- Elizabeth Talbot
Mieszkanie państwa Talbot
Pią Maj 15, 2015 7:16 pm
Położone na obrzeżach Londynu, wypełnione po brzegi dziełami sztuki - nie takie małe, ale wciąż przytulne gniazdko państwa Talbot.
/większy opis pojawi się pewnie... kiedyś/
/większy opis pojawi się pewnie... kiedyś/
- Elizabeth Talbot
Re: Mieszkanie państwa Talbot
Pią Maj 15, 2015 7:47 pm
Środa, 1 kwietnia 1978 roku /idę za przykładem Pottera i zaczynam notować początki sesji./
Najpierw dało się usłyszeć suchy trzask obracającej się płyty. Potem delikatne palce ostrożnie ułożyły igłę gramofonu w odpowiednim miejscu i salon wypełniła muzyka. Dziś wyjątkowo Liza nie sięgała po klasyków. Dziś słuchała czegoś znacznie bliższego swoim czasom. Głos Edith Piaf kojarzył jej się zawsze z domem i był jednym ze sposobów na leczenie tęsknoty za pozostawioną we Francji rodziną. Niewątpliwy znak, że dostała dziś list z Paryża. Wprawdzie jakieś listy ze stolicy otrzymywała niemal codziennie, ale ten był wyjątkowy. Opatrzony mugolskimi znaczkami, zapisany mugolskiem wiecznym piórem. Od jej kochanej kuzynki, Dominique. Jak łatwo się domyślić - mugolki. Jedynej, z którą Liza wciąż utrzymywała kontakt, którą odwiedzała czasem w rodzinnym domu pod Paryżem. W domu, w którym się wychowywała przez pierwsze 13 lat swojego życia. Potem jej matka zmarła i razem z ojcem - wtedy jako panna Rosier - pojechała do Anglii. Ale o ile można wyciągnąć kobietę z Francji, to nie da się wyciągnąć Francji z kobiety. To zawsze utrudniało jej życie, stawiało ją nieco z boku. Rysowało niewidzialną, ale wyczuwalną granicę między nią, a resztą rodziny. Nauczyła się wprawdzie jak być Brytyjką, ale nie mogła przy tym przestać być Francuzką. I to nigdy się nie zmieni. Podobnie jak jej miłość do wina, francuskiego impresjonizmu i Edith Piaf, właśnie.
- Il me parle tout bas, je vois la vie en rose... - nuciła, pod nosem, oparta o parapet okna, jednocześnie śledząc wzrokiem kolejne wersety listu. Liza bardzo lubiła śpiewać i na szczęście los obdarzył ją całkiem niezłym głosem (inaczej życie z nią mogłoby być nieco bardziej uciążliwe; wszak śpiewać każdy może - trochę lepiej lub trochę gorzej). List zastał ją w ich mugolskiej skrzynce (na której trzymanie wciąż nalegała), gdy wróciła z pracy. Miała za sobą długi i wyczerpujący dzień w Ministerstwie, więc szczerze się ucieszyła widząc taką niespodziankę. Liczyła na jakieś nowe opowieści o swojej 6-letniej siostrzenicy, córce Dominique. I nie przeliczyła się! Uśmiechała się do siebie i do listu, czytając o kolejnych wyczynach malutkiej Clarissy. Od tej czynności oderwał ją znajomy dźwięk - zgrzyt klucza w zamku.
- Czy to ty, mon amour? - zawołała w stronę przedpokoju, z radością wyraźnie słyszalną w głosie. Czyżby jej drogi małżonek wrócił dziś wcześniej? Czy to może ona spędziła dobre czterdzieści minut, które dzieliło ją zwykle od jego powrotu wciąż w swojej eleganckiej szmaragdowej szacie, boso krążąc po salonie z listem? C'est la vie. Wszystko możliwe! Utkwiła spojrzenie ciemnych tęczówek w drzwiach salonu, oczekując, że zaraz ujrzy tam swojego Alexandra.
Najpierw dało się usłyszeć suchy trzask obracającej się płyty. Potem delikatne palce ostrożnie ułożyły igłę gramofonu w odpowiednim miejscu i salon wypełniła muzyka. Dziś wyjątkowo Liza nie sięgała po klasyków. Dziś słuchała czegoś znacznie bliższego swoim czasom. Głos Edith Piaf kojarzył jej się zawsze z domem i był jednym ze sposobów na leczenie tęsknoty za pozostawioną we Francji rodziną. Niewątpliwy znak, że dostała dziś list z Paryża. Wprawdzie jakieś listy ze stolicy otrzymywała niemal codziennie, ale ten był wyjątkowy. Opatrzony mugolskimi znaczkami, zapisany mugolskiem wiecznym piórem. Od jej kochanej kuzynki, Dominique. Jak łatwo się domyślić - mugolki. Jedynej, z którą Liza wciąż utrzymywała kontakt, którą odwiedzała czasem w rodzinnym domu pod Paryżem. W domu, w którym się wychowywała przez pierwsze 13 lat swojego życia. Potem jej matka zmarła i razem z ojcem - wtedy jako panna Rosier - pojechała do Anglii. Ale o ile można wyciągnąć kobietę z Francji, to nie da się wyciągnąć Francji z kobiety. To zawsze utrudniało jej życie, stawiało ją nieco z boku. Rysowało niewidzialną, ale wyczuwalną granicę między nią, a resztą rodziny. Nauczyła się wprawdzie jak być Brytyjką, ale nie mogła przy tym przestać być Francuzką. I to nigdy się nie zmieni. Podobnie jak jej miłość do wina, francuskiego impresjonizmu i Edith Piaf, właśnie.
- Il me parle tout bas, je vois la vie en rose... - nuciła, pod nosem, oparta o parapet okna, jednocześnie śledząc wzrokiem kolejne wersety listu. Liza bardzo lubiła śpiewać i na szczęście los obdarzył ją całkiem niezłym głosem (inaczej życie z nią mogłoby być nieco bardziej uciążliwe; wszak śpiewać każdy może - trochę lepiej lub trochę gorzej). List zastał ją w ich mugolskiej skrzynce (na której trzymanie wciąż nalegała), gdy wróciła z pracy. Miała za sobą długi i wyczerpujący dzień w Ministerstwie, więc szczerze się ucieszyła widząc taką niespodziankę. Liczyła na jakieś nowe opowieści o swojej 6-letniej siostrzenicy, córce Dominique. I nie przeliczyła się! Uśmiechała się do siebie i do listu, czytając o kolejnych wyczynach malutkiej Clarissy. Od tej czynności oderwał ją znajomy dźwięk - zgrzyt klucza w zamku.
- Czy to ty, mon amour? - zawołała w stronę przedpokoju, z radością wyraźnie słyszalną w głosie. Czyżby jej drogi małżonek wrócił dziś wcześniej? Czy to może ona spędziła dobre czterdzieści minut, które dzieliło ją zwykle od jego powrotu wciąż w swojej eleganckiej szmaragdowej szacie, boso krążąc po salonie z listem? C'est la vie. Wszystko możliwe! Utkwiła spojrzenie ciemnych tęczówek w drzwiach salonu, oczekując, że zaraz ujrzy tam swojego Alexandra.
- Alexander Talbot
Re: Mieszkanie państwa Talbot
Sob Maj 16, 2015 11:05 pm
Choć praca w takim miejscu jak oddział zamknięty bywała bardzo męcząca i frustrująca, często bywała też całkiem satysfakcjonująca. Szczególnie dla osoby tak odpornej psychicznie jak Alexander Talbot, który albo przeżywał coś głęboko w sobie, albo nie przeżywał tego w ogóle, albo było to przeżywanie dla samego przeżycia, przelotne, mało znaczące lub znaczące niewystarczająco, aby wpłynąć na jego życie. W całej swej próżności zazwyczaj też bardziej dostrzegał pozytywy, własne dokonania zamiast tego, co się nie powiodło - a nawet jeśli, odkładał to na później bądź na bieżąco kombinował jak poprawić stan rzeczy.
Tak czy inaczej, w tej chwili, gdy wreszcie stanął przed drzwiami swego ukochanego domu, trudno było powiedzieć, do której z tych jakże licznych kategorii można zaliczać jego obecne samopoczucie. Choć musiał przyznać to z pewnym niesmakiem, czuł się zadziwiająco zmęczony i choć jego dzisiejsze dokonania mogły być nawet zadowalające (w końcu każdy sukces powinien poprawiać samopoczucie), w tym momencie Alex nie potrafił się cieszyć nawet tym. Po całym, męczącym dniu, ten mężczyzna z zadziwiającym wigorem, teraz wracał zaskakująco wręcz zmęczony. Odbijało się to w jego spojrzeniu, teraz nie tak bystrym oraz subtelnie ospałych ruchach. Nie był jednak tak zmęczony, aby nie dosłyszeć swojej najdroższej żony, której sama obecność sprawiła, że nabrał życia. Zdjął z siebie płaszcz i odwiesił go w przedpokoju, pozostawiając tam wszystkie inne zbędne rzeczy - chociażby teczkę czy klucze. Zdjął także buty (jakże nieelegancko, lecz nikt go raczej za to nie skarci, żona zresztą też boso po pokoju krążyła) i na samych skarpetkach przeszedł do pokoju, gdzie zastał kobietę swojego życia.
- Och, Lizo, muszę przyznać, że ten dzień był wybitnie męczący. - Powiedział, w pierwszej chwili jakoś nie poświęcając uwagi jej stanowi, ubiorowi czy nawet zachowaniu. - W tym momencie najchętniej napiłbym się jakiegoś dobrego trunku, na przykład whisky, rocznik tysiąc... - W tym momencie zatrzymał się, spojrzał na kobietę, jakby doszukując się jakichkolwiek zmian w jej wyglądzie. O ile coś mu nie pasowało, a może coś go intrygowało, nie mógł dojść co to takiego. Przez otępienie wywołane zmęczeniem, rzecz jasna. - Czy coś mnie ominęło, kochaniutka? - Spytał, ostatecznie rezygnując z alkoholu. Jego brwi ściągnęły się przy tym nieco. Nie miał już na sobie żadnych szat uzdrowiciela, ale koszulę wsuniętą w proste, acz eleganckie spodnie.
Tak czy inaczej, w tej chwili, gdy wreszcie stanął przed drzwiami swego ukochanego domu, trudno było powiedzieć, do której z tych jakże licznych kategorii można zaliczać jego obecne samopoczucie. Choć musiał przyznać to z pewnym niesmakiem, czuł się zadziwiająco zmęczony i choć jego dzisiejsze dokonania mogły być nawet zadowalające (w końcu każdy sukces powinien poprawiać samopoczucie), w tym momencie Alex nie potrafił się cieszyć nawet tym. Po całym, męczącym dniu, ten mężczyzna z zadziwiającym wigorem, teraz wracał zaskakująco wręcz zmęczony. Odbijało się to w jego spojrzeniu, teraz nie tak bystrym oraz subtelnie ospałych ruchach. Nie był jednak tak zmęczony, aby nie dosłyszeć swojej najdroższej żony, której sama obecność sprawiła, że nabrał życia. Zdjął z siebie płaszcz i odwiesił go w przedpokoju, pozostawiając tam wszystkie inne zbędne rzeczy - chociażby teczkę czy klucze. Zdjął także buty (jakże nieelegancko, lecz nikt go raczej za to nie skarci, żona zresztą też boso po pokoju krążyła) i na samych skarpetkach przeszedł do pokoju, gdzie zastał kobietę swojego życia.
- Och, Lizo, muszę przyznać, że ten dzień był wybitnie męczący. - Powiedział, w pierwszej chwili jakoś nie poświęcając uwagi jej stanowi, ubiorowi czy nawet zachowaniu. - W tym momencie najchętniej napiłbym się jakiegoś dobrego trunku, na przykład whisky, rocznik tysiąc... - W tym momencie zatrzymał się, spojrzał na kobietę, jakby doszukując się jakichkolwiek zmian w jej wyglądzie. O ile coś mu nie pasowało, a może coś go intrygowało, nie mógł dojść co to takiego. Przez otępienie wywołane zmęczeniem, rzecz jasna. - Czy coś mnie ominęło, kochaniutka? - Spytał, ostatecznie rezygnując z alkoholu. Jego brwi ściągnęły się przy tym nieco. Nie miał już na sobie żadnych szat uzdrowiciela, ale koszulę wsuniętą w proste, acz eleganckie spodnie.
- Elizabeth Talbot
Re: Mieszkanie państwa Talbot
Nie Maj 17, 2015 10:54 am
Oto i był! Alexander wszedł do salonu, a Liza poczuła przyjemne łaskotanie w brzuchu. Te metaforyczne motylki... Jak to było możliwe, że mimo tak wielu lat wciąż były momenty, gdy czuła się przy nim jak zakochana nastolatka? Nie umiała znaleźć na to odpowiedzi i chyba nawet nie chciała. Grunt, że wszystko działało jak należy. Posłała mu uśmiech, który jednak nieco zbladł, gdy dostrzegła jego zmęczone spojrzenie i nieco bardziej niż zwykle zmierzwione włosy. Czyżby ciężki dzień w szpitalu? Liza złożyła list na pół i odłożyła go na stojący obok stolik do kawy. Wieści z Francji nie były już tak istotne jak jeszcze chwilę temu, bo przecież nic nie było dla niej równie ważne jak pan Talbot. W kilku bezszelestnych krokach przemierzyła salon, nawet na moment nie spuszczając z niego wzroku. Jej ciemne tęczówki jeszcze chwile temu pełne radości teraz zrobiły się czujne. Obserwowała zmiany zachodzące na jego twarzy i nie musiała się nawet szczególnie starać w czasie ich analizowania - znała go przecież na wylot. Bez swoich obcasów, była mniejsza o głowę, więc żeby złożyć na jego ustach lekki pocałunek, musiała się odrobinę wspiąć na palce. Posłała mu ciepły uśmiech i ujęła jego dłonie.
- Dostałam list od Dominique. - wyjaśniła, by szybko rozwiać jego domysły, gdy gdzieś w tle jej rodaczka Edith śpiewała, że nie żałuje śmiechu. - Przesyła pozdrowienia. - dodała jeszcze i pociągnęła go w kierunku sofy, na której to zaraz usadziła go stanowczo. Zajęła miejsce obok, jedną nogę podciągając pod siebie (nieelegancko, ale przecież była w domu!). Jej ciężka, elegancka szata szeleściła cicho przy każdym ruchu, co dopiero teraz sobie uświadomiła. Będzie musiała się zaraz przebrać, bo nie był to najwygodniejszy ubiór jaki można sobie wyobrazić w domowych pieleszach. Ale najpierw załatwi istotne sprawy. Potem zamartwi się drobiazgi jak wygodny ubiór.
- A teraz powiedz, mon cher, którego rocznika chcesz się napić. Myślę, że ja też pozwolę sobie dziś na szklaneczkę czegoś mocniejszego. - w ręce trzymała już różdżkę, którą była gotowa machnąć w stronę barku. Jednak jej słowa były czymś więcej niż pytaniem o szlachetną whisky. To było zaproszenie do dalszej rozmowy. Alexander często opowiadał jej o swojej pracy, a ona zawsze słuchała (mniej lub bardziej uważnie, zależnie od okoliczności). Dziś wydawał się bardziej niż zwykle wyczerpany, a to budziło w niej niepokój. Czy może stało się coś złego? Ostatnimi czasy Liza bywała bardzo wyczulona na takie rzeczy. Tyle niedobrych rzeczy działo się w kraju... Chciała więc jak najszybciej rozpoznać sytuację, by wiedzieć czy ma powód do zmartwień.
- Dostałam list od Dominique. - wyjaśniła, by szybko rozwiać jego domysły, gdy gdzieś w tle jej rodaczka Edith śpiewała, że nie żałuje śmiechu. - Przesyła pozdrowienia. - dodała jeszcze i pociągnęła go w kierunku sofy, na której to zaraz usadziła go stanowczo. Zajęła miejsce obok, jedną nogę podciągając pod siebie (nieelegancko, ale przecież była w domu!). Jej ciężka, elegancka szata szeleściła cicho przy każdym ruchu, co dopiero teraz sobie uświadomiła. Będzie musiała się zaraz przebrać, bo nie był to najwygodniejszy ubiór jaki można sobie wyobrazić w domowych pieleszach. Ale najpierw załatwi istotne sprawy. Potem zamartwi się drobiazgi jak wygodny ubiór.
- A teraz powiedz, mon cher, którego rocznika chcesz się napić. Myślę, że ja też pozwolę sobie dziś na szklaneczkę czegoś mocniejszego. - w ręce trzymała już różdżkę, którą była gotowa machnąć w stronę barku. Jednak jej słowa były czymś więcej niż pytaniem o szlachetną whisky. To było zaproszenie do dalszej rozmowy. Alexander często opowiadał jej o swojej pracy, a ona zawsze słuchała (mniej lub bardziej uważnie, zależnie od okoliczności). Dziś wydawał się bardziej niż zwykle wyczerpany, a to budziło w niej niepokój. Czy może stało się coś złego? Ostatnimi czasy Liza bywała bardzo wyczulona na takie rzeczy. Tyle niedobrych rzeczy działo się w kraju... Chciała więc jak najszybciej rozpoznać sytuację, by wiedzieć czy ma powód do zmartwień.
- Alexander Talbot
Re: Mieszkanie państwa Talbot
Nie Maj 17, 2015 12:26 pm
Dominique, Dominique… Powtarzał to imię w myślach rzez chwilę, przeszukując każdą szufladę swej pamięci. Zmęczenie, naturalnie, niczego nie ułatwiało. Doprawdy, wstyd nie pamiętać tak ważnych osób! Na szczęście przypomniał sobie całkiem szybko. Niedobrze, niedobrze… Skoro potrzebował chwili na rozpoznanie tak oczywistych spraw, było naprawdę źle! Nie tak źle jednak, aby nie skorzystać z kojącej obecności małżonki i pomaszerować prosto do sypialni, rzecz jasna.
Odwzajemnił krótko ten delikatny pocałunek (sama myśl – jakże jednak prawdziwa – o tym, że i on przy niej czuł się jak nastolatek, budziła w nim drobne zakłopotanie, zabarwione jednak wesołymi cętkami rozbawienia i miłości, kolorowymi jak obrazy Moneta) i uśmiechnął się szczerze, choć lekko. Prawdę powiedziawszy, tyleż martwiło go jej zmartwienie co do jego stanu, ileż cieszyło. Cieszyło niemal tak, jak choćby dotyk jej dłoni. Żałował, że jest w tak opłakanym stanie, bo chętniej zaprosiłby ją teraz do tańca, niż pozwalał jej na bezsensowną troskę. W końcu nic mu nie jest! Wychodził z założenia, że jest to chwilowe zasłabnięcie, które minie natychmiastowo po szklaneczce odpowiedniego trunku. Jak zresztą zawsze w takich momentach.
– Pozdrów ją także, jeśli będziesz tylko pisać odpowiedź i przekaż jej moje podziękowania. – Powiedział, grzecznie dając się prowadzić w kierunku siedziska. Nie protestował, kiedy go sadzała (zresztą, kobiecie się nie odmawia, jak to mówią; od siebie natomiast mógłby dodać, że szczególnie, gdy cię sadza i proponuje szklaneczkę dobrego alkoholu). Czasami się zastanawiał, jakim cudem trafił na tak wspaniałą kobietę. Któregoś wieczoru doszedł nawet do wniosku, że niemal nie jest jej godzien, ale skoro już ją ma, to ani myślał w jakikolwiek sposób oddać. Tylko idioci oddają największe skarby, a już na pewno nie on. – Sądzę, że miło byłoby się nawet spotkać przy najbliższej okazji. – Powiedział, opierając się wygodnie.
Słysząc zaś jej słowa, zamknął na chwilę oczy. Tekst piosenki, jak i magiczny głos wykonawczyni przenikały do jego umysłu i delektował się chwilę muzyką.
- Prawdę powiedziawszy, kochanie, ten francuski klimat sprawia, że niedługo ja, rodowity Anglik, sam poczuję się Francuzem. Mam zatem propozycję nie do odrzucenia. – Spojrzał na nią z uśmiechem, jednak nie odsuwał głowy od oparcia. Ułożył dłoń na jej dłoni i pogłaskał ją delikatnie kciukiem. – Ja naleję nam jakiegoś dobrego czerwonego Bordeaux, a ty przebierzesz się w coś wygodniejszego, bo zakładam, że jeśli miałabyś słuchać opowieści w tym ubraniu, skończyłoby się na tym, że byłabyś bardziej zmęczona niż ja. – Powiedział, i choć słów było wiele, nie mówił tego w jakimś słowotoku, ale spokojnie wymawiając wszystko z czystym, angielskim akcentem. Tak czystym i tak angielskim, że nawet nazwa francuskiego wina zabrzmiała jak zaproszenie na herbatkę. Uśmiechał się przy tym w ten jakże niewinny sposób, a na sam koniec przyłożył sobie jej dłoń do ust, aby pocałować jej wierzch krótko.
Odwzajemnił krótko ten delikatny pocałunek (sama myśl – jakże jednak prawdziwa – o tym, że i on przy niej czuł się jak nastolatek, budziła w nim drobne zakłopotanie, zabarwione jednak wesołymi cętkami rozbawienia i miłości, kolorowymi jak obrazy Moneta) i uśmiechnął się szczerze, choć lekko. Prawdę powiedziawszy, tyleż martwiło go jej zmartwienie co do jego stanu, ileż cieszyło. Cieszyło niemal tak, jak choćby dotyk jej dłoni. Żałował, że jest w tak opłakanym stanie, bo chętniej zaprosiłby ją teraz do tańca, niż pozwalał jej na bezsensowną troskę. W końcu nic mu nie jest! Wychodził z założenia, że jest to chwilowe zasłabnięcie, które minie natychmiastowo po szklaneczce odpowiedniego trunku. Jak zresztą zawsze w takich momentach.
– Pozdrów ją także, jeśli będziesz tylko pisać odpowiedź i przekaż jej moje podziękowania. – Powiedział, grzecznie dając się prowadzić w kierunku siedziska. Nie protestował, kiedy go sadzała (zresztą, kobiecie się nie odmawia, jak to mówią; od siebie natomiast mógłby dodać, że szczególnie, gdy cię sadza i proponuje szklaneczkę dobrego alkoholu). Czasami się zastanawiał, jakim cudem trafił na tak wspaniałą kobietę. Któregoś wieczoru doszedł nawet do wniosku, że niemal nie jest jej godzien, ale skoro już ją ma, to ani myślał w jakikolwiek sposób oddać. Tylko idioci oddają największe skarby, a już na pewno nie on. – Sądzę, że miło byłoby się nawet spotkać przy najbliższej okazji. – Powiedział, opierając się wygodnie.
Słysząc zaś jej słowa, zamknął na chwilę oczy. Tekst piosenki, jak i magiczny głos wykonawczyni przenikały do jego umysłu i delektował się chwilę muzyką.
- Prawdę powiedziawszy, kochanie, ten francuski klimat sprawia, że niedługo ja, rodowity Anglik, sam poczuję się Francuzem. Mam zatem propozycję nie do odrzucenia. – Spojrzał na nią z uśmiechem, jednak nie odsuwał głowy od oparcia. Ułożył dłoń na jej dłoni i pogłaskał ją delikatnie kciukiem. – Ja naleję nam jakiegoś dobrego czerwonego Bordeaux, a ty przebierzesz się w coś wygodniejszego, bo zakładam, że jeśli miałabyś słuchać opowieści w tym ubraniu, skończyłoby się na tym, że byłabyś bardziej zmęczona niż ja. – Powiedział, i choć słów było wiele, nie mówił tego w jakimś słowotoku, ale spokojnie wymawiając wszystko z czystym, angielskim akcentem. Tak czystym i tak angielskim, że nawet nazwa francuskiego wina zabrzmiała jak zaproszenie na herbatkę. Uśmiechał się przy tym w ten jakże niewinny sposób, a na sam koniec przyłożył sobie jej dłoń do ust, aby pocałować jej wierzch krótko.
- Elizabeth Talbot
Re: Mieszkanie państwa Talbot
Pon Maj 18, 2015 6:34 pm
Och, ileż ona by teraz dała by zatańczyć! To zawsze była jedna z jej ulubionych form spędzania wolnego czasu. Szczególnie, gdy byli sami i niczym poza muzyką oraz sobą nawzajem nie musieli się przejmować. Ale oczywiście w tej chwili nawet przez myśl jej nie przeszło, by to proponować. Przecież jej kochany mąż, wciąż wymagał jej pełnej uwagi! Zresztą nie dalej jak kwadrans temu zaznała nieco ruchu; tanecznym krokiem kręciła się wszak po całym salonie. Nie lubiła siedzieć w miejscu i miała bardzo specyficzny sposób zarówno na czytanie jak i pisanie listów. Zawsze wiązało się to z dużą ilością chodzenia (lub tańczenia, o ile była w domu)! W Ministerstwie wszyscy jej współpracownicy przywykli już do nieustannego skrzypienia podłogi, gdy dyktowała swoje listy samopiszącemu pióru. Zapewne, gdy przyjdzie czas na odpisywanie kuzynce, też będzie spacerować po salonie, wygłaszając swój długi monolog, który jej pióro skwapliwie zanotuje.
- Oczywiście, przekażę. - odparła właściwie bez zastanowienia, jednocześnie przebiegając palcami po jego policzku w pełnym czułości geście. W takich drobiazgach najlepiej było widać jej oddanie, a teraz również zmartwienie. Zdradzała ją też wciąż obecna zmarszczka między brwiami i zaciśnięte usta. Rozluźniła się jednak na samą myśl o spotkaniu z krewnymi i potencjalnym wyjeździe do Francji. - Przy okazji następnego urlopu... Tak, byłoby wybornie. - ucieszyła się wyraźnie, bo przecież gdzieś na dnie serca nieustannie nosiła tęsknotę za swoim pierwszym domem. Choć gdyby ktoś postawił przed nią wybór: Alexander czy Paryż, nawet przez moment nie wahałaby się przed porzuceniem stolicy Francji, choćby i na wieczność. Niczego wszak w swoim życiu nie chciałaby zmieniać, uznając je za najlepsze jakie mogła dostać od losu. - Mała Clarissa, musiała już tak urosnąć. - dodała ciszej, a w jej głosie pojawiła się dziwna nuta będąca czymś pomiędzy tęsknotą, a zazdrością. Dzieci zawsze były jej słabością, a mała chrześnica zastępowała jej po części te, które musieli przed laty pochować nim posmakowały życia. Ta myśl nieproszona wypłynęła z pilnie strzeżonego miejsca w jej pamięci, ją również na chwilę pogrążając w zamyśleniu. Nie mogła jednak poddać się takim wspomnieniom, bo to zawsze wszystko psuło. Na szczęście Alexander wybrał doskonały moment na zabranie głosu, odciągając ją od smutnych myśli. Roześmiała się pogodnie słysząc jego słowa.
- Czym sobie zasłużyłam na takiego męża, sama nie wiem... - wymruczała całując jego policzek. Potem podniosła się z sofy i machinalnie wygładziła materiał szaty. Znów zaszeleścił jej pod palcami, brzmiąc w jej uszach jak wiele wydanych galeonów i ciężka praca w biurze.
- Dzień, w którym staniesz się Francuzem, najdroższy, będzie dniem, w którym ja zostanę Szkotką. - zażartowała, skradając mu jeszcze jeden pocałunek i nie zwlekając dalej, ruszyła do sypialni. Tam szybko zmieniła niewygodne, służbowe odzienie na znacznie prostszą i milszą w dotyku szatę. Nie była kobietą, którą często można zobaczyć w czymś zbliżonym do mugolskiego ubioru, takiego jak spodnie, chociażby. Liza była damą i to niezależnie od okoliczności. I nie była to gra, czy zabawa. Ona po prostu taka była - elegancka, dobrze wychowana, grzeczna i taktowna w każdej sytuacji. Nie przeszkadzało jej to w żadnym aspekcie jej życia i pozwalała żyć w doskonałej harmonii z jej mężem, który był wszak gentlemanem w każdym calu. Wróciła do salonu (wciąż boso, ale cicho sza!), okryta swoim ulubionym szalem w kolorze wrzosu, w beżowej szacie, która miękko otulała jej kobiecą figurę. Zajęła swoje poprzednie miejsce na sofie i wyciągnęła rękę po kieliszek z winem.
- A teraz mów mi wszystko, najdroższy. - poleciła, nim upiła pierwszy łyk.
/haaa! po 4 godzinach męczarni pokonałam moją blokadę i napisałam <3
- Oczywiście, przekażę. - odparła właściwie bez zastanowienia, jednocześnie przebiegając palcami po jego policzku w pełnym czułości geście. W takich drobiazgach najlepiej było widać jej oddanie, a teraz również zmartwienie. Zdradzała ją też wciąż obecna zmarszczka między brwiami i zaciśnięte usta. Rozluźniła się jednak na samą myśl o spotkaniu z krewnymi i potencjalnym wyjeździe do Francji. - Przy okazji następnego urlopu... Tak, byłoby wybornie. - ucieszyła się wyraźnie, bo przecież gdzieś na dnie serca nieustannie nosiła tęsknotę za swoim pierwszym domem. Choć gdyby ktoś postawił przed nią wybór: Alexander czy Paryż, nawet przez moment nie wahałaby się przed porzuceniem stolicy Francji, choćby i na wieczność. Niczego wszak w swoim życiu nie chciałaby zmieniać, uznając je za najlepsze jakie mogła dostać od losu. - Mała Clarissa, musiała już tak urosnąć. - dodała ciszej, a w jej głosie pojawiła się dziwna nuta będąca czymś pomiędzy tęsknotą, a zazdrością. Dzieci zawsze były jej słabością, a mała chrześnica zastępowała jej po części te, które musieli przed laty pochować nim posmakowały życia. Ta myśl nieproszona wypłynęła z pilnie strzeżonego miejsca w jej pamięci, ją również na chwilę pogrążając w zamyśleniu. Nie mogła jednak poddać się takim wspomnieniom, bo to zawsze wszystko psuło. Na szczęście Alexander wybrał doskonały moment na zabranie głosu, odciągając ją od smutnych myśli. Roześmiała się pogodnie słysząc jego słowa.
- Czym sobie zasłużyłam na takiego męża, sama nie wiem... - wymruczała całując jego policzek. Potem podniosła się z sofy i machinalnie wygładziła materiał szaty. Znów zaszeleścił jej pod palcami, brzmiąc w jej uszach jak wiele wydanych galeonów i ciężka praca w biurze.
- Dzień, w którym staniesz się Francuzem, najdroższy, będzie dniem, w którym ja zostanę Szkotką. - zażartowała, skradając mu jeszcze jeden pocałunek i nie zwlekając dalej, ruszyła do sypialni. Tam szybko zmieniła niewygodne, służbowe odzienie na znacznie prostszą i milszą w dotyku szatę. Nie była kobietą, którą często można zobaczyć w czymś zbliżonym do mugolskiego ubioru, takiego jak spodnie, chociażby. Liza była damą i to niezależnie od okoliczności. I nie była to gra, czy zabawa. Ona po prostu taka była - elegancka, dobrze wychowana, grzeczna i taktowna w każdej sytuacji. Nie przeszkadzało jej to w żadnym aspekcie jej życia i pozwalała żyć w doskonałej harmonii z jej mężem, który był wszak gentlemanem w każdym calu. Wróciła do salonu (wciąż boso, ale cicho sza!), okryta swoim ulubionym szalem w kolorze wrzosu, w beżowej szacie, która miękko otulała jej kobiecą figurę. Zajęła swoje poprzednie miejsce na sofie i wyciągnęła rękę po kieliszek z winem.
- A teraz mów mi wszystko, najdroższy. - poleciła, nim upiła pierwszy łyk.
/haaa! po 4 godzinach męczarni pokonałam moją blokadę i napisałam <3
- Alexander Talbot
Re: Mieszkanie państwa Talbot
Czw Maj 21, 2015 11:03 am
Przepraszamprzepraszamprzepraszam, że dopiero teraz DDD:
Mając taką opiekę, jego zmęczenie nie powinno trwać długo. Zawsze wydawało mu się naprawdę urocze, w jaki sposób ta cudowna kobieta potrafiła odepchnąć własne zachcianki na bok na rzecz dobra swojego męża. Nie, żeby z nim było inaczej – dobrali się naprawdę imponująco dobrze i nic nie było jednostronne. Ani zaangażowanie, ani uczucie. Gdyby tylko nie byli tak w siebie zapatrzeni, mogliby się wręcz ścigać w trosce jedno o drugie! To musiałaby być fascynująca rywalizacja, niemal jak wyścigi konne bądź aukcja dzieł sztuki…
Uśmiechnął się tylko w odpowiedzi na jej słowa, przechylając nawet nieco głowę. Takie drobne pieszczoty sprawiały mu wyjątkową przyjemność, a podobny gest był jak zachęta do kontynuacji. Jej rozluźnienie oznaczało jego ulgę. Gdzieś tam, w samym środku tego niby nieco egoistycznego Talbotowego serca kryła się prawdziwa skarbnica emocji, jakie wywoływały nawet drobne zmiany w zachowaniu żony.
- Musimy pamiętać o zabraniu prezentu dla twojej kuzynki, ofiarujemy go już chyba od roku. – Powiedział, a raczej mruknął z przymkniętymi oczami. Znając go, teraz tak mówił, ale gdy przyjdzie co do czego, prezent ów będzie ostatnią rzeczą, jaka przyjdzie mu do głowy. Dopiero słysząc jej kolejne słowa, otworzył oczy i spojrzał na nią z pewnym zatroskaniem i niezwykłą czułością. Westchnął w duchu, wyobrażając sobie jej myśli. Nie chciał tego, nie chciał, żeby teraz rozdrapywała to, co przecież bolało ich najbardziej. Zadziwiające i jakież okrutne, że zazwyczaj każde, nawet niewyobrażalne szczęście musi mieć w sobie choć cząstkę ponurych barw bólu. Czasem, w bardziej melancholijne dni, wyobrażał sobie, jak wyglądałoby ich życie, gdyby pojawił się ktoś trzeci. Ktoś, kto z upływem lat stawałby się coraz większym powodem do dumy, na kogo patrzyłby i trącał ludzi łokciem, mówiąc „To mój chłopiec!” albo dziewczynka. Tak jednak nigdy nie będzie i umiał się z tym pogodzić, licząc, że jego żona podoła temu także. – Zapewne tak, najdroższa. – Powiedział cicho, melancholijnie patrząc gdzieś w dół niewidzącym wzrokiem. Zaraz jednak odepchnął ten temat daleko od nich, zmiął go jak nieudany szkic i wyrzucił w kąt.
Jej śmiech wywołał jego szerszy uśmiech. W kącikach oczu pojawiły się zmarszczki, nadstawił nawet policzek, gdy tylko zrozumiał, że może otrzymać za to rozbawienie jej odpowiednią nagrodę.
- Twoja troska o mnie jest wystarczająco imponująca, cukiereczku. – Odparł na jej słowa i sam podniósł się z sofy z cichym westchnieniem. Mój Boże, co za męcząca czynność! Odwzajemnił krótko pocałunek, roześmiał się cicho w odpowiedzi na jej słowa i rezygnując tymczasowo z magii (miał jej już dziś wystarczająco), przeszedł się przez salon, aby wyciągnąć zaraz odpowiednią butelkę. Spojrzał na etykietę, uśmiechnął się z zadowoleniem i złapał jeszcze dwa kieliszki. Wrócił potem na sofę, układając wszystko na stoliku przy sofie. Nalał do kieliszków wina z precyzją kelnera, odstawił butelkę i przeczesał jeszcze włosy palcami. Uśmiechnął się na widok żony i jej stroju. Musiał przyznać, że wciąż wyglądała zjawiskowo. Gdy tylko usiadła obok, podał jej kieliszek, łapiąc także swój.
– Pamiętasz jak mówiłem ci o pacjentce, która trafiła do nas dwa tygodnie temu? Jej stan był wówczas naprawdę niepozorny i byliśmy gotowi stwierdzić, że nie jest z nią tak źle. Mój Boże, co za pomyłka! Z czasem jest coraz gorzej. Dziś udało mi się zaradzić kilku nieprzyjemnym tego konsekwencjom, lecz oznaczało to naprawdę duży wysiłek. Jednocześnie musiałem zająć się jeszcze pewnym mężczyzną. – Mówił, raz po raz pociągając krótkiego łyka wina. W końcu odstawił je na bok i wyciągnął ramię, zachęcając ją do przybliżenia się i oparcia o niego. – Chodź do mnie, kochanie, pozwól, że cię obejmę. Twoja bliskość załagodzi całe moje zmęczenie. – Powiedział z uśmiechem. – Opowiedz mi, co robiłaś dziś jeszcze?
Mając taką opiekę, jego zmęczenie nie powinno trwać długo. Zawsze wydawało mu się naprawdę urocze, w jaki sposób ta cudowna kobieta potrafiła odepchnąć własne zachcianki na bok na rzecz dobra swojego męża. Nie, żeby z nim było inaczej – dobrali się naprawdę imponująco dobrze i nic nie było jednostronne. Ani zaangażowanie, ani uczucie. Gdyby tylko nie byli tak w siebie zapatrzeni, mogliby się wręcz ścigać w trosce jedno o drugie! To musiałaby być fascynująca rywalizacja, niemal jak wyścigi konne bądź aukcja dzieł sztuki…
Uśmiechnął się tylko w odpowiedzi na jej słowa, przechylając nawet nieco głowę. Takie drobne pieszczoty sprawiały mu wyjątkową przyjemność, a podobny gest był jak zachęta do kontynuacji. Jej rozluźnienie oznaczało jego ulgę. Gdzieś tam, w samym środku tego niby nieco egoistycznego Talbotowego serca kryła się prawdziwa skarbnica emocji, jakie wywoływały nawet drobne zmiany w zachowaniu żony.
- Musimy pamiętać o zabraniu prezentu dla twojej kuzynki, ofiarujemy go już chyba od roku. – Powiedział, a raczej mruknął z przymkniętymi oczami. Znając go, teraz tak mówił, ale gdy przyjdzie co do czego, prezent ów będzie ostatnią rzeczą, jaka przyjdzie mu do głowy. Dopiero słysząc jej kolejne słowa, otworzył oczy i spojrzał na nią z pewnym zatroskaniem i niezwykłą czułością. Westchnął w duchu, wyobrażając sobie jej myśli. Nie chciał tego, nie chciał, żeby teraz rozdrapywała to, co przecież bolało ich najbardziej. Zadziwiające i jakież okrutne, że zazwyczaj każde, nawet niewyobrażalne szczęście musi mieć w sobie choć cząstkę ponurych barw bólu. Czasem, w bardziej melancholijne dni, wyobrażał sobie, jak wyglądałoby ich życie, gdyby pojawił się ktoś trzeci. Ktoś, kto z upływem lat stawałby się coraz większym powodem do dumy, na kogo patrzyłby i trącał ludzi łokciem, mówiąc „To mój chłopiec!” albo dziewczynka. Tak jednak nigdy nie będzie i umiał się z tym pogodzić, licząc, że jego żona podoła temu także. – Zapewne tak, najdroższa. – Powiedział cicho, melancholijnie patrząc gdzieś w dół niewidzącym wzrokiem. Zaraz jednak odepchnął ten temat daleko od nich, zmiął go jak nieudany szkic i wyrzucił w kąt.
Jej śmiech wywołał jego szerszy uśmiech. W kącikach oczu pojawiły się zmarszczki, nadstawił nawet policzek, gdy tylko zrozumiał, że może otrzymać za to rozbawienie jej odpowiednią nagrodę.
- Twoja troska o mnie jest wystarczająco imponująca, cukiereczku. – Odparł na jej słowa i sam podniósł się z sofy z cichym westchnieniem. Mój Boże, co za męcząca czynność! Odwzajemnił krótko pocałunek, roześmiał się cicho w odpowiedzi na jej słowa i rezygnując tymczasowo z magii (miał jej już dziś wystarczająco), przeszedł się przez salon, aby wyciągnąć zaraz odpowiednią butelkę. Spojrzał na etykietę, uśmiechnął się z zadowoleniem i złapał jeszcze dwa kieliszki. Wrócił potem na sofę, układając wszystko na stoliku przy sofie. Nalał do kieliszków wina z precyzją kelnera, odstawił butelkę i przeczesał jeszcze włosy palcami. Uśmiechnął się na widok żony i jej stroju. Musiał przyznać, że wciąż wyglądała zjawiskowo. Gdy tylko usiadła obok, podał jej kieliszek, łapiąc także swój.
– Pamiętasz jak mówiłem ci o pacjentce, która trafiła do nas dwa tygodnie temu? Jej stan był wówczas naprawdę niepozorny i byliśmy gotowi stwierdzić, że nie jest z nią tak źle. Mój Boże, co za pomyłka! Z czasem jest coraz gorzej. Dziś udało mi się zaradzić kilku nieprzyjemnym tego konsekwencjom, lecz oznaczało to naprawdę duży wysiłek. Jednocześnie musiałem zająć się jeszcze pewnym mężczyzną. – Mówił, raz po raz pociągając krótkiego łyka wina. W końcu odstawił je na bok i wyciągnął ramię, zachęcając ją do przybliżenia się i oparcia o niego. – Chodź do mnie, kochanie, pozwól, że cię obejmę. Twoja bliskość załagodzi całe moje zmęczenie. – Powiedział z uśmiechem. – Opowiedz mi, co robiłaś dziś jeszcze?
- Elizabeth Talbot
Re: Mieszkanie państwa Talbot
Pią Maj 22, 2015 4:25 pm
/Spokojnie, mon cher. Ja się nigdzie nie spiszę, nigdy <3/
Gdy tak wiele małżeństw rozpadało się po utracie dziecka, oni w obliczu tragedii stali się sobie jeszcze bliżsi. Była to odrobina pocieszenia w całej tej sytuacji, drobne światełko rozjaśniające mrok i szept w ciemności mówiący "więc może to wszystko nie poszło na marne". Od tamtego czasu byli jeszcze bardziej nierozłączni, jeszcze bardziej zakochani. I nie mówili o tym jeśli nie musieli. To był ich osobisty temat tabu. Choć oczywiście każde z nich o tym myślało. Liza pewnie nawet częściej niż przypuszczał. Częściej niż odważyłaby się przyznać przed samą sobą. Najgorzej było, gdy w towarzystwie pojawiały się dzieci. Lub, gdy ktoś w czasie grzecznej rozmowy wychodził z pytaniem: dlaczego państwo nie mają dzieci? Państwo byliby takimi wspaniałymi rodzicami! Wtedy pani Talbot zawsze śmiertelnie bladła i rozpaczliwie szukała swojego męża, by uratował ją z opresji. Nienawidziła tych momentów! Dlatego wspinała się na wyżyny swoich umiejętności prowadzenia konwersacji, by unikać takich tematów jak ognia. Ale dość już. Liza dość stanowczo odrzuciła od siebie myśli o dzieciach, małej Clarissie i nawet o Dominique. Porzuciła nawet marzenia o rychłej wycieczce do Paryża, w pełni skupiając się na tu i teraz. Na bukiecie wina, który rozpływał się na języku, opowiadając historię o lecie, w czasie którego dojrzewały winogrona i o długich miesiącach spędzonych w drewnianych beczkach. Nie powiedziałaby, że to smak domu, ale na pewno było to miłe doświadczenie.
- Och tak, pamiętam. - przytaknęła, jednocześnie kręcąc lekko kieliszkiem, który elegancko trzymała za długą nóżkę. Słuchała uważnie opowieści o szpitalu, jednocześnie próbując przełożyć te informacje na obrazy w swojej wyobraźni. Miała przed oczami łóżka w salach Munga i Alexandra w jego uniformie. Wyobrażała sobie nawet tą pacjentkę, choć nie miała zbyt dużego pojęcia o jej wyglądzie. - Biedna istota. - westchnęła, potrząsając lekko ciemnowłosą głową. - Mam nadzieje, że jakoś dojdzie do siebie. - dodała, patrząc na męża z przejęciem. Zawsze bardzo przejmowała się losem tych wszystkich nieznanych sobie z imienia i nazwiska pacjentów. Nie mogłaby chyba pracować tak jak on. Ludzie wszak umierają, a ona nie podołałaby takiej rzeczy, jak śmierć osoby za którą była odpowiedzialna. Wiedziała oczywiście, że to nie do końca działa w ten sposób, ale i tak nie umiała się postawić na miejscu Alexandra. Podziwiała jego odporność i siłę.
- Co ja porabiałam? - wymruczała w zamyśleniu, jednocześnie z chęcią przybliżając się i opierając głowę na jego ramieniu. Jakież to było miłe uczucie, mieć go u boku! - Dzień jak co dzień można by rzec. Choć w Ministerstwie panuje pewna konsternacja po tym jak przesłuchiwano tego chłopca z Hogwartu. - Liza zmarszczyła lekko brwi i poruszyła się niecierpliwie, jakby ta myśl niemal fizycznie ją drażniła. - Podobno to co stało się w szkole wygląda bardzo nieciekawie i mam wrażenie, że teraz zacznie się tuszowanie sprawy i szukanie kozła ofiarnego. A to nie ma wiele wspólnego ze sprawiedliwością. - zakończyła nieco kwaśno, a potem upiła łyk wina, jakby chciała zmyć te słowa z ust. Dla jej pana męża nie było tajemnicą to, że Liza nie przepada za obecnym Ministrem Magii i za grosz mu nie ufa. Dlatego czasem tak bardzo chciała uciec do Francji i przeczekać tą zawieruchę, która zbierała się na Anglią.
Gdy tak wiele małżeństw rozpadało się po utracie dziecka, oni w obliczu tragedii stali się sobie jeszcze bliżsi. Była to odrobina pocieszenia w całej tej sytuacji, drobne światełko rozjaśniające mrok i szept w ciemności mówiący "więc może to wszystko nie poszło na marne". Od tamtego czasu byli jeszcze bardziej nierozłączni, jeszcze bardziej zakochani. I nie mówili o tym jeśli nie musieli. To był ich osobisty temat tabu. Choć oczywiście każde z nich o tym myślało. Liza pewnie nawet częściej niż przypuszczał. Częściej niż odważyłaby się przyznać przed samą sobą. Najgorzej było, gdy w towarzystwie pojawiały się dzieci. Lub, gdy ktoś w czasie grzecznej rozmowy wychodził z pytaniem: dlaczego państwo nie mają dzieci? Państwo byliby takimi wspaniałymi rodzicami! Wtedy pani Talbot zawsze śmiertelnie bladła i rozpaczliwie szukała swojego męża, by uratował ją z opresji. Nienawidziła tych momentów! Dlatego wspinała się na wyżyny swoich umiejętności prowadzenia konwersacji, by unikać takich tematów jak ognia. Ale dość już. Liza dość stanowczo odrzuciła od siebie myśli o dzieciach, małej Clarissie i nawet o Dominique. Porzuciła nawet marzenia o rychłej wycieczce do Paryża, w pełni skupiając się na tu i teraz. Na bukiecie wina, który rozpływał się na języku, opowiadając historię o lecie, w czasie którego dojrzewały winogrona i o długich miesiącach spędzonych w drewnianych beczkach. Nie powiedziałaby, że to smak domu, ale na pewno było to miłe doświadczenie.
- Och tak, pamiętam. - przytaknęła, jednocześnie kręcąc lekko kieliszkiem, który elegancko trzymała za długą nóżkę. Słuchała uważnie opowieści o szpitalu, jednocześnie próbując przełożyć te informacje na obrazy w swojej wyobraźni. Miała przed oczami łóżka w salach Munga i Alexandra w jego uniformie. Wyobrażała sobie nawet tą pacjentkę, choć nie miała zbyt dużego pojęcia o jej wyglądzie. - Biedna istota. - westchnęła, potrząsając lekko ciemnowłosą głową. - Mam nadzieje, że jakoś dojdzie do siebie. - dodała, patrząc na męża z przejęciem. Zawsze bardzo przejmowała się losem tych wszystkich nieznanych sobie z imienia i nazwiska pacjentów. Nie mogłaby chyba pracować tak jak on. Ludzie wszak umierają, a ona nie podołałaby takiej rzeczy, jak śmierć osoby za którą była odpowiedzialna. Wiedziała oczywiście, że to nie do końca działa w ten sposób, ale i tak nie umiała się postawić na miejscu Alexandra. Podziwiała jego odporność i siłę.
- Co ja porabiałam? - wymruczała w zamyśleniu, jednocześnie z chęcią przybliżając się i opierając głowę na jego ramieniu. Jakież to było miłe uczucie, mieć go u boku! - Dzień jak co dzień można by rzec. Choć w Ministerstwie panuje pewna konsternacja po tym jak przesłuchiwano tego chłopca z Hogwartu. - Liza zmarszczyła lekko brwi i poruszyła się niecierpliwie, jakby ta myśl niemal fizycznie ją drażniła. - Podobno to co stało się w szkole wygląda bardzo nieciekawie i mam wrażenie, że teraz zacznie się tuszowanie sprawy i szukanie kozła ofiarnego. A to nie ma wiele wspólnego ze sprawiedliwością. - zakończyła nieco kwaśno, a potem upiła łyk wina, jakby chciała zmyć te słowa z ust. Dla jej pana męża nie było tajemnicą to, że Liza nie przepada za obecnym Ministrem Magii i za grosz mu nie ufa. Dlatego czasem tak bardzo chciała uciec do Francji i przeczekać tą zawieruchę, która zbierała się na Anglią.
- Alexander Talbot
Re: Mieszkanie państwa Talbot
Pią Maj 29, 2015 7:12 pm
Talbot nie rozumiał rozwodów. A raczej nie rozumiał małżeństw bez miłości. Coś takiego wydawało mu się okropne i na swój sposób wyjątkowo przykre. Ten brak zrozumienia prawdopodobnie wynikał z faktu, że sam trafił na naprawdę idealną dla siebie kobietę. A przynajmniej pod względem charakteru i wyglądu. Żadne z nich nie mogło nic raczej poradzić na to, że w ich niezwykle idyllicznym małżeństwie pojawiła się taka… wada. Okropna rysa, jakby ktoś nieuważnie prysnął farbą na obraz Rembrandta! Kim jednak by byli, gdyby sobie z nią nie poradzili? W takim momencie, jak zawsze, gdy było źle, Alexander miał ochotę ochronić swoją żonę przed całym złem tego świata. Nie było opcji, żeby nie otoczył jej jeszcze większą miłością nawet, jeśli faktycznie nie mogła dać mu tego, czego pragnęli. Są rzeczy, z którymi trzeba walczyć i rzeczy, które trzeba zaakceptować. Fakt, że nigdy nie będą mieć brzdąca, należał do tej drugiej kategorii.
Zamyślił się, spojrzał na obraz, wiszący na ścianie naprzeciw. Był to „La Grenouillère” Pierre-Augusta Renoira. Gdy tak patrzył, wspomnienia z Munga ponownie zaczęły wciągać go jak czarna dziura, mózg ponownie zaczął wysuwać kolejne wnioski, pojawiały się nowe pomysły, a może by tak…
Spojrzał na swoją żonę, jakby obudził się z jakiegoś głębokiego snu. O czym to była mowa…? Przez chwilę jeszcze słuchał – w duchu wyjątkowo zmieszany swoją nieuwagą – tego, co mówiła kobieta. Gdy tylko się przytuliła, niemalże odruchowo zaczął gładzić delikatnie jej ramię palcami. Początkowo nawet jej słuchał, jednak jego koncentracja zrobiła sobie z niego całkiem okrutne żarty, nagle znikając. W głowie miał tylko własne myśli, a słowa spoza jego umysłu zdawały się uderzać w jakąś niewidzialną barierę wokół Talbota i całkowicie do niego nie docierać. Patrzył wciąż w obraz, zassał lekko policzki jakby w zastanowieniu i przechylił głowę, raz po raz popijając wina. Niewątpliwie była to wina zmęczenia, jednak dla Talbota podobna nieuwaga stała się równie wstydliwa i uwłaczająca, jak niekompetencja, jeśli tylko komuś – albo co gorsza, jemu, co na szczęście nie zdarzało się prawie nigdy – udało się ją okazać. Jedyne słowa, jakie do niego dotarły, brzmiały:
– … Z Hogwartu. Podobno to, co stało się w szkole, wygląda bardzo nieciekawie i mam wrażenie, że teraz zacznie się tuszowanie sprawy i szukanie kozła ofiarnego. A to nie ma wiele wspólnego ze sprawiedliwością.
Próbował wyciągnąć coś z tych zdań, westchnął cicho, jak gdyby się z nią zgadzał i przytulił ją do siebie bardziej, wygodniej moszcząc się na kanapie.
- Widzisz, Lizo, świat rzadko kiedy jest sprawiedliwy. – Powiedział melancholijnie i zmarszczył brwi. Właściwie, o czym oni mówili? W tej chwili nie mógł skojarzyć faktów, choć coś mu się kojarzyło. Co za irytująca sytuacja, wiedzieć, że posiada się wiedzę na jakiś temat i nie móc odnaleźć jej w swym umyśle! – Właściwie, cukiereczku, czy przypomnisz mi o co chodziło? – Spytał, wciąż obserwując obraz Renoira.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach