Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
- Ismael Blake
Re: Miejsce na ognisko
Czw Sie 24, 2017 10:15 pm
Syriusz rżał jak głupi, a James leżał jak leżał, najwyraźniej oczekując pomocniej dłoni czy też wybawienia ze strony dam, które pojawiły się na ognisku. Próżno jednak było szukać u nich jakiegokolwiek współczucia, a przynajmniej Ismael nie wyglądała na taką, która była skora do jakiegokolwiek chuchania i dmuchania na jego obite czoło, nie mówiąc już o skracaniu zębów, jakby cały zakres swoich umiejętności wykorzystała już dzisiaj na Syriuszu.
Prawda była taka, że o wiele lepiej bawiła się patrząc na Potterowe nieszczęście i rosnącego mu na łbie pięknego guza. Jak się jednak okazało, okularnik nie miał zamiaru długo bawić się w sztuczkę zdechł rogacz, bo gdy tylko usłyszał, że chwilowo pełzający Łapa zabiera się za uwiecznienie tego pięknego momentu, od razu wróciły mu wszystkie zmysły, siły i chęci do uniemożliwienia mu tego zadania.
Rudowłosa mimowolnie zrobiła krok w tył, ni to chcąc zrobić im miejsce, ni to chcąc chronić samą siebie i gibającą się na jej ramieniu fretkę. Cała przepychanka trwała jednak krótko. Zaledwie parę uderzeń serca, a skończyła się pięknym finiszem, na którego widok skrzywiła się na podobieństwo Charlotte, jakby nagle, gdzieś głęboko ukryta pamięć komórkowa przodków uświadomiła jej, ze to na prawdę musiało boleć, nie mówiąc już o udaremnieniu Blackowi wszelkich prób poszerzenia rodu.
- Prawda? Też tak sądzę. - uśmiechnęła się do Jamesa, w odpowiedzi na jego przytyk skierowany raczej do Blacka niż do niej, jednocześnie gładząc swoje nowe zwierzątko po grzbiecie. Co prawda nie do końca rozumiała, dlaczego akurat pchlarz, ale szybko stwierdziła, że tego typu określenie przylgnęło do Syriusza od popularnego stwierdzenia pies na baby. W końcu lepsze coś, jak nic, a z braku informacji musiała sobie radzić sama. Całkiem zadowolona z takiego obrotu analizy, ominęła wciąż leżącego na ziemi gryfona i wyciągnęła jedną flaszkę z torby i odkorkowała. Jej zwierzątko natomiast zeskoczyło z barku i zajęło miejsce na przeciwko Mohera, wciąż jednak w bezpiecznym oddaleniu, najwyraźniej zamierzając patrzeć się na niego tak długo, aż czegoś nie zrobi.
Sama puchonka usadowiła się na ziemi, najpierw odprowadzając spojrzeniem Jamesa i Charlie, zbyt zajęta męczeniem się z butelką, by cokolwiek im odpowiedzieć, a potem spojrzała w kierunku dziewczyny, która się dopiero pojawiła. Jako tako kojarzyła ją ze szkoły, ale oprócz tego, że była... nie miała o niej zielonego pojęcia. Jak na razie jednak nie miała zamiaru się przedstawiać, ani mało kulturalnie pytać nieznajomej o imię, bo ta dość szybko przeszła do rzeczy, mianowicie poświęciła znaczną ilość uwagi Blackowi i to w taki sposób, że Ismael nie pozostało nic innego jak posłać mu rozbawione, nieco prowokujące spojrzenie i unieść delikatnie w jego stronę butelkę, by zaraz pociągnąć łyk z gwinta. O tak. Miała zamiar siedzieć, patrzeć i słuchać. W końcu taka scenka rodzajowa trafia się rzadko.
Prawda była taka, że o wiele lepiej bawiła się patrząc na Potterowe nieszczęście i rosnącego mu na łbie pięknego guza. Jak się jednak okazało, okularnik nie miał zamiaru długo bawić się w sztuczkę zdechł rogacz, bo gdy tylko usłyszał, że chwilowo pełzający Łapa zabiera się za uwiecznienie tego pięknego momentu, od razu wróciły mu wszystkie zmysły, siły i chęci do uniemożliwienia mu tego zadania.
Rudowłosa mimowolnie zrobiła krok w tył, ni to chcąc zrobić im miejsce, ni to chcąc chronić samą siebie i gibającą się na jej ramieniu fretkę. Cała przepychanka trwała jednak krótko. Zaledwie parę uderzeń serca, a skończyła się pięknym finiszem, na którego widok skrzywiła się na podobieństwo Charlotte, jakby nagle, gdzieś głęboko ukryta pamięć komórkowa przodków uświadomiła jej, ze to na prawdę musiało boleć, nie mówiąc już o udaremnieniu Blackowi wszelkich prób poszerzenia rodu.
- Prawda? Też tak sądzę. - uśmiechnęła się do Jamesa, w odpowiedzi na jego przytyk skierowany raczej do Blacka niż do niej, jednocześnie gładząc swoje nowe zwierzątko po grzbiecie. Co prawda nie do końca rozumiała, dlaczego akurat pchlarz, ale szybko stwierdziła, że tego typu określenie przylgnęło do Syriusza od popularnego stwierdzenia pies na baby. W końcu lepsze coś, jak nic, a z braku informacji musiała sobie radzić sama. Całkiem zadowolona z takiego obrotu analizy, ominęła wciąż leżącego na ziemi gryfona i wyciągnęła jedną flaszkę z torby i odkorkowała. Jej zwierzątko natomiast zeskoczyło z barku i zajęło miejsce na przeciwko Mohera, wciąż jednak w bezpiecznym oddaleniu, najwyraźniej zamierzając patrzeć się na niego tak długo, aż czegoś nie zrobi.
Sama puchonka usadowiła się na ziemi, najpierw odprowadzając spojrzeniem Jamesa i Charlie, zbyt zajęta męczeniem się z butelką, by cokolwiek im odpowiedzieć, a potem spojrzała w kierunku dziewczyny, która się dopiero pojawiła. Jako tako kojarzyła ją ze szkoły, ale oprócz tego, że była... nie miała o niej zielonego pojęcia. Jak na razie jednak nie miała zamiaru się przedstawiać, ani mało kulturalnie pytać nieznajomej o imię, bo ta dość szybko przeszła do rzeczy, mianowicie poświęciła znaczną ilość uwagi Blackowi i to w taki sposób, że Ismael nie pozostało nic innego jak posłać mu rozbawione, nieco prowokujące spojrzenie i unieść delikatnie w jego stronę butelkę, by zaraz pociągnąć łyk z gwinta. O tak. Miała zamiar siedzieć, patrzeć i słuchać. W końcu taka scenka rodzajowa trafia się rzadko.
- James Potter
Re: Miejsce na ognisko
Czw Sie 24, 2017 10:27 pm
Świadomie pewnie by się nie naraził, no chyba że życie za życie, ale z tą świadomością właśnie różnie bywało. Tak jak na przykład wczoraj, gdy pewny, że widzi Erin pognał w stado rozwścieczonych trupów. Jednak był tu i teraz, przytulał Lottę i nic im póki co nie zagrażało. Dolina Godryka zawsze wydawała mu się bezpieczniejsza od wszystkich innych miejsc na ziemi. Co z tego, że to właśnie tu mu przyjdzie zginąć, w końcu o tym nie wiedział.
Słowa Charlotte ponownie wprawiły go w niemałe osłupienie. Marlene zna się z Rosierem od dziecka? Spędził z nią tyle czasu, przecież tyle razem trenowali, tyle rozmawiali… W ciągu ostatnich godzin przekonywał się jednak, że wcale jej tak naprawdę nie znał.
- Oh – wykrztusił tylko i zapił całość porządnym haustem alkoholu. Powoli zaczynało mu szumieć w głowie, chociaż wydawało mu się, że wcale tak dużo nie wypił. Po wczorajszym wieczorze jednak nie było co się dziwić. Potarł guza w zamyśleniu i podał Charlie butelkę widząc jak zawiedziona jest, że i przed nią okazało się iż Marlene sporo ukrywa.
- Bała się, że będziesz zazdrosna – palnął, może to była chwila zapomnienia, może po prostu chciał ją trochę rozbawić. Widział jak bardzo była skołowana, miał wrażenie, że wcale jej nie pomaga, a ta rozmowa sprawia jej tylko więcej zmartwień. Uniósł kącik ust w półuśmiechu i potargał sobie włosy w tak charakterystycznym dla niego geście.
Słuchał jej słów wpatrując się w jej lekko błyszczące oczy. Powoli robiło się ciemno, a on właśnie zaciskał palce na jarzącym się papierosie, mając ochotę ściągnąć tu siłą Marlene, choćby miał ją wyciągnąć z łóżka Rosiera, utopić Giotto w morzu majonezu, Nicka zamknąć w psychiatryku, a Charlie po prostu przytulić i zapewnić, że wszystko jest już dobrze.
- To pamiątka po dwurożcach? - spytał wskazując na jej nogę – Co wyście robiły w Zakazanym Lesie? – nerwowo zaciągnął się papierosem. Niech tylko dopadnie Marlene… On już jej pokaże wściekłego dwurożca.
Wiedział, że Charlie była blisko z Giotto, chociaż nie podejrzewał jak bardzo blisko. Sam nie przepadał za Nero i nie było to tylko spowodowane czystą niechęcią pomiędzy Gryfonami, a Ślizgonami. Mieli za sobą trochę nieprzyjemnych przeżyć o czym Charlie bardzo dobrze wiedziała. Nie wtajemniczała Pottera w swoje związki, zresztą, ich drogi ostatnio na tyle się rozeszły, że nie było się czym tu dziwić.
- Giotto wczoraj sobie świetnie radził – przyznał niechętnie – Nie byłbym tak optymistyczny, że żywy nie wróci – musiał przygryźć po swojemu. Znowu zaciągnął się papierosem. Czadzenie emocji było bardzo skuteczne. Do tego łyk rumu. Robiło się naprawdę ciemno…
- Nick mu służy? – zmarszczył brwi. Znali się z Charlie od małego, w zakamarkach pamięci wygrzebał jakieś skrawki wspomnień, na tyle wyraźne by wiedzieć o kim mówiła – Nic wam nie zrobili? Czego chcieli? – zaniepokoił się podchodząc bliżej dziewczyny.
W tej chwili natychmiast chciał zostać aurorem, chociaż było to coś co od małego wpajali mu rodzice, a czego sam w życiu nie pragnął. Teraz jednak nie wyobrażał sobie, że mógłby pójść inną ścieżką. Nie po tym wszystkim co się wydarzyło, nie po tym co działo się teraz. Quidditch będzie musiał zaczekać.
Pozwolił sobie odebrać papierosa, chociaż z niemałym żalem żegnał się z nim, gdy jego żar gasł pod butem Lotty. Wypuścił ostatnie kłęby dymu z płuc i z trochę pokornym wzrokiem spojrzał na Charlie. Nie był zły, chociaż najchętniej sięgnąłby po kolejnego. Macmillan jednak skutecznie odciągnęła jego uwagę od fajek znowu go obejmując.
- Nic głupiego nie zrobię? A właśnie mam ochotę… - alkohol przyjemnie szumiał mu w głowie, dookoła było tylko słychać grające świerszcze, a nad głowami zaczynały im prześwitywać pierwsze gwiazdy – Po co my tu przyszliśmy? – spytał przez chwilę próbując sobie przypomnieć, a potem ją pocałował.
Słowa Charlotte ponownie wprawiły go w niemałe osłupienie. Marlene zna się z Rosierem od dziecka? Spędził z nią tyle czasu, przecież tyle razem trenowali, tyle rozmawiali… W ciągu ostatnich godzin przekonywał się jednak, że wcale jej tak naprawdę nie znał.
- Oh – wykrztusił tylko i zapił całość porządnym haustem alkoholu. Powoli zaczynało mu szumieć w głowie, chociaż wydawało mu się, że wcale tak dużo nie wypił. Po wczorajszym wieczorze jednak nie było co się dziwić. Potarł guza w zamyśleniu i podał Charlie butelkę widząc jak zawiedziona jest, że i przed nią okazało się iż Marlene sporo ukrywa.
- Bała się, że będziesz zazdrosna – palnął, może to była chwila zapomnienia, może po prostu chciał ją trochę rozbawić. Widział jak bardzo była skołowana, miał wrażenie, że wcale jej nie pomaga, a ta rozmowa sprawia jej tylko więcej zmartwień. Uniósł kącik ust w półuśmiechu i potargał sobie włosy w tak charakterystycznym dla niego geście.
Słuchał jej słów wpatrując się w jej lekko błyszczące oczy. Powoli robiło się ciemno, a on właśnie zaciskał palce na jarzącym się papierosie, mając ochotę ściągnąć tu siłą Marlene, choćby miał ją wyciągnąć z łóżka Rosiera, utopić Giotto w morzu majonezu, Nicka zamknąć w psychiatryku, a Charlie po prostu przytulić i zapewnić, że wszystko jest już dobrze.
- To pamiątka po dwurożcach? - spytał wskazując na jej nogę – Co wyście robiły w Zakazanym Lesie? – nerwowo zaciągnął się papierosem. Niech tylko dopadnie Marlene… On już jej pokaże wściekłego dwurożca.
Wiedział, że Charlie była blisko z Giotto, chociaż nie podejrzewał jak bardzo blisko. Sam nie przepadał za Nero i nie było to tylko spowodowane czystą niechęcią pomiędzy Gryfonami, a Ślizgonami. Mieli za sobą trochę nieprzyjemnych przeżyć o czym Charlie bardzo dobrze wiedziała. Nie wtajemniczała Pottera w swoje związki, zresztą, ich drogi ostatnio na tyle się rozeszły, że nie było się czym tu dziwić.
- Giotto wczoraj sobie świetnie radził – przyznał niechętnie – Nie byłbym tak optymistyczny, że żywy nie wróci – musiał przygryźć po swojemu. Znowu zaciągnął się papierosem. Czadzenie emocji było bardzo skuteczne. Do tego łyk rumu. Robiło się naprawdę ciemno…
- Nick mu służy? – zmarszczył brwi. Znali się z Charlie od małego, w zakamarkach pamięci wygrzebał jakieś skrawki wspomnień, na tyle wyraźne by wiedzieć o kim mówiła – Nic wam nie zrobili? Czego chcieli? – zaniepokoił się podchodząc bliżej dziewczyny.
W tej chwili natychmiast chciał zostać aurorem, chociaż było to coś co od małego wpajali mu rodzice, a czego sam w życiu nie pragnął. Teraz jednak nie wyobrażał sobie, że mógłby pójść inną ścieżką. Nie po tym wszystkim co się wydarzyło, nie po tym co działo się teraz. Quidditch będzie musiał zaczekać.
Pozwolił sobie odebrać papierosa, chociaż z niemałym żalem żegnał się z nim, gdy jego żar gasł pod butem Lotty. Wypuścił ostatnie kłęby dymu z płuc i z trochę pokornym wzrokiem spojrzał na Charlie. Nie był zły, chociaż najchętniej sięgnąłby po kolejnego. Macmillan jednak skutecznie odciągnęła jego uwagę od fajek znowu go obejmując.
- Nic głupiego nie zrobię? A właśnie mam ochotę… - alkohol przyjemnie szumiał mu w głowie, dookoła było tylko słychać grające świerszcze, a nad głowami zaczynały im prześwitywać pierwsze gwiazdy – Po co my tu przyszliśmy? – spytał przez chwilę próbując sobie przypomnieć, a potem ją pocałował.
- Charlotte Macmillan
Re: Miejsce na ognisko
Czw Sie 24, 2017 11:02 pm
Dolina Godryka była ich małym azylem, miejscem, w którym przecież nic złego nie mogło się wydarzyć. Tutaj, gdzie wszystko było tak spokojne i harmonijne miało się wrażenie, że zło nie istnieje. Przynajmniej wszystkie wspomnienia i dotychczasowe doświadczenia Charlotte za tym przemawiały. Nie licząc jej własnego domu miejsce to było najspokojniejsze, najcichsze i przesiąknięte wspomnieniami. Głównie tymi dobrymi. Tymi z czasów, kiedy dorosłość była abstrakcją do której się dążyło nie wiedząc tak naprawdę do czego się tak rwało.
- Masz rację, oh. - przyznała z gorzkim uśmiechem na ustach, przejmując od Jamesa butelkę i bez żadnych zahamowań upijając z niej sporo rumu, który nie dość, że wykrzywił jej twarz gdy już go odsunęła, to jeszcze sprawił, że ciepło rozlało się po całym żołądku, zaraz mając przekazać odpowiednią ilość promili do krwi. Tego potrzebowała. Zdecydowanie.
- Bała się, że też się wprowadzę i będzie musiała dzielić ze mną pokój. - i chociaż uśmiechnęła się lekko rozbawiona, to jednak zastanawiała się czy ktoś tak naprawdę znał Marlene McKinnon. Zawsze Charlotte uważała, że tak, że to ona ma to szczęście i wie o niej wszystko, tego dnia jednak rozumiejąc w jak wielkim była błędzie. Nie można było przecież poznać osoby, która poznana nie chciała być. Która kochała swoje tajemnice i kryła się w nich nawet przed tymi, którzy byli do niej przyjacielsko nastawieni.
Opuściła wzrok na swoją nogę i na ranę na niej, dopiero teraz uświadamiając sobie, że nawet jej niczym nie przeczyściła oprócz wody. Martwić zamierzała się tym jednak dopiero jutro. - Otóż to. - przytaknęła, zadzierając głowę aby spojrzeć na Jamesa, ostatkiem silnej woli powstrzymując się przed zgarnięciem mu włosów z czoła. Tak bardzo chciała w pełni móc widzieć jego oczy... - Moja kochana kuzynka stwierdziła, że musimy się pożegnać należycie z Hogwartem. Miałyśmy się tylko przejść, a skończyło się na tym, że goniłam ją, potem były dwurożce, a na koniec jakaś dziwna siła groziła nam i wyrzuciła nas w powietrze. - gdy tak teraz o tym mówiła to uświadamiała sobie jak wiele szczęścia miały, że skończyło się tylko na takich obrażeniach. Że w ogóle żyją.
- Nawet jeśli sobie świetnie radził to jednak... Jest za młody. Za mało umie. Ma za mało doświadczenia aby przeżyć to, na co się zdecydował. - nie chciała wchodzić w szczegóły bo to nie było nic miłego, a miała dosyć zmartwień, nie chciała ich sobie dokładać.
- Niestety. Dlatego odszedł z domu. Zmienił nazwisko, udaje, że jest półkrwi. Powiedział, że robi to dla mnie, żebym miała lepsze życie. - po plecach Charlotte przebiegł lekki dreszcz, który zdecydowała się zagłuszyć kolejną dawką alkoholu. Mimo, że uderzył jej już lekko do głowy to chciała aby szumiało w niej bardziej. Chociaż teraz. - Widzieli, że rozmawiam z Nickiem i niezbyt im się podobała moja interakcja z tym rzekomym mugolakiem. - nie chciała już jednak o tym myśleć, tym bardziej, że robiło się coraz ciemniej, a co za tym szło, coraz zimniej, na co skóra Charlotte reagowała gęsią skórką i lekkimi dreszczami.
Sytuacja była jednak sprzyjająca ku temu, aby o chłodzie nie myśleć, bowiem bliskość Jamesa i jego oczy skutecznie odciągały jej uwagę. Tym razem już się nie powstrzymała i odgarnęła mu włosy z czoła, uśmiechając się przy tym delikatnie. Tak było lepiej, o wiele lepiej.
- Żadnych prób samobójczych. Żadnego pojedynkowania się z ludźmi, z którymi nie ma się szans... - wymieniła, na chwilę podnosząc wzrok aby spojrzeć między koronami drzew na nocne niebo. - To jest bardzo dobre pytanie. - już nie była pewna co ich przywiodło do lasu, ale także nie chciała się nad tym zastanawiać. Usta Jamesa na jej ustach... Ciche westchnienie uciekło spomiędzy jej warg nim zdecydowała się przysunąć do chłopaka chociaż troszkę bliżej i wspiąć na palce, w ten sposób ułatwiając i sobie, i Jamesowi sytuację. Chociaż z początku nieśmiało, nie była dłużna i oddała mu pocałunek, czując jak spora część napięcia ucieka z niej pospiesznie.
- Masz rację, oh. - przyznała z gorzkim uśmiechem na ustach, przejmując od Jamesa butelkę i bez żadnych zahamowań upijając z niej sporo rumu, który nie dość, że wykrzywił jej twarz gdy już go odsunęła, to jeszcze sprawił, że ciepło rozlało się po całym żołądku, zaraz mając przekazać odpowiednią ilość promili do krwi. Tego potrzebowała. Zdecydowanie.
- Bała się, że też się wprowadzę i będzie musiała dzielić ze mną pokój. - i chociaż uśmiechnęła się lekko rozbawiona, to jednak zastanawiała się czy ktoś tak naprawdę znał Marlene McKinnon. Zawsze Charlotte uważała, że tak, że to ona ma to szczęście i wie o niej wszystko, tego dnia jednak rozumiejąc w jak wielkim była błędzie. Nie można było przecież poznać osoby, która poznana nie chciała być. Która kochała swoje tajemnice i kryła się w nich nawet przed tymi, którzy byli do niej przyjacielsko nastawieni.
Opuściła wzrok na swoją nogę i na ranę na niej, dopiero teraz uświadamiając sobie, że nawet jej niczym nie przeczyściła oprócz wody. Martwić zamierzała się tym jednak dopiero jutro. - Otóż to. - przytaknęła, zadzierając głowę aby spojrzeć na Jamesa, ostatkiem silnej woli powstrzymując się przed zgarnięciem mu włosów z czoła. Tak bardzo chciała w pełni móc widzieć jego oczy... - Moja kochana kuzynka stwierdziła, że musimy się pożegnać należycie z Hogwartem. Miałyśmy się tylko przejść, a skończyło się na tym, że goniłam ją, potem były dwurożce, a na koniec jakaś dziwna siła groziła nam i wyrzuciła nas w powietrze. - gdy tak teraz o tym mówiła to uświadamiała sobie jak wiele szczęścia miały, że skończyło się tylko na takich obrażeniach. Że w ogóle żyją.
- Nawet jeśli sobie świetnie radził to jednak... Jest za młody. Za mało umie. Ma za mało doświadczenia aby przeżyć to, na co się zdecydował. - nie chciała wchodzić w szczegóły bo to nie było nic miłego, a miała dosyć zmartwień, nie chciała ich sobie dokładać.
- Niestety. Dlatego odszedł z domu. Zmienił nazwisko, udaje, że jest półkrwi. Powiedział, że robi to dla mnie, żebym miała lepsze życie. - po plecach Charlotte przebiegł lekki dreszcz, który zdecydowała się zagłuszyć kolejną dawką alkoholu. Mimo, że uderzył jej już lekko do głowy to chciała aby szumiało w niej bardziej. Chociaż teraz. - Widzieli, że rozmawiam z Nickiem i niezbyt im się podobała moja interakcja z tym rzekomym mugolakiem. - nie chciała już jednak o tym myśleć, tym bardziej, że robiło się coraz ciemniej, a co za tym szło, coraz zimniej, na co skóra Charlotte reagowała gęsią skórką i lekkimi dreszczami.
Sytuacja była jednak sprzyjająca ku temu, aby o chłodzie nie myśleć, bowiem bliskość Jamesa i jego oczy skutecznie odciągały jej uwagę. Tym razem już się nie powstrzymała i odgarnęła mu włosy z czoła, uśmiechając się przy tym delikatnie. Tak było lepiej, o wiele lepiej.
- Żadnych prób samobójczych. Żadnego pojedynkowania się z ludźmi, z którymi nie ma się szans... - wymieniła, na chwilę podnosząc wzrok aby spojrzeć między koronami drzew na nocne niebo. - To jest bardzo dobre pytanie. - już nie była pewna co ich przywiodło do lasu, ale także nie chciała się nad tym zastanawiać. Usta Jamesa na jej ustach... Ciche westchnienie uciekło spomiędzy jej warg nim zdecydowała się przysunąć do chłopaka chociaż troszkę bliżej i wspiąć na palce, w ten sposób ułatwiając i sobie, i Jamesowi sytuację. Chociaż z początku nieśmiało, nie była dłużna i oddała mu pocałunek, czując jak spora część napięcia ucieka z niej pospiesznie.
- James Potter
Re: Miejsce na ognisko
Pią Sie 25, 2017 11:58 pm
Uwielbiał dźwięk cykających świerszczy. Chyba po prostu kojarzył mu się z wakacjami w Dolinie Godryka. Z tymi wieczorami gdy wymykali się z Erin by je łapać w słoiki, razem z świetlikami. Grające lampki. Ulubione Rin Rin. Nie mógł jednak w pełni cofnąć się do tamtych czasów i powtórzyć któryś z tych ciepłych, beztroskich wieczorów. Po pierwsze, nie było już jego siostry, po drugie, coś wewnętrznie nie dawało mu spokoju i podpowiadało, że przecież powinien zacząć działać. Chciałby by okazało się, że Marlene dotarła już na ognisko, by całe to zamartwianie się Charlotte okazało się niepotrzebne. Dopóki jednak nie upewni się, że McKinnon jest bezpieczna, nici z udawania, że świat wcale nie jest taki zły.
- Nie widzę przeszkód by wprowadzić to w życie – prawie przybił sobie piątkę ze swoim ego, dumny że udało mu się przywołać na jej twarz chociaż cień uśmiechu – Znalazłby się nawet jakiś wolny pokój – stwierdził. Potter prócz rodziców nie miał już żadnej bliskiej rodziny, ale w ich domu zawsze było pełno wolnych pokoi gotowych na przyjęcie gości, którymi w zdecydowanej większości byli po prostu znajomi jego i Erin.
Po tym co wczoraj przeżył pod dębem, jego brew nawet nie drgnęła ze zdziwienia na wieść o jakiejś dziwnej sile grożącej i wyrzucającej w powietrze. Miał jeszcze papierosa, więc w skupieniu włożył go do ust przyglądając się jej nodze. Byłby tragicznym uzdrowicielem i bardzo dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Nie bez powodu zamówił sobie serię eliksirów uzdrawiających, w życiu sam by nie uwarzył niczego co w jakikolwiek sposób pomogłoby komuś w kwestiach zdrowotnych. No chyba, że ktoś pragnął ulgi w cierpieniu, czyt. śmierci. W zaklęciach uzdrawiających również się nie specjalizował, a od bandażowania jego rękoma uciekłaby pewnie nawet mumia. Swoim krytycznym wzrokiem zdołał jedynie zauważyć, że kuleje na tą samą nogę i na tym jego jakże ambitna diagnoza się zakończyła. Bałby się, że zrobi jej jeszcze większą krzywdę, więc tylko pokręcił głową z dezaprobata.
- Niezbyt to było rozsądne. Polecam wysadzenie artylerii fajerwerków w swoim dormitorium i przypadkowe podpalenie Hogwartu – skwitował unosząc kącik ust do góry i wypuszczając przy okazji dym. Brak sowy od Dumbledore’a oznaczał, że wszystko dobrze się skończyło. W sumie to nawet cieszył się z takiego obrotu sprawy. W końcu kto sobie nie żartował, że pragnąłby aby jego szkoła spłonęła?
- Co on pojechał ujeżdżać smoki w rezerwacie? – wtrącił niechętnie. Również nie miał jakoś ochoty o nim rozmawiać. Sam fakt, że Charlotte tak się troszczyła o tego buca trochę go świerzbił. Co te dziewczyny mają z tymi ślizgonami…
- Służy mu, a udaje, że jest półkrwi? I niby robi to dla ciebie? – parsknął, facet po prostu chciał zagrać na jej uczuciach. Kolejna informacja sprawiła, że nerwowo wstrzymał na chwilę oddech. Ktoś zaczepił ją tylko dlatego, że nie podobała mu się jej rozmowa z niby mugolakiem? Na ulicy? W środku dnia? Pomyślał o Lily, a zaniepokojone spojrzenie uciekło mu gdzieś pomiędzy drzewa. Co z tym światem było nie tak?! Kolejny raz zapragnął cofnąć się w czasie, do chwili gdzie wszystko wydawało się takie proste.
Charlie wpadła mu w ramiona, a on tylko przymknął oczy słuchając tych głupich świerszczy, które bezkarnie grały jak kiedyś i słów Lotty przepływających przez niego bez większego sensu Żadnych prób samobójczych. Żadnego pojedynkowania się z ludźmi, z którymi nie ma się szans...
Po co właściwie tu przyszli?
Uchylił na chwilę powieki, a gwiazdy odbiły się w jej uniesionych do góry oczach. Niewiele myśląc pochylił się i odnalazł ustami jej usta. Dreszcz przeszedł mu po plecach na jej ciche westchnienie i przyjemne ciepło wilgotnych warg. Odwzajemniła pocałunek, więc przez chwilę nie myślał o niczym przywierając tylko do niej i przypominając sobie smak jej ust. Dawno nie był z nikim tak blisko. Dłoń wplótł w jej włosy, a niesforne wspomnienia zaczęły mącić mu myśli przypominając usta tej którą całował ostatnio. Lily. Oderwał na chwilę wargi od jej warg, nie odsuwając jednak twarzy. Karcił się, że nie powinien całować Charlie, w końcu… Właśnie, co w końcu? Słowa Marlene z pociągu odbiły mu się echem w głowie jeśli to nie będzie możliwe musisz iść do przodu.
Złożył na jej ustach jeszcze krótki pocałunek i stał tak przez chwilę patrząc jej w oczy, a wewnątrz tocząc batalię w której był z góry skazany na klęskę. W końcu odsunął się krok do tyłu, a los chciał że powód dla którego tu przyszli sam postanowił o sobie przypomnieć podstawiając Potterowi kłodę pod nogi. Wyrżnął jak długi, drugi raz dziś lądując na ziemi z głuchym tąpnięciem.
- Chyba już pamiętam po co tu przyszliśmy – stwierdził lekko zachrypniętym głosem. W głowie kręciło mu się od alkoholu i emocji i jakoś nawet nie miał ochoty wstawać stwierdzając, że niebo i Charlie z tej perspektywy wyglądają świetnie.
- Nie widzę przeszkód by wprowadzić to w życie – prawie przybił sobie piątkę ze swoim ego, dumny że udało mu się przywołać na jej twarz chociaż cień uśmiechu – Znalazłby się nawet jakiś wolny pokój – stwierdził. Potter prócz rodziców nie miał już żadnej bliskiej rodziny, ale w ich domu zawsze było pełno wolnych pokoi gotowych na przyjęcie gości, którymi w zdecydowanej większości byli po prostu znajomi jego i Erin.
Po tym co wczoraj przeżył pod dębem, jego brew nawet nie drgnęła ze zdziwienia na wieść o jakiejś dziwnej sile grożącej i wyrzucającej w powietrze. Miał jeszcze papierosa, więc w skupieniu włożył go do ust przyglądając się jej nodze. Byłby tragicznym uzdrowicielem i bardzo dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Nie bez powodu zamówił sobie serię eliksirów uzdrawiających, w życiu sam by nie uwarzył niczego co w jakikolwiek sposób pomogłoby komuś w kwestiach zdrowotnych. No chyba, że ktoś pragnął ulgi w cierpieniu, czyt. śmierci. W zaklęciach uzdrawiających również się nie specjalizował, a od bandażowania jego rękoma uciekłaby pewnie nawet mumia. Swoim krytycznym wzrokiem zdołał jedynie zauważyć, że kuleje na tą samą nogę i na tym jego jakże ambitna diagnoza się zakończyła. Bałby się, że zrobi jej jeszcze większą krzywdę, więc tylko pokręcił głową z dezaprobata.
- Niezbyt to było rozsądne. Polecam wysadzenie artylerii fajerwerków w swoim dormitorium i przypadkowe podpalenie Hogwartu – skwitował unosząc kącik ust do góry i wypuszczając przy okazji dym. Brak sowy od Dumbledore’a oznaczał, że wszystko dobrze się skończyło. W sumie to nawet cieszył się z takiego obrotu sprawy. W końcu kto sobie nie żartował, że pragnąłby aby jego szkoła spłonęła?
- Co on pojechał ujeżdżać smoki w rezerwacie? – wtrącił niechętnie. Również nie miał jakoś ochoty o nim rozmawiać. Sam fakt, że Charlotte tak się troszczyła o tego buca trochę go świerzbił. Co te dziewczyny mają z tymi ślizgonami…
- Służy mu, a udaje, że jest półkrwi? I niby robi to dla ciebie? – parsknął, facet po prostu chciał zagrać na jej uczuciach. Kolejna informacja sprawiła, że nerwowo wstrzymał na chwilę oddech. Ktoś zaczepił ją tylko dlatego, że nie podobała mu się jej rozmowa z niby mugolakiem? Na ulicy? W środku dnia? Pomyślał o Lily, a zaniepokojone spojrzenie uciekło mu gdzieś pomiędzy drzewa. Co z tym światem było nie tak?! Kolejny raz zapragnął cofnąć się w czasie, do chwili gdzie wszystko wydawało się takie proste.
Charlie wpadła mu w ramiona, a on tylko przymknął oczy słuchając tych głupich świerszczy, które bezkarnie grały jak kiedyś i słów Lotty przepływających przez niego bez większego sensu Żadnych prób samobójczych. Żadnego pojedynkowania się z ludźmi, z którymi nie ma się szans...
Po co właściwie tu przyszli?
Uchylił na chwilę powieki, a gwiazdy odbiły się w jej uniesionych do góry oczach. Niewiele myśląc pochylił się i odnalazł ustami jej usta. Dreszcz przeszedł mu po plecach na jej ciche westchnienie i przyjemne ciepło wilgotnych warg. Odwzajemniła pocałunek, więc przez chwilę nie myślał o niczym przywierając tylko do niej i przypominając sobie smak jej ust. Dawno nie był z nikim tak blisko. Dłoń wplótł w jej włosy, a niesforne wspomnienia zaczęły mącić mu myśli przypominając usta tej którą całował ostatnio. Lily. Oderwał na chwilę wargi od jej warg, nie odsuwając jednak twarzy. Karcił się, że nie powinien całować Charlie, w końcu… Właśnie, co w końcu? Słowa Marlene z pociągu odbiły mu się echem w głowie jeśli to nie będzie możliwe musisz iść do przodu.
Złożył na jej ustach jeszcze krótki pocałunek i stał tak przez chwilę patrząc jej w oczy, a wewnątrz tocząc batalię w której był z góry skazany na klęskę. W końcu odsunął się krok do tyłu, a los chciał że powód dla którego tu przyszli sam postanowił o sobie przypomnieć podstawiając Potterowi kłodę pod nogi. Wyrżnął jak długi, drugi raz dziś lądując na ziemi z głuchym tąpnięciem.
- Chyba już pamiętam po co tu przyszliśmy – stwierdził lekko zachrypniętym głosem. W głowie kręciło mu się od alkoholu i emocji i jakoś nawet nie miał ochoty wstawać stwierdzając, że niebo i Charlie z tej perspektywy wyglądają świetnie.
- Syriusz Black
Re: Miejsce na ognisko
Sob Sie 26, 2017 3:01 am
|lipny post, ale jest
Sam nie do końca wiedział, co ucierpiało bardziej, gdy James postanowił wywinąć mu taki numer. Choć tak naprawdę, cóż... Czy była to jego męska duma, czy męska duma... To nie miało większego znaczenia, skoro ostatecznie i tak znalazł się na ziemi. Zdecydowanie niezadowolony, przez dłuższą chwilę nie do końca ogarniający, co się wokół niego działo - chociaż może to i dobrze, bo umknęły mu najbardziej uwłaczające jego godności reakcje - a także na swój sposób przypominający typowego psa podkulającego ogon. Z tą drobną różnicą, że ten przedni ogon i to poprzez krótkotrwałe zwinięcie się w coś na kształt kulki, dopóki pierwsze wrażenia po uderzeniu aparatem nie postanowiły opuścić jego najzacniejszych części ciała. Potem już tylko wyprostował się, nadal leżąc w tym samym miejscu, ale chwilowo nie myśląc raczej o tym, by się podnieść. Nie, nie, nie. On planował...
Chwilowo plany te zawierały w sobie tylko totalne milczenie skierowane w stosunku do Jamesa, ale Black zdecydowanie nie miał na tym poprzestać. Jednocześnie poniekąd podziwiał kumpla, bo sposób wykonania tej akcji naprawdę musiał wyglądać bajecznie - zwłaszcza dla kogoś patrzącego z boku - i nie chciał puścić mu tego płazem. Zwyczajna ganianina dookoła nie miała przy tym wystarczyć, by zrekompensować mu poobijanie armii jego małych kopii. Nim jednak wpadł na coś dostatecznie dobrego, James rozpłynął się z zasięgu jego wzroku, najwyraźniej uciekając przed zemstą, nim ta zdążyła go dopaść. Rogacz czy nie, miał chłop coś na kształt intuicji i to bez wątpienia.
Chociaż nic a nic nie mogło równać się tej kobiecej... No i kobiecemu zjawianiu się idealnie w czas, by... Oddać hołd mieszkańcom jego klejnotów koronnych? Tak to bowiem odczuł, nie do końca wiedząc, co też powinien uczynić, kiedy Pandora położyła mu bukiet chabrów wprost na kroczu... Wcześniej obdarzając go jeszcze tym stwierdzeniem, na które zamrugał tylko oczami, w tym także nie mając pewności, czy powinien wziąć to za komplement, czy też za obelgę. Cóż, przynajmniej jedna osoba - wyjątkowo roześmiane Ismael - zapewne nie miała co do tego wątpliwości, biorąc to za niezły kabaret. Dostrzegał to w całej jej postawie, posyłając jej karcąco-rozbawione spojrzenie, po którym jeszcze wywrócił do niej oczami, jakby chciał powiedzieć sama być tak chciała. Już raz w końcu siedziała przy nim na trawie, czyż nie?
- To James najwyraźniej stwierdził, że jestem bardzo zmęczony. - Odpowiedział wreszcie blondynce, przyglądając jej się z dołu. - A potem gdzieś zwiał. Nie widziałaś go przypadkiem? Jesteś tu jedyną osobą, z którą można normalnie porozmawiać. - Podkreślając to wyjątkowo znaczącym tonem, odchrząknął jeszcze przy okazji, jakby chcąc zwrócić uwagę Ismael na ten pstryczek w jej stronę, po czym mówił dalej. - Dzięki za kwiatki.
Sam nie do końca wiedział, co ucierpiało bardziej, gdy James postanowił wywinąć mu taki numer. Choć tak naprawdę, cóż... Czy była to jego męska duma, czy męska duma... To nie miało większego znaczenia, skoro ostatecznie i tak znalazł się na ziemi. Zdecydowanie niezadowolony, przez dłuższą chwilę nie do końca ogarniający, co się wokół niego działo - chociaż może to i dobrze, bo umknęły mu najbardziej uwłaczające jego godności reakcje - a także na swój sposób przypominający typowego psa podkulającego ogon. Z tą drobną różnicą, że ten przedni ogon i to poprzez krótkotrwałe zwinięcie się w coś na kształt kulki, dopóki pierwsze wrażenia po uderzeniu aparatem nie postanowiły opuścić jego najzacniejszych części ciała. Potem już tylko wyprostował się, nadal leżąc w tym samym miejscu, ale chwilowo nie myśląc raczej o tym, by się podnieść. Nie, nie, nie. On planował...
Chwilowo plany te zawierały w sobie tylko totalne milczenie skierowane w stosunku do Jamesa, ale Black zdecydowanie nie miał na tym poprzestać. Jednocześnie poniekąd podziwiał kumpla, bo sposób wykonania tej akcji naprawdę musiał wyglądać bajecznie - zwłaszcza dla kogoś patrzącego z boku - i nie chciał puścić mu tego płazem. Zwyczajna ganianina dookoła nie miała przy tym wystarczyć, by zrekompensować mu poobijanie armii jego małych kopii. Nim jednak wpadł na coś dostatecznie dobrego, James rozpłynął się z zasięgu jego wzroku, najwyraźniej uciekając przed zemstą, nim ta zdążyła go dopaść. Rogacz czy nie, miał chłop coś na kształt intuicji i to bez wątpienia.
Chociaż nic a nic nie mogło równać się tej kobiecej... No i kobiecemu zjawianiu się idealnie w czas, by... Oddać hołd mieszkańcom jego klejnotów koronnych? Tak to bowiem odczuł, nie do końca wiedząc, co też powinien uczynić, kiedy Pandora położyła mu bukiet chabrów wprost na kroczu... Wcześniej obdarzając go jeszcze tym stwierdzeniem, na które zamrugał tylko oczami, w tym także nie mając pewności, czy powinien wziąć to za komplement, czy też za obelgę. Cóż, przynajmniej jedna osoba - wyjątkowo roześmiane Ismael - zapewne nie miała co do tego wątpliwości, biorąc to za niezły kabaret. Dostrzegał to w całej jej postawie, posyłając jej karcąco-rozbawione spojrzenie, po którym jeszcze wywrócił do niej oczami, jakby chciał powiedzieć sama być tak chciała. Już raz w końcu siedziała przy nim na trawie, czyż nie?
- To James najwyraźniej stwierdził, że jestem bardzo zmęczony. - Odpowiedział wreszcie blondynce, przyglądając jej się z dołu. - A potem gdzieś zwiał. Nie widziałaś go przypadkiem? Jesteś tu jedyną osobą, z którą można normalnie porozmawiać. - Podkreślając to wyjątkowo znaczącym tonem, odchrząknął jeszcze przy okazji, jakby chcąc zwrócić uwagę Ismael na ten pstryczek w jej stronę, po czym mówił dalej. - Dzięki za kwiatki.
- Charlotte Macmillan
Re: Miejsce na ognisko
Sob Sie 26, 2017 1:46 pm
Zastanawiała się jak jej ojciec zareagowałby na fakt, że wyprowadziła się z domu, rodzinnego domu, do Potterów. Na pewno by nie był zachwycony. I na pewno nie zostawiłby tego bez żadnej reakcji, chociaż mama na pewno pilnowałaby aby nic głupiego nie zostało zrobione ani powiedziane. Charlotte naprawdę chciałaby się stamtąd wynieść, nie jeden i nie dwa razy zastanawiała się nad tym, chcąc poprosić stryja, rodzonego brata ojca, aby przygarnął ją do siebie, uratował z rąk szaleńca, który robił wszystko aby uprzykrzyć jej życie. Do tej pory jednak jej umysł mówił, że nie może tego zrobić mamie, że nie może wyjechać z miejsca, które było jej domem, którego obrzeża, łąki, lasy, znała jak własną kieszeń. Teraz jednak, kiedy uświadomiła sobie, że to nie tylko na czas wakacji powróciła do domu dreszcz przebiegał po jej plecach, a w głowie krzyczał głos, że musi uciekać. Że mama sobie poradzi z ojcem, a Charlie, jeśli zostanie tam odrobinę dłużej niż to konieczne, może już nigdy się nie uwolnić.
Po powrocie do domu, na następny dzień, planowała wybrać się na Pokątną, w celu zdobycia albo jakiegoś eliksiru, albo składników na niego, świadoma, że pozostawianie nogi w takim stanie nie jest zbyt odpowiedzialne. Może i uraczyłaby się jakimś zaklęciem uzdrawiającym, ale nigdy nie była dobra w tej dziedzinie, częściej robiąc większą krzywdę niż korzyść, co jednoznaczne było z tym, że przez myśl nastolatki nawet nie przebiegło aby leczyć się na własną rękę. Może poprosi Lenę, gdy ta już się pojawi, aby ją wspomogła? Będzie musiała to rozważyć gdy już kuzynka znajdzie się z nimi cała i zdrowa.
- Podpaliłeś Hogwart? - zapytała niepewnie, unosząc ku górze jedną z brwi. Chociaż w pierwszym odruchu była całkowicie zaskoczona, to im dłużej się nad tym zastanawiała tym bardziej rozumiała, że to wcale nie jest takie irracjonalne jak wydawało się na początku. W końcu to był James Potter, a akcje podobne do tej były jego specjalnością przez siedem lat w zamku. Dlatego też gdy otrząsnęła się już z pierwszego szoku, roześmiała się nawet, chociaż było to krótkie i raczej nie brzmiało jak śmiech, który zazwyczaj jej towarzyszył.
- Gdyby pojechał ujeżdżać smoki w rezerwacie byłby o wiele bezpieczniejszy. Wolałabym żeby tam był. - nie potrafiła jednak spojrzeć w oczy Jamesa mówiąc to. Temat nie był przyjemny, a relacje między tymi nieznośnie ważnymi osobami w jej życiu łatwiej było określić jako oziębłe, chociaż uznać to słowo można było za spore niedopowiedzenie. W następnym odruchu pokręciła więc wyłącznie głową, wzrokiem błądząc po drzewach i krzewach, trawie i swoich butach.
- Mówi, że udaje półkrwi, aby nie zdradzić, że pochodzi z rodziny Macmillan bo wie, że to sprowadziłoby na mnie niebezpieczeństwo. - mimo wszystko rozmowa z nim sprowadziła niebezpieczeństwo nie tylko na nią, ale także na Marlene obecną przy tym dziwnym ataku ze strony przypadkowych ludzi. Czy to oznaczało, że już z nikim nie można było rozmawiać? Czy to oznaczało, że czarodzieje pochodzący z rodzin mugolskich nie mogli czuć się już nigdzie bezpiecznie? Zimny dreszcz przebiegł po jej plecach, a chęć aby Marlene tutaj była jeszcze bardziej wzrosła. Co ona wyrabiała. Dlaczego przy obecnych okolicznościach decydowała się na jakąkolwiek samotną podróż?
Pierwszą reakcją organizmu Charlotte na pocałunek Jamesa było całkowite rozluźnienie i uczucie, jakby, chociaż na chwilę, cofnęli się do beztroskich chwil, kiedy strach nie czaił się za ich plecami w każdym możliwym momencie. Poczuła spokój jak wtedy, gdy spędzali dnie na słonecznych polanach opowiadając sobie o planach na przyszłość, o pasjach, gdy poznawali sobie i uczyli się siebie. To uczucie niestety bardzo szybko wyparowało, a na jego miejsce, w lekko upojonym alkoholem i tą chwilą umyśle dziewczyny pojawiła się blokowana do tej pory myśl, że to nie są te usta, które powinna całować. Bardzo mocno i celnie uderzyła ją świadomość jak parszywym typem człowieka była, skoro po balu obiecała Giotto, że będzie czekała na niego tak długo jak będzie trzeba, skoro jeszcze w pociągu siedziała w niego wtulona, a teraz już wpadała w ramiona Jamesa bez najmniejszego zawahania, bez początkowego poczucia, że robi coś nieodpowiedniego.
Dlatego też, gdy Rogacz zdecydował się od niej odsunąć nie protestowała, mogąc wyłącznie skupić się na tym jak zimna i przerażająco wielka gula narasta w jej żołądku, sprawiając, że stała jak spetryfikowana. Upadek Jamesa dotarł do jej świadomości ze sporym opóźnieniem, a sama Charlotte w sposób mechaniczny usiadła na pniu winowajcy, zgarniając przy okazji z twarzy włosy.
- Nie chcę tak. - powiedziała cicho, obracając głowę w bok aby spojrzeć na wciąż leżącego na ziemi Pottera. - Nie chcę żebyś mnie całował tylko dlatego, że czujesz, że tak możesz mnie pocieszyć. Odciągnąć moje myśli. - zachrypnięty głos, zimny i jakby nienależący do dziewczyny, wydobywał się jednak z jej ust gdy ponownie spojrzała przed siebie pustym i zimnym wzrokiem. - Nie chcę pocałunków z litości. - zadrżał przy ostatnim słowie, chociaż robiła wszystko aby do tego nie doszło, chociaż walczyła ze sobą aby brzmieć jak zawsze. Tak samo poczuła jak łza wędruje po jej policzku, chociaż próbowała z całych sił powstrzymać się przed tym.
Nerwowym gestem wytarła ją, wzrok opuszczając na swoje trampki, w które wpatrywała się tak intensywnie, jakby samym spojrzeniem mogła sprawić im jakąś krzywdę, jakby obwiniała je za całe swoje nieszczęście i całą narastającą wewnątrz wojnę pomiędzy poczuciem obowiązku w stosunku do Giotto, a potrzebą ramion Jamesa aby móc ponownie poczuć spokój. Chociaż na chwilę.
Była żałosnym człowiekiem i z tą myślą nie potrafiła sobie w tym momencie poradzić.
Po powrocie do domu, na następny dzień, planowała wybrać się na Pokątną, w celu zdobycia albo jakiegoś eliksiru, albo składników na niego, świadoma, że pozostawianie nogi w takim stanie nie jest zbyt odpowiedzialne. Może i uraczyłaby się jakimś zaklęciem uzdrawiającym, ale nigdy nie była dobra w tej dziedzinie, częściej robiąc większą krzywdę niż korzyść, co jednoznaczne było z tym, że przez myśl nastolatki nawet nie przebiegło aby leczyć się na własną rękę. Może poprosi Lenę, gdy ta już się pojawi, aby ją wspomogła? Będzie musiała to rozważyć gdy już kuzynka znajdzie się z nimi cała i zdrowa.
- Podpaliłeś Hogwart? - zapytała niepewnie, unosząc ku górze jedną z brwi. Chociaż w pierwszym odruchu była całkowicie zaskoczona, to im dłużej się nad tym zastanawiała tym bardziej rozumiała, że to wcale nie jest takie irracjonalne jak wydawało się na początku. W końcu to był James Potter, a akcje podobne do tej były jego specjalnością przez siedem lat w zamku. Dlatego też gdy otrząsnęła się już z pierwszego szoku, roześmiała się nawet, chociaż było to krótkie i raczej nie brzmiało jak śmiech, który zazwyczaj jej towarzyszył.
- Gdyby pojechał ujeżdżać smoki w rezerwacie byłby o wiele bezpieczniejszy. Wolałabym żeby tam był. - nie potrafiła jednak spojrzeć w oczy Jamesa mówiąc to. Temat nie był przyjemny, a relacje między tymi nieznośnie ważnymi osobami w jej życiu łatwiej było określić jako oziębłe, chociaż uznać to słowo można było za spore niedopowiedzenie. W następnym odruchu pokręciła więc wyłącznie głową, wzrokiem błądząc po drzewach i krzewach, trawie i swoich butach.
- Mówi, że udaje półkrwi, aby nie zdradzić, że pochodzi z rodziny Macmillan bo wie, że to sprowadziłoby na mnie niebezpieczeństwo. - mimo wszystko rozmowa z nim sprowadziła niebezpieczeństwo nie tylko na nią, ale także na Marlene obecną przy tym dziwnym ataku ze strony przypadkowych ludzi. Czy to oznaczało, że już z nikim nie można było rozmawiać? Czy to oznaczało, że czarodzieje pochodzący z rodzin mugolskich nie mogli czuć się już nigdzie bezpiecznie? Zimny dreszcz przebiegł po jej plecach, a chęć aby Marlene tutaj była jeszcze bardziej wzrosła. Co ona wyrabiała. Dlaczego przy obecnych okolicznościach decydowała się na jakąkolwiek samotną podróż?
Pierwszą reakcją organizmu Charlotte na pocałunek Jamesa było całkowite rozluźnienie i uczucie, jakby, chociaż na chwilę, cofnęli się do beztroskich chwil, kiedy strach nie czaił się za ich plecami w każdym możliwym momencie. Poczuła spokój jak wtedy, gdy spędzali dnie na słonecznych polanach opowiadając sobie o planach na przyszłość, o pasjach, gdy poznawali sobie i uczyli się siebie. To uczucie niestety bardzo szybko wyparowało, a na jego miejsce, w lekko upojonym alkoholem i tą chwilą umyśle dziewczyny pojawiła się blokowana do tej pory myśl, że to nie są te usta, które powinna całować. Bardzo mocno i celnie uderzyła ją świadomość jak parszywym typem człowieka była, skoro po balu obiecała Giotto, że będzie czekała na niego tak długo jak będzie trzeba, skoro jeszcze w pociągu siedziała w niego wtulona, a teraz już wpadała w ramiona Jamesa bez najmniejszego zawahania, bez początkowego poczucia, że robi coś nieodpowiedniego.
Dlatego też, gdy Rogacz zdecydował się od niej odsunąć nie protestowała, mogąc wyłącznie skupić się na tym jak zimna i przerażająco wielka gula narasta w jej żołądku, sprawiając, że stała jak spetryfikowana. Upadek Jamesa dotarł do jej świadomości ze sporym opóźnieniem, a sama Charlotte w sposób mechaniczny usiadła na pniu winowajcy, zgarniając przy okazji z twarzy włosy.
- Nie chcę tak. - powiedziała cicho, obracając głowę w bok aby spojrzeć na wciąż leżącego na ziemi Pottera. - Nie chcę żebyś mnie całował tylko dlatego, że czujesz, że tak możesz mnie pocieszyć. Odciągnąć moje myśli. - zachrypnięty głos, zimny i jakby nienależący do dziewczyny, wydobywał się jednak z jej ust gdy ponownie spojrzała przed siebie pustym i zimnym wzrokiem. - Nie chcę pocałunków z litości. - zadrżał przy ostatnim słowie, chociaż robiła wszystko aby do tego nie doszło, chociaż walczyła ze sobą aby brzmieć jak zawsze. Tak samo poczuła jak łza wędruje po jej policzku, chociaż próbowała z całych sił powstrzymać się przed tym.
Nerwowym gestem wytarła ją, wzrok opuszczając na swoje trampki, w które wpatrywała się tak intensywnie, jakby samym spojrzeniem mogła sprawić im jakąś krzywdę, jakby obwiniała je za całe swoje nieszczęście i całą narastającą wewnątrz wojnę pomiędzy poczuciem obowiązku w stosunku do Giotto, a potrzebą ramion Jamesa aby móc ponownie poczuć spokój. Chociaż na chwilę.
Była żałosnym człowiekiem i z tą myślą nie potrafiła sobie w tym momencie poradzić.
- Pandora Sayre
Re: Miejsce na ognisko
Sob Sie 26, 2017 8:35 pm
To wcale nie było tak, że tylko siedziałam po turecku i omiatałam całą scenerię szeroko otwartymi oczami. Wiedziałam, że inni ludzie nigdy tego nie zrozumieją, dlatego nawet przestałam zaprzątać swoją głowę myślami, jakby to ich przekonać, że wcale nie kłamię. Ale ja naprawdę widziałam więcej niż pozwalały mi na to moje oczy. Syriusz był człowiekiem małej wiary, którego umysł był wyjątkowo ograniczony, ale.. czego mogłam się spodziewać po osobie o takim wychowaniem? Dla niego świat był albo biały, albo – co było bardziej właściwe, patrząc na jego rodowe nazwisko – czarny, a cała paleta pomiędzy tymi dwiema barwami – dla jego zamglonych oczu – nieosiągalna. Nie byłam też głupia, by nie dostrzec spojrzenia, jakim uraczył rudowłosą dziewczynę. W tych swoich gestach, operowaniu gałkami ocznymi był niezwykle protekcjonalny i teatralny, a to wyjątkowo nie przypadło mi do gustu. Ale mimo wszystko posłałam Ismael jeden z najszczerszych i uprzejmych uśmiechów, na jakie tylko mnie było stać, czując jak mój podbródek mimowolnie się zadziera. A potem usłyszałam głos mojego byłego przyjaciela i początkowo wciąż wpatrywałam się tuż przed siebie, zastanawiając się, czy to ognisko faktycznie miało wesoły charakter, czy było symboliczną stypą dla honoru i klejnotów Syriusza.
Najwyraźniej popularne dzieciaki nie miały pojęcia, o tym jak wyglądają prawdziwe wesołe przyjęcia. Nie widziałam tutaj kolorowych kwiatów, które tworzyły artystyczny nieład. Do moich nozdrzy nie dochodził zapach palonych suszonych owoców, a nad głowami nie zwisały łapacze snów, które miałyby zapewnić ochronę, gdyby jeden z uczestników wpadł w pijacki sen, który często kończył się koszmarem. Jedynie westchnęłam, przekręcając głowę w bok, by wreszcie uraczyć Syriusz spojrzenie.
– Widziałam, jak uciekał przed Pijańską Gorączką – wzruszyłam delikatnie ramionami, a potem przygryzłam nieznacznie dolną wargę, mrużąc przy tym oczy.
– To chyba nie miał być komplement, biorąc pod uwagę to, że wywracasz oczami za każdym razem, gdy tylko otworzę usta. Czy ja Cię bawię, Syriuszu? – i mimo, że z moich ust wydobyły się słowa przesiąknięte goryczą, to głos miałam wyjątkowo spokojny, a twarz nieskalaną żadną złą myślą. Ba! Kąciki ust wciąż unosiłam ku górze, zupełnie jakby wcześniejsze słowa były jedynie stwierdzeniem, o tym jak ładną mamy pogodę.
– A gdzie kwiatki dla mnie? – dodałam, wznosząc brew ku górze, po czym naśladując Syriusza posłałam rudowłosej dziewczynie równie znaczące spojrzenie. Nie trwało długo nim moje usta ponownie się otworzyły, bo w rzeczy samej przypomniało mi się coś wyjątkowo istotnego. Jednak tym razem – nie uraczyłam Blacka spojrzeniem.
– Pisałeś coś, że chcesz ze mną coś… kopać? Kochać? Łapać? Twoja czcionka nie należy do najprzejrzystszych – i tym razem to moje usta wykrzywiły się w lekko rozbawionym, ale także (Merlinie, wybacz mi to) zuchwałym uśmiechu.
Najwyraźniej popularne dzieciaki nie miały pojęcia, o tym jak wyglądają prawdziwe wesołe przyjęcia. Nie widziałam tutaj kolorowych kwiatów, które tworzyły artystyczny nieład. Do moich nozdrzy nie dochodził zapach palonych suszonych owoców, a nad głowami nie zwisały łapacze snów, które miałyby zapewnić ochronę, gdyby jeden z uczestników wpadł w pijacki sen, który często kończył się koszmarem. Jedynie westchnęłam, przekręcając głowę w bok, by wreszcie uraczyć Syriusz spojrzenie.
– Widziałam, jak uciekał przed Pijańską Gorączką – wzruszyłam delikatnie ramionami, a potem przygryzłam nieznacznie dolną wargę, mrużąc przy tym oczy.
– To chyba nie miał być komplement, biorąc pod uwagę to, że wywracasz oczami za każdym razem, gdy tylko otworzę usta. Czy ja Cię bawię, Syriuszu? – i mimo, że z moich ust wydobyły się słowa przesiąknięte goryczą, to głos miałam wyjątkowo spokojny, a twarz nieskalaną żadną złą myślą. Ba! Kąciki ust wciąż unosiłam ku górze, zupełnie jakby wcześniejsze słowa były jedynie stwierdzeniem, o tym jak ładną mamy pogodę.
– A gdzie kwiatki dla mnie? – dodałam, wznosząc brew ku górze, po czym naśladując Syriusza posłałam rudowłosej dziewczynie równie znaczące spojrzenie. Nie trwało długo nim moje usta ponownie się otworzyły, bo w rzeczy samej przypomniało mi się coś wyjątkowo istotnego. Jednak tym razem – nie uraczyłam Blacka spojrzeniem.
– Pisałeś coś, że chcesz ze mną coś… kopać? Kochać? Łapać? Twoja czcionka nie należy do najprzejrzystszych – i tym razem to moje usta wykrzywiły się w lekko rozbawionym, ale także (Merlinie, wybacz mi to) zuchwałym uśmiechu.
- James Potter
Re: Miejsce na ognisko
Sob Sie 26, 2017 8:51 pm
Moher gapił się wciąż na fretkę nie mrugając przy tym ani razu. Jego mordka wyglądała na znudzoną, ale wcale znudzony nie był. Lubił jak coś się działo. Przepadał nawet za poznawaniem nowych futerkowych przyjaciół. Był tylko jeden warunek, musiał wpierw pokazać, że to jego terytorium. W pewnym momencie podniósł kitę do góry, poderwał dumnie łepek i zgrabnie zeskoczył z pieńka zmierzając w stronę Ismael. Bez pytania wpakował się jej na kolana i przez chwilę udeptywał sobie siedzisko z cichym mruczeniem, by w końcu posadzić na niej swoje szacowne cztery litery.
Kącik ust Jamesa uniósł się w niecnym uśmieszku. Nie planował podpalenia dormitorium, to był zwykły przypadek, ale nie mógł pozbyć się myśli, że dzięki temu ich ostatni psikus wyszedł jeszcze lepiej niż sobie to zaplanowali.
- Nie widziałaś pokazu fajerwerków jak płynęliśmy jeziorem? – spytał nieco zawiedziony – Trochę olaliśmy kwestie bezpieczeństwa i nasze dormitorium poszło z dymem – uśmiech wypełzł mu na usta – Chciałbym zobaczyć minę Filcha – dodał upijając mały łyk rumu. Obserwował jej twarz, chociaż w półmroku który im towarzyszył nie było to łatwe. Pomimo odnotowanych kilku zwycięstw, gdy udało mu się przywołać na jej usta uśmiech, wiedział że i tak w jej uczuciach dominuje coś innego.
Również odwrócił wzrok, gdy temat zszedł na Giotto. Mógł wprost zapytać czy są razem i pewnie wtedy nie doszło by do tego co miało za chwilę się wydarzyć. Nie spytał jednak, a po głowie tylko chodziła mu nieznośna myśl, że wszystkie ważne w jego życiu dziewczyny cierpią na paskudną chorobę objawiającą się słabością do ślizgonów. Lily do Severusa, Charlie do Giotto, a i nawet jak się okazało, Marlene do Rosiera.
- To służy nie temu co trzeba. Gdyby nie durne idee Sama Wiesz Kogo wszyscy byli by bezpieczni – odparł odrobinę bardziej ostro niż by tego chciał. Upił kolejny łyk rumu mocno ściskając butelkę, a w oczach zatańczyły mu wściekłe ogniki. Ci parszywi wyznawcy, razem z tym ich pomylonym szaleńcem na czele byli winni śmierci Erin. Świat potrzebował oczyszczenia? Owszem, z nich wszystkich. Pragnął zemsty i szczerze to gówno go obchodziło jakby miał okazać się jeszcze gorszym prześladowcą i mordercą od nich.
Może i jego pocałunek był spontaniczny i nierozsądny, ale z pewnością nie było to coś czego nie chciał. Chciał, a jeszcze bardziej chciał móc całować ją bez tych głupich wyrzutów sumienia, tego dręczącego uczucia do Lily, które nie dawało mu spokoju. Głupia nadzieja stawiała mu jakieś niewidoczne granice. Czuł, że zawalił po całości, że zrobił to czego Evans właśnie się obawiała, coś przez co tyle czasu nie dawała mu szansy. Odepchnął ją, gdy tylko ją zdobył. Co z tego, że zrobił to tylko wyłącznie przez stratę Erin. Zrobił to i już. Czasu nie cofnie, a Lily wystarczająco mu chyba dała do zrozumienia, że między nimi nic już nie ma, przynajmniej z jej strony. Tylko on ciągle nie potrafił pozbyć się jej ze swojego serca. A tyle by to ułatwiło. Zależało mu na Charlotte chociaż ich drogi ostatnio bardzo się rozeszły. Spędzili ze sobą mnóstwo czasu, znali się doskonale, mogli by przecież znowu spróbować…
Odsunął się jednak, a głupi pniak wpakował mu się pod nogi. Podjął decyzję, że osobiście wrzuci go do ognia, ale na razie nie miał ochoty wstawać.
Nie chcę tak – słowa Charlie zmroziły mu krew w żyłach. Skierował na nią swój wzrok czując jak serce na chwilę mu przystaje. Usiadł gwałtownie i spojrzał jej prosto w oczy.
- Głupia… Nie pocałowałem cię z litości – zaczął cicho – Pocałowałem cię… bo chciałem – dodał. Nie zmieniało to jednak faktu, że zrobił to samolubnie, pod wpływem chwili, nie zastanawiając się czy i ona tego chciała – Przepraszam – odparł widząc łzę płynącą po jej policzku. Ostatnie czego chciał to by przez niego płakała. Otworzył usta by coś powiedzieć, ale każde słowo które przyszło mu do głowy wydawało się nieodpowiednie. Patrzył na nią od dołu wzrokiem zbitego psa, siedząc na ziemi tuż obok.
- Charlie – szepnął ocierając jej dłonią łzę z policzka. Znowu zawalił. Zawiódł kolejną osobę. Zaczynało być to przytłaczające, czy on już nie potrafi zrobić niczego dobrze?
- Marnie całuję, co? Ale żeby aż płakać… - spróbował zażartować, chociaż wcale nie czuł się na siłach.
Kącik ust Jamesa uniósł się w niecnym uśmieszku. Nie planował podpalenia dormitorium, to był zwykły przypadek, ale nie mógł pozbyć się myśli, że dzięki temu ich ostatni psikus wyszedł jeszcze lepiej niż sobie to zaplanowali.
- Nie widziałaś pokazu fajerwerków jak płynęliśmy jeziorem? – spytał nieco zawiedziony – Trochę olaliśmy kwestie bezpieczeństwa i nasze dormitorium poszło z dymem – uśmiech wypełzł mu na usta – Chciałbym zobaczyć minę Filcha – dodał upijając mały łyk rumu. Obserwował jej twarz, chociaż w półmroku który im towarzyszył nie było to łatwe. Pomimo odnotowanych kilku zwycięstw, gdy udało mu się przywołać na jej usta uśmiech, wiedział że i tak w jej uczuciach dominuje coś innego.
Również odwrócił wzrok, gdy temat zszedł na Giotto. Mógł wprost zapytać czy są razem i pewnie wtedy nie doszło by do tego co miało za chwilę się wydarzyć. Nie spytał jednak, a po głowie tylko chodziła mu nieznośna myśl, że wszystkie ważne w jego życiu dziewczyny cierpią na paskudną chorobę objawiającą się słabością do ślizgonów. Lily do Severusa, Charlie do Giotto, a i nawet jak się okazało, Marlene do Rosiera.
- To służy nie temu co trzeba. Gdyby nie durne idee Sama Wiesz Kogo wszyscy byli by bezpieczni – odparł odrobinę bardziej ostro niż by tego chciał. Upił kolejny łyk rumu mocno ściskając butelkę, a w oczach zatańczyły mu wściekłe ogniki. Ci parszywi wyznawcy, razem z tym ich pomylonym szaleńcem na czele byli winni śmierci Erin. Świat potrzebował oczyszczenia? Owszem, z nich wszystkich. Pragnął zemsty i szczerze to gówno go obchodziło jakby miał okazać się jeszcze gorszym prześladowcą i mordercą od nich.
Może i jego pocałunek był spontaniczny i nierozsądny, ale z pewnością nie było to coś czego nie chciał. Chciał, a jeszcze bardziej chciał móc całować ją bez tych głupich wyrzutów sumienia, tego dręczącego uczucia do Lily, które nie dawało mu spokoju. Głupia nadzieja stawiała mu jakieś niewidoczne granice. Czuł, że zawalił po całości, że zrobił to czego Evans właśnie się obawiała, coś przez co tyle czasu nie dawała mu szansy. Odepchnął ją, gdy tylko ją zdobył. Co z tego, że zrobił to tylko wyłącznie przez stratę Erin. Zrobił to i już. Czasu nie cofnie, a Lily wystarczająco mu chyba dała do zrozumienia, że między nimi nic już nie ma, przynajmniej z jej strony. Tylko on ciągle nie potrafił pozbyć się jej ze swojego serca. A tyle by to ułatwiło. Zależało mu na Charlotte chociaż ich drogi ostatnio bardzo się rozeszły. Spędzili ze sobą mnóstwo czasu, znali się doskonale, mogli by przecież znowu spróbować…
Odsunął się jednak, a głupi pniak wpakował mu się pod nogi. Podjął decyzję, że osobiście wrzuci go do ognia, ale na razie nie miał ochoty wstawać.
Nie chcę tak – słowa Charlie zmroziły mu krew w żyłach. Skierował na nią swój wzrok czując jak serce na chwilę mu przystaje. Usiadł gwałtownie i spojrzał jej prosto w oczy.
- Głupia… Nie pocałowałem cię z litości – zaczął cicho – Pocałowałem cię… bo chciałem – dodał. Nie zmieniało to jednak faktu, że zrobił to samolubnie, pod wpływem chwili, nie zastanawiając się czy i ona tego chciała – Przepraszam – odparł widząc łzę płynącą po jej policzku. Ostatnie czego chciał to by przez niego płakała. Otworzył usta by coś powiedzieć, ale każde słowo które przyszło mu do głowy wydawało się nieodpowiednie. Patrzył na nią od dołu wzrokiem zbitego psa, siedząc na ziemi tuż obok.
- Charlie – szepnął ocierając jej dłonią łzę z policzka. Znowu zawalił. Zawiódł kolejną osobę. Zaczynało być to przytłaczające, czy on już nie potrafi zrobić niczego dobrze?
- Marnie całuję, co? Ale żeby aż płakać… - spróbował zażartować, chociaż wcale nie czuł się na siłach.
- Charlotte Macmillan
Re: Miejsce na ognisko
Nie Sie 27, 2017 8:19 pm
Była sobą zawiedziona, że nie dostrzegła pokazu fajerwerków kiedy płynęli łodziami. Czy aż tak pochłonęły ją myśli i emocje, że nie potrafiła zwrócić uwagi na coś tak widowiskowego? Spojrzała na Jamesa przepraszającym wzrokiem, posyłając mu przy okazji uśmiech, który mówił ni więcej ni mniej niż cichą prośbę aby ją oszczędził za ten czyn.
- Prawdopodobnie nie zobaczy już nikt nigdy jego miny. Prawdopodobnie doprowadziliście go tym do grobu. - była na to naprawdę spora szansa, woźny szczerze nienawidził Jamesa, Syriusza, Remusa i Petera, nienawidził ich znacznie bardziej niż przeciętnych uczniów i nigdy tego nie krył. Sama Charlotte niejednokrotnie słyszała gdy mruczał pod nosem, że brakuje mu czasów kar fizycznych, że nie szczędził by ich przy wspomnianej wcześniej czwórce. Były to jednak wyłącznie mrzonki tak długo, jak długo Dumbledore był dyrektorem szkoły.
Rzeczy, które wyrabiał Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać przy współpracy ze Śmierciożercami były przerażające, były niedopuszczalne i Charlotte nigdy nie rozumiała jak można uważać kogoś za gorszych lub lepszych. Wszyscy przecież byli równi, czyż nie? Niejednokrotnie czarodzieje z rodzin niemagicznych swoimi zdolnościami przewyższali tych pochodzenia czystokrwistego. Ponadto byli cudownymi ludźmi, każdy wyjątkowy i na swój sposób utalentowany, na swój sposób magiczny. Nie pojmowała jak można było tego nie dostrzegać, jak można było uważać, że są niegodni magii, skoro zostali nią obdarzeni.
Brunetka czuła się ze sobą źle, a wszystko dlatego, że... Nie żałowała pocałunku z Jamesem. Chociaż wiedziała, że robi źle, że zachowuje się niegodziwie i podle, to jednak nie potrafiła żałować tego co robili. Oczywiście, blokady, emocje, myśli i wspomnienia odzywały się, na równi jednak chciała być fair w stosunku do Giotto i do swoich uczuć względem Jamesa.
Przecież znała go od zawsze. Bez względu na to jak daleko cofała się pamięcią, to on tam był, był obok, niezwykle ważny, zawsze pomocny, zawsze bliski. Nawet gdy w pewnym momencie ich drogi się rozeszły to nigdy nie wątpiła w to, że w razie potrzeby on będzie. Nawet jeśli się kłócili to wiedziała, że James nie powie jej nigdy aby nie prosiła o pomoc.
Po raz kolejny tego dnia spojrzała na niego błagalnie, nie chcąc aby ją oceniał, nie chcąc aby się na nią złościł bądź żałował. Prawdę mówiąc od natłoku tego wszystkiego nie wiedziała czego chce. Czuła się zagubiona w samej sobie, nie potrafiła znaleźć żadnej drogi mogącej jej pomóc wyjść z tej sytuacji.
- Nie przepraszaj. - wyszeptała, bojąc się głośnych słów, bojąc się, że gwiazdy widniejące na niebie wszystko usłyszą, zbudzą się od jej słów i oskarżą o bycie złym człowiekiem, którym się obecnie czuła. - Też chciałam. - przyznała, przetrzymując trochę za długo powietrze w płucach. - To ja cię powinnam przeprosić. Nie powinnam cię przytłaczać wszystkimi moimi problemami, powinnam sobie sama z nimi poradzić, a nie żalić się i oczekiwać... Nie wiem w sumie czego. - przyznała w końcu, przymykając na moment powieki, czując jak znowu narastają pod nimi łzy, a bardzo nie chciała płakać. Chciała być silna, tak długo jak James był obok chciała być silna. Czas na słabość przyjdzie gdy zostanie sama.
Spojrzała na niego z pewnego rodzaju rozczuleniem gdy wytarł jej łzę z policzka, pragnąc powiedzieć tak wiele, jednocześnie nie wiedząc co to by właściwie miało być. Czy to już zakrawało o chorobę umysłu?
- Och, chciałabym żebyś marnie całował. Niestety, ja cię tego uczyłam, więc to niemożliwe. - mimo, że odpowiedziała na żart to także nie czuła się na siłach, prawdę mówiąc nie wiedząc co teraz ze sobą zrobić. Jakby całe powietrze i cały pomysł na życie uleciał z Charlotte w jednym momencie.
- Prawdopodobnie nie zobaczy już nikt nigdy jego miny. Prawdopodobnie doprowadziliście go tym do grobu. - była na to naprawdę spora szansa, woźny szczerze nienawidził Jamesa, Syriusza, Remusa i Petera, nienawidził ich znacznie bardziej niż przeciętnych uczniów i nigdy tego nie krył. Sama Charlotte niejednokrotnie słyszała gdy mruczał pod nosem, że brakuje mu czasów kar fizycznych, że nie szczędził by ich przy wspomnianej wcześniej czwórce. Były to jednak wyłącznie mrzonki tak długo, jak długo Dumbledore był dyrektorem szkoły.
Rzeczy, które wyrabiał Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać przy współpracy ze Śmierciożercami były przerażające, były niedopuszczalne i Charlotte nigdy nie rozumiała jak można uważać kogoś za gorszych lub lepszych. Wszyscy przecież byli równi, czyż nie? Niejednokrotnie czarodzieje z rodzin niemagicznych swoimi zdolnościami przewyższali tych pochodzenia czystokrwistego. Ponadto byli cudownymi ludźmi, każdy wyjątkowy i na swój sposób utalentowany, na swój sposób magiczny. Nie pojmowała jak można było tego nie dostrzegać, jak można było uważać, że są niegodni magii, skoro zostali nią obdarzeni.
Brunetka czuła się ze sobą źle, a wszystko dlatego, że... Nie żałowała pocałunku z Jamesem. Chociaż wiedziała, że robi źle, że zachowuje się niegodziwie i podle, to jednak nie potrafiła żałować tego co robili. Oczywiście, blokady, emocje, myśli i wspomnienia odzywały się, na równi jednak chciała być fair w stosunku do Giotto i do swoich uczuć względem Jamesa.
Przecież znała go od zawsze. Bez względu na to jak daleko cofała się pamięcią, to on tam był, był obok, niezwykle ważny, zawsze pomocny, zawsze bliski. Nawet gdy w pewnym momencie ich drogi się rozeszły to nigdy nie wątpiła w to, że w razie potrzeby on będzie. Nawet jeśli się kłócili to wiedziała, że James nie powie jej nigdy aby nie prosiła o pomoc.
Po raz kolejny tego dnia spojrzała na niego błagalnie, nie chcąc aby ją oceniał, nie chcąc aby się na nią złościł bądź żałował. Prawdę mówiąc od natłoku tego wszystkiego nie wiedziała czego chce. Czuła się zagubiona w samej sobie, nie potrafiła znaleźć żadnej drogi mogącej jej pomóc wyjść z tej sytuacji.
- Nie przepraszaj. - wyszeptała, bojąc się głośnych słów, bojąc się, że gwiazdy widniejące na niebie wszystko usłyszą, zbudzą się od jej słów i oskarżą o bycie złym człowiekiem, którym się obecnie czuła. - Też chciałam. - przyznała, przetrzymując trochę za długo powietrze w płucach. - To ja cię powinnam przeprosić. Nie powinnam cię przytłaczać wszystkimi moimi problemami, powinnam sobie sama z nimi poradzić, a nie żalić się i oczekiwać... Nie wiem w sumie czego. - przyznała w końcu, przymykając na moment powieki, czując jak znowu narastają pod nimi łzy, a bardzo nie chciała płakać. Chciała być silna, tak długo jak James był obok chciała być silna. Czas na słabość przyjdzie gdy zostanie sama.
Spojrzała na niego z pewnego rodzaju rozczuleniem gdy wytarł jej łzę z policzka, pragnąc powiedzieć tak wiele, jednocześnie nie wiedząc co to by właściwie miało być. Czy to już zakrawało o chorobę umysłu?
- Och, chciałabym żebyś marnie całował. Niestety, ja cię tego uczyłam, więc to niemożliwe. - mimo, że odpowiedziała na żart to także nie czuła się na siłach, prawdę mówiąc nie wiedząc co teraz ze sobą zrobić. Jakby całe powietrze i cały pomysł na życie uleciał z Charlotte w jednym momencie.
- James Potter
Re: Miejsce na ognisko
Pon Sie 28, 2017 8:59 pm
Nie widziała… Nie widziała ich zjawiskowych fajerwerków! Wstyd i hańba! Pochwycił jej przepraszające spojrzenie i przytrzymał marszcząc brwi. Zbliżył się pół kroku i założył ręce na piersi, mocno ściskając w dłoni butelkę i pukając o jej szyjkę jednym palcem.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę co straciłaś? – powiedział przekornym tonem – Pij, za karę! – butelka nagle wystrzeliła w jej stronę.
- A więc chciałbym pójść na jego pogrzeb – kpiący śmiech wydobył się z jego krtani przy zamkniętych ustach – Zapewniłbym mu uroczystość której nikt nie zapomni – po tych słowach i on napił się rumu. Przez chwilę nawet przeszło mu przez myśl, że Hogwart bez tego obłąkanego dziwaka byłby… nudny. Szybko jednak wygonił tę myśl ze swej głowy, przetrzepując włosy dłonią.
Zdążył już zapomnieć jakiej to wielkiej zniewagi dopuściła się Charlotte. Butelka kolejny raz wróciła do niego, a on z niemałą przykrością zauważył, że jej dno zbliża się w zastraszającym tempie. Wyjątkowo udany był ten rum. To pewnie przez te porzeczki, wiedział że można im ufać.
A potem nie wiedział nawet kiedy ja pocałował, a chwilowa przyjemność, nagle zamieniła się w dramat. Zdecydowanie oboje nie nadawali się w zastanym stanie psychicznym na przechadzki nocą lasem z butelką alkoholu. To nie mogło dobrze się skończyć.
Oboje chcieli. Oboje chcieli i mieli przez to wyrzuty sumienia. Gdzie tu sens w tym wszystkim? Czy sami naprawdę nie wiedzieli czego chcieli, czy oboje się oszukiwali?
- Lepiej komuś powiedzieć niż dusić się w środku – odparł również szeptem. Sam się właśnie uzewnętrzniał, a nie robił tego często. Jeszcze podsłuchaj jakieś wstrętne rośliny, a ostatnimi czasy James mógł przysiąc, że te się na niego uwzięły. Wczoraj patyki, później pnącza, dziś świerk, a teraz ten pieniek. To się musi skończyć jakąś fobią, już widzę te boginy… - Dusząc się nie myśli się jasno, a desperacko. Głupie pomysły przychodzą wtedy do głowy – mówił teraz trochę o sobie. O śmierci Erin tak naprawdę nie rozmawiał z nikim. Żałobę zarezerwował tylko dla siebie, a to jak bardzo napieprzył sobie w tym czasie w życiu zaczynał dostrzegać dopiero od niedawna. Niestety większości decyzji, czynów, czy słów, nie dało się już cofnąć.
- Mogę coś zrobić – stwierdził w końcu, dalej trzymając się szeptu. Oczekiwać. On naprawdę chciał jakoś pomóc. Chciał wyciągnąć Charlotte z tego dołka. Co mógł zrobić w tej chwili? Nie nawróci Nicka, nie zmieni decyzji Giotto, ale – Sprowadzę Marlene – postanowił wstając i otrzepując pobieżnie czarne ubranie po upadku. Rum tylko dopingował jego adrenalinę, a przyjemny szum w głowie podpowiadał zdradliwie, że może teraz wszystko.
Na chwilę na jego ustach nawet zagościł uśmiech. Pamiętał kiedy pierwszy raz ją pocałował, ale nigdy by się do tego nie przyznał. Była pierwszą dziewczyną na której postanowił wypróbować ten niecny zabieg. Na dworze szalała burza, a oni schowali się do piwnicy. Lotta jadła jabłko, było ich tam pełno, siedzieli na nich, a nos miała usmolony węglem. W pewnym momencie zabrał jej to jabłko z zamiarem spróbowania, ale zamiast tego cmoknął ją przeciągle w usta, przy okazji również osmalając sobie od niej nos. A potem…
Był to jednak krótki uśmiech na to wspomnienie, momentalnie przytłoczony ciemnością jaka otaczała ich w tej chwili.
Z kieszeni wyciągnął wisiorek ze Złotym Zniczem. Ten który dostał od Lily na urodziny. Przez chwilę przyglądał mu się w skupieniu. Wydawał się martwy, ale James dobrze wiedział, że drzemała w nim magia.
- To zaczarowany łańcuszek, gdy ktoś mi bliski jest w niebezpieczeństwie, zmienia kolor i pulsuje. Dostałem go od Evans – zatrzymał się na chwilę – Jestem pewny, że jakby Marlene była zagrożona, dałby mi znać – dodał. Przyjaciele byli zawsze dla niego bardzo ważni, skoro łańcuszek był z nim związany musiał to wyczuć – Tylko raz widziałem jak drżał – jego szept był bardzo cichy. Wspomnienia wróciły, a napędzające go procenty tylko wzburzały krew.
- Pójdę po nią, pewnie jest w domu i pakuje rzeczy – uciekł wzrokiem od wisiorka chowając go desperacko do kieszeni – Zobaczysz, nie zdążysz dopić tego rumu, a już będziemy z powrotem – wziął ją za rękę i pociągnął w kierunku ogniska zapominając o pieńku którego miał spalić ze wszystkimi swoimi boginami.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę co straciłaś? – powiedział przekornym tonem – Pij, za karę! – butelka nagle wystrzeliła w jej stronę.
- A więc chciałbym pójść na jego pogrzeb – kpiący śmiech wydobył się z jego krtani przy zamkniętych ustach – Zapewniłbym mu uroczystość której nikt nie zapomni – po tych słowach i on napił się rumu. Przez chwilę nawet przeszło mu przez myśl, że Hogwart bez tego obłąkanego dziwaka byłby… nudny. Szybko jednak wygonił tę myśl ze swej głowy, przetrzepując włosy dłonią.
Zdążył już zapomnieć jakiej to wielkiej zniewagi dopuściła się Charlotte. Butelka kolejny raz wróciła do niego, a on z niemałą przykrością zauważył, że jej dno zbliża się w zastraszającym tempie. Wyjątkowo udany był ten rum. To pewnie przez te porzeczki, wiedział że można im ufać.
A potem nie wiedział nawet kiedy ja pocałował, a chwilowa przyjemność, nagle zamieniła się w dramat. Zdecydowanie oboje nie nadawali się w zastanym stanie psychicznym na przechadzki nocą lasem z butelką alkoholu. To nie mogło dobrze się skończyć.
Oboje chcieli. Oboje chcieli i mieli przez to wyrzuty sumienia. Gdzie tu sens w tym wszystkim? Czy sami naprawdę nie wiedzieli czego chcieli, czy oboje się oszukiwali?
- Lepiej komuś powiedzieć niż dusić się w środku – odparł również szeptem. Sam się właśnie uzewnętrzniał, a nie robił tego często. Jeszcze podsłuchaj jakieś wstrętne rośliny, a ostatnimi czasy James mógł przysiąc, że te się na niego uwzięły. Wczoraj patyki, później pnącza, dziś świerk, a teraz ten pieniek. To się musi skończyć jakąś fobią, już widzę te boginy… - Dusząc się nie myśli się jasno, a desperacko. Głupie pomysły przychodzą wtedy do głowy – mówił teraz trochę o sobie. O śmierci Erin tak naprawdę nie rozmawiał z nikim. Żałobę zarezerwował tylko dla siebie, a to jak bardzo napieprzył sobie w tym czasie w życiu zaczynał dostrzegać dopiero od niedawna. Niestety większości decyzji, czynów, czy słów, nie dało się już cofnąć.
- Mogę coś zrobić – stwierdził w końcu, dalej trzymając się szeptu. Oczekiwać. On naprawdę chciał jakoś pomóc. Chciał wyciągnąć Charlotte z tego dołka. Co mógł zrobić w tej chwili? Nie nawróci Nicka, nie zmieni decyzji Giotto, ale – Sprowadzę Marlene – postanowił wstając i otrzepując pobieżnie czarne ubranie po upadku. Rum tylko dopingował jego adrenalinę, a przyjemny szum w głowie podpowiadał zdradliwie, że może teraz wszystko.
Na chwilę na jego ustach nawet zagościł uśmiech. Pamiętał kiedy pierwszy raz ją pocałował, ale nigdy by się do tego nie przyznał. Była pierwszą dziewczyną na której postanowił wypróbować ten niecny zabieg. Na dworze szalała burza, a oni schowali się do piwnicy. Lotta jadła jabłko, było ich tam pełno, siedzieli na nich, a nos miała usmolony węglem. W pewnym momencie zabrał jej to jabłko z zamiarem spróbowania, ale zamiast tego cmoknął ją przeciągle w usta, przy okazji również osmalając sobie od niej nos. A potem…
Był to jednak krótki uśmiech na to wspomnienie, momentalnie przytłoczony ciemnością jaka otaczała ich w tej chwili.
Z kieszeni wyciągnął wisiorek ze Złotym Zniczem. Ten który dostał od Lily na urodziny. Przez chwilę przyglądał mu się w skupieniu. Wydawał się martwy, ale James dobrze wiedział, że drzemała w nim magia.
- To zaczarowany łańcuszek, gdy ktoś mi bliski jest w niebezpieczeństwie, zmienia kolor i pulsuje. Dostałem go od Evans – zatrzymał się na chwilę – Jestem pewny, że jakby Marlene była zagrożona, dałby mi znać – dodał. Przyjaciele byli zawsze dla niego bardzo ważni, skoro łańcuszek był z nim związany musiał to wyczuć – Tylko raz widziałem jak drżał – jego szept był bardzo cichy. Wspomnienia wróciły, a napędzające go procenty tylko wzburzały krew.
- Pójdę po nią, pewnie jest w domu i pakuje rzeczy – uciekł wzrokiem od wisiorka chowając go desperacko do kieszeni – Zobaczysz, nie zdążysz dopić tego rumu, a już będziemy z powrotem – wziął ją za rękę i pociągnął w kierunku ogniska zapominając o pieńku którego miał spalić ze wszystkimi swoimi boginami.
- Ismael Blake
Re: Miejsce na ognisko
Pon Sie 28, 2017 8:59 pm
Mogła się śmiać i to bardzo szeroko, ale jeśli Black w tym momencie szukał u niej jakiegokolwiek zrozumienia, jeśli chodziło o swoje położenie i całą wymianę zdań z Pandorą, to niestety - tego nie mógł otrzymać. Na jego wywrócenie oczami posłała mu grzeczny uśmiech, jakby właśnie klepała go po główce i mówiła coś odnośnie tego, że nie ma bladego pojęcia o co mu chodzi, a także nie ma zamiaru maczać się w czymś, co najwyraźniej miało swoje korzenie dawno temu, ale skoro jemu się podobało, to hulaj dusza, piekła nie ma. Widać było, że o wiele bardziej utożsamia się w tym momencie z trzymaną przez siebie butelką Ognistej Whisky jak z bukietem chabrów uroczyście złożonych na Syriuszowym kroczu.
Zastygła na moment, kiedy to wychwyciła spojrzenie Pandory, która ta posłała jej za gryfonem. Rozejrzała się w pewnym momencie jakby kontrolnie, czy to na pewno na nią patrzy i jedno i drugie, po czym wzruszyła ramionami, bo, jakby nie patrzeć, dziewczyna spojrzała na nią zaraz po zadanym pytaniu. Co z tego, że to pytanie skierowane było do Syriusza - to ewidentnie na nią się gapiła i w pewien sposób, taki dość niezręczny i kłopotliwy, Ismael czuła się zobligowana do udzielenia odpowiedzi, a na prawdę nie chciała mieszać się do ich przyjacielskiej przepychanki.
- Niestety, kwiatki to ostatnie, czego można się po nim spodziewać. - odpowiedziała, albo raczej prychnęła, niby to oburzona, posyłając zniesmaczone spojrzenie Blackowi. No właśnie Syriuszu, a gdzie kwiatki dla niej? I DLA MNIE? Zdawało się mówić... ba! wołać o pomstę do nieba, to jej spojrzenie załączone do powyższej, karcącej deklaracji. Co prawda Blake nie była kimś, kto zielsko lubił, nie mówiąc już o tym, że raczej zaliczała wszystkie kwiaty do nieprzydatnych chwastów, których bukiet co najwyżej służył jej za broń lub straszak.
Kopać? Kochać? Łapać? Gdyby Ismael chociaż odrobinę wczuwała się w ten nieistniejący związek, czy nić absurdalnego (nie)porozumienia między nią, a Blackiem, gdyby chociaż w jakikolwiek sposób sankcjonowała złożony na jej ustach dnia dzisiejszego pocałunek - czyli jeśli byłaby głupią gąską, a nie była, bo była wściekłą wiewiórą, to może by się nawet przejęła tym, co właśnie padło z ust jasnowłosej. Może zakręciłoby się jej w głowie z wrażenia, a serce ścisnęłoby się boleśnie, uprzednio trzepocząc niczym u podlotki. Ale zamiast tego jej usta dotknęły szyjki butelki, bo rudowłosa stwierdziła, że w zaistniałej sytuacji, potrzeba jej o wiele więcej alkoholu.
Zastygła na moment, kiedy to wychwyciła spojrzenie Pandory, która ta posłała jej za gryfonem. Rozejrzała się w pewnym momencie jakby kontrolnie, czy to na pewno na nią patrzy i jedno i drugie, po czym wzruszyła ramionami, bo, jakby nie patrzeć, dziewczyna spojrzała na nią zaraz po zadanym pytaniu. Co z tego, że to pytanie skierowane było do Syriusza - to ewidentnie na nią się gapiła i w pewien sposób, taki dość niezręczny i kłopotliwy, Ismael czuła się zobligowana do udzielenia odpowiedzi, a na prawdę nie chciała mieszać się do ich przyjacielskiej przepychanki.
- Niestety, kwiatki to ostatnie, czego można się po nim spodziewać. - odpowiedziała, albo raczej prychnęła, niby to oburzona, posyłając zniesmaczone spojrzenie Blackowi. No właśnie Syriuszu, a gdzie kwiatki dla niej? I DLA MNIE? Zdawało się mówić... ba! wołać o pomstę do nieba, to jej spojrzenie załączone do powyższej, karcącej deklaracji. Co prawda Blake nie była kimś, kto zielsko lubił, nie mówiąc już o tym, że raczej zaliczała wszystkie kwiaty do nieprzydatnych chwastów, których bukiet co najwyżej służył jej za broń lub straszak.
Kopać? Kochać? Łapać? Gdyby Ismael chociaż odrobinę wczuwała się w ten nieistniejący związek, czy nić absurdalnego (nie)porozumienia między nią, a Blackiem, gdyby chociaż w jakikolwiek sposób sankcjonowała złożony na jej ustach dnia dzisiejszego pocałunek - czyli jeśli byłaby głupią gąską, a nie była, bo była wściekłą wiewiórą, to może by się nawet przejęła tym, co właśnie padło z ust jasnowłosej. Może zakręciłoby się jej w głowie z wrażenia, a serce ścisnęłoby się boleśnie, uprzednio trzepocząc niczym u podlotki. Ale zamiast tego jej usta dotknęły szyjki butelki, bo rudowłosa stwierdziła, że w zaistniałej sytuacji, potrzeba jej o wiele więcej alkoholu.
- Charlotte Macmillan
Re: Miejsce na ognisko
Pon Sie 28, 2017 10:03 pm
Piła za karę, myśląc, że gdyby tylko takie kary dostawała w życiu, wszystkie dni w domu byłyby o wiele łatwiejsze. Piła później, także bez polecenia ze strony Jamesa, czując, że butelka aż błaga aby stać się pustą. Ale sama nie była zdolna do tego czynu, chciała zachować chociaż odrobinę jasności umysłu, dlatego też dzieliła się tym porzeczkowym cudem z Jamesem bez żadnego skrzywienia czy słowa protestu.
Zastanawiała się przez moment jak to możliwe, że pragnęła dwóch rzeczy, osób, jednocześnie, jak to możliwe, że w życiu można było znaleźć się w momencie, kiedy nie było dobrego wyboru, kiedy każda decyzja i każdy ruch był zły i sprawiał ból. Zastanawiała się jak szybko pogodzi się z odejściem Giotto, z jego zimnym pożegnaniem, które nim tak naprawdę nie było. Uścisk tylko z jej strony, zero spojrzeń, zero uśmiechów, zero słów. Jak gdyby tylko ona z ich dwójki coś czuła, jakby Giotto nigdy tak naprawdę nie wierzył w to, co jej mówił gdy spędzali razem czas.
Dokładała sobie sama, decydując się na ucieczkę z myśli o Giotto, pozwalając pijanemu umysłowi zamknąć furtkę z jego imieniem, klucz trzymając bardzo mocno w garści aby nic ani nikt nie otworzył tych drzwi. Wiedziała, że chociaż dopiero co zniknął należało zrewidować swoje obietnice, uczucia, wiedziała, że jej własne myśli zasiały ziarno niepewności w kontekście tego co czuł względem Charlotte.
Wysłuchała spokojnie Jamesa, chociaż spokój był wyłącznie względny. Daleko mu było do realnego istnienia, namacalnego.
- Mówisz to z doświadczenia? - zapytała cicho, drżącą dłonią ujmując palce Jamesa. Pierwszy raz zdawało jej się, że był gotów powiedzieć coś o uczuciach związanych ze śmiercią Erin. Nigdy nie naciskała na niego, nigdy też od tamtego czasu naprawdę ze sobą nie rozmawiali. Do dzisiaj. Chciała żeby wiedział, że jeśli potrzebuje wyrzucić z siebie to wszystko, to ona tutaj jest, siedzi obok i nigdzie nie zamierzała się zabrać, nie wiedząc w sumie czy miałaby gdzie. I czy by chciała. Wątpiła aby w tym momencie istniało dla niej jakieś lepsze miejsce i lepsze towarzystwo. Ten las i James dawali Charlotte intymną przestrzeń na mierzenie się ze wszystkim, od czego w ciągu dnia człowiek się odganiał.
Jakaś dziwna gula narosła jednak w jej gardle gdy usłyszała od kogo jest wisiorek widniejący w dłoni Jamesa. Wcale nie była zazdrosna. Po pierwsze nie miała ku temu podstaw, po drugie wiedziała co kiedyś między nimi było, jak James szalał za Evans, po trzecie wcale nie była zazdrosna. Tylko coś nieprzyjemnie ją zakuło i zabrało na moment możliwość normalnego oddechu. Ale zazdrość? Daleko jej do niej było. A przynajmniej chciała aby to była prawda.
- James, poczekaj. - nie potrafiła przestawić się z szeptu na normalny głos i dopiero przy drugiej próbie udało jej się wydobyć z krtani coś, co przypominało tonację i głośność jakiej Lotta używała w codziennych wypowiedziach. - Poczekaj. - pociągnęła go za rękę, zmuszając tym samym aby się zatrzymał i na nią spojrzał. - Po pierwsze nigdzie nie pójdziesz sam. Jeśli sądzisz, że pozwolę jedynej bliskiej osobie, o której bezpieczeństwo nie muszę się obecnie martwić pójść gdzieś w nieznane i utracić to poczucie to jesteś idiotą. - tu zdobyła się na lekki uśmiech w kierunku Rogacza, jak gdyby wcale nie próbowała go przed chwilą obrazić, jakby stwierdzała fakt. - Po drugie pójdziemy jej szukać, ale... Poczekajmy. Skoro znicz nie daje znaków to może rzeczywiście jest bezpieczna? - czy ona naprawdę w to wierzyła? - Marlene jest pomysłowa, jeśli coś by się działo to by dała znak. Tak czy inaczej zamierzałam pójść po nią, ale wiesz, tak w granicach rozsądku czasowego. Nie wcześniej niż dwie godziny przed terminem, który wyznaczyła. - tym razem to Charlotte próbowała wszystko obrócić w żart, spróbować rozśmieszyć Jamesa i odciągnąć jego myśli od nagłej podróży po McKinnon. Wiedziała, że chce to zrobić dla niej. Tym bardziej chciała mieć pewność, że żadna decyzja Jamesa nie jest pochopna, a jego stan nie będzie przeszkodą jeśli, nie dopuść do tego Merlinie, pojawi się konieczność użycia różdżek.
Zastanawiała się przez moment jak to możliwe, że pragnęła dwóch rzeczy, osób, jednocześnie, jak to możliwe, że w życiu można było znaleźć się w momencie, kiedy nie było dobrego wyboru, kiedy każda decyzja i każdy ruch był zły i sprawiał ból. Zastanawiała się jak szybko pogodzi się z odejściem Giotto, z jego zimnym pożegnaniem, które nim tak naprawdę nie było. Uścisk tylko z jej strony, zero spojrzeń, zero uśmiechów, zero słów. Jak gdyby tylko ona z ich dwójki coś czuła, jakby Giotto nigdy tak naprawdę nie wierzył w to, co jej mówił gdy spędzali razem czas.
Dokładała sobie sama, decydując się na ucieczkę z myśli o Giotto, pozwalając pijanemu umysłowi zamknąć furtkę z jego imieniem, klucz trzymając bardzo mocno w garści aby nic ani nikt nie otworzył tych drzwi. Wiedziała, że chociaż dopiero co zniknął należało zrewidować swoje obietnice, uczucia, wiedziała, że jej własne myśli zasiały ziarno niepewności w kontekście tego co czuł względem Charlotte.
Wysłuchała spokojnie Jamesa, chociaż spokój był wyłącznie względny. Daleko mu było do realnego istnienia, namacalnego.
- Mówisz to z doświadczenia? - zapytała cicho, drżącą dłonią ujmując palce Jamesa. Pierwszy raz zdawało jej się, że był gotów powiedzieć coś o uczuciach związanych ze śmiercią Erin. Nigdy nie naciskała na niego, nigdy też od tamtego czasu naprawdę ze sobą nie rozmawiali. Do dzisiaj. Chciała żeby wiedział, że jeśli potrzebuje wyrzucić z siebie to wszystko, to ona tutaj jest, siedzi obok i nigdzie nie zamierzała się zabrać, nie wiedząc w sumie czy miałaby gdzie. I czy by chciała. Wątpiła aby w tym momencie istniało dla niej jakieś lepsze miejsce i lepsze towarzystwo. Ten las i James dawali Charlotte intymną przestrzeń na mierzenie się ze wszystkim, od czego w ciągu dnia człowiek się odganiał.
Jakaś dziwna gula narosła jednak w jej gardle gdy usłyszała od kogo jest wisiorek widniejący w dłoni Jamesa. Wcale nie była zazdrosna. Po pierwsze nie miała ku temu podstaw, po drugie wiedziała co kiedyś między nimi było, jak James szalał za Evans, po trzecie wcale nie była zazdrosna. Tylko coś nieprzyjemnie ją zakuło i zabrało na moment możliwość normalnego oddechu. Ale zazdrość? Daleko jej do niej było. A przynajmniej chciała aby to była prawda.
- James, poczekaj. - nie potrafiła przestawić się z szeptu na normalny głos i dopiero przy drugiej próbie udało jej się wydobyć z krtani coś, co przypominało tonację i głośność jakiej Lotta używała w codziennych wypowiedziach. - Poczekaj. - pociągnęła go za rękę, zmuszając tym samym aby się zatrzymał i na nią spojrzał. - Po pierwsze nigdzie nie pójdziesz sam. Jeśli sądzisz, że pozwolę jedynej bliskiej osobie, o której bezpieczeństwo nie muszę się obecnie martwić pójść gdzieś w nieznane i utracić to poczucie to jesteś idiotą. - tu zdobyła się na lekki uśmiech w kierunku Rogacza, jak gdyby wcale nie próbowała go przed chwilą obrazić, jakby stwierdzała fakt. - Po drugie pójdziemy jej szukać, ale... Poczekajmy. Skoro znicz nie daje znaków to może rzeczywiście jest bezpieczna? - czy ona naprawdę w to wierzyła? - Marlene jest pomysłowa, jeśli coś by się działo to by dała znak. Tak czy inaczej zamierzałam pójść po nią, ale wiesz, tak w granicach rozsądku czasowego. Nie wcześniej niż dwie godziny przed terminem, który wyznaczyła. - tym razem to Charlotte próbowała wszystko obrócić w żart, spróbować rozśmieszyć Jamesa i odciągnąć jego myśli od nagłej podróży po McKinnon. Wiedziała, że chce to zrobić dla niej. Tym bardziej chciała mieć pewność, że żadna decyzja Jamesa nie jest pochopna, a jego stan nie będzie przeszkodą jeśli, nie dopuść do tego Merlinie, pojawi się konieczność użycia różdżek.
- Peter Pettigrew
Re: Miejsce na ognisko
Sro Sie 30, 2017 11:55 am
| start!
Obawiałem się tego dnia. Nadchodził szybkimi krokami, w końcu niemiłosiernie nadszedł, prawie minął, a ja? Poniekąd wariowałem. Choć pragnąłem usilnie trzymać się myśli, że wcale nie kończyło się coś więcej niż tylko szkoła... A może aż szkoła? Tego nie miało być, a za to mieliśmy wkroczyć w prawdziwie dorosłe życie. Nie wiem, ale mnie to jakoś przerastało.
Merlinie, ale nie o szkołę tu chodziło! Ani o to, czy odnajdę się w świecie dorosłych... Chodziło o mnie i moich przyjaciół. Bo mieliśmy przetrwać, prawda? Ja, Łapa, Rogacz i Lunatyk, co nie? Byliśmy nierozerwalną całością… Byliśmy! Musieliśmy być! Inaczej to wszystko nie miałoby sensu, nic nie miałoby sensu.
A mimo to każdy kolejny dzień – z ostatnich dni spędzonych w Hogwarcie – był niczym pochód pogrzebowy. Pełen nostalgicznych wspomnień, utęsknienia, okryty – skrupulatnie niczym peleryną niewidką – pożegnaniem. Tylko że to pożegnanie nie było niewidoczne. Miałem wrażenie, że wylewało się ze mnie każdą komórką mojego ciała, swoje apogeum nakreślając wyraźnie podczas kolacji. A może w pociągu? To właśnie na stacji King’s Cross nasze drogi miały się rozejść. To tam właśnie miała nastąpić pustka. Biel w dzienniku. Może pusta kartka, a potem? Reszta niezapisanych stronic, bo nie miało mnie już być. Jakoś nie wyobrażałem sobie życia bez swoich kumpli.
Jakoś nie wyobrażałem sobie życia bez swoich kumpli – ta myśl pojawiła się ponownie w mojej głowie, kiedy me nogi niechętnie przekroczyły próg skromnego domu Pettigrew na obrzeżach Londynu. Mama pracowała, nie było jej, więc samotnie przemierzyłem wyciszone komnaty, zasiadłem bezradny przed swoim biurkiem i nań się oparłem, jakby miało mnie ochronić przed upadkiem, bądź też zapewnić dobrą drzemkę. Dobre sobie…
Z odrętwienia – a może to już był sen? – nie wyrwał mnie powrót matki. Ciche, aczkolwiek natrętne, jakby zniecierpliwione, postukiwanie w szybę. W pierwszej chwili serce zaczęło mi walić jak szalone, ale opamiętałem swój organizm, kiedy tylko ujrzałem Merlina, sowę Pottera. Opamiętałem… On – znaczy mój organizm – raczej wyrwał się z przerażenia, by wpaść w kolejną przesadną reakcję – niezdrowe, gdyż szaleńcze wręcz, podniecenie zmieszane z niewysłowioną radością.
Przygody życia Huncwotów się jeszcze nie kończyły. Należało na powrót otworzyć książkę i zapisać kolejne stronice przygód czwórki przyjaciół. Przecież to logiczne, że nie mogły nie zostać zapisane. Jakby to wyglądało? Toć to się nie godziło, szczególnie że mieliśmy jeszcze wiele planów do zrealizowania i tyle lat życia przed sobą! Miałem aby nadzieję, że Jamesowi nie spodobało się na tyle podpalenie dormitorium, by rozciągnąć swe ambicje na podpalenie całej szkoły.
Nie wiem, czy przybyłem za wcześnie, czy może za późno. Powitałem państwo Potter, po czym ruszyłem za dom, gdzie zazwyczaj się spotykaliśmy. Nigdzie nie dostrzegłem Jamesa, ani Lupina. Istnienie jakiejkolwiek imprezy potwierdzało jednak tlące się ognisko, kilka butelek oraz Syriusz w towarzystwie Ismael i Pandory, której obecność mnie zaskoczyła. Czyżby chłopaki robili sobie żarty z biednej dziewczyny? Z tego, co wiedziałem, jeszcze dziś żywiliśmy do niej raczej negatywne uczucia.
– Hej, wam! Siriusly, gdzie reszta? – przywitałem się ożywiony i zaraz zadałem pytanie, kiedy już podszedłem bliżej niewielkiej grupki. Widok sponiewieranego kolegi w żaden sposób mnie nie zaskoczył. Sytuacji nie zmieniłby nawet fakt, gdyby uciążliwie krwawił albo choćby się dławił. Plus, jego towarzyszki zdawały się być raczej podirytowane, aniżeli przejęte jego stanem. – Przyniosłem ci brandy. Jeszcze trochę, a moje zapasy po ojcu się skończą… – stwierdziłem jakby z nostalgią, choć nie z tęsknoty za zmarłym ojcem. Było minęło. Plus, byłem raczej zdania, że chwile nakręcane z moimi przyjaciółmi były warte każdej ceny.
Obawiałem się tego dnia. Nadchodził szybkimi krokami, w końcu niemiłosiernie nadszedł, prawie minął, a ja? Poniekąd wariowałem. Choć pragnąłem usilnie trzymać się myśli, że wcale nie kończyło się coś więcej niż tylko szkoła... A może aż szkoła? Tego nie miało być, a za to mieliśmy wkroczyć w prawdziwie dorosłe życie. Nie wiem, ale mnie to jakoś przerastało.
Merlinie, ale nie o szkołę tu chodziło! Ani o to, czy odnajdę się w świecie dorosłych... Chodziło o mnie i moich przyjaciół. Bo mieliśmy przetrwać, prawda? Ja, Łapa, Rogacz i Lunatyk, co nie? Byliśmy nierozerwalną całością… Byliśmy! Musieliśmy być! Inaczej to wszystko nie miałoby sensu, nic nie miałoby sensu.
A mimo to każdy kolejny dzień – z ostatnich dni spędzonych w Hogwarcie – był niczym pochód pogrzebowy. Pełen nostalgicznych wspomnień, utęsknienia, okryty – skrupulatnie niczym peleryną niewidką – pożegnaniem. Tylko że to pożegnanie nie było niewidoczne. Miałem wrażenie, że wylewało się ze mnie każdą komórką mojego ciała, swoje apogeum nakreślając wyraźnie podczas kolacji. A może w pociągu? To właśnie na stacji King’s Cross nasze drogi miały się rozejść. To tam właśnie miała nastąpić pustka. Biel w dzienniku. Może pusta kartka, a potem? Reszta niezapisanych stronic, bo nie miało mnie już być. Jakoś nie wyobrażałem sobie życia bez swoich kumpli.
Jakoś nie wyobrażałem sobie życia bez swoich kumpli – ta myśl pojawiła się ponownie w mojej głowie, kiedy me nogi niechętnie przekroczyły próg skromnego domu Pettigrew na obrzeżach Londynu. Mama pracowała, nie było jej, więc samotnie przemierzyłem wyciszone komnaty, zasiadłem bezradny przed swoim biurkiem i nań się oparłem, jakby miało mnie ochronić przed upadkiem, bądź też zapewnić dobrą drzemkę. Dobre sobie…
***
Z odrętwienia – a może to już był sen? – nie wyrwał mnie powrót matki. Ciche, aczkolwiek natrętne, jakby zniecierpliwione, postukiwanie w szybę. W pierwszej chwili serce zaczęło mi walić jak szalone, ale opamiętałem swój organizm, kiedy tylko ujrzałem Merlina, sowę Pottera. Opamiętałem… On – znaczy mój organizm – raczej wyrwał się z przerażenia, by wpaść w kolejną przesadną reakcję – niezdrowe, gdyż szaleńcze wręcz, podniecenie zmieszane z niewysłowioną radością.
Przygody życia Huncwotów się jeszcze nie kończyły. Należało na powrót otworzyć książkę i zapisać kolejne stronice przygód czwórki przyjaciół. Przecież to logiczne, że nie mogły nie zostać zapisane. Jakby to wyglądało? Toć to się nie godziło, szczególnie że mieliśmy jeszcze wiele planów do zrealizowania i tyle lat życia przed sobą! Miałem aby nadzieję, że Jamesowi nie spodobało się na tyle podpalenie dormitorium, by rozciągnąć swe ambicje na podpalenie całej szkoły.
***
Nie wiem, czy przybyłem za wcześnie, czy może za późno. Powitałem państwo Potter, po czym ruszyłem za dom, gdzie zazwyczaj się spotykaliśmy. Nigdzie nie dostrzegłem Jamesa, ani Lupina. Istnienie jakiejkolwiek imprezy potwierdzało jednak tlące się ognisko, kilka butelek oraz Syriusz w towarzystwie Ismael i Pandory, której obecność mnie zaskoczyła. Czyżby chłopaki robili sobie żarty z biednej dziewczyny? Z tego, co wiedziałem, jeszcze dziś żywiliśmy do niej raczej negatywne uczucia.
– Hej, wam! Siriusly, gdzie reszta? – przywitałem się ożywiony i zaraz zadałem pytanie, kiedy już podszedłem bliżej niewielkiej grupki. Widok sponiewieranego kolegi w żaden sposób mnie nie zaskoczył. Sytuacji nie zmieniłby nawet fakt, gdyby uciążliwie krwawił albo choćby się dławił. Plus, jego towarzyszki zdawały się być raczej podirytowane, aniżeli przejęte jego stanem. – Przyniosłem ci brandy. Jeszcze trochę, a moje zapasy po ojcu się skończą… – stwierdziłem jakby z nostalgią, choć nie z tęsknoty za zmarłym ojcem. Było minęło. Plus, byłem raczej zdania, że chwile nakręcane z moimi przyjaciółmi były warte każdej ceny.
- James Potter
Re: Miejsce na ognisko
Czw Sie 31, 2017 8:51 pm
Ismael nawet nie zwróciła uwagi na Mohera który postanowił zrobić sobie z niej leżankę. Zbyt zajęta była butelką i wymierzaniem dwuznacznych spojrzeń w kierunku pozostałej dwójki. Nijak podobało się to Moherowi, liczył na jakąś pieszczotę, mały gest, który pokazałby fretkowatemu, że wszyscy ludzie są jego. Wtem na horyzoncie pokazał się ktoś nowy. Peter. Bardzo dobrze pamiętał jego zapach, a jeszcze lepiej sekret który ukrywał ten szczurkowaty kolega Jamesa. Niby to z całkowita obojętnością zeskoczył z kolan Ismael i skierował swe dumne łapy w kierunku Glizdogona. Stanął kilka kroków przed nim i oblizał się zamaszyście mierząc go swoim kocim spojrzeniem, które mówiło mniej więcej coś takiego: Wiesz kto tu na kim łapę trzyma, co nie?
Czy to nie właśnie dlatego odtrącił Lily? By nie dać sobie szansy na taką słabość? By nie widziała go w stanie w którym nie dawał sobie rady? Dobrze wiedział, że gdyby byli dalej blisko byłoby to nie do ukrycia. A nie taki był James Potter. On przecież był silny, nie do zburzenia, czyż nie? A przynajmniej tak chciał by go widziano.
A teraz siedział tu naprzeciwko Charlotte, otaczała ich przejmująca cisza przerywana jedynie jednostajnym cykaniem świerszczy i od czasu do czasu pohukiwaniem sowy. Mimo iż nie odeszli daleko od ogniska, nie było znad niego nic słychać, a ciemność która otaczała tylko ich dwoje stała się swoista klatką w którą James sam się właśnie zapędził. Długo milczał wbijając wzrok w jej dłoń otulającą jego palce. Serce waliło mu jak oszalałe, dudniło tak mocno, że nawet Charlie musiała je słyszeć. Chciał jakoś uciec od tej rozmowy. Chociaż czasami wydawało mu się, że już sobie z tym wszystkim poradził, to gdy tylko myśli o Erin zamieniały się w głośno wypowiedziane słowa ogarniał go paraliż.
I co tu zrobić? Może jakoś uda mu się z tego wywinąć? Zachować kamienną twarz? Obrócić w żart? Cokolwiek. Cokolwiek by się nie złamać.
- Chyba tak… - wyszeptał prawie bezgłośnie, a dreszcz przeszył jego ciało. I to by było na tyle w kwestii niezłomnego Jamesa Pottera. Procenty przejęły nad nim kontrolę, a tragedia na nowo opanowała jego myśli – Ogromnie mi jej brakuje – wydusił, a jego dłoń automatycznie powędrowała po łańcuszek od Lily. Widział jak drży tyko raz. W dzień śmierci Erin. I nie mógł zrobić nic, nawet nie zdołał jej znaleźć. Czy wierzył, że zacząłby pulsować, gdyby coś niedobrego działo się z Marlene? Trochę tak, ale nim by się do niej udał przecież jego spanikowane myśli kazałyby najpierw sprawdzić, czy nie chodzi o rodziców, o Lily, Syriusza… Taki był jego mankament. Tylko drżał i wprowadzał w człowieku zamęt. A mimo to ciągle miał go przy sobie. Dziękował za niego Evans i nienawidził ją za ten dar jednocześnie.
Szybko znalazł sobie swoisty sposób na ukojenie swej paranoi. Nie zdołał uratować Erin, ale przecież mógł pomóc Charlotte. Znajdzie Marlene, przyprowadzi ją tu całą i zdrową, a Lotta będzie spokojniejsza. Uczepił się tej myśli jak ostatniej deski ratunku i pociągnął dziewczynę w stronę ogniska.
Nie docierały do niego jej nawoływania by poczekał, albo po prostu nie chciał ich słyszeć. Dopiero gdy szarpnęła go za rękę i zmusiła by na nią spojrzał, trochę się opamiętał. Słuchał jej z zaciśniętymi ustami. Nie chciał by szła z nim, wolał by została w bezpiecznym miejscu, szczególnie po groźbie Rosiera o której na szczęście nie miała pojęcia. Otworzył nawet usta by zaprotestować, ale jej nie przerwał. Postanowił, że gdy wrócą nad ognisko, a Marlene dalej nie będzie, sam niepostrzeżenie wykradnie się na jej poszukiwania. Wiedział, że jego gadanina nic by się nie zdała. Macmillan była uparta, nie raz przychodziło mu się z nią spierać, wiedział że musi ją wziąć sposobem i tak zamierzał zrobić.
- Dobrze… Dwie godziny przed północą – skłamał zdając sobie sprawę, że nie ma nawet pojęcia która jest właściwie godzina. Nie nosił zegarka, szczęśliwi czasu nie liczą, jak to mówią, chociaż szczęśliwy już nie był od dawna. Nie słynął z punktualności, a myśl, że w dorosłym życiu może powinien to zmienić, ciągle odkładał na dalszy plan. Wrócił się kilka kroków po pieniek o którym nagle sobie przypomniał, a gdy go podnosił, w górę wzbiła się chmara świetlików.
Czy to nie właśnie dlatego odtrącił Lily? By nie dać sobie szansy na taką słabość? By nie widziała go w stanie w którym nie dawał sobie rady? Dobrze wiedział, że gdyby byli dalej blisko byłoby to nie do ukrycia. A nie taki był James Potter. On przecież był silny, nie do zburzenia, czyż nie? A przynajmniej tak chciał by go widziano.
A teraz siedział tu naprzeciwko Charlotte, otaczała ich przejmująca cisza przerywana jedynie jednostajnym cykaniem świerszczy i od czasu do czasu pohukiwaniem sowy. Mimo iż nie odeszli daleko od ogniska, nie było znad niego nic słychać, a ciemność która otaczała tylko ich dwoje stała się swoista klatką w którą James sam się właśnie zapędził. Długo milczał wbijając wzrok w jej dłoń otulającą jego palce. Serce waliło mu jak oszalałe, dudniło tak mocno, że nawet Charlie musiała je słyszeć. Chciał jakoś uciec od tej rozmowy. Chociaż czasami wydawało mu się, że już sobie z tym wszystkim poradził, to gdy tylko myśli o Erin zamieniały się w głośno wypowiedziane słowa ogarniał go paraliż.
I co tu zrobić? Może jakoś uda mu się z tego wywinąć? Zachować kamienną twarz? Obrócić w żart? Cokolwiek. Cokolwiek by się nie złamać.
- Chyba tak… - wyszeptał prawie bezgłośnie, a dreszcz przeszył jego ciało. I to by było na tyle w kwestii niezłomnego Jamesa Pottera. Procenty przejęły nad nim kontrolę, a tragedia na nowo opanowała jego myśli – Ogromnie mi jej brakuje – wydusił, a jego dłoń automatycznie powędrowała po łańcuszek od Lily. Widział jak drży tyko raz. W dzień śmierci Erin. I nie mógł zrobić nic, nawet nie zdołał jej znaleźć. Czy wierzył, że zacząłby pulsować, gdyby coś niedobrego działo się z Marlene? Trochę tak, ale nim by się do niej udał przecież jego spanikowane myśli kazałyby najpierw sprawdzić, czy nie chodzi o rodziców, o Lily, Syriusza… Taki był jego mankament. Tylko drżał i wprowadzał w człowieku zamęt. A mimo to ciągle miał go przy sobie. Dziękował za niego Evans i nienawidził ją za ten dar jednocześnie.
Szybko znalazł sobie swoisty sposób na ukojenie swej paranoi. Nie zdołał uratować Erin, ale przecież mógł pomóc Charlotte. Znajdzie Marlene, przyprowadzi ją tu całą i zdrową, a Lotta będzie spokojniejsza. Uczepił się tej myśli jak ostatniej deski ratunku i pociągnął dziewczynę w stronę ogniska.
Nie docierały do niego jej nawoływania by poczekał, albo po prostu nie chciał ich słyszeć. Dopiero gdy szarpnęła go za rękę i zmusiła by na nią spojrzał, trochę się opamiętał. Słuchał jej z zaciśniętymi ustami. Nie chciał by szła z nim, wolał by została w bezpiecznym miejscu, szczególnie po groźbie Rosiera o której na szczęście nie miała pojęcia. Otworzył nawet usta by zaprotestować, ale jej nie przerwał. Postanowił, że gdy wrócą nad ognisko, a Marlene dalej nie będzie, sam niepostrzeżenie wykradnie się na jej poszukiwania. Wiedział, że jego gadanina nic by się nie zdała. Macmillan była uparta, nie raz przychodziło mu się z nią spierać, wiedział że musi ją wziąć sposobem i tak zamierzał zrobić.
- Dobrze… Dwie godziny przed północą – skłamał zdając sobie sprawę, że nie ma nawet pojęcia która jest właściwie godzina. Nie nosił zegarka, szczęśliwi czasu nie liczą, jak to mówią, chociaż szczęśliwy już nie był od dawna. Nie słynął z punktualności, a myśl, że w dorosłym życiu może powinien to zmienić, ciągle odkładał na dalszy plan. Wrócił się kilka kroków po pieniek o którym nagle sobie przypomniał, a gdy go podnosił, w górę wzbiła się chmara świetlików.
- Charlotte Macmillan
Re: Miejsce na ognisko
Czw Sie 31, 2017 9:17 pm
Palce wciąż zaciskała na dłoni Jamesa, czekając na to co powie. Chociaż nie była pewna czy jest na to gotowa. Skoro nie potrafiła poradzić sobie ze swoimi własnymi problemami to czy istniała szansa, że w jakikolwiek sposób będzie w stanie wesprzeć Pottera? Chciała w to wierzyć. Zawsze przecież lepiej radziła sobie z problemami innych, znacznie gorzej ze swoimi własnymi. Właśnie dlatego nigdy o nich nie opowiadała, zawsze trzymała je dla siebie i udawała, że jest najszczęśliwsza na świecie, każdą najmniejszą myśl zwątpienia zalewając potokiem myśli i słów, które skutecznie odciągały ją od wewnętrznych dramatów. Dzisiejszy dzień był jednak dowodem na to, że nie zawsze wszystko miała pod kontrolą, tak jak chciała to przedstawiać. Ostatnio nie miała niczego pod kontrolą i to ją skutecznie przerażało, nocą, kiedy była sama, odbierając oddech i powodując łzy.
- Nie zabrzmi to zbyt dobrze, ale zawsze będzie ci jej brakować. Pewnego dnia po prostu nauczysz się z tym żyć. - może nawet przytuliłaby Jamesa chcąc go chociaż trochę podnieść na duchu, niestety, nie miała ku temu możliwości jako, że ten zaczął biec niczym w jakimś amoku.
Nawet jeśli wciąż bała się o McKinnon i nie do końca wierzyła w to, że dziewczyna rzeczywiście jest bezpieczna to nie mogła tego pokazać Jamesowi. Nie, kiedy był w takim stanie, kiedy wystarczyło jedno słowo aby zaczął biec i szukać jej za wszelką cenę.
Gdy jednak zatrzymał się i zgodził na jej plan, odetchnęła z niemałą ulgą, ciesząc się, że może chociaż do tego czasu James przetrzeźwieje. Teraz jednak wzrokiem odprowadziła chłopaka i spojrzała na świetliki unoszące się w powietrze, z niemym zachwytem wypisanym na twarzy przyglądając się temu obrazkowi.
- Jak byłam mała wierzyłam, że słońce to tak naprawdę wielki słoik ze świetlikami. Nigdy ich nie łapałam bo bałam się, że gdy to zrobię to słońce zgaśnie, a bez względu na to jak mocno kochałam nocne niebo - nie chciałam aby słońce przeze mnie umarło. - wspomnienia powróciły, sprawiając, że na twarzy Charlotte pojawił się nikły, dosyć smutny uśmiech, bowiem wraz z tym wspomnieniem powróciło towarzyszące mu, z momentu, w którym ojciec dosyć brutalnie uświadomił jej prawdę. Pamiętała jak bardzo płakała po tym wydarzeniu. Bardziej z powodu zabicia części jej dziecięcej wyobraźni niż z fizycznego bólu spranego tyłka za takie wymysły.
- Nie zabrzmi to zbyt dobrze, ale zawsze będzie ci jej brakować. Pewnego dnia po prostu nauczysz się z tym żyć. - może nawet przytuliłaby Jamesa chcąc go chociaż trochę podnieść na duchu, niestety, nie miała ku temu możliwości jako, że ten zaczął biec niczym w jakimś amoku.
Nawet jeśli wciąż bała się o McKinnon i nie do końca wierzyła w to, że dziewczyna rzeczywiście jest bezpieczna to nie mogła tego pokazać Jamesowi. Nie, kiedy był w takim stanie, kiedy wystarczyło jedno słowo aby zaczął biec i szukać jej za wszelką cenę.
Gdy jednak zatrzymał się i zgodził na jej plan, odetchnęła z niemałą ulgą, ciesząc się, że może chociaż do tego czasu James przetrzeźwieje. Teraz jednak wzrokiem odprowadziła chłopaka i spojrzała na świetliki unoszące się w powietrze, z niemym zachwytem wypisanym na twarzy przyglądając się temu obrazkowi.
- Jak byłam mała wierzyłam, że słońce to tak naprawdę wielki słoik ze świetlikami. Nigdy ich nie łapałam bo bałam się, że gdy to zrobię to słońce zgaśnie, a bez względu na to jak mocno kochałam nocne niebo - nie chciałam aby słońce przeze mnie umarło. - wspomnienia powróciły, sprawiając, że na twarzy Charlotte pojawił się nikły, dosyć smutny uśmiech, bowiem wraz z tym wspomnieniem powróciło towarzyszące mu, z momentu, w którym ojciec dosyć brutalnie uświadomił jej prawdę. Pamiętała jak bardzo płakała po tym wydarzeniu. Bardziej z powodu zabicia części jej dziecięcej wyobraźni niż z fizycznego bólu spranego tyłka za takie wymysły.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|