- Conroy Evers
Conroy Ryan Evers [dorosły]
Pią Sty 30, 2015 9:46 pm
Imię i nazwisko: Conroy Ryan Evers (wł. Irving Seán Abbott);
Data urodzenia: dziewiętnasty marca roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego;
Czystość krwi: czysta (uzasadnienie: sądzę, że przyda się do relacji z Czarnym Panem i jego podwładnymi);
Była szkoła: Hogwart, Ravenclaw;
Praca: nauczyciel Historii Magii;
Różdżka: sosna, łza cerbera, dwanaście i pół cala;
Widok z Ain Eingarp:
Niebezpieczny, tajemniczy artefakt, który przyciąga setki, tysiące par wścibskich oczu. Spekulacje. Domysły. Co jest tak cenne, jaki przedmiot został ukryty przed ziemskim wzrokiem, jaka magia mu towarzyszy?
Mosiężna klamka pokrywa się pięcioma świeżymi odciskami. Powoli, z cichym jękiem opada, pozwalając na chwilę zastanowienia, rozwagi. Stop. Czy warto przestępować próg? Co chowa się za cienką granicą tych drzwi?
Kilka szybkich kroków. Jedno czujne, niespokojne spojrzenie, skierowane na gładką taflę zwierciadła płaskiego osadzonego w złotej, zdobionej ramie o nieregularnych kształtach.
Lustro? To tyle? A może coś znajduje się za nim, nad nim, w nim? Czy pokazuje, kim przeglądająca się w nim osoba jest naprawdę? Warto spróbować. Zamknąć oczy, stanąć naprzeciw lśniącej srebrem, zwyczajnej szyby. Rozchylić powieki i rozkoszować się widokiem.
Krzyknąć – głośno, z przestrachem, ze zdumieniem. Poruszyć ustami w rytm kilku prostych, naiwnych słów.
„Aithne, słodka Aithne!”
Jej krucha, niematerialna dłoń ściskana jego dużymi palcami. Smutny, niepasujący do okrągłej twarzyczki uśmiech, zatroskane wejrzenie dużych niebieskich oczu. Milczy jak zaklęta, choć zdaje się, że pragnie dodać coś od siebie, wypowiedzieć na głos dręczącą ją myśl, jakoś pocieszyć stęsknionego ojca.
Jej krucha, niematerialna dłoń dotyka powierzchni zwierciadła, zatrzymując się na jego granicy. Oddzielona nieprzepartą barierą, zawieszona w nierealnym świecie. Nierealnym świecie przeznaczonym dla małych, sześcioletnich dziewczynek.
Czy ona istnieje naprawdę? Czy wróci? Czy go poznaje?
Długie palce muskają zimne szkło, jakby na pożegnanie. Wzrok opada ku ziemi, silna wola przezwycięża lęk i poczucie winy. Nie wolno mu patrzyć, jeżeli chce opuścić ten pokój. Nie wolno, pod żadnym pozorem... tylko... tylko...
Jeszcze tylko jedno spojrzenie.
Na posadzce, tuż obok Aithne, spoczywa nieruchome ciało. Ciało odziane w czarną szatę i połyskującą szarością maskę z wyciętymi otworami na oczy, nos oraz usta. Ciało z wypalonym na przedramieniu Mrocznym Znakiem.
Stopy przeglądającego się w lustrze zwracają krok ku drzwiom. To jakiś obłęd, szaleństwo! Aithne... Aithne... Ach, gdybyś mogła powrócić do świata żywych choć na chwilę!
Przykładowy Post: Ciasne, duszne i zagracone pomieszczenie, w którym przychodzi mu rozmawiać z osobliwym jegomościem, dopełnia całości obrazu mentalnego chaosu wywołanego mieszaniem się wszystkich możliwych emocji w skołatanym umyśle. Młody mężczyzna, kołysząc się lekko w tył i w przód, w milczeniu obserwuje swoje splecione na kolanach palce, nieco opuszczając głowę ku ziemi.
Prawa ręka.
Kciuk jest koślawy, opiera się na twardniejącej, świeżo zrośniętej kości. Wzdłuż paznokcia wieńczącego opuszek palca wskazującego widnieje długa rysa, dzieląca go na pół prawie do macierzy. Opatrunki i usztywnienia wciąż spowijają środkowy i serdeczny, małemu brakuje prawie jednej trzeciej jego długości.
Lewa ręka. Lewa ręka jest czysta, nienaruszona, zaobrączkowana.
Wzrok Conroya przez kilka sekund spoczywa na małym, zawieszonym na ścianie lusterku. Odbija się w nim blada twarz człowieka zarówno zaszczutego, jak i wyczerpanego do granic wytrzymałości. Wyssanego z życiowej energii i radości. Pozbawionego najcenniejszego ze skarbów – małej, dopiero poznającej świat córeczki, istotki słodkiej, promieniejącej radością, małej, bezbronnej dziewczynki.
Obojętnie patrzy na swój lekko zadarty, piegowaty nos, na przekrwione stalowoszare oczy okalane dwoma zaokrąglonymi łukami brwiowymi. Na jasne, lekko kręcone włosy odrastają całkiem szybko, nadając aparycji cień dawnego wyrazu. Na zdobiący brodę i policzki krótki zarost. Na białe szpitalne ubranie. Na zgarbioną sylwetkę średniego wzrostem i przeciętnego pod względem tuszy trzydziestoczterolatka.
Na stojącego tuż za nim obcego człowieka. Wciśnięty w krótką, wąską dwubarwną szatę nieznajomy nie może poszczycić się solidną czy budzącą respekt niedźwiedzią posturą. Ze swymi siwiejącymi włosami i trójkątną twarzą przypomina raczej szarą myszkę oznakowaną uzdrowicielskim emblematem złożonym ze skrzyżowanej różdżki i kości.
Pacjent sztywnieje, wbijając puste spojrzenie w przeciwległą ścianę i starając się opanować drżenie splątanych dłoni. Po plecach spływa mu zimna, wywołująca dreszcze struga potu.
- Dobry wieczór, panie Abbott – wita się przybysz, siadając tuż obok niego z zachęcającym uśmiechem. Jego dłoń spoczywa na długiej, jasnobrązowej różdżce i delikatnie zakreśla w powietrzu niewidzialne koła, zapisując ułożony na stoliku kawałek papieru. Przyciąga ona uwagę poruszonego trzydziestolatka. - Z pewnością został pan już poinformowany, że będę pańskim przewodnikiem w tej klinice. Mimo to, jeśli pan pozwoli, przedstawię się. Jestem Lonan Strout, uzdrowiciel z ponad dwudziestoletnim stażem. Wyobraża to pan sobie? Dwadzieścia lat! Ilu pacjentów przewinęło się przez ten szpital, ilu ludzi przekonało się, że nie warto tracić nerwów na rozpamiętywanie przeszłości i gryzienie się nią! Pan, panie Abbott...
- Evers – zachrypniętym głosem poprawia go chory. - Nazywam się Conroy Ryan Evers.
Twarz uzdrowiciela okrasza jeszcze szerszy uśmiech. Przyjazny, dobry, protekcjonalny uśmiech człowieka, który mógłby z łatwością wbić mu nóż w plecy, gdyby tylko naszła go taka ochota. Wszyscy ludzie tacy są. Wszyscy, tak czarodzieje, jak i mugole. Wszyscy Anglicy.
- Raczy mi pan wybaczyć ten błąd. Może zechce mi pan opowiedzieć, co tak bardzo pana trapi, panie Evers?
Conroy rozmyśla nad tą kwestią, bacznie obserwując długą, jasnobrązową różdżkę. Co mógłby wyjawić bez narażania się na jakiekolwiek nieprzyjemności? Dlaczego każde pytanie każe mu zacisnąć pięści i gotować się do ucieczki w dowolnie wybranym momencie? Czy istnieje jakakolwiek droga na wolność, droga wiodąca ku jego rodzinnym stronom, droga, która wyprowadzi go z zamkniętych czterech szpitalnych ścian?
- Pan, zdaje się, nie jest Anglikiem – łagodnie zagaduje uzdrowiciel.
Anglia, też coś!...
- Pochodzę z Irlandii – pada natychmiastowa, lakoniczna odpowiedź.
Zupełnie jak na przesłuchaniu. Zupełnie jak jakiś czas temu. Zupełnie jak wtedy, gdy celowano do Aithne, zupełnie jak wtedy, gdy zielony błysk rozświetlił jej małe ciałko. Zupełnie jak wtedy, gdy padła na ziemię na kształt pozbawionej sznurków marionetki znudzonego lalkarza.
W szarych oczach wyraźnie maluje się irracjonalny lęk, lęk przed długą, jasnobrązową różdżką. Lęk przed odbierającym zmysły i zdrowy rozsądek zaklęciem Cruciatus.
Niech się pan uspokoi, nikt tutaj nikomu krzywdy nie uczyni! - deklaruje medyk, rezolutnie upychając długą, jasnobrązową różdżkę do za pazuchę. - Jeśli pan nie chce, nie będę zmuszał pana do mówienia. Jeśli pan wyrazi taką wolę, odejdę.
Irlandczyk potrząsa głową, przestraszony perspektywą samotnego pozostania w zamkniętym pomieszczeniu. Musi coś powiedzieć. Musi wyznać wszystko, od A do Z.
- Ja... ja po prostu nie chcę... znowu... Śmierciożercy... i Czarny Pan... moja córka...
Jego oddech przyspiesza, pierś prędko unosi się i natychmiast opada, oczy rozszerzają się ze strachu. Przed oczami, jak żywe, stają mu wspomnienia ostatniego spotkania z niezidentyfikowanymi członkami przestępczego klanu. Niewykluczone, że znał i zna niektórych ze swoich oprawców, ale silny szok i strach o jedyne dziecko odebrały mu wówczas zdolność kojarzenia faktów.
Oczywiście, że ich znam, myśli. Wielu jest czystej krwi, a więc musiałem już spotkać przynajmniej ich krewnych. Och, gdyby tylko nie zakrywali twarzy tymi ohydnymi maskami!
-Aithne... moja droga, powiedz nam, gdzie twój tatuś trzyma swoje dokumenty? Wiesz, co to są dokumenty, prawda? Nie wiesz? To może spróbujemy inaczej. Pokaż szuflady, które otwiera, kiedy skończy pracę i w których nie wolno ci grzebać.
Mała, zdezorientowana dziewczynka stoi niepewnie na środku salonu, z niemym pytaniem spoglądając na spetryfikowanego ojca, człowieka wycieńczonego sześciokrotnym zastosowaniem na nim niewybaczalnej klątwy. W rękach ściska nieżywe sowie pisklę, swoje ukochane, długo wyczekiwane zwierzątko, nie do końca świadoma stanu, w jakim ptak właściwie się znajduje. Irlandka marszczy czółko, zastanawiając się, kogo mogłaby spytać o pozwolenie na spełnienie polecenia napastnika. Tato nie chce nic odpowiedzieć, mama jest u cioci, poza nią i jej ojcem w domu przebywa jeszcze tylko Zjawka.
- Ja przyniosę! - mówi, wybiegając z pokoju. - Ja sama – dodaje, niezadowolona, widząc że Śmierciożercy już formują eskortę.
Prędziutko gna do kuchni, żeby poszukać skrzatki i poprosić ją o radę. Irving natomiast czuje, że magiczna blokada opuszcza jego ciało na tyle raptownie, by upadł z twarzą zwróconą ku ziemi. Ból powoli rozlewa się po całym ciele.
Gdy, wsparłszy się na dłoniach, ostrożnie unosi głowę, dostrzega parę lśniących czarnych butów. Nie myśli już o niczym innym niż o córce, o tym, by do niej dotrzeć i ocalić ją za wszelką cenę. Kierowany instynktem usiłuje doczołgać się jej śladem, nie zważając na zastępujących mu drogę włamywaczy.
- Dokąd to, panie Abbott?
Nie odpowiada, wszystkie siły koncentrując na dotarciu do drzwi. Napastnicy odsuwają się, słychać mamrotane zaklęcie.
Zrozpaczony ojciec wreszcie zbiera się z ziemi i chwiejnym krokiem podchodzi do drewnianego skrzydła, opierając palce na złotej klamce. Mocno naciska ją, szarpie, coraz mocniej, z narastającą determinacją. W jego oczach pojawia się strach zmieszany z nienawiścią.
- Otwórzcie te drzwi!
Śmierciożerca staje tuż za nim. Różdżkę trzyma w opuszczonej ręce, nie przygotowuje się do ataku. Irving odwraca się, zaciskając dłonie w pięści w wyrazie bezsilności. Łzy spływają mu po policzkach dwoma wartkimi strumieniami.
- Jesteś czystej krwi czarodziejem, prawda? Mógłbyś...
- Nigdy, przenigdy nie stanę po żadnej ze stron w tym konflikcie – deklaruje Irlandczyk, starając się przy tym nie podnieść głosu i ostrożnie ważyć słowa. - Dlaczego nie zostawicie nas w spokoju?
Rozbłysk czerwonego światła powala go na ziemię niczym cios wycelowany w samą potylicę, wyrywając z jego gardła pełen bólu krzyk. Niewidzialny, wręcz wyimaginowany płomień zdaje się trawić mu wnętrzności, wypalać serce, doprowadzać pompowaną przezeń krew do wrzenia, rozrywać każdą komórkę na nieskończone ilości atomów. Mężczyzna myśli już tylko o bólu, o tym, by uwolnić się od niego w jakikolwiek sposób, by uciec, wbiec do basenu wypełnionego lodowatą wodą i ukoić zszargane nerwy.
-Aguamenti... aguamenti... - bełkocze nieprzytomnie, marząc choćby o kropli chłodnej, ożywczej wody. Pod wpływem silnej autosugestii czuje swąd palonego ciała.
Nie rozumie już nic, nie potrafi określić swojej tożsamości ani rozeznać się w sytuacji. Nie pojmuje, co oznacza otwarcie drzwi i przyprowadzenie Aithne, szarpiącej się w uścisku ramion napastnika owiniętych wokół jej ciałka na kształt jadowitych węży. Nie ma z nią skrzatki, nie towarzyszy jej nikt, kto mógłby zapewnić jej minimalne poczucie bezpieczeństwa.
- Ostatnia szansa, Abbott. Powiedz, gdzie jest twój dziennik z mugolskimi legendami, a pozwolimy wam wstąpić w nasze szeregi.
Wpływ Zaklęcia Niewybaczalnego słabnie, pozwalając Irvingowi na wzięcie kilkunastu szybkich, spazmatycznych oddechów. Trzydziestoczterolatek przetacza się na bok, szeroko rozwierając oczy i tępo wpatrując się w podłoże. Świadomość wraca powoli, ociężale, tak niechętnie, jak gdyby jej istnienie miało jeszcze bardziej zgnębić młodego mężczyznę.
Śmierciożercy. Legendy o nieśmiertelności, znane niewielkiej liczbie ludzi, tak czarodziejów, jak i niezainteresowanych tematem mugoli.
Aithne.
- Puść... puść ją, proszę.
Z jego ust wydobywa się tylko ledwie słyszalny szept. Drżące ręce odszukują wirujące, kamienne podłoże, łokcie uginają się jednak pod wpływem ciężaru bezwładnego ciała. Aithne, Aithne! Nie wolno mu jej tak zostawić, nie wolno mu, musi wstać, musi zebrać wszystkie siły i oswobodzić ją z rąk tych obłąkańców.
Słowa wykrzyczane przez przerażone dziecko i słowa wypowiedziane przez trzymające je mężczyznę zlewają się ze sobą w jeden dochodzący jakby spod wody zwierzęcy ryk. Szybko przechodzi w okropny, drażniący ucho i skołatane serce pisk.
Ten pisk to ostatnia rzecz, którą rejestruje wstrząśnięty umysł Irlandczyka, ostatnia, jeśli nie liczyć rozmazanego, zamglonego błysku światła, rozjaśniającego całe pomieszczenie niczym dziwaczna eksplodująca supernova. Irving nie wie o tym błysku nic, nic poza tym, że jest zielony, tak jak narodowa barwa jego ukochanego kraju.
A potem... potem nadchodzi noc.
Aithne nie żyje, nic i nikt tego nie zmieni, ale jego ukochana, piękna Keva już wkrótce na świat wyda ich drugiego potomka. Dla niej musi jak najszybciej opuścić tę klinikę, dla niej i dlatego dziecka. I dla ukochanej pierworodnej, dla jej pamięci.
- Jestem historykiem magii – zaczyna, przymykając oczy i z całych sił koncentrując się na uporządkowaniu swej wypowiedzi. Musi podać informacje, wyłącznie suche dane, nie mieszać ich z emocjami i zachować dystans. Tylko pod takim warunkiem uda mu się opowiedzieć swój krótki, uproszczony życiorys. - Jak pan wie, każdy historyk magii zgłębia nie tylko wiedzę dotyczącą losów świata czarodziejów, ale również poświęca wiele lat na badanie przeszłości mugoli...
...a, jak zdołał się przekonać, Ten-Którego-Imienia-Nie-Wymawiają-Anglicy ma dziwną fiksację na punkcie nieśmiertelności. Conroy zastanawia się, ile może, ile powinien powiedzieć, żeby znów nie narazić się Śmierciożercom i równocześnie wydostać się ze szpitala bez obaw, że jego nazwisko już na zawsze zostanie splamione hańbą choroby psychicznej.
Poszukiwacze Atlantydy. Nazistowscy okultyści. Taoizm, klucz do chińskich legend dotyczących zagadnienia wiecznego życia. Terakotowa armia. Eliksir. Majestatyczne dzieła obłąkanego cesarza. Szaleństwo Czarnego Pana.
- Czego od pana chciał? - z lekkim drżeniem w głosie pyta go uzdrowiciel. Irlandczyk uważnie obserwuje jego oczy, oczy przepełnione troską, lękiem i niepokojem, oczy towarzysza niedoli.
On wie. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać skrzywdził i jego lub jego rodzinę, lub kogoś mu bliskiego, kochanego. Jak wiele osób cierpi z powodu bzdurnych, irracjonalnych zachcianek jednego wariata! Czy istnieje na świecie choć jeden czarodziej, który miał szczęście umknąć Śmierciożercom, którego przynajmniej pośrednio nie dotknęły plagi związane z ich „panowaniem” na brytyjskich ulicach? Wpływy tych bezwzględnych morderców obejmują już całe Wyspy, od Londynu aż po Dublin i Glasgow, ba – rozlewają się również na kontynentalnej części Europy.
Historyk otrząsa się lekko.
- Nie pamiętam – gładko pozwala łgarstwu wypłynąć z bolącego gardła, przywdziewając na się maskę tragicznej postaci, której z szaleństwa poplątały się wspomnienia i osłaniając wykreowaną na potrzeby konwersacji kreacją samego siebie. - Wiem tylko, że nie znałem odpowiedzi na ich pytania.
- A gdyby pan je znał... - waha się uzdrowiciel – to czy udzieliłby pan żądanych informacji.
Pacjent niespodziewanie śmieje się w głos.
- Oczywiście, że nie. Wiem, że w tym miejscu zabrzmi to nieco dziwnie, ale jeszcze nie postradałem zdrowego rozsądku. Nie chcę nie zamierzam brać udziału w waszej wojnie.
Zagadkowy uśmiech zabarwia jego usta, podczas gdy nieprzytomne, pozbawione wyrazu spojrzenie ciemnych oczu pozostaje utkwione w drzwiach. Istnieje tylko jedno miejsce, w którym każdy jest bezpieczny, tylko jedno miejsce potrafiące ochronić niewinnych ludzi przed długimi, kościstymi palcami Czarnego Pana, miejsce zarezerwowane dla nastoletnich chłopców oraz dziewcząt i... wychowujących ich dorosłych.
- On... on im pomoże, poproszę go. Nie odmówi mi przecież, to porządny czarodziej – mówi cicho, do siebie. Szybko jednak otrząsa się z zamyślenia i, w dalszym ciągu z uśmiechem na twarzy, zwraca się do uzdrowiciela. - Proszę o jak najkrótszą terapię.
Tylko taką, bym przestał bać się dotyku.
Tylko taką, żeby nie pozostawiła śladu w jego dokumentach.
- Będę z panem współpracował – deklaruje, odzyskując zimną krew. - Niech pan tylko szybko mnie wyleczy i stąd wypuści, bo ja muszę wracać do rodziny.
Pod zmienionym nazwiskiem, czmychając daleko, daleko poza granice wytyczone przez Wyspy Brytyjskie – tak, aby nikt nigdy nie znalazł już żadnego jej członka.
Data urodzenia: dziewiętnasty marca roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego;
Czystość krwi: czysta (uzasadnienie: sądzę, że przyda się do relacji z Czarnym Panem i jego podwładnymi);
Była szkoła: Hogwart, Ravenclaw;
Praca: nauczyciel Historii Magii;
Różdżka: sosna, łza cerbera, dwanaście i pół cala;
Widok z Ain Eingarp:
Niebezpieczny, tajemniczy artefakt, który przyciąga setki, tysiące par wścibskich oczu. Spekulacje. Domysły. Co jest tak cenne, jaki przedmiot został ukryty przed ziemskim wzrokiem, jaka magia mu towarzyszy?
Mosiężna klamka pokrywa się pięcioma świeżymi odciskami. Powoli, z cichym jękiem opada, pozwalając na chwilę zastanowienia, rozwagi. Stop. Czy warto przestępować próg? Co chowa się za cienką granicą tych drzwi?
Kilka szybkich kroków. Jedno czujne, niespokojne spojrzenie, skierowane na gładką taflę zwierciadła płaskiego osadzonego w złotej, zdobionej ramie o nieregularnych kształtach.
Lustro? To tyle? A może coś znajduje się za nim, nad nim, w nim? Czy pokazuje, kim przeglądająca się w nim osoba jest naprawdę? Warto spróbować. Zamknąć oczy, stanąć naprzeciw lśniącej srebrem, zwyczajnej szyby. Rozchylić powieki i rozkoszować się widokiem.
Krzyknąć – głośno, z przestrachem, ze zdumieniem. Poruszyć ustami w rytm kilku prostych, naiwnych słów.
„Aithne, słodka Aithne!”
Jej krucha, niematerialna dłoń ściskana jego dużymi palcami. Smutny, niepasujący do okrągłej twarzyczki uśmiech, zatroskane wejrzenie dużych niebieskich oczu. Milczy jak zaklęta, choć zdaje się, że pragnie dodać coś od siebie, wypowiedzieć na głos dręczącą ją myśl, jakoś pocieszyć stęsknionego ojca.
Jej krucha, niematerialna dłoń dotyka powierzchni zwierciadła, zatrzymując się na jego granicy. Oddzielona nieprzepartą barierą, zawieszona w nierealnym świecie. Nierealnym świecie przeznaczonym dla małych, sześcioletnich dziewczynek.
Czy ona istnieje naprawdę? Czy wróci? Czy go poznaje?
Długie palce muskają zimne szkło, jakby na pożegnanie. Wzrok opada ku ziemi, silna wola przezwycięża lęk i poczucie winy. Nie wolno mu patrzyć, jeżeli chce opuścić ten pokój. Nie wolno, pod żadnym pozorem... tylko... tylko...
Jeszcze tylko jedno spojrzenie.
Na posadzce, tuż obok Aithne, spoczywa nieruchome ciało. Ciało odziane w czarną szatę i połyskującą szarością maskę z wyciętymi otworami na oczy, nos oraz usta. Ciało z wypalonym na przedramieniu Mrocznym Znakiem.
Stopy przeglądającego się w lustrze zwracają krok ku drzwiom. To jakiś obłęd, szaleństwo! Aithne... Aithne... Ach, gdybyś mogła powrócić do świata żywych choć na chwilę!
Przykładowy Post: Ciasne, duszne i zagracone pomieszczenie, w którym przychodzi mu rozmawiać z osobliwym jegomościem, dopełnia całości obrazu mentalnego chaosu wywołanego mieszaniem się wszystkich możliwych emocji w skołatanym umyśle. Młody mężczyzna, kołysząc się lekko w tył i w przód, w milczeniu obserwuje swoje splecione na kolanach palce, nieco opuszczając głowę ku ziemi.
Prawa ręka.
Kciuk jest koślawy, opiera się na twardniejącej, świeżo zrośniętej kości. Wzdłuż paznokcia wieńczącego opuszek palca wskazującego widnieje długa rysa, dzieląca go na pół prawie do macierzy. Opatrunki i usztywnienia wciąż spowijają środkowy i serdeczny, małemu brakuje prawie jednej trzeciej jego długości.
Lewa ręka. Lewa ręka jest czysta, nienaruszona, zaobrączkowana.
Wzrok Conroya przez kilka sekund spoczywa na małym, zawieszonym na ścianie lusterku. Odbija się w nim blada twarz człowieka zarówno zaszczutego, jak i wyczerpanego do granic wytrzymałości. Wyssanego z życiowej energii i radości. Pozbawionego najcenniejszego ze skarbów – małej, dopiero poznającej świat córeczki, istotki słodkiej, promieniejącej radością, małej, bezbronnej dziewczynki.
Obojętnie patrzy na swój lekko zadarty, piegowaty nos, na przekrwione stalowoszare oczy okalane dwoma zaokrąglonymi łukami brwiowymi. Na jasne, lekko kręcone włosy odrastają całkiem szybko, nadając aparycji cień dawnego wyrazu. Na zdobiący brodę i policzki krótki zarost. Na białe szpitalne ubranie. Na zgarbioną sylwetkę średniego wzrostem i przeciętnego pod względem tuszy trzydziestoczterolatka.
Na stojącego tuż za nim obcego człowieka. Wciśnięty w krótką, wąską dwubarwną szatę nieznajomy nie może poszczycić się solidną czy budzącą respekt niedźwiedzią posturą. Ze swymi siwiejącymi włosami i trójkątną twarzą przypomina raczej szarą myszkę oznakowaną uzdrowicielskim emblematem złożonym ze skrzyżowanej różdżki i kości.
Pacjent sztywnieje, wbijając puste spojrzenie w przeciwległą ścianę i starając się opanować drżenie splątanych dłoni. Po plecach spływa mu zimna, wywołująca dreszcze struga potu.
- Dobry wieczór, panie Abbott – wita się przybysz, siadając tuż obok niego z zachęcającym uśmiechem. Jego dłoń spoczywa na długiej, jasnobrązowej różdżce i delikatnie zakreśla w powietrzu niewidzialne koła, zapisując ułożony na stoliku kawałek papieru. Przyciąga ona uwagę poruszonego trzydziestolatka. - Z pewnością został pan już poinformowany, że będę pańskim przewodnikiem w tej klinice. Mimo to, jeśli pan pozwoli, przedstawię się. Jestem Lonan Strout, uzdrowiciel z ponad dwudziestoletnim stażem. Wyobraża to pan sobie? Dwadzieścia lat! Ilu pacjentów przewinęło się przez ten szpital, ilu ludzi przekonało się, że nie warto tracić nerwów na rozpamiętywanie przeszłości i gryzienie się nią! Pan, panie Abbott...
- Evers – zachrypniętym głosem poprawia go chory. - Nazywam się Conroy Ryan Evers.
Twarz uzdrowiciela okrasza jeszcze szerszy uśmiech. Przyjazny, dobry, protekcjonalny uśmiech człowieka, który mógłby z łatwością wbić mu nóż w plecy, gdyby tylko naszła go taka ochota. Wszyscy ludzie tacy są. Wszyscy, tak czarodzieje, jak i mugole. Wszyscy Anglicy.
- Raczy mi pan wybaczyć ten błąd. Może zechce mi pan opowiedzieć, co tak bardzo pana trapi, panie Evers?
Conroy rozmyśla nad tą kwestią, bacznie obserwując długą, jasnobrązową różdżkę. Co mógłby wyjawić bez narażania się na jakiekolwiek nieprzyjemności? Dlaczego każde pytanie każe mu zacisnąć pięści i gotować się do ucieczki w dowolnie wybranym momencie? Czy istnieje jakakolwiek droga na wolność, droga wiodąca ku jego rodzinnym stronom, droga, która wyprowadzi go z zamkniętych czterech szpitalnych ścian?
- Pan, zdaje się, nie jest Anglikiem – łagodnie zagaduje uzdrowiciel.
Anglia, też coś!...
- Pochodzę z Irlandii – pada natychmiastowa, lakoniczna odpowiedź.
Zupełnie jak na przesłuchaniu. Zupełnie jak jakiś czas temu. Zupełnie jak wtedy, gdy celowano do Aithne, zupełnie jak wtedy, gdy zielony błysk rozświetlił jej małe ciałko. Zupełnie jak wtedy, gdy padła na ziemię na kształt pozbawionej sznurków marionetki znudzonego lalkarza.
W szarych oczach wyraźnie maluje się irracjonalny lęk, lęk przed długą, jasnobrązową różdżką. Lęk przed odbierającym zmysły i zdrowy rozsądek zaklęciem Cruciatus.
Niech się pan uspokoi, nikt tutaj nikomu krzywdy nie uczyni! - deklaruje medyk, rezolutnie upychając długą, jasnobrązową różdżkę do za pazuchę. - Jeśli pan nie chce, nie będę zmuszał pana do mówienia. Jeśli pan wyrazi taką wolę, odejdę.
Irlandczyk potrząsa głową, przestraszony perspektywą samotnego pozostania w zamkniętym pomieszczeniu. Musi coś powiedzieć. Musi wyznać wszystko, od A do Z.
- Ja... ja po prostu nie chcę... znowu... Śmierciożercy... i Czarny Pan... moja córka...
Jego oddech przyspiesza, pierś prędko unosi się i natychmiast opada, oczy rozszerzają się ze strachu. Przed oczami, jak żywe, stają mu wspomnienia ostatniego spotkania z niezidentyfikowanymi członkami przestępczego klanu. Niewykluczone, że znał i zna niektórych ze swoich oprawców, ale silny szok i strach o jedyne dziecko odebrały mu wówczas zdolność kojarzenia faktów.
Oczywiście, że ich znam, myśli. Wielu jest czystej krwi, a więc musiałem już spotkać przynajmniej ich krewnych. Och, gdyby tylko nie zakrywali twarzy tymi ohydnymi maskami!
-Aithne... moja droga, powiedz nam, gdzie twój tatuś trzyma swoje dokumenty? Wiesz, co to są dokumenty, prawda? Nie wiesz? To może spróbujemy inaczej. Pokaż szuflady, które otwiera, kiedy skończy pracę i w których nie wolno ci grzebać.
Mała, zdezorientowana dziewczynka stoi niepewnie na środku salonu, z niemym pytaniem spoglądając na spetryfikowanego ojca, człowieka wycieńczonego sześciokrotnym zastosowaniem na nim niewybaczalnej klątwy. W rękach ściska nieżywe sowie pisklę, swoje ukochane, długo wyczekiwane zwierzątko, nie do końca świadoma stanu, w jakim ptak właściwie się znajduje. Irlandka marszczy czółko, zastanawiając się, kogo mogłaby spytać o pozwolenie na spełnienie polecenia napastnika. Tato nie chce nic odpowiedzieć, mama jest u cioci, poza nią i jej ojcem w domu przebywa jeszcze tylko Zjawka.
- Ja przyniosę! - mówi, wybiegając z pokoju. - Ja sama – dodaje, niezadowolona, widząc że Śmierciożercy już formują eskortę.
Prędziutko gna do kuchni, żeby poszukać skrzatki i poprosić ją o radę. Irving natomiast czuje, że magiczna blokada opuszcza jego ciało na tyle raptownie, by upadł z twarzą zwróconą ku ziemi. Ból powoli rozlewa się po całym ciele.
Gdy, wsparłszy się na dłoniach, ostrożnie unosi głowę, dostrzega parę lśniących czarnych butów. Nie myśli już o niczym innym niż o córce, o tym, by do niej dotrzeć i ocalić ją za wszelką cenę. Kierowany instynktem usiłuje doczołgać się jej śladem, nie zważając na zastępujących mu drogę włamywaczy.
- Dokąd to, panie Abbott?
Nie odpowiada, wszystkie siły koncentrując na dotarciu do drzwi. Napastnicy odsuwają się, słychać mamrotane zaklęcie.
Zrozpaczony ojciec wreszcie zbiera się z ziemi i chwiejnym krokiem podchodzi do drewnianego skrzydła, opierając palce na złotej klamce. Mocno naciska ją, szarpie, coraz mocniej, z narastającą determinacją. W jego oczach pojawia się strach zmieszany z nienawiścią.
- Otwórzcie te drzwi!
Śmierciożerca staje tuż za nim. Różdżkę trzyma w opuszczonej ręce, nie przygotowuje się do ataku. Irving odwraca się, zaciskając dłonie w pięści w wyrazie bezsilności. Łzy spływają mu po policzkach dwoma wartkimi strumieniami.
- Jesteś czystej krwi czarodziejem, prawda? Mógłbyś...
- Nigdy, przenigdy nie stanę po żadnej ze stron w tym konflikcie – deklaruje Irlandczyk, starając się przy tym nie podnieść głosu i ostrożnie ważyć słowa. - Dlaczego nie zostawicie nas w spokoju?
Rozbłysk czerwonego światła powala go na ziemię niczym cios wycelowany w samą potylicę, wyrywając z jego gardła pełen bólu krzyk. Niewidzialny, wręcz wyimaginowany płomień zdaje się trawić mu wnętrzności, wypalać serce, doprowadzać pompowaną przezeń krew do wrzenia, rozrywać każdą komórkę na nieskończone ilości atomów. Mężczyzna myśli już tylko o bólu, o tym, by uwolnić się od niego w jakikolwiek sposób, by uciec, wbiec do basenu wypełnionego lodowatą wodą i ukoić zszargane nerwy.
-Aguamenti... aguamenti... - bełkocze nieprzytomnie, marząc choćby o kropli chłodnej, ożywczej wody. Pod wpływem silnej autosugestii czuje swąd palonego ciała.
Nie rozumie już nic, nie potrafi określić swojej tożsamości ani rozeznać się w sytuacji. Nie pojmuje, co oznacza otwarcie drzwi i przyprowadzenie Aithne, szarpiącej się w uścisku ramion napastnika owiniętych wokół jej ciałka na kształt jadowitych węży. Nie ma z nią skrzatki, nie towarzyszy jej nikt, kto mógłby zapewnić jej minimalne poczucie bezpieczeństwa.
- Ostatnia szansa, Abbott. Powiedz, gdzie jest twój dziennik z mugolskimi legendami, a pozwolimy wam wstąpić w nasze szeregi.
Wpływ Zaklęcia Niewybaczalnego słabnie, pozwalając Irvingowi na wzięcie kilkunastu szybkich, spazmatycznych oddechów. Trzydziestoczterolatek przetacza się na bok, szeroko rozwierając oczy i tępo wpatrując się w podłoże. Świadomość wraca powoli, ociężale, tak niechętnie, jak gdyby jej istnienie miało jeszcze bardziej zgnębić młodego mężczyznę.
Śmierciożercy. Legendy o nieśmiertelności, znane niewielkiej liczbie ludzi, tak czarodziejów, jak i niezainteresowanych tematem mugoli.
Aithne.
- Puść... puść ją, proszę.
Z jego ust wydobywa się tylko ledwie słyszalny szept. Drżące ręce odszukują wirujące, kamienne podłoże, łokcie uginają się jednak pod wpływem ciężaru bezwładnego ciała. Aithne, Aithne! Nie wolno mu jej tak zostawić, nie wolno mu, musi wstać, musi zebrać wszystkie siły i oswobodzić ją z rąk tych obłąkańców.
Słowa wykrzyczane przez przerażone dziecko i słowa wypowiedziane przez trzymające je mężczyznę zlewają się ze sobą w jeden dochodzący jakby spod wody zwierzęcy ryk. Szybko przechodzi w okropny, drażniący ucho i skołatane serce pisk.
Ten pisk to ostatnia rzecz, którą rejestruje wstrząśnięty umysł Irlandczyka, ostatnia, jeśli nie liczyć rozmazanego, zamglonego błysku światła, rozjaśniającego całe pomieszczenie niczym dziwaczna eksplodująca supernova. Irving nie wie o tym błysku nic, nic poza tym, że jest zielony, tak jak narodowa barwa jego ukochanego kraju.
A potem... potem nadchodzi noc.
Aithne nie żyje, nic i nikt tego nie zmieni, ale jego ukochana, piękna Keva już wkrótce na świat wyda ich drugiego potomka. Dla niej musi jak najszybciej opuścić tę klinikę, dla niej i dlatego dziecka. I dla ukochanej pierworodnej, dla jej pamięci.
- Jestem historykiem magii – zaczyna, przymykając oczy i z całych sił koncentrując się na uporządkowaniu swej wypowiedzi. Musi podać informacje, wyłącznie suche dane, nie mieszać ich z emocjami i zachować dystans. Tylko pod takim warunkiem uda mu się opowiedzieć swój krótki, uproszczony życiorys. - Jak pan wie, każdy historyk magii zgłębia nie tylko wiedzę dotyczącą losów świata czarodziejów, ale również poświęca wiele lat na badanie przeszłości mugoli...
...a, jak zdołał się przekonać, Ten-Którego-Imienia-Nie-Wymawiają-Anglicy ma dziwną fiksację na punkcie nieśmiertelności. Conroy zastanawia się, ile może, ile powinien powiedzieć, żeby znów nie narazić się Śmierciożercom i równocześnie wydostać się ze szpitala bez obaw, że jego nazwisko już na zawsze zostanie splamione hańbą choroby psychicznej.
Poszukiwacze Atlantydy. Nazistowscy okultyści. Taoizm, klucz do chińskich legend dotyczących zagadnienia wiecznego życia. Terakotowa armia. Eliksir. Majestatyczne dzieła obłąkanego cesarza. Szaleństwo Czarnego Pana.
- Czego od pana chciał? - z lekkim drżeniem w głosie pyta go uzdrowiciel. Irlandczyk uważnie obserwuje jego oczy, oczy przepełnione troską, lękiem i niepokojem, oczy towarzysza niedoli.
On wie. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać skrzywdził i jego lub jego rodzinę, lub kogoś mu bliskiego, kochanego. Jak wiele osób cierpi z powodu bzdurnych, irracjonalnych zachcianek jednego wariata! Czy istnieje na świecie choć jeden czarodziej, który miał szczęście umknąć Śmierciożercom, którego przynajmniej pośrednio nie dotknęły plagi związane z ich „panowaniem” na brytyjskich ulicach? Wpływy tych bezwzględnych morderców obejmują już całe Wyspy, od Londynu aż po Dublin i Glasgow, ba – rozlewają się również na kontynentalnej części Europy.
Historyk otrząsa się lekko.
- Nie pamiętam – gładko pozwala łgarstwu wypłynąć z bolącego gardła, przywdziewając na się maskę tragicznej postaci, której z szaleństwa poplątały się wspomnienia i osłaniając wykreowaną na potrzeby konwersacji kreacją samego siebie. - Wiem tylko, że nie znałem odpowiedzi na ich pytania.
- A gdyby pan je znał... - waha się uzdrowiciel – to czy udzieliłby pan żądanych informacji.
Pacjent niespodziewanie śmieje się w głos.
- Oczywiście, że nie. Wiem, że w tym miejscu zabrzmi to nieco dziwnie, ale jeszcze nie postradałem zdrowego rozsądku. Nie chcę nie zamierzam brać udziału w waszej wojnie.
Zagadkowy uśmiech zabarwia jego usta, podczas gdy nieprzytomne, pozbawione wyrazu spojrzenie ciemnych oczu pozostaje utkwione w drzwiach. Istnieje tylko jedno miejsce, w którym każdy jest bezpieczny, tylko jedno miejsce potrafiące ochronić niewinnych ludzi przed długimi, kościstymi palcami Czarnego Pana, miejsce zarezerwowane dla nastoletnich chłopców oraz dziewcząt i... wychowujących ich dorosłych.
- On... on im pomoże, poproszę go. Nie odmówi mi przecież, to porządny czarodziej – mówi cicho, do siebie. Szybko jednak otrząsa się z zamyślenia i, w dalszym ciągu z uśmiechem na twarzy, zwraca się do uzdrowiciela. - Proszę o jak najkrótszą terapię.
Tylko taką, bym przestał bać się dotyku.
Tylko taką, żeby nie pozostawiła śladu w jego dokumentach.
- Będę z panem współpracował – deklaruje, odzyskując zimną krew. - Niech pan tylko szybko mnie wyleczy i stąd wypuści, bo ja muszę wracać do rodziny.
Pod zmienionym nazwiskiem, czmychając daleko, daleko poza granice wytyczone przez Wyspy Brytyjskie – tak, aby nikt nigdy nie znalazł już żadnego jej członka.
- Caroline Rockers
Re: Conroy Ryan Evers [dorosły]
Sob Sty 31, 2015 12:22 am
Nie widzę żadnych większych błędów, bardzo przyjemnie czytało się Twoją Kartę Postaci. W kwestii nauczyciela też się dogadaliśmy ;) Nie zapomnij o odpowiednich wymiarach avatara!
Od siebie daję 20 dodatkowych fasolek za Wybitną moim zdaniem Kartę Postaci!
Akcept!
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach