- Greg Avery
17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Nie Gru 03, 2017 1:27 am
I to niby miał być jego koniec? Tyle lat w podróży, by teraz rozedrzeć się w tej pętli czasu, o którą obijała się rozpadająca machina. W jakimś stopniu się już z tym nawet pogodził — mógł po prostu zostać tam gdzie był, nie ustawiać parametrów w pośpiechu, nie skakać tak daleko. Ale tacy jak oni nie znali umiaru. Potrzeba przekraczania granic to choroba nieuleczalna, nie można tak po prostu przestać. To właśnie miało dzisiejszego dnia stać się ostatecznym końcem dla całej tej maskarady jaką sobie urządził. Tak, to koniec, ale z jakim pięknym finiszem...!
Mniej więcej w tym momencie Greg Avery uderzył twarzą o grunt.
Dłuższą chwilę zajęło mu zrozumienie co się właśnie stało. Jakiś złom wypadł jeszcze z wirów i iskier kończących pracę za jego plecami, by z dość dużą siłą wygrzmocić o beton. Gdzieś z tyłu głowy przeleciała mu myśl, że cieszy się z faktu nie oberwania tym żelastwem w łeb, po czym spróbował dźwignąć obolałe ciało na równe nogi. Wtedy zorientował się, iż płonie. Nie cały, (to byłaby już przesada i żart od losu, którego nikt na jego miejscu nie byłby już w stanie ścierpieć!) ale uświadczyły tego niektóre elementy garderoby.
— Mon Dieu! — zaskowyczał, zrzucając z siebie dymiący płaszcz i próbując klepaniem dogasić powiększającą się dziurę na spodniach. — Je déteste la vie. Ma vie est une horreur! D'où vient ce mal?!
Nim doszedł do wniosku, że jest już bezpieczny od ognia, zdążył jeszcze w dziwnej pozie zauważyć, że widzi go jakaś dziewczyna. Wyglądała jak chodząca śmierć. Personifikacja samej śmierci wymieszanej z nastoletnią potrzebą buntu i jakąś niezaprzeczalną nutką goryczy, ale nie miał zamiaru teraz się jej przyglądać i rozwodzić nad tym być by mogła, kim nie jest i kim nie będzie. Spróbował przybrać jakąś normalną pozę. Naturalną, niegłupią. Nijak się to miało do jego aktualnej aparycji — zwykle eleganckie włosy były przypalone, kaszkiet gdzieś zgubił, twarz zakrwawiona i brudna od starcia z podłożem, no i... płonący płaszcz.
— D'où vient ce mal!!! — zawył raz jeszcze, próbując ugasić powiększający się na nim pożar bezsensownym tupaniem w płonącą część. Mimo obmacywania się po całym ciele nie mógł znaleźć nigdzie swojej różdżki. Gdzie on w ogóle był?! To jeszcze Francja?!
— Où suis-je? — Aż pokazał na tę Rockers palcem, żeby wiedziała — mówi do niej!
Mniej więcej w tym momencie Greg Avery uderzył twarzą o grunt.
Dłuższą chwilę zajęło mu zrozumienie co się właśnie stało. Jakiś złom wypadł jeszcze z wirów i iskier kończących pracę za jego plecami, by z dość dużą siłą wygrzmocić o beton. Gdzieś z tyłu głowy przeleciała mu myśl, że cieszy się z faktu nie oberwania tym żelastwem w łeb, po czym spróbował dźwignąć obolałe ciało na równe nogi. Wtedy zorientował się, iż płonie. Nie cały, (to byłaby już przesada i żart od losu, którego nikt na jego miejscu nie byłby już w stanie ścierpieć!) ale uświadczyły tego niektóre elementy garderoby.
— Mon Dieu! — zaskowyczał, zrzucając z siebie dymiący płaszcz i próbując klepaniem dogasić powiększającą się dziurę na spodniach. — Je déteste la vie. Ma vie est une horreur! D'où vient ce mal?!
Nim doszedł do wniosku, że jest już bezpieczny od ognia, zdążył jeszcze w dziwnej pozie zauważyć, że widzi go jakaś dziewczyna. Wyglądała jak chodząca śmierć. Personifikacja samej śmierci wymieszanej z nastoletnią potrzebą buntu i jakąś niezaprzeczalną nutką goryczy, ale nie miał zamiaru teraz się jej przyglądać i rozwodzić nad tym być by mogła, kim nie jest i kim nie będzie. Spróbował przybrać jakąś normalną pozę. Naturalną, niegłupią. Nijak się to miało do jego aktualnej aparycji — zwykle eleganckie włosy były przypalone, kaszkiet gdzieś zgubił, twarz zakrwawiona i brudna od starcia z podłożem, no i... płonący płaszcz.
— D'où vient ce mal!!! — zawył raz jeszcze, próbując ugasić powiększający się na nim pożar bezsensownym tupaniem w płonącą część. Mimo obmacywania się po całym ciele nie mógł znaleźć nigdzie swojej różdżki. Gdzie on w ogóle był?! To jeszcze Francja?!
— Où suis-je? — Aż pokazał na tę Rockers palcem, żeby wiedziała — mówi do niej!
- Caroline Rockers
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Nie Gru 03, 2017 3:02 am
To mógł być jego koniec. Nie wiedział, że z czasem nie powinno się bawić, że to przypomina dawanie małemu dziecku różdżki i oczekiwanie, że sobie nie poparzy przypadkiem rączek? Choć na poparzeniach pewnie by się nie skończyło. Był bardzo lekkomyślnym młodym panem, nieodpowiedzialnym i może wyjątkowo pysznym.
Nie wolno takich rzeczy robić, panie nieznajomy.
Pewnie gdyby widziała ten kulminacyjny moment od początku do końca, gdyby miała przy sobie aparat to uwieczniłaby tę chwilę dla siebie, by w chwilach wielkiego zirytowania móc sobie spoglądać na ten ujmujący upadek. Teatralny wręcz. Zanim jednak zwróciła na to widowisko uwagę, była pogrążona w swych myślach i bardzo powierzchownych, niedorzecznych problemach. Na przykład jej problemem było to by ktoś jej przypadkiem nie dotknął, nie szturchnął choćby kawałeczkiem swojego ciała - dotyk był czymś zabronionym, absolutnie obrzydliwym, co w takim tłumie nie było najłatwiejszą rzeczą, zwłaszcza na ulicy Pokątnej. Zmarszczyła swój nos na zapach smażonego mięsa, pochodzący od czarodzieja przed nią, który wymieszał się z zapachem jakimiś intensywnie kwiatowymi perfumami kobiety, która co chwilę chichotała, jakby oberwała zaklęciem rozśmieszającym.
- Merlinie... - mruknęła niezadowolona, tworząc ze swoich ust cienką kreskę. W końcu kilka osób się zatrzymało, zaczynając gorączkowo między sobą szeptać i na coś wskazywać. Caroline jakoś się przepchała, bo przecież nie będzie stać i wdychać tę irytującą zapachową mieszankę, poza tym chciała jak najszybciej dokupić kilka rzeczy, a następnie pójść się czegoś napić. Sprzedała kilka "cichych" łokci, przemknęła między czarodziejami, których część zaczęła zawracać i skupiła się na źródle hałasu. Najpierw jej chmurne tęczówki spoczęły na jakimś żelastwie, a następnie na chudym, dziwacznym czarodzieju, który się palił i chyba nawdychał się za dużo eliksiru szaleństwa albo głupoty - zależy jak się na to spojrzy.
Wyglądał na jakiegoś nędzarza albo ulicznego aktora, może był i tym i tym? Caroline nie miała jednak ochoty się przekonywać. Ludzie ruszyli i ona też, stwierdzając, że i tak występ nie był zbyt imponujący. Usłyszała jednak francuski i automatycznie jej myśli pomknęły do cholernego praktykanta Transmutacji. Aż zacisnęła jedną dłoń w pięść, mając ochotę temu francuskiemu żebrakowi przywalić by się zamknął. Znowu się zatrzymała, tym razem bliżej tego przebierańca, przyglądając się mu jakby był czymś absurdalnie wkurzającym. To przez ten francuski. Nie rozumiała francuskiego, a przez Louvela jeszcze bardziej ją ten język odpychał. Zmarszczyła oczy, kiedy cudzoziemiec zwrócił się do niej, założyła ręce na klatce piersiowej i cicho prychnęła. Jak nic pewnie chciał by rzuciła mu jakieś pieniądze pod nogi, bo potrzebował na eliksiry zdrowotne. Jeszcze czego! I ten pożar tak naprawdę był dla zmyłki by nabrać jakichś idiotów, że niby los mu nie sprzyja i jakąś klątwę zesłał. Massimo ostrzegał ich przed takimi naciągaczami, zresztą Caroline ogólnie nie była naiwna.
- Nie mam żadnych knu-tów ani sy-kli - powiedziała głośno do niego, ale pewnie i tak jej nie zrozumie. Wyciągnęła jeszcze różdżkę i po krótkiej chwili namysłu rzuciła niewerbalnie Aquamenti, żeby tak nie śmierdziało.
Jeśli to ma być ta 'nowa' forma sztuki to ona właśnie stała się baletnicą.
Nie wolno takich rzeczy robić, panie nieznajomy.
Pewnie gdyby widziała ten kulminacyjny moment od początku do końca, gdyby miała przy sobie aparat to uwieczniłaby tę chwilę dla siebie, by w chwilach wielkiego zirytowania móc sobie spoglądać na ten ujmujący upadek. Teatralny wręcz. Zanim jednak zwróciła na to widowisko uwagę, była pogrążona w swych myślach i bardzo powierzchownych, niedorzecznych problemach. Na przykład jej problemem było to by ktoś jej przypadkiem nie dotknął, nie szturchnął choćby kawałeczkiem swojego ciała - dotyk był czymś zabronionym, absolutnie obrzydliwym, co w takim tłumie nie było najłatwiejszą rzeczą, zwłaszcza na ulicy Pokątnej. Zmarszczyła swój nos na zapach smażonego mięsa, pochodzący od czarodzieja przed nią, który wymieszał się z zapachem jakimiś intensywnie kwiatowymi perfumami kobiety, która co chwilę chichotała, jakby oberwała zaklęciem rozśmieszającym.
- Merlinie... - mruknęła niezadowolona, tworząc ze swoich ust cienką kreskę. W końcu kilka osób się zatrzymało, zaczynając gorączkowo między sobą szeptać i na coś wskazywać. Caroline jakoś się przepchała, bo przecież nie będzie stać i wdychać tę irytującą zapachową mieszankę, poza tym chciała jak najszybciej dokupić kilka rzeczy, a następnie pójść się czegoś napić. Sprzedała kilka "cichych" łokci, przemknęła między czarodziejami, których część zaczęła zawracać i skupiła się na źródle hałasu. Najpierw jej chmurne tęczówki spoczęły na jakimś żelastwie, a następnie na chudym, dziwacznym czarodzieju, który się palił i chyba nawdychał się za dużo eliksiru szaleństwa albo głupoty - zależy jak się na to spojrzy.
Wyglądał na jakiegoś nędzarza albo ulicznego aktora, może był i tym i tym? Caroline nie miała jednak ochoty się przekonywać. Ludzie ruszyli i ona też, stwierdzając, że i tak występ nie był zbyt imponujący. Usłyszała jednak francuski i automatycznie jej myśli pomknęły do cholernego praktykanta Transmutacji. Aż zacisnęła jedną dłoń w pięść, mając ochotę temu francuskiemu żebrakowi przywalić by się zamknął. Znowu się zatrzymała, tym razem bliżej tego przebierańca, przyglądając się mu jakby był czymś absurdalnie wkurzającym. To przez ten francuski. Nie rozumiała francuskiego, a przez Louvela jeszcze bardziej ją ten język odpychał. Zmarszczyła oczy, kiedy cudzoziemiec zwrócił się do niej, założyła ręce na klatce piersiowej i cicho prychnęła. Jak nic pewnie chciał by rzuciła mu jakieś pieniądze pod nogi, bo potrzebował na eliksiry zdrowotne. Jeszcze czego! I ten pożar tak naprawdę był dla zmyłki by nabrać jakichś idiotów, że niby los mu nie sprzyja i jakąś klątwę zesłał. Massimo ostrzegał ich przed takimi naciągaczami, zresztą Caroline ogólnie nie była naiwna.
- Nie mam żadnych knu-tów ani sy-kli - powiedziała głośno do niego, ale pewnie i tak jej nie zrozumie. Wyciągnęła jeszcze różdżkę i po krótkiej chwili namysłu rzuciła niewerbalnie Aquamenti, żeby tak nie śmierdziało.
Jeśli to ma być ta 'nowa' forma sztuki to ona właśnie stała się baletnicą.
- Greg Avery
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Nie Gru 03, 2017 12:43 pm
Byli na świecie ludzie, którym można było skakać po głowie, a oni cię jeszcze za to przeprosili. Byli też tacy, ktorych lepiej było nie dotykać bez pozwolenia, bo nie odgryzą ci tylko palca, ale też rękę, nogę, rodzinę i chęci do dalszego życia. Greg stwierdził więc w myślach, że ten czarnowłosy imbecyl, który popisał się dzisiaj skrajną tępotą i brakiem zdolności wykorzystania resztek tkanek mózgowych, powinien nauczyć się odróżniać jednych od drugich. Ale na to było już za późno. Już potraktowała GO jak ścierwo, już śmiała popełnić ten jeden, karygodny błąd — istniała w sposób, który mu nie odpowiadał. Oj tak, było kiedyś wiele takich osób, ale teraz... gryźli piach polegli w wielkiej wojnie, z jego ręki, tak jak ona dzisiaj.
— Avad... — Potrzeba było dotknąć się z boku jeszcze raz, by wyczuć podłużny, drewniany przedmiot. Błyskawicznie znalazł się on w dłoni Francuza i został wycelowany w twarz Caroline Rockers, w akompaniamencie błysku zieleni, ale ten zniknął szybko. Bo do rzucającego zaklęcie coś dotarło — uległ pod wpływem spojrzeń gapiów, protekcyjne wyciągających swoje różdżki.
Schował więc swoją na powrót do kieszeni, ale nie spuszczał Ślizgonki z oczu. Nie, on szedł w jej kierunku ze śmiercią wypisaną na twarzy i po angielsku, chociaż z mocnym rodzimym akcentem wysyczał:
— Odpowiesz na moje pytania dziewczyno, albo przy następnym spotkaniu zamienię cię w warzywo. Będziesz do końca życia błagała o śmierć, kiedy opiekunka wyciera ci zasraną dupę w domu opieki.
To mówiąc nie czekając zniknął w jednej z ciemniejszych uliczek, chcąc uniknąć groźnych spojrzeń i wzywania stróżów prawa. Jeżeli za bliskich mu czasów pewne inkantacje były nielegalne, to wolał nie wiedzieć co ci idioci wymyślili dzisiaj. Od Rockers zależało czy z czystej ciekawości pójdzie za nim, czy podpisze swój wyrok połowicznej śmierci, wypisany przez obcego jej mężczyznę. Ciężko było określić jego wiek, prawdopodobnie przez wąsy i strzępki zarostu, niemodne już od wielu, wielu lat. Nie znała go, był tylko pryszczem w tłumie. Brudnym pryszczem.
— Avad... — Potrzeba było dotknąć się z boku jeszcze raz, by wyczuć podłużny, drewniany przedmiot. Błyskawicznie znalazł się on w dłoni Francuza i został wycelowany w twarz Caroline Rockers, w akompaniamencie błysku zieleni, ale ten zniknął szybko. Bo do rzucającego zaklęcie coś dotarło — uległ pod wpływem spojrzeń gapiów, protekcyjne wyciągających swoje różdżki.
Schował więc swoją na powrót do kieszeni, ale nie spuszczał Ślizgonki z oczu. Nie, on szedł w jej kierunku ze śmiercią wypisaną na twarzy i po angielsku, chociaż z mocnym rodzimym akcentem wysyczał:
— Odpowiesz na moje pytania dziewczyno, albo przy następnym spotkaniu zamienię cię w warzywo. Będziesz do końca życia błagała o śmierć, kiedy opiekunka wyciera ci zasraną dupę w domu opieki.
To mówiąc nie czekając zniknął w jednej z ciemniejszych uliczek, chcąc uniknąć groźnych spojrzeń i wzywania stróżów prawa. Jeżeli za bliskich mu czasów pewne inkantacje były nielegalne, to wolał nie wiedzieć co ci idioci wymyślili dzisiaj. Od Rockers zależało czy z czystej ciekawości pójdzie za nim, czy podpisze swój wyrok połowicznej śmierci, wypisany przez obcego jej mężczyznę. Ciężko było określić jego wiek, prawdopodobnie przez wąsy i strzępki zarostu, niemodne już od wielu, wielu lat. Nie znała go, był tylko pryszczem w tłumie. Brudnym pryszczem.
- Caroline Rockers
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Sob Gru 16, 2017 9:09 pm
Zaprawdę smutnym i godnym pożałowania był człowiek, który dzielił ludzi tylko na dwie grupy. Źle. Że robił to w taki sposób. Rockers bowiem sądziła, że właściwie wszyscy zmieszczą się spokojnie w jednym worku, za wyjątkiem tych jednostek, które wyróżniały się w sposób niewiarygodny - i tak, ona też siebie uznawała za kogoś, kto się wyróżnia. Może nawet była jedyna? Właśnie taka arogancka była, taka pewna. Ale... jeśli wolał trzymać się tego swojego podziału to zdecydowanie wliczała się do tych, którzy zagryzą, rozszarpią dane istnienie na strzępy, powoli i bez litości.
Popełniła i co z tego? Był jak ścierwo, wyglądał i zachowywał się tak, myśląc, że ktoś - a dokładnie ona - zrozumie ten jego bełkot i ruszy z uśmiechem by mu pomóc. Pojawił się znikąd i liczył, że dostosuje się do jego zasad - był albo naiwny i głupi albo zwyczajnie niepełnosprawny umysłowo. Poprawiła swoją czarną szatę z drobnymi czerwonymi zdobieniami, czekając aż ten obskurny bezdomny się uspokoi. Nie interesowali ją gapie, już nie, w obliczu tego zielonego światła. Na to zwróciła uwagę i jej różdżka automatycznie została wymierzona w tors mężczyzny.
- Na twoim miejscu bym uważała na swoje słowa i czyny, włóczęgo - wyszeptała cicho i chłodno, zapominając na chwilę o tym, że to 'coś' mówiło po francusku. Ludzie ruszyli przed siebie, gdy tylko różdżka nieznajomego została schowana, a pożar zniknął. Nadal było brudno na ulicy i ktoś głośno się skarżył, że należałoby to posprzątać, ale nikt za bardzo z tym nic nie robił; pewnie czekano na odpowiednie służby sprzątające. Uniosła brew na wyraz jego twarzy i groźby. Oho! Jednak potrafił mówić po angielsku!
Chyba go zdrowo pojebało, że jej groził, ale cóż, nie zamierzała na razie dać mu tego do zrozumienia. Przynajmniej nie na widoku, choć mało brakowało a wybuchnęłaby śmiechem.
Zabawny robaczek.
Oczywiście, że go nie znała, mało uwagi poświęcała otoczeniu, jeśli nie miała takiej potrzeby, a taka potrzeba występowała bardzo rzadko, może raz na pół roku. Wieku też nie zamierzała zgadywać, wystarczyło jej tylko to jak wyglądał i śmierdział. Pewnie zignorowałaby jego słowa i zaproszenie do ciemnego zaułku, gdyby nie to, że miał różdżkę i to całkiem sprawną, co było dość nietypowe jak na zwykłego pana Jacka z Pokątnej, co próbuje ci wcisnąć stare, zaropiałe mandragory. Poza tym nie mogła się doczekać by go wyśmiać i wcisnąć mu jakieś zgniłe warzywo w usta by w końcu się zamknął. Przynajmniej przestał mówić do niej po francusku. Bez pośpiechu, nie mając zamiaru chować różdżki, poszła za nim, aż znalazła się w mrocznej uliczce, gdzie często po zmroku można było spotkać ćpunów z Nokturnu. Oparła się jedną ręką o kamienną ścianę, patrząc na niego beznamiętnie.
- Mów o co chodzi, dziadzie.
Popełniła i co z tego? Był jak ścierwo, wyglądał i zachowywał się tak, myśląc, że ktoś - a dokładnie ona - zrozumie ten jego bełkot i ruszy z uśmiechem by mu pomóc. Pojawił się znikąd i liczył, że dostosuje się do jego zasad - był albo naiwny i głupi albo zwyczajnie niepełnosprawny umysłowo. Poprawiła swoją czarną szatę z drobnymi czerwonymi zdobieniami, czekając aż ten obskurny bezdomny się uspokoi. Nie interesowali ją gapie, już nie, w obliczu tego zielonego światła. Na to zwróciła uwagę i jej różdżka automatycznie została wymierzona w tors mężczyzny.
- Na twoim miejscu bym uważała na swoje słowa i czyny, włóczęgo - wyszeptała cicho i chłodno, zapominając na chwilę o tym, że to 'coś' mówiło po francusku. Ludzie ruszyli przed siebie, gdy tylko różdżka nieznajomego została schowana, a pożar zniknął. Nadal było brudno na ulicy i ktoś głośno się skarżył, że należałoby to posprzątać, ale nikt za bardzo z tym nic nie robił; pewnie czekano na odpowiednie służby sprzątające. Uniosła brew na wyraz jego twarzy i groźby. Oho! Jednak potrafił mówić po angielsku!
Chyba go zdrowo pojebało, że jej groził, ale cóż, nie zamierzała na razie dać mu tego do zrozumienia. Przynajmniej nie na widoku, choć mało brakowało a wybuchnęłaby śmiechem.
Zabawny robaczek.
Oczywiście, że go nie znała, mało uwagi poświęcała otoczeniu, jeśli nie miała takiej potrzeby, a taka potrzeba występowała bardzo rzadko, może raz na pół roku. Wieku też nie zamierzała zgadywać, wystarczyło jej tylko to jak wyglądał i śmierdział. Pewnie zignorowałaby jego słowa i zaproszenie do ciemnego zaułku, gdyby nie to, że miał różdżkę i to całkiem sprawną, co było dość nietypowe jak na zwykłego pana Jacka z Pokątnej, co próbuje ci wcisnąć stare, zaropiałe mandragory. Poza tym nie mogła się doczekać by go wyśmiać i wcisnąć mu jakieś zgniłe warzywo w usta by w końcu się zamknął. Przynajmniej przestał mówić do niej po francusku. Bez pośpiechu, nie mając zamiaru chować różdżki, poszła za nim, aż znalazła się w mrocznej uliczce, gdzie często po zmroku można było spotkać ćpunów z Nokturnu. Oparła się jedną ręką o kamienną ścianę, patrząc na niego beznamiętnie.
- Mów o co chodzi, dziadzie.
- Greg Avery
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Wto Kwi 17, 2018 2:34 pm
Greg przeczesał palcami włosy i spojrzał na Rockers z wyższością, czego nawet w obliczu sytuacji w jakiej się znaleźli nie uznał za ani trochę przesadzone. Wielkie ego, stale rosnące poczucie własnej wartości, które (gdyby żyło) mogłoby teraz zadeptać pół Pokątnej, kompletny brak szacunku dla innych... tylko które z nich teraz opisuję? Wydawało się, że w pewnym stopniu nadawali na tych samych falach, ale błysk szaleństwa w oczach Francuza skutecznie odganiał od tej myśli. Ciężko go było porównać do kogokolwiek innego, niemożliwym było osiągnąć to co on, bo już by o tym wiedział. Czuł się po prostu lepszy i wszystko co do tej pory przyswoił mu na to w jego mniemaniu pozwalało.
Dziadzie. To było dobre słowo. Od wielu lat błagał niebiosa, aby mógł słyszeć je częściej, ale nawet wąsy nie potrafiły zamaskować tego, że twarz miał młodą. Zbyt młodą, aby dźwigać ciężar czasu jaki nosił na plecach. Właściwie, to osoba postronna (no, może gdyby Avery nie miał małego wypadku kilka minut temu) mogłaby śmiało uznać, że on i Rockers byli w podobnym wieku. Ale czy faktycznie była to prawda?
— Powiedzmy, że trochę się ostatnio zagubiłem — zaczął, nie biorąc pod uwagę tego, że dziewczyna postrzegała go w tym momencie jako żebraka i przeciągając i tak idiotyczną rozmowę wcale nie sprawiał wrażenia poważniejszego. Ba, Rockers nie potrzebowała ciętego charakteru, aby zgasić go i uciec. Właściwie, to chyba tylko jej podejście do rzeczywistości mogło sprawić, że nie odejdzie w swoją stronę. — Który mamy rok?
Pytał o to tak często, że powoli przestawało brzmieć absurdalnie.
— I co ważniejsze — czy wiesz gdzie widziano ostatnio Gellerta Grindelwalda?
Dziadzie. To było dobre słowo. Od wielu lat błagał niebiosa, aby mógł słyszeć je częściej, ale nawet wąsy nie potrafiły zamaskować tego, że twarz miał młodą. Zbyt młodą, aby dźwigać ciężar czasu jaki nosił na plecach. Właściwie, to osoba postronna (no, może gdyby Avery nie miał małego wypadku kilka minut temu) mogłaby śmiało uznać, że on i Rockers byli w podobnym wieku. Ale czy faktycznie była to prawda?
— Powiedzmy, że trochę się ostatnio zagubiłem — zaczął, nie biorąc pod uwagę tego, że dziewczyna postrzegała go w tym momencie jako żebraka i przeciągając i tak idiotyczną rozmowę wcale nie sprawiał wrażenia poważniejszego. Ba, Rockers nie potrzebowała ciętego charakteru, aby zgasić go i uciec. Właściwie, to chyba tylko jej podejście do rzeczywistości mogło sprawić, że nie odejdzie w swoją stronę. — Który mamy rok?
Pytał o to tak często, że powoli przestawało brzmieć absurdalnie.
— I co ważniejsze — czy wiesz gdzie widziano ostatnio Gellerta Grindelwalda?
- Caroline Rockers
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Pon Kwi 30, 2018 2:29 am
Znała to spojrzenie. Zawsze znajdowali się tacy śmiałkowie, co próbowali jej wcisnąć tanie gówno, nieważne czy owinięte w złoto, srebro czy śmierdzący spalenizną materiał. Nie miał prawa oddychać, a co dopiero tak na nią patrzeć.
Przecież ona była ucieleśnieniem niewinności!
Cóż, nie uważała siebie samej jako przesadzonej. Znała ograniczenia człowieczego ciała, więc tworzyła swój świat. Systematycznie. Tam mogła być bez problemu istotą wyższą i dzięki temu próbować przenieść tamte zasady tutaj. Mogła się założyć o całe bogactwo świata, że posiadała w sobie mniej tolerancji do rodzaju ludzkiego niż on, tani żebrak.
Och? Szaleństwo? No proszę!
Mogłaby pokazać coś więcej niż krótki błysk, co zgaśnie bardzo łatwo i szybko. Cały kalejdoskop by mu pokazała, gwiazdy o niego roztrzaskała! Ale... po co? Nie miała zamiaru tak łatwo marnować sił, rozpraszać burzowych chmur w swoich oczach w imię czegoś tak bezsensownego. Nawet jeśli potencjalne przyłożenie jego twarzy do chodnika mogło poprawić jej humor i wynagrodzić tak karygodne marnowanie czasu na śmiecia. Tak, dokładnie tak. Nieznajomy był śmieciem, był taki jak reszta, jak inne kreatury chodzące po świecie.
Nie doceniała go.
Miał nietypowe preferencje. To pewnie kwestia tego czystokrwistego pochodzenia. Jak nic. Jak tak dalej pójdzie to będzie mogła dorabiać sobie jako wróżbitka. Interes pieprzonego życia. Nie przygotował się odpowiednio na wizytę! Gdzie świeżo wygrzebana szata z kosza? Zabawkowa różdżka? Zarost prawdziwego mężczyzny, typowego Jacka Jonesa? Zawiódł okropnie. Nawet blizn i zmarszczek nie było widać - a może to ten pył na paskudnym ryju tak zajebiście działał?
A odpowiedź to... ABSOLUTNIE NIE!
Dziad pozostanie dziadem. Chwalmy Salazara.
W pewnym momencie zaczęła butem wybijać rytm, unosząc jedną brew. Strasznie poważny człowiek i wcale nie chory psychicznie. Absolutnie. Te zmiany zachowania nie świadczyły o niczym, nie? Chwila. Że co? Że jaki rok? Czy on sobie kpi? Naćpał się, nachlał gorzały wylewanej ze Zgniłego Jabłka? Postukała się trochę po głowie.
- Dziadzie... - zaczęła, ale nie skończyła, bo padło jeszcze ciekawsze pytanie. - Na Pokątnej. Karmił ptaszki. Wiersze recytował o cycatej olbrzymce.
Palnęła. Od razu. Bez przemyślenia, bez uknucia szalenie sprytnego planu. To było tak absurdalne, że zareagowała automatycznie. Arogancko. Ironicznie.
- Ja wiem, musiałeś sobie nieźle łyknąć albo powciągać jakieś odchody magicznego szczura, ale że aż tak? O Grindelwaldzie się nie mówi już dawno. Nie wiem, znajdź sobie jakieś stare gazety czy coś, bo to już przeszło i nie wróci - może z tego wszystkiego wyciągnęła z kieszeni pomiętego papierosa i odpaliła od różdżki. Mały płomień, nic wielkiego. Zaciągnęła się, chowając różdżkę za pasem. W razie czego. - Jest 1978 i lepiej to sobie wbij do głowy i zrób coś ze sobą.
Przecież ona była ucieleśnieniem niewinności!
Cóż, nie uważała siebie samej jako przesadzonej. Znała ograniczenia człowieczego ciała, więc tworzyła swój świat. Systematycznie. Tam mogła być bez problemu istotą wyższą i dzięki temu próbować przenieść tamte zasady tutaj. Mogła się założyć o całe bogactwo świata, że posiadała w sobie mniej tolerancji do rodzaju ludzkiego niż on, tani żebrak.
Och? Szaleństwo? No proszę!
Mogłaby pokazać coś więcej niż krótki błysk, co zgaśnie bardzo łatwo i szybko. Cały kalejdoskop by mu pokazała, gwiazdy o niego roztrzaskała! Ale... po co? Nie miała zamiaru tak łatwo marnować sił, rozpraszać burzowych chmur w swoich oczach w imię czegoś tak bezsensownego. Nawet jeśli potencjalne przyłożenie jego twarzy do chodnika mogło poprawić jej humor i wynagrodzić tak karygodne marnowanie czasu na śmiecia. Tak, dokładnie tak. Nieznajomy był śmieciem, był taki jak reszta, jak inne kreatury chodzące po świecie.
Nie doceniała go.
Miał nietypowe preferencje. To pewnie kwestia tego czystokrwistego pochodzenia. Jak nic. Jak tak dalej pójdzie to będzie mogła dorabiać sobie jako wróżbitka. Interes pieprzonego życia. Nie przygotował się odpowiednio na wizytę! Gdzie świeżo wygrzebana szata z kosza? Zabawkowa różdżka? Zarost prawdziwego mężczyzny, typowego Jacka Jonesa? Zawiódł okropnie. Nawet blizn i zmarszczek nie było widać - a może to ten pył na paskudnym ryju tak zajebiście działał?
A odpowiedź to... ABSOLUTNIE NIE!
Dziad pozostanie dziadem. Chwalmy Salazara.
W pewnym momencie zaczęła butem wybijać rytm, unosząc jedną brew. Strasznie poważny człowiek i wcale nie chory psychicznie. Absolutnie. Te zmiany zachowania nie świadczyły o niczym, nie? Chwila. Że co? Że jaki rok? Czy on sobie kpi? Naćpał się, nachlał gorzały wylewanej ze Zgniłego Jabłka? Postukała się trochę po głowie.
- Dziadzie... - zaczęła, ale nie skończyła, bo padło jeszcze ciekawsze pytanie. - Na Pokątnej. Karmił ptaszki. Wiersze recytował o cycatej olbrzymce.
Palnęła. Od razu. Bez przemyślenia, bez uknucia szalenie sprytnego planu. To było tak absurdalne, że zareagowała automatycznie. Arogancko. Ironicznie.
- Ja wiem, musiałeś sobie nieźle łyknąć albo powciągać jakieś odchody magicznego szczura, ale że aż tak? O Grindelwaldzie się nie mówi już dawno. Nie wiem, znajdź sobie jakieś stare gazety czy coś, bo to już przeszło i nie wróci - może z tego wszystkiego wyciągnęła z kieszeni pomiętego papierosa i odpaliła od różdżki. Mały płomień, nic wielkiego. Zaciągnęła się, chowając różdżkę za pasem. W razie czego. - Jest 1978 i lepiej to sobie wbij do głowy i zrób coś ze sobą.
- Greg Avery
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Sob Maj 12, 2018 12:12 pm
Avery teatralnie zacisnął pięść na wieść o tym, że wszystko o co walczył jeszcze przed chwilą... było dzisiaj kupą popiołu i wspomnieniem pogardzanym przez jakąś małolatę. Bo ta wojna wciąż w nim żyła! Jeszcze kilka minut temu walczył o lepszą przyszłość dla takich jak ona. A teraz... pozostała mu gorycz po porażce. Czuł się obco, a uświadomiony jak bardzo pomylił się w swoich obliczeniach zamarł na moment i odwrócił do Rockers plecami. Oderwał z rękawa kawałek zwisającego, przypalonego jakimś zaklęciem materiału i rzucił go na ziemię.
Normalny człowiek zapewne by tego nie zrobił, bo cała aparycja Caroline mówiła otwarcie, że nie obawiała się wcale dźgnięcia kogoś nożem w plecy dla samej satysfakcji patrzenia jak gaśnie życie...
No ale, przecież bez odwrócenia się na pięcie i spojrzenia prosto w jej oczy, kiedy zaciągała się papieroskiem i myślała o dupie maryni, bez tego uniesienia rąk i szaleńczego śmiechu, co to by był za teatralny gest?! Zamarł na moment w tej pozycji, po czym wskazał na nią palcem.
— Zamiast godziny... sześćdziesiąt lat? Tyle wystarczyło, żeby te promugolskie zwierzęta zaprzepaściły szansę na lepszą rzeczywistość...
Złapał się za głowę. Prezydentem w tym kraju już nie zostanie.
— Jak się nazywasz, młoda damo?
Znów otwarcie zignorował fakt, że wyglądali jakby byli w dość zbliżonym wieku.
Normalny człowiek zapewne by tego nie zrobił, bo cała aparycja Caroline mówiła otwarcie, że nie obawiała się wcale dźgnięcia kogoś nożem w plecy dla samej satysfakcji patrzenia jak gaśnie życie...
No ale, przecież bez odwrócenia się na pięcie i spojrzenia prosto w jej oczy, kiedy zaciągała się papieroskiem i myślała o dupie maryni, bez tego uniesienia rąk i szaleńczego śmiechu, co to by był za teatralny gest?! Zamarł na moment w tej pozycji, po czym wskazał na nią palcem.
— Zamiast godziny... sześćdziesiąt lat? Tyle wystarczyło, żeby te promugolskie zwierzęta zaprzepaściły szansę na lepszą rzeczywistość...
Złapał się za głowę. Prezydentem w tym kraju już nie zostanie.
— Jak się nazywasz, młoda damo?
Znów otwarcie zignorował fakt, że wyglądali jakby byli w dość zbliżonym wieku.
- Caroline Rockers
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Sob Maj 26, 2018 7:45 pm
Czasy się zmieniały, teraz w czarodziejskim radiu grała inna muzyka, pojawiały się często ostrzejsze nuty obok tych disco od których Rockers często dostawała odruchu wymiotnego. Tego zwyczajnie nie dało się słuchać. Po co jednak w ogóle dziad o cokolwiek walczył? Po co się starał? Co, sądził że to coś zmieni, że to przejęcie władzy przez Grindelwalda x czasu temu spowoduje, że Anglia i czystokrwiści będą żyli jak pączki w maśle? Nie powinien się aż tak tym przejmować, to już historia, a i ona... cóż gardziła praktycznie wszystkim. Taki urok, nie? Takich jak ona.
No proszę cię, dziadzie, ze ja nie potrafię sama o to walczyć? Za kogo mnie uważasz? Absurdalny mały człowieczek, który sam siebie nie potrafi obronić a zaczyna pieprzyć o jakichś ideałach.
Uniosła jedną brew sceptycznie na widok jego postawy i może przez chwilę widziała nawet tę twarz pogrążoną w cieniu. Uśmiechnęła się zimno do jego pleców, wypuszczając dym, który chwilę wcześniej znajdował się w jej płucach.
Nieostrożny i głupiutki, pomimo wyciągania dobrych wniosków. Jaka strata. Dźgnąć czy jednak nie? Niech nie uważa, że jest nie wiadomo kim, że nie potraktowała go tak jak powinna, że nie patrzyła jak upada, jak czołga się po brudnej ulicy, prosząc o litość. Musiała mieć się przecież na baczności w takich miejscach, gdzie ściany miały oczy i uszy.
Myślał kiedyś o śmierci? O TAKIEJ śmierci?
Bez przesady, w głowie miała mnóstwo poważnych spraw, takich jak chociażby to, dlaczego nadal tutaj stała i patrzyła na człowieka na którego szkoda zużywać energię. Odgarnęła ciemne włosy z czoła i zaciągnęła się mocniej na ten gest szaleńca. Teatr, co? Parsknęła na to jego przerysowanie i posłała w jego stronę dym, nic sobie nie robiąc z jego śmiechu. Może gdyby użył go w innych okolicznościach, hm...
- Takie życie. Patrząc na ciebie to chyba jasne, że jeszcze nie raz dostaniesz po dupie. Nie przyzwyczaiłeś się? - parsknęła, przewracając oczami, stuknęła zniecierpliwiona butem. Przez ten brud i tak nie dopuszczała do siebie możliwości, że mogliby być, nawet wizualnie w tym samym wieku, co nie zmieniało tego, że i tak nie starała się nawet udawać sympatycznej i współczującej. Strzepała popiół ze Smoczego Języka.
- Nie za ciekawski jesteś, co? Chcesz mi wysłać oficjalnie przeprosiny za marnowanie mojego czasu? - drwiła z niego, może wykonując krok w jego stronę i prostując się dumnie, nawet jeśli między nimi było z dziesięć centymetrów różnicy i to, o zgrozo, na korzyść dziada.
- I tak nie skojarzysz. Wystarczy ci Rockers? - posłała mu wyzywające spojrzenie.
No proszę cię, dziadzie, ze ja nie potrafię sama o to walczyć? Za kogo mnie uważasz? Absurdalny mały człowieczek, który sam siebie nie potrafi obronić a zaczyna pieprzyć o jakichś ideałach.
Uniosła jedną brew sceptycznie na widok jego postawy i może przez chwilę widziała nawet tę twarz pogrążoną w cieniu. Uśmiechnęła się zimno do jego pleców, wypuszczając dym, który chwilę wcześniej znajdował się w jej płucach.
Nieostrożny i głupiutki, pomimo wyciągania dobrych wniosków. Jaka strata. Dźgnąć czy jednak nie? Niech nie uważa, że jest nie wiadomo kim, że nie potraktowała go tak jak powinna, że nie patrzyła jak upada, jak czołga się po brudnej ulicy, prosząc o litość. Musiała mieć się przecież na baczności w takich miejscach, gdzie ściany miały oczy i uszy.
Myślał kiedyś o śmierci? O TAKIEJ śmierci?
Bez przesady, w głowie miała mnóstwo poważnych spraw, takich jak chociażby to, dlaczego nadal tutaj stała i patrzyła na człowieka na którego szkoda zużywać energię. Odgarnęła ciemne włosy z czoła i zaciągnęła się mocniej na ten gest szaleńca. Teatr, co? Parsknęła na to jego przerysowanie i posłała w jego stronę dym, nic sobie nie robiąc z jego śmiechu. Może gdyby użył go w innych okolicznościach, hm...
- Takie życie. Patrząc na ciebie to chyba jasne, że jeszcze nie raz dostaniesz po dupie. Nie przyzwyczaiłeś się? - parsknęła, przewracając oczami, stuknęła zniecierpliwiona butem. Przez ten brud i tak nie dopuszczała do siebie możliwości, że mogliby być, nawet wizualnie w tym samym wieku, co nie zmieniało tego, że i tak nie starała się nawet udawać sympatycznej i współczującej. Strzepała popiół ze Smoczego Języka.
- Nie za ciekawski jesteś, co? Chcesz mi wysłać oficjalnie przeprosiny za marnowanie mojego czasu? - drwiła z niego, może wykonując krok w jego stronę i prostując się dumnie, nawet jeśli między nimi było z dziesięć centymetrów różnicy i to, o zgrozo, na korzyść dziada.
- I tak nie skojarzysz. Wystarczy ci Rockers? - posłała mu wyzywające spojrzenie.
- Greg Avery
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Pon Cze 25, 2018 7:08 pm
Niewiele było rzeczy mogących sprawić, aby ktoś, kto sądził, że ujarzmił cały świat mógł zwątpić w swoją siłę, a to sprawiało, że pogarda z jaką Rockers się z nim obchodziła nie miała najmniejszych szans na przebicie się przez twardą skorupę gregowego szaleństwa. Nie chodziło tu o to, że miał wszystko w głęboko gdzieś, gdzie światło nie dociera. Nie! On chłonął wszystko, widział i przyswajał, ale wciąż... czuł się jakby przeżył już kilka żyć, zobaczył to co nieodkryte. Jak więc jej postawa miała sprawić, że drgnie mu brew lub upadnie przygnieciony słowami, skoro od lat dźwigał bagaż doświadczeń w rozmiarze niespotykanym u ludzi nawet najbardziej niezwykłych?
— Nie ukrywam, że nie przywykłem do porażek — przyznał otwarcie. Był przecież lwem, który gdyby upłynnił własną pychę, to najprawdopodobniej by w niej utonął. Miał się wstydzić tego, że urodził się i był zwycięzcą? Dopadł go pech, który dał mu drugie życie. Jeżeli go obejdzie, dostanie i trzecie. Nie trzeba było zagłębiać się w jego historię aby odkryć, że trwał na tym świecie otoczony jakąś aurą szczęścia, jakby za młodu wpadł do kotła pełnego Felix Felicis.
Krok jaki Rockers uczyniła dodał mu nawet więcej odwagi do zrobienia swojego. Tak, że stali zdecydowanie za blisko siebie.
— W mojej intencji leżało jedynie lepsze cię poznanie. Przeprosin z mojej strony nie uświadczysz, bowiem więcej racji miałaś na początku — jestem ciekawski. Chciałem wiedzieć jakież to imię nosić może dziewczyna o tak smutnych oczach. Gdybyś była wariatką na tyle, aby ze mną uciec... Ah, pokazałbym ci świat, o którym nie miałaś nawet odwagi marzyć.
Kiedy tak wpatrywał się w jej twarz i błyszczące oczy wyzywające go do walki, chociaż nie miały do tego żadnego powodu... uśmiechnął się. Nie był to uśmiech szeroki, ale nie zwierał w sobie takiej dawki drwiny, jakiej można się było po młodym Averym spodziewać.
— Zapamiętam więc nazwisko Rockers. Mojego, mam nadzieję, uczyć się od nowa nie musisz. Rodzina Avery... trwa zapewne. Nawet i dzisiaj.
— Nie ukrywam, że nie przywykłem do porażek — przyznał otwarcie. Był przecież lwem, który gdyby upłynnił własną pychę, to najprawdopodobniej by w niej utonął. Miał się wstydzić tego, że urodził się i był zwycięzcą? Dopadł go pech, który dał mu drugie życie. Jeżeli go obejdzie, dostanie i trzecie. Nie trzeba było zagłębiać się w jego historię aby odkryć, że trwał na tym świecie otoczony jakąś aurą szczęścia, jakby za młodu wpadł do kotła pełnego Felix Felicis.
Krok jaki Rockers uczyniła dodał mu nawet więcej odwagi do zrobienia swojego. Tak, że stali zdecydowanie za blisko siebie.
— W mojej intencji leżało jedynie lepsze cię poznanie. Przeprosin z mojej strony nie uświadczysz, bowiem więcej racji miałaś na początku — jestem ciekawski. Chciałem wiedzieć jakież to imię nosić może dziewczyna o tak smutnych oczach. Gdybyś była wariatką na tyle, aby ze mną uciec... Ah, pokazałbym ci świat, o którym nie miałaś nawet odwagi marzyć.
Kiedy tak wpatrywał się w jej twarz i błyszczące oczy wyzywające go do walki, chociaż nie miały do tego żadnego powodu... uśmiechnął się. Nie był to uśmiech szeroki, ale nie zwierał w sobie takiej dawki drwiny, jakiej można się było po młodym Averym spodziewać.
— Zapamiętam więc nazwisko Rockers. Mojego, mam nadzieję, uczyć się od nowa nie musisz. Rodzina Avery... trwa zapewne. Nawet i dzisiaj.
- Caroline Rockers
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Sob Cze 30, 2018 12:21 am
Szaleństwa? Chyba upartości. Powinni podać sobie dłonie w ramach porozumienia, że absolutnie nic nie zachwieje ich pewności w siebie i własne światy? Brawa dla tych śmiałków! Nie, dziad nie miał szans by zrozumieć, że ten rodzaj szaleństwa jaki prezentował był niczym w porównaniu z potęgą lodu jaki skrywało jej chude, blade ciało nie tylko w ten letni dzień. Choć nigdy by nie przyznała na głos, że była szalona, nie, dla niej właśnie to, co robiła i myślała było normą. Było normalnością. Żyła inaczej niż on, nie przybyła znikąd, wiedziała gdzie są jej korzenie i jak rozwijał się obecny świat, ale mimo to arogancko wierzyła, że ma w swych dłoniach nieśmiertelność. Godną jednego z jeźdźców Apokalipsy. Wierzyła, że żyje ciągle jednym długim życiem od wielu lat. Brzmiało jak zatarta bajeczka, czyż nie?
Jestem zwycięstwem i zawsze wygrywam. I będę wygrywać.
Zawsze.
Tkwiła w swoim świecie, w tych wyobrażeniach, który przez ostatni rok zdołały rozkwitnąć w jej środku, wydostając się coraz częściej na zewnątrz. Zatrute pnącza.
Teraz niemniej była spokojna. Nie uważała Grega za groźnego przeciwnika, za kogoś kto mógłby stanąć z nią do walki tak jak stawali inni. Był żałosny, był taki żałosny w tych swoich śmierdzących dymem ubraniach, naiwnym szaleństwem wymalowanym w oczach. Aż żal mógłby ścisnąć czyjeś gardło. Może kiedyś jej?
Zaśmiała się jakby właśnie opowiedział jej dowcip. Nie przywykł do porażek? On? W takim stanie? Nie przywykł? Może nawet udało jej się zrobić jakiś inny kształt niż kółko z dymu. Zaraz skończy jej się papieros, trzeba będzie ruszyć się dalej, a nie trwać w tej bezczynności.
Nawet jeśli nie miała do czego się spieszyć.
Ale może w istocie miał szczęście w tym, że nikt nie potraktuje go poważnie, że nawet nikomu nie będzie chciało się podnieść różdżki na takiego włóczęgę, co pewnie wybierał resztki jedzenia ze śmieci. Nie bała się lwów, była wężem przez całe życie. Zodiakalną panną, która żyła dla swoich kosztownych kaprysów. Ktoś jej kiedyś powiedział, że miała w sobie odwagę Gryfonów. Odpowiedziała splunięciem temu kogoś w twarz i wyśmianiem.
Bo to nie była odwaga, to była pycha.
- Masz czelność w swoim położeniu być jeszcze zuchwałym? Długo nie pożyjesz - rzuciła chłodno, starając się ignorować tę głupią uwagę o smutnych oczach. Nie miała smutnych oczu. Nie miała. Jeszcze tego brakowało by zaczęła tupać nogą na znak sprzeciwu. Nie, nie, nie. - Co ty za głupoty gadasz? Słuchaj starcze, taka złota rada ode mnie, nie bierz tyle tego gówna, bo to źle się skończy. Nie żeby obchodziło mnie czy umrzesz czy nie, ale takie “propozycje” nie będą ci służyć. A może akurat się złoży, że jeszcze mnie kiedyś rozbawisz. Jakimś cudem. Tak jak teraz.
Skończyła palić i rzuciła niedopałek na ziemię, przydeptując go butem na obcasie.
- Masz tylko nazwisko, które i tak za wiele ci nie powie - dodała, po czym skrzyżowała ręce na swojej klatce piersiowej. Avery? Nie, to niemożliwe. Taki dziad nie mógłby… rzuciła mu niedowierzające spojrzenie po czym wybuchnęła śmiechem.
- Ty? Avery? Chyba kpisz. Mowy nie ma by ktoś taki był z nimi powiązany. Znam… znałam jednego Avery’ego i to nawet dziedzica i on i ty… - zlustrowała go, przestając się w końcu śmiać. - Nie macie z pewnością ze sobą nic wspólnego. Jesteś zwykłym włóczęgą. Może nawet i szalonym, skoro wierzysz w to, co mówisz. Jak ty w ogóle możesz na siebie jeszcze patrzeć? Znosić swoje istnienie?
Splunęła mu w twarz.
Jestem zwycięstwem i zawsze wygrywam. I będę wygrywać.
Zawsze.
Tkwiła w swoim świecie, w tych wyobrażeniach, który przez ostatni rok zdołały rozkwitnąć w jej środku, wydostając się coraz częściej na zewnątrz. Zatrute pnącza.
Teraz niemniej była spokojna. Nie uważała Grega za groźnego przeciwnika, za kogoś kto mógłby stanąć z nią do walki tak jak stawali inni. Był żałosny, był taki żałosny w tych swoich śmierdzących dymem ubraniach, naiwnym szaleństwem wymalowanym w oczach. Aż żal mógłby ścisnąć czyjeś gardło. Może kiedyś jej?
Zaśmiała się jakby właśnie opowiedział jej dowcip. Nie przywykł do porażek? On? W takim stanie? Nie przywykł? Może nawet udało jej się zrobić jakiś inny kształt niż kółko z dymu. Zaraz skończy jej się papieros, trzeba będzie ruszyć się dalej, a nie trwać w tej bezczynności.
Nawet jeśli nie miała do czego się spieszyć.
Ale może w istocie miał szczęście w tym, że nikt nie potraktuje go poważnie, że nawet nikomu nie będzie chciało się podnieść różdżki na takiego włóczęgę, co pewnie wybierał resztki jedzenia ze śmieci. Nie bała się lwów, była wężem przez całe życie. Zodiakalną panną, która żyła dla swoich kosztownych kaprysów. Ktoś jej kiedyś powiedział, że miała w sobie odwagę Gryfonów. Odpowiedziała splunięciem temu kogoś w twarz i wyśmianiem.
Bo to nie była odwaga, to była pycha.
- Masz czelność w swoim położeniu być jeszcze zuchwałym? Długo nie pożyjesz - rzuciła chłodno, starając się ignorować tę głupią uwagę o smutnych oczach. Nie miała smutnych oczu. Nie miała. Jeszcze tego brakowało by zaczęła tupać nogą na znak sprzeciwu. Nie, nie, nie. - Co ty za głupoty gadasz? Słuchaj starcze, taka złota rada ode mnie, nie bierz tyle tego gówna, bo to źle się skończy. Nie żeby obchodziło mnie czy umrzesz czy nie, ale takie “propozycje” nie będą ci służyć. A może akurat się złoży, że jeszcze mnie kiedyś rozbawisz. Jakimś cudem. Tak jak teraz.
Skończyła palić i rzuciła niedopałek na ziemię, przydeptując go butem na obcasie.
- Masz tylko nazwisko, które i tak za wiele ci nie powie - dodała, po czym skrzyżowała ręce na swojej klatce piersiowej. Avery? Nie, to niemożliwe. Taki dziad nie mógłby… rzuciła mu niedowierzające spojrzenie po czym wybuchnęła śmiechem.
- Ty? Avery? Chyba kpisz. Mowy nie ma by ktoś taki był z nimi powiązany. Znam… znałam jednego Avery’ego i to nawet dziedzica i on i ty… - zlustrowała go, przestając się w końcu śmiać. - Nie macie z pewnością ze sobą nic wspólnego. Jesteś zwykłym włóczęgą. Może nawet i szalonym, skoro wierzysz w to, co mówisz. Jak ty w ogóle możesz na siebie jeszcze patrzeć? Znosić swoje istnienie?
Splunęła mu w twarz.
- Greg Avery
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Sro Sie 01, 2018 9:46 pm
Potulny jak dotąd Avery, nie miał pierwotnie zamiaru skrzywdzenia stojącej przed nim dziewczyny. Mijał w swoim długim życiu wiele osób mniej i bardziej kapryśnych, o charakterach tak irytujących, że Argus Filch wydawał się przy nich pozytywnym protagonistą... a jednak Rockers swoim splunięciem przekroczyła granicę, która nawet i jego wytrąciła z równowagi. Nie był z natury okrutny, a jedynie gardził ludźmi gorszymi od siebie. Tym razem jednak, nim dziewucha zdążyła wykrztusić choćby jedno słowo, poczuła jak jedna z rąk Grega z całej siły ciągnie ją w tył za włosy, zmuszając ją tym samym do tego aby albo przebierać nogami i iść w nakazanym kierunku, albo runąć w tył jak worek ziemniaków. Druga przyłożyła jej do brzucha Gregową różdżkę.
Naprawdę myślała, że będzie stał spokojnie i jeszcze wysłucha jej monologu po tym, jak dopuściła się czegoś tak obraźliwego? Cóż, przeliczyła się.
Naprawdę myślała, że będzie stał spokojnie i jeszcze wysłucha jej monologu po tym, jak dopuściła się czegoś tak obraźliwego? Cóż, przeliczyła się.
- Caroline Rockers
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Pon Sie 06, 2018 10:52 pm
Żyła dla negatywnych emocji innych. Chciała je wywoływać, chciała czuć władzę nad innymi. Bycie ofiarą doprowadzało ją do szaleństwa, frustracji, która nie mogła znaleźć ujścia. Do czasu. Kiedy zrozumiała jak wiele była w stanie zrobić i że dzięki doskonaleniu się będzie w stanie zrobić jeszcze więcej, skupiła się na wyznaczaniu celów, które dostarczyłyby jej upragnionych ciarek ekscytacji. Nędzarz, mający czelność się popisywać i tworzyć jakieś wymyślone historie, teraz postanowił ukazać inną stronę samego siebie?
Ciekawe.
Najwyraźniej nie widział wystarczająco wiele. Obecne czasy uczyły panowania nad agresją, a splunięcie nie było najgorszą rzeczą jaką jeden czarodziej mógł zrobić drugiemu.
Choć co ty tam wiesz, jesteś nikim. Dziw, że jeszcze nie stoczyłeś się do pozycji szlamowatego żebraka, który w alejkach za drobną opłatą mógł czynić najgorsze obrzydliwości świata. Choćby obciągać.
Powinien zacząć więc i lepszymi od siebie, bo zdecydowanie, w jej umyśle, był przynajmniej o kilka schodków niżej od niej. O ile w ogóle było dla niego miejsce na tych schodkach. To nazywał tą swoją słynną okrutnością?
Śmiechu warte, żałosny dziadygo.
Syknęła, obnażając czyste, białe zęby. Przez chwilę zapierała się nogami zakończonymi butami na niewielkim obcasie. Obdarła sobie stopy. Plecy natrafiły w końcu na ścianę, która znajdowała się za nimi - nie pozwoliła sobie na wylądowaniu na ziemi. Na widok jego różdżki zareagowała krótkim parsknięciem.
- Komu ją ukradłeś? - wysyczała i zmrużyła swoje chłodne oczy, jej dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku. Szybko, nieoczekiwanie. - Nawet nie próbuj. Jak chcesz walczyć to zrób to tak jak powinieneś, dupku. Spadnie mi włos z głowy, a jedyny świat jaki poznasz to ten za kratami po jebanym pocałunku dementora.
Ścisnęła go mocniej, wbijając wyrośnięte paznokcie w jego skórę. Zmarszczyła nos z obrzydzenia.
Zaryzykujesz?
Być może była wyjątkowo odważna albo głupia.
- Ród Avery ma godność. I honor.
Ciekawe.
Najwyraźniej nie widział wystarczająco wiele. Obecne czasy uczyły panowania nad agresją, a splunięcie nie było najgorszą rzeczą jaką jeden czarodziej mógł zrobić drugiemu.
Choć co ty tam wiesz, jesteś nikim. Dziw, że jeszcze nie stoczyłeś się do pozycji szlamowatego żebraka, który w alejkach za drobną opłatą mógł czynić najgorsze obrzydliwości świata. Choćby obciągać.
Powinien zacząć więc i lepszymi od siebie, bo zdecydowanie, w jej umyśle, był przynajmniej o kilka schodków niżej od niej. O ile w ogóle było dla niego miejsce na tych schodkach. To nazywał tą swoją słynną okrutnością?
Śmiechu warte, żałosny dziadygo.
Syknęła, obnażając czyste, białe zęby. Przez chwilę zapierała się nogami zakończonymi butami na niewielkim obcasie. Obdarła sobie stopy. Plecy natrafiły w końcu na ścianę, która znajdowała się za nimi - nie pozwoliła sobie na wylądowaniu na ziemi. Na widok jego różdżki zareagowała krótkim parsknięciem.
- Komu ją ukradłeś? - wysyczała i zmrużyła swoje chłodne oczy, jej dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku. Szybko, nieoczekiwanie. - Nawet nie próbuj. Jak chcesz walczyć to zrób to tak jak powinieneś, dupku. Spadnie mi włos z głowy, a jedyny świat jaki poznasz to ten za kratami po jebanym pocałunku dementora.
Ścisnęła go mocniej, wbijając wyrośnięte paznokcie w jego skórę. Zmarszczyła nos z obrzydzenia.
Zaryzykujesz?
Być może była wyjątkowo odważna albo głupia.
- Ród Avery ma godność. I honor.
- Greg Avery
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Pon Sie 20, 2018 1:53 am
Na twarzy Grega nie pojawił się ani cień politowania, ani niemrawy uśmiech, chociaż istotnie — ukradł tę różdżkę i to nie byle komu. Jego znajdowała się gdzieś pewnie, skoro zostawił ją zaledwie sześćdziesiąt lat temu... Zapewne była... Gdzieś tam. Nie miał pojęcia gdzie miałby zacząć jej szukać. Posiadłość Averych wydawała się być dobrym tropem, jednak nie wiedział jeszcze jak się tam teraz dostać bez stracenia łba i, no właśnie, któż był w tych czasach głową rodziny? Czy zdawał sobie sprawę z nieco pokręconej historii jednego z przodków?
— Jesteś nienormalna, głupia małolato — zaczął, powstrzymując się od używania gorszych słów w jej kierunku. — Honor? Komuś twojego pokroju to słowo jest obce, więc nie masz prawa mnie pouczać. Dlatego właśnie, panno Rockers, jedynym do czego nadają się kobiety jest siedzenie w domu i rodzenie dzieci. Znajdź sobie jakiegoś faceta, o ile jakiś cię zechce i przestań się upokarzać.
Caroline walczyła jak lwica, ale Avery najwyraźniej też nie miał zamiaru dać za wygraną i wykorzystując w jego odczuciu dość pokaźną różnicę w gabarytach rzucił nią o grunt, chcąc tym samym uwolnić się z jej uścisku. Od dawna nie czuł się tak brudny jak dzisiaj i nie chodziło tu nawet o zrujnowane ubrania i osmoloną skórę. Rockers wydawała się być w jego oczach obrzydliwą kreaturą. Taką, której boisz się dotknąć, bo jeszcze się czymś zarazisz.
— Wybacz, ale nie zniosę twojego odrażającego towarzystwa ani chwili dłużej. Miłego skrobania kociołków, czy cokolwiek czym tam twoja rodzina się zajmuje.
Nie potrafiłby uwierzyć, że jej krewni posiadają bardziej prestiżowe stanowiska w świecie magii niż poganiacze magicznego bydła. Skądś musiała zachowanie wynieść. Avery zrobił wszystko, aby zniknąć w tłumie, rzucając ostatnimi słowami w pośpiechu, nie chcąc tracić czasu kiedy ropucha się podnosi.
Idąc przed siebie, otrzepał rękę z włosów, które jej wyrwał.
— Jesteś nienormalna, głupia małolato — zaczął, powstrzymując się od używania gorszych słów w jej kierunku. — Honor? Komuś twojego pokroju to słowo jest obce, więc nie masz prawa mnie pouczać. Dlatego właśnie, panno Rockers, jedynym do czego nadają się kobiety jest siedzenie w domu i rodzenie dzieci. Znajdź sobie jakiegoś faceta, o ile jakiś cię zechce i przestań się upokarzać.
Caroline walczyła jak lwica, ale Avery najwyraźniej też nie miał zamiaru dać za wygraną i wykorzystując w jego odczuciu dość pokaźną różnicę w gabarytach rzucił nią o grunt, chcąc tym samym uwolnić się z jej uścisku. Od dawna nie czuł się tak brudny jak dzisiaj i nie chodziło tu nawet o zrujnowane ubrania i osmoloną skórę. Rockers wydawała się być w jego oczach obrzydliwą kreaturą. Taką, której boisz się dotknąć, bo jeszcze się czymś zarazisz.
— Wybacz, ale nie zniosę twojego odrażającego towarzystwa ani chwili dłużej. Miłego skrobania kociołków, czy cokolwiek czym tam twoja rodzina się zajmuje.
Nie potrafiłby uwierzyć, że jej krewni posiadają bardziej prestiżowe stanowiska w świecie magii niż poganiacze magicznego bydła. Skądś musiała zachowanie wynieść. Avery zrobił wszystko, aby zniknąć w tłumie, rzucając ostatnimi słowami w pośpiechu, nie chcąc tracić czasu kiedy ropucha się podnosi.
Idąc przed siebie, otrzepał rękę z włosów, które jej wyrwał.
- Caroline Rockers
Re: 17 lipca 1978 // Wypadek przy pracy - Greg Avery & Caroline Rockers
Czw Sie 30, 2018 4:51 pm
Przynajmniej się przyznawał do kradzieży, no proszę. A co, samej Królowej Anglii ukradł? Mhm. Prędzej wyprują mu wnętrzności niż wpuszczą do rezydencji. W końcu należała do śmierciożercy, któremu udało się uciec z Azkabanu. Ciekawe, czy w ogóle ktoś nią zarządza po zniknięciu tego niemądrego Jonathana Juniora. Jakby miała takiego przodka, tym chętniej by się go pozbyła. Był jednym, wielkim wybrykiem natury, co tutaj dużo mówić.
Niektórzy nie powinni mieć dostępu do takich zabawek jak wszelkie zmieniacze czasu i inne takie. Nie znała się na tym, ale mogła mieć już wyrobioną opinię. I miała.
Zachichotała nagle na te słowa, jakby powiedział jej komplement. Co to w ogóle za język?
Śmieszny jesteś.
- Skończyłeś? To najpierw ogarnij w jakich czasach żyjesz i co robisz, zanim ponownie będziesz bawił się w dawanie komuś rad.
Wylądowała na ziemi, obcierając dłonie, które zaczęły ją szczypać. Na dodatek miała teraz brudne spodnie. Niech go szlag. Włosy opadły jej na pół twarzy, na pewno po tym ciągnięciu miała kołtuny. Wyrwał. Jej. Włosy.
To o dotykaniu to powinna być raczej moja kwestia. Będę się musiała porządnie wyszorować by zmyć z siebie ten śmierdzący, brudny dotyk!
Kutas.
- Miłego wsadzania sobie różdżki w dupę, chory ćpunie! Jak cię jeszcze raz spotkam to ci tak przyłożę, że nazwisko Avery w życiu ci nie przejdzie przez gardło! - krzyknęła za nim, zaczynając się podnosić. Szlag, chyba do tego przygryzła sobie wargę, a że ta była sucha to krew łatwo pociekła. Niech ten świat w końcu zniknie. Niech powstanie nowy, bez takich wyrzutków, co nie potrafili się bawić.
Upewniła się, że jej różdżka była na miejscu i przeklęła widząc, że przez niego nie dokończyła papierosa, który zdążył zgasnąć. Otrzepała się na tyle na ile mogła, włosy związała gumką i opuściła uliczkę.
[zakończenie wątku]
Niektórzy nie powinni mieć dostępu do takich zabawek jak wszelkie zmieniacze czasu i inne takie. Nie znała się na tym, ale mogła mieć już wyrobioną opinię. I miała.
Zachichotała nagle na te słowa, jakby powiedział jej komplement. Co to w ogóle za język?
Śmieszny jesteś.
- Skończyłeś? To najpierw ogarnij w jakich czasach żyjesz i co robisz, zanim ponownie będziesz bawił się w dawanie komuś rad.
Wylądowała na ziemi, obcierając dłonie, które zaczęły ją szczypać. Na dodatek miała teraz brudne spodnie. Niech go szlag. Włosy opadły jej na pół twarzy, na pewno po tym ciągnięciu miała kołtuny. Wyrwał. Jej. Włosy.
To o dotykaniu to powinna być raczej moja kwestia. Będę się musiała porządnie wyszorować by zmyć z siebie ten śmierdzący, brudny dotyk!
Kutas.
- Miłego wsadzania sobie różdżki w dupę, chory ćpunie! Jak cię jeszcze raz spotkam to ci tak przyłożę, że nazwisko Avery w życiu ci nie przejdzie przez gardło! - krzyknęła za nim, zaczynając się podnosić. Szlag, chyba do tego przygryzła sobie wargę, a że ta była sucha to krew łatwo pociekła. Niech ten świat w końcu zniknie. Niech powstanie nowy, bez takich wyrzutków, co nie potrafili się bawić.
Upewniła się, że jej różdżka była na miejscu i przeklęła widząc, że przez niego nie dokończyła papierosa, który zdążył zgasnąć. Otrzepała się na tyle na ile mogła, włosy związała gumką i opuściła uliczkę.
[zakończenie wątku]
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|