Strona 1 z 2 • 1, 2
- Radu Rhydderch
R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Czw Maj 17, 2018 10:53 pm
Słońce w zenicie. Gorąco. Już mu się nie podoba, ale to żadna nowość, jemu się przecież nic w życiu nie podoba. Stanąwszy przy balustradzie osłonił wypielęgnowaną dłonią twarz przed promieniami rozglądając się po magicznie zagospodarowanej łące. Przestrzeń była zaprojektowana jako tor lotu hipogryfów, pełen przeszkód i pułapek, w końcu nie od parady były to wyścigi nielegalne i każdy z uczestników zdawał się liczyć z możliwością utraty zdrowia bądź życia. Zabawa dla nuworyszy, dandysików jak on, dla obleśnie bogatych czarodziejów i czarownic szukających ekscytacji w coraz głębiej zepsutym moralnie środowisku. Kiedyś wystarczyły bankiety, przyjęcia, teraz chcą krwi i igrzysk. Wszyscy cofają się w rozwoju pomyślał gorzko, mrużąc kocie oczy i przyglądając się panom i paniom sadzającym swoje zacne cztery na ławach unoszących się w powietrzu trybun. Sektory były połączone siecią dryfujących pomostów, z których część stanowiła element toru lotu, chyba na wypadek gdyby komuś odechciało się żyć i chciał doświadczyć bliskiego zderzenia z rozpędzonym hipogryfem.
Rado, Rado, obstawiałeś już dziś? Tak lubił szastać pieniędzmi, których zasób kończył się z wolna. Pieniądze to przecież żadna wartość, skoro nawet własnego życia nie poważał jako czegoś cennego. Wszystko puch marny, nędza, dni mijają bezbarwne, jedzenie nie ma smaku, nic nie cieszy oka, Werterek pierdolony. Skąd ta gorycz, Rado. Nie masz rodziny, mieszkasz w strasznym dworze, powietrze przesiąknięte zapachem próchna i starości i Ty sam, powoli, jak te zabytkowe meble i gabloty stajesz się próchnem i starociem. Łoże dzielisz z łysym kotem, listy pisujesz do nieznajomych, czas wolny od sztalug marnujesz na czytanie o procesach rozwojowych larwy komara, Rado, co Cię cieszy?
Przechodzący obok Matt Bucket skinął mu lekko głową choć niechętnym okiem spojrzał na jego lekką koszulinę wciągniętą w jasne spodnie. Gwiazdeczka Rhydderch uśmiechnął się miękko mrugając jednym okiem, przecież nie będzie się kłaniał idiocie, wszystkich traktował jak dzieci. I tak go mieli za oszołoma, żaden zdrowy mężczyzna przecież tak nie wygląda, tak się nie zachowuje. Mógłby walczyć z tymi plotkami, ale to było takie męczące, a męczyło go przecież wszystko. Ubieranie się, jedzenie, poruszanie się, karmienie pawi, podlewanie zapuszczonego ogrodu, wychodzenie do ludzi, płytkie rozmowy o niczym. Gdyby jeszcze na grzbiet wziął dementowanie plotek dawno pękłby jak zapałka! Słyszał przecież na zimowym balu o tym, że to ten Rhydderch, własne nazwisko wypowiedziane z takim niesmakiem, że sam Rado poczuł w ustach gorycz. Satanista, burzyciel, kłamca. Powiedz Rado, mogłeś wtedy rzucić temu obmierzłemu plotkarzowi rękawicę, byłbyś nawet i wygrał, ale tego nie zrobiłeś, dlaczego? Czy to nie trochę tak, że w każdej plotce znajduje się ziarno prawdy?
Westchnął ciężko zgarniając z twarzy złote włosy i uniósł do oczu elegancką lornetkę z lordowskim niemal drygiem. Gdzie te hipogryfy?
I to tam, w sektorze B, ławie z samego przodu dostrzegł ten odrażający kawałek wełny, który ten śmieszek z baru pewnie nazywał swetrem. Oczywiście, że Radu oglądał sobie ludzi, bo byli o niebo ciekawsi niż śmierdzące bydlęta ze skrzydłami.
Uniósł lekko rękę, może go zobaczy?
Rado, Rado, obstawiałeś już dziś? Tak lubił szastać pieniędzmi, których zasób kończył się z wolna. Pieniądze to przecież żadna wartość, skoro nawet własnego życia nie poważał jako czegoś cennego. Wszystko puch marny, nędza, dni mijają bezbarwne, jedzenie nie ma smaku, nic nie cieszy oka, Werterek pierdolony. Skąd ta gorycz, Rado. Nie masz rodziny, mieszkasz w strasznym dworze, powietrze przesiąknięte zapachem próchna i starości i Ty sam, powoli, jak te zabytkowe meble i gabloty stajesz się próchnem i starociem. Łoże dzielisz z łysym kotem, listy pisujesz do nieznajomych, czas wolny od sztalug marnujesz na czytanie o procesach rozwojowych larwy komara, Rado, co Cię cieszy?
Przechodzący obok Matt Bucket skinął mu lekko głową choć niechętnym okiem spojrzał na jego lekką koszulinę wciągniętą w jasne spodnie. Gwiazdeczka Rhydderch uśmiechnął się miękko mrugając jednym okiem, przecież nie będzie się kłaniał idiocie, wszystkich traktował jak dzieci. I tak go mieli za oszołoma, żaden zdrowy mężczyzna przecież tak nie wygląda, tak się nie zachowuje. Mógłby walczyć z tymi plotkami, ale to było takie męczące, a męczyło go przecież wszystko. Ubieranie się, jedzenie, poruszanie się, karmienie pawi, podlewanie zapuszczonego ogrodu, wychodzenie do ludzi, płytkie rozmowy o niczym. Gdyby jeszcze na grzbiet wziął dementowanie plotek dawno pękłby jak zapałka! Słyszał przecież na zimowym balu o tym, że to ten Rhydderch, własne nazwisko wypowiedziane z takim niesmakiem, że sam Rado poczuł w ustach gorycz. Satanista, burzyciel, kłamca. Powiedz Rado, mogłeś wtedy rzucić temu obmierzłemu plotkarzowi rękawicę, byłbyś nawet i wygrał, ale tego nie zrobiłeś, dlaczego? Czy to nie trochę tak, że w każdej plotce znajduje się ziarno prawdy?
Westchnął ciężko zgarniając z twarzy złote włosy i uniósł do oczu elegancką lornetkę z lordowskim niemal drygiem. Gdzie te hipogryfy?
I to tam, w sektorze B, ławie z samego przodu dostrzegł ten odrażający kawałek wełny, który ten śmieszek z baru pewnie nazywał swetrem. Oczywiście, że Radu oglądał sobie ludzi, bo byli o niebo ciekawsi niż śmierdzące bydlęta ze skrzydłami.
Uniósł lekko rękę, może go zobaczy?
- Abel Attaway
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Pią Maj 18, 2018 4:09 am
Za gorąco by nosić garnitury, nawet rozpięte koszule by mi nie pomogły. Szkoda. Zresztą, czy nie przydałby mi się od nich odpoczynek? Pewnie tak. Bycie eleganckim w takim towarzystwie mogłoby za bardzo rzucać się w oczy. Dlaczego jednak ubrałem sweter? Sam nie wiem, chyba z głupoty, a może przekonało mnie to, że stary goblin o wdzięcznym imieniu Yurywek był w stanie zapłacić mi za to 2 galeony. Cwany, podstępny lis ukryty w ciele sędziwego stworzenia z odstającymi uszami. Cholera, nawet nie chciałem tutaj być, wolałem Quidditcha i jednak brakuje mi eleganckiego ubrania. Dałem się głupio podejść jak małolat na czternastych urodzinach, wyglądając kompletnie niewyjściowo w tym za dużym swetrze i krótkich spodenkach, czym zapewne było bliżej mi do mugola. Absurd poganiał absurd. Jak nikt zaraz się ktoś doczepi i będę musiał robić dobrą minę do złej gry, siedząc w tym niewygodnym krześle bardzo cierpliwie i wyrozumiale słuchać jak to świat się stoczył w otchłań plugastwa. Przynajmniej łąka była ładna, choć szkoda stworzeń. Często mi ich szkoda, kto by pomyślał. Przeklęty Yurywek. A chleba ludzie nie chcą? Chyba nawet ktoś lewitował dwa potężne bochenki. Trochę mało dla tego całego zbiorowiska, ale jakoś by dali radę. Nie musiałem przecież jeść. Na nogi też uważałem - i jak tu przechodzić między ludźmi gdybym chciał udać się za potrzebą? Za dużo dywagacji, powinienem myśleć o wyścigach i o tym, kiedy w końcu będę mógł zrzucić ten sweter. Wredny uśmieszek goblina mówi mi, że jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora. Zmrużyłem oczy, przybierając beznamiętną minę, bo przecież jestem w tym dobry. W nieokazywaniu uczuć. Jestem w tym dobry. Szkoda tylko że było mi za gorąco i nawet z różdżki nie mogłem sobie strumienia zimnego wiatru wyczarować, bo byłoby oburzenie, że ważne wyścigi to przerywa, że atmosferę psuje i sam sobie jestem winien. Bym się wykrzywił, zdradziecko objawił i zniknęłaby ta neutralność, ta moja mgła. Nie mogłem tego zaprzepaścić, nie w ten okrutny słoneczny dzień, gdy siedziałem w tym swetrze a Yurywek tylko czekał, aż spadnę i moje galeony przepadną. Na scenie pojawił się chyba pierwszy uczestnik. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo promienie słoneczne bawią się pomarańczą piór. Hipogryf czy nie? Złudzenie optyczne? Machnąłem ręką, chcąc rozproszyć to światło, bo psuło mi widzenie a nie miałem przecież lornetki. Salazar z tym, sięgnąłem po szklaną butelkę wypełnioną zimną wodą, którą kupiłem od zbyt uśmiechniętej czarownicy, która stała przy wejściu. Woda miała ugasić me pragnienie - tak przekonująco do mnie mówiła. Wyścigi nadal się nie zaczynały, to nie był jednak hipogryf. Co mi więc zostało? Rozejrzałem się i mignęło mi złoto i biel i nawet dłoń zdradziecka.
Zakrztusiłem się, mając nadzieję że to tylko omamy wzrokowe.
Zakrztusiłem się, mając nadzieję że to tylko omamy wzrokowe.
- Radu Rhydderch
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Sro Maj 23, 2018 12:38 pm
Rozciągnął pełne usta w leniwym uśmiechu. Cóż to się tam dzieje w sektorze B, zakrztusił się? Och ty cukiereczku, jak ty działasz na ludzi. Perlisty śmiech Rhyddercha nie mógł w żaden sposób dotrzeć uszu Attawaya, sięgnął po wyszywany płaszcz, który był mu na nic potrzebny przy takiej pogodzie ale nie godzi się, żeby szlachcic z domu wychodził bez marynarki bądź innego okrycia wierzchniego - tak go uczyła matka - i ruszył w kierunku jednego z pomostów, łączącego jego lożę z lożą ubranego w sweter nieszczęśnika.
I po co tam idziesz, Radu, przecież Ty ludzi nie lubisz (albo to oni nie lubią ciebie), zblazowany, flegmatycznym krokiem, przyglądając się bez pardonu mijanym osobom, młodej Cassandrze zaglądając nawet w dekolt, tak się gorsetem ścisnęła, że dosłownie szczuła cycem, co to przecież nie czasy wiktoriańskie, dlaczego kobiety to sobie robią. Chyłkiem ominął sprzedawcę fistaszków i dyniowych pasztecików, krzywiąc się jakby na tej tacy trzymał przynajmniej zdechłe szczury i wstąpił, supermodelka, na mostek.
Należy nadmienić, że z równowagą u Rhyddercha bywało różnie, głównie przez wzgląd na zawartość piersiówki bez dna, ukrytej skrzętnie w wewnętrznej kieszeni płaszcza, bo i rzadko w życiu zdarzało mu się na trzeźwo wyjść z domu - całe szczęście egzotyczna perfuma w której chmurze się poruszał skrzętnie maskowała wszelkie alkoholowe wyziewy jego porów.
Zbliżając się już do swojego koleżki barowego, który ostatnim razem trzeba przypomnieć światu, zakładał, że Radu jest kobietą, uśmiechną się do Yuryweka czarująco jak to tylko młody Rhydderch potrafi i zatrzymał się obok Abla odrzucając z gracją, ruchem niezwykle pretensjonalnym, włosy na plecy.
- Doskonały dobór garderoby na takie wydarzenie, mój drogi. - powiedział z rozbawieniem, jednak dość dyskretnie, żeby tej szyderki nie puścić w stronę innych ewentualnie podsłuchujących. Radu lubił przekomarzanki i docinki, ale był chcąc nie chcąc rygorystycznie wychowanym szlachcicem, którego odpowiednie zachowanie było mu wpojone od dziecka. Mógł się droczyć i szydzić, ale w ograniczonym spektrum, czyniącym jak najmniej szkody.
I po co tam idziesz, Radu, przecież Ty ludzi nie lubisz (albo to oni nie lubią ciebie), zblazowany, flegmatycznym krokiem, przyglądając się bez pardonu mijanym osobom, młodej Cassandrze zaglądając nawet w dekolt, tak się gorsetem ścisnęła, że dosłownie szczuła cycem, co to przecież nie czasy wiktoriańskie, dlaczego kobiety to sobie robią. Chyłkiem ominął sprzedawcę fistaszków i dyniowych pasztecików, krzywiąc się jakby na tej tacy trzymał przynajmniej zdechłe szczury i wstąpił, supermodelka, na mostek.
Należy nadmienić, że z równowagą u Rhyddercha bywało różnie, głównie przez wzgląd na zawartość piersiówki bez dna, ukrytej skrzętnie w wewnętrznej kieszeni płaszcza, bo i rzadko w życiu zdarzało mu się na trzeźwo wyjść z domu - całe szczęście egzotyczna perfuma w której chmurze się poruszał skrzętnie maskowała wszelkie alkoholowe wyziewy jego porów.
Zbliżając się już do swojego koleżki barowego, który ostatnim razem trzeba przypomnieć światu, zakładał, że Radu jest kobietą, uśmiechną się do Yuryweka czarująco jak to tylko młody Rhydderch potrafi i zatrzymał się obok Abla odrzucając z gracją, ruchem niezwykle pretensjonalnym, włosy na plecy.
- Doskonały dobór garderoby na takie wydarzenie, mój drogi. - powiedział z rozbawieniem, jednak dość dyskretnie, żeby tej szyderki nie puścić w stronę innych ewentualnie podsłuchujących. Radu lubił przekomarzanki i docinki, ale był chcąc nie chcąc rygorystycznie wychowanym szlachcicem, którego odpowiednie zachowanie było mu wpojone od dziecka. Mógł się droczyć i szydzić, ale w ograniczonym spektrum, czyniącym jak najmniej szkody.
- Abel Attaway
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Sro Maj 23, 2018 9:17 pm
W sektorze B nie działo się za wiele, w sumie pewnie w żadnym sektorze nie można było doświadczyć jakichś interesujących wrażeń. Może jednak z drugiej strony dzieje się coś ciekawszego? Zażarta dyskusja o tym kto i ile i na co obstawia? Wyzwiska w stronę osób, które ośmielają obstawiać się inaczej? Młody smarkacz na miotle szukający pod siedzeniami skarbów? Mając tyle wyjść, osobnik o którym nie należałoby pamiętać, wolał skoncentrować się na mnie. Zadowolony z siebie jesteś, koszmarze dzisiejszego dnia? Pewnie tak. Pewnie tak skoro taki dumny masz wyraz twarzy. Omamy powinny już przejść, ale nadal widziałem to jedno wielkie nieporozumienie i jeszcze sunęło na tych nogach jakby należały do antylopy a nie człowieka, tam gdzie nie powinno. Odwróciłem powoli głowę, nie za gwałtownie by nie wyglądało to na coś specjalnego. Wydawało mi się, niczego tam nie było, to światło bawiło się ze mną w demimoza i łowcę. W sektorze B nie sposób było ujrzeć szlachciców, na całe szczęście. Tutaj mogłem czuć się bezpiecznie, nawet jeśli obok był Yurywek. Wbiłem spojrzenie w polanę, z całych sił skupiając się na sędzi, który wszak był bardziej interesującym obiektem niż zjawa rozmyta. W uszach dźwięczał mi głos pijanego czarodzieja, co to z tyłu, z dwa rzędy za mną, rechotał jak ropucha ściskana przez pierwszoklasistę z Hogwartu. Jego grubiańskość sprawiała, że w środku coś ściskało mnie za żołądek, zabierało mi oddech. Nie lubiłem takich sytuacji. Zacisnąłem zęby, pochyliłem do przodu - pewnie Yurywek miał ze mnie dużo pociechy, widząc mnie w takim stanie, gdy ledwo powstrzymywałem się przed kręceniem na siedzeniu i jeszcze pociłem się okropnie. Za mało wody zostało w butelce. Nie miałem pewności czy wytrwam do końca. W nozdrza uderzył mnie mdły, słodki zapach. Nie za dużo użyła pani tej słodyczy na to spotkanie? Nie za dużo? Widziałem kątek oka jak Yurywek wzrusza ramionami na te buty, co to znalazły się w zasięgu mego wzroku - teraz patrzyłem na ziemię, nie mogąc znieść tej bezczynności na polanie. Kobieta i takie obuwie? Niespotykane. Oczy powędrowały wyżej i ujrzałem... koszmar ujrzałem. Podstępną zjawę. Nic tylko splunąć, ale przecież nie wypada, nie jestem prostakiem, nawet jeśli teraz nie byłem w pracy i na więcej mogłem sobie pozwolić. I co mam mu niby odpowiedzieć? Że wygląda równie gustownie co ja? Wysublimowanie? Bzdura. Wyprostowałem się powoli, dałem jedną rękę za głowę i przesunąłem dłonią po włosach.
- Ależ dziękuję - odpowiedziałem spokojnie, nawet mi powieka nie drgnęła, nic nie zadrżało, choć krople potu spływały po czole. Byłem neutralny, nie pokazywałem, że go oceniam. Niech myśli, że ma do czynienia z nudnym człowiekiem. Hipogryfy się odezwały, widownia zawrzała.
Pójdzie sobie ten pan?
- Ależ dziękuję - odpowiedziałem spokojnie, nawet mi powieka nie drgnęła, nic nie zadrżało, choć krople potu spływały po czole. Byłem neutralny, nie pokazywałem, że go oceniam. Niech myśli, że ma do czynienia z nudnym człowiekiem. Hipogryfy się odezwały, widownia zawrzała.
Pójdzie sobie ten pan?
- Radu Rhydderch
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Sro Maj 23, 2018 11:38 pm
Co powiesz Radu, nie cieszy się na Twój widok wcale. W ogóle nawet na Ciebie nie patrzy, okropne uczucie co. Nie lubisz jak się na Ciebie nie patrzy, szczególnie, kiedy Ty się tak fatygujesz do ludzi, osobiście, podchodzisz, zainteresowanie okazujesz.
Przygląda się więc Radu tym ciemnym włosom, głowie pochylonej jak tak Attaway studiuje jego wypolerowane oficerki eleganckie i już go mrowi nos, palce mrowią, chciałby te włosy nieuporządkowane w garść chwycić, potrząsnąć, szarpać aż te oczy niechętne na nim i tylko na nim całą swoją uwagę niezmąconą skupią.
Ale nie.
Dłonie za plecami splecione, z dala od włosów, głowy, z dala od rękoczynów, które na myśl się pchają. Z gracją Panie Boże, z gracją szlachcica. Tylko te pełne usta powoli zaciskające się w wąską linię w oczekiwaniu i zaraz znów rozleniwiony uśmiech tłustego kota na zapiecku, kiedy rozmówca jednak podnosi głowę, gładzi się po włosach, ach gdyby wiedział co to on przed chwilą chciał z tymi włosami, pełne ich garści nabrać. Kiwa głową na te dziękuje, no proszę bardzo, proszę uprzejmie, ale zaraz powoli nachyla te swoje dwa metry wzrostu, niczym w zwolnionym filmie, złote włosy kotarą jak aureola mienią się w słońcu aż twarz Radu zawisła na tym samym poziomie co Abla. Wzrokiem śledził chwilę trajektorię spływających po czole mężczyzny kropli potu, zupełnie nic nie robiąc sobie z tego, że tak bezczelnie naruszył jego strefę osobistą, a nawet się dobrze nie znali. Niestety, Rhydderch jak każdy członek tego wyklętego rodu nie był najlepszy w społeczne normikowanie i nie zawsze chwytał w porę co jest stosowne a co nie, mimo, że w zaparte twierdził jak to się on nie zna doskonale na etykiecie i dworskości.
- Pocisz się pan. - oznajmił ze stoickim spokojem, po czym obdarował Attawaya najpiękniejszym z uśmiechów anioła na jaki było go stać, a stać go było na wiele- Jak świnia. - to rzekłszy rozplątał węzły palców i wyciągnął zadbaną rękę w stronę ablowej twarzy by długim palcem wskazującym dotknąć go w sam środek mokrego czoła- O tu.
Przygląda się więc Radu tym ciemnym włosom, głowie pochylonej jak tak Attaway studiuje jego wypolerowane oficerki eleganckie i już go mrowi nos, palce mrowią, chciałby te włosy nieuporządkowane w garść chwycić, potrząsnąć, szarpać aż te oczy niechętne na nim i tylko na nim całą swoją uwagę niezmąconą skupią.
Ale nie.
Dłonie za plecami splecione, z dala od włosów, głowy, z dala od rękoczynów, które na myśl się pchają. Z gracją Panie Boże, z gracją szlachcica. Tylko te pełne usta powoli zaciskające się w wąską linię w oczekiwaniu i zaraz znów rozleniwiony uśmiech tłustego kota na zapiecku, kiedy rozmówca jednak podnosi głowę, gładzi się po włosach, ach gdyby wiedział co to on przed chwilą chciał z tymi włosami, pełne ich garści nabrać. Kiwa głową na te dziękuje, no proszę bardzo, proszę uprzejmie, ale zaraz powoli nachyla te swoje dwa metry wzrostu, niczym w zwolnionym filmie, złote włosy kotarą jak aureola mienią się w słońcu aż twarz Radu zawisła na tym samym poziomie co Abla. Wzrokiem śledził chwilę trajektorię spływających po czole mężczyzny kropli potu, zupełnie nic nie robiąc sobie z tego, że tak bezczelnie naruszył jego strefę osobistą, a nawet się dobrze nie znali. Niestety, Rhydderch jak każdy członek tego wyklętego rodu nie był najlepszy w społeczne normikowanie i nie zawsze chwytał w porę co jest stosowne a co nie, mimo, że w zaparte twierdził jak to się on nie zna doskonale na etykiecie i dworskości.
- Pocisz się pan. - oznajmił ze stoickim spokojem, po czym obdarował Attawaya najpiękniejszym z uśmiechów anioła na jaki było go stać, a stać go było na wiele- Jak świnia. - to rzekłszy rozplątał węzły palców i wyciągnął zadbaną rękę w stronę ablowej twarzy by długim palcem wskazującym dotknąć go w sam środek mokrego czoła- O tu.
- Abel Attaway
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Czw Maj 24, 2018 2:21 am
Tamten wieczór był pełen nieporozumień przez moją słabość do jasnych włosów, eteryczności, elegancji. Nie powinienem był pić wtedy tyle by ogłupić swoje zmysły, zdolność dostrzegania i wyłapywania najmniejszych szczegółów. Źle postąpiłem, kiedy w głowie pojawił się obraz mojej rodziny, już teraz niedostępnej, nieosiągalnej, zdającej się być jedynie starym, podniszczonym zdjęciem w mojej sypialni. Straciłem rachubę, utonąłem w boskiej niemocy, zaplątałem się w sidłach własnej głupoty. I jak skończyłem? Z pustymi butelkami, szklankami, po omacku próbując złapać ducha, dopóki ten się nie odwrócił, nie odezwał, nie wyprowadził z błędu. A teraz w tym nieszczęsnym sektorze B stało to samo widmo, które postanowiło wyskoczyć z jakiegoś zaczarowanego kufra. Czy to już klątwa? Jak ją złamać? Co zrobić, gdy i Yurywek reagował, dosadnie upewniając mnie w tym, że to żyje, istnieje, że znajduje się w moim pobliżu? Nagle nie był wspomnieniem, stał się czymś, co naruszało przestrzeń, wkraczało w mój świat swoimi oficerkami, zabierało powietrze. Nie chciał się odsunąć, nie chciał czmychnąć, chciał zostać zauważonym. Pragnął uwagi. Dlaczego miałbym ją mu dać? Wzburzał palcami porządek, odkopywał wstydliwą chwilę słabości. Jakże gorzki miało to dla mnie smak, zapewne gorszy niż ziemia na tej polanie. Pierwsze hipogryfy ryknęły, szykując się do walki. Tłum krzyczał, czarodziej z tyłu nie potrafił powstrzymać emocji. Co jednak z nim, długowłosym panem z tym podejrzanym uśmiechem? Nie byłem bogaty, nie zamierzałem na nic postawić, cierpliwie odkładałem każdą złotą monetę na swoją ponurą przyszłość, ale lepszą od teraźniejszości. Może. Włosy ulegają moim palcom, układają się nawet bez magicznych specyfików, co przyjąłem z cichą ulgą. To było przyjemne uczucie i pewnie doceniłbym bardziej słońce, które składało na mej skórze niewidzialne pocałunki, gdyby nie ten buchający ze mnie i nieszczęsnego swetra gorąc. Pewnie rumieniec drwił ze mnie, rozszerzał pory.
Co on...? Instynktownie mam ochotę się wycofać, wyznaczyć granicę, ale wiem, że kryje się w tym coś więcej - to pojedynek, to wyścig i teraz to my byliśmy hipogryfami. Czego szukał? Piór? Drgnął mi ostrożnie policzek i palce prawej dłoni, którą dałem na swoje kolano. Wystukałem uspokajający kod i nawet barki nie były takie spięte. Nie spytałem co było we mnie takiego ciekawego, że tak bacznie mnie obserwował, że nie zamierzał odpuścić. Znalazł to, czego szukał? Nie zamierzałem okazać słabości, w ogóle nie zamierzałem niczego okazywać temu delikwentowi. Nie odpuszczał, skubaniec. Jego zdanie, jego palec na moim czole... To atak.
- Jest gorąco - wytłumaczyłem panu, robiąc stopą kółko w powietrzu. Uspokajało. Zezowałem na jego palec, który nie chciał się ode mnie sam odkleić, po czym nieco mu pomogłem, dłonią chwytając i odsuwając od skóry. Ceniłem granice. - Wyścig się zaczął.
Wskazałem głową na polanę, na dziki pęd hipogryfów. Jedna młoda i piszcząca czarownica chciała rzucić wiankiem w stronę zawodników, ale trafiła w upartego jegomościa. Zerknąłem na niego obojętnie.
Niech teraz on rzuca wiankiem, niech nie doprowadza młodej pani do łez.
Co on...? Instynktownie mam ochotę się wycofać, wyznaczyć granicę, ale wiem, że kryje się w tym coś więcej - to pojedynek, to wyścig i teraz to my byliśmy hipogryfami. Czego szukał? Piór? Drgnął mi ostrożnie policzek i palce prawej dłoni, którą dałem na swoje kolano. Wystukałem uspokajający kod i nawet barki nie były takie spięte. Nie spytałem co było we mnie takiego ciekawego, że tak bacznie mnie obserwował, że nie zamierzał odpuścić. Znalazł to, czego szukał? Nie zamierzałem okazać słabości, w ogóle nie zamierzałem niczego okazywać temu delikwentowi. Nie odpuszczał, skubaniec. Jego zdanie, jego palec na moim czole... To atak.
- Jest gorąco - wytłumaczyłem panu, robiąc stopą kółko w powietrzu. Uspokajało. Zezowałem na jego palec, który nie chciał się ode mnie sam odkleić, po czym nieco mu pomogłem, dłonią chwytając i odsuwając od skóry. Ceniłem granice. - Wyścig się zaczął.
Wskazałem głową na polanę, na dziki pęd hipogryfów. Jedna młoda i piszcząca czarownica chciała rzucić wiankiem w stronę zawodników, ale trafiła w upartego jegomościa. Zerknąłem na niego obojętnie.
Niech teraz on rzuca wiankiem, niech nie doprowadza młodej pani do łez.
- Radu Rhydderch
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Nie Maj 27, 2018 4:25 pm
To akurat was łączy panowie, że obraz waszych rodzin jest teraz jedynie niedostępną marą przeszłości, u Ciebie zdjęciem w sypialni, u niego wyniosłymi wielkimi obrazami, wiszącymi w holu podupadającego dworu. Tak samo samotni, tak samo osieroceni, a jednak trudno znaleźć więcej łączących was cech.
W odróżnieniu od Ciebie Radu po prostu wymagał od świata uznania, wymagał uwagi wtedy, kiedy jej chciał, a gniewał się strasznie, gdy mu ją dawano wbrew woli. Niezwykle roszczeniowy w stosunku do ludzi, wymagał od nich jednak wciąż mniej niż od samego siebie. Czy można bowiem wymagać więcej, niżeli ustać na własnych nogach? Budzić się każdego dnia? Z łóżka wychodzić, ubierać się i funkcjonować? Wyzwanie godne królów, mesjaszy dźwigających na karku prawdy nieznane nikomu innemu. I on tak dźwigał swoje własne demony, prawdy o swojej rodzinie, sekrety śmierci i życia, upiory wyjące w piwnicach.
A mimo to zawsze wyglądał bajecznie, gwiazdeczka z nieba, złotowłosa księżniczka, nikt nie może dostrzec pokruszonej fasady, jeśli owiniesz ją w piękny brokat i szeleszczący muślin. Dlaczego miałbyś mu dawać swoją cenną uwagę? To akurat bardzo proste.
Ponieważ tego chciał.
Bo możesz.
Bo to nic nie kosztuje.
Rado pozostawał niewzruszony na okrzyki i wiwaty, łopot skrzydeł i wizgi fanów, Rado znalazł punkt zainteresowania, prosty człowiek, dlaczego pan taki spocony panie Attaway, przecież gorąco tu jak w piekle, zdejm pan ten swetr. Przygląda się mu ze spokojem, niesłabnącym zainteresowaniem kiedy ten chwilę zezuje na jego palec, fu, dotknął spoconego czoła, widzi jak warzył co uczynić z tym fantem, chciał zapytać "Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie?" ale dostrzegał w niepewności ruchów, że tak, że oj bardzo, że nie chciał pamiętać ale nie mógł zapomnieć i to kontentowało go jeszcze bardziej.
- M-hm. - kiwnął Attawayowi głową - Rzeczywiście gorąco. - bo było, ale nikt nie decydował się na pulowerek w samo południe. - Czy jesteś szalony? - zapytał otwarcie, uśmiechając się czarująco i przyglądając mu z zainteresowaniem. Może był. Rhydderch uwielbiał szaleńców, byli niezmiernie ciekawi, no i dzwony biły w kościele znacznie bliżej domu.
Otworzył usta już, żeby dodać coś jeszcze, kiedy jakaś pinda boże drogi grzmotnęła go w twarz niemalże wiankiem polnych kwiatów. Obserwować zmiany mimiczne jakie zaszły na jego facjacie to jak oglądać film, wpierw zaskoczenie, później dezorientacja, gniew, znów zaskoczenie, ogromna niechęć i znów czarujący uśmiech. O co chodzi?
Dwoma palcami podniósł wianek przed siebie, spoglądając na rozwrzeszczaną idiotkę z dezaprobatą, niestety kicia, stracisz swoją szansę na miłość, choć gdyby mógł życzyłby Ci trafienia w dziesiątkę prosto w hipogryfa bo mordę piłujesz niemalże jak te bydlęta.
- To chyba Twoje. - mówi uprzejmie, znów się schylając nad Attawayem i nasadzając mu wianek na głowę.
W odróżnieniu od Ciebie Radu po prostu wymagał od świata uznania, wymagał uwagi wtedy, kiedy jej chciał, a gniewał się strasznie, gdy mu ją dawano wbrew woli. Niezwykle roszczeniowy w stosunku do ludzi, wymagał od nich jednak wciąż mniej niż od samego siebie. Czy można bowiem wymagać więcej, niżeli ustać na własnych nogach? Budzić się każdego dnia? Z łóżka wychodzić, ubierać się i funkcjonować? Wyzwanie godne królów, mesjaszy dźwigających na karku prawdy nieznane nikomu innemu. I on tak dźwigał swoje własne demony, prawdy o swojej rodzinie, sekrety śmierci i życia, upiory wyjące w piwnicach.
A mimo to zawsze wyglądał bajecznie, gwiazdeczka z nieba, złotowłosa księżniczka, nikt nie może dostrzec pokruszonej fasady, jeśli owiniesz ją w piękny brokat i szeleszczący muślin. Dlaczego miałbyś mu dawać swoją cenną uwagę? To akurat bardzo proste.
Ponieważ tego chciał.
Bo możesz.
Bo to nic nie kosztuje.
Rado pozostawał niewzruszony na okrzyki i wiwaty, łopot skrzydeł i wizgi fanów, Rado znalazł punkt zainteresowania, prosty człowiek, dlaczego pan taki spocony panie Attaway, przecież gorąco tu jak w piekle, zdejm pan ten swetr. Przygląda się mu ze spokojem, niesłabnącym zainteresowaniem kiedy ten chwilę zezuje na jego palec, fu, dotknął spoconego czoła, widzi jak warzył co uczynić z tym fantem, chciał zapytać "Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie?" ale dostrzegał w niepewności ruchów, że tak, że oj bardzo, że nie chciał pamiętać ale nie mógł zapomnieć i to kontentowało go jeszcze bardziej.
- M-hm. - kiwnął Attawayowi głową - Rzeczywiście gorąco. - bo było, ale nikt nie decydował się na pulowerek w samo południe. - Czy jesteś szalony? - zapytał otwarcie, uśmiechając się czarująco i przyglądając mu z zainteresowaniem. Może był. Rhydderch uwielbiał szaleńców, byli niezmiernie ciekawi, no i dzwony biły w kościele znacznie bliżej domu.
Otworzył usta już, żeby dodać coś jeszcze, kiedy jakaś pinda boże drogi grzmotnęła go w twarz niemalże wiankiem polnych kwiatów. Obserwować zmiany mimiczne jakie zaszły na jego facjacie to jak oglądać film, wpierw zaskoczenie, później dezorientacja, gniew, znów zaskoczenie, ogromna niechęć i znów czarujący uśmiech. O co chodzi?
Dwoma palcami podniósł wianek przed siebie, spoglądając na rozwrzeszczaną idiotkę z dezaprobatą, niestety kicia, stracisz swoją szansę na miłość, choć gdyby mógł życzyłby Ci trafienia w dziesiątkę prosto w hipogryfa bo mordę piłujesz niemalże jak te bydlęta.
- To chyba Twoje. - mówi uprzejmie, znów się schylając nad Attawayem i nasadzając mu wianek na głowę.
- Abel Attaway
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Nie Maj 27, 2018 7:48 pm
Wydawał mi się być dumny i wyniosły, pasujący do tych obrazów, co przez całe dekady wiszą na ścianach i komentują poczynania swoich bliskich. Był tym, czym byli jego przodkowie - czy tego chciał ten pan uparty czy też nie. Widoczne było to w jego twarzy, gestach, posturze nawet jeśli manierami odbiegał od tych dumnych panów, co to zajmują lepsze miejsca w sektorze A. Że też się nie wzdrygnął od swojej lekkomyślności, kiedy tak mnie testował i moją cierpliwość. Występował gdzieś, że tak się domagał uwagi, rozpoznania? Kompletnie nie rozumiałem tego trzymania się jednej osoby, mnie w tym przypadku, w celu... udowodnienia czegoś? Przybył przecież w innym celu, tak jak zresztą ja, a jednak nie skupiał się kompletnie na widowisku, nie klaskał, nie robił uwag i przede wszystkim nie wracał na swoje miejsce, nadal się nade mną nachylając. Rozboli go od tego kręgosłup. W pracy Yurywek nie da mi żyć jak tak dalej pójdzie. Zdołałem jeszcze wygładzić swój sweter, zanim to wszystko potoczyło się kompletnie nie tak jak tego oczekiwałem. Nie mogłem zrobić żadnego grymasu, nie mogłem zrobić tego, co chciałem, w przeciwieństwie do okrutnej zjawy, wspomnienia moralnego kaca. Zerkałem na tę polanę tak często jak tylko mogłem, dostrzegając te fascynujące, drobne elementy. Pokręcenie głową przez hipogryfa, przekrzywiony kask jednego z zawodników, unoszącą się w powietrzu dziecięcą zabawkę, która mogłaby przerwać całą walkę, stać się przyczyną katastrofy. Jasnowłosy jegomość nadal nie odpuszczał, jak na złość. Wokół było więcej ofiar, a jednak jasne oczy wierciły mi w twarzy małe dziury. Dlaczego tak? Dlaczego bez wytchnienia? Produkował dużo ciepła, stanowił barierę pomiędzy mną a wiatrem. Granice były potrzebne przecież, dlaczego nieznajomy był taki uparty. Nieuczciwy ruch w tej walce. Zerknąłem kątem oka na Yurywka, który nadal był zdecydowany, że jeszcze mam się pomęczyć w tym swetrze - skubany nawet postukał się po nadgarstku, że niby czas mierzył i wiedział ile jeszcze. Pytanie? Jeszcze tej zjawie mało? Nie najadła się?
- Wróćmy do formy grzecznościowej - zacząłem ostrożnie, bardzo spokojnie. - Z moim zdrowiem psychicznym wszystko w porządku, ale dziękuję za troskę.
Znowu zerknąłem na niego, już bardziej obojętnie, starając mu się tym przekazać by dał sobie spokój, bo nie tędy droga, nie otrzyma przecież rozrywki. Niech patrzy przed siebie, na polanę, tam hipogryfy walczą o zwycięstwo, a widownia wiwatuje albo buczy z oburzenia. Niech patrzy ten uparty pan, pan koszmar. O proszę, to już ciekawsze, aż chciało mi się uśmiechnąć z zadowoleniem na ten mały akt nieprzewidywanej przemocy, ale nie, bo kultura wymaga czegoś odwrotnego i jeszcze ten straszny upał... podwinąłem stanowczo rękawy, klasnąłem jak zauważyłem, że jeden hipogryf wykonał zjawiskowe obrócenie z zawodnikiem na grzbiecie. A tu proszę, jeszcze pokaz min! Pewnie występuje, jakieś sztuki przedstawia w okolicy. Spojrzałem jeszcze na czarownicę, która wyglądała jakby miała się zaraz rozpłakać, ale spojrzała na twarz brutalnego książęcia i znieruchomiała.
Co on właśnie zrobił z tym wiankiem?
Zerknąłem w górę, na tyle na ile mogłem. Brakowało rzeki i festiwalu, czyż nie? Rzuciłbym wianek w wodę. Czego teraz oczekiwał ten okrutnik nieczuły na los niewiasty?
- Nie mogę go przyjąć - powiedziałem uprzejmie i podniosłem się z siedzenia, ściągając ozdobę i rzucając na polanę.
- Tam jego miejsce. A pan wie, gdzie pana miejsce? - spytałem jak gdyby nic, to prawie jak pytanie o pogodę, prawda? I cóż, że jasnowłosy wyższy ode mnie o prawie dwadzieścia centymetrów. Może to pan oszalał? Przesunąłem dłonią po włosach i odnalazłem zagubioną stokrotkę, którą bez zastanowienia, wepchnąłem zjawie za ucho, stojąc przy tych na palcach. Dobrze, że się nieznajomy nieco garbił teraz, łatwiej było.
W ten gorąc stokrotka szybko umrze jak o nią nie zadba.
- Wróćmy do formy grzecznościowej - zacząłem ostrożnie, bardzo spokojnie. - Z moim zdrowiem psychicznym wszystko w porządku, ale dziękuję za troskę.
Znowu zerknąłem na niego, już bardziej obojętnie, starając mu się tym przekazać by dał sobie spokój, bo nie tędy droga, nie otrzyma przecież rozrywki. Niech patrzy przed siebie, na polanę, tam hipogryfy walczą o zwycięstwo, a widownia wiwatuje albo buczy z oburzenia. Niech patrzy ten uparty pan, pan koszmar. O proszę, to już ciekawsze, aż chciało mi się uśmiechnąć z zadowoleniem na ten mały akt nieprzewidywanej przemocy, ale nie, bo kultura wymaga czegoś odwrotnego i jeszcze ten straszny upał... podwinąłem stanowczo rękawy, klasnąłem jak zauważyłem, że jeden hipogryf wykonał zjawiskowe obrócenie z zawodnikiem na grzbiecie. A tu proszę, jeszcze pokaz min! Pewnie występuje, jakieś sztuki przedstawia w okolicy. Spojrzałem jeszcze na czarownicę, która wyglądała jakby miała się zaraz rozpłakać, ale spojrzała na twarz brutalnego książęcia i znieruchomiała.
Co on właśnie zrobił z tym wiankiem?
Zerknąłem w górę, na tyle na ile mogłem. Brakowało rzeki i festiwalu, czyż nie? Rzuciłbym wianek w wodę. Czego teraz oczekiwał ten okrutnik nieczuły na los niewiasty?
- Nie mogę go przyjąć - powiedziałem uprzejmie i podniosłem się z siedzenia, ściągając ozdobę i rzucając na polanę.
- Tam jego miejsce. A pan wie, gdzie pana miejsce? - spytałem jak gdyby nic, to prawie jak pytanie o pogodę, prawda? I cóż, że jasnowłosy wyższy ode mnie o prawie dwadzieścia centymetrów. Może to pan oszalał? Przesunąłem dłonią po włosach i odnalazłem zagubioną stokrotkę, którą bez zastanowienia, wepchnąłem zjawie za ucho, stojąc przy tych na palcach. Dobrze, że się nieznajomy nieco garbił teraz, łatwiej było.
W ten gorąc stokrotka szybko umrze jak o nią nie zadba.
- Radu Rhydderch
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Pon Maj 28, 2018 10:15 pm
Był jak taki obraz, wiszący przez dekady, spróchniały wewnątrz, zaciągnięty pleśnią, starający się lśnić blaskiem, którego od dawna nie ma. A jednak miał w sobie urok anioła, czyż nie? Z tymi złotymi włosami i delikatnymi rysami divy. I jak każda diva domagał się uwagi, uznania i miłości fanów. Mimo, że nie miał ich wcale zachowywał się jakby co najmniej cały świat magiczny leżał u jego stóp. Pytanie na ile było to zachowanie wyuczone, a na ile zagrane. Był, bądź co bądź, szlachcicem z rodu, który stawiał sobie jako cel piastowanie tradycji i etykiety. Może stąd w tych gestach taka maniera, miękkość, może to epatowanie wyższością jest po prostu kalectwem dzieciaka wychowanego przez szeleszczące szepty pradziadów z wielkich malowideł w jeszcze większych halach wypełnionych pajęczynami, ciemnością i pustką.
Czy radu przybył tu rzeczywiście oglądać wyścigi? Oczywiście, przepuścił pokaźną sumkę na zakłady, ale ani się na hipogryfach znał ani go interesowały takie odrażające kreatury. Prawdą i tajemnicą było, że przypominały mu szkaradne chimery, które jego rodzina tworzyła w piwnicach. Niepoprawne połączenia stworzeń, które do siebie wcale nie pasowały. Koń, żywioł ziemi i orzeł, stworzenie nieba. Za każdym razem gdy spoglądał w mądre oczy tych bestii widział jak przez mgłę wyzierające z zakamarków pamięci obrazy krzyżówek potworów i ludzi, ryciny w starych księgach ojca i wujów, upiorne abominacje stworzone we wzgardzie naturalnego porządku rzeczy.
Uśmiechnął się.
- Formy grzecznościowej? - skinął uprzejmie głową - Niech i tak będzie, choć przy ostatnim naszym spotkaniu daleko Panu było do szukania odpowiednich form. - zaśmiał się lekko, mięciutko, niemal słodko, ach Radu.
I ogląda się i stara całą swoją osobą zająć rozmówcy widok, to na mnie, na mnie patrz, na mnie masz patrzeć Attaway a nie na jakąś polanę, mi klaskać, do mnie wzdychać! I brwi marszczy, bo już z głowy ściągnął wianek i wielkie oburzenie na twarzy mu się pojawia, jakim prawem....
- Jak śmiesz... - sapnął niemal bezgłośnym szeptem, kładąc dłoń na piersi w której szybciej zabiło serce. Jakim prawem wyrzucił prezent, którym Rhydderch tak hojnie go obdarował?!
Niewiele myśląc, nie bacząc nawet na samotną stokrotkę za uchem zdzielił biednego Abla w twarz wierzchem dłoni. Drama queen jest tylko jedna. Wyjął też stokrotkę, rzucił sobie pod nogi i wywołując wielkie poruszenie majestatycznie odmaszerował na swój sektor.
Czy radu przybył tu rzeczywiście oglądać wyścigi? Oczywiście, przepuścił pokaźną sumkę na zakłady, ale ani się na hipogryfach znał ani go interesowały takie odrażające kreatury. Prawdą i tajemnicą było, że przypominały mu szkaradne chimery, które jego rodzina tworzyła w piwnicach. Niepoprawne połączenia stworzeń, które do siebie wcale nie pasowały. Koń, żywioł ziemi i orzeł, stworzenie nieba. Za każdym razem gdy spoglądał w mądre oczy tych bestii widział jak przez mgłę wyzierające z zakamarków pamięci obrazy krzyżówek potworów i ludzi, ryciny w starych księgach ojca i wujów, upiorne abominacje stworzone we wzgardzie naturalnego porządku rzeczy.
Uśmiechnął się.
- Formy grzecznościowej? - skinął uprzejmie głową - Niech i tak będzie, choć przy ostatnim naszym spotkaniu daleko Panu było do szukania odpowiednich form. - zaśmiał się lekko, mięciutko, niemal słodko, ach Radu.
I ogląda się i stara całą swoją osobą zająć rozmówcy widok, to na mnie, na mnie patrz, na mnie masz patrzeć Attaway a nie na jakąś polanę, mi klaskać, do mnie wzdychać! I brwi marszczy, bo już z głowy ściągnął wianek i wielkie oburzenie na twarzy mu się pojawia, jakim prawem....
- Jak śmiesz... - sapnął niemal bezgłośnym szeptem, kładąc dłoń na piersi w której szybciej zabiło serce. Jakim prawem wyrzucił prezent, którym Rhydderch tak hojnie go obdarował?!
Niewiele myśląc, nie bacząc nawet na samotną stokrotkę za uchem zdzielił biednego Abla w twarz wierzchem dłoni. Drama queen jest tylko jedna. Wyjął też stokrotkę, rzucił sobie pod nogi i wywołując wielkie poruszenie majestatycznie odmaszerował na swój sektor.
- Abel Attaway
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Sro Maj 30, 2018 3:31 am
O obrazy należy dbać - tak sobie myślałem w galeriach sztuk, tych mugolskich najczęściej, bo łatwiej było się do nich dostać. O obrazy należy dbać, ktoś powinien zadbać o jego obraz, może nawet on sam? Anioły są tam w niebie, patrzą na nas, podżegają, patykami szturchają. Byłem kilka razy w kościele, ostatnio tylko raz. To był zdradziecki moment, tam też były anioły tylko wysoko i patrzyły na mnie oceniając tę duszę nieszczęsną. Wiedziałem, że chciały mnie zmusić do skruchy, gdy usiadłem w tylnym rzędzie i dałem nogę na nogę. Arthur, mój młodszy brat, miałby z tego niezłą uciechę, choć w sposobie maskowania odczuć zdawał się być lepszy ode mnie w pewnych momentach. Ale to czas buntu, więc tak łatwo z burzą hormonów nie mógł mieć. Też nie miałem, a słabość tamtego wieczoru była w rzeczach do zapomnienia. Obliviate albo eliksir? Co skuteczniejsze? Nie byłem jego wyznawcą, tego jasnowłosego koszmaru, mówiłem mu żeby tam szedł, tam gdzie takie czorty się chowają, wybryki okropne - już goblin lepszy, tak jak i ten cholerny sweter. Pamiętałem o zasadach, o tym jak powinienem się zachowywać, bo przecież nawet zjawy mogą zaglądać do Gringotta i wtedy co? Uśmiechnę się uprzejmie, przeszukam zaklęciem i powiem by zapomniał o nieuprzejmości, że niebezpieczne przedmioty zabiorę? Powinien spojrzeć dokładniej w oczy, wtedy nic by nie odnalazł. Kompletnie nic, żadnych odpowiedzi, oprócz stłumionej irytacji, bo kimże był pan antylopa, co długimi nogami straszył, kim, by tak lekkomyślnie się zachowywać, dotykać, prowokować? Dzisiaj nie stawiałem nikogo, wypłaty by nie starczyło, bratu do podręczników musiałem dołożyć. Bywa, szara rzeczywistość szarego przeciętnego Smitha. Smoków mi brakowało, tej adrenaliny, dymu, ryknięć, ale niech będą już te hipogryfy i Yurywek, ten złośliwiec, co jeszcze nie i jeszcze nie mi daje do zrozumienia. Odetchnąłem głęboko.
- Raczy pan wybaczyć, to pewnie kwestia tych zaklęć transmutacyjnych - odparłem bardzo uprzejmie i łagodnie, dając mu do zrozumienia, że to nie czas na takie zaczepki niemądre. Że nigdy takiego czasu dobrego nie będzie. Nie była ta gwiazda upadła zajmująca, to nie był teatr i dobra sztuka. Wolałem gdy więcej było aktorów by przedstawić mi pewną prawdę w kłamstwie. Jak ktoś taki mógł poczuć się urażony ludzkim odruchem serca? To nie jego był wianek! Ale czarownica wdzięczna, przynajmniej tyle dobrego, mignęły mi jej łzy wzruszenia i uśmiech, który mi posłała. Sam chciałem się uśmiechnąć. Salazarze, czułem własny pot, który nie miałem szansy zamaskować. Tragedia grecka? Zerknąłem na aktora, co się rozkręcił. Zapiekło. Czułem się jakbym miał do czynienia z kobietą, nic dziwnego że się pomyliłem. Był jak moja była piękna, jak marzenie starca, co całe dnie patrzy się tylko na Dianę i marzy o Susanne. Ona też mi tak robiła, jak ignorowałem jej sowę z wiadomościami. Tylko że pan koszmar nie był moją byłą, nie był nawet panią, żadną damą. Złapałem się za policzek i spojrzałem na tę biedną stokrotkę. Podniosłem ją i dałem Yurywkowi.
- Mogę? - wskazałem palcem na swój sweter. Goblina tak zatkało, już łzy miał z tego śmiechu, co go powstrzymywał, że kiwnął głową. W końcu. Ściągnąłem sweter, położyłem na swoim siedzeniu i odsłoniłem podkoszulek, brudnozielony, który mało miał wspólnego z elegancją. Poprawiłem włosy i namierzyłem tego pana niemądrego. No niech będzie. Ruszyłem tam, uważając na stopy i na to gdzie kroki stawiam, aż znalazłem się w pobliżu i usiadłem obok, drapiąc się w kącik ust.
- Jest pan bardzo nieelegancki i nietaktowny. Każdy inny na moim miejscu posłałby w pana wiązankę zaklęć albo słów za to publiczne niesławienie i to jeszcze bez powodu - poczułem potrzebę wyjaśnienia mu, co zrobił nie tak, zupełnie jak dziecku.
- Raczy pan wybaczyć, to pewnie kwestia tych zaklęć transmutacyjnych - odparłem bardzo uprzejmie i łagodnie, dając mu do zrozumienia, że to nie czas na takie zaczepki niemądre. Że nigdy takiego czasu dobrego nie będzie. Nie była ta gwiazda upadła zajmująca, to nie był teatr i dobra sztuka. Wolałem gdy więcej było aktorów by przedstawić mi pewną prawdę w kłamstwie. Jak ktoś taki mógł poczuć się urażony ludzkim odruchem serca? To nie jego był wianek! Ale czarownica wdzięczna, przynajmniej tyle dobrego, mignęły mi jej łzy wzruszenia i uśmiech, który mi posłała. Sam chciałem się uśmiechnąć. Salazarze, czułem własny pot, który nie miałem szansy zamaskować. Tragedia grecka? Zerknąłem na aktora, co się rozkręcił. Zapiekło. Czułem się jakbym miał do czynienia z kobietą, nic dziwnego że się pomyliłem. Był jak moja była piękna, jak marzenie starca, co całe dnie patrzy się tylko na Dianę i marzy o Susanne. Ona też mi tak robiła, jak ignorowałem jej sowę z wiadomościami. Tylko że pan koszmar nie był moją byłą, nie był nawet panią, żadną damą. Złapałem się za policzek i spojrzałem na tę biedną stokrotkę. Podniosłem ją i dałem Yurywkowi.
- Mogę? - wskazałem palcem na swój sweter. Goblina tak zatkało, już łzy miał z tego śmiechu, co go powstrzymywał, że kiwnął głową. W końcu. Ściągnąłem sweter, położyłem na swoim siedzeniu i odsłoniłem podkoszulek, brudnozielony, który mało miał wspólnego z elegancją. Poprawiłem włosy i namierzyłem tego pana niemądrego. No niech będzie. Ruszyłem tam, uważając na stopy i na to gdzie kroki stawiam, aż znalazłem się w pobliżu i usiadłem obok, drapiąc się w kącik ust.
- Jest pan bardzo nieelegancki i nietaktowny. Każdy inny na moim miejscu posłałby w pana wiązankę zaklęć albo słów za to publiczne niesławienie i to jeszcze bez powodu - poczułem potrzebę wyjaśnienia mu, co zrobił nie tak, zupełnie jak dziecku.
- Radu Rhydderch
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Pią Cze 01, 2018 8:33 pm
Radu porusza się krokiem księcia, szlachcica. Jest wielką gwiazdą spalonego teatru i obnosi się z tym w każdym możliwym geście. Nie od wczoraj jego życiu towarzyszy drwina, szyderstwo, że członek rodu wyklętego nie powinien nosić głowy tak wysoko, zgodnie z prawdą, że jest nikim, a jednak nauki dziadków były silniejsze od instynktu samozachowawczego, od norm według których funkcjonowało społeczeństwo. Łatwiej przecież byłoby ostatniemu Rhydderchowi płynąć przez dni będąc nic nieznaczącym i niezauważalnym, ale nie. Radu kroczy, idzie tempem, którego się nie przerywa, drogą, której się nie zachodzi, zasiada zamaszyście na swoim miejscu w swojej ławie, sektor szlachetnie urodzonych, wieczne odcinanie kuponów od własnego pochodzenia, którego wciąż nie mógł się zdecydować czy bardziej nie znosił czy ubóstwiał.
Dlaczego jesteś taki wzburzony mości książę? Dlaczego aż tak zagotowała Ci się krew, skąd to poruszenie. Przecież go nie obchodzą ludzie, przecież to tylko zabawa na chwile, relacje z innymi, jesteś przeklęty, nie masz miejsca w sercu na przyjaźń, co Ty próbujesz osiągnąć.
Wpatrywał się w hipogryfy fikające w powietrzu koziołki pomiędzy przeszkodami, słuchał trwogi w głosie widzów, wzdychających nad losem jednego z jeźdźców, który spadł z grzbietu swojego wierzchowca na łeb na szyję wprost na polanę. Pięknie upadł. Niemal jak ten wianek. Piękniej niż wianek. Najpewniej nie żyje.
- Proszę. Śmiało. - odpowiada rozmówcy - Zarówno słów jak i zaklęć wiązankę. Nie zamierzam jej przyjąć. - powiedział ze spokojem, wpatrując się w pielęgniarzy wybiegających na polanę.
Pokiwał lekko głową, jakby w zgodzie z samym sobą.
- To, ze pan nie widzi w czymś powodu, nie znaczy, że go tam nie ma. - westchnął zmęczony, zdaje się zagłębiając gdzieś w meandry własnych przemyśleń i wniosków. Nachylił się w końcu lekko w jego stronę i obrócił jasne oczy ku jego oczom. Po twarzy błąkał mu się głupi uśmieszek, nieco sympatyczny nieco prześmiewczy - Ale koniec końców zdjął Pan ten sweter. - mrugnął jednym okiem - Proszę go spalić, bo jest odrażający. - dodał prostując się i sięgając w kierunku jednej z lewitujących tac, luksus sektora dla szlachciców. Ujął w długie palce pianisty szklaneczki z doskonale schłodzonym ginem i podał jedną Attawayowi.
- Nazywam się Caradog. Caradog Rhydderch. - nigdy nie mieli okazji wymienić tych uprzejmości, a zawsze był to dobry moment by sprawdzić potencjał ewentualnej relacji. Większość ludzi zwyczajnie odchodziła, w końcu zadawanie się z wyklętymi nie przysparzało przyjemności, ale raz na jakiś czas znajdowali się śmiałkowie, albo i niechlubne wyjątki, którym to nazwisko nie mówiło kompletnie nic. I to były te smutne, pojedyncze chwile, kiedy Radu próbował zdobywać znajomych.
Dlaczego jesteś taki wzburzony mości książę? Dlaczego aż tak zagotowała Ci się krew, skąd to poruszenie. Przecież go nie obchodzą ludzie, przecież to tylko zabawa na chwile, relacje z innymi, jesteś przeklęty, nie masz miejsca w sercu na przyjaźń, co Ty próbujesz osiągnąć.
Wpatrywał się w hipogryfy fikające w powietrzu koziołki pomiędzy przeszkodami, słuchał trwogi w głosie widzów, wzdychających nad losem jednego z jeźdźców, który spadł z grzbietu swojego wierzchowca na łeb na szyję wprost na polanę. Pięknie upadł. Niemal jak ten wianek. Piękniej niż wianek. Najpewniej nie żyje.
- Proszę. Śmiało. - odpowiada rozmówcy - Zarówno słów jak i zaklęć wiązankę. Nie zamierzam jej przyjąć. - powiedział ze spokojem, wpatrując się w pielęgniarzy wybiegających na polanę.
Pokiwał lekko głową, jakby w zgodzie z samym sobą.
- To, ze pan nie widzi w czymś powodu, nie znaczy, że go tam nie ma. - westchnął zmęczony, zdaje się zagłębiając gdzieś w meandry własnych przemyśleń i wniosków. Nachylił się w końcu lekko w jego stronę i obrócił jasne oczy ku jego oczom. Po twarzy błąkał mu się głupi uśmieszek, nieco sympatyczny nieco prześmiewczy - Ale koniec końców zdjął Pan ten sweter. - mrugnął jednym okiem - Proszę go spalić, bo jest odrażający. - dodał prostując się i sięgając w kierunku jednej z lewitujących tac, luksus sektora dla szlachciców. Ujął w długie palce pianisty szklaneczki z doskonale schłodzonym ginem i podał jedną Attawayowi.
- Nazywam się Caradog. Caradog Rhydderch. - nigdy nie mieli okazji wymienić tych uprzejmości, a zawsze był to dobry moment by sprawdzić potencjał ewentualnej relacji. Większość ludzi zwyczajnie odchodziła, w końcu zadawanie się z wyklętymi nie przysparzało przyjemności, ale raz na jakiś czas znajdowali się śmiałkowie, albo i niechlubne wyjątki, którym to nazwisko nie mówiło kompletnie nic. I to były te smutne, pojedyncze chwile, kiedy Radu próbował zdobywać znajomych.
- Abel Attaway
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Sob Cze 02, 2018 3:53 am
Nie miałem specyficznego poruszania się, toteż patrzenie jak pan antylopa się porusza było dla mnie niezwykle cudacznym doświadczeniem. Powinienem uwiecznić to magicznym aparatem? Całą wieczność na takim zdjęciu by się poruszał, jak na obrazie. I szybsze to było, bo przecież talentu malarskiego we mnie za grosz, więc prędzej złapię aparat i wcisnę przycisk w odpowiednim momencie. Koszmar mój, w tej fizycznej formie, cały wydawał się być wyolbrzymiony. Jedna figura, wysoka do tego, co mogłaby dzieci straszyć swą wampirzą urodą - gdzież to oczy miałem, że dostrzegłem w nim nieuchwytną istotę z baśni? Nimfę? Wilę? Na pewno nie hasał po łąkach, nie zbierał kwiatów, nawet sam nie potrafił wianka stworzyć tylko łzy wzbudzał. Łzy żałości u krzykliwej panny, a to zaburzenie poziomu neutralności w moim otoczeniu na co kompletnie nie mogłem pozwolić. Intruz. Kolejne ciche zaklęcie, które mógłbym w jego stronę wypowiadać. Żaden książę, żadna gwiazda z nieba, nie pasował do nieba. Czystej krwi był jeszcze czy tylko się popisywał? Nie mogłem tego rozgryźć, nie mogłem pojąć koszmaru, intruza, tego niepojętego stworzenia, co zdawało się uciec komuś z domu i teraz niczym obłąkana bestia wypatrywało swojej ofiary. Ja nią miałem być? Ten sektor A mówił sam za siebie, Yurywek gdzieś za moimi plecami miał wspaniałe widowisko, a ja poszedłem za nim, nie mogłem wybaczyć policzka. Zignorować. Złe słowo. Okropne. Szarość powinna wyglądać inaczej; we mgle przecież nie wybierało się żadnej strony. Dotykałem ostatnio zaklętego przedmiotu? Kombinowałem za bardzo z klątwami? Jak to się stało, kiedy? Siedziałem obok tego szaleńca i próbowałem ocenić jak to dalej będzie przebiegać. Widowisko było dobre, ale wcale nie aż takie lepsze od tego z sektora B. Głupstwa, nieźle ktoś musiał na tym zarabiać. Ciekawe czy bym coś wygrał, czy dobrze bym obstawił? Długo patrzę na tę polanę, na upadek, który nie mógł być niczym dobrym, nawet powieki mi nie drgnęły - czyż to nie walka na śmierć i życie? Część widowni zdaje się myśleć, że to żart, głupie zaklęcie, zaraz przecież wszystko będzie dobrze. Druga część ma to za igrzyska, wzrokiem próbują odnaleźć Cezara. Kto wyda ostateczny wyrok?
- Niektóre rzeczy przyjmuje się niezależnie od swojej woli, nie jestem jednakże mściwy, nie szukam niesnasek- odpowiedziałem spokojnie, dałem nogę na nogę i wyprostowałem się dumnie, na swój Attaway'owski sposób. Uratują czy nie uratują tego naszego bohatera? Zerkam powoli na intruza obok, wydaje się być spokojny i chyba ma taką samą wiedzę, co ja. Nie uratują. Wyrok zapadł, prawda?
- Więc jaki był pański powód? - spytałem wyrozumiale. Niech wie, niech ma wrażenie, że się interesuję takimi głupstwami. Przyjąłem to spojrzenie, nawet się nie cofnąłem. Ponownie.
- Miałem powód. Nadszedł odpowiedni czas - wyjaśniłem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod tym letnim słońcem. Na polanie był ciągły ruch, wyprowadzili hipogryfa bez jeźdźca. Nie odpowiedziałem na ten rozkaz. Lubiłem ten sweter i jak wrócę do siebie to go wypiorę. Uśmiechnąłem się lekko, wyrozumiale. Przyjąłem jakbym się spodziewał tego poczęstunku, co oczywiście było kłamstwem.
- Abel Attaway. Powinienem wyciągnąć w pańską stronę dłoń, panie Rhydderch czy nie akceptuje pan takich formalności? - niech patrzy jaki we mnie spokój ducha, niech koszmar, w końcu nazwany, wie że nie ma do czynienia z nowicjuszem. Tak łatwo się nie boję. Słyszałem gorączkowe szepty za swoimi plecami, ale kompletnie ich nie rozumiałem. Pewnie tak było lepiej. Upiłem łyka. Ależ się absurdalnie nazywał.
- Stokrotka, którą pan odrzucił, przeżyje - niech ma świadomość, że nie wszystko pochłonie ten jego egoizm. Niech wie. - Stawia pan na kogoś w dzisiejszej walce? Ma pan faworyta?
- Niektóre rzeczy przyjmuje się niezależnie od swojej woli, nie jestem jednakże mściwy, nie szukam niesnasek- odpowiedziałem spokojnie, dałem nogę na nogę i wyprostowałem się dumnie, na swój Attaway'owski sposób. Uratują czy nie uratują tego naszego bohatera? Zerkam powoli na intruza obok, wydaje się być spokojny i chyba ma taką samą wiedzę, co ja. Nie uratują. Wyrok zapadł, prawda?
- Więc jaki był pański powód? - spytałem wyrozumiale. Niech wie, niech ma wrażenie, że się interesuję takimi głupstwami. Przyjąłem to spojrzenie, nawet się nie cofnąłem. Ponownie.
- Miałem powód. Nadszedł odpowiedni czas - wyjaśniłem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod tym letnim słońcem. Na polanie był ciągły ruch, wyprowadzili hipogryfa bez jeźdźca. Nie odpowiedziałem na ten rozkaz. Lubiłem ten sweter i jak wrócę do siebie to go wypiorę. Uśmiechnąłem się lekko, wyrozumiale. Przyjąłem jakbym się spodziewał tego poczęstunku, co oczywiście było kłamstwem.
- Abel Attaway. Powinienem wyciągnąć w pańską stronę dłoń, panie Rhydderch czy nie akceptuje pan takich formalności? - niech patrzy jaki we mnie spokój ducha, niech koszmar, w końcu nazwany, wie że nie ma do czynienia z nowicjuszem. Tak łatwo się nie boję. Słyszałem gorączkowe szepty za swoimi plecami, ale kompletnie ich nie rozumiałem. Pewnie tak było lepiej. Upiłem łyka. Ależ się absurdalnie nazywał.
- Stokrotka, którą pan odrzucił, przeżyje - niech ma świadomość, że nie wszystko pochłonie ten jego egoizm. Niech wie. - Stawia pan na kogoś w dzisiejszej walce? Ma pan faworyta?
- Radu Rhydderch
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Sob Cze 02, 2018 7:07 pm
Błąkał mu się po ustach lekki uśmiech, jakby mu dowcip jakiś świetnie się udał, ale nie wypada rechotać więc tak tylko kącikami ust lekko, lekutko. Możliwe, że to wszystko żart i biedny Attaway wcale nie jest przeklęty, jak mu się wydaje, tylko głupi Radu sobie szukał rozrywki.
Znając jednak tego gagatka, a znam go dobrze należy nadmienić, to raczej nic z tych rzeczy i trzeba celować w szaleństwo samo w sobie. Kto zna meandry zwojów Rhyddercha może się nazwać mędrcem, bo chyba i on sam nie wie, co się w tej głowie odpierdala.
- Bardzo szlachetnie. - skinął głową, a coś mu się w oczach zaświeciło kiedy smutni pielęgniarze znosili biednego śmiałka z polany. Nie od parady wyścigi te były nielegalne, bo i niewiele zabezpieczeń stawiano ku ochronie sportowców. Fakt faktem to właśnie z powodu podwyższonego ryzyka stawki zakładów były tak wysokie i to właśnie dla tych tragicznych momentów przychodziły tu patusy takie jak Rado.
- Powód czego? - znów na niego spojrzał. Już, już te myśli artysty pogalopowały daleko od tamtego zdania, zgubił wątek, świdrował Abla wzrokiem, a może tylko rżnął głupa, kto wie, Abel, weź się dowiedz.
- Ach. No ten sweter. Czegoś tak odpychającego nie widziałem od lat. Pasowałaby panu marynarka, może welboa, ostatni krzyk mody, butelkowa zieleń? - zajrzał mu w oczy, znów za blisko, znów znienacka, Radu style, przyjdzie się jeszcze Ablowi przyzwyczaić- Nie, raczej turkus. - śmiały mu się te kocie oczy, z takiej odległości nie trudno było dojrzeć iskier szaleństwa.
Jak na gusta Rhyddercha to cała stylistyka Attawaya nadawała się do gruntownej zmiany. Co to za obleśny, zgniłozielony podkoszulek. Włosów chyba nie czesał od roku, mył je chociaż? Pewnie w deszczówce, cud, że nie śmierdział (dobrze, że Radu zawsze pięknie pachniał, no ale wiadomo, to Diva, umarłby prędzej niż wyszedł z domu nie doskonały-w każdym-calu).
Zawiesił się chwilę przy tych słowach o ściskaniu dłoni, bo on niespecjalnie preferował takie normikowe sposoby nawiązywania znajomości, wyciągnął jednak, a niech tego Abla-babla-diabła piorun trzaśnie, wypielęgnowaną kobiecą dłoń w jego stronę, by uścisnąć mu rękę.
- Proszę, wystarczy Rado. - zmrużył jedno oko, jak zepsuta lalka- "Pan" kojarzy mi się z moim ojcem, unikam tytułów. - jasne, po prostu "Pan" to za mało, do Radu trzeba mówić "Mój Carze" albo "Boże", inaczej tylko po imieniu bo niżej niż powyższe w standardach nie schodzi- Owszem. Ruda dwunastka. - skinął głową i jedną dłonią osłaniając twarz przed słońcem wskazał długim palcem drugiej ręki na rudego hipogryfa, ścinającego brutalnie zakręty- Jeździec numer dwanaście jest bulimikiem. Wymiotuje przed każdym startem w związku z czym waży mniej od reszty zawodników i jego hipogryf męczy się wolniej.
Znając jednak tego gagatka, a znam go dobrze należy nadmienić, to raczej nic z tych rzeczy i trzeba celować w szaleństwo samo w sobie. Kto zna meandry zwojów Rhyddercha może się nazwać mędrcem, bo chyba i on sam nie wie, co się w tej głowie odpierdala.
- Bardzo szlachetnie. - skinął głową, a coś mu się w oczach zaświeciło kiedy smutni pielęgniarze znosili biednego śmiałka z polany. Nie od parady wyścigi te były nielegalne, bo i niewiele zabezpieczeń stawiano ku ochronie sportowców. Fakt faktem to właśnie z powodu podwyższonego ryzyka stawki zakładów były tak wysokie i to właśnie dla tych tragicznych momentów przychodziły tu patusy takie jak Rado.
- Powód czego? - znów na niego spojrzał. Już, już te myśli artysty pogalopowały daleko od tamtego zdania, zgubił wątek, świdrował Abla wzrokiem, a może tylko rżnął głupa, kto wie, Abel, weź się dowiedz.
- Ach. No ten sweter. Czegoś tak odpychającego nie widziałem od lat. Pasowałaby panu marynarka, może welboa, ostatni krzyk mody, butelkowa zieleń? - zajrzał mu w oczy, znów za blisko, znów znienacka, Radu style, przyjdzie się jeszcze Ablowi przyzwyczaić- Nie, raczej turkus. - śmiały mu się te kocie oczy, z takiej odległości nie trudno było dojrzeć iskier szaleństwa.
Jak na gusta Rhyddercha to cała stylistyka Attawaya nadawała się do gruntownej zmiany. Co to za obleśny, zgniłozielony podkoszulek. Włosów chyba nie czesał od roku, mył je chociaż? Pewnie w deszczówce, cud, że nie śmierdział (dobrze, że Radu zawsze pięknie pachniał, no ale wiadomo, to Diva, umarłby prędzej niż wyszedł z domu nie doskonały-w każdym-calu).
Zawiesił się chwilę przy tych słowach o ściskaniu dłoni, bo on niespecjalnie preferował takie normikowe sposoby nawiązywania znajomości, wyciągnął jednak, a niech tego Abla-babla-diabła piorun trzaśnie, wypielęgnowaną kobiecą dłoń w jego stronę, by uścisnąć mu rękę.
- Proszę, wystarczy Rado. - zmrużył jedno oko, jak zepsuta lalka- "Pan" kojarzy mi się z moim ojcem, unikam tytułów. - jasne, po prostu "Pan" to za mało, do Radu trzeba mówić "Mój Carze" albo "Boże", inaczej tylko po imieniu bo niżej niż powyższe w standardach nie schodzi- Owszem. Ruda dwunastka. - skinął głową i jedną dłonią osłaniając twarz przed słońcem wskazał długim palcem drugiej ręki na rudego hipogryfa, ścinającego brutalnie zakręty- Jeździec numer dwanaście jest bulimikiem. Wymiotuje przed każdym startem w związku z czym waży mniej od reszty zawodników i jego hipogryf męczy się wolniej.
- Abel Attaway
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Nie Cze 03, 2018 3:01 am
I co też się tak uśmiechał? Bawiło go coś, a może kompletnie postradał zmysły? Nie wiedziałem i w sumie też nie chciałem wiedzieć, bo taka wiedza była wszak niebezpieczna. Nie można było ufać takim uśmiechom, tym bardziej szaleńcom. Czymkolwiek by nie był, czy wampirem czy przeklętą istotą, powinienem mieć się na baczności. A ja? Cóż, ulegałem głupiej ciekawości. Ślizgoński instynkt ostrzegał przed tą obecnością, wystarczyło tylko zweryfikować zebrane fakty, ale ja nie mogłem od tak się z tego wycofać. To było wyzwanie, któremu powinienem sprostać. Po swojemu. Nie mógłbym stosować legilimencji, pewnie nawet lepiej że moja ambicja sobie to odpuściła. Kiwnąłem krótko głową - kolejna rzecz, która nie wymagała komentarza. Oto kultura, ta niewidoczna, nieuchwytna. Chory był, oczy mu się świeciły. Pochyliłem się do przodu, próbując dojrzeć więcej. Żegnaj tajemniczy zawodniku. Brakowało mi tiary by oddać mu hołd. Za późno. Złapałem się za brodę, nie wiedząc co mam o tym sądzić. Chyba nie czułem nic. Ani ekscytacji. Ani złości i smutku. Jak to tak? Nie czułem nic. To błąd, że tutaj przyszedłem? Hipogryf, który opuszczał pole walki miał spuszczoną głowę. Łza tam błysnęła, z tak daleka? Westchnięcie wyrwało mi się z piersi. To te zwierzę było mi bliższe niż tragiczny bohater. Wyprostowałem się i rozprostowałem palce.
- Powód wymierzonego policzka. Ktoś jeszcze by pomyślał, że jesteśmy ze sobą powiązani w sposób szczególny - cierpliwie, bo musiałem pamiętać, że to z istotą niekontaktową miałem do czynienia. Odwzajemniłem to spojrzenie, nawet nie dając po sobie poznać zdziwienia, bo jakże to tak, czego on szukał we mnie, że tak świdrował, jakby chciał pogrzebać pod tą ławką?
- Dziękuję za cenną radę - grzecznie, prosto, bez ale, bez wyjaśnień, bo na co temu jasnowłosemu oszustowi moje wyjaśnienia, kwestie tak proste jak gust, że ja mam inny niż on, że ja na to inaczej patrzę. Nie będę dla niego opozycją. Drgnął mi ostrożnie blisko, bo chyba nie znał ten pan Rhydderch pojęcia zasłony, a przecież była ona między nami, oddzielała jedną twarz od drugiej. Nie mógł mnie pochłonąć, przejąć wszystko to, co do tej pory zebrałem. Nie mógł mieć tej twarzy. Oszalał. Odchrząknąłem więc cicho, położyłem mu dłoń na ramieniu i upomniałem delikatnie.
- Cenne rady, ale niepoprawnie ich udziela pan, z tej odległości. Mogę policzyć pańskie rzęsy.
Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Dzisiaj był mój dzień wolny, nie musiałem wyglądać tak jak przez większość tygodnia. Niczego Rhydderch nie powinien szukać. Uścisnęliśmy sobie dłonie iście po męsku. Dziwną miał dłoń, po raz kolejny zrozumiałem, że to takie szczegóły wprowadziły mnie w błąd. Moja dłoń przy jego wyglądała jakby miała go zaraz zmiażdżyć. Dziwne. Uścisk się skończył.
Rado, Rado, Rado. Co to za specyficzne imię? Inaczej się przecież przedstawił. No nic, nie należało dociekać, nie aż tak.
- Niech będzie Rado - odpowiedziałem po chwili i spojrzałem na polanę. Nieswojo się poczułem. Nastąpiła ulga przy zmianie tematu, więc przyjrzałem się tej dwunastce. Hipogryf był nieokrzesany, dziki. Nie stawiałbym na niego, już bardziej kupiła mnie pewna siebie biel, która leciała przed nim. Trójka.
- Nie przekonuje mnie - powiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do tego Radu. Dłonią dotknąłem swych błyszczącym w świetle włosów. Tęcza brązu z odrobiną blondu. - Jaka jest stawka?
Rudy hipogryf wściekle zaryczał i uderzył w jedynkę. Jedynka wydała z siebie ostrzegawczy dźwięk, ale walka była nierówna. Dwunastka wyprzedziła jedynkę.
- Powód wymierzonego policzka. Ktoś jeszcze by pomyślał, że jesteśmy ze sobą powiązani w sposób szczególny - cierpliwie, bo musiałem pamiętać, że to z istotą niekontaktową miałem do czynienia. Odwzajemniłem to spojrzenie, nawet nie dając po sobie poznać zdziwienia, bo jakże to tak, czego on szukał we mnie, że tak świdrował, jakby chciał pogrzebać pod tą ławką?
- Dziękuję za cenną radę - grzecznie, prosto, bez ale, bez wyjaśnień, bo na co temu jasnowłosemu oszustowi moje wyjaśnienia, kwestie tak proste jak gust, że ja mam inny niż on, że ja na to inaczej patrzę. Nie będę dla niego opozycją. Drgnął mi ostrożnie blisko, bo chyba nie znał ten pan Rhydderch pojęcia zasłony, a przecież była ona między nami, oddzielała jedną twarz od drugiej. Nie mógł mnie pochłonąć, przejąć wszystko to, co do tej pory zebrałem. Nie mógł mieć tej twarzy. Oszalał. Odchrząknąłem więc cicho, położyłem mu dłoń na ramieniu i upomniałem delikatnie.
- Cenne rady, ale niepoprawnie ich udziela pan, z tej odległości. Mogę policzyć pańskie rzęsy.
Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Dzisiaj był mój dzień wolny, nie musiałem wyglądać tak jak przez większość tygodnia. Niczego Rhydderch nie powinien szukać. Uścisnęliśmy sobie dłonie iście po męsku. Dziwną miał dłoń, po raz kolejny zrozumiałem, że to takie szczegóły wprowadziły mnie w błąd. Moja dłoń przy jego wyglądała jakby miała go zaraz zmiażdżyć. Dziwne. Uścisk się skończył.
Rado, Rado, Rado. Co to za specyficzne imię? Inaczej się przecież przedstawił. No nic, nie należało dociekać, nie aż tak.
- Niech będzie Rado - odpowiedziałem po chwili i spojrzałem na polanę. Nieswojo się poczułem. Nastąpiła ulga przy zmianie tematu, więc przyjrzałem się tej dwunastce. Hipogryf był nieokrzesany, dziki. Nie stawiałbym na niego, już bardziej kupiła mnie pewna siebie biel, która leciała przed nim. Trójka.
- Nie przekonuje mnie - powiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do tego Radu. Dłonią dotknąłem swych błyszczącym w świetle włosów. Tęcza brązu z odrobiną blondu. - Jaka jest stawka?
Rudy hipogryf wściekle zaryczał i uderzył w jedynkę. Jedynka wydała z siebie ostrzegawczy dźwięk, ale walka była nierówna. Dwunastka wyprzedziła jedynkę.
- Radu Rhydderch
Re: R. Rhydderch A. Attaway || lato 1976 Nielegalne wyścigi hipogryfów
Sro Cze 06, 2018 7:59 pm
A może Tyś sam się nim przeklął, tak marę wywołał ze złych wspomnień, pubowych westchnień alkoholem podszytych, obrazów pamięci Twojej byłej wybranki serca. Czasem przecież chcąc-nie chcąc sami na siebie taki los nieszczęsny ściągamy, myślami kotwicząc gdzieś nierozsądnie, zatrzymując się przy kimś na chwilę za długo. Ciekawe, czy gdybyś wiedział jaki będzie wynik tej krótkiej wymiany zdań uciekłbyś, czy bardziej ochoczo próbował pouczać starego, zblazowanego młodziana.
Przyglądał się więc Radu z zainteresowaniem tym wykładom, jakie Abel próbował mu odprawić, niemal jak na kazaniu mamuśki, tyle, że on przecież nie miał mamuśki i nikt mu w życiu kazań nie prawił - to swoją drogą wiele wyjaśnia patrząc przez pryzmat tego jakim jest dosadnym (by nie rzec grubiańskim) człowiekiem (chamem). Przydałoby się może, żeby tych lat dzieścia parę temu ktoś porządnie uszu mu natarł raz czy dwa razy, ale nie, całe dzieciństwo lulały go do snu tylko słodkie szepty postaci z obrazów. Kontaktu fizycznego, ani karcącego ani też nagradzającego, żadnego w sumie nie było, skąd też miał się nauczyć wiedzy tak prozaicznej jak zachowywanie dystansu czy szanowanie przestrzeni osobistej.
Uśmiechnął się promiennie na to szczególne między nimi powiązanie i machnął, ot, ręką, błahostka! Panie, czym się pan przejmujesz, chcesz jeszcze raz w papę dostać? Rhydderch rozdaje kwiaty fizycznej przemocy chętniej niż pieniądze, a należy wiedzieć, że pieniądze wydaje bardzo lekką ręką.
- Ma Pan problem, z fizyczną bliskością? - wydawał się być rozbawiony tym lekkim oporem, Attaway bowiem zdawał się odpychać go jak zawstydzona dzieweczka zalotnika, brakowało tylko rumieńca na policzkach. Wyciągnął długi palec i pogładził się pod okiem, wszystkie rzęsy, miał ich na pewno więcej niż do ilu Abel umiał liczyć! Ha, ależ mu w myślach dopiekł.
Przyglądał się potem w milczeniu hipogryfom i ich podniebnym akrobacjom, jeźdźcom o zaciętych twarzach, którzy niby tancerze na deskach teatru przy wtórach oklasków i westchnień widowni zmagali się o to, który z nich uchwyci złoty wieniec, ktory wygra wyścig, który zostanie mistrzem igrzysk.
- Szóstka jest tegorocznym faworytem. - brunatny hipogryf z szóstką na kubraczku wyglądał jednakże dość niepozornie - Ponoć wschodząca gwiazda nielegalnych wyścigów, ktoś kiedyś skrzyżował jego przodka z kelpią przez co lepiej znosi wahania wilgotności powietrza. - zapytasz skąd Radu tyle wie o wyścigach hipogryfów? Ależ to oczywiste, miał o tym książeczkę w swojej bibliotece. To przecież skarbnica wiedzy bezużytecznej. Zapytaj go za to o wszystkie planety naszego układu słonecznego to wymieni może ze trzy.
Przyglądał się więc Radu z zainteresowaniem tym wykładom, jakie Abel próbował mu odprawić, niemal jak na kazaniu mamuśki, tyle, że on przecież nie miał mamuśki i nikt mu w życiu kazań nie prawił - to swoją drogą wiele wyjaśnia patrząc przez pryzmat tego jakim jest dosadnym (by nie rzec grubiańskim) człowiekiem (chamem). Przydałoby się może, żeby tych lat dzieścia parę temu ktoś porządnie uszu mu natarł raz czy dwa razy, ale nie, całe dzieciństwo lulały go do snu tylko słodkie szepty postaci z obrazów. Kontaktu fizycznego, ani karcącego ani też nagradzającego, żadnego w sumie nie było, skąd też miał się nauczyć wiedzy tak prozaicznej jak zachowywanie dystansu czy szanowanie przestrzeni osobistej.
Uśmiechnął się promiennie na to szczególne między nimi powiązanie i machnął, ot, ręką, błahostka! Panie, czym się pan przejmujesz, chcesz jeszcze raz w papę dostać? Rhydderch rozdaje kwiaty fizycznej przemocy chętniej niż pieniądze, a należy wiedzieć, że pieniądze wydaje bardzo lekką ręką.
- Ma Pan problem, z fizyczną bliskością? - wydawał się być rozbawiony tym lekkim oporem, Attaway bowiem zdawał się odpychać go jak zawstydzona dzieweczka zalotnika, brakowało tylko rumieńca na policzkach. Wyciągnął długi palec i pogładził się pod okiem, wszystkie rzęsy, miał ich na pewno więcej niż do ilu Abel umiał liczyć! Ha, ależ mu w myślach dopiekł.
Przyglądał się potem w milczeniu hipogryfom i ich podniebnym akrobacjom, jeźdźcom o zaciętych twarzach, którzy niby tancerze na deskach teatru przy wtórach oklasków i westchnień widowni zmagali się o to, który z nich uchwyci złoty wieniec, ktory wygra wyścig, który zostanie mistrzem igrzysk.
- Szóstka jest tegorocznym faworytem. - brunatny hipogryf z szóstką na kubraczku wyglądał jednakże dość niepozornie - Ponoć wschodząca gwiazda nielegalnych wyścigów, ktoś kiedyś skrzyżował jego przodka z kelpią przez co lepiej znosi wahania wilgotności powietrza. - zapytasz skąd Radu tyle wie o wyścigach hipogryfów? Ależ to oczywiste, miał o tym książeczkę w swojej bibliotece. To przecież skarbnica wiedzy bezużytecznej. Zapytaj go za to o wszystkie planety naszego układu słonecznego to wymieni może ze trzy.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|