Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
- Caroline Rockers
Re: Loteria Listopad
Pon Lis 23, 2015 1:48 am
Czy uwierzyłbyś, Czytelniku gdybym powiedział Ci, że on - mój bohater narodził się na nowo, kiedy ujrzał swoją ukochaną, swoją wieczną towarzyszkę, martwą w tamtej drewnianej trumnie? Nie stał się zły ani też ogarnięty żądzą zemsty, wręcz przeciwnie, zaczął poszukiwać dobrych rzeczy w swoim życiu. Kiedyś był je w stanie dostrzec na każdym pojedynczym, miękkim kroku, który stawiał na kamiennych, twardych powierzchniach korytarzy Hogwartu, czy też na przyjemnie chłodnych, zielonych terenach, które obecnie nie kojarzyły mu się najlepiej. Potem coś w nim pękło, gdy stracił ją, gdy stracił ich wszystkich. Byli przecież powiązani niewidzialnymi więzami, które stanowiły znaczącą część jego szkolnego życia a wraz z ich odejściem, więzi te przepadły zapomniane przez drwiący czas, paradoks losu. Powiedziałbym, że przeznaczenie, fortuna, fatum, los, predestynacja czy czymkolwiek jest ta siła pchająca nas do przodu jest okrutna. Nie musisz mi wierzyć.
Jestem Joshua. Joshua Hope. Jestem na VII roku w Hufflepuffie i chcę żyć jako ja a nie ktoś inny. Bo to jest moje życie.
Wąż, który od jakiegoś czasu towarzyszył w jego wieczornych wędrówkach, wysunął się z rękawa szaty i spoczął na spiętym ramieniu chłopaka. Jadowicie żółte tęczówki spokojnie wpatrywały się w zachodzące słońce, którego promienie przyjemnie spływały na zielone, pogrążone w oczekiwaniu, błonia. Czy to też było zaplanowane? Tak jak obecność tej przeraźliwie smutnej zjawy, która wirowała na tle ciemniejącego nieba, a która ostatnim razem tak starała się, żeby nie utonął w słodkich ramionach Morfeusza? Uśmiechnął się półgębkiem, opierając się o parapet i śledząc jej kolejne, nieudolne, ale przy tym szalone, taneczne ruchy. Wąż cicho zasyczał.
- Jak sądzisz, Astaroth? Miała jakiś cel w tym, że mnie uratowała czy też zrobiła to, bo myślała, że jestem Nim? - Odezwał się swoim niskim, gardłowym głosem w którym dało się wyłapać rozbawienie. Jego nogi zdążyły zdrętwieć, ale on nie zamierzał nigdzie iść. Czuł, że powinien jeszcze tu postać, przynajmniej przez kilka najbliższych sekund. Wąż nie odpowiedział, jedynie obnażył swoje kły.
A Ty jak uważasz, Czytelniku?
Nagły pogodny uśmiech rozjaśnił oblicze Joshui Hope'a, kiedy gdzieś we wnętrzu własnej głowy odnalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie.
Jestem Joshua. Joshua Hope. Jestem na VII roku w Hufflepuffie i chcę żyć jako ja a nie ktoś inny. Bo to jest moje życie.
Wąż, który od jakiegoś czasu towarzyszył w jego wieczornych wędrówkach, wysunął się z rękawa szaty i spoczął na spiętym ramieniu chłopaka. Jadowicie żółte tęczówki spokojnie wpatrywały się w zachodzące słońce, którego promienie przyjemnie spływały na zielone, pogrążone w oczekiwaniu, błonia. Czy to też było zaplanowane? Tak jak obecność tej przeraźliwie smutnej zjawy, która wirowała na tle ciemniejącego nieba, a która ostatnim razem tak starała się, żeby nie utonął w słodkich ramionach Morfeusza? Uśmiechnął się półgębkiem, opierając się o parapet i śledząc jej kolejne, nieudolne, ale przy tym szalone, taneczne ruchy. Wąż cicho zasyczał.
- Jak sądzisz, Astaroth? Miała jakiś cel w tym, że mnie uratowała czy też zrobiła to, bo myślała, że jestem Nim? - Odezwał się swoim niskim, gardłowym głosem w którym dało się wyłapać rozbawienie. Jego nogi zdążyły zdrętwieć, ale on nie zamierzał nigdzie iść. Czuł, że powinien jeszcze tu postać, przynajmniej przez kilka najbliższych sekund. Wąż nie odpowiedział, jedynie obnażył swoje kły.
A Ty jak uważasz, Czytelniku?
Nagły pogodny uśmiech rozjaśnił oblicze Joshui Hope'a, kiedy gdzieś we wnętrzu własnej głowy odnalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie.
- Natalie Dark
Re: Loteria Listopad
Wto Lis 24, 2015 4:27 pm
Kolejny nudny, szary dzień. Irytek plątał się po korytarzach Hogwartu w poszukiwaniu zajęcia. Niestety, nie napotkał żadnej znajomej twarzy. To znaczy, może i napotkał, ale był zbyt przejęty swoim smutnym losem, by zwrócić na to uwagę.
- Nikogo z kim można by się powygłupiać, nikogo kosztem kogo można by się powygłupiać - mamrotał pod nosem przez całą drogę.
- Czy w tej szkole już na prawdę nie ma ani jednej ciekawej osoby? - Westchnął ciężko i poleciał w stronę biblioteki, mając nadzieję, że znajdzie tam chociaż Filcha. Zaśmiał się pod nosem, widząc przed oczyma rodzący się już w jego głowie plan.
Ach, człowiekowi zawsze lżej na duszy, gdy wie, że istnieje taka osoba, która zawsze poratuje Cię w potrzebie. Wyklnie Cię za wiadro atramentu na głowie, będzie Cię goniła, gdy obrzucisz ją łajnobombami, będzie przy każdej okazji pokazywać, jak bardzo Cię nienawidzi.
Poltergeist szeroko się uśmiechnął.
- Taaak. Filch z pewnością już się za mną stęsknił!
- Nikogo z kim można by się powygłupiać, nikogo kosztem kogo można by się powygłupiać - mamrotał pod nosem przez całą drogę.
- Czy w tej szkole już na prawdę nie ma ani jednej ciekawej osoby? - Westchnął ciężko i poleciał w stronę biblioteki, mając nadzieję, że znajdzie tam chociaż Filcha. Zaśmiał się pod nosem, widząc przed oczyma rodzący się już w jego głowie plan.
Ach, człowiekowi zawsze lżej na duszy, gdy wie, że istnieje taka osoba, która zawsze poratuje Cię w potrzebie. Wyklnie Cię za wiadro atramentu na głowie, będzie Cię goniła, gdy obrzucisz ją łajnobombami, będzie przy każdej okazji pokazywać, jak bardzo Cię nienawidzi.
Poltergeist szeroko się uśmiechnął.
- Taaak. Filch z pewnością już się za mną stęsknił!
- Remus J. Lupin
Re: Loteria Listopad
Wto Lis 24, 2015 6:55 pm
Krótka wizja
Cholerne dzieciaki. Znowu cały rok sprzątania ich brudu, znoszenia ich krzyków i znoszenia upokorzeń. Oni wiedzą, oni na pewno wiedzą o nim wszystko. Wiedzą kim jest, wiedzą, że jest charłakiem, że nie potrafi wyczarować nawet najprostszego zaklęcia. Dlatego są tacy i bezczelnie się z niego śmieją za plecami. Ale on nie pozwoli. Nie na darmo nazywa się Argus Filch i to on jako woźny ma tu wiele do powiedzenia. Jakże tęsknił za tymi czasami, o których tyle czytał. O podwieszani za ramiona pod sufit, do momentu, aż taki szkolny przestępca zaczął błagać o litość i wybaczenie. Za czasami, kiedy chłosta była na porządku dziennym i była stosowana zarówno jako środek zapobiegawczy jak i kara. W jego gabinecie wisiało wiele narzędzi tortur czekających na wspaniały okres swojej świetności, kiedy jeszcze będą potrzebne. Filch nienawidził uczniów. Nienawidził też nauczycieli, a jedynym powodem ku temu było to, że oni POTRAFILI czarować. Machali różdżkami, a z nich wylatywały wspaniałe zaklęcia, które jemu nigdy nie będzie dane ich poznanie. Mimowolnie, że ich tak nie cierpiał, to jednak miał z nimi styczność każdego, beznadziejnego dnia. Miał w nosie to, że się go boją nie wiedząc, że nic nie może im zrobić, prócz wlepienia szlabanu i zadania męczącej pracy. Ze złością pamiętał także dzień, kiedy będąc jedenastoletnim chłopcem, bezskutecznie wyczekiwał listu z Hogwartu. Nie rozumiał dlaczego nie może uczyć się tak jak jego rodzice magii. Po wielu miesiącach wyczekiwań, otrzymał list od ówczesnego dyrektora Hogwartu Newtona Scamandera informujący w niezwykle elegancki i grzeczny sposób, iż nie może uczyć się czarów, ponieważ urodził się pozbawiony wszelkiej magii. Ciężko to zniósł i od tamtej pory, znienawidził świat magiczny. Stał się zgorzkniały i wredny. Gdy dorósł, wysłał swoją kandydaturę na woźnego w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwartcie. Od tamtej pory żył wieczną żądzą zemsty i zazdrości wobec młodocianych czarodziejów, wszędzie węsząc spisek, by tylko ich ukarać.
***
- Potter! Black! Lupin! Pettigrew! - wrzasnął na całe gardło swoim typowym skrzekliwym tonem. - Przeklęte gówniarze! Pozabijam was za to, słyszycie! Wiem, że to wy, to wasza sprawka! Natychmiast wracajcie i sprowadźcie ją na dół! - krzyczał i miotał się po korytarzu jak opętany. Oczy wyłaziły mu z orbit, a tłuste włosy opadły na twarz, lepiąc się od potu i brudu. Gdzieś z góry dochodziło żałosne miauczenia kota, a konkretnie kotki Pani Norris przymocowanej czymś do sufitu. Oczywiście kotki Filcha nie znosił nic, ale on i tak wiedział czyja to robota. Huncwoci! Tylko oni byliby zdolni do takiego barbarzyństwa. Łzy wściekłości mieszały się z potem na jego twarzy, a zęby zaciskały się tak mocno, że omal nie popękały. Doszedł go chichot, łupnięcie i zduszony jęk, który na nowo przerodził się w chichot. Woźny nadstawił uszu i zaczął się skradać w kierunku komórki na miotły. Teraz was złapię na gorącym uczynku, wy potwory powtarzał sobie w myślach. Z impetem otworzył drzwi od schowka na na mopy, miotły i inne brudy tylko po to by całą falą wylała się na niego trójka łobuziaków.
- Wiedziałem! - syknął z satysfakcją. - Wiedziałem, że to wy! - skrzeczał przeraźliwie. - Zapłacicie mi za to! Natychmiast ją uwolnijcie! Jeszcze dzisiaj zostaniecie stąd wyrzuceni, osobiście o to zadbam!
- Ależ, panie Filch! To naprawdę nie my! Ona już tak wisiała jak tu szliśmy. A w komórce... w komórce były myszy, chcieliśmy je złapać, żeby postraszyć dziewczyny - bąknął Black, kuląc się się nieco, ale nadal chichocząc.
- Łżesz! Tu nie ma myszy! Pani Norris o to dba! Gdzie ten czwarty! Gdzie Lupin! To na pewno on, skoro go tu nie ma - jazgotał woźny.
- Lunio? Luniak jest ostatnią osobą, która byłaby do tego zdolna! - stanął w obronie przyjaciela Potter. W następnej chwili wrzasnął, bo został mocno złapany za kark. Wbrew pozorom woźny wydawał im się niezwykle silny.
Musiał wytężyć wszystkie swoje żylaste mięśnie by ich utrzymać, ale wiedział doskonale, że nie unikną kary. Muszą ponieść konsekwencje tego co zrobili. Trzymając za karki Pottera i Blacka, bo Pettigrew szedł potulnie za nimi, maszerował prosto do gabinetu dyrektora. On będzie wiedział co z nimi zrobić. Sam już wymyślał rozmaite kary dla tej trójki. Zawiesi ich za kostki pod sufitem i będzie polewał wrzątkiem... Żywcem zedrze im paznokcie z palców, wychłosta i posypie solą... Tak, to będzie idealna nauczka za to, co te chłopaki zrobili jego ukochanej kotce, bezbronnej, niczemu niewinnej Pani Norris.
Cholerne dzieciaki. Znowu cały rok sprzątania ich brudu, znoszenia ich krzyków i znoszenia upokorzeń. Oni wiedzą, oni na pewno wiedzą o nim wszystko. Wiedzą kim jest, wiedzą, że jest charłakiem, że nie potrafi wyczarować nawet najprostszego zaklęcia. Dlatego są tacy i bezczelnie się z niego śmieją za plecami. Ale on nie pozwoli. Nie na darmo nazywa się Argus Filch i to on jako woźny ma tu wiele do powiedzenia. Jakże tęsknił za tymi czasami, o których tyle czytał. O podwieszani za ramiona pod sufit, do momentu, aż taki szkolny przestępca zaczął błagać o litość i wybaczenie. Za czasami, kiedy chłosta była na porządku dziennym i była stosowana zarówno jako środek zapobiegawczy jak i kara. W jego gabinecie wisiało wiele narzędzi tortur czekających na wspaniały okres swojej świetności, kiedy jeszcze będą potrzebne. Filch nienawidził uczniów. Nienawidził też nauczycieli, a jedynym powodem ku temu było to, że oni POTRAFILI czarować. Machali różdżkami, a z nich wylatywały wspaniałe zaklęcia, które jemu nigdy nie będzie dane ich poznanie. Mimowolnie, że ich tak nie cierpiał, to jednak miał z nimi styczność każdego, beznadziejnego dnia. Miał w nosie to, że się go boją nie wiedząc, że nic nie może im zrobić, prócz wlepienia szlabanu i zadania męczącej pracy. Ze złością pamiętał także dzień, kiedy będąc jedenastoletnim chłopcem, bezskutecznie wyczekiwał listu z Hogwartu. Nie rozumiał dlaczego nie może uczyć się tak jak jego rodzice magii. Po wielu miesiącach wyczekiwań, otrzymał list od ówczesnego dyrektora Hogwartu Newtona Scamandera informujący w niezwykle elegancki i grzeczny sposób, iż nie może uczyć się czarów, ponieważ urodził się pozbawiony wszelkiej magii. Ciężko to zniósł i od tamtej pory, znienawidził świat magiczny. Stał się zgorzkniały i wredny. Gdy dorósł, wysłał swoją kandydaturę na woźnego w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwartcie. Od tamtej pory żył wieczną żądzą zemsty i zazdrości wobec młodocianych czarodziejów, wszędzie węsząc spisek, by tylko ich ukarać.
***
- Potter! Black! Lupin! Pettigrew! - wrzasnął na całe gardło swoim typowym skrzekliwym tonem. - Przeklęte gówniarze! Pozabijam was za to, słyszycie! Wiem, że to wy, to wasza sprawka! Natychmiast wracajcie i sprowadźcie ją na dół! - krzyczał i miotał się po korytarzu jak opętany. Oczy wyłaziły mu z orbit, a tłuste włosy opadły na twarz, lepiąc się od potu i brudu. Gdzieś z góry dochodziło żałosne miauczenia kota, a konkretnie kotki Pani Norris przymocowanej czymś do sufitu. Oczywiście kotki Filcha nie znosił nic, ale on i tak wiedział czyja to robota. Huncwoci! Tylko oni byliby zdolni do takiego barbarzyństwa. Łzy wściekłości mieszały się z potem na jego twarzy, a zęby zaciskały się tak mocno, że omal nie popękały. Doszedł go chichot, łupnięcie i zduszony jęk, który na nowo przerodził się w chichot. Woźny nadstawił uszu i zaczął się skradać w kierunku komórki na miotły. Teraz was złapię na gorącym uczynku, wy potwory powtarzał sobie w myślach. Z impetem otworzył drzwi od schowka na na mopy, miotły i inne brudy tylko po to by całą falą wylała się na niego trójka łobuziaków.
- Wiedziałem! - syknął z satysfakcją. - Wiedziałem, że to wy! - skrzeczał przeraźliwie. - Zapłacicie mi za to! Natychmiast ją uwolnijcie! Jeszcze dzisiaj zostaniecie stąd wyrzuceni, osobiście o to zadbam!
- Ależ, panie Filch! To naprawdę nie my! Ona już tak wisiała jak tu szliśmy. A w komórce... w komórce były myszy, chcieliśmy je złapać, żeby postraszyć dziewczyny - bąknął Black, kuląc się się nieco, ale nadal chichocząc.
- Łżesz! Tu nie ma myszy! Pani Norris o to dba! Gdzie ten czwarty! Gdzie Lupin! To na pewno on, skoro go tu nie ma - jazgotał woźny.
- Lunio? Luniak jest ostatnią osobą, która byłaby do tego zdolna! - stanął w obronie przyjaciela Potter. W następnej chwili wrzasnął, bo został mocno złapany za kark. Wbrew pozorom woźny wydawał im się niezwykle silny.
Musiał wytężyć wszystkie swoje żylaste mięśnie by ich utrzymać, ale wiedział doskonale, że nie unikną kary. Muszą ponieść konsekwencje tego co zrobili. Trzymając za karki Pottera i Blacka, bo Pettigrew szedł potulnie za nimi, maszerował prosto do gabinetu dyrektora. On będzie wiedział co z nimi zrobić. Sam już wymyślał rozmaite kary dla tej trójki. Zawiesi ich za kostki pod sufitem i będzie polewał wrzątkiem... Żywcem zedrze im paznokcie z palców, wychłosta i posypie solą... Tak, to będzie idealna nauczka za to, co te chłopaki zrobili jego ukochanej kotce, bezbronnej, niczemu niewinnej Pani Norris.
- Gall Cacti
Re: Loteria Listopad
Wto Lis 24, 2015 7:21 pm
Minerwa już od dłuższej chwili chodziła niespokojnie po swoim gabinecie, odbijając się od ścian jak otępiona oczekiwaniem mucha - i szczerze mówiąc to właśnie to ją w tej chwili najbardziej frustrowało.
Wydawało jej się, że w ciągu swoich wielu lat spędzonych w murach tej szkoły widziała, lub przynajmniej słyszała, o dosłownie wszystkich sposobach łamania tutejszego regulaminu na najbardziej fantazyjne sposoby (o ironio, najczęściej w wykonaniu uczniów Gryffindoru - z biegiem lat coraz częściej miała wrażenie, że jej najbardziej zależy na tym, żeby jej dom wygrywał turnieje, ale potrafiła sobie pewne rzeczy wyjaśnić. W końcu uczniowie nie musieli po każdej porażce użerać się z opiekunami innych domów, których udawana skromność tylko dolewała oliwy do ognia jej ambicji), ale...
Ale to...
W końcu zatrzymała się przed własnym biurkiem tak nagle, że aż poczuła jak jej płuca wciąż gnane pędem uderzają tępo o twardą ścianę jej żeber i wbiła przenikliwe, acz nieco zażenowane, spojrzenie w leżący na jej biurku bukiecik uroczych, błękitnych różyczek. Już gdyby sam fakt, że znalazła go przymocowanego do drzwi sali, w której miała prowadzić zajęcia nie był wystarczająco denerwujący, to na jej nieszczęście całe drugie roczniki Hufflepuffu i Gryffindoru miały przynajmniej kwadrans na dokładne obejrzenie każdej jego części. W tym, o Merlinie! Liściku.
Pachnący cytrusami, błękitny kawałek grubego, tłoczonego papieru przymocowanego do kwiatów był zły sam w sobie, ale to widniejące na nim słowa sprawiały, że ciągle nie mogła się zdacydować co do tego, czy jest bardziej wściekła, czy zażenowana.
"Wczoraj to były szczury, wiele mnie Pani nauczyła."
To wszem i wobec głosiło proste jak pisane przy linijce pismo, ale to nie było wszystko. Prawdziwy koszmar czaił się na, o zgrozo, różowym rewersie kartki.
"Nauczyła mnie też pani kochać. Na zawsze wierny - Adorator B."
Wicedyrektorka opadła ciężko na fotel i odruchowo sięgnęła do szuflady, w której trzymała herbatniki. Jeśli przyjmowanie ludzi w jej gabinecie czegokolwiek ją nauczyło przez te wszystkie lata, to były to dobre maniery. A przy dłuższych wizytach mniej służbowych wypadało zaoferować coś do picia i do jedzenia. Musiała w końcu dawać przykład.
W połowie trzeciego herbatnika udało jej się jakoś opamiętać. Wzięła głęboki oddech, pomyślała o ilości papierkowej roboty, która na nią czekała z okazji rychłego przybycia nowego nauczyciela astrologii, a ponura wizja kolejnych nocy spędzonych przy tym własnie biurku (i idący z nią lekki ból w okolicach kości ogonowej) okazała się idealnym wademekum na jej zszargane nerwy.
Kto by pomyślał, że biurokracja zabija nie tylko entuzjazm.
Już spokojniej przełknęła ostatni kawałek ciastka ostrożnie je przeżuwając i zamknęła szufladę ze słodyczami. W końcu postanowiła wziąć do ręki kwiaty, pierwszy raz od momentu, w którym rzuciła je na blat zaraz po wejściu, ale zrobiła to ostrożnie - jakby bukiet w każdej chwili miał zmienić się w szczury, z których rzekomo został zrobiony.
Nie miała w zwyczaju skreślać hipotez póki nie miała pewności, że te na pewno nie są prawdziwe, a jak na razie nie miała powodów by nie uważać tego za wyjątkowo elokwentny żart wymierzony w jej osobę.
Po wstępnych oględzinach uznała jednak, że ani jedna elegancko przycięta różyczka w kolorze letniego nieba nie ma odstającego ogona lub wąsów i pozwoliła sobie na lekkie rozluźnienie, choć czuła, że szczęka zaczyna ją boleć od mocnego zaciskania zębów. Nie musiała patrzeć w lustro by domyślić się, że jej usta ściśnięte są w ledwo dostrzegalną, jasną kreskę, a zmarszczone brwi sprawiają, że jeszcze bardziej niż zwykle przypominała wściekłą kocicę, ale jej podejrzenia szybko potwierdziła mina gościa, który postanowił wejść do jej gabinetu na jeden z najbardziej widowiskowych sposobów, jakie miała okazję zobaczyć w swojej karierze.
Wysoki, rudy Gryfon z siódmej klasy, którego pamiętała wyjątkowo dobrze przez kilka szlabanów, które odbył w tych właśnie czterech ścianach (po nieudanych, nocnych eskapadach z dziewczyną, która albo nie istniała, albo miała niezwykły talent do ulatniania się, gdy tylko jej chłopak zostawał przyłapany na wymykaniu się do kuchni) dosłownie wpadł przez drzwi bez jakiejkolwiek zapowiedzi.
Słowo "wpadł" było tutaj kluczowe, jako że równie szybko, jak jego nos przekroczył próg, tak runął do przodu, na szczęście lądując na podłokietniku fotela, który nieco zamortyzował upadek. Prawdopodobnie gdyby Minerwa już od dłuższej chwili nie siedziała jak na szpilkach natychmiast zerwałaby się na równe nogi, ale w tej chwili wystarczyło jej szybkie przesunięcie oczami po na wpół leżącej sylwetce kilka metrów przed nią, oraz kilka kiepsko stłumionych śmiechów płynących zza szybko zamkniętych drzwi, żeby zrozumiała na co patrzy.
Ten oto młodzieniec został wepchnięty do jej gabinetu. Nie było to dość częste zdarzenie, a w świetle wydarzeń tego dnia i doprowadzającego jej do szewskiej pasji bukietowi, była w stanie dość szybko wysnuć pewną teorię.
Powoli wstała z fotela, nie robiąc niczego, żeby załagodzić swój wyraz twarzy (bo choć miała ochotę chłopakowi odpuścić, patrząc na to, że o mały włos nie rozkwasił się na dywaniku, to miała wyjątkowo pieski dzień, a on był pierwszym podejrzanym) i w kilku krokach znalazła się tuż obok niego.
- Proszę wstać, Panie Johnson. - Powiedziała szorstko, ale zaoferowała mu dłoń, by łatwiej było mu podnieść się na równe nogi.
Nastolatek z ulgą przyjął pomoc, ale jego skóra stała się nagle przynajmniej o dwa tony bledsza, gdy tylko ich spojrzenia się skrzyżowały.
- Pani Profesor, ja... - Zaczął niepewnie, szybko wyrywając rękę z jej uścisku i kładąc ją na karku z czymś, co przy normalnym ukrwieniu twarzy pewnie można by było uznać za rumieńce, ale...
- Cisza. - Przerwała mu kobieta, po czym wskazała na drugi fotel, stojący bezpośrednio naprzeciw jej biurka. Uczeń szybko wykonał niewypowiedziane polecenie z miną szczeniaka, który wie, że pogryzł właścicielowi buty, ale wciąż ma nadzieję na smakołyk za posłuchanie komendy.
Rozbrajające, na swój sposób.
- Patrząc po pana niezwykłym wejściu... - Tu uprzejmie zrobiła przerwę na to, by chłopak mógł jęknąć żałośnie pod nosem. - Zgaduję, że jest pan w jakiś sposób powiązany z wydarzeniem dnia. Czy mam rację? - Mówiła powoli, starając się jak najbardziej stłumić kotłującą się w niej złość, bo choć nie chciała tego przed sobą przyznać, kwiaty na drzwiach wywołały niemałą sensację, której skutki czuła przez cały dzień.
Chłopak w odpowiedzi zaczął nerwowo wwiercać się kciukami w swoje kolana, skrupulatnie unikając wzroku nauczycielki, który wciąż był wbity w jego twarz. Wielokrotnie już słyszał o przeszywającym spojrzeniu dyrektora, ale teraz z lekkim przerażeniem odkrył, że wzrok wicedyrektorki niemalże otwierał mu czaszkę.
W końcu wybełkotał coś niezrozumiałego, jakby kurcząc się w sobie, co w połączeniu z rosnącym na twarzy rumieńcem zaczęło upodabniać go do wyjątkowo niekształtnego pomidora.
- Proszę mówić głośno i wyraźnie. - Ostry głos Minerwy przeciął powietrze jak bicz, a rudzielec natychmiast wyprostował się jak struna, choć wciąż patrzył raczej na czubek ciasnego koka kobiety, niż na jej twarz.
- Tak... T-to ja to zrobiłem... - Wykrztusił w końcu, choć musiało go to wiele kosztować. - A-ale nie chciałem zrobić niczego złego..! Myślałem, ż-że nikt tego nie zoba-
- Panie Johnson.
- T-tak? - Głos nastolatka podniósł się nienaturalnie o kilka oktaw.
- Czy to... - Tu kobieta przesunęła niebieskie kwiatki na środek biurka, a chłopak zrobił taką minę, jakby pokazywała mu narzędzie zbrodni, którym zabił całą szkółkę niedzielną w przypływie amoku. - Są kwiaty stworzone przez transmutację żywych szczurów?
Przez chwilę rudzielec przyglądał się wicedyrektorce z brwiami niemalże układającymi się w znak zapytania, ale kobieta nie dawała mu się przejrzeć. W końcu kiwnął powoli głową, po czym znów wrócił do wbijania sobie kciuków w kolana. Przez chwilę Minerwa patrzyła to na kwiaty, to na biedne stawy młodzieńca, aż w końcu odłożyła bukiet na miejsce i splotła długie palce na blacie.
- Świetna robota. Jeśli powtórzy pan ten wyczyn na zajęciach, chyba będę musiała ponownie przemyśleć pana ocenę. - Całą swoją siłę włożyła w to, żeby jej usta nie wygięły się w uśmiechu.
Znała Johnsona już parę lat i wiedziała, że to chłopak tyle naiwny, co poczciwy. Zdawała sobie też sprawę z tego, że od zawsze miał ciągoty do transmutacji, choć nie spodziewała się, że jego sympatia zostanie wymierzona również w nią samą.
Dała mu chwilę na przetworzenie informacji, a świadcząc po jego szeroko otwartych ustach i tępym spojrzeniu brązowych oczu nie szło mu to łatwo, po czym westchnęła ciężko.
-Wolałabym też, żeby upust swojemu talentowi dawał pan w regulaminowy sposób. Póki co jestem w stanie przymknąć na to oko, ale oczekuję, że to ostatni raz. Może pan wyjść. - Dodała po krótkiej przerwie, chcąc popchnąć chłopaka do działania innego niż bezmyślne gapienie się w nią jak w Tesrtala ubranego w hawajską koszulę.
Ostatecznie rudzielec otrząsnął się i szybko wstał, o mały włos nie uderzając całym ciałem o biurko i niemalże pobiegł w kierunku drzwi.
-Panie Johnson? - Zatrzymała go jeszcze ostatni raz, gdy jego dłoń spoczywała już na klamce, po czym posłała mu lekki uśmiech. - Plus pięć punktów dla Gryffindoru.
Gdy czerwony jak burak nastolatek wystrzelił z jej gabinetu odetchnęła z ulgą. Prawdopodobnie za bardzo mu pobłażała, ale czysto teoretycznie nie zrobił niczego złego - w końcu to jego reputacja ucierpiała bardziej od jej własnej.
Nagle bardzo zmęczona machnęła lekko różdżką, a na biurku pojawiła się mała, szklana waza, w którą wsadziła bukiet. Już miała nawet przyznać sama przed sobą, że (pomijając całkowicie żenujący liścik) był to całkiem miły gest, gdy jeden z kwiatostanów zmienił się z cichym piskiem w szczurzą główkę.
Następnego dnia nikt nie był do końca pewny dlaczego przed gabinetem wicedyrektorki stoi wazon, w którym utkwił tłusty, łaciaty szczur, ale niewielu miało odwagę o to zapytać. Szczególnie siódmy rok Gryffindoru.
Wydawało jej się, że w ciągu swoich wielu lat spędzonych w murach tej szkoły widziała, lub przynajmniej słyszała, o dosłownie wszystkich sposobach łamania tutejszego regulaminu na najbardziej fantazyjne sposoby (o ironio, najczęściej w wykonaniu uczniów Gryffindoru - z biegiem lat coraz częściej miała wrażenie, że jej najbardziej zależy na tym, żeby jej dom wygrywał turnieje, ale potrafiła sobie pewne rzeczy wyjaśnić. W końcu uczniowie nie musieli po każdej porażce użerać się z opiekunami innych domów, których udawana skromność tylko dolewała oliwy do ognia jej ambicji), ale...
Ale to...
W końcu zatrzymała się przed własnym biurkiem tak nagle, że aż poczuła jak jej płuca wciąż gnane pędem uderzają tępo o twardą ścianę jej żeber i wbiła przenikliwe, acz nieco zażenowane, spojrzenie w leżący na jej biurku bukiecik uroczych, błękitnych różyczek. Już gdyby sam fakt, że znalazła go przymocowanego do drzwi sali, w której miała prowadzić zajęcia nie był wystarczająco denerwujący, to na jej nieszczęście całe drugie roczniki Hufflepuffu i Gryffindoru miały przynajmniej kwadrans na dokładne obejrzenie każdej jego części. W tym, o Merlinie! Liściku.
Pachnący cytrusami, błękitny kawałek grubego, tłoczonego papieru przymocowanego do kwiatów był zły sam w sobie, ale to widniejące na nim słowa sprawiały, że ciągle nie mogła się zdacydować co do tego, czy jest bardziej wściekła, czy zażenowana.
"Wczoraj to były szczury, wiele mnie Pani nauczyła."
To wszem i wobec głosiło proste jak pisane przy linijce pismo, ale to nie było wszystko. Prawdziwy koszmar czaił się na, o zgrozo, różowym rewersie kartki.
"Nauczyła mnie też pani kochać. Na zawsze wierny - Adorator B."
Wicedyrektorka opadła ciężko na fotel i odruchowo sięgnęła do szuflady, w której trzymała herbatniki. Jeśli przyjmowanie ludzi w jej gabinecie czegokolwiek ją nauczyło przez te wszystkie lata, to były to dobre maniery. A przy dłuższych wizytach mniej służbowych wypadało zaoferować coś do picia i do jedzenia. Musiała w końcu dawać przykład.
W połowie trzeciego herbatnika udało jej się jakoś opamiętać. Wzięła głęboki oddech, pomyślała o ilości papierkowej roboty, która na nią czekała z okazji rychłego przybycia nowego nauczyciela astrologii, a ponura wizja kolejnych nocy spędzonych przy tym własnie biurku (i idący z nią lekki ból w okolicach kości ogonowej) okazała się idealnym wademekum na jej zszargane nerwy.
Kto by pomyślał, że biurokracja zabija nie tylko entuzjazm.
Już spokojniej przełknęła ostatni kawałek ciastka ostrożnie je przeżuwając i zamknęła szufladę ze słodyczami. W końcu postanowiła wziąć do ręki kwiaty, pierwszy raz od momentu, w którym rzuciła je na blat zaraz po wejściu, ale zrobiła to ostrożnie - jakby bukiet w każdej chwili miał zmienić się w szczury, z których rzekomo został zrobiony.
Nie miała w zwyczaju skreślać hipotez póki nie miała pewności, że te na pewno nie są prawdziwe, a jak na razie nie miała powodów by nie uważać tego za wyjątkowo elokwentny żart wymierzony w jej osobę.
Po wstępnych oględzinach uznała jednak, że ani jedna elegancko przycięta różyczka w kolorze letniego nieba nie ma odstającego ogona lub wąsów i pozwoliła sobie na lekkie rozluźnienie, choć czuła, że szczęka zaczyna ją boleć od mocnego zaciskania zębów. Nie musiała patrzeć w lustro by domyślić się, że jej usta ściśnięte są w ledwo dostrzegalną, jasną kreskę, a zmarszczone brwi sprawiają, że jeszcze bardziej niż zwykle przypominała wściekłą kocicę, ale jej podejrzenia szybko potwierdziła mina gościa, który postanowił wejść do jej gabinetu na jeden z najbardziej widowiskowych sposobów, jakie miała okazję zobaczyć w swojej karierze.
Wysoki, rudy Gryfon z siódmej klasy, którego pamiętała wyjątkowo dobrze przez kilka szlabanów, które odbył w tych właśnie czterech ścianach (po nieudanych, nocnych eskapadach z dziewczyną, która albo nie istniała, albo miała niezwykły talent do ulatniania się, gdy tylko jej chłopak zostawał przyłapany na wymykaniu się do kuchni) dosłownie wpadł przez drzwi bez jakiejkolwiek zapowiedzi.
Słowo "wpadł" było tutaj kluczowe, jako że równie szybko, jak jego nos przekroczył próg, tak runął do przodu, na szczęście lądując na podłokietniku fotela, który nieco zamortyzował upadek. Prawdopodobnie gdyby Minerwa już od dłuższej chwili nie siedziała jak na szpilkach natychmiast zerwałaby się na równe nogi, ale w tej chwili wystarczyło jej szybkie przesunięcie oczami po na wpół leżącej sylwetce kilka metrów przed nią, oraz kilka kiepsko stłumionych śmiechów płynących zza szybko zamkniętych drzwi, żeby zrozumiała na co patrzy.
Ten oto młodzieniec został wepchnięty do jej gabinetu. Nie było to dość częste zdarzenie, a w świetle wydarzeń tego dnia i doprowadzającego jej do szewskiej pasji bukietowi, była w stanie dość szybko wysnuć pewną teorię.
Powoli wstała z fotela, nie robiąc niczego, żeby załagodzić swój wyraz twarzy (bo choć miała ochotę chłopakowi odpuścić, patrząc na to, że o mały włos nie rozkwasił się na dywaniku, to miała wyjątkowo pieski dzień, a on był pierwszym podejrzanym) i w kilku krokach znalazła się tuż obok niego.
- Proszę wstać, Panie Johnson. - Powiedziała szorstko, ale zaoferowała mu dłoń, by łatwiej było mu podnieść się na równe nogi.
Nastolatek z ulgą przyjął pomoc, ale jego skóra stała się nagle przynajmniej o dwa tony bledsza, gdy tylko ich spojrzenia się skrzyżowały.
- Pani Profesor, ja... - Zaczął niepewnie, szybko wyrywając rękę z jej uścisku i kładąc ją na karku z czymś, co przy normalnym ukrwieniu twarzy pewnie można by było uznać za rumieńce, ale...
- Cisza. - Przerwała mu kobieta, po czym wskazała na drugi fotel, stojący bezpośrednio naprzeciw jej biurka. Uczeń szybko wykonał niewypowiedziane polecenie z miną szczeniaka, który wie, że pogryzł właścicielowi buty, ale wciąż ma nadzieję na smakołyk za posłuchanie komendy.
Rozbrajające, na swój sposób.
- Patrząc po pana niezwykłym wejściu... - Tu uprzejmie zrobiła przerwę na to, by chłopak mógł jęknąć żałośnie pod nosem. - Zgaduję, że jest pan w jakiś sposób powiązany z wydarzeniem dnia. Czy mam rację? - Mówiła powoli, starając się jak najbardziej stłumić kotłującą się w niej złość, bo choć nie chciała tego przed sobą przyznać, kwiaty na drzwiach wywołały niemałą sensację, której skutki czuła przez cały dzień.
Chłopak w odpowiedzi zaczął nerwowo wwiercać się kciukami w swoje kolana, skrupulatnie unikając wzroku nauczycielki, który wciąż był wbity w jego twarz. Wielokrotnie już słyszał o przeszywającym spojrzeniu dyrektora, ale teraz z lekkim przerażeniem odkrył, że wzrok wicedyrektorki niemalże otwierał mu czaszkę.
W końcu wybełkotał coś niezrozumiałego, jakby kurcząc się w sobie, co w połączeniu z rosnącym na twarzy rumieńcem zaczęło upodabniać go do wyjątkowo niekształtnego pomidora.
- Proszę mówić głośno i wyraźnie. - Ostry głos Minerwy przeciął powietrze jak bicz, a rudzielec natychmiast wyprostował się jak struna, choć wciąż patrzył raczej na czubek ciasnego koka kobiety, niż na jej twarz.
- Tak... T-to ja to zrobiłem... - Wykrztusił w końcu, choć musiało go to wiele kosztować. - A-ale nie chciałem zrobić niczego złego..! Myślałem, ż-że nikt tego nie zoba-
- Panie Johnson.
- T-tak? - Głos nastolatka podniósł się nienaturalnie o kilka oktaw.
- Czy to... - Tu kobieta przesunęła niebieskie kwiatki na środek biurka, a chłopak zrobił taką minę, jakby pokazywała mu narzędzie zbrodni, którym zabił całą szkółkę niedzielną w przypływie amoku. - Są kwiaty stworzone przez transmutację żywych szczurów?
Przez chwilę rudzielec przyglądał się wicedyrektorce z brwiami niemalże układającymi się w znak zapytania, ale kobieta nie dawała mu się przejrzeć. W końcu kiwnął powoli głową, po czym znów wrócił do wbijania sobie kciuków w kolana. Przez chwilę Minerwa patrzyła to na kwiaty, to na biedne stawy młodzieńca, aż w końcu odłożyła bukiet na miejsce i splotła długie palce na blacie.
- Świetna robota. Jeśli powtórzy pan ten wyczyn na zajęciach, chyba będę musiała ponownie przemyśleć pana ocenę. - Całą swoją siłę włożyła w to, żeby jej usta nie wygięły się w uśmiechu.
Znała Johnsona już parę lat i wiedziała, że to chłopak tyle naiwny, co poczciwy. Zdawała sobie też sprawę z tego, że od zawsze miał ciągoty do transmutacji, choć nie spodziewała się, że jego sympatia zostanie wymierzona również w nią samą.
Dała mu chwilę na przetworzenie informacji, a świadcząc po jego szeroko otwartych ustach i tępym spojrzeniu brązowych oczu nie szło mu to łatwo, po czym westchnęła ciężko.
-Wolałabym też, żeby upust swojemu talentowi dawał pan w regulaminowy sposób. Póki co jestem w stanie przymknąć na to oko, ale oczekuję, że to ostatni raz. Może pan wyjść. - Dodała po krótkiej przerwie, chcąc popchnąć chłopaka do działania innego niż bezmyślne gapienie się w nią jak w Tesrtala ubranego w hawajską koszulę.
Ostatecznie rudzielec otrząsnął się i szybko wstał, o mały włos nie uderzając całym ciałem o biurko i niemalże pobiegł w kierunku drzwi.
-Panie Johnson? - Zatrzymała go jeszcze ostatni raz, gdy jego dłoń spoczywała już na klamce, po czym posłała mu lekki uśmiech. - Plus pięć punktów dla Gryffindoru.
Gdy czerwony jak burak nastolatek wystrzelił z jej gabinetu odetchnęła z ulgą. Prawdopodobnie za bardzo mu pobłażała, ale czysto teoretycznie nie zrobił niczego złego - w końcu to jego reputacja ucierpiała bardziej od jej własnej.
Nagle bardzo zmęczona machnęła lekko różdżką, a na biurku pojawiła się mała, szklana waza, w którą wsadziła bukiet. Już miała nawet przyznać sama przed sobą, że (pomijając całkowicie żenujący liścik) był to całkiem miły gest, gdy jeden z kwiatostanów zmienił się z cichym piskiem w szczurzą główkę.
Następnego dnia nikt nie był do końca pewny dlaczego przed gabinetem wicedyrektorki stoi wazon, w którym utkwił tłusty, łaciaty szczur, ale niewielu miało odwagę o to zapytać. Szczególnie siódmy rok Gryffindoru.
WOW
- Caroline Rockers
Re: Loteria Listopad
Sro Lis 25, 2015 3:54 pm
Natalie: Porywające jak woda w jeziorze.
Remus: Wydawało mi się, że to Twoja postać.
Gall: Wydawało mi się, że to Twoja postać.
Remus: Wydawało mi się, że to Twoja postać.
Gall: Wydawało mi się, że to Twoja postać.
- Gall Cacti
Re: Loteria Listopad
Sro Lis 25, 2015 4:06 pm
Hm... Poproszę to, czego się nie spodziewam (∪^ω^)
- Kaylin Wittermore
Re: Loteria Listopad
Sro Lis 25, 2015 4:07 pm
Poproszę amulet wysysający życie w takim razie D:
- Remus J. Lupin
Re: Loteria Listopad
Sro Lis 25, 2015 6:10 pm
Poproszę o: coś czego się nie spodziewam :3
- Riley Acquart
Re: Loteria Listopad
Pią Lis 27, 2015 8:11 am
...Jam jest Pierwszy, Ostatni i Żyjący.
Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków
i mam klucze Śmierci i Otchłani...
Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków
i mam klucze Śmierci i Otchłani...
Apokalipsa Świętego Jana.
Różdżka delikatnie przesuwała się po linii tekstu czytanej księgi, pozostawiając nadpalone znamię w miejscach styku magii i pergaminu. Blade oczy Czarnego Pana z uwagą śledziły to, co w Świętej Księdze było ukryte. Magiczne słowa przepowiadały Ostateczny Koniec, lecz to nie schyłek ludzkości był dla Lorda Voldemorta najważniejszy. On skupił się na czymś innym... materialnym.
Klucze Śmierci i Otchłani...
Czy te dwa insygnia istnieją naprawdę? A może to tylko symbolika?
Mężczyzna zamknął księgę i energicznie odsunął ją od siebie. W swych dłoniach wciąż trzymał różdżkę... głaskał ją opuszkami palców, lecz robił to mimowolnie. Wzrok miał bowiem nieobecny i pusty niczym trup. Nagle na jego twarzy zawitał uśmiech... Złowrogi i Straszny. Myśli Czarnego Pana znów krążyły wokół władzy. Władzy nad Życiem i Śmiercią. Pragnął Władzy Absolutnej. Chciał być Bogiem Nowego Świata, a dzięki tej księdze już wiedział jak tego dokona...
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach