Go down
Mistrz Labiryntu
Mistrz Gry
Mistrz Labiryntu

Wrzeszcząca Chata Empty Wrzeszcząca Chata

Wto Wrz 03, 2013 8:53 pm
Powszechnie znany, owiany tajemnicą dworek, który mimo przeraźliwego wyglądu, przyciąga tłumy ciekawskich. Mieszkający mówią, że codziennie dobiegają stąd różne przerażające odgłosy.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:20 pm
//sesja po sesji na ulicy w Hogs, dzień przed oficjalnym wypadem, przed zamieszaniem na błoniach

Wędrówka była długa i owocna – już cisza nie czaiła się w obrzeżach ich świata o niewidzialnych granicach, w którym płynnie się poruszali stąpając równym krokiem tuż obok siebie, wolno, pomalutku, urządzając sobie spacer o sprecyzowanym zakończeniu, którego uwieńczeniem miała być nagroda dla ich obydwu. Wspomnienia. Mieli je budować jeszcze przez tych parę godzin, zanim wrócą do zamku i rozejdą, niewyspani po całonocnej balandze o obniżonym stopniu procentowym, jaki sobie samym narzucili według tego, co powiedział sam Colette: ponoć pije się, gdy nie jest się w stanie znieść towarzystwa drugiej osoby. To nie były te czasy, w których alkohol krążył z ręki do ręki u przyzwoitych dzieciaków z normalnych domów tylko po to, by sami sobie udowadniali swoją buntowniczość. W tym świecie nie było miejsca na "pół środki". Były tylko owoce urodzone przez drzewa, które spadały, a potem gniły, lub te, co ciągle kwitły i cieszyły oczy przechodniów, którzy po nie czasem sięgali i cieszyli ich pięknym wyglądem i pielęgnacją, jakiej musiały zostać poddane, by trwać tak długo w najdoskonalszym stanie. Te zgniłe się zgniatało. Miażdżyło. Tylko jak wiadomo nie od dzisiaj, nie od wieku i nawet nie od jednego milenium – rzecz zakazana zawsze była tą najsłodszą, którą chciało się zdobywać.
Sahir opowiadał. Opowiadał o tym, jak dojrzał którejś nocy dziwną sylwetkę na błoniach, której obecność wyłączyła mu kompletnie zdolność myślenia – wiedział tylko, że chce za nią podążać. Więc gnał. Gonił ją, ale obojętnie, jak szybko starał się biec, ona tylko się oddalała – nie zarejestrował nawet od razu, że nie czuje jej zapachu, że nie słyszy kroków – gałęzie go drapały, zanim się spostrzegł wylądował w kompletnych ciemnościach dla jego oczu przeniknionych, a nad jego głową nie widać było gwieździstego nieba. Z jaskini wyleciało stado nietoperzy czymś przerażonych i zaatakowało go w pierwszej chwili, nim spłoszone zniknęły w mroku... potem były Akromantule – musiało być to blisko ich gniazda, było ich mnóstwo, wszędzie wplatały się białe nici ich sieci i trzeba było uważać na każdy najmniejszy krok, który stawiało się na niepewnym gruncie – zauważyły go tylko trzy, jedna z nich doskoczyła i zdążyła go ukąsić, zanim rzucił zaklęcie, które je odstraszyło, tylko że w samej jaskini i wokół niej było ich więcej, a on chciał się tam dostać i porozmawiać z tą dziwną istotą... wszak nawet jeśli straciłby życie, to co z tego? Pragnienie zdobywania wiedzy i adrenaliny za jednym zamachem zawsze wisiało wyżej w jego skali priorytetów od własnego żywota, do którego wszak nie miał szacunku – o tym jednak już nie powiedział nic. Powiedział tylko, jak w końcu przemknął obok nich, brocząc krwią i czując działanie jadu Akromantuli, jak wspiął się na jaskinię i zaklęciem wyczyścił teren, rzucając daleko przed siebie znaleziony pod dłonią kamień, żeby wszystkie będące we wnętrzu tunelu odbiegły jak najdalej, zwabione hałasem – widział je przez dziurę w szybie. I udało się. Wsunął się do wnętrza, kiedy tylko rozpierzchły się na boki i cicho przesunął się wzdłuż ściany, docierając do dziwnego pomieszczenia oświetlonego świecami, które oblepione było dziwaczną mazią, która przyprawiała o dreszcze... zaś paskudna szkarada, która się odwróciła w jego kierunku i przemówiła nieludzkim głosem, zdawała się urzeczywistnieniem samej Śmierci... mimo to o wiele łatwiej było z nią zawrzeć kontakt niż z jakimkolwiek śmiertelnikiem w tamtym okresie. Pytała go, czy wie, co się dzieje w szkole, by potem snuć swą niejasną przepowiednię: powtórzył mu niemal słowo w słowo to, co zostało mu powiedziane: o milczeniu Dumbledora, o Władcy Nocy, o którym wtedy nie miał pojęcia, o Tym, Którego Imienia nie Wolno Wymawiać – jego poszukiwaniach i atakach. Było o Lochach, o atakach...
- ... Powiedział mi dokładnie: "Lochy. Ataki. To dopiero początek, nieśmiertelny. Komnata Tajemnic to zaledwie szczyt całej tej góry szaleństwa, bo całe te zawirowanie ma jedynie odciągnąć uwagę od innych spraw. Pamiętasz atak na pociąg? Szukali byłego już prefekta naczelnego, a dziwne odgłosy wydobywające się z podziemi? Nie zastanawiało Cię to...? Ministerstwo to jedynie obłuda. Zakazany Korytarz kryje jeden z kluczy, a zarazem rodzi kolejne pytania....   Nie powiem Ci już nic. Sam będziesz musiał odkryć resztę. Nie dziś jest Ci pisana śmierć, ani nie jutro. Na razie to jest jeden wielki labirynt. Znikaj. Odejdź, póki możesz. I nie szukaj mnie, bo znajdziesz jedynie unicestwienie. Staniesz się jedynie prochem, który zabierze mój wiatr. "
I kontynuował, jak w oczach tej mary, co oczu nie miała, a jedynie puste oczodoły, był maluczkim i nic nie znaczącym stworzeniem, jak jeden jego gest wystarczył, by rozniecić ogień, który go oparzył i pchnąć go w objęcia mazi, z którą spotkanie skończyło się kilkuminutową utratą przytomności... Potem zniknął, wszystko zgasło, przepadły Akromantule – ledwo zdołał wrócić do szkoły, wspomagając się leczniczymi zaklęciami i wysysając część jadu z rany, który niestety zdążył się rozprzestrzenić po większej części ciała... Tak i przygoda została zakończona – jedna z wielu, jedna z tych, które sprawiały, że zaczynało się zastanawiać, co jest prawdą, a co mitem wytworzonym wokół nas.
- Szczerze powiedziawszy powinienem był wziąć słowa tej istoty bardziej do siebie. Byłem wtedy zbyt głupi i naiwny... Z drugiej strony: co zrobić z takiego zlepku informacji bez konkretów? - Wampir pokręcił głową z lekkim uśmiechem na wargach – dzięki tej opowieści droga minęła naprawdę szybko mimo tego, że żaden z nich nie narzucał tempa – dotarli do Wrzeszczącej Chaty i czarnowłosy otworzył drzwi, przepuszczając Coletta, by wejść tuż za nim i zamknąć je za nimi, łapiąc go za rękaw, by go zatrzymać – ten dom naprawdę żył. Wiatr szumiał w nim cicho, ściany jęczały, podłoda skrzypiała pod ich nogami, błagając o przebaczenie za swą starość i ilość kurzu, jaką zebrała na sobie przez wszystkie te lata nieużywania. Czarnowłosy sięgnął po różdżkę i rozpalił na jej krańcu światło, rozglądając się uważnie na boki – oczywiście, że nie dla siebie, bo on tego nie potrzebował, ale tutaj już średnio miał możliwość prowadzić go za rączkę – same schody choćby były za wąskie, by mogli iść obok siebie.
- Zapalaj latareczkę i wio na górę. - Mruknął, robiąc parę kroków w bok, by rozglądnąć się po opustoszałym salonie – no, nie tak całkiem opustoszałym... ktokolwiek tu mieszkał, musiał wyjechać w wielkim pośpiechu, ponieważ nie zabrał ze sobą zbyt wielu manatków, z pewnością zaś nie śpieszno mu było do pakowania mebli. Smutne. Mówi się, że dom jest tam, gdzie nasze serce, w sumie to niby prawda... jednak przecież te ściany miały w sobie zapisaną historię wszystkich, którzy weń mieszkali. Bardzo smutne... Wygasił zaklęcie i skierował się tuż za Colettem. - Kiedyś tutaj zajrzałem z czystej ciekawości... lubię zapomniane miejsca. Czuję, że do nich przynależę. - Wyznał bez żadnego wewnętrznego sprzeciwu i kiedy weszli na górę podszedł do okna, by przeciągnąć przez nie różdżką – zaklęcie czyszczące ściągnęło brud z szyby i sprawiło, że księżycowy blask zajrzał do środka. Rozglądnął się wokół za czymś do siedzenia, co również potraktował tym samym czarem, by ułożyć nań pluszaka i rozchylić wtedy okiennice, cicho kaszląc od nadmiaru kurzu tu zgromadzonego, który wykrzywiał mu twarz w niezadowoleniu. - Zapomniałem, jak tu jest brudno. - Wyznał z zaciśniętym gardłem, wystawiając łeb przez okno i biorąc głębszy wdech najpierw przez usta, a potem już normując go nosem. Wrócił. Och, oczywiście, że po paru wdechach wrócił, by spojrzeć na Coletta i usiąść na ławce pod tym samym oknem, gdzie w kącie pokoju siedział na niej Szary Glut – dzisiejszego dnia zrodzony i tego samego dnia ochrzczony, więc dla niego też był to dobry dzień. Czarnowłosy usiadł na niej okrakiem, lekko odsunąwszy ją uprzednio od ściany, by ułożyć się na wielkim przyjacielu w pół leżącej, pół siedzącej pozycji, by następnie wyciągnąć do kasztanowowłosego rękę, przechylając z na wpół przymkniętymi powiekami głowę na bark. Nieme zaproszenie. Nieme..? Nieee, nie pozostawiajmy tego bez słów – w czarnowłosym ciągle tliła się niezaspokojona potrzeba zbliżenia, którą pocałunek zaspokoił  tylko w pierwszej minucie – potem wystrzeliła na nowo, jeszcze mocniej, niż powinna. - Chodź tu do mnie. - Wymruczał niemal ze zniecierpliwieniem, obdarzając go palącym wręcz wręcz spojrzeniem.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:44 pm
Ich przygody bardzo się różniły; Colette zawsze igrał z ludźmi i systemem, a Sahir... z własnym życiem. Grał w kości ze śmiercią i póki co mu się udawało, a raczej w pewnym rzucie udało mu się w połowie i tak jakoś zostało. Ich chęć przygody i potrzebę poznania można było wyliczyć w odpowiednich jednostkach i otrzymać całkiem zbliżony wynik, różnica polegała raczej na tym, iż Colette zawsze miał dużo więcej do stracenia. A teraz miał nawet jeszcze więcej.
Trzeba było jednak przyznać, że opowieść, jaką wampir ubarwił im powolny spacer do Wrzeszczącej Chaty, była cholernie... cholernie w jego stylu. Jakkolwiek Colette nie widział go nigdy w starciu z jakimkolwiek magicznym stworzeniem (nie licząc Gluta, jaki osiągnął remis), to spokojna i wytrwała zaradność leżała najwidoczniej w Sahirze tak głęboko, ze nawet presja, stres i niebezpieczeństwo nie zmieniały go w bezmyślne zwierze. To chyba był ten cały instynkt przetrwania, o którym była mowa - system samozachowawczy, jaki nadal trwał w pogotowiu, nawet wtedy, kiedy mózg w całości pożarł strach albo beznadzieja. Zamieniało ciało w idealnie pracująca maszynę, słodkie kobiety w barbarzyńców, a rodziców próbujących ratować swoje dzieci w jednostki, których nic nie powstrzyma. W końcu mało to było przypadków, w których ludzie o wątpliwej kondycji do zerwania mięśni podnosili ciężkie głazy, aby wyciągnąć uwięzione dziecko. Albo, w przypadku Sahira, dalsza walka nawet pomimo toczącego ciało jadu. Wspomnienie o tym nie przeszło przez twarz Colette obojętnie, kiedy ten podniósł brwi wysoko i nie odrywał już spojrzenia od natchnionego podróżnika. W większości przypadków nie przerywał, co jakiś czas wstrzeliwując tylko, wyjaśniające nieścisłość pytania i bezgłośnie kiwał głową. Co śmieszne, przy niebezpieczniejszych momentach historii Krukon mógł wyczuć jak smukłe palce mocniej zaciskając się na jego skórze i czekają w napięciu na rozwinięcie i bohaterską wygraną. Ekscytował się jak dzieciak, a przecież miał głównego bohatera żywego tuż przy swoim boku. No dobrze, quasi-żywego. W każdym razie ta historia już od początku brzmiała interesująco, no bo proszę(!) jakiż to kształt musiała mieć zjawa na błoniach, żeby ściągnąć uwagę obojętnego Księcia Nocy? Przypominała mu kogoś znajomego? Może jego siostrę, Śmierć? A może jakąś piękną dziewczynę? W końcu co jak co, ale duchów było sporo w Hogwarcie, cóż jeden wyglądający inaczej mógłby hipnotyzującego robić, by zaciągnąć Sahira aż do Zakazanego Lasu? W sumie o różnicę między widmem a duchem też spytał i też uzyskał odpowiedź. Potem sprawa się trochę mocniej wyjaśniła, opis poczwary zamieszkującej jaskinie też zasłużył na bardziej szczegółowy opis, a już tym bardziej na cholernie dokładny cytat. A Warp biedny odmóżdżał się zatopiony rzez historię w anegdocie o zawrotnej przędności, gdzie bohater z dusza na ramieniu konwersował z jednym z uroczych mieszkańców przeklętego boru. Pewnie przez to odmóżdżenie jedyny komentarz, jaki wyrwał się z jego ust, to ni mniej ni więcej krótkie i opatrzone w szeroko rozwarte powieki: „wow”. Warte więcej niż tysiąc słów i biliard zaklęć. Przy okazji prawie się potknął nie gapiąc przed siebie, wybroniony od pięknej gleby przez swoją zadziwiająco pewnie stąpającą podporę. Matko co za przeżycie...! Znaczy ta opowieść, nie upadek. Część z Komnatą Tajemnic, niebezpieczeństwami, przestrogą...
- Doprawdy ciągniesz do siebie wykolejeńców. - zażartował i odetchnął, by spuścić nadmiar pary. Nie oceniał go względem podejmowanych decyzji i braku działań, odsieczy czy czegokolwiek; w końcu wampir już raz zaznaczył, że nie jest żadnym bohaterem, ma wszystko w dupie i raczej nikogo by specjalnie nie zdziwiło, że nawet gdyby monstrum wysyczało mu wszystko dokładnie i dało nawet spisana notatkę z datami, liczbą i nazwiskami ofiar oraz sprawców, i tak jedyne po co by się kopnął, to po karmelowy popcorn do Hogsmeade. Po prostu Sahir. A karmelowy popcorn był naprawdę dobry; idealny do obserwowania jak świat płonie. Taki wampir już był i Colette nie zmierzał go zmieniać, sam wyrabiał normę ich dwóch w chęci ratowania wszystkich. Nie zamierzał wmawiać czarnowłosemu, że był dobry, nie zamierzał mówić, że zły - wszystko było względne. Dobry był np. teraz, np torturując Colette oczekiwaniem i tresując cierpliwie jego diamentowo silną wolę. I niby jakoś skutkowało, niby na dłuższy czas odwrócił uwagę wygłodniałego Smoczydła, ale jak tylko wejście do opuszczonego, upiornego dworku zamajaczyło między drzewami, to wspomnienia wróciły i przebiegły elektryzującym dreszczem po kręgosłupie. Powinien się bać. To była słynna, cholernie nawiedzona Wrzeszcząca Chata, jaka nocami pieściła uszy mieszkańców Hogsmeade potępieńczymi krzykami i podejrzanymi hałasami, zwłaszcza podczas pełni, kiedy magiczny świat nabierał na sile i wibracje energii dało się wręcz wyczuć w powietrzu. Uczniowie trzymali się z daleka, pierwszorocznym urządzało się konkursy w „kto wejdzie głębiej” wchodzące w niektórych rocznikach w rytuał 'kocenia', ale żaden (przynajmniej za stażu Colette) nie polazł dalej, niż do uchylenia drzwi. A teraz miał wejść do pojękującego, drewnianego budynku, do samego środka. Niby Sahir polecał, ale kto go tam wie... aż przywarł na moment mocniej do jego ramienia.
- Zaciągasz mnie tu i będziesz mi wypruwał flaki w piwnicy... Na oczach Gluta! - przybrał aktorsko dramatyczny ton i na nowo mina mu zrzedła błyskawicznie, kiedy klamka ugięła się pod naciskiem bladej dłoni, która otworzyła przed Puchonem widok niesamowicie ciemnej i ciasnej budowli. Od wejścia uderzył w nich duszący zapach stęchlizny i zatrważająco dużej ilości kurzu. - Milutko... - mruknął i poganiany wzrokiem zanurzył się w ciemności, wpadając na jakiś rozwalony stoliczek i rozbijając starą, i tak pokruszoną wazę. Syknął, ale wątpliwe by ktokolwiek zapłakał. Światło pomogło w ocenie wnętrz i skali tych drobnych zniszczeń, jakie ginęły wprawdzie w ogólnym wystroju.
- No już, już, nie poganiaj mnie... ciesze oczy! - parsknął i wydobył różdżkę zza pazuchy płaszcza, szepcząc przy jej czubku zaklęcie, jakie rozbłysło się zimnym światłem i rzuciło na wąskie schody. - No to... siup, raz Kotletowi śmierć. - przeżegnał się i wskoczył na pierwszy schodek, jaki skrzypnął co najmniej potępieńczo. A potem drugi, trzeci, szybko, byle jak najszybciej na górę.
A na górze wcale nie było lepiej. Ciężkie zasłony przy oknach leżały na podłodze nie ruszane od lat, pod daszkiem obłamanych belek. Meble były zniszczone, półki pozawalane pod zakurzonymi książkami, no i jeszcze kompletnie zepsuty fortepian... Podczas, gdy Sahir odpowiedzialnie zapewniał im oświetlenie Colette oddalił się na niewielki dystans i przesunął palcami po klawiszach, jakie już ledwo muskane wydawały z siebie pojedyncze, delikatne dźwięki. Potem podszedł do sterty książek, podnosząc tą, jaka praktycznie sypała mu się w rękach i ostrożnie otwierając jej poniszczoną okładkę.
- Niektóre z tych rzeczy wyglądają na naprawdę, naprawdę stare... - mruknął i obrócił się błyskawicznie, gubiąc kilka kartek, kiedy tylko Sahir wpadł w atak kaszlu. I zamiast pomóc biedakowi tylko parsknął pod nosem i poprawił własny szalik, ciesząc się światłem księżyca i odwołując zaklęcie, żeby z powrotem schować różdżkę w bezpiecznej kieszeni. W srebrnym blasku mocniej widać było fruwający kurz, jaki czepiał się ubrań i twarzy, osiadając nawet na rzęsach, a już zwłaszcza na czuprynie. Jeszcze chwila a oboje wyjdą stad jako blondyni. ...albo starcy. Dał się wampirowi spokojnie wykokosić w wygodnym miejscu a sam wrócił do swojej zdezelowanej zdobyczy i na moment jeszcze raz wrócił do okładki. Po zdmuchnięciu kurzu pożółkła książka okazał się dość grubym tomikiem poezji, jakim już na pierwszej stronie artysta przed śmiercią żegnał się z rodziną i przyjaciółmi, umieszczając odpowiednie dedykacje. Kolejne kilkadziesiąt kartek wyleciało i zaścielało zakurzoną podłogę pod nogami zapewne ostatniego zainteresowanego tym dziełem. Prawdziwie zainteresowanego, bo nie wypadła w kolejności dopiero kartka z jakąś częścią poematu. Przeczytał go spokojnie i drgnął czując przyjemne mrowienie.
- I've slept so long without you
It’s tearing me apart too
How did you get this far
Playing games with this old heart
I've killed a million petty souls
But I couldn't kill you.
- mruczał pod nosem ostatnie słowa zmarłego, części twórczości, która jeszcze nie obróciła się w perzynę. Zwłaszcza, że był anonimem, jego nazwisko na okładce kompletnie się zatarło. Ha... naprawdę, aż jakby ta strona czekała tu na niego na przeczytanie, aż zwrócił się kroczkiem w stronę swojego partnera, chcąc mu dalej czytać, pogadać trochę o poezji np. o jego Byronie i... i on nagle siedział tak, nawet samemu sobie nie wyobrażając jak piekielnie wyzywająco i wyciągał dłoń w stronę Puchona. Nagle anonim stracił na znaczeniu, zostawiając jedynie jedną, zgiętą stronice w palcach bruneta resztą ciałka pacnąwszy o podłogę. Colette w pośpiechu schował zdobycz do kieszeni płaszcza i wodził rozbieganym, kompletnie wybitym z rytmu wzrokiem po całym ciele Sahira. To był spisek... to musiał być spisek, chciał sprawić, żeby polak się wygłupił, albo na nowo nabierał smaczku na niego. Szlag by to, już nabrał. Aż odetchnął ciężej poganiany zniecierpliwioną uwagą, jaka kompletnie wbiła mu się oszczepem w gadzie serce... to koniec... robił to na własną odpowiedzialność! Na prawdę robił to na własną... Boże jego ciemne oczy aż płonęły.
Colette ruszył się wreszcie z miejsca, nie do końca żywiołowo, wchodząc w łunę księżyca i dając się na moment oślepić wyjątkowo mocnym, jak na noc pozbawioną pełni, blaskiem i wsunął palce powoli w wyciągniętą dłoń. Przyklęknął jednym kolanem na ławce, cholernie blisko chłopaka i dla równowagi oparł druga dłoń o jego udo, słysząc w tej zupełnej, ciężkiej ciszy, jak jego paznokcie szurają w kontakcie z grubym materiałem.
- Nie wiesz na co się porywasz... - oh, serio jego teraźniejszemu uśmiechowi naprawdę byłoby do twarzy z kłami co najmniej takimi, jak Sahira. Oczywiście, że zaproszony przez swoją księżniczkę do jej komnat winien czekać na pozwolenie, winien nie popełniać błędu z biblioteki, ale psia mać jak, jak?! Nie był tak nieczuły i tak obojętny na wdzięki i zmysłową zachętę. Igranie z nim też pociągało pewne konsekwencje,a teraz były nimi jego zęby, które miękko zacisnęły się na szyi Sahira tuż pod brodą, kiedy Colette pochylił się niespiesznie i subtelnym naciskiem nosa obłaskawił Kocura do leciutkiego zadarcia głowy i przyzwolenia na zostawienie na niej odcisku warg wraz z maleńkim, szybko znikającym czerwonym śladem.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:46 pm
- Masz rację. - Odparł bardzo miękko, lekko zaginając palce, które splotły się z dłonią Coletta – wstążki, niczym węże, owinęły się wokół przedramienia czarnowłosego i z prędkością atakującej kobry wysunęły się do przodu, by owinąć również wokół śmiertelnika, który nagle zetknął się z istotą obdarzoną przekleństwem wieczności – na wstępie przekreśleni, na wstępie wymazani – ich życiorysy biegały w odrębnych amplitudach o wysokich skalach, jak książka, którą czytać można z obu stron – jeden to obyczaj przewlekany smutkiem choroby, drugi to dramat przewlekany maleńkimi dozami normalności, nienamacalnymi wręcz – tak i biegły te historie po swojemu, nikt by w życiu nie podejrzewał, że kiedykolwiek razem się zetkną, tymczasem Wy, którzy zostaliście zaproszeni, by na moment, wstąpić w ciało jednego z tych zakochanych, którzy czytacie te odległe historie, a może je przeskoczyliście i od razu zaczęliście od środka, gdzie wielkimi literami z obu stron kartki napisano: "... I TAK SIĘ SPOTKALI." Koniec? To nie był nawet początek końca... To było preludium do tego, co umieszczono w tomie drugim – właśnie jego teraz w dłoniach trzymasz. Widzisz wampira, do którego zbliża się Smok węszący podstęp w tym zepsutym diamencie, porysowanym i popękanym, którego oszlifowanie jest niemożliwe, za mocno stwardniał, jednak nadal był diamentem jedynym w swoim rodzaju, którego zagarnięcie w swe szpony mogłoby sprawić, że skarbiec trofeów tej gadziny byłby najbardziej wartościowym na świecie... albo właśnie najbardziej obleśnym, gdyby krytycy się pojawili i ujrzeli, który z nich smoczydło wybrało na główną wystawę..? Nie ma sensu mówić o jakimkolwiek "decydowaniu się", wszak to już wymknęło się obu spod kontroli – nie mogli więc rozmawiać o poezji, o Byronie, o Nocy i jej cieniach, o tym, jaki Colette był ślepy bez światła i o kolejnych przygodach – może teraz właśnie on mógłby coś opowiedzieć, skoro już mówić mieli..? Czas na rozmowy musiał zostać przesunięty, przykro mi, pewne pragnienia przegoniły niby to "czyste" oddawanie hołdu istnieniom pięknym i doskonałym...
Splecenie palców było niezbędne. Niezbędne było spojrzenie, które nawiązali między sobą, posyłając w eter elektryzujące sygnały, które trzaskały w powietrzu i podgrzewały powietrze na nowo do niepokojących skal, w którym termometry zaczynały wariować i nie wiedziały, czy dać sobie spokój z pomiarami, czy też starać się nadążyć za rozwojem wypadku – a te były bardzo płynne i bardzo naturalne, albowiem próżno tu było suzkać podstępu... pułapek, co się zowią! Ta dłoń znała swą powinność, to spojrzenie wiedziało, czego pragnie, a zbliżenie obiektu pragnień sprawiło tylko głębokie nabranie powietrza i zatrzymania go w klatce piersiowej na dłuższy moment, dopóki Colette nie nachyliły się ku niemu.
Dwutlenek węgla uleciał w pół sekundy, w krótkim odetchnięciu, gdy nieswoja dłoń oparta została na ciepłym udzie, przelewając część ciężaru ciała nań – tak i uniósł głowę, nie myśląc nawet, by się temu sprzeciwiać, mocniej zacisnął palce splecione z jego, przymknął powieki, gdy spomiędzy warg wydobył się pełen aprobaty pomruk, krótki, mógłby zlać się z tłem trzasków starych mebli, skrzypienia wszystkich zawiasów i szelestu igrającego między względnie szczelnymi deskami wiatru, lecz nie, nie tym razem... Dreszcz przebiegł po kręgosłupie – oj tak, to jest zdecydowanie coś pożądanego, choć jednocześnie cały mózg alarmował o niebezpieczeństwie, splatając podniecenie z paraliżem, a to tylko bardziej nakręcało – wszystko, co dzisiaj się wydarzyło, zlepiło się na rozpalenie ognia, który nie zadowoli się obejściem smakiem, zwłaszcza gdy wiedział, że nie było to coś jednostronnego, a iskrzyło, wylewając wiadra pełne natchnień prosto do ich dusz, by tam igrać z nimi niczym diablątka posłane przez samego nemezis Boga, chyba chciał im coś udowodnić, tylko co..? To, jak świat jest chory..? To, że ktoś, kto kochać nie potrafił i nie wierzył w jej bzdurną idealizację, właśnie pokochał? To, że zbliżenie fizyczne brzydziło go, bał się go, stronił jak najmocniej, podczas gdy tu pragnął go jak szaleniec, co łaknąc krwi nie mógł dobrać się do odpowiedniego koryta i został skazany na delirium? Nie wiem, czym jest nasączony w powietrzu kurz – musiał się unosić za nimi od bardzo, bardzo dawna... chyba od tego momentu, gdy mocniejszy oddech Smoka pozbawił kurzu pewnych starych ksiąg, o których Sahir zapomniał, a one wciąż tkwiły w jego bibliotece, tej sprośnej metafory jego umysłu, jestestwa, jakże schematycznie wpasowując się w dom Krukoński. Tak więc czytelnik po nie sięgnął...
Były jak nowe.
Jakby nigdy ich nie otwierał... czy to możliwe..? Wymagały pewnych zmian, wymagały notatek, poznania od deski do deski..!
Oto więc kwitnie coś dotąd niepoznanego.
Wolna ręka Nailaha powędrowała do szyi Coletta, miękkie, chłodne opuszki przesunęły się po rozgrzanym karku, badając strukturę aksamitnych włosów, kostki na karku i samą skórę, na której nie gościła żadna skaza, by zaraz nacisnąć na nie mocniej, przesuwając po niej lekko paznokciami, napinając mięśnie, to je rozluźniając w płynnym ruchu.
Nie otwierał oczu.
Nie były potrzebne, jedynie przeszkadzały w całkowitym skupieniu się na dotyku, który wywoływał kolejne mocniejsze oddechy, nie pozwalał w odsuwaniu od siebie świata, by sycić się tym, że te te usta... nie należały do tego, który wciąż prześladował cię w swych koszmarach. Jak i świat, tak i obraz tego sadysty ulatywała – jestestwo Smoka wypatroszyło jego sylwetkę, by zagarnąć cały teren dla siebie – nie widział nic poza jego skrzydłami, szeroką piersią, cudem złotych łusek, które nabierały bajecznie zimnej barwy – nagle zaczynałeś myśleć, że lubisz tą zimną barwę, lubisz tą wypełnioną przestrzeń... to samo, co zaatakowało cię jeszcze wczoraj, a dzisiaj już zmieniało w niemal zbawienny azyl, nie pozostawiający wątpliwości, że tu jest dobrze... z tym dreszczem adrenaliny, który nie pozwoli zatopić się w smutnych myślach, a będzie cieszył jakością doznań. Oj tak – oddychałeś głęboko, wzdychałeś – tu, przy otwartym oknie, gdzie chłód nocy mieszał się z ciepłem ciała znajdującego się tuż przy tobie, gdzie odór kurzu i starości zostawał wypleniony przez świeży powiew powietrza, a który jednocześnie spychał na ciebie, prosto do twych nozdrzy, cudny zapach Coletta, który w szybszym tempie, niżbyś tego chciał, doprowadzał cię do granicy, gdzie już wahałeś się na granicy prób zapanowania nad człowieczeństwem, a tym, by nie pójść do Bestii, która czaiła się już poza swą klatką – kiedy została otworzona, kiedy wyskoczył na zewnątrz? - nie towarzyszyły mu wiedźmy, zaś cienie..? Te zawsze były wszechobecne... ale pisałem wam już o tym sto razy, sto pierwszy nie ma znaczenia, prawda?
Uwolnił sobie drugą dłoń, by samemu oprzeć ją na biodrze kasztanowowłosego bożka zagarniającego sobie ciebie, jakże pokornego sługę w swe władanie – ach, litości, wszak ta dłoń doskonale już nauczyła się tego specyficznego ruchu, w którym wsuwała się palcami za pasek, by przyciągnąć partnera bliżej siebie, gdzie nagrzane już nieco palce, ale nadal kontrastujące chłodem z rozgrzanym ciałem w tym miejscu, gładko wsuwały się pod koszulę by paznokciami ją zahaczyć, by zawędrować na plecy i wysunąć, wędrując w górę, wzdłuż kręgosłupa, twardymi paznokciami zahaczając materiał koszuli, włożone pod płaszcz, jego materiał był za gruby; tam zaś, w górze, przesunęła na łopatkę – druga dłoń wciąż pozostawała na karku, palce z zawziętością artysty uciskały w tym miejscu ciało, to naruszało je przejazdem paznokci, to sam czarnowłosy chwilowo się pochylał, by wargami zabłądzić na żuchwę Coletta i pod jego uszy, muskając skórę obnażonymi kłami, nad którymi już stracił kontrolę, nieświadom, kiedy w ogóle je wysunął spowrotem, omamiony przyjemnościami pieszczot.
Więc taaak, Colette, masz rację, że Nailah nie miał pojęcia, na co się porywa z tobą. Wszak jedyne, czego się obawiał, to własnych paranoi, które uwielbiały pojawiać się tam, gdzie nie powinny, w kompletnie nieodpowiednim czasie i miejscu... wszak bohaterstwo, odwaga..? Och, Sahir uwielbiał grać bohatera... to mu dawało sens życia. To nadawało smaku, którego zawsze mu było brak, ale ej! - żeby być bohaterem trzeba mieć jeszcze o kogo walczyć...
Jeszcze tylko nie wiedział, ile z tego bohatera w nim zostało... i czy zostało cokolwiek. Czy może teraz już samolubnie będzie wszystko zagarniać dla siebie? Przecież chciał coś dać, chciał, żeby ten, który właśnie nad nim górował, odczuł to samo, co odczułeś Ty... Nawet gdy wyprzesz się tego wszystkiego przed samym sobą, gdy nadejdzie otrzeźwienie i wszystko znów nakryje obojętność, kiedy ta zapałka, teraz w całości płonąca, znów się wypali. Wiesz wszak, że masz ich jeszcze całe pudełeczko... albo raczej Colette je ma. Bez niego nie dało się ich odpalić.
O zgrozo – wszak ten chłopak trzymał w swych dłoniach świat, o którym tak długo marzyłeś!
Szkoda, że zawsze uważałeś, że marzenia są po to, by je mieć... nie po to, by je spełniać.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:47 pm
Oczywiście, że miał racje, w końcu widzisz rozmiary Katedralnego Smoka Czarny Kocurze...? To,co ruszyło się dziesięć metrów dalej to zaledwie fragment jego ogona, płachty, zaścielające podłogę jak żagle ogromnej żaglówki to widoczne fragmenty jego skrzydeł. Ogromne pazury były większe od mebli, a jeśli uniósłby łeb do góry, to dach tego dworku nie przetrzymałby takiej próby. A jednak pozwalałeś mu dobrowolnie nachylać nad sobą i skupiać na sobie całą uwagę gorejącego spojrzenia, który dwoma odmiennymi barwami oddawał dokładnie taką sama ilość apetytu. A on korzystał... jakby nie miał skoro mógł otrzeć się o skórę swojego lubego, który pozostawał dlań niedościgniony przez lata – wciąż za wysoko, za daleko, nie te progi, nie te zainteresowania, nie te metody spędzania czasu wolnego... Ciągle tylko nie i nie. A teraz... teraz w końcu te wstążki wystrzeliwały same w jego stronę i nie czmychały trwożnie od byle muśnięcia, nie ocierały się o skórę zwodniczo, pozostawiając po sobie jedynie obietnice bez pokrycia, które Smok mimo wszystko pokornie wytrzymywał i klekotał od byle pieszczoty. Teraz było inaczej: teraz te wstążki były pewniejsze, przytrzymały przy sobie i ciągnęły tylko bliżej i bliżej: zszywkami i nićmi sczepiając tylko mocniej historie dwóch uczniów, polewając większą ilością toksycznego jadu.
Dwa wilki szarpały się ze sobą tak mocno, że jedno już utykało a drugie do chwile charczało krwią. Łapy miały już osłabione, pazury i kły unurzane we krwi, a spojrzenie dzikie i nieustępliwe. Znów skoczyły ku sobie... czarny reprezentował pożądanie, którego ciało tak łaknęło, jakie nakazywało palcami rwać ubrania, odszukiwać wzrokiem skóry i palcami badać ciało, każdy niepoznany teren... biały był tą niewinną miłością, wspomnieniem Sahira stojącego nad ogniskiem, nieśmiało mówiącego o tym, jak obawia się zbliżenia i echem szeptu, proszącego o przerwanie wtedy na podłodze w bibliotece. Oba wilki miały ochotę poprzetrącać sobie nawzajem kark. Fakt, dzisiejsza noc nie miała opiewać w omawianie poezji i martwienie się jutrem; teraz miały mówić ciała... i tylko one.
Szarawy misiek wdzięcznie obronił swojego miejsca jako specyficzna, wygodna poduszka, pochłaniając plecy wampira, kiedy jego Smok przyklękał na ławce, przychodząc na zawołanie. Jaki on niecierpliwy... jak odpowiadał na dotyk palców i sprawiał, ze nawet przez oddalone od serca opuszki dało się wyczuć jego przyspieszone tętno, które gnało w takt uderzeń kopyt karego Rumaka o powierzchnie Szachownicy. Oddechem ogrzewał szyje partnera, wychładzaną przez zimne powiewy wiatru dochodzące z otwartego na oścież okna. Potraktował to jako dodatkową pieszczotę i pozwoliłby strumień powietrza prześlizgnął się po przełyku czarnowłosego, który łagodnie poddawał się pieszczotom. Colette nie zabrał nogi z jego uda, choć mógł, ale nie ruszał nią, choć kuszącym było na nowo usłyszeć cichy syk materiału. Aż jego oddech pogłębił się niekontrolowanie i sam zacisnął powieki, czując uderzający do głowy gorąc. Każdy pomruk, jaki Sahir z siebie wydobywał, czuł na języku wibracjami, za każdym razem kiedy kołował nim w okolicach tchawicy. Nadal czuł podstęp, nadal nie mógł rozwinąć skrzydeł zbyt spłoszony tym, że jeśli się nie upilnuje, to znowu zrobi ukochanemu krzywdę, a w tej chwili to już uchodziło za niewybaczalne.
Dlatego z początku ledwie łaskotał go kontaktem, potem całował, wsłuchując się w dźwięki aprobaty i mowę ciała – dopiero wtedy pocałunki nabierały lekkiego rozpędu i stawały bardziej gorące. A wilki wyły, wyły na całe gardło wznawiając bój i tańcząc w kałuży zmieszanej krwi. Tak koronowały te brzydkie, brudne zakazane pieszczoty, skryte pod zamszonym, przeciekającym dachem zapomnianego dworku, w pokoju pełnego starego kurzu, niewymienianego, duszącego powietrza, niszczejących mebli, śmierdzących, pożółkłych książek i popadającego w ruinę fortepianu. Właśnie tutaj, w takim otoczeniu wprost nie mogli się od siebie oderwać, wyczuwając maksymalne bezpieczeństwo i idealną kryjówkę, która wygłuszy wszelkie oznaki ich życia i subtelnie odstraszy ciekawskich. To pociągające uczucie nie było jednostronne... ono pobudzało, wciągało, wdzięczyło się i i sprawiało, że obca dłoń na karku Colette przyprawiła jego ciało o szarpiący nim dreszcz i musiał na moment urwać pocałunek w połowie i pochylić głowę, żeby sapnąć i wczuć się w przyjemny dotyk, a dopiero z czasem podnosząc ją na powrót i puszczając łagodnie splecioną palcami dłoń, żeby przesunąć ciężko palcami po ramieniu i wsuną je pod rozpiętą, czarną skórę, żeby gniotły kołnierz czarnej koszuli. Oddychał głośno, nie przymykając nawet ust i sięgając nimi linii szczęki Sahira. Nie wiedział czy to tylko jego wyobraźnia, czy skóra kochanka faktycznie również robiła się coraz cieplejsza.
Cśśś... to nie Vincent... to nie jego dłoń sięgała rozkosznie miękkiej i wrażliwej skóry tuż za uszami, żeby łaskotać ją opuszkami; i to nie jego oczy zerkały co chwilę na rozluźnioną twarz wampira, przydymione od przyjemności, która płonącym kwasem, sączona przez serce rozchodziła się po ciele. Spectrum wszystkich odcieni czerni było tak cholernie pociągające... zniewoliło go do reszty sprawiając, że niecierpliwie oblizywał usta i zostawiał po nich wilgotne ślady na zdobywanym ciele. Dał się przyciągnąć jak na smyczy, nie stawiając najmniejszego oporu, a nawet zagarniany tak w mroczną otchłań wyprostował mocniej plecy i z takiej pozycji głęboko zamruczał. Spodobała mu się ta metoda przyciągania do siebie; była taka wabiąca, lepsza niż pajęcza sieć. Zupełnie jak palce, które odnalazły drogę między połami odpiętego płaszcza i pobudzającym chłodem przyprawiały bruneta o niekontrolowane spinanie mięśni. Stęknął od tego, zawieszony tuż nad ustami Sahira i liznął je, miękkim ochłapem języka, rozsuwając usta i zanurzając w pocałunku jak w ogromnym, rozległym morzu, czując drżenie w udach i kusicielską potrzebę, jaka zmusiła go do czegoś. Zaczął bardzo delikatnie i miarowo, bujać biodrami na boki. Przez co zataczał nimi powolne, ospałe ósemki a mięśnie pleców gięły się pod palcami, nie pozostając uśpione na tak przyjemny masaż. W chwili, kiedy zatoczył biodrami kółko jego język otarł się ostry kieł z tak mistrzowskim ślizgiem, że nie uronił ani kropli krwi i wsunął głębiej, znowu spijając wodę ze źródła, które dobrowolnie oddawało mu swoje dobra.
Smok potrafił bronić się sam. Zachcianki tez potrafił zagarniać sam – był w kocu drapieżnikiem. Drapieżnikiem w kooperacji i toksycznym przedziwnym związku z innym drapieżnikiem, dla którego toczył krwawe, wewnętrzne walki i budował świat pięknej, uzależniającej bajki. Świat, w którym sam się zgubił i którego łaknął z dnia na dzień coraz bardziej rozbudowywać ramię w ramię ze swoim partnerem. Tak jak na przykład teraz, kiedy oboje nagle wchodzili dla nieprzetarte dla żadnego z nich ścieżki i lękliwie sięgali po nowe nieziemskie doznania; bojąc się zachłysnąć i przedobrzyć. Ale jednocześnie czując ten koszmarny niedosyt, kiedy pocałunki się urwały, dotyk znikał, a zapach drugiej osoby utrzymywał się na skórze i ubraniach tak krótko... Dlatego Colette przywierał do Sahira tak wygłodniale, tak desperacko, pozwalając fali podniecenia przepłynąć zgrabnie przez jego ciągle hipnotycznie gnące się ciało.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:49 pm
Płomień, który mierzy wysoko, pod sam nieboskłon, pod sam piedestał Boży – słodko jest bluźnić, jak i słodko się w nim topić, zapominając o tym, kto ogień ten nam zesłał – nie licząc minut, nie licząc godzin, pozwalając samym sobie na to topnienie nie czekamy na koniec, wszak nie możemy go dojrzeć, nie czekamy też na nowy początek, wszak dostaliśmy już swój start i nie chcemy nowego – brniemy dalej w koleiny własnych wypocin, które toczyły palce żłobiące w skórze, na której pozostawiały swe ślady, która uginały materiał, pozostawiając nań odcisk coraz mocniej rozgrzanych dłoni – sprawiamy, że ten gorąc jest nie do wytrzymania... Ruszyliśmy powoli, lecz każde dziecko wie – im dłużej pracuje maszyna, tym większego nabiera tempa, tu zaś rzecz wymykała się spod dłoni maszynisty – pozostawał nam ślepy pęd, jaki rozbłyskiwał pod kopułami jaźni niczym supernowa, jak ten wschód, tak mocno oczekiwany, wszystkie te barwy zlewały się w uściskach i pocałunkach, gorących oddechach i ślizgających się mięśni płynnie dostosowanych do warunków zaprzęgu, w jakich je zapętlono, by odpowiedzieć na zew serca i hormonów, które z kopyta wyrwały do przodu – nie było mądrego, który by je pochwycił za lejce i wstrzymał – na Boga, wszak jesteśmy tylko więźniami swych ciał! Bardzo młodymi więźniami, wiecie..? Nie przychodzą po nas żadne oceny ni konsekwencje czynów w rozwijającej się sytuacji, co zaczynała broczyć krwią niewinnej bajki – czy może nadal nią jest? Jak wiele myśli musi zaatakować i wbić się zębami w wyższość chwili, aby ręce przestały odpowiadać, a gorączka zsunęła się z Kainowego czoła? Nie widzę tu ofiary i kata, nie widzę ciemiężcy i ciemiężonego – widzę tego, który w tej pokerowej rozgrywce coraz szybciej zaczyna rozrzucać karty na stole oraz tego, który je łapie i odpowiada na nie z równą pasją, dostosowując się do każdego ruchu, gdzie zanika jego potrzeba kontroli i wszystko oddaje się w ręce drugiej osobie... Aż chce się przypomnieć o tej opowiastce, w której dwóch szaleńców prowadziło auto na stromym zboczu – po prawej ostre skały, na których zarysowywał się lakier drzwi, po lewej – przepaść, w nią spadały (i nigdy nie wracały) drobne kamienie wyrwane spod stóp mechanicznej bestii pędzącej na pełnym rozbiegu po nierównej, żwirowanej drodze – tam właśnie, w tym samochodzie, tych dwóch ludzi (albo i nie do końca ludzi..?) sprzeczało się o prawo władzy, przepychając wzajem i chcąc sięgnąć kierownicy... teraz widzicie? Jest tylko jeden prowadzący. Drugi uległ, niepokąco kontent, niepokojąco... ufając komuś, komu... powinien zaufać? Czy może raczej nie? Skoro się podoba, skoro do siebie lgną, skoro szukają kontaktu – oboje, oboje! Nikt nikomu nie karze, nie ma bata nad grzeszną duszą, nie ma kata nad tym, który nie ma serca! Oboje tak samo chorzy, niech płoną..! Uświęci się ziemia pod ich stopami, zerwie się gleba na święte zapomnienie – będą czyści..! Czystość skazi ich oboje i zalęgnie się w pustej klatce piersiowej, tworząc nowe serce... Byś miał co tracić, lśniący Smoku... Byś liczył system zysków i strat i ważył, gdzie łatwiej pozbyć się złota, a które brylanty ci zbyt drogimi... Zostaniesz wyśmiany, zostaniesz zgładzony – czy warto, nie warto..? Wartością ci śpiew zapomnianego domu, Wy oboje doń należycie, każdy w innej części, więc łączy się biel z czernią, ten straszny Ying i Yang; gdy zanika proporcja sił, gdy jedna ze stron niepokojąco się przechyla, gdy pochłania niemal całą drugą połówkę... Tu jest niebezpiecznie... Tu nie są mile widziane istoty ludzkie, Tu bawią się Bogowie, to ich piaskownica, ich krew szumiąca w żyłach, co jedyną kołysanką pełznie po przestworzach i syci – syci doskonale... Sobie samym panem, sobie sam sługą – grają dla siebie, tańczą, zgodność zaczyna przeradzać się w fałsz, łamie się krzywe zwierciadło, co ukazuje zakrzywioną rzeczywistość – tak ta droga polna właśnie znów została utkana szczątkami szkła – ta bezpieczna, po którejście podróżowali, ta polna, ta niby wolna od lęków i szarad, gdzie znów Arlekinowi przyjdzie uciekać przed kopytami Ogiera, gdzie Kotowi znów przyjdzie umykać w ciemność przed Smoczym oddechem.
Zbliżają się...
Zbaczają tory ludzkich pojęć w miejsca te okryte niełaską, bo alarm zbyt głośno wyje, maszyna się przegrzewa, pracownik już wie – pora ją wyłączyć! Lecz jeszcze chwilę, jeszcze trochę..! Wszak pracuje tak doskonale, wszak temu, co kuch z niej zmył i poprosił o włączenie, tak cudownie był zeń zadowolony..! Och, widzicie, tu mam przekłamanie, tu widzę nieścisłość... wszak machina sama prosiła się o rozgrzanie chłodnych trybików... Tak i teraz, jak dziecko dla swego ojca, wymuszała na nich najwyższe osiągnięcia, zaczynając coraz mocniej grząznąć w pomyleniach co do tego, czego pragnie...Woła instynkt przetrwania: ty wybuchniesz..! Woła pracownik, starając się wyrwać wtyczkę: ty zginiesz..! Tylko może jeszcze troszkę, może jeszcze się uda!Tak i właśnie szerszenie łapią się w pajęcze sieci i motają, a wyjścia dlań brak – już zlepiły się przeźroczyste skrzydła, już nie sposób na nich wzlecieć, same siebie zapętlają w pułapce, choć czyste mają zamiary (wobec samych siebie) – uwolnić się. Wszak cóż to za cena, nawet gdy pająka uda się zgładzić, jeśli z wyczerpania i pragnienia umrze się i tak na koniec – w tej klatce..?
Zapadasz się w halucynacje...
Dzikość odzywa się wszystkimi światłami w głowie, lśni, lśni mocno – to właśnie ten alarm, który udręcza wnętrze, zaciska w mocne pętle tą wewnętrzną część jestestwa, nie pozwala w pełni chłonąć tego, co wszak prowadzi do ran – to nie krew wrogów, mój miły, och nieee! - to twoja krew, to jego krew! - to wszystko, czego chcieliście i wszystko, przed czym się starałeś wzbraniać, choć teraz? Patrz tylko, co robisz! - peplam o tej niepokornej stronie, co nie chce w pełni się oddać i która gotowa jest łkać, błagając Smoka o panowanie nad sobą, by nie przerazić, a jednak lgniesz do jego gierek, coraz mocniej napinasz mięśnie – wszystko rośnie, buzuje – w tobie, w nim – chce się wyć, chce się biec przed siebie wraz z zewem Luny, co woła swe dzieci, swe wilki, wprost do siebie, w tą kryjówkę, gdzie nikt ich nie odnajdzie, gdzie będą sami – oni i ta namiętność gorejąca żywotliwością, co miast trucizny zbawiała przedziwnym specyfikiem, ni to w karzącym akcie, ni to ułaskawiając, choć już upominają się gwiazdy o to, że obiecano im patrzenie na świątobliwość, na zbawienie..! Ach, dzieci, wy naiwne..! Bajki? Zapomnijcie...
Dorośli się bawią, więc shh...
Śnijcie.
Wampir odrywa plecy od miękkiej przytulanki, co jeszcze chwilę temu go chroniła, jego ręce nagle tracą cierpliwość, dają się ponieść wedle woli przyśpieszenia, wtrącając swe cztery grosze do coraz bardziej fantazyjnej zabawy – wyrywa się w przód, daje skórze pleców Coletta odczuć swe paznokcie, zaciskając je poniżej jego łopatek, schowane pod płaszczem, czując jak jego dłonie błądzą po jego ciele – unosi się, prostuje, by wyrównać poziomy, by stanąć twarzą w twarz z czarnym wilkiem – tak, ten, któremu na sierści niewiele bieli pozostało, umazany czerwienią – futro szybko szkarłat chłonęło, umacniało, wdrażając się do otaczających go impulsów, co z polowania i tańca rezygnować nie pozwalały – wiadomo już, do jakiej muzyki – nigdy nie mogą zgubić muzyki, dopóki nie zgubią samych siebie – a to nie możliwe, nie teraz... Teraz polowanie wyłączało bieganiny po lesie... Tak i wymusił na Colettcie, by ten również się uniósł, by zrównał razem z nim w tej dziwnej dla niego być może pozycji, w której jego usta oderwały się od jego, by przylgnąć do jego skóry na szyi i wbić w nią kły bez żadnego ostrzeżenia – och nie, nie mocno, nie całe, zaraz je wysunął, otaczając broczące rany miękkimi, napuchniętymi wargami, by przejechać poń zaraz językiem – zwariowany, zwiariowany świat, w którym nie ma zapanowania nad oddechem, nad tętnem, serce uderza niby w wyścigu, prześcigając wzajem, kompletnie nie zgrywają – pełna fałszu ta meldia..!
Nieee...
To nie fałsz.
To doskonała kompozycja....
Odsuwasz się w końcu od maltretowanego skrawka ledwo ponad obojczykiem chłopaka i powracasz do jego warg, rękoma zdążając już zjechać do linii pasa kochanka, by tam oprzeć pewnie palce na jego biodrach, odurzony napierającym smakiem... nieznacznie otrzeźwiony powiewem chłodnego wiatru, który rozdmuchnął czarne kosmyki, zataczając je na twarz, by przysłoniły otchłań oczu...
Dreszcze, dreszcze...
Dreszcz za dreszczem!
Powinieneś to przerwać, nim nie dojdzie do momentu, w którym nie będziesz w stanie mu spojrzeć w oczy... i uciekniesz. Oczywiście, że uciekniesz.
Tyle było właśnie w tobie z bohatera – zawsze jedyna droga.
Byle dalej od siebie.
Byle samego siebie nie ratować.
Przylgnął do niego na powrót, nie mogło być przerw, nie chciałeś przerw, zduszałeś wszystko, co krzyczeć mogło, zagłuszałeś za grubym murem – ta zapałka – trzymałeś ją, choć ręce ci płonęły – nie ważne! - nie czujesz tego teraz... Naparł na niego gwałtownie, całym ciężarem swego ciała, przewalając go na plecy – wręcz grzmotnął nim o ławkę, by żarliwe usta powróciły na swą poprawną drogę szyi udekorowanej śladem o zapachu żelazistym w obeznaniu zmysłów człowieka, w jego będącego najdoskonalszą kompozycją, jaką można było sobie wymarzyć, wykraczającą wręcz nawet poza możliwości "marzeń" – wargi te lgnęły do obojczyka, odsuwając sobie materiał, gdy jedna dłoń podwijała bluzkę i odsłaniała tors ledwo powyżej pępka, by móc się nim bawić, poznawać go – nie było mowy o uczeniu się na pamięć, nie było to możliwe.
Nie da się tak ognistego tworu lgnącego do dotyku nauczyć się na pamięć.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:50 pm
Wrzeszcząca Chara przeradzała się w powiernika strasznych tajemnic, Bóg jeden wie co już widziała i jakie historie rozegrały się w każdy, pojedynczym pokoju – zgęstniały i poprzylepiały się do ścian wilgotnym grzybem, a na podłodze i meblach ułożyły się grubym kurzem, jakiego ciężar z czasem zaczynał łamać półki, zdzierać zasłony, niszczyć tak upiornie wolno i spokojnie, że otaczająca dwóch kochanków, zmieniająca się w perzynę chata, sama krzyczała, że powinni skończyć. Oni też pozostawią tu garść swojego kurzu i wychodząc nie domkną drzwi dla kolejnych – przyrównując to miejsce niemalże do prostytutki nad którą nikt się nie lituje i nikt nie spogląda po pojedynczych odwiedzinach. Ale ich kurz, ich wspomnienia będą lżejsze czy równie ciężkie? Przyjemne czy straszne? W końcu nieopanowany dotyk potrafił zrobić krzywdę i w ostateczności, podliczając rachunek nikt nie pyta czy zrobiło się to w dobrej wierze, z miłości, z rosnącej ekscytacji – w końcu krzywda się stała. Straszna machina ruszyła buchając na boki kłębami śmierdzącego siarką dymu i wraz z nią łaknienie urosło do potężnych rozmiarów. Żaden z nich nie chciał nowego serca, jego obecne miało się całkiem dobrze w bezpiecznym schronieniu, dlatego wilki rwały nowe aorty, które powoli wytrwale zabudowywały pod mostkiem wolną przestrzeń. Krew lała się na podłogę i nagle oba dzikie psy zaczęły współpracować i miast dzikiej walki między sobą, szarpały mięso, które na nowo jak zaraza budowało sobie tętniący owoc, który już z nową komorą zaczynał nieśmiało pompować i bez niego szybko szumiącą w uszach krew. Smok i bez dwóch serc miał z każdą sekundą coraz więcej do stracenia i jednocześnie coraz więcej do zyskania, palcami pozostawiając niemalże poparzenia na bladej miękkiej skórze - sięgając po nią i zacierając ostatnie mylące granice pomiędzy przyjaźnią a... romansem? Takie odważne słowo, takie odważne, powinno nakazać Smokowi się wycofać, ale on parł wciąż w przód, spoglądając kątem oka jak futro pluszaka przyjmuje na siebie mocniej ciężar ich obojgu. Nie było kata i ciemiężonego, każdy z młodych więźniów najpierw śmiało wyciągał do siebie ręce przez kraty, bo po latach zwalczania zamka, końcu wyrwał je z zawiasów i wtedy spotkali się w pół-drogi. I wtedy bijący alarm przeciążanej maszyny, krzyki współwięźniów na dziesiątkach pięter nie trafiały do ogłuszonych pożądaniem zmysłów. Byli w tym wiezieniu oboje skazani na śmierć więc skoro wszystko, co Smok miał do stracenia, tkwiło teraz w jego ramionach, to... co miało go powstrzymywać...? Co miało trzymać jego dłonie z dala od mierzwienia miękkich, czarnych włosów, od zsuwania z ramion grubej skóry? Nawet jeśli ich futrzana przyzwoitka bez słowa, wyginając upiornie swoja roześmianą gębę od nacisku głowy Sahira, patrzyła na nich jedynie bez słowa i tak samo jak Luna, tak samo jak Noc, tak samo jak Chata chowała ich w ramionach przed wszystkim, obiecując, że nic się nie stanie, nikt się nie dowie, że do tego MUSI dojść, bo... bo ten ogień w środku tak niesamowicie długo czekał na tak palące uczucia? Układał każdy nieostrożny, niedoświadczony ruch tak, by ten pchany instynktem doprowadzał do drżenia i szaleństwa. Któż zwracałby teraz uwagę na dzwoniący w uszach alarm, kiedy ciało kochanka tak wspaniale odpowiadało na każdy zew, podsuwało pod palce i karmiło własnym oddechem, ogłuszając jak najwspanialszy narkotyk. Nigdy już nie będzie lepszego... już nigdy, liczy się tu i teraz i tylko od nich zależy co z tym zrobią. Czy ktoś wreszcie rzuci się na lejce, czy będą tylko oboje patrzeć jak zahipnotyzowani jak w całej tej gonitwie grube sznurki powoli zsuwając się po drewnianej desce i jest ich coraz mniej. Kilka już spadło i w życiu bez zatrzymania się nie chwycą ich z powrotem. Ale parę zostało i mogli nadal paść i złapać je końcami palców, które... które błądziły po ustach... wsuwały pod ubrania i przychwytywały kusząco napinające pod skórą mięśnie.
Maszyna się nagrzewa, zaczyna dorównywać temperaturą oddechowi Smoka, który przecież jest stworzony do plucia ogniem. Po raz pierwszy podobna sytuacja wymykała się nawet spod wielkich pazurów i dookoła coraz mocniej kształtował się huragan. Prawdziwy huragan, jaki szarpał ubraniami, podrywał w powietrze rozwalające się książki, jęczał potępieńczo zepsutymi meblami, grał prześmiewcze pieśni na zepsutych klawiszach fortepianu. Chciał zwalczyć melodię jaką Kocur i Smok śpiewali między sobą, przekazywali z ust do ust - naprawdę głośną, pełną dzikich, pierwotnych instynktów, które chroniły ich w samym oku szalonego cyklonu, jaki trzaskał okiennicami i przyprawiał stary dwór o komiczne wyginanie ścian i trzaskanie deskami. Czy było już za późno? Zgładzili w płonący las tak głęboko, że żaden z nich nawet nie potrafił określić skąd przyszli, na nic były zmysły, na nic instynkt, na nic intuicja, wszystko wyglądało tak samo, mieli tylko siebie nawzajem jako punkt odniesienia i chwytali się tego jak tonący, szarpiąc się nawzajem i bijąc z ostatnimi barierami, jakie oddzielały ich od siebie. Zginą oboje. Zginą nawet nie zauważając Śmierci, która porwie ich dusze i za grosze sprzeda Piekłu. Oboje już to czuli: w szarpiących gardło westchnieniach i tłamszonych jękach, kiedy starali się zabrnąć jeszcze troszkę, troszeńkę dalej zanim z maszyny nie wypadnie najdrobniejszy trybik i nie posypie jej z rumorem, który sięgnie samego Londynu. Obiegnie cały świat krzykiem bestialsko ubijanego zwierzęcia. Jak oni mogli... tak testować siebie nawzajem, zatapiając razem w bagnie i zamiast próbując się odsunąć i uwolnić, szamotali ze sobą coraz mocniej, sięgając najpłytszej i najbardziej boskiej przyjemności, w wymiarze jakiej Bóg miłosierny zakazywał kosztem wyrżnięcia w pień.
Czy ogromny Smok spoglądał na łkającą dusze, która starała się być barykadą pomiędzy swoją ostoją, a jego upiornymi łapami czy ustami? Nie było widać tej barykady, nie było czuć oporu, palce wtapiały się w miękkie jestestwo i przyciągały do siebie zachęcająco, chcąc pokazać, że można zaufać, że zwalczy wszystko. Zapewniało stęknięciami zduszonymi przez pocałunki pokazując, że w tych ramionach jest równie bezpiecznie jak w innych, które Sahir już znał. Nawet jeśli wszystko było nie tak i wszystko było za szybko, eksplodowało pod kopułą kolorowymi fajerwerkami, jakie zmieniały zasłony i podłogę w pożar. Wszystko płonęło. Już od dawna wszystko płonęło.
Skóra też płonęła znaczona paznokciami coraz bardziej niecierpliwiącego się kochanka. Colette musiał aż urwać gorący pocałunek i wygiąć plecy w łuk, żeby pazury je orzące spłynęły gładko aż do pasa i sprawiły, że Puchon przylgnął do kochanka na moment całym torsem i zajęczał głośniej posyłając dźwięki w stronę sufitu jak spokojny dym papierosa. Płaszcz nagrzał się do stopnia, w którym chłopak oderwał dłonie od ciała wampira tylko dlatego, żeby posłać jasny materiał na podłogę i podnieść niewielki tuman kurzu. Nie obejrzał się tam nawet i zadrżał tylko, kiedy odsłoniętą przez marszczącą się koszulę skórę owiało chłodne, nocne powietrze. Wspiął się mocniej na drżącym kolanie i przyjął podnoszącego się Sahira szarpiąc go niespokojnie za gruby materiał skórzanej kurtki – odsłonił jej kawałek i sam pozwolił dłoni zakosztować więcej, przepływając nią w dół po torsie i tworzyć pod półprzymkniętymi powiekami mapę jego ciała. Jeszcze raz... i jeszcze... gnąc cienki, czarny materiał i chwytają w zęby wargi tej idealnej rzeźby. Czuł jego spinające się mięśnie i to jak drżały najwidoczniej szykując się do skoku... rozpiął jeden losowy guzik ubrania drugiego drapieżnika i sam tez się niejako podniósł, przegrywał przepychankę, bo oboje sztywno zapadnięci w swoich ramionach trwali wyprostowani – Col nadal poruszał się przyjemnie, motając i drapieżnie traktując koszulę partnera jak kawałek niepotrzebnej szmaty do której nie potrafił się odpowiednio dobrać, aby wykluczyć na dobre z tego wyścigu. Odsapnął przy urwanym pocałunku i wsunął dłoń w czuprynę wampira, odchylając głowę na bok i spłacając kredyt oddechu; aż kręciło mu się od tego w głowie... i od gorąca. Na krótki moment spiął się, zamarł nawet, kiedy kły go dosięgnęły i przyprawiły o poczucie wilgoci, rozprzestrzeniające się na szyi i obojczyku. Ale nie krzyczał, wręcz syknął i rozsunął wargi, na moment dociskając go wręcz mocniej do siebie... Sahir nie kłamał w końcu, kiedy omotał ofiarę w tak poddańczy sposób para kłów przecinająca membranę skóry pod którą mięśnie zamiast spinać ze strachu, trwały rozluźnione a krew praktycznie sama chętnie wsypywała z rwącego potoku żył – nie krzywdziły, nie powodowały bólu; zamiast tego wzmagały podniecenie, czyniły te pieszczoty jeszcze bardziej wypaczonymi, bardziej brudnymi i przeklętymi przez moralność.
Gorąco, tak gorąco... palce Puchona już uporały się z pierwszymi guzikami czarnej koszuli i cieszyły oczy widokiem jasnego, przyjemnie zarysowanego obojczyka i delikatnego dołeczka, jaki tkwił pomiędzy wystającymi kośćmi. Chciał się pochylić i ułożyć w nim język, zatoczyć zgrabne kółko, ale ściągnęły go ku sobie inne wargi umalowane szminką z rubinowej, rdzawo smakującej krwi. Była okropna, ostentacyjnie okropna, ale nie mógł się powstrzymać, żeby nie dorzucić od siebie czegoś w tym pocałunku, żeby nie zarysować paznokciami krwawych śladów na nagich ramionach kochanka. Biodra czując ciepło dłoni poruszyły się mocniej, jak w tańcu do ich wspólnej melodii, którego nigdy nie dało się odtworzyć drugi raz w taki sam sposób.
A ich spojrzenia, jakie wtedy na krótką chwilę się spotkały, gnieździły całe pokłady szaleństwa i niezdecydowania, ale i zdecydowania i pewności, i jeszcze dzikości, braku doświadczenia, niewinności... Niech ktoś im przerwie do cholery, niszczą się nawzajem!
Colette padł z hukiem na ławkę, a okulary zsunęły się przez jego czoło na drewno siedziska, a następnie przez niespokojne drgnienia wylądowały łagodnie na podłodze. Pozycja w jakiej się znaleźli... czy było już za późno...? Warp oparł uda o nieco uniesione biodra kochanka i wygiął plecy w łuk, przywierając doń i nie domykając już więcej ust. Wił się pod nim, oddychając głośno i podnosząc, po czym na powrót opadając głowa na stare drewno. Zbliżali się do granicy po której przekroczeniu nic nie miało być takie samo... kamienie sypały się pod stojącym nad nią Smokiem... ba zwieszał się głową w otchłań, ocierając o zgubę, która go tu doprowadziła. Tak blisko, tak cholernie blisko, maszyna już rzęziła zacinając się i topiąc wszystko naokoło siebie.
- Sahir... - Smok się cucił, szeptał kochankowi do ucha, ale przerywały mu stęki, od których uniósł biodra i wbrew sobie mocniej sunął brzuch pod ciekawską dłoń. Czuł jak cała biżuteria wampira układa się mu na mostku i drażni niemiłosiernie, kusi, żeby pozbyć koszuli... i żeby i jego jej pozbawić... Te myśli uderzały w głowę bruneta jak w dzwon, a on starał się oprzeć, podnieść, ocucić partnera, łapać za ramiona. - Czekaj, Sah..ir...!
Istniała gorsza tortura...? Niż ta, kiedy łaknie się czegoś tak cholernie mocno, zdobyło się to długimi staraniami, dba o to, by nie odeszło, jednocześnie nie trzymając tego na siłę... i nagle to lgnie w ręce, pozwala robić ze sobą co tylko chce... a jednocześnie... jednocześnie Colette, już nawet on(!) słyszał rozpaczliwy krzyk sumienia Nailah'a i błagany przezeń musiał przestań, kończyć orań piękną powłokę pazurami nie zważając na skutki swojego postępowania. Musiał zważać w końcu... miał za dużo do stracenia. Za dużo do stracenia, pamiętasz Colette?!
Nie wiedząc co zrobić, nagle czując się kompletnie bezbronny w walce z Nim i z samym sobą, pochwycił tylko twarz czarnowłosego i wbił głęboko w jego wargi. Na długo.. bardzo długo, odbierajac oddech i sobie i jemu, powstrzymać go, ocucić i kazać walczyć o oddech a nie o widok kolejnego centymetra jasnej skóry Puchona.
Za szybko, Sahir, będziesz żałował.... Raz... dwa... trzy... otwórz oczy!
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:52 pm
Liczmy więc razem.
Raz: usta tańczą i walczą ze sobą wzajem, bo przecież walka to oczywistość, oni nie mogliby do siebie wzajem przylgnąć i po prostu dać ponieść się uległościom – oboje tak bardzo rozbudowani, że większość wieżowców budowanych w Londynie by się powstydziła, a już na pewno Wielki Zegar... i te wszelakie inne ogromne budowle, nieistotne – pną się, przejażdżka windą nie kończy się na pierwszym, drugim piętrze, im wyżej się znajdują, tym ta machina bardziej przyśpiesza – masz całkowitą rację, przyjacielu, kochanku – jej zatrzymanie będzie bardzo trudne, dopóki sama nie wybuchnie i nie zostanie rozłożona na łopatki, a może w końcu ten pracownik stojący z boku, którego nie jesteście w stanie dotrzeć, ale ciągle czuwa, niewidzialnymi dłońmi nawet nie poważając się was dotykać, niby na uboczu, a jednak będący. To jest nasze "jeden" w wyliczance. Droga, którą zaczynają usta bawiące się ze sobą wzajem i zęby, co nie mogą się powstrzymać by podgryzać skórę, i język, co musi wilgotnymi śladami odznaczać się na tym, którego chce się zabawić – trzy przymioty w jednym, które oplata łuna gorącego oddechu ulatującego w powietrze i tworzącego obłoczki pary przy niskiej temperaturze powietrza, której oni nawet nie dostrzegali.
Dwa: dłonie, co tańczą i walczą ze sobą wzajem, bo przecież walka to oczywistość; czarują gestami i pieszczą dotykiem, ach – jakże krwawym dotykiem, który przyrównywany jest do paszczy tych wilków skrytych pod oczyma Luny przed światem boskim. Wszak szarpią. Dobrze zostało to ujęte... dłonie opatrzone w pazury, jakie znaczą tory swych wędrówek i zapewniają, że tutaj właśnie były, tu się zatrzymały, nim pognały dalej, by cieszyć się następnymi skrawkami nagrzanej skóry, jaka doprowadzała organizm do potrzeby zbierania coraz większej ilości tlenu, kiedy szum w uszach przeszkadzał w trzeźwym rozumowaniu... przeszkadzał i cieszył jednocześnie...
Trzy? Trzecią opcją jest reszta ciała; tak, zgadliście, tak, mówię wciąż o tym samym tańcu, dla którego tango byłoby jedynym prawidłowym określeniem gatunkowym... są to te ruchy, co gubią, te, które zwodzą na manowce i objawiają przed oczyma pakt do podpisania, aby dusze zostały wreszcie zabrane tam, gdzie ich miejsce, oferując wieczność w teraz – w tych pieszczotach, których Bóg zabronił, taki był dobry, taki właśnie łaskaw..!
Więc zbawienie? Uświęcenie? Wyście grzesznikami! Opamiętajcie się, nie proście o niemożliwe... ahahaha, wy nawet nie zamierzacie, gdy wyjące sumienia są tylko odległymi zjawami, które uciszacie kneblem i wiążecie w kącie własnej świadomości, aby zająć się podmiotem o wiele ciekawszym, pragnąć ofiarować zadowolenie i samemu go zaczerpnąć... Choć wiecie, że wszyscy patrzą? Nie ważne, jak daleko uciekniecie i w jakim kącie się zaszyjecie – miliony oczu z firmamentu będzie skierowana właśnie na was, a przynajmniej te dwie pary, co należą do waszych Aniołów Stróżów, jeśli nie poślą wieści dalej o dwóch takich, co skraść chcieli sobie wzajem serce i połknąć dla siebie skrawek Nieba. Tak samo, jak ten pracownik, pamiętacie jeszcze? Ich wszystkie figury się rozmywają, ja wiem – dla was nieistotnym teraz są jakieś siły pozaziemskie, gdy drżycie w posadach i nie jesteście zwalczyć pędu własnych ciał.
Wszystkie pozostałe cyfry w wyliczance zostały przypisane pewnej zgubie, kończącej się tragedią... a ta nie miała dzisiaj nastać. To miał być dzień przepleciony jedynie tymi dobrymi...
Nailah... czy słyszałeś cokolwiek? Czy coś do Ciebie dotarło..? Smok się budzi, słyszy to wycie, na które ty przestałeś zwracać uwagę, kompletnie pożarty przez swoją wewnętrzną Bestię, która zepchnęła Białego Wilka, woląc przybierać się w Czerni i Szkarłacie, nie wiedząc, czym jest czystość, czym jest delikatność i zapominając o naukach, których pierwotna połowica jednego ciała dostarczała, drżąc przed zbliżeniem – On pragnął, On więc sięgał – och, czyżbyście znowu się wymienili rolami, Smoku? Ponieważ czuję się tak, jakbym to bardziej opisywał Ciebie, nie samego czarnowłosego – narkotyk, którym się z nim podzieliłeś pierdolnął go o wiele mocniej niż ciebie samego, może to dlatego, że on nie miał doświadczenia w konieczności panowania nad tą częścią maski, jednej z wielu, które zmieniały się tak, jak kobiety zmieniały rękawiczki czy perfumy, by nimi spryskiwać łagodne szyje, może też dlatego, że nie zwykł kryć się z niczym... Dobrze, bardzo dobrze, bardzo ładnie, że gdy twe oczy zaczynają zawodzić, wyostrza ci się słuch... mógłbyś wszak teraz dostać to, czego pragnąłeś, wiesz o tym doskonale.
Nie weźmiesz.
Nie sięgniesz po Zakazany Owoc, którego już trzymasz w swych dłoniach, bo jak każdemu dziecku, tak i tobie opowiadano o powstaniu świata i o tym, jak to Ewa dała się skusić podstępnemu wężowi, by porwała to, czego pragnęło jej serce, a potem..? Potem została wygnana z raju i już nigdy go na oczy nie ujrzała.
Słyszysz, Sahirze? Naprawdę pora się obudzić...
Skórzana kurtka łagodnie opadła na ławkę, kiedy w trakcie pieszczot chłopak odchylił ręce w tył, pozwalając jej opaść, coraz to nowe odpinane guziki odsłoniły w końcu jego tors do połowy – ach, ileż tam powinno być blizn, które doskonała regeneracja przeklętego wampiryzmu pożarła, pozostawiając skórę gładką i nienaruszoną..! Ileż blizn winno wieńczyć szyję, przedramiona... przedramiona wciąż wieńczyły, jednak kompletnie niedostrzegalne – wszak ochraniał je rękaw czarnej koszuli. Poruszył biodrami w rytmie dostosowanym do płynnego ruchu Coletta – z kieszeni spodni wysunęła się paczka papierosów, pogięta i stara, licząca sobie chyba całe lata, która pacnęła na udo osoby, dla której granica pomiędzy przyjaźnią i romansem naprawdę mocno się zacierała – podobno mówią, że miłość nie budowana na przyjaźni nigdy nie przetrwa... może więc był to dla nich obydwu dobry sygnał, nawet jeśli nie myśleli o jakimkolwiek wiązaniu się, o przyszłości możliwej do spędzenia jako... para? A może myśleli, tylko nie w prost, nie przy samych sobie – żaden nie miał odwagi zapytać: to co, będziesz ze mną chodzić? – brzmiało to zbyt obskurnie na swój sposób, zbyt banalnie, a zarazem... jakże rozkosznie banalnie i jakże... zwyczajnie w całej niezwyczajności uczuć, jakie ich połączyły.
Czarnowłosy zamknął oczy, cofając powoli swą dłoń błądzącą na boku Coletta, by oprzeć się nią o kant ławki, tonąc w głębokim pocałunku, zwalniając wraz z uczuciem naporu i słów, które nawoływały o opamiętanie – słyszał to wszystko jak zanurzony pod taflą wody, niewyraźnie, niepewny, gdzie w zasadzie jest i co się dzieje, starając się uselekcjonować bodźce i rzeczywistość, by pożar zszedł z głowy i wreszcie pozwolił wspaniałomyślnie na powrócenie myślom – sądzę, że to dobrze, że nie było pierdolnięcia obuchem w łeb, które nakazałoby się zerwać i uciekać, bo to byłoby pierwsze, co by zrobił – wszak już o tym pisałem, warto jednak powtórzyć cały debilizm sytuacji, jaki by się sprezentował dla kogoś z zewnątrz, kto nie byłby w stanie dostrzec wszystkie, co widziała otchłań oczu nie do końca zdrowego psychicznie wampira, którego popęd nagle rozgorzałej miłości kompletnie gryzł się ze wszystkim, czego najbardziej się obawiał przy Smoku, czując respekt do jego własnego Potwora, jakiego chował we wnętrzu...
Ciężko oddychając rozchylił w końcu powieki, kiedy pocałunek się zakończył, zamarły w bezruchu; zamrugał parę razy, zadrżał, kiedy zimny wiatr smagnął go po plecach osłoniętych jedynie czarną koszulą, patrząc nie w oczy tego, który w zasadzie pod nim leżał, a w dwa lustra, w których dostrzegał jedynie własne odbicie – tak, tak, ten tam to niestety znowu Ty, ten sam, niezmiennie zmienny Ty, który doprowadziłeś do kolejnej dziwacznej sytuacji, w której ten najbardziej poszkodowany zamieniał się w niby winnego, choć widziałeś to zupełnie inaczej we własnej świadomości, odbierając jednocześnie paradoks tego, jak mogłoby to wszystko wyglądać z zewnątrz. Zadziałało. Ewidentnie sygnały zadziałały, subtelne: subtelnie mocne, dziwacznie pokrętne, gdzie winni wszak zamienić się rolami – wygasała powolutku zapałeczka, ale nie zostawał po niej popiół, ni kurz – pozostawał nagrzany kawałek patyka, sczerniały i paskudny, który sprawił, że twe oczy otworzyły się nawet szerzej - dopiero teraz poczułeś, jak bolą te spalone dłonie, na których spaliła się cała skóra. Spojrzałeś tam, gdzie zawędrować spojrzeniem mogłeś, prostując ręce, by wolno zacząć się unosić, zerkając na szyję Coletta, potem na jego usta, potem na jego obojczyk, klatkę piersiową, potem unosząc dłoń, by jak wyrwany z narkotykowego snu wreszcie wrócić do jego oczu... I gwałtownie cofnąłeś się, automatycznie podpierając się o udo Puchona, żeby zachować równowagę w tej dziwacznej pozycji, w jakiej nad nim wisiałeś – wszak ławka nie należała do tych najszerszych, tak jak i nie była zbyt długa – zajmowali aktualnie jej całą powierzchnię, tak i twoja dłoń nacisnęła przez przypadek to, co chciałeś temu, którego znów zapętliłeś w słodkich pocałunkach, by potem się wycofać na gwałt, dać – pudełko od papierosów z zawartością zawiniętą w ozdobną chusteczkę w środku upadło na podłogę potrącone przez ciebie, ale nawet nie zarejestrowałeś co to było, ni nie byłeś skory się za tym oglądać – wciąż próbując unormalizować oddech opadłeś na pluszaka, nie ważąc się nawet zerknąć na skrawek sylwetki Coletta.
Zamarł niczym doskonała rzeźba – zdradzała go jeno szybko unosząca się klatka piersiowa. Siedział i czekał w sekundach, które zamieniały się w nieznośne godziny – czekał, aż coś wybuchnie w jego wnętrzu, aż wszystko obumrze, czekał na coś nieuniknionego, co czaiło się na niego, kiedy drapieżnik marniał wobec samego siebie, a niezadowolona, skwaszona Bestia, którą ostre trzaśnięcie bata drugiej połówki zmusiło do odwrotu, wróciła do swej klatki, by tam trzasnęła kłódka i wszystkie zasuwy... jednak wiedźmy i cienie już tańczyły. Coś nuciły do samych siebie, coś szeptały, coś niezrozumiałego...
Jednak... nic nie przychodziło.
Sahir uniósł spojrzenie na Coletta, pocierając lekko palcami kąciki warg nerwowym ruchem, zaś drżenie tych dłoni nie do końca spowodowane było jedynie powoli przemijającym gorącem. Było to spojrzenie jedno z tych, które ludzie wznoszą, gdy sprawdzają... sprawdzają, czy to, co się stało, jest prawdą... czy to, co zrobili nie jest zwiastunem upadku wszystkiego dobrego, co ich spotkało, ponieważ sami nie bardzo są w stanie uwierzyć w farta, jaki został im wrzucony pod nogi tego jednego, jedynego dnia. Nic wtedy nie mówią. Nie mogą się odezwać, by wszystko nie prysło, by czegoś nie popsuć... bo sami za mocno... odczuwają strach. Bo nie rozumieją, co ich porwało i sprawiło, że zrobili kroki, jakich normalnie nigdy by nie zrobili – to taki moment wywrócenia świata do góry nogami, który nagle wrócił do norm, a my nie jesteśmy pewni, czy nadal mamy chodzić po suficie, czy już stąpać normalnie po podłodze, więc chcemy się zanurzyć w bezpiecznych ramionach tej osoby, z którą przez to przechodziliśmy, dla której nasze serce w tym momencie bije, a jednocześnie boimy się odtrącenia. Strach... wokół niego bardzo wiele aspektów życia się odwracało, a Nailah wbrw pozorom odczuwał go dość często. Wbrew tym właśnie pozorom, które mówiły, że ma na wszystko wywalone... wszak mimo mijających minut jego serce nie wróciło do normalnego rytmu – nadal czuł jego mocne uderzenia, teraz niemal bolesne, kiedy znowu pojawiała się ta paskudna łapa ściskająca wnętrzności, a on, całkowicie nieświadomie, objął się rękoma, wpatrzony w Coletta niczym ciele, zszokowane i wybite z równowagi.
To właśnie był ten rodzaj spojrzenia, mówiąc wprost.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:53 pm
Był już tak blisko... podłoga już się pod nimi sypała, już prawie zsuwali się w przepaść, która miała nie mieć dna i zamknąć ich w klatce wiecznego staczania się na dno. Było tak cholernie blisko, żeby nawet Smok smagnął wrzeszczące mu do ucha sumienie, porwał wampira do dzikiego tańca i egoistycznie zagarnął sobie jego uwagę, umysł, serce, dusze i w końcu całe ciało. Wziąć go całego bez pamięci i z pasją doprowadzającą ławkę, na której leżeli w perzynę. Tak mało brakowało... Ale Sahir też usłyszał. Ocknął się i został łagodnie szarpnięty w stronę powierzchni przez Arlekina, którego również rozsadzało takie samo poczucie, ale miał... na Boga znowu miał więcej do stracenia. A raczej zdecydowanie szybciej i trzeźwiej mógł na to spojrzeć; jeśli to zrobią Sahir w życiu nie spojrzy mu znowu w oczy. Zupełnie jakby Arlekin mógł kicać po całej Szachownicy i naginać granice jak tylko chciał – cały czas to robił, ale nagle na trafił na szybę, której nie mógł przebić. Jeszcze nie teraz. Jeszcze jest za wcześnie. Wampir utracił siebie gdzieś w tym szalonym biegu i Smok musiał mu sporo przypomnieć możliwie najmniej szokująco, jak tylko się dało. Musiał sobie... o zgrozo – zasłużyć. Colette musiał zasłużyć. Jeszcze tego nie zrobił nawet mimo tego jak daleko zabrnęli w swojej zażyłości, jak nieśmiało i niby przelotem zwracali swoje oczy ku 'związkowi' i jak wolni czuli się w swoim towarzystwie, to Warp nadal nie zasłużył. Droga do takiej nagrody nie miała być tak łatwa jak mu się zdawało, a oszukiwał, kiedy dobrowolnie, zachwycony dosiadł grzbietu bestii, która porwała go w szalony pęd przez zarośla, powalając krzaki i małe drzewa na swojej drodze, byle dążyć do spełnienia. Byłoby cudownie, byłoby naprawdę cudownie, sycąco; dotrzeć tam po to, po co nikt wcześniej nie sięgnął – ugryźć Zakazany Owoc i... i co? I bestia znikłaby zabierając ze sobą kierunek w którym musiałby się udać by wrócić na poprzednią ścieżkę. Zgubiłby się, las by mu nie pomógł, bo byłby urażony i wzgardzony zniszczeniami, jakie się wtedy dokonały. I przepadłby tam; oboje by przepadli, straciliby wszystko, co wspólnie zbudowali. Dlatego Arlekin nagle w pędzie zeskoczył z grzbietu i wylądował na ziemi poobijany, krwawiący i już kilkadziesiąt metrów od ścieżki pośrodku niegościnnego lasu.
Leżał taki obolały, pozwalając gorącym pocałunkom powoli, powoli gasnąć, przebierając na większym spokoju, zmysłowych, powolnych ruchach. Mogło to zabrzmieć idiotyczne i płytko, ale Colette teraz naprawdę, naprawdę... pomazał, że mu zależy. Cholernie dużo poświęcał, praktycznie wpakował własne ręce między trybiki tej machiny, żeby tylko ją zatrzymać i nieznośnie bolało. Mieszanina zawodu, dościgającego go bólu fizycznego, jaki odzywał się w ugryzieniu i potylicy po spotkaniu z ławką, bolało też trochę głębiej pod mostkiem, kiedy mocno obijające serce chciało zaprzeczyć mózgowi i nadal podgrzewać ciało. Ale już było po wszystkim, podjął decyzje, której nikt nie cofnie. Był w końcu tylko człowiekiem... w ostatecznym rozrachunku, po odjęciu mu tego całego górnolotnego charakterku pozostawał tym szarym Puchonem, który „chciał zaliczyć”. Nazywajmy rzeczy po imieniu, był młodym więźniem swojego ciała o bardzo prymitywnych potrzebach i aż iskry się posypały, kiedy tak nagle wcisnął hamulec w tym pociągu, sprawiając, że każdy kolejny wagon wpadał na poprzedni i tworzył kolejny i koleiny karambol uderzając w biedną kabinę maszynisty, przyprawiając go o zaciskanie powiek i czekanie na koniec.
Ba-dum, ba dum, ba dum...
A nie, to tylko serce.
Dyszał i powoli oderwał drżące dłonie od zmaltretowanej koszuli, jedną opadając na własny tors, a drugą na ławkę tuż nad głową, czuł krawędź drewnianego siedziska tuż przy dłoni... naprawdę było blisko do zrobienia mu krzywdy. Ale to nie ważne... musiał się uspokoić, opanować, złapać rozbiegane myśli, które krążyły tylko dookoła widocznego skrawka torsu kochanka, który zniewalał tak mocno, że Smok miał ochotę sięgnąć po resztę guzików. Ale pohamował się... decyzja została podjęta. Nie mógł już... dalej. Nawet teraz nie pamiętał w którą stronę powinien pójść, by trafić z powrotem na ścieżkę, kompletnie się zgubił i nie słyszał nawet więcej ani sumienia Sahira, ani uderzeń jego serca, ani słodkich słów... wampir zdawał się być bardzo blisko, a jednocześnie nagle zrobił się nieobecny. Colette nie miał co zrobić, patrzył tylko bezradnie jak figura kochanka się stopniowo odsuwa oddala, jak przysiada na powrót prosto i oboje traktują się bezradnym spojrzeniem. Sam tez nie zwrócił uwagi na stare pudełko po papierosach i na to, że wylądowało na poziomie jego okularów, śledził wciąż mimikę twarzy wampira, chcąc się rzucić za nim, jeśli tylko ten będzie chciał czmychnąć. Tym razem nie dałby mu uciec, ale wolał tego uniknąć. Oddychał niespokojnie, płytko; chciał coś powiedzieć – już nawet otworzył ku temu usta – ale to znowu był tylko wdech i coś, co dawało świetne preludium do strachu. A co jak już zeskoczył za późno? Albo niełaskę ześle na niego sam fakt zdradzenia karego rumaka i zajęcia miejsca na grzbiecie bestii? A co jak to wszystko trwało za długo i ścieżka kompletnie zarosła? Zacisnął drżące wargi w cienką, pionową kreskę, chowając zmaltretowane, czerwone wargi do wnętrza ust na dłuższą chwilę. Minuty zmieniały się w godziny, godziny w lata... ciszy nie psuły nawet pojękiwania domu, jakby Wrzeszcząca Chata sama zamarła w bezruchu i przyglądała się biegowi wydarzeń; tak samo jak przestraszony Smok z rozczochraną, zakurzoną czupryną, rozchełstaną koszulą, nosząca na sobie ślady krwi i świeżutką, ale małą raną na skórze. Zadrżał mimowolnie od chłodu, jaki wkradał się tu przez okno i przegrał ten pojedynek, uciekając wzrokiem na bok. Odetchnął głębiej, widząc kątem oka, jak Krukon bezsilnie opada na miękką przytulankę. I tak spoczywali długą chwilę. Sahir siedzący jak rzeźba, okrakiem nad drewnianą ławką i Colette leżący na niej, z kolanami przerzuconymi przez jego uda, błądzący po zakurzonej ziemi z taka uwaga, jakby szukał na niej odpowiedzi. Odpowiedzi nie było, dlatego powoli, nie chcąc przepłoszyć partnera gwałtownymi ruchami, zażenowany zaczął chociaż niejako poprawiać koszulę, żeby nie odsłaniała mu brzucha ani ramienia, które już ubarwiały się gęsia skórką. Ta noc była naprawdę chłodna.
Powinien coś powiedzieć.
Podniósł się powoli, ciężko, jakby dociskany do ziemi kilkutonowym ciężarem odpowiedzialności, która teraz ewidentnie go przerosła. Przerosła go ta miłość, nie mógł taszczyć jej sam. Cofnął swoje nogi, żeby mieć je bliżej i nie męczyć Nailah'a tą specyficzną pozycją. Znowu podniósł wzrok, żeby spojrzeć na ukochanego i... nic nie widział. Stracił okulary było ciemno, powietrze było gęste od kurzu i nic nie widział, sylwetka rozmywała siew czarno-szarą plamę z pojedynczymi bladymi dodatkami, mówiącymi tylko gdzie mniej-więcej kończy się szyja a zaczyna koszula. Aż uśmiechnął się boleśnie na to, ale nie sięgnął po okulary, chyba... chyba nie chciał widzieć wyrazu twarzy Czarnego Kocura. To tez by zabolało, lepiej nie wiedzieć, lepiej trwać i czekać na karę, albo miłosierdzie. Oczywiście, to nie było czekanie na reakcje Sahira – nie. Sahir nigdy, a raczej w zdecydowanej większości wypadków, nie podejmował pierwszego kroku, dopiero przyciśnięty do ściany starał się coś zrobić, a teraz już był doń przyciśnięty. Dlatego to Smok musiał coś zrobić.
Musiał coś powiedzieć.
Chrząknął na dobry początek, cicho i mało efektywnie i przysunął się tylko kapkę bliżej do rozmówcy. Potem jeszcze troszeńkę i prawie jak ślepiec z pokerową miną sięgnął nieśmiało do rąk obejmującego się chłopaka i pociągnął je łagodnie, zupełnie jak podszyta bestia, która pozbywa się ostatecznego azylu swojej ofiary. Ale zrobił to bardzo spokojnie, rozsuwając niejako jego ręce i gubiąc się z płaczliwą żałością w tym, co chciał mu powiedzieć, było tego tak dużo i nic nie było dość dobre. Odetchnął, kiedy jakoś mu się ten dziwny manewr udał, widocznie majac problem z przełknięciem śliny przez gulę, jaka urosła mu w przełyku. Następnie pochylił się i opadł na niego miękko, opierając policzek o ramię drugiego czarodzieja – jego ręce puścił, chyba chciał, żeby go objęły, ale nie chciał go do niczego zmuszać, skupiłsię bardziej na swojej dłoni, która sięgnęła wyżej, przez bladą szyję na kark i... zaczęła przyjemnie gładzić skórę jego głowy za uchem.
- Już dobrze, Sahir...
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:54 pm
Czekasz. Jak zwykle, nic nowego, gapisz się – to też nic nowego. Nie myślisz... och, starałeś się myśleć. I przez krótką chwilę ci się to udawało... chwilę, przez którą pojąłeś, że myślenie na teraz jest bardzo, bardzo złym pomysłem. Póki jest siła, póki jeszcze nie wszystko zostało zmaltretowane, lepiej daruj sobie mocniejsze skupianie się czymkolwiek – pobłądź w granicach własnego nieistnienia, w którym to królestwie zatapiałeś się dzień za dniem, gdy tylko nikogo w pobliżu nie było, choć jego wrota rdzewiały coraz bardziej – sądzę, że w końcu rdza pożre je całkowicie – nie wiem tylko, czy stanie się to wtedy, gdy będziesz na zewnątrz, czy może wewnątrz... zapomniałeś pielęgnować tą granicę, ponieważ przywykłeś do popadania ze skrajności w skrajność. Zauważyliście? Choćby tu i teraz – przed chwilą szalona walka, dzika pieśń, teraz zaś? Paskudna cisza i jeszcze gorszy bezruch, w którym trwasz w bezruchu i już nawet powoli można było cię oskarżać o nie oddychanie, kiedy intensywnie wwiercałeś otchłań w twarz Coletta, śledząc każdą zmarszczkę mimiczną, jaka mogłaby się na niej pojawiać, podczas gdy ten, którego obserwujesz, wcale nie wydaje się chętnym, by odwzajemnić spojrzenie... stracił okulary, pewnie nawet gdyby chciał, to nie byłby w stanie na to spojrzenie odpowiedzieć, och, zresztą nie martwcie się – i tak tego nie oczekiwał... jego myśli były białą kartką papieru – to ta krta lewitowała wręcz przy Smoku, nie będąc w stanie przemawiać, wszak nie miała ust, więc starając się samą czystością barwy zwrócić na siebie uwagę, wołać przy łaknieniu bycia zapełnioną – przez niego, nie przez kogokolwiek innego... Chciała ugiąć się pod zgrabnymi palcami, nawet jeśli miałaby zostać nakryta nierówną czcionką, kleksami i nosić odciski opuszków, które zebrały część kurzu prezentującego ciężar wszystkich wspomnień zebranych w tym domostwie – nie obchodziły jej na ten moment, jakie one były – ważne, że dostanie odzew, nie ważne nawet jaki... Uwagi, uwagi, troszkę uwagi! No chodź, chodź Smoku! Twa żelazna wola zostanie doceniona, nie będzie oskarżeń, nie będzie podziękowań ni przeprosin – wszystko odbyło się za obopólną zgodą, a jedynie Ty byłeś w stanie powstrzymać tą dorożkę (nie)prowadzoną przez samowolnie gnające w dzikim cwale konie – udało ci się nad nią zapanować... sądzisz, że ten, który przed tobą siedzi, który wyrwał swą rękę z prędkością atakującej kobry, kiedy tylko chciałeś zabrać nogi, a on położył na nich swą dłoń, mocniej zaciskając palce drugiej ręki, która układając się na jego piersi tworzyła barykadę między tą właśnie kartką a światem zewnętrznym i wewnętrznym zarazem, by te czasem nie zechciały ze sobą spiskować i zepsuć wszystkiego, na co czarnowłosy dzisiaj niejako pracował... czy ja wiem, czy pracą to można nazwać? Starał się. Bardzo się starał i chciał wiele od siebie dać, a jednocześnie był po prostu sobą, co tylko napędzało błędny kołowrotek wrażeń nie bycia wystarczająco dobrym, gdzie wszystko przysłaniane było przez szaleństwo. Przynajmniej zdawał sobie z niego sprawę... szkoda tylko, że to nie poprawiało zbyt wielu rzeczy. Tak więc – nie, nie zabieraj nogi, nie zrywaj kontaktu fizycznego – będąc złym jednocześnie nim nie jest, pozwala na kontakt, pozwala na pamiętanie, że nie jest się tutaj samopas i że jeszcze jest na co czekać, nawet gdy wszystko wydłużało się w cholerę w lata świetlne, to nic – będzie czekał ile tylko ci potrzeba, Colette, nie śpiesz się, na tej kartce nie osiądzie kurz tak szybko... Żal – żal okrywa serce, że nie jesteście w stanie otworzyć przed sobą swych umysłów i po prostu z nich czytać... Sahir starał się czytać tyle, ile mógł – pokazywałeś mu wiele, uczyłeś go wielu rzeczy pozornie starych, a wyjątkowo nowych, tych niepoznanych i tych, o których zapomniano, tych słodszych i bardziej smutnych, udowadniając na każdym kroku, że wolą i łaską Boga musiało być to, że przeżył tamto szargnięcie się na własny żywot... jak i tych wiele innych... może to znaczy, że żywot jego, jako Kota, który zawsze spada na cztery łapy, obojętnie, z jak wysoka spadnie i który ma 9 żyć, zostanie wkrótce naprawdę zakończony, a to było swoiste pożegnanie, by wiedział, co traci i czego szukał przez niby tak krótki okres czasu, bo tylko 17 lat..? 17 lat, które w jego psychice przedłużyło się przynajmniej o dwa, jeśli nie trzy razy.
Wyciągasz swą rękę, Colette..? Otrzymujesz w zamian drgnięcie, napięcie mięśni, które zaraz ustępuje w minimalnym stopniu, które bez większego problemu zezwala na puszczenie samego siebie – wreszcie sięgasz po pióro – tak, tak, chodź, chodź..! Pisz, pisz cokolwiek, byle tylko Otchłań mogła to potem pożreć i nasycić czymkolwiek pustkę, do której nie chciała wpuszczać tego wszystkiego, co już ją zmroziło i nie pozwalało na naturalny uśmiech, naturalnie złośliwą uwagę, której pewnie treścią byłoby... mogłoby być to wszystko. Wszystko i nic zarazem, byle tylko pojawiło się coś, co by świadczyło o dobrym humorze. W tym wszystkim najbardziej zatrważające było to, że to on sam w to zabrnął. Czemu? Mógłby pytać, oj tak, uwielbiał zadawać pytania z serii "dlaczego?", nawet jeśli nie miałoby być kontynuacji zdania. Samo "dlaczego" wystarczyło. Nawet jednak one nie pojawiły się teraz z jego strony w jaźni – cisza, która weń trwała, była w stanie przyjmować, chciała brać, znów jakże chciwa – mógłbym się dlatego wykłócać, kto tutaj był bardziej pazerny, ale jak już zostało zauważone – przedziwnie ci chłopcy wymieniali się swoimi rolami, bezbłędnie wyczuwając jednocześnie amych siebie – im więcej razy się spotykali, tym lepiej im to szło... Tak i tym więcej zaczynał rozumieć sam Nailah... zwłaszcza po dniu dzisiejszym. Żadnych złudzeń, prawda? Pamiętaj, by nie starać się wszystkiego naditerpretowywać, Sahirze, to bardzo niezdrowe i w niczym wam obu nie pomoże...
Zbliżył się... zbliżył i opadł na ciebie, pozostawiając te ręce zawieszone w powietrzu, podczas gdy ty sam nadal nie drgnąłeś, czekając na to, co się stanie – miękkie słowa przecięły ciszę, skierowane oczy w przestrzeń przed sobą, gdzieś tam, gdzie majaczyła stara szafa, ale z pewnością one jej nie dostrzegały, twe ręce wreszcie opatuliły sylwetkę znów ofiarowującą ciepło i bezpieczeństwo, tym razem jednak nie tego samego rodzaju, co przed paroma minutami... a może to było całe godziny temu..? Czas zagrał wam obu na nosie i nie pozwolił się kontrolować, przeciekając wam między palcami w bardzo leniwym i sprośnym tempie, nie pozwalając się zliczyć w byle przeczuciach, póki nie sprawdziło się zegara – zaś na ten tutaj, zawieszony nad niedziałającym dawno kominkiem, nie można było liczyć – przestał odmierzać czas, zatrzymany na godzinie siódmej dwadzieścia już dawno temu. Odetchnąłeś mocno i tak też zacisnąłeś palce na koszulce Coletta, zmywając z siebie bolące ślady ognistych śladów w umyśle pozostawionych przez palce – wcale nie były gorszymi te na jego ciele od tych, które sam zrobił na skórze towarzysza, kompletnie się nie kontrolując, jakby... coś cię opętało, hm..? Przecież to nic dla ciebie nowego, przecież Bestia zawsze czeka, by połknąć cię, kiedy tylko pozwolisz sobie na chwilę nieuwagi – nagle coś, co było częścią ciebie, zaczynało się oddzielać, jawiąc jako "drugie ja" – bzdura, kompletna bzdura... To... obrzydliwe zwierze... jest tobą. To po prostu... tak wyszło. Nie będziesz szukał dla samego siebie idiotycznych usprawiedliwień, Sahirze, prawda? Wiem, jak ciężko stanąć jest twarzą w twarz z realiami, ale niekiedy trzeba, by choć na drobną chwilę odnaleźć spokój i wybaczyć samemu sobie.
- Zaczynam być... twoim bardzo poważnym dłużnikiem... - Kiedy w zasadzie zamknąłeś powieki? Cholera, nawet nie wiem, w którymś momencie musiałeś to zrobić, znowu czas z ciebie zadrwił, nie wiedziałeś, ile już tak trwaliście w tym objęciu, ale ono sprawiło, że odnalazłeś samego siebie kompletnie rozluźnionym... wręcz jakbyś nie miał żadnych mięśni, a był tylko szmacianą lalką – nie mylić z okazaniem słabości! To... była oznaka zaufania. I poczucia bezpieczeństwa w tym, jak jest teraz. Oby się nie zmieniało. - To niedobrze... zawsze dbałem o to, by to ludzie mi coś byli dłużni... - Lubiłeś mieć dłużników. Lubiłeś odbierać to, co byli ci winni, kiedy tego potrzebowałeś, zawsze byłeś też bardzo sprawiedliwy – życie za życie, drobna przysługa za drobną przysługę, nigdy więcej, nigdy mniej – równo warta wymiana rządziła się tutaj niezachwianym autorytetem, którego nie chciałeś naruszać i nie spotkałeś się jeszcze, by ktoś z przeciwnej strony starał się to zmienić. Wolałbyś nie spotkać... wymagałoby to wszak wyciągnięcia odpowiednich konsekwencji, o czym teraz nie miałeś kompletnie ochoty rozmyślać. - Już mi lepiej. - Zapewniłeś go, przejeżdżając parę razy w pocieszycielskim geście po plecach Coletta, jednocześnie unosząc się, by dać znać, że potrzebuje się podnieść – oj, bo potrzebował, musiał zapalić, palenie papierosa kryło w sobie cudownie kojący rytuał, którego kultywowanie wręcz pokochałeś ostatnimi czasy. - Ubierz się, bo zachorujesz... Gdzie masz okulary? - Rozglądnąłeś się za nimi, by zaraz opaść na kolana i zajrzeć po ławkę, by po nie sięgnąć... i od razu znaleźć to średnio stylowe pudełeczko, ale cóż, nie ważne, jak wyglądało, ważne, by poprawnie chroniło swą zawartość, czyż nie? Podałeś Warpowi jego własność i wróciłeś na swoje miejsce, wciąż mimowolnie drżąc – stres pożerał cię całego i wykręcał wnętrzności, nawet głos zresztą to zdradzał, nie posiadając swojej typowej miękkości, drżał tak samo, jak ręce, które trzymały stare pudełko, jakie odłożyłeś na chwilę na bok, by narzucić na ramiona swoją skórę i wyciągnąć z jej wewnętrznej kieszeni paczkę fajek z zapalniczką, którą, otworzoną, wysunął zapraszająco w kierunku Coletta – księżyc nadal mocno świecił, parę dni temu była pełnia, niebo zaś nie było zachmurzone, a ustawiony tuż przy oknie dawał wystarczającą ilość światła, by Col nie był ślepy... przynajmniej taką nadzieję miał czarnowłosy.
- Taka... sytuacja... - Powiedział ledwo dosłyszalnie, kiedy już odpalił fajkę, siadając normalnie, z łokciami opartymi na udach i zwieszonymi w dół rękoma, pochylony lekko w przód.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:55 pm
Zakończyła się dzika ganianinia po lesie. Arlekin podniósł się, utykając poprawił podarte, kolorowe ubranko i przeszedł kilka kroków, rozsuwajac wysokie liście paproci i za rogiem... natrafiając na ścieżkę. Okazało się, że tym nagłym wyskokiem ominął spory zakręt, jakim sobą prezentowała i przy okazji pewne bardzo dobrze skryte pod mchem bagna. Czyli jednak... jednak została nadzieja. Jednak dłoń, która złapała do za kolano i bezgłośnie poprosiła o pozostanie na miejscu, wciągnęła go też z powrotem na ścieżkę? Wielki, niedobry Smok... proszę jakie miał szczęście. Po raz kolejny potwierdzało się, że był dzieckiem Fortuny, Kosmosu, Boga i Latającego Potwora Spaghetti. I zakochał się w dziecięciu ciągnącym za sobą czarną pulpę wiecznego pecha. I co z tego wynikało...? Ogromna, naprawdę długa i naprawdę nieprzewidywalna walka, która nigdy nie zamierzał dać im spokojnie odetchnąć. To dobrze. Mimo wszystko to bardzo dobrze, bo nic nie przypominało katharsis tak bardzo jak spoczęcie w ramionach ukochanej osoby; będąc zmęczonym, osłabionym, uległym i... i naprawdę chcącym znaleźć się gdzieś gdzie było bezpiecznie. Albo ewentualnie stać się dla kogoś taką ostoją. Sahir miał racje (coś często miał tą rację, co...?) ta cała potrzeba ukazania, że nie powinni sobie nawzajem ufać ze względu bezpieczeństwa posypała się już dawno temu, już nie mieli siły, nie mieli chęci podnosić tego i sklejać w imię ochrony ukochanego. Teraz mieli zamiar sami być taką niezniszczalną barierą niezależnie jak głupi był taki układ: Sahir będzie bronił Colette, a Colette - Sahira. Zginą albo oboje, albo żaden.
Zainteresował się ta kartką, pochwycił ją zgrabnie w palce i wygładził jej zagięte rogi. Tyle mieli jeszcze do napisania, a tak nieprzyjemnie blisko byli urwania tej opowieści. Co za szkoda by była... prawie krzywda, tortura. Torturą była tez niemożność zajrzenia wampirowi do głowy i wyciągnięcia stamtąd esencji tego czy 'był teraz zły'? Nie był...? Nie przytrzymywałby nogi Puchona, gdyby był. Nie patrzyłby na bruneta, gdyby był, nie w sposób, jaki był nieomal namacalny nawet, kiedy zbierający się do kupy Warp nie odwdzięczał spojrzenia. Świat na nowo przyspieszył, właściwie to nawet nie za bardzo by zdziwiło, gdyby po wyjściu z chaty zoczył spalony świat i brak Hogwartu na horyzoncie. Faktycznie czas z nimi igrał, spowalniał tutaj czas, pozwalając temu za ścianą gnać i gnać, ewoluować, zmieniać się, dając im chwile na nacieszenie się sobą i nie dbanie o to, że ktokolwiek jeszcze o nich pamięta. Nagle zapomnienie przez świat przestało być dla ekstrawertycznego Colette takim strasznym terminem. To dawało nagle sposobność na to, by zacząć coś od nowa, w dupie mając zdanie innych, bo ci na którym nam zależało dawno już użyźnili glebę – będziemy za nimi płakać, będziemy pamiętać o tym, że patrzą na nas z góry, ale nie będziemy już ich słyszeć, nie mają ust. Kiedy miało się kogoś takiego u swojego boku nawet wizja wieczności, jaka doprowadzała umysł do szaleństwa, tez jawiła się łagodniej – wręcz z perspektywami, jak karma gotowa do zaspokojenia wiedzy: Wieczna młodość, czas na nauczenie się każdego języka, przeczytanie każdej książki, utworu, poematu, wysłuchania każdego utworu, obserwowania tego jak ludzkość spokojnie igra sobie naokoło. Za cenę picia krwi... aż sykniecie pcha się na usta. Potrafiłby...? Zabić kogoś na pewno nie, a ugryźć? Nasycić się esencją życia... lepiej pytać Smoków, które już unurzały kły we krwi, ten póki co zasmakował jedynie jednej, jaka strzelała fajerwerkami pod jego czaszką – taka słodka, taka uzależniająca... jak całe jej opakowanie. Było tuż obok.
Nie wiedział czy słowa jakie dobrał były odpowiednie i czy Sahir nie poczuje się traktowany jak dziecko, dlatego trwał zastygły w oczekiwaniu o wpatrywał w brudną ścianę i fragment uchylonych drzwi idealnie naprzeciwko. Tym razem mógł przełknąć nowe, inne zdanie i zrobił to, czekając wciąż, choć mało miał już cierpliwości i tym razem sam chciał uciekać. Nie zrobił tego jednak i trwał okrążony przez ręce rzeźby, która w pierwszych chwilach nawet nie drgnęła, pozwalając, żeby szponiasta łapa zacisnęła się na wnętrznościach gada i bardzo powoli, patrząc mu w oczy, przekręcała się do góry nogami. Zbierało mu się na wymioty ze strachu. Pochylił głowę mocniej i zacisnął powieki, nadal nie przerywając uspokajających ruchów dłonią. Trwał tak dopóki ręce nie oplotły się dookoła jego sztywnego jestestwa i nie przycisnęły go mocniej, wyciskając z niego jakiś żałosny, nieartykułowany dźwięk, jak z piszczącej zabawki. Colette ze swojej strony też zacisnął palce na zmaltretowanym materiale, czując jak kołnierz koszuli łaskocze go w nos.
- Durnyś... - odkaszlnął. - Po prostu... staram się przytrzymać cię tu, żebyś nie spierdolił. Bez twojej pomocy nie trafiłbym sam do Hogwartu. - uniósł się fukającą dumą, ugłaskiwany przez już spokojnego Kocura. Już? Już jest ok? To świetnie, to teraz Smok może się odprężyć pogderać i wwiercać nos w jego szyje i wiecie co? Zawarczał sobie, i to tak głośno, że się prawie zapluł, debil mały. Warczał sobie przechodząc tak w płynny krzyk, wciskając durną mordę w obojczyk spokojnie przetrzymującego to wampira. Chyba dało się zauważyć, że w Colu nazbierało się za dużo pary i musiał dać je jakiekolwiek ujście.
- Nie, jeszcze moment! - mruknął głośniej, uwieszając się na podnoszącym wampirze jak panda. Odliczył sobie nawet pod nosem do trzech, mocno oplatając ramionami jego szyję. Dopiero potem odsunął się i wylądował tyłkiem na ławce, naciągając z powrotem cienki materiał na ramię. Nie odparł nic na tą dbałość o jego zdrowie i skinął tylko głową dziękując za podanie okularów. Ale nie mógł usiedzieć, po prostu nie mógł, poderwał się na nogi, ruchem stricte kobrowym i szarpnął z ziemi jasny płaszcz, żeby odejść na kilka kroków i zacząć go przetrzepywać. To chyba normalne u wariatów, że tuż po zrobieniu dobrego uczynku są źli na siebie...? Chyba jest... Był zły, że się powstrzymał i bohatersko uratował sytuację. Był zły, że musiał z własnej inicjatywy obejść się smakiem i ostatecznie był zły, że było mu zimno i miał ubabrane okulary. ...No dobra, okulary wyczyścił, ale było mu zimno. Nie chciał dalszych refleksji, nagle siła uleciała z niego do tego stopnia, że nie miał już siły na nic poza wsunięciem szybko płaszcza na ramiona i zapięcie go pod szyją. Nawet sterta książek w rogu go nie interesowała; sprawdził tylko czy nadal miał kartkę w kieszeni płaszcza i odwrócił się z powrotem przodem do czarnowłosego akurat wtedy, kiedy ten wydobywał papierosy.
- Jasne... chętnie. - wystrzelił i pokonał dzielący ich dystans, wysuwając z opakowania jedną sztukę i znów przeszedł na bok ,do okna, odpalając ją w świetle luny od różdżki. Zaciągnął się, wydychając naprawdę gruby kłąb dymu na bok i podszedł bliżej okna, opierając się o niego łokciami i dając otrzeźwić naprawdę zimnemu, wczesnowiosennemu powietrzu. Musiało być koło 3-4, bo to byłą chyba najzimniejsza pora dnia. Wsunął papierosa znowu między wargi, przylegając brzuchem do parapetu i zajrzał z powrotem do wnętrza pokoju, na pochylonego, równie zmarniałego wampira.
Co tu się właściwie stało?!
Pociągnął nosem i znowu uwolnił kłębek dymu, puszczając go za okno i krótki moment widząc w jego obłoczku niemrawo świecący księżyc, jaki wystawał wysoko, wysoko ponad iglaste drzewa. Ba, sam dworek był umieszczony na wzniesieniu i pozwalał obserwować wszystko bardzo dokładnie i wnikliwie. A potem znowu Sahir.
- Cóż... można powiedzieć, że mamy najgorszą przyzwoitkę na ziemi. - odparł lekko rozbawiony wskazując niemrawo palem na wgniecionego w ścianę Gluta.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:56 pm
Zakładam, że mimo całego zdarzenia nadal nie będziecie przeklinać Boga, ewentualnie samych siebie... ewentualnie Ty sam samego siebie, Smoku, który zrezygnował ze swej zdobyczy, którą mógł posiąść na tą jedną noc. Krótką noc, ale nadal noc. Jasne, że tego nie zrobicie. W całej waszej sile jesteście oboje za słabi, obnażacie się względem samych siebie, a kiedy tylko zobaczycie słaby punkt to zaczynacie się do niego dobierać zębami i pazurami, byle tylko mocniej go rozorać, złamać, pozostawiając na pastwę losu – złamane miejsca wszak wrócą do normy i jeszcze bardziej stwardnieją, przynajmniej mam wrażenie, że w tym systemie działania takie właśnie macie nadzieje... o ile jakiekolwiek macie. Górnolotnie zakładam tutaj więcej, niźli powinienem, bo i sam Nailah siedzi i szuka odpowiedzi na pytania, snując te myśli z równą pieczołowitością, co eter ciągnął w górę kłęby dymu papierosowego, który następnie rozmywał się pod sufitem, dołączając do całej reszty szarości, jaka tutaj zalegała.
Odetchnąłeś mocniej, przymykając powieki, by zmyć obraz zirytowanego Puchona, jaki krążył tuż przed twoim nosem, a otworzyłeś je dopiero, kiedy zwiesiłeś głowę między ramionami, nie mając ochoty patrzeć na niego w tym momencie – był zirytowany, zdenerwowany, zły, wściekły, rozemocjonowany w bardzo ogólnym pojęciu? - pytania, jak pisałem, snuły się parszywie po szerokich przestrzeniach działającego na wolnych obrotach umysłu – ten był nabuzowany, a ty za to wręcz przeciwnie – oddawaliście swe przeciwieństwa bezsprzecznie wiernie, jeśli nie dajcie przenajświętsi coś się zaczynało nie zgadzać, prędko trzeba było to naprawić, obojętnie w jak chory sposób. Nie przebieracie w środkach. W swych obawach przestajecie się bać. Dobrze to? Źle? Och, jeden nie chciał refleksji, drugi wręcz przeciwnie, musiał to przetrwaić – i to bardzo gruntownie przetrawić, by zastanowić się nad tym, czy jest w stanie spojrzeć Puchonowi w oczy od tego frywolnego momentu, jakiemu się poddali, w którym znowu wszystko powinno być dobrze, ale spierdoliłeś sprawę. Więc dziwić się, że Smok aż zawarczał? Że dusił krzyk w twoim ramieniu? Wcale mu się nie dziwiłeś...
Nie chcesz słyszeć głosu w głowie, co przylepia się do obrzeży czaszki i wrzeszczy: twoja wina! ZNOWU! Czemu to zawsze MUSI być twoja wina, czemu to zawsze ty musisz niszczyć wszystko, czego dotkniesz? Nie masz żadnego pięknego daru. Sprowadzasz destrukcje na wszystko – Dziecko Fortuny, nawet jeśli zawsze wywijało się głównej fali uderzeniowej, to jej wszystkie efekty uboczne zbierało w pełni, mizerniejąc, podupadając nieznacznie na zdrowiu, to się denerwując, tak jak i Dziecko Morosa podpłapywało z fali wysyłanej z drugiej strony odrobiny życia. Równa wymiana, ha. Wszak o niej wspominałem, czyż nie? Karma zawsze nas goni i odpłaca się prędzej, czy później, w tym życiu czy w następnym... gorzej, jeśli zbieramy całą karmę naszych przodków, którym nie jest pisanie ponowne narodzenie, a ktoś musi spłacić długi, jakie zaciągnęli... w większości są to przypadki na minusie. Straceńce losowi. W takim płynnym toku rozliczenia zysku i strat znowu pozostawało powiedzieć samemu sobie: lepiej stąd spierdalać i zaszyć się w jakimś kącie, żeby wszyscy dali ci ponownie święty spokój i nie widzieli chwil słabości, których nie znosiłeś pokazywać, zwłaszcza przed kompletnie nieznanymi – ludzie doskonale to wyczuwają, że drapieżnikowi coś dolega i wtedy próbują atakować – niemądrze i mądrze zarazem, wszak wtedy bariery słabły i o każdy atak, który się przez nią prześlizgnie, było o wiele łatwiej – i nie, nie mówię o tych atakach fizycznych. Mówię o tych czysto-psychicznych, które o wiele bardziej doskwierają.
- Wszyscy jesteśmy... tak samo pazerni i egoistyczni. - Nic nie odpowiedziałeś na żart o Szarym Glucie, nie było ci do śmiechu, starałeś się złapać wewnętrzny balans, żeby jakkolwiek funkcjonować na zewnątrz, ale czy była na to jakaś szansa? Oboje byliście kompletnie wykończeni i najwyraźniej woleliście biec różnymi drogami – ten nie chciał ruszania umysłu, by zanalizować każdą z sekund, jaka ich połączyła, a drugi zaś właśnie był w trakcie, nie zamierzając pominąć żadnego szczegółu, zadając sobie wewnętrzną torturę, a jednocześnie zmuszając się tym samym do zebrania w sobie, czując się odpowiedzialnym za to, by poddźwignąć to wszystko, co zjebałeś.
Jakież piękne, jakież wzniosłe było to zdanie – i jakże banalne przede wszystkim! - podniosłeś się, nie dorównałeś jednak do poziomu swego rozmówcy, mimo tego poczucia obowiązku, wszystko w tobie wrzeszczało, że to nie to, że nie musisz słuchać sumienia, że to nie jest twoja wina, ty nie wybierałeś zdarzęń w swym życiu, które sprawiły, że nie możesz... nie możesz... to nawet nie przechodziło ci przez myśli, nie wspominając już nawet o tragedii, jaka zostałaby sprowadzona, gdyyś został zmuszony do wypowiedzenia tego na głos. Pieszczoty? Przecież to nie były zwykłe pocałunki, to prowadziło do seksu, oboje o tym wiedzieliście, tak więc, co na to powiesz? Gdzie tutaj niby strach, który miałeś teraz? To wydawało się bujdą na kółkach – dla ciebie było jakieś sztuczne, jakieś idiotyczne, co dopiero musiał sobie myśleć Colette? Nie chciałeś się z nim konfrontować, przestawałeś chcieć tu przebywać, a jednocześnie nie zamierzałeś odejść i go zostawić – chciałeś zobaczyć wschód słońca, który przypominał tego obiecanego lizaka, których smaku już nie pamiętałeś, ale to nic – twym prywatnym słodyczem był chłopak stojący właśnie w oknie, którego zostawiłeś za swymi plecami, kiedy się podniosłeś, zapinając koszulę i prostując ją, ściągnąwszy w dół, nie kwapiąc się z chowaniem jej do spodni, wyglądała wtedy zbyt... nieswojo. I nie była taka wygodna. Wsunąłeś ręce w rękawy skóry, w głowie zamykając narastającą furię – kolejna zamiana. W Colettcie gasła, w tobie się pojawiała, chociaż "furia" to kiepsko użyte słowo, zdecydowanie nie pasujące – musiałeś jakoś odreagować, ale nie potrafiłeś odreagowywać przy kimś, by nie przelewać na niego swego jadu, a nie chciałeś, naprawdę pragnąłeś, by Colette zapamiętał wszystko bardzo dobrze i nie mogłeś sobie wybaczyć, że znowu coś zrujnowałeś tylko dlatego, że coś z tobą było nie tak, że twój umysł był dziwny, obcy, wciąż doprowadzający cię do momentów, w którym nie byłeś w stanie tym, co podeszli bliżej, spojrzeć w twarz, choć przyznaję, że tak blisko jak Colette nie odważył się znaleźć obok ciebie nikt od śmierci Damiena – już wtedy przekonałeś się, że to, co powiedziały o tobie siostry zakonne było prawdą – że jesteś tym Czarnym Kotem, co przynosi tylko nieszczęście, obojętnie, jak się będzie starał – rujnujesz każdą rzecz własnymi łapami, jeśli to ma być jakiś dar, to niebiosa nieźle sobie z ciebie zakpiły, no ale, ej – tyle tutaj było piane o równowartej wymianie, więc może ci przypomnę? Wyda ci się niesprawiedliwa, hehe, nic na to nie poradzę – sprawiedliwość sił wyższych zawsze była względna... Zasada ta polega na tym, że trzeba coś odebrać komuś, by dać to innej osobie... więc może kiedyś, gdy przyszedłeś na świat, Bóg zdecydował, że musi odebrać każdy skrawek twego szczęścia, aby Colette stał się Dzieckiem Fortuny? Nie wydaje Ci się to logiczne? Jasne, że zazdrościsz, ale ta zazdrość jest czysta... nieczystością kładzie się jedynie nienawiścią do samego siebie, w sumie powinienem był napisać – mógłbyś zazdrościć, gdybyś w ogóle wpadł na ten mądro-idiotyczny tor rozumowania, na którym się pojawiłem, by nieco naprostować pewną kwestię... Zdanie "nienawidzić samego siebie" będzie kluczowe przez całą resztę przedsięwzięcia.
- Jesteś... rozgniewany? - Mówi się, że gdy ktoś krzyczy to jest o wiele lepiej, niż promieniuje jebanie niewzruszonym spokojem, stając się głazem, przez który nie da się przebić i nie da się go odgadnąć: taką właśnie postawę przybrał teraz czarnowłosy, zdystansowaną, och jakże zdystansowaną, jakąś cierpką, a o dziwo nie oczekiwał odpowiedzi przeczącej. Wszak wypowiedział to tak, że trudno było stwierdzić jednoznacznie, czy było to pytanie, czy jednak stwierdzenie, można to było wręcz odebrać jako retoryczność, wszak nie był ślepy: słyszał, widział i czuł, jak wszystko się naelektryzowało tym dziwnym napięciem, które podziałało i na wampira elektryzująco, który chciał znaleźć skrawek spokoju. Te głupie słowa "Już dobrze..." wcale nie były głupimi, wiesz? One znaczyły wiele... o wiele więcej, niż mogłoby ci się wydawać, Colette. W całym wpływie, jaki na niego wywierałeś, a który on dostrzegał wyraźnie, a mimo to nie potrafił się wściekać, tak i udało ci się go uspokoić... wszak on w tamtym momencie był jak dziecko. Czasami prostota tego krótkiego zapewnienia, gdy odnajdywała pokrycie w aurze tego, kto ją wypowiadał, w czułości ramion, dawała naprawdę wiele siły.
Zwłaszcza, gdy ta formułka wypowiadana była raz na rok.
- Zaraz wracam. Muszę się przewietrzyć. - Oznajmił, wyrywając się z kolejnego bezruchu, w który zapadł, gdy stanął przy drzwiach, trwając tak z dobre trzy minuty po wypowiedzeniu poprzedniego zdania – nawet mimo jego gracji poruszania się, schody nie były chętne do współpracy z nim, trzeszcząc przy każdym kroku, w którym niknęło zderzenie wytartych podeszew kowbojek z ich zakurzoną strukturą – zakończeniem arii był pisk zawiasów i trzask drzwi, które same się za nim zawarły, gdy przekroczył próg sławetnego domu – co teraz? Normalnie by uciekł, jasne, naprawdę srałby na jakiekolwiek staranie się... I nie doprowadziłoby go to do momentu, w którym nogi wręcz drżały, a on opadł na pieniek w cieniu piętrowej budowli po drugiej stronie od miejsca, z którego wyglądało okno z pokoju, w którym siedzieli z Colettem – papieros sam wypadł mu z drżących palców, zacisnął zęby, pochylając się, tak i zamknął powieki, a włosy same stworzyły dla niego minimalną kurtynę osłaniającą twarz, kiedy drżenie przechodziło wręcz w spazmatyczne drgawki, kiedy dusił w sobie powietrze.
Miał ochotę krzyczeć, więc krzyczał.
Miał ochotę się drzeć, więc się darł.
Miał ochotę niszczyć – niszczył.
Och, płacz przy tym wszystkim był tak niemęski, lecz co poradzić na te mokre ślady wychylające się z Otchłani, które po prostu nie mogły przestać uciekać z rozkołatanego umysłu ogarniętego obrzydzeniem? I nie, nie było to obrzydzenie do Coletta. Było to obrzydzenie do samego siebie.
Więc, wracając do początku: krzyczał, lecz we własnej głowie. Darł się, lecz we własnym sercu. Niszczył – lecz niszczył samego siebie, nie wszystko dookoła. Ciągle siedział w miejscu, w kompletnej ciszy, wodząc wzrokiem po wielkim świecie – po niebie skropionym pejzażem srebrzystych gwiazd, po kołtunie iglastych drzew roztrzepujących swoje gałęzie pod naporem zimnego wiatru, który tutaj docierał w niewielkiej ilości, igrając z kurtyną, za którą robiły kosmyki kruczych włosów, po ziemi, z której mizernie wyłaniała się zeszłoroczna trawa – chyba nie było przymrozku, ponieważ nie nosiła śladów szronu, nie było też ślisko – jedna noga latała mu nerwowo – odjebało mu, po raz kolejny mu odjebało, wiedział o tym doskonale, miał jeden z wielu ataków, które zdarzały się często, tylko kto by niby o tym miał wiedzieć? Zawsze mówiłeś wiele, zawsze skory byłeś do dzielenia się przemyśleniami, złotymi myślami, ale otwartość? Dajcie spokój... Wszystko, czego świat nie widział, działo się w ciszy, gdy cały zamek spał, wszystko, czego nikt nie powinien zobaczyć, co ujmowało jego dumie, co było całą kwintesencją jego beznadziei – wystarczyło mu, że sam na siebie się wkurwiał, nie potrzebował od nikogo innego ciosów w twarz, mówienia "ogarnij się" – przecież sam do tej durnej twarzy w lustrze to robił – tej, co robiła głupie, skrzywione miny, co miała puste oczy – do momentu, nim wybiłeś wszystkie lustra i zrezygnowałeś na gapienie się w tą przeklętą mordę, której widoku nie byłeś w stanie znieść.
Wbiłeś paznokcie w przedramiona, maltretując je wręcz przez płaszcz skóry, czując satysfakcjonujący ból, który dokładał ciarek do całego trzęsienia jak osiką twym ciałem – dawał ulgę, przekładał się całym burdelem kołaczącym się w czaszce na fizyczną karę – więc mocniej, mocniej..! Bo to wszystko twoja wina, spierdoliłeś, nic nowego, nie ma sensu nawet przepraszać, musiałbyś przepraszać wszystkich ciągle i w koło, lepiej więc okrywać się fałszywą dumą i przywdziewać uśmiech na twarz, nosić kamienną maskę – to wszystko nic nie kosztowało, a oferowało światu to, co chciał widzieć – jak niewiele trzeba, by każdy był zadowolony, prawda? Nie ma już wielkich wizji zbawienia świata, mój przyjacielu. Te dziecinne bujdy zostały wyrzucone do płonącego kosza w parku – teraz jest dorosłość z pełną odpowiedzialnością za swe czyny.
Cięcie.
Stare pudełko papierosów zaś zostało na ławce, chowając w sobie ręcznie haftowaną chusteczkę z inicjałami "B.C.", a w niej schowany był srebrny łańcuszek, na którym zawieszono delikatny, mały krzyżyk.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 7:59 pm
Jesteś rozgniewany...?
Cóż cie tak złości ogromna gadzino? Czemu chodzisz niespokojnie pod ścianą, wielkim kolcem na szczycie zgiętych skrzydeł orząc sufit? Z głową pochyloną i wzrokiem wbitym w jedno miejsce. Czemu oddychasz głośno, pozwalając echu nieść się po przepastnej głębinie swojej komnaty, z której wymiotłeś ogonem całe bogactwa, pozostawiając pojedyncze złote monety błyszczące na podłodze jak gwiazdy? Czemu biczowatą końcówką ogona coraz mocniej obijasz o jedną z podtrzymujących strop kolumnę, za każdym razem kiedy jesteś zmuszony skręcić?
Cóż cie tak złości, co? Czyżby nadszedł dzień w którym nie dostałeś tego, czego chciałeś...?


Sahir zaskoczył go tym nagłym komentarzem i niebezpiecznie zwrócił uwagę sunącego w kącie potwora, w swoją stronę. Tak samo pazernego i teraz naprawdę, naprawdę bardzo egoistycznego. Ten żart o Szarym Glucie, który pochłaniał teraz kurz swoim długim futrem, zamiast obijać ich krótką łapą za macanki, miał rozluźnić sytuację; był objawem potrzeby Colette powrotu do jakiejś względnej normalności. Oczywiście gówno to dało, mimo wszelkich starań i wampir zlał je na pełnej linii znowu przybierając ten chłodny ton. Ton analityczny, który wszystko chce przedyskutować, wszystko rozpatrzyć, pomóc swojemu gospodarzowi poranić się jeszcze bardziej i wymęczyć psychicznie z jeszcze większą gracją. To był TEN ton, jaki sprawiał, że złość Smoka Katedralnego gasła (owszem), ale za jaką cenę...? Wnikliwej obserwacji wampira, który w ciągu dziesięciu minut spokoju ze zmysłowego kochanka na nowo zmienił się w lodową rzeźbę. Nawet jakby pobladł przy tym jeszcze bardziej. Colette nie chcąc patrzeć nawet na tą zmianę, odwrócił się z powrotem przodem do okna i patrzył na zatkniętego między jego dwoma palcami peta. Tym razem ze swojej strony nic nie odpowiedział, tylko patrzył jak wiatr rozwiewa dym już przy samej, żarzącej się końcówce, która nie strzepywana, czarna pochylała się ciężko, spoglądając w dół wąskiego dachu, który od tego piętra przypominał piękną, morderczą zjeżdżalnie. Już nie drżał ani ze złości, ani z zimna, zmuszano go do analiz chociaż naturalnie się od nich odcinał, więc nagle wsysany w coś, do czego nie był przyzwyczajony po prostu się wyłączał, zaszywał gdzieś dalej od kogoś, kto poganiał go do przemyśleń i trwał w pauzie czasowej, czekając aż minie czas, który go dobije. Może dlatego byli od siebie tak różni... Sahir dopuszczał wszystko do siebie, a Colette chował to w pudełeczku, którego nigdy przenigdy nie dotykał i nawet... nawet miłości swojego życia odgryzłby prędzej ręce. Pudełka się nie rusza. Maski się nie rusza.
Ktoś kiedyś spytał Colette, czy wolałby, by jego podświadomość była drzwiami czy oknem? Drzwi oznaczały całkowite bezpieczeństwo, ale sprawiały, że nie widziało się, co dokładnie się do nich dobija. Okno dawało podgląd i wyszczególnienie czy były tam jakieś wartościowe potwory, ale... ale to była tylko szyba. Warp odpowiedział, że wolałby drzwi. Pancerne drzwi.
Kolejne pytanie, czy też stwierdzenie, trafiło równie celnie, co poprzednie – młodszy aż drgnął, ale obrócił głowę ledwie nieznacznie, sprawiając, że jego jasne lico mocniej oświetlił blask księżyca.
- Nie jestem... rozgniewany. Po prostu – a jednak strzepnął trupią połowę papierosa o wystający parapet. - Nigdy wcześniej nie znalazłem się w podobnej sytuacji.
Mógł dużo mówić, uspokajać Sahira, że to nie jego wina. Bo w końcu nie była, to pieprzony los zrobił go takim i Smok Katedralny był tak pojętny, że był w stanie to zrozumieć i uszanować. Nie mógł jednak na dobre wyłączyć swojego instynktu i podniet i bardzo łatwo dawał się wciągnąć w niewinną, podniecającą gierkę, jaka z miejsca rozpaliła go do czerwoności i pozwoliła szarpnąć dla siebie więcej niż powinien. Mimo to wiedział, że utrzymałby się na wodzy gdyby kochanek tak cholernie go nie zachęcał... Arhh.... Nie, nie zamierzał się tym zadręczać, to nie było w jego stylu. Stało się, tak? Teraz już tego nie cofną, chyba sami nawet tego nie chcą, chyba nie żałują wystarczająco mocno. Przynajmniej nie Colette. Nailah najwidoczniej żałował, zawsze chłodniejąc po podobnych akcjach, pewnie samemu chcąc się utrzymać w ryzach i zamknąć na wspomnienia, które mogły wywołać w nim nawet tak czułe łapy jak tej gruboskórnej gadziny. No tak, nie było co stać i roztkliwiać się nad tym, bo Warp tak szybko nic na to nie poradzi, jak dwa, czy trzy miesiące mogły zmyć... kto wie, nawet lata cierpienia? No nie dało się, był zwykłym uczniakiem a nie demi-bogiem.
Swoją droga aż dziwne, że potrafił nagle wyłączyć uczucia i myśleć o tym tak trzeźwo, bez refleksji pozwalając temu drugiemu opuścić pokój, a następnie sam dom.
- Wrócisz...? Czyżby? - nie mrugnął od dobrej minuty patrząc na peta zmiażdżonego jak harmonijkę, kiedy gasił go powoli na drewnianym parapecie, pozostawiając mały, czerwony ślad, jaki nie odcinał się dostatecznie mocno, by ktokolwiek uznał ten występek za wandalizm. Sahir nie wróci. Oczywiście, że nie wróci. Poszybował na zewnątrz z gracją ciśniętego za okno peta i będzie tak samo chętny do pojawienia się tu jak owy przedmiot uzależnienia. Więc Colette został sam i zabębnił palcami w drewno, powoli; potem coraz szybciej. - Nieeee trafięę do Hogwartuu... - zaczął śpiewnie, ze stresu zaczynając podgryzać cienką skórkę ust, obrywając ją do momentu, aż nie zaczęły się na niej pojawiać popiekujące, czerwone plamki. - Sam nie trafie do Hogwartu. - teraz już żałośniej. - Po prostu nietr..afie.
Odsunął się od parapetu i spojrzał w głąb pokoju i widoku na uchylone, prowadzące do schodów drzwi. Był kompletnie sam we Wrzeszczącej Chacie. Szare ściany zdawały się giąć w dziwnym, powolnym tańcu, a okiennice mimo wiatru przestały trzaskać o ściany. Kurz wirował w powietrzu na nowo wsuwając się w nozdrza i zdając się dusić od środka, wszystko tu zdawało się być tak bardzo martwe i zatrzymane w czasie jednocześnie, że było niezmiernie niegościnne wobec jakiegokolwiek życia, które się w nim zatliło. Osaczało je jak mrok pojedynczą zapałkę i czekało, czekało aż jej samozaparcie się wypali i będzie mógł rzucić się na jej poczerniałe, makabrycznie powyginane ciało - uczynić zeń jedną ze swoich koszmarnych ozdób. Podwiesić pod sufit, albo pozostawić na ziemi, gdzie kurz przysypie ją jak ziemia, ale pogrzebu nie będzie, nie będzie łez i pamięci. A jeśli kiedykolwiek przyjdzie tu kolejny człowiek, to podniesie te zwłoki jak sam Puchon tę pożółkłą książkę i nieopacznie wypruje im flaki, które malowniczo zaścielą podłogę. Nie... to miejsce nie było gościnne, ono pociągało do grobu; Chata zaczęła wręcz głośniej pojękiwać od kroków nieistniejących mar, jakie zadeptywały jej podłogę. Dziecię Fortuny bało się zejść na dół, wolało ten upiorny pokój którego kąty przynajmniej znało, ale jak zwykle wszechrzecz postanowiła sprowadzić na jego dręczoną dusze ukojenie... Luna. Piękny, srebrny blask księżyca pokazał piękną ścieżkę. Okno, Colette... – szeptała. - Okno. O on wsłuchany w jej piękny głos, zacisnął palce na jego ramie i spojrzał w dół; naprawdę odległy i stromy dół, który nie zwiastował śmierć, ale poza nią i wyczekiwaną ucieczkę. Stał wpatrzony w niknące w czerni dno otchłani, czując jak pęd wiatru dodatkowo pociąga go w tamtą stronę. Aż pochylił się delikatnie, przymykając przy tym oczy i zaczerpnął jedynie naprawdę głębokiego wdechu, cofając się błyskawicznie. Nie. TO było wyjście tchórzy; on zaczeka. Zaczeka tutaj.
Obrócił się spoglądając na wdzięczny instrument, który był jedynym remedium, jaki mógł zagłuszyć te okropne dźwięki. Podszedł więc do niego powoli, po drodze zgarniając to dziwne opakowanie, jakie Sahir zostawił – to niby stare opakowanie po petach zapewne z wiadomą zawartością, ale dawało przyjemne poczucie obecności, na tyle mocne, żeby opakowanie spoczęło na dalszej części klawiszy fortepianu, a które czarodziej nawet nie zwracał uwagi – znał bowiem tylko jedną, krótką pioseneczkę dającą się zagrać płytko ledwie na kilku klawiszach:
Wyszły w pole kurki trzy i gęsiego sobie szły...
Dom rozgrzmiał jakby niezadowolony i jedna z okiennic trzasnęła nieprzyjemnie, nawet najwidoczniej głośno odrywając jakiś element domu od jego ściany. Mały muzyk miał poczucie jakby sporo rzeczy wlazło tu zwabionych pieśnią i czuł na karku te palące spojrzenia i tę trudną do zwalczenia potrzebę odwrócenia się.
Wyszły w pole kurki trzy i gęsiego sobie...
Przypomniała mu się piosenka, która napisał dla Arlekina. Taka piękna piosenka....No 'shh' can sooth your beast.... Zawsze grał ja, kiedy jego maleńkie paranoje nie dawały się zwalczyć, kiedy prześladowały go jak cienie. Jak jeden, wielki cień z dzwoneczkami przy kapturze. Z wielka, czarna maską. Ale Arlekina tu nie było - całe szczęście. Nie zmieniało to jednak faktu, że muzyka nawet jeśli tak prosta, niepłynnie sunęła po ciężkim od kurzu powietrzu; pogiętymi nutkami, których stary fortepian nie mógł odpowiednio odziać.
On nie wróci.
Ile czasu już minęło? Bardzo bardzo długo, ale kiedy patrzyło się na nawieszony nad kominkiem zegar nadal było kapkę po siódmej. Oczy aż same uciekały brunetowi w stronę okna słabo patrząc jak noc robi się coraz mniej ciemna.
- Głupi.... przegapi wschód słońca...
Nadzieja, jaką mimo wszystko pokładał Sahirze była wbrew wszelkim przeciwnościom, naprawdę wielka, ale nawet ona wiedziała, że jeśli figura wampira nie pojawi się tu przed przybyciem pomarańczowego lizaka – ogromnej gwiazdy, jaka rozpuści czułe ramiona nad udręczonym nocą światem – to wszystko będzie stracone. Nie chciał tego, ale nic nie mógł zrobić, teraz już na pewno by go nie znalazł. Dlatego siedział tu i grał; starał się płonąc jak najdłużej, choć jego światło było z minuty na minutę coraz bardziej stłumione.
Wyszły w pole kurki trzy...
Ciekawe gdzie poszedł? Ciekawe co teraz robił? Może też nie mógł dłużej znieść atmosfery tego domu, ale w takim razie czemu nie wyrwał stąd Puchona razem ze sobą? Colette przygarbił się nad fortepianem starając się odsunąć od siebie dziką myśl, że ktoś jest na dole. Na pewno jest! Słyszał czyiś oddech i szuranie palców, sunących po ścianie. Maszerował po parterze i przyglądał rzeczom tam stojącym. Na pewno ktoś tam był. Albo Col wariował.
Wyszły w pole k...
Jego palec zatrzymał się, kiedy usłyszał śmiałe kroki na schodach.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 8:00 pm
Noc nie była dla dzieci takich, jak Ty, Colette Warpie, nawet jeśli wydawało ci się, że mógłbyś do niej przynależeć – wystarczyło, by zniknął jej Pan i widzisz, co wokół Ciebie zaczęło się dziać..? Jak od razu wszystkie cienie zaczęły chciwie wysuwać do ciebie ręce, szepcząc do ucha, byś się odwrócił, byś próbował je namierzyć – światło księżyca nie uspokajało, tylko udowadniało, jak zimnym i dalekim tworem była Luna, która szydziła z Dzieci Dnia, co zabłądziły w jej progi sądząc, że mogą tutaj być bezpieczne... w dodatku wylądowałeś w bardzo, bardzo nieodpowiednim miejscu, gdzie panująca aktualnie pora doby zyskiwała materialne formy dla zrodzonych w swym mrocznym łonie dzieci, jakie wyzierały z otchłani, w której przed chwilą tonąłeś, wychodząc na powierzchnię, gdzie wplątywały się między ludzi i czyhały, bardzo cierpliwie, na takich, jak Ty – na zbłąkane owieczki, co to oddzielają się od stada. Wiesz po co? Wszak one cię nie zabiją... One będą szumnym krokiem podchodzić, rozbudzając ułomne zmysły, będą cię osaczać, bawiąc się w chowanego, w którym byłeś na przegranej pozycji, zmuszając do koncentracji i poświęcania im mimo to pełnej uwagi z udziałem głupiej nadziei, że jednak zdoła się tą sytuację, co rodziła strach pośród bebechów, opanować i znaleźć dla siebie jakiś maleńki promyczek, co rozjaśni ciemności. Dla tych mar nie jesteś żadnym Smokiem, Colette. Nie jesteś nawet nietoperzem, którego potrafisz wyczarować dzięki zaklęciu Patronusa – wszak ten potrafi sobie poradzić, choć jest ślepy, wysyłając w przestrzeń sygnały, które informują go o tym, co znajduje się wokół niego – istota wyższa przez to, że słyszy to, co dla innych nie było dosłyszalne. Jesteś takim nietoperzem, Colette?
Drzwi zostały otworzone bardzo cicho, przytrzymująca je dłoń zamknęła je i nie pozwoliła im trzasnąć, jednak zawiasy, zardzewiały, zdradzały. Nie od razu postawiłeś kroki ku schodom. Zatrzymałeś się, przykładając palce do drewnianej nawierzchni, z której odchodziła farba, by się do końca uspokoić i zrobić coś, czego pewnie nie powinieneś robić – świadomie wybrać maskę, którą zechcesz pokazać Puchonowi, ugruntowując w sobie chłodno wykalkulowane zadanie, by doprowadzić tą noc do końca w słodki sposób i nie pozwolić już sytuacji wyrwać się spod kontroli, tak jak i samej rozmowie – ciągle sobie na to pozwalałeś, bardzo niemądrze z twojej strony, dlatego też i ciągle dochodziło do jakichś niemądrych tragedii. Nie spodobałby mu się jednak chłód i dystans – mimo to okazanie ciepła wymagało skupienia, na które nie byłeś pewien, czy jesteś w stanie sobie pozwolić. Wszystkimi komórkami ciała odczuwałeś zmęczenie. Krążyło w twoich żyłach i próbowało jakoś dać szanse mięśniom na złapanie koniecznej, narzucanej przez żelazną wolę, równowagi niezbędnej do wytworzenia w samym sobie odpowiedniej atmosfery – to było trochę jak dobieranie chusty, na którą maska mogłaby zostać założona, by nie poranić twarzy i jednocześnie by dobrze się trzymała i nie zsunęła w najmniej odpowiednim momencie – wierzcie mi, sposób bardzo skomplikowany, zwłaszcza, że to właśnie on sprawiał, że względne oszustwo oszustwem przestawało być – sekret tkwił właśnie w zdolnościach manipulacyjnych... a tutaj mówimy omanipulowania własną świadomością.
Robiłeś to już tyle razy, że dlatego już sam nie wiedziałeś, kim jesteś. Tylko w chwilach nagłych słabości, kiedy wszystko zawalało ci się pod nogami, a ty siedziałeś sam ze sobą i Nocą dokoła wydawało ci się, że oto właśnie jesteś ty. Zwykła ruina, z której nic się już nawet nie da zbudować. Tak jak tamto drzewo, pamiętasz? Wiecie – zarówno ruiny, jak i wielkie, stare drzewa, którym grozi śmierć, są piękne. Chowają w sobie całe to doświadczenie i mistyczne baśni, o których czytało się tylko w starych książkach, marząc o księżniczkach i rycerzach na białych koniach, wyobrażając sobie, jak kiedyś po tych uliczkach wokół zamku, którego ściany były już zawalone i pozostała z nich niewielka część, chodzili giermkowie, szlachcice i król z uśmiechem na twarzy u boku królowej... Takie miejsca pozwalały na rozwijanie skrzydeł. Na marzenia. I jakoś nikt nie myślał o tym, że wejście w niebezpieczne rejony naprawdę może grozić zawaleniem lub zapadnięciem się podłogi, czy też złamaniem jednej z gałęzi, choć ostrzegało się, że ciągle obsypują się kamienne mury, choć groziło się palcem, że pień wielkiego drzewa wyżerany jest przez korniki... Co zabawniejsze – tylko ci, którzy są w stanie poczuć magię tych porzuconych, zapomnianych przez świat miejsc, wydawali się w pełni rozumieć, czym takie marzenia są i cieszyli się z rzeczy tak drobnych, jak jeden lizak o poranku, którego smaku nawet nie poczują, bo widzą go tylko na niebie – gdy jednak wyciągają do niego rękę mogą go złapać i przyciągnąć do swego serca, zapisując jego obraz na zawsze w pamięci razem z ciepłem, jakie przywodzi po długiej, zimnej nocy. Ciebie też czeka taki moment, Colette. Jeszcze dzisiaj. Jeszcze tutaj. Dobrze, że wierzysz. To bardzo, bardzo miłe...
- Cooo to za okropne rzępolenie, chcesz, żebym ogłuchł? - Rozległ się niezadowolony głos wampira, który stanął w progu pokoju, podpierając jedną rękę na biodrze i przejeżdżając po Puchonie krytycznym spojrzeniem. - Już się stęskniłeś, Nietoperzu? - Wygiął jeden kącik warg ku górze. - Chyba nie zwątpiłeś, że nie wrócę? Za kogo ty mnie masz? - Prychnął, pogłębiając uśmiech i przejeżdżając palcami po drewnianej framudze, by wejść w końcu do pokoju i podejść do kasztanowowłosego chłopaka, w którego dwukolorowych oczach dostrzegał... dziwną mieszaninę emocji, przez którą przemawiał niepokój. Straciłeś wyczucie czasu i nie wiedziałeś, ile czasu spędziłeś tam na dole, wydawało ci się, że było to ledwo pięć minut, z piętnaście może stałeś przy drzwiach, ale kiedy wyciągnąłeś dłoń, by poczochrać niesforne kosmyki włosów Coletta, po czym oderwałeś od jego twarzy spojrzenie, by skierować je na okno, odkryłeś z lekkim zdziwieniem, że zrobiło się wyraźnie jaśniej, co kompletnie umknęło ci na zewnątrz. No i po raz kolejny zadałeś mu to śmieszne pytanie, które w sumie lubiłeś zadawać. Co ciekawe – nikt na nie jeszcze nie odpowiedział, a ty nawet nie oczekiwałeś odpowiedzi – stało się swoiści retoryczne, gdy zauważyłeś, że ludzie po prostu nie chcą na nie odpowiadać... ale to i lepiej. Opinie na twój temat przestawały cię dziwić, nasłuchałeś się przeróżnych, co ciekawe – nie uważałeś, by jakakolwiek była w pełni trafna – gdy jedna poznana przez ciebie osoba zakodowała sobie w główce pierwsze wrażenie na twój temat już nigdy nie brała poprawek na każdą następną zmianę zachowania, nie pojmując, że naprawdę możesz ich lubić dziś, a jutro chcieć ich zabić – i obie te strony ciebie są tak samo zgodne. Bawiło cię to troszkę... i zarazem ciekawiło, czy kiedykolwiek pojawi się osoba, która nie będzie patrzyć na jedną maskę... ale spojrzy na nie wszystkie. Czy będzie taka osoba, która cię znajdzie... miałeś wrażenie, że masz ją na wyciągnięcie ręki. Siedział tuż obok, gdy ty stałeś przy nim, w końcu wysuwając kosmyki z jego czupryny, by znów spojrzeć w jego zwierciadła duszy – nie było to spojrzenie zimne, zdystansowane... było łagodne na swój sposób, jak i ten uśmiech, który pojawił się na twych wargach był łagodny...
- Straciłem poczucie czasu. Mam nadzieję, że to nie przekreśla naszej randki i nie zsyła jej do ram najgorszych, jak i moje karygodne zachowanie wodzenia cię wciąż na pokusę?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Sro Kwi 01, 2015 8:01 pm
Był dzieckiem dnia, faktycznie był nim ta cała bliskość Nocy, łagodne ramiona Luny i niemrawe, ale całkiem przekonujące poczucie bezpieczeństwa rozpierzchło się sekundę temu, od kiedy ostał tu sam. Całkiem sam. Ciemność i samotność w obcym miejscu z dala od domu przez naprawdę długi okres czasu, to najbardziej przerażająca dla niego fuzja, jaką kiedykolwiek otrzymał. Faktycznie Sahir robił to nieumyślnie, faktycznie wylazł się tylko przespacerować na świeżym powietrzu, porzucając tu Smoka, który zaufał mu i dał się tu przyprowadzić i którego to cienie zepchnęły w kąt nie dając nawet szansy na ucieczkę. Faktycznie, nawet tak dumnemu stworzeniu ucieczka przyszła do głowy, ale nie miał gdzie, pozostawało mu zgubienie się w Zakazanym Lesie, albo wyskok przez okno: oto wszystkie jego wyjścia. Albo zostać tu i czekać, przysuwać marniejące skrzydła coraz mocniej do boków, drzeć z zasuniętymi powiekami i czekać, aż maleńka, czarna kulka przyjdzie i zapanuje nad tym chaosem na którym nie robiły wrażenia ogromna paszcza, wściekły wzrok i długie szpony; ten chaos wbijał się do twardej czaszki za nic mając sobie grube łuski i nie pozwalał ani na moment odpocząć. Ani na moment odprężyć drżące już ze zmęczenia, napięte mięśnie. Ale kulka nie przychodziła. I nie przychodziła. A strach rósł do coraz potężniejszych rozmiarów posyłając w niepamięć rozkoszne uczucie miłości, jakie królowało w tym ciele i zastępując je sobą – rozwalając się po końce wszystkich członków jak nowotwór. Coraz dalej i coraz szybciej, rozpalając wewnątrz jasny, zimny ogień, który zamrażał wnętrzności i zgrabiał palce, jakie jeszcze godzinę(?) temu całkiem płynnie, a teraz zdawały się należeć do starego dziadka.
Chłopak przestawał myśleć płynnie, gubił się, coraz bardziej chciał się z stad wyrwać czując, że siedzi tu w bezruchu już całą wieczność, a ratunek uporczywie się nie pojawiał. Przyjście tu było bardzo złą decyzja... bardzo złą. Nie mógł się doczekać, aż przekroczy prób swojego dormitorium, aż ta chwila w końcu minie i słońce pokaże mu drogę – jego najjaśniejsza z matek. Ich dłonie ani głosy tu nie docierały, ich marnotrawny synalek za daleko od nich odbiegł i poszedł poszarpać za suknię śliczną panią, okoloną srebrem, jaka uderzyła dziecko w dłoń. Nigdy nie doświadczył ciosu i łkający, trzymając się za rękę, chciał znaleźć swojego opiekuna, tego, który go tu przyprowadził, ale po nim tez nie było nawet śladu. Nikogo nie było naokoło, nawet wroga, nikogo, do kogo mógłby podejść, jako zwierze stadne. Ktokolwiek, do cholery! Czemu nikt nie słyszy jego krzyku...?!
Zamarł i trwał, czując z przerażeniem, że muzyka nie pomaga, nawet ona jest przeciwko niemu. Beznadzieja zmieniła się bagno w którym starał się wytrwać na powierzchni jak najdłużej, ale omdlewały mu już ręce, czuł maź pod samą brodą i spoglądał beznamiętnie na rozgwieżdżone niebo. Nikt nie leciał mu na pomoc... już dzisiaj prawie był zdolny uwierzyć, że może przestać ciągle tylko egoistycznie martwic się o siebie i odpychać innych, którzy chwieli mu pomóc, bo sadził, że zrobią to tak nieudolnie, że sprawa tylko się pogorszy. Dlatego czekał w tym bagnie, ale było już cholernie późno, więc drgnął w końcu. Drgnął i złapał się cienkiej gałęzi, którą rychło złamał. Potem kolejnej i kolejnej, czując jak poziom bagna spływa coraz niżej po jego ciele. Musiał na nowo, raczkując, nauczyć się radzić sobie samemu.
Dopiero teraz był rozgniewany.
Zdążył wysunąć się na brzeg akurat wtedy, kiedy na mięciutkich łapach Kocur wkroczył do pokoju. Z miejsca przepłoszył wszystkie cienie, jakie rozpierzchły się i zapałka wreszcie quasi-bezpieczna mogła w spokoju... zgasnąć. Colette obejrzał się na niego tylko dlatego, żeby skontrolować, że nie ma zwid. Sahir miał wspaniałe i bardzo ożywonie maski, jeśli tylko wsunął je na twarz dostatecznie dobrze, ale na dobrą sprawę nie musiał tego robić, Colette zrozumiałby jego zmęczenie, w końcu Colette zawsze rozumiał. Zawsze, kurwa, rozumiał doskonale wszystko. I sam też był bardzo, bardzo zmęczony tym miejscem i tym, jak wysysało z niego energię. „Zapomniałeś swoich głupich papierosów...”, chciał powiedzieć, ale okazało się, że jego mimika też niespecjalnie chciała współpracować. „...i swojego głupiego przyjaciela.” Zsunął tylko niemrawo palce z klawiszy, sprawiając, że ostatnie dźwięki odbiły się krótko po pokoju, bo zdjął nogę z maleńkiej stopki poniżej.
- To piosenka o kurach. - czochranie porozrzucało mu krótko przycięte włosy bez ładu i składu po czole. Zerknął ta, tylko na moment; na górę, gdzie nie widział nic poza znajomą, brązową mgiełką, jaka w takim przybliżeniu je reprezentowała.
Tak, została godzina może dwie do wschodu. Do czasu aż ogromny pomarańczowy lizak rozedrze wielkie, niegościnne królestwo Sahira i porozrzuca kawałki jego ścierwa za budynkami i i przedmiotami, jakie i tak w trakcie jego niespiesznego spaceru będą się kulić i przemieszczać.
Puchon złapał za lekko połamany kawałek pięknie ukształtowanego drewna, jaki robił tu za klapkę zasłaniającą klawisze i okrył je tą bezpieczną kryjówką z lekkim stuknięciem, pozwalając, żeby swobodne słowa przyjaciela opływały go miękko i zdzierały zeń rany, jakie narobiły miejscowe cienie. Strzepnął jeszcze pedantycznie jakiś paproch na podłogę.
- Nie, skądże. - gdyby tylko ton mógł zabijać....
Przekręcił się i to był ostatni ruch w tej chwili jaki uczynił ospale jak wszystkie poprzednie, bo w kolejnym najnormalniej skoczył na Sahira i... złapał jego czarną, i bez tego pogniecioną koszulę za fraki, po czym jebnął nim z całej dostępnej i nazbieranej przez te godziny siły. Teraz niewielka różnica wzrostu nie przeszkadzała mu w byciu wystarczająco mocno przekonującym w tym piekącym ogniu, z jakim na niego patrzył. A słowa sączył wyjątkowo rozważnie.
- Nigdy. Nie zostawiaj mnie tutaj. Całkowicie samego.
Sponsored content

Wrzeszcząca Chata Empty Re: Wrzeszcząca Chata

Powrót do góry
Similar topics
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach