie przekręca albo zamienia na coś zupełnie niezwiązanego z tym, co miała na myśli. Mimo to dziewczyna punktuje za swoje podejście i zainteresowanie tematem - gdy już trafi na kogoś, u kogo zauważy większą wiedzę, niż u siebie, zaczyna go wypytywać.
Przykładowy Post:
Marceline wiele mogła powiedzieć o swoich rodzicach. Nie znała ich co prawda zbyt dobrze, bo zginęli, gdy była mała, ale jej dziadkowie z którymi mieszkała dużo jej opowiadali. Byli zbyt mili, bez żyłki do interesów, nie potrafili odpowiednio pokazywać swojej pozycji i wymagać respektu, który naturalnie należał im się z powodu czystej krwi. Czasem od jakiejś dalszej rodziny podczas złośliwego tarmoszenia policzków słyszała, jak bardzo jest do nich podobna - nie był to bynajmniej komplement.
W każdym razie podobna była. Choć jej łagodnie pofalowane blond włosy były o wiele dłuższe, niż u matki, bo sięgały aż bioder, a jej rysy twarzy były o wiele łagodniejsze, na pierwszy rzut oka było widać ich podobieństwo. Niezbyt wysoki wzrost, bo gdzieś około metra sześćdziesięciu ("i pół!", zwykła dodawać Marcela) i figurę - bynajmniej nie filigranową, a raczej dość krągłą - również odziedziczyła po matce, jednak kolor włosów, a także brązowe oczy i mały, zgrabny nos miała po tacie.
Jednak nie tylko wygląd mieli podobny. Nawet w szkole lubiła te same przedmioty, które lubili jej rodzice. Gdy skończyła trzy latka, powoli zaczynała grać na fortepianie, a gdy z wiekiem mała Marcelinka rozwijała tę pasję (jak również tę do śpiewu), stawała się coraz lepsza i jej umiejętności niemalże mogły równać się z tymi, jakie posiadała Margaret Flint. Czymś musiała w końcu się zająć, gdy zamykała swój pokój na całe dnie, by nie musieć wysłuchiwać wiecznych pretensji dziadków i to właśnie muzyka stała się jej ucieczką od problemów.
Charakterem również nie różniła się od nich zbytnio. Umiała walczyć o swoje, bronić innych, nie bojąc się konsekwencji - a jednocześnie nie postępując przy tym bezmyślnie. Co prawda ponosiły ją czasem emocje, jednak nie było to aż tak opłakane w skutkach.
Margaret i Matthew Flint zdecydowanie nie byli również oazami spokoju, co ich córka również po nich odziedziczyła.
Marceline była bowiem zła. Zdenerwowana. Wyprowadzona z równowagi. Wkurzona. Wściekła.
Wszystko zaczęło się jak zwykle niewinnie - szła z koleżanką korytarzem, śmiejąc się akurat z czegoś, kiedy nagle skądś wyskoczył on - tak jakby jakimś cudem aportował się za rogiem i wpadł na nie, byle tylko Marceli zrobić na złość. Ten cholerny Ślizgon, z którym się delikatnie mówiąc nie lubiła, a jak się okazało - jej znajoma również za nim nie przepadała. Marceline wcale nie zdziwiłaby się, gdyby wspomniana osoba miała nagle na pieńku z całą szkołą.
Co ważne, jej koleżanka była półkrwi.
Nie ma sensu opowiadać szczegółowo całej sytuacji - gdy Ślizgon powiedział o dwa słowa za dużo na temat "mieszańców", Flint od razu wyciągnęła różdżkę.
Marceline była bardzo podobna do swoich rodziców, mimo że prawie ich nie znała. Właściwie, to niemal w każdej kwestii mogła znaleźć jakąś analogię do swojego wyglądu czy charakteru.
"Są chyba jednak kwestie, w których nigdy nie będziemy tacy sami" - myślała Marcela, mocząc mopa w wiadrze, a następnie zaczynając szorować podłogę sowiarni. Przeklęła pod nosem na samo wspomnienie tego, że McGonagall zabrała jej różdżkę.
"Nigdy nie zostanę prefektem".
- Caroline Rockers
Re: Marceline Flint (uczennica)
Czw Mar 03, 2016 6:51 pm
Czysta krew została zaakceptowana! Kartę czytało się całkiem przyjemnie. Witamy na forum!
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach