- Runa Gustavsson
Runa Gustavsson [uczennica]
Nie Gru 28, 2014 6:18 pm
Imię i nazwisko: Runa Gustavsson
Data urodzenia: 1961 rok, dokładna data jest nieznana, znaleziono ją kilka dni po narodzinach ósmego listopada
Czystość krwi: niepewna, chociaż prawdopodobnie matka była czarownicą
Dom w Hogwarcie: Gryffindor.
Różdżka: Głóg, włókno serca smoka, 13,5 cali, twarda
Widok z Ain Eingarp: Podchodzę do lustra z założonymi rękami i posępną miną. Nie wiem dlaczego Alex kazał mi się w nim przejrzeć, przecież wiem jak wyglądam. Staję przed gładką taflą i niechętnie podnoszę wzrok.
-Mogę już...-zamieram. Ręce luźno opadają mi wzdłuż ciała. Mam ochotę otrzeć policzek i dłonie z krwi. Ale kiedy zdążyłam je pobrudzić? Leżący u moich stóp Granian (Granian? Skąd on u licha...?) podnosi się kulawo. Trzy z jego ośmiu nóg są zabandażowane. Dziwaczny koń trąca mnie łbem, którego nawet nie czuję, po czym odlatuje. W pasie łapie mnie Alex. Przytula mnie, oboje się śmiejemy, on, cały uwalany krwią i z przedartą koszulką, całuje mnie w czoło.
Niczego nie rozumiem. Co to za cholerne lustro?! To jakiś żart?! Prycham poirytowana i znów przybieram marsową minę. Gówno. Po co ja tu przyszłam? Ain Eingarp-czytam tuż nad jego taflą. aineingarpaineingarpaineingarp...pragnienie.
-Co to za gówno?-pytam Alexa.
-Taki czarodziejski hmm... wynalazek. Ma pokazywać najgłębsze pragnienia naszego serca.
-To chyba im się wynalazek zepsuł-odparłam mniej pewnie.
-Co zobaczyłaś?
-Płonący sierociniec, wracajmy już, Alex-odwracam się na piecie i odchodzę.
Podsumowanie dotychczasowej nauki w Hogwarcie: Nie można być asem ze wszystkiego. Zresztą połowa tych przedmiotów mnie nie obchodzi. Nie lubię Historii Magii i Obrony Przed Czarna Magią. Jak ktoś będzie zagrożony, to obroni się instynktownie, u mnie zawsze działało. Podobają mi się natomiast Eliksiry i Zielarstwo. To jest coś, co się przydaje. To nie są przedmioty dla kretynów. Tam mogę się wykazać, podobnie jak na Zaklęciach czy Transmutacji. I chociaż zostanę uzdrowicielką magicznych stworzeń, to ONMS wychodzi mi słabo, jestem nauczona zupełnie innego podejścia do zwierząt. Nie można się z nimi cackać. Do nich trzeba mieć twardą rękę i dobre serce, nie na odwrót. A Wróżbiarstwo? To jakaś bzdura, nie wierzę w nic takiego. Polubiłam za to latanie na miotle, to daje chociaż namiastkę wolności.
Przykładowy Post:
-Zostaw.-w ciągu tych siedmiu lat spędzonych w sierocińcu nauczyłam się, że na krzyk nie reaguje tutaj już nikt. Wrzaski i łzy są na porządku dziennym, nie robią już wrażenia ani na opiekunach ani na młodocianych uczestnikach zabawy w „poudawajmy że ktokolwiek was kocha”. O wiele więcej mogłam zyskać opanowanym i stanowczym tonem. Słyszałam jak nasza dyrektorka tak robi, zawsze działa. Tylko trzeba sobie samemu uwierzyć, że jest się przekonywującym. Dla pewności robię jeszcze tę minę, którą codziennie ćwiczę w lustrze. To taki wyraz twarzy, który mówi „Twoja głowa ładnie wyglądałaby pod moim butem”. Też działa.
Dziewczynka odkłada moją książkę i wycofuje się z pokoju, chociaż dzieli go przecież ze mną i innymi dziećmi. W progu odwraca się i pokazuje mi język, ale kiedy robię malutki krok w jej stronę, ucieka.
W domu dziecka nie ma miejsca na wzajemne ustępstwa, łzy, uleganie czy nadstawianie drugiego policzka. Tu wali się w pysk, jeżeli inny dzieciak wziął o jedną kanapkę więcej. Tu walczy się o przetrwanie i każdą najmniejszą namiastkę luksusu, choćby tę pod postacią większej poduszki.Moi rówieśnicy załatwiają to urokiem osobistym, podlizywaniem się czy mydleniem oczu „jak cudownie się tu czują”. Ja nie umiem kłamać i udawać. Nie mam uroku osobistego, a moje włosy nie wyglądają jak anielskie blond loczki. Właściwie nic nas nie wyróżnia. Kopie małych cherubinków namnażają się w szaleńczym tempie i pewnie połowa dzieciaków z bidula jest tu dlatego, ze matka nie była pewna, czy jej blond bachor to ten z lewej czy z prawej, więc ojciec, posądzając ją o zdradę, trzaskał drzwiami szpitala krzycząc „oddaj to i zrobimy nowe, może tym razem się nie pomylisz!”. Pewnie dlatego ja jestem tutaj. Albo moja matka miała inny, równie beznadziejny powód, żeby mnie nie chcieć. Nawet nie wiem kim była. Ulotniła się. Żadnej wzmianki w papierach. Ani śladu jej imienia, nazwiska, mojej daty urodzenia. Nic. Ups. Trudno. Trzeba żyć dalej.
Nie umiem już myśleć jak dziecko. Tutaj to niemożliwe. Tu się myśli jak zwierzę z całym, dla zwierząt, szacunkiem. Wydaje mi się że jestem inna niż rówieśnicy. Coś jest ze mną nie tak, ale nie wiem co. Kiedyś na przykład, biłam się z jedenastolatką o miejsce w salonie. I kiedy już miałam wymierzyć jej cios prosto w środek twarzy, zawołałam „Lepiej ci będzie ze złamanym nosem!”. Nawet nie zdążyłam dotknąć jej twarzy, a nos dziewczynki z trzaskiem złamał się przy nasadzie i zgiął, przypominając teraz orli dziób. To było dziwne. I to nie pierwszy raz!
Kiedy miałam osiem lat, opiekunki były przerażone niecodziennymi zachowaniami wokół mnie. Nie wiedziały co mają robić, dla nich dziwactwem było, kiedy ktoś nie lubił łososia. Irytowało je wszystko we mnie. Od mnogości piegów na twarzy, przez buntowniczy wzrok, aż po miedziane loki. Mnie jednak wyszło to na dobre.
Gdy któregoś dnia zadzwoniły po hycla (tylko on przyszedł na myśl tym tłustym, głupim pańciom z trwałą w odcieniu „dziki bakłażan” na głowie) bo ze strychu dochodziły dziwne dźwięki. Wtedy zjawił się On.
Był wielki. Wyglądał jak człowiek który wykonuje jakąś niezwykle ciężką pracę fizyczną, co zresztą było prawdą. Miał złocisto-brązową, gęstą brodę i jasne włosy sięgające połowy pleców. Kiedy wchodził do sierocińca, wszystkie te małe kretynki uciekły. Stałam z boku z założonymi rękami i marsową miną. Nie spuszczałam z niego wzroku, bo widziałam, byłam pewna, że „z nim też jest coś nie tak” i tylko czekałam na znaki. Miał dobre ale smutne, błękitne oczy i hej!, tak samo ponure spojrzenie jak ja. Cichutko liczyłam, że przyszedł tu, bo szuka dziecka. Że może kiedy opiekunka Anna pokaże mu całą tę zgraję, on powie „Chcę tę rudą!”. Zamiast tego usłyszałam tylko:
-Alexander Gustavsson, przyszedłem po to wyjące gówno ze strychu. W lewo?
Zbulwersowana taką bezpośredniością Anna wskazała mu drogę i szła za nim opowiadając jak „wyjące gówno” budzi ją i dzieci, a czasem nawet rzuca starymi zabawkami. Rosły facet ignorował ją przez całe te trzy minuty aż w końcu odparował:
-Teraz dajcie mi robić to, co do mnie należy. Bez zbędnego gadania.-gdzieś w głębi serca poczułam, że chyba jest w porządku. Mocno w głębi tak, żeby nikt nie widział. Przecież ja nie czuję. Kiedy tylko Anna zniknęła mi z oczu, a on wszedł na strych, podreptałam pod drabinę, policzyłam do 10 i cichutko weszłam na górę.
-On nie lubi jak się do niego ładnie mówi.-niepytana zabrałam głos-Próbowałam. Jemu trzeba mówić jasno, że się go nie chce i ze śmierdzi. Wtedy przestaje rzucać. Jak powiem że jest obleśny i głupi, to śmieje się i idzie spać. Ot, cała filozofia.
Alexander podniósł wzrok znad skórzanej torby z różnymi dziwnymi narzędziami i długim, ładnie rzeźbionym patykiem i lekko uniósł kąciki ust, chyba też nie umiał się uśmiechać.
-A skąd ty to wiesz? Widzisz tego brzydala?-zapytał z mieszaniną rozbawienia i ciekawości.
-Inaczej bym cię nie informowała-odparłam-nie mam w zwyczaju kłamać. Poza tym, czemu miałabym go nie widzieć? Jest rozlazły.
-Bo nie każda mała dziewczynka widzi takie rzeczy-widząc moje zmarszczone brwi dodał-ale to nic złego.-młody mężczyzna szybko domyślił się, że faktycznie byłam inna od rówieśników. Nie wiem, czy tknięty poczuciem obowiązku wobec nieświadomej niczego młodej czarownicy, czy może zwyczajnie z braku jakiegokolwiek towarzysza w życiu, Alexander podniósł się z kolan, otrzepał spodnie i wskazał głową w kierunku patyka wystającego z torby.-Machnij. I pomyśl o czymś. Coś jak skryte życzenie. No dawaj.
-Życzenia się nie spełniają, a dmuchanie świeczek z tortu i machanie patykami jest bez sensu.-odparłam czując, że robi ze mnie kretynkę.
-Nie o to mi chodziło, no po prostu tym machnij.-był chyba nieco zniecierpliwiony, więc machnęłam kijkiem. Nie pomyślałam o niczym sensownym, właściwie jedyne co przyszło mi do głowy, to idiotyczne „bum”. No i bum. Wszystkie pieczołowicie poustawiane na strychu kartony runęły prosto na brzydkiego stwora leżącego na jakimś starym kocu. Ten pisnął, a Alexander spakował go w jakiś dziwny worek, który nagle skurczył się (wraz z tym czymś w środku) i zmieścił się teraz do skórzanej torby.
-Ujdzie-powiedział-ale bez odpowiedniej szkoły nie nauczysz się niczego. I tutaj raczej też ci się to nie przyda, możesz co najwyżej uszkodzić jakiegoś mugola. Trzeba by to zgłosić do Ministerstwa, potem pewnie odeślą cie do jakiejś szkoły, chyba najbliżej byłby któryś północny Uniwersytet Magiczny. Dobra, pomyślę o tym. Nazywasz się...?
Słuchałam tego wszystkiego ze swoją marsową miną i nie rozumiałam połowy tych dziwnych określeń których używał. To wszystko brzmiało jak jakiś głupi żart, pewnie Anna przysłała go, żeby z bidula odesłał mnie do czubków, bo tam się tylko nadawałam. Z oczu patrzyło mu dobrze, ale nie mogłam zaufać obcemu facetowi.
-Co cię to, przepraszam bardzo, obchodzi? Nie dam się zabrać do żadnego szpitala, Uniwersytetu czy jak to tam nazywasz. Nie i już. Chociaż wszędzie lepiej niż tutaj...-zastanowiłam się chwilę. W szpitalu raczej nie trzeba się bić o jedzenie i gryźć, żeby zdobyć lepszą poduszkę. Może to jakaś szansa? Smutne serce łapie się każdej okazji choćby nie wiadomo jak naiwnej.-Runa. Mam na imię Runa i jak cie to chociaż troszkę interesuje, to jestem ciągle do oddania, więc możesz mnie zabrać do czubków, proszę bardzo.
Rezygnacja w moim głosie chyba odrobinę tknęła tego ogromnego faceta o wyglądzie wikinga. Zaśmiał się niskim, ciepłym jak ognisko głosem i podał mi rękę. Była z siedem razy większa od mojej, więc chwyciłam tylko jego palce. Puścił do mnie perskie oko mówiąc „Opowiem ci wszystko w międzyczasie, lubisz smoki?”. Moja pytająca mina mówiła sama za siebie. Zszedł po drabinie i ruchem głowy pokazał, żebym szła za nim. Długo rozmawiał z opiekunkami i samą dyrektorką bidula. Zdążyłam w tym czasie policzyć wszystkie brudnożółte kwiatki na ohydnej wykładzinie w holu i wymyślić ze dwie bajki o smokach.
W końcu otworzyły się drzwi gabinetu szansy (jak nazywaliśmy pokój, w którym podpisywano wszelkie akty adopcji). Owionął mnie zapach tanich, różanych perfum dyrektorki i zobaczyłam jak Alexander ściska jej dłoń, po czym ukradkiem wyciera ją w spodnie. Chyba go polubiłam. Anna udała że roni łzę za mną a ja uniosłam brew. Nie szanowałam tu nikogo. Chciałam odejść, odkąd się tu pojawiłam. W końcu miałam szansę. W Norweskim bidulu akta adopcji podpisuje się w ciągu godziny. Wszystko odbywa się migiem. Oni nas naprawdę nie chcą. Alexander wziął skórzaną torbę (ten brzydal dalej w niej siedział?) wyciągnął do mnie rękę i nie odwracając się wyszliśmy na chłodne, wieczorne powietrze. Tak, zdecydowanie go polubiłam.
Alex nie pytał mnie o smoki przypadkowo. Okazało się, że mieszka sam w Andøi, na samej północy Norwegii i jest treserem smoków. Czasami działał też na zlecenie Ministerstwa Magii z Wydziału Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, jeżeli dotyczyło to terenów północnej Skandynawii. Dlatego też wyprawił się wtedy po ghula mieszkającego na strychu. Jego miejsce pracy wyglądało niesamowicie. W zapadlinach górskich skonstruowany był ogromny plac z ogrodzeniem i mnóstwem klatek wbudowanych w skałę. Nikt go nie odwiedzał. Po smoki przemierzał cały świat, a potem zawoził je do siebie. Potrafił zimą ściągać koszulkę do pracy, miał dosłownie smoczą odporność. Widziałam jego plecy. Były pełne głębokich ran i poparzeń, a on ciągle wracał do domu z nowymi. Zaprzyjaźnialiśmy się powoli, jak dzikie zwierzęta. Opowiadał mi o sobie i o świecie magii. Dał mi dostęp do książek. To chyba przez lata spędzone w niedostatku, ale wierzę, ze jeżeli coś się dostaje, to trzeba to wykorzystać w dwustu procentach. Więc uczyłam się wszystkiego, co byłam w stanie wyciągnąć ze stronic o ziołolecznictwie, o gatunkach magicznych zwierząt, o uzdrawianiu ich i tresurze. Uczyłam się o wielkich czarodziejach. Nie szło mi łatwo, ale po roku umiałam załagodzić świeże oparzenia i rany cięte u Alexa. Uczyłam się gotować. Pomagałam mu w domu, bo nic innego nie mogłam robić. Każdego ranka budziłam się z kołaczącym sercem i lękiem, że to się za chwilę skończy i on powie, że już mu się nie przydam. Co wieczór płakałam cichutko, tak bez głosu i bez łez (nauczyłam się już w bidulu). Płakałam ze szczęścia i płakałam z wdzięczności. Nie umiałam wyrazić tego inaczej. Po prostu chciałam być dla niego dobra. Ale nie umiałam nazwać Alexa ojcem. On zresztą nigdy nie mówił do mnie jak do córki. Ja byłam Runą, on był Alexem. I tyle. Żadnych więzów. Bo po co? Z reszta żadne z nas nie umiało być rodziną.
Kiedy miałam jedenaście lat, Alexander zabrał mnie w teren. Miałam doglądać młodych norweskich smoków kolczastych. Były piękne, niebezpieczne i nieprzyjazne-mówił że będę do nich pasować. Od tamtej pory wprowadzał mnie w tajniki smokologii coraz głębiej i głębiej. Uczyłam się szybko. Zauważył, ze gdy wyznaczę sobie cel, to dążę do niego za wszelką cenę. Chociaż zawsze mówiłam wszystko prosto z mostu, potrafiłam posłużyć się oszustwem, żeby postawić na swoim. Alex mawiał, że jestem inteligentniejsza od wszystkich jego smoków razem wziętych i bystrzejsza nawet od bazyliszków. Po wyjściu z bidula zaczął się kształtować mój charakter. Teraz już wiem jaka jestem. Wiem, że nieustępliwość i mądrość to moje atuty. Zdolność kreatywnego myślenia i trzeźwej oceny sytuacji niejednokrotnie pomagały nam w poskramianiu smoków. Dlatego Alex lubi mnie mieć przy sobie. Znajduję wyjście z wielu sytuacji nawet wtedy, gdy on nie widzi już innego rozwiązania niż siła(jednakże kilka lat spędzonych na wyszarpywaniu zdobyczy innym nauczyło mnie, że do pewnych ludzi dotrzeć można tylko no cóż, dając im w pysk).
-Dostałam list-stwierdziłam przeglądając zbiór kopert z całego tygodnia (mieszkaliśmy tak daleko, że poczta przychodziła naprawdę rzadko). Był wypisany szmaragdowym atramentem i miał odciśnięta piękną pieczęć z wizerunkami czterech zwierząt.-Otworzyć?
-Pewnie. Chociaż już wiem co to za list-uśmiechnął się delikatnie.-No dalej!
Rozerwałam nożem górę koperty i zaczęłam czytać. Alex w tym czasie studiował inny, który też miał piękną pieczęć, turkusową z wizerunkiem trytona.
-Cholera-zaklął pod nosem.-Nie chcą cię przyjąć do szkoły magii na północy. Twierdzą że nie chcą dzieciaka jakiegoś młodego kawalera, który może go w każdej chwili osierocić ze względu na zawód który jest... ja pierdolę, co za brednie!-cisnął kopertą wprost do kominka. Wyraźnie zaniepokojony zerknął na trzymany przeze mnie skrawek pergaminu.-Tu to samo?
-Nie. Tutaj mnie chcą.-uśmiechnęłam się szeroko-Co ty na to? To w Wielkiej Brytanii. Daleko.
-Hogwart? Lepiej nie mogłabyś trafić, R, to najlepsza szkoła Magii na świecie! Sam skończyłem Hogwart- powiedział dumnie- mamy miesiąc, jeszcze zdążymy śmignąć na Pokątną i no... nauczyć cię yy... normalnego funkcjonowania z ludźmi. Wiesz, jesteśmy trochę dzicy, nikt tu nigdy nie przychodzi, a nam tego nie potrzeba. Ale damy sobie radę!
Uwierzycie, ze przez kolejny miesiąc codziennie odwiedzałam sąsiadów (cóż, 40km dalej to wciąż sąsiedztwo, prawda?) za pomocą sieci Fiuu lub po prostu jadąc tam konno. Jeździłam z ciasteczkami i początkowo wymuszonym uśmiechem i rozmawiałam z nimi. Zadziałało.
Z Alexandrem zawsze czułam się swobodnie. Nie umiałam nazwać naszej relacji, ale była najcudowniejsza na świecie. Przy sobie nie wymuszaliśmy uśmiechów, bawiliśmy się dobrze nawet siedząc cicho czy zarzucając smokom na szyje wielkie pęta. Jednak rok temu coś się zmieniło. Dojrzałam. Z małej, niepozornej i piegowatej chłopczycy wyrosłam na... no właśnie. Alex zaczął mówić mi, ze jestem piękna. Mówił, że nigdy nie widział ładniejszych włosów, niż moje, które sięgały już połowy pleców i w słońcu lśniły jak miedź. Chociaż ja wolałam jego włosy i brodę. Mówił, że mam brązowe, głębokie, mądre oczy, z których patrzę na wszystko spojrzeniem pełnym dobroci i zrozumienia. Ale ja wolałam jego oczy. Mówił, że nieczęsto zdarza się taka śliczna, nakrapiana dziewczyna która nawet różowe usta, ramiona, plecy i piersi (które zupełnie nagle urosły. (Nie chciałam mieć wielkiego [zupełnie jak nasze opiekunki z bidula], wyskakującego z sukienek biustu) ma pokryte rdzawymi piegami. Ale ja wolałam jego jasną twarz. Chwalił mój uśmiech jako najcudowniejszy z tych, które widział. Ale ja wolałam jego uśmiech, rozjaśniający całą północ. Mówił, ze podoba mu się to, jak się ubieram. Lubił to, ze noszę się jak wyjęta z lat 40-tych, w sukienkach do kolan, na obcasach, w spodniach z wysokim stanem i swetrach (żurnale znalezione wśród książek o smokach zrobiły swoje). Chociaż ja dalej wolałam jego, w białych T-shitrach, jeansach i skórzanej kurtce, którą czasami zarzucał na mnie, gdy było mi chłodno, a ja dosłownie się w niej topiłam.
Chyba po prostu chciałam być jego częścią. Chciałam być taka jak on, żeby cenił mnie jeszcze bardziej, żeby mnie doceniał. Momentami czułam się jak służalczy pies, beznadziejnie związany z właścicielem, darzący go platoniczną miłością i patrzący z czułością jak On zasypia zmęczony na krześle. Ale to dalej nie było to. Ja nie byłam z nim związana. To my byliśmy do siebie przywiązani. Oboje patrzyliśmy na siebie jak na najpiękniejsze, wieczorne niebo. Widzieliśmy w sobie całe nasze szczęście i każdy najmniejszy smutek. Teraz wiem, że ja należę do Alexandra, a on należy do mnie. Bezwarunkowo. Wiem, że przy nim stoję bliżej miłości, niż prawdopodobnie kiedykolwiek będę stała. Wiem, że to co jest między nami, ludzie określają właśnie jako miłość. Wiem, że jakbym miała jakąkolwiek rodzinę, to wszystkie cioteczki przy tuszy pytałyby mnie „to twój kawaler?” a wszystkie przyjaciółki których nie mam dopingowałyby mnie wesołym „dlaczego jeszcze nie jesteście razem? Leci na ciebie! Wiem że go lubisz, spróbuj chociaż!”. Ale to nie było to. To była nasza wzajemna relacja. Dziwna i niezwykła. Nasza.
Data urodzenia: 1961 rok, dokładna data jest nieznana, znaleziono ją kilka dni po narodzinach ósmego listopada
Czystość krwi: niepewna, chociaż prawdopodobnie matka była czarownicą
Dom w Hogwarcie: Gryffindor.
Różdżka: Głóg, włókno serca smoka, 13,5 cali, twarda
Widok z Ain Eingarp: Podchodzę do lustra z założonymi rękami i posępną miną. Nie wiem dlaczego Alex kazał mi się w nim przejrzeć, przecież wiem jak wyglądam. Staję przed gładką taflą i niechętnie podnoszę wzrok.
-Mogę już...-zamieram. Ręce luźno opadają mi wzdłuż ciała. Mam ochotę otrzeć policzek i dłonie z krwi. Ale kiedy zdążyłam je pobrudzić? Leżący u moich stóp Granian (Granian? Skąd on u licha...?) podnosi się kulawo. Trzy z jego ośmiu nóg są zabandażowane. Dziwaczny koń trąca mnie łbem, którego nawet nie czuję, po czym odlatuje. W pasie łapie mnie Alex. Przytula mnie, oboje się śmiejemy, on, cały uwalany krwią i z przedartą koszulką, całuje mnie w czoło.
Niczego nie rozumiem. Co to za cholerne lustro?! To jakiś żart?! Prycham poirytowana i znów przybieram marsową minę. Gówno. Po co ja tu przyszłam? Ain Eingarp-czytam tuż nad jego taflą. aineingarpaineingarpaineingarp...pragnienie.
-Co to za gówno?-pytam Alexa.
-Taki czarodziejski hmm... wynalazek. Ma pokazywać najgłębsze pragnienia naszego serca.
-To chyba im się wynalazek zepsuł-odparłam mniej pewnie.
-Co zobaczyłaś?
-Płonący sierociniec, wracajmy już, Alex-odwracam się na piecie i odchodzę.
Podsumowanie dotychczasowej nauki w Hogwarcie: Nie można być asem ze wszystkiego. Zresztą połowa tych przedmiotów mnie nie obchodzi. Nie lubię Historii Magii i Obrony Przed Czarna Magią. Jak ktoś będzie zagrożony, to obroni się instynktownie, u mnie zawsze działało. Podobają mi się natomiast Eliksiry i Zielarstwo. To jest coś, co się przydaje. To nie są przedmioty dla kretynów. Tam mogę się wykazać, podobnie jak na Zaklęciach czy Transmutacji. I chociaż zostanę uzdrowicielką magicznych stworzeń, to ONMS wychodzi mi słabo, jestem nauczona zupełnie innego podejścia do zwierząt. Nie można się z nimi cackać. Do nich trzeba mieć twardą rękę i dobre serce, nie na odwrót. A Wróżbiarstwo? To jakaś bzdura, nie wierzę w nic takiego. Polubiłam za to latanie na miotle, to daje chociaż namiastkę wolności.
Przykładowy Post:
-Zostaw.-w ciągu tych siedmiu lat spędzonych w sierocińcu nauczyłam się, że na krzyk nie reaguje tutaj już nikt. Wrzaski i łzy są na porządku dziennym, nie robią już wrażenia ani na opiekunach ani na młodocianych uczestnikach zabawy w „poudawajmy że ktokolwiek was kocha”. O wiele więcej mogłam zyskać opanowanym i stanowczym tonem. Słyszałam jak nasza dyrektorka tak robi, zawsze działa. Tylko trzeba sobie samemu uwierzyć, że jest się przekonywującym. Dla pewności robię jeszcze tę minę, którą codziennie ćwiczę w lustrze. To taki wyraz twarzy, który mówi „Twoja głowa ładnie wyglądałaby pod moim butem”. Też działa.
Dziewczynka odkłada moją książkę i wycofuje się z pokoju, chociaż dzieli go przecież ze mną i innymi dziećmi. W progu odwraca się i pokazuje mi język, ale kiedy robię malutki krok w jej stronę, ucieka.
W domu dziecka nie ma miejsca na wzajemne ustępstwa, łzy, uleganie czy nadstawianie drugiego policzka. Tu wali się w pysk, jeżeli inny dzieciak wziął o jedną kanapkę więcej. Tu walczy się o przetrwanie i każdą najmniejszą namiastkę luksusu, choćby tę pod postacią większej poduszki.Moi rówieśnicy załatwiają to urokiem osobistym, podlizywaniem się czy mydleniem oczu „jak cudownie się tu czują”. Ja nie umiem kłamać i udawać. Nie mam uroku osobistego, a moje włosy nie wyglądają jak anielskie blond loczki. Właściwie nic nas nie wyróżnia. Kopie małych cherubinków namnażają się w szaleńczym tempie i pewnie połowa dzieciaków z bidula jest tu dlatego, ze matka nie była pewna, czy jej blond bachor to ten z lewej czy z prawej, więc ojciec, posądzając ją o zdradę, trzaskał drzwiami szpitala krzycząc „oddaj to i zrobimy nowe, może tym razem się nie pomylisz!”. Pewnie dlatego ja jestem tutaj. Albo moja matka miała inny, równie beznadziejny powód, żeby mnie nie chcieć. Nawet nie wiem kim była. Ulotniła się. Żadnej wzmianki w papierach. Ani śladu jej imienia, nazwiska, mojej daty urodzenia. Nic. Ups. Trudno. Trzeba żyć dalej.
Nie umiem już myśleć jak dziecko. Tutaj to niemożliwe. Tu się myśli jak zwierzę z całym, dla zwierząt, szacunkiem. Wydaje mi się że jestem inna niż rówieśnicy. Coś jest ze mną nie tak, ale nie wiem co. Kiedyś na przykład, biłam się z jedenastolatką o miejsce w salonie. I kiedy już miałam wymierzyć jej cios prosto w środek twarzy, zawołałam „Lepiej ci będzie ze złamanym nosem!”. Nawet nie zdążyłam dotknąć jej twarzy, a nos dziewczynki z trzaskiem złamał się przy nasadzie i zgiął, przypominając teraz orli dziób. To było dziwne. I to nie pierwszy raz!
Kiedy miałam osiem lat, opiekunki były przerażone niecodziennymi zachowaniami wokół mnie. Nie wiedziały co mają robić, dla nich dziwactwem było, kiedy ktoś nie lubił łososia. Irytowało je wszystko we mnie. Od mnogości piegów na twarzy, przez buntowniczy wzrok, aż po miedziane loki. Mnie jednak wyszło to na dobre.
Gdy któregoś dnia zadzwoniły po hycla (tylko on przyszedł na myśl tym tłustym, głupim pańciom z trwałą w odcieniu „dziki bakłażan” na głowie) bo ze strychu dochodziły dziwne dźwięki. Wtedy zjawił się On.
Był wielki. Wyglądał jak człowiek który wykonuje jakąś niezwykle ciężką pracę fizyczną, co zresztą było prawdą. Miał złocisto-brązową, gęstą brodę i jasne włosy sięgające połowy pleców. Kiedy wchodził do sierocińca, wszystkie te małe kretynki uciekły. Stałam z boku z założonymi rękami i marsową miną. Nie spuszczałam z niego wzroku, bo widziałam, byłam pewna, że „z nim też jest coś nie tak” i tylko czekałam na znaki. Miał dobre ale smutne, błękitne oczy i hej!, tak samo ponure spojrzenie jak ja. Cichutko liczyłam, że przyszedł tu, bo szuka dziecka. Że może kiedy opiekunka Anna pokaże mu całą tę zgraję, on powie „Chcę tę rudą!”. Zamiast tego usłyszałam tylko:
-Alexander Gustavsson, przyszedłem po to wyjące gówno ze strychu. W lewo?
Zbulwersowana taką bezpośredniością Anna wskazała mu drogę i szła za nim opowiadając jak „wyjące gówno” budzi ją i dzieci, a czasem nawet rzuca starymi zabawkami. Rosły facet ignorował ją przez całe te trzy minuty aż w końcu odparował:
-Teraz dajcie mi robić to, co do mnie należy. Bez zbędnego gadania.-gdzieś w głębi serca poczułam, że chyba jest w porządku. Mocno w głębi tak, żeby nikt nie widział. Przecież ja nie czuję. Kiedy tylko Anna zniknęła mi z oczu, a on wszedł na strych, podreptałam pod drabinę, policzyłam do 10 i cichutko weszłam na górę.
-On nie lubi jak się do niego ładnie mówi.-niepytana zabrałam głos-Próbowałam. Jemu trzeba mówić jasno, że się go nie chce i ze śmierdzi. Wtedy przestaje rzucać. Jak powiem że jest obleśny i głupi, to śmieje się i idzie spać. Ot, cała filozofia.
Alexander podniósł wzrok znad skórzanej torby z różnymi dziwnymi narzędziami i długim, ładnie rzeźbionym patykiem i lekko uniósł kąciki ust, chyba też nie umiał się uśmiechać.
-A skąd ty to wiesz? Widzisz tego brzydala?-zapytał z mieszaniną rozbawienia i ciekawości.
-Inaczej bym cię nie informowała-odparłam-nie mam w zwyczaju kłamać. Poza tym, czemu miałabym go nie widzieć? Jest rozlazły.
-Bo nie każda mała dziewczynka widzi takie rzeczy-widząc moje zmarszczone brwi dodał-ale to nic złego.-młody mężczyzna szybko domyślił się, że faktycznie byłam inna od rówieśników. Nie wiem, czy tknięty poczuciem obowiązku wobec nieświadomej niczego młodej czarownicy, czy może zwyczajnie z braku jakiegokolwiek towarzysza w życiu, Alexander podniósł się z kolan, otrzepał spodnie i wskazał głową w kierunku patyka wystającego z torby.-Machnij. I pomyśl o czymś. Coś jak skryte życzenie. No dawaj.
-Życzenia się nie spełniają, a dmuchanie świeczek z tortu i machanie patykami jest bez sensu.-odparłam czując, że robi ze mnie kretynkę.
-Nie o to mi chodziło, no po prostu tym machnij.-był chyba nieco zniecierpliwiony, więc machnęłam kijkiem. Nie pomyślałam o niczym sensownym, właściwie jedyne co przyszło mi do głowy, to idiotyczne „bum”. No i bum. Wszystkie pieczołowicie poustawiane na strychu kartony runęły prosto na brzydkiego stwora leżącego na jakimś starym kocu. Ten pisnął, a Alexander spakował go w jakiś dziwny worek, który nagle skurczył się (wraz z tym czymś w środku) i zmieścił się teraz do skórzanej torby.
-Ujdzie-powiedział-ale bez odpowiedniej szkoły nie nauczysz się niczego. I tutaj raczej też ci się to nie przyda, możesz co najwyżej uszkodzić jakiegoś mugola. Trzeba by to zgłosić do Ministerstwa, potem pewnie odeślą cie do jakiejś szkoły, chyba najbliżej byłby któryś północny Uniwersytet Magiczny. Dobra, pomyślę o tym. Nazywasz się...?
Słuchałam tego wszystkiego ze swoją marsową miną i nie rozumiałam połowy tych dziwnych określeń których używał. To wszystko brzmiało jak jakiś głupi żart, pewnie Anna przysłała go, żeby z bidula odesłał mnie do czubków, bo tam się tylko nadawałam. Z oczu patrzyło mu dobrze, ale nie mogłam zaufać obcemu facetowi.
-Co cię to, przepraszam bardzo, obchodzi? Nie dam się zabrać do żadnego szpitala, Uniwersytetu czy jak to tam nazywasz. Nie i już. Chociaż wszędzie lepiej niż tutaj...-zastanowiłam się chwilę. W szpitalu raczej nie trzeba się bić o jedzenie i gryźć, żeby zdobyć lepszą poduszkę. Może to jakaś szansa? Smutne serce łapie się każdej okazji choćby nie wiadomo jak naiwnej.-Runa. Mam na imię Runa i jak cie to chociaż troszkę interesuje, to jestem ciągle do oddania, więc możesz mnie zabrać do czubków, proszę bardzo.
Rezygnacja w moim głosie chyba odrobinę tknęła tego ogromnego faceta o wyglądzie wikinga. Zaśmiał się niskim, ciepłym jak ognisko głosem i podał mi rękę. Była z siedem razy większa od mojej, więc chwyciłam tylko jego palce. Puścił do mnie perskie oko mówiąc „Opowiem ci wszystko w międzyczasie, lubisz smoki?”. Moja pytająca mina mówiła sama za siebie. Zszedł po drabinie i ruchem głowy pokazał, żebym szła za nim. Długo rozmawiał z opiekunkami i samą dyrektorką bidula. Zdążyłam w tym czasie policzyć wszystkie brudnożółte kwiatki na ohydnej wykładzinie w holu i wymyślić ze dwie bajki o smokach.
W końcu otworzyły się drzwi gabinetu szansy (jak nazywaliśmy pokój, w którym podpisywano wszelkie akty adopcji). Owionął mnie zapach tanich, różanych perfum dyrektorki i zobaczyłam jak Alexander ściska jej dłoń, po czym ukradkiem wyciera ją w spodnie. Chyba go polubiłam. Anna udała że roni łzę za mną a ja uniosłam brew. Nie szanowałam tu nikogo. Chciałam odejść, odkąd się tu pojawiłam. W końcu miałam szansę. W Norweskim bidulu akta adopcji podpisuje się w ciągu godziny. Wszystko odbywa się migiem. Oni nas naprawdę nie chcą. Alexander wziął skórzaną torbę (ten brzydal dalej w niej siedział?) wyciągnął do mnie rękę i nie odwracając się wyszliśmy na chłodne, wieczorne powietrze. Tak, zdecydowanie go polubiłam.
Alex nie pytał mnie o smoki przypadkowo. Okazało się, że mieszka sam w Andøi, na samej północy Norwegii i jest treserem smoków. Czasami działał też na zlecenie Ministerstwa Magii z Wydziału Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, jeżeli dotyczyło to terenów północnej Skandynawii. Dlatego też wyprawił się wtedy po ghula mieszkającego na strychu. Jego miejsce pracy wyglądało niesamowicie. W zapadlinach górskich skonstruowany był ogromny plac z ogrodzeniem i mnóstwem klatek wbudowanych w skałę. Nikt go nie odwiedzał. Po smoki przemierzał cały świat, a potem zawoził je do siebie. Potrafił zimą ściągać koszulkę do pracy, miał dosłownie smoczą odporność. Widziałam jego plecy. Były pełne głębokich ran i poparzeń, a on ciągle wracał do domu z nowymi. Zaprzyjaźnialiśmy się powoli, jak dzikie zwierzęta. Opowiadał mi o sobie i o świecie magii. Dał mi dostęp do książek. To chyba przez lata spędzone w niedostatku, ale wierzę, ze jeżeli coś się dostaje, to trzeba to wykorzystać w dwustu procentach. Więc uczyłam się wszystkiego, co byłam w stanie wyciągnąć ze stronic o ziołolecznictwie, o gatunkach magicznych zwierząt, o uzdrawianiu ich i tresurze. Uczyłam się o wielkich czarodziejach. Nie szło mi łatwo, ale po roku umiałam załagodzić świeże oparzenia i rany cięte u Alexa. Uczyłam się gotować. Pomagałam mu w domu, bo nic innego nie mogłam robić. Każdego ranka budziłam się z kołaczącym sercem i lękiem, że to się za chwilę skończy i on powie, że już mu się nie przydam. Co wieczór płakałam cichutko, tak bez głosu i bez łez (nauczyłam się już w bidulu). Płakałam ze szczęścia i płakałam z wdzięczności. Nie umiałam wyrazić tego inaczej. Po prostu chciałam być dla niego dobra. Ale nie umiałam nazwać Alexa ojcem. On zresztą nigdy nie mówił do mnie jak do córki. Ja byłam Runą, on był Alexem. I tyle. Żadnych więzów. Bo po co? Z reszta żadne z nas nie umiało być rodziną.
Kiedy miałam jedenaście lat, Alexander zabrał mnie w teren. Miałam doglądać młodych norweskich smoków kolczastych. Były piękne, niebezpieczne i nieprzyjazne-mówił że będę do nich pasować. Od tamtej pory wprowadzał mnie w tajniki smokologii coraz głębiej i głębiej. Uczyłam się szybko. Zauważył, ze gdy wyznaczę sobie cel, to dążę do niego za wszelką cenę. Chociaż zawsze mówiłam wszystko prosto z mostu, potrafiłam posłużyć się oszustwem, żeby postawić na swoim. Alex mawiał, że jestem inteligentniejsza od wszystkich jego smoków razem wziętych i bystrzejsza nawet od bazyliszków. Po wyjściu z bidula zaczął się kształtować mój charakter. Teraz już wiem jaka jestem. Wiem, że nieustępliwość i mądrość to moje atuty. Zdolność kreatywnego myślenia i trzeźwej oceny sytuacji niejednokrotnie pomagały nam w poskramianiu smoków. Dlatego Alex lubi mnie mieć przy sobie. Znajduję wyjście z wielu sytuacji nawet wtedy, gdy on nie widzi już innego rozwiązania niż siła(jednakże kilka lat spędzonych na wyszarpywaniu zdobyczy innym nauczyło mnie, że do pewnych ludzi dotrzeć można tylko no cóż, dając im w pysk).
-Dostałam list-stwierdziłam przeglądając zbiór kopert z całego tygodnia (mieszkaliśmy tak daleko, że poczta przychodziła naprawdę rzadko). Był wypisany szmaragdowym atramentem i miał odciśnięta piękną pieczęć z wizerunkami czterech zwierząt.-Otworzyć?
-Pewnie. Chociaż już wiem co to za list-uśmiechnął się delikatnie.-No dalej!
Rozerwałam nożem górę koperty i zaczęłam czytać. Alex w tym czasie studiował inny, który też miał piękną pieczęć, turkusową z wizerunkiem trytona.
-Cholera-zaklął pod nosem.-Nie chcą cię przyjąć do szkoły magii na północy. Twierdzą że nie chcą dzieciaka jakiegoś młodego kawalera, który może go w każdej chwili osierocić ze względu na zawód który jest... ja pierdolę, co za brednie!-cisnął kopertą wprost do kominka. Wyraźnie zaniepokojony zerknął na trzymany przeze mnie skrawek pergaminu.-Tu to samo?
-Nie. Tutaj mnie chcą.-uśmiechnęłam się szeroko-Co ty na to? To w Wielkiej Brytanii. Daleko.
-Hogwart? Lepiej nie mogłabyś trafić, R, to najlepsza szkoła Magii na świecie! Sam skończyłem Hogwart- powiedział dumnie- mamy miesiąc, jeszcze zdążymy śmignąć na Pokątną i no... nauczyć cię yy... normalnego funkcjonowania z ludźmi. Wiesz, jesteśmy trochę dzicy, nikt tu nigdy nie przychodzi, a nam tego nie potrzeba. Ale damy sobie radę!
Uwierzycie, ze przez kolejny miesiąc codziennie odwiedzałam sąsiadów (cóż, 40km dalej to wciąż sąsiedztwo, prawda?) za pomocą sieci Fiuu lub po prostu jadąc tam konno. Jeździłam z ciasteczkami i początkowo wymuszonym uśmiechem i rozmawiałam z nimi. Zadziałało.
Z Alexandrem zawsze czułam się swobodnie. Nie umiałam nazwać naszej relacji, ale była najcudowniejsza na świecie. Przy sobie nie wymuszaliśmy uśmiechów, bawiliśmy się dobrze nawet siedząc cicho czy zarzucając smokom na szyje wielkie pęta. Jednak rok temu coś się zmieniło. Dojrzałam. Z małej, niepozornej i piegowatej chłopczycy wyrosłam na... no właśnie. Alex zaczął mówić mi, ze jestem piękna. Mówił, że nigdy nie widział ładniejszych włosów, niż moje, które sięgały już połowy pleców i w słońcu lśniły jak miedź. Chociaż ja wolałam jego włosy i brodę. Mówił, że mam brązowe, głębokie, mądre oczy, z których patrzę na wszystko spojrzeniem pełnym dobroci i zrozumienia. Ale ja wolałam jego oczy. Mówił, że nieczęsto zdarza się taka śliczna, nakrapiana dziewczyna która nawet różowe usta, ramiona, plecy i piersi (które zupełnie nagle urosły. (Nie chciałam mieć wielkiego [zupełnie jak nasze opiekunki z bidula], wyskakującego z sukienek biustu) ma pokryte rdzawymi piegami. Ale ja wolałam jego jasną twarz. Chwalił mój uśmiech jako najcudowniejszy z tych, które widział. Ale ja wolałam jego uśmiech, rozjaśniający całą północ. Mówił, ze podoba mu się to, jak się ubieram. Lubił to, ze noszę się jak wyjęta z lat 40-tych, w sukienkach do kolan, na obcasach, w spodniach z wysokim stanem i swetrach (żurnale znalezione wśród książek o smokach zrobiły swoje). Chociaż ja dalej wolałam jego, w białych T-shitrach, jeansach i skórzanej kurtce, którą czasami zarzucał na mnie, gdy było mi chłodno, a ja dosłownie się w niej topiłam.
Chyba po prostu chciałam być jego częścią. Chciałam być taka jak on, żeby cenił mnie jeszcze bardziej, żeby mnie doceniał. Momentami czułam się jak służalczy pies, beznadziejnie związany z właścicielem, darzący go platoniczną miłością i patrzący z czułością jak On zasypia zmęczony na krześle. Ale to dalej nie było to. Ja nie byłam z nim związana. To my byliśmy do siebie przywiązani. Oboje patrzyliśmy na siebie jak na najpiękniejsze, wieczorne niebo. Widzieliśmy w sobie całe nasze szczęście i każdy najmniejszy smutek. Teraz wiem, że ja należę do Alexandra, a on należy do mnie. Bezwarunkowo. Wiem, że przy nim stoję bliżej miłości, niż prawdopodobnie kiedykolwiek będę stała. Wiem, że to co jest między nami, ludzie określają właśnie jako miłość. Wiem, że jakbym miała jakąkolwiek rodzinę, to wszystkie cioteczki przy tuszy pytałyby mnie „to twój kawaler?” a wszystkie przyjaciółki których nie mam dopingowałyby mnie wesołym „dlaczego jeszcze nie jesteście razem? Leci na ciebie! Wiem że go lubisz, spróbuj chociaż!”. Ale to nie było to. To była nasza wzajemna relacja. Dziwna i niezwykła. Nasza.
- Caroline Rockers
Re: Runa Gustavsson [uczennica]
Pon Gru 29, 2014 11:16 pm
*1961rok, około listopada - Dokładną datę bym poprosiła w miarę. No i spacje etc.
* Dlaczego czystość krwi jest nieznana? Coś powinno być, chociażby jak jest w rzeczywistości, a jak sądzi ona etc. Bo przecież chyba coś mogła się dowiedzieć przez ten czas.
* Trochę nie rozumiem widoku z Ain Eingarp, jakbyś mogła objaśnić o co chodzi byłabym wdzięczna ^^. Chodzi mi o te osiem nóg, między innymi.
*"OPMS" - ONMS.
* Dziwna trochę relacja, pomiędzy Runą, a jej opiekunem. Ale nie powiem, ogólnie ciekawa. Tylko masz trochę błędów, głównie brak spacji i jakbyś mogła jakoś podkreślić swoje dialogi, byłoby świetnie. ;) I brakuje dopisku w tytule!
* Dlaczego czystość krwi jest nieznana? Coś powinno być, chociażby jak jest w rzeczywistości, a jak sądzi ona etc. Bo przecież chyba coś mogła się dowiedzieć przez ten czas.
* Trochę nie rozumiem widoku z Ain Eingarp, jakbyś mogła objaśnić o co chodzi byłabym wdzięczna ^^. Chodzi mi o te osiem nóg, między innymi.
*"OPMS" - ONMS.
* Dziwna trochę relacja, pomiędzy Runą, a jej opiekunem. Ale nie powiem, ogólnie ciekawa. Tylko masz trochę błędów, głównie brak spacji i jakbyś mogła jakoś podkreślić swoje dialogi, byłoby świetnie. ;) I brakuje dopisku w tytule!
- Runa Gustavsson
Re: Runa Gustavsson [uczennica]
Wto Gru 30, 2014 5:38 pm
Właśnie nie bardzo miała się skąd dowiedzieć, bo do sierocińca została podrzucona, bez jakichkolwiek informacji, ale mogę dopisać że podejrzewa iż matka była czarodziejką, nie ma problemu.
Graniany to nordyckie, ośmionogie pegazy, stąd to się wzięło :D
Dziwna, dziwna ale trzeba wychodzić poza schematy!
Już poprawiam to co zaznaczyłaś.
Graniany to nordyckie, ośmionogie pegazy, stąd to się wzięło :D
Dziwna, dziwna ale trzeba wychodzić poza schematy!
Już poprawiam to co zaznaczyłaś.
- Caroline Rockers
Re: Runa Gustavsson [uczennica]
Wto Gru 30, 2014 8:16 pm
Ach! No w porządku teraz, tak przynajmniej sądzę. Tak więc Akcept!
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach