- Neptune Emilie Starling
Neptune Emilie Starling [uczennica]
Sro Lis 11, 2015 8:36 pm
Imię i nazwisko: Neptune Emilie Ann Starling
Data urodzenia: 22.08.1961 r.
Czystość krwi: półkrwi
Dom w Hogwarcie: Gryffindor
Różdżka: 7 i 1/2 cala, wiśnia, włókno ze smoczego serca
Widok z Ain Eingarp:
Uśmiechnęła się do siebie delikatnie, naginając płatki narcyza wczepionego zgrabnie między dwa czerwone pąki amarylisów.
Powinna dać się ponieść, przejść przez linię określającą granice jej moralności i w końcu wykonać ruch, który pozwoli jej stanąć przed nieznanym, uruchomić pokłady ekscytacji skrywane gdzieś głęboko w jej ciele. Wzięła głęboki wdech i przykucnęła na plaży, pozwalając, by woda obmyła jej buty i delikatnie wpełzła na skórę. Jeszcze raz sprawdziła, czy wszystkie źdźbła trawy i elastyczne gałązki trzymają dość ciężką strukturę całego wianka ozdobionego czerwonymi główkami amarylisów i białymi pąkami narcyzów. Poprawiła kokardkę zrobioną z trawy i przygryzła lekko dolną wargę.
"Rzuć ten wianek, a resztą niech zajmie los, tak będzie najlepiej", mówiła do siebie w myślach, karcąc za ponowną chęć odmaszerowania z tego miejsca.
Pochyliła się nieco ku falom, które leniwie omywały piasek i położyła na wodzie swój wianek, oddając swoje życie osobiste w ręce okrutnego losu, po czym wyprostowała się i podeszła do nieznanego jej mężczyzny, który stał i czekał na nią z bukietem polnych kwiatów, uśmiechając się do niej szeroko - w jego oczach było widać, prawdziwą miłość.
Podsumowanie dotychczasowej nauki w Hogwarcie:
Emilie. Wstydzisz się?
''Jestem wiatrem w polu. Jaskółką kluczącą między chmurami. Pierwszym promieniem słońca w sierpniowy poranek. Przynoszę światło, wzniecam ogień.
I mam królicze uszy.''
Urodziłam się w sierpniu, ostatnim miesiącu żniw. Pola wtedy pustoszeją, stają się matowe, wiatr nie potrząsa kłosami, koncert zbożowych życzeń kończy się na dobre. Nie byłam szczególnie małym dzieckiem, jak opowiadała mi mama. Nie byłam też pulchna. Nie płakałam zbyt głośno, nie wierzgałam wszystkimi swoimi małymi kończynami. Byłam małym człowieczkiem, który bardzo niepewnie zapukał do drzwi swojego nowego świata.
Pomożesz mi czy nie?
Historia moich rodziców jest o wiele ciekawsza od mojej. Wiesz, oni... są dziełem przypadku. Jednego spotkania na drodze, jednego spojrzenia, jednego uśmiechu, jednego zdania. Za każdym razem, gdy matka opowiadała mi do poduszki historię ich poznania, słuchałam jej z szeroko otwartymi ustami i oczami.
To był marzec. Wiosna dobijała się do drzwi, by oznajmić zimie, że powinna się stąd wynosić jak najprędzej. Kornwalijskie łąki wybuchały feerią barw i gatunków wszelakich roślin. Krokusów, tulipanów, wrzośców, fiołków, pierwiosnków... najróżniejszych! Wtedy zazwyczaj wychodziła, żeby zebrać te cudowne skarby natury i wsunąć je do niewielkiego, błękitnego wazonu. Mieszkała z rodzicami - schorowaną matką i wiecznie zapracowanym, palącym ojcem, piszącym płytkie kryminały w tamtejszym szmatławcu. Świeże powietrze było dla niej odpoczynkiem, oderwaniem od tej szarej rzeczywistości, zdmuchiwało jej ponure myśli hen daleko poza świadomość, pozwalało odnaleźć długo wyczekiwany spokój.
On pojawił się na polu znienacka, gonił za swoim szczekającym, szalonym chartem. Łatwo można było przewidzieć katastrofę - zaabsorbowany zabawą chart staranował drobną Roanę Starling. Pech wziął, że poprzedniego dnia padał deszcz, więc ziemia absolutnie nie była sucha. Wiesz, co to znaczy, prawda? Ubrudzona spódnica i nadszarpnięty honor kornwalijskiej damy.
-Pomożesz mi czy nie?! - zapytała go tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mężczyzna o jasnej twarzy pokrapianej milionami drobnych piegów i włosach koloru dojrzałych marchwi, bezzwłocznie podał dłoń kobiecie i, chociaż był wbity w ziemię z wrażenia, pomógł jej wstać.
Wiesz, jak to jest, kiedy ludzie się w sobie zakochują? Świat zwalnia, wiatr przestaje wiać, zegarki się psują, ptaki zatrzymują lot, wszystko dookoła mówi ci, że to jest właśnie ten moment w twoim życiu, którego nie miałeś prawa przegapić. To był właśnie ich moment. Długo oczekiwany, ale... obfitujący też w wielkie problemy.
Szanowny pan Amadeus Diggory był szlachcicem, zaś panna Roana Starling była dzieckiem krwi mugolskiej.
Ich romans kwitł dosłownie w oczach! W ciągu dwóch lat ich dusze stały się jednością, przestali widzieć przyszłość jako dwie odrębne ścieżki; ona złączyła się w jedną, ich wspólną. Doskonale wiedzieli, co będą robić po ślubie, który planowali za plecami swoich rodzin. Ale, drogi panie Diggory, jak długo można ukrywać, że ma się na boku kobietę, skoro cała twoja rodzina oczekuje od ciebie ożenku z inną, taką z o wiele lepszym statusem i usytuowaniem społecznym? Niedługo, oj, niedługo.
Koniec końców pan Diggory został wydziedziczony. Jednak rodzina nie odwróciła się od niego tak całkowicie. To on odwrócił się od nich.
Ona ma z tyłu pomponik!
Zapomniałam wspomnieć, że byłam drugą córką owego państwa. Nie wiem, jak o nich mówić. Moja matka nigdy nie stała się panią Diggory, nie mogła się nią stać. Rodzice, Państwo Starling, też jakoś odepchnęli ją od siebie, kiedy dowiedzieli się, że jest w ciąży z nieślubnym dzieckiem.
To wszystko było tak strasznie poplątane, wyobrażasz sobie?
Nie mogli zrobić praktycznie nic, żeby móc to naprawić. I chociaż byli ze sobą bardzo szczęśliwi, to wszelkie profity płynące z kontaktu z rodzinami, zupełnie zniknęły.
Ledwo zdążyli przenieść się do niewielkiej chatki na obrzeżach Derbyshire, a Roana Starling urodziła swoją pierwszą córkę - Solveig. Dwa lata później przyszłam na świat ja. Nie, ja już nie byłam dziełem przypadku. Byłam zaplanowana od A do Z. Wcześniej trzeba kupić pieluszki, wyjąć ze schowka kołyskę po Sol, przygotować kocyki i grzechotki.
Nie wysłali nas do szkoły dla mugoli, wymieniali się między sobą obowiązkiem uczenia nas wszystkich podstawowych rzeczy, które mogły zaliczyć nas do grupy "dzieci mniej więcej wyuczonych". Marudziłyśmy, że nie chcemy czytać, liczyć tych głupich wykałaczek i uczyć się wierszyków na pamięć. Ubóstwiałyśmy za to zabawę. Ojciec brał nas za dom i pozwalał się wyszaleć, wynajdując nam to coraz bardziej barwne gry. Każda z nich niosła jednak za sobą jakiś morał. Jedną z najbardziej banalnych gier, która najbardziej zapadła mi w pamięć, były króliki. Sol kucała na ziemie, kuląc się tak mocno, jak tylko mogła, a ja kicałam sobie przez nią w najlepsze. Mogłyśmy się tak bawić godzinami. Szturchać się, śmiać się wniebogłosy, żartować do woli.
Mogłyśmy być wolne.
A jeśli o wolności mowa...
- Ona ma z tyłu pomponik! - zawołała Solveig któregoś razu, kiedy matka siedziała przy nas w ogrodzie.
To nie był pomponik, tylko króliczy omyk. Zabawne, co? Pierwszy odzew moich magicznych zdolności. Rodzice się przerazili, bo do tej pory (miałyśmy już jakieś sześć lat!) żadna z nas nie pokwapiła się pokazać im, że jednak jesteśmy córkami czarodzieja. Mój pisk był niesamowity, kiedy to zobaczyłam. Ganiali mnie po całym domu, żeby tyko złapać i uspokoić. Ogonek szybko zniknął, a zaraz po tym zdarzeniu ucichła moja magia.
Coś ty zrobiła, Emilie?
Doszła do głosu dopiero jakoś przed moimi jedenastymi urodzinami. Wybuchnęła mocą absolutnie niekontrolowaną, ale jakże użyteczną dla mnie! Zawsze kochałam wszelkiej maści rośliny. Były integralną częścią naszego domu - jabłoń, czereśnia i grusza w ogrodzie, różane krzewy, z których ojciec tworzył domowe olejki (zawsze miał rękę do eliksirów), grządki obsypane przeróżnymi ozdobnymi kwiatami, które potem lądowały w zgrabnym błękitnym wazoniku w kuchni. Matka dbała o to, by ich zapach zalewał cały dom.
W życiu takiego dziecka przychodzi w końcu czas na przygody, zdobywanie szczytów (albo chociaż pagórków), węszenie po nieznanych kątach i gonitwa za wiatrem.
Niedaleko naszego domu był las. Zawsze oskarżony przez rodziców o to, że jest niezbadany i niebezpieczny. Teoretycznie był poza naszym zasięgiem, bo rodzice zakazali nam się do niego zbliżać. Ale on... on mnie wołał. W nocy budził mnie kołysankami śpiewanymi przez wiatr tańczący między liśćmi, w dzień kusił drżącymi, ciężkimi gałęziami bzu i dzikiej róży. Kora skrzypiała, korzenie przedzierały się przez ziemię, jakby chciał złapać mnie za kostkę i poprowadzić.
W końcu nie wytrzymałam. Pewnej nocy, gdy księżyc wisiał na niebie w całej swojej okrągłej okazałości, najzwyczajniej w świecie wstałam z łóżka, założyłam swoje małe kaloszki w korytarzu i wyszłam, nikogo przy tym nie alarmując. Nie przerażała mnie noc, która nadawała drzewom kształt wielkich potworów z pokracznie wykręconymi kończynami. Rośliny otulały mnie całą swoją istotą, jakbym od początku była częścią ich świata. Chodziłam między nimi, dotykając drobnymi dłońmi chropowatych pni, miękko owłosionych liści, cienkich gałązek, kłujących igieł...
Moja dziecięca euforia została jednak brutalnie przez coś przerwana, bo - jak to się mówi - licho nie śpi. Owym lichem był wilkołak. Dzisiaj z ogromną pewnością mogę stwierdzić, że to przed nim próbowali ostrzec mnie rodzice.
W gruncie rzeczy niewiele pamiętam od momentu, w którym zobaczyłam jego owłosiony, przebrzydły pysk. Gonił za mną, a ja uciekałam, jakby po piętach kąsały mnie języki ognia. Pechowe potknięcie było tylko kwestią kilku krótkich chwil.
Obudziłam się następnego dnia, kiedy rodzice z całych sił próbowali rozerwać klosz gałęzi nade mną. To, co widziały moje oczy, przechodziło ludzkie wyobrażenie o florze. Drzewa ułożyły się w coś, co z powodzeniem można było nazwać "kopułą ochronną" - gałęzie oplotły moje ciało, zostawiając przy tym spory kawałek przestrzeni na oddech, korzenie stały pionowo, pełniły idealną rolę mechanizmu obronnego.
- Coś ty zrobiła, Emilie?! - krzyczał przerażony ojciec, za nim piszczała ze strachu matka.
Wybuchy mają to do siebie, że są krótkie i rzadkie, ale przy tym absolutnie spektakularne. Nigdy więcej rośliny nie stanęły w mojej obronie, nigdy więcej nie potrafiłam zmusić ich do uległości, ale... zostawiło to ślad, który wywęszył pewien czarodziej i postanowił wykorzystać na swoją korzyść.
Oh, jeszcze jedno. Po tym całym zdarzeniu przeprowadziliśmy się do Londynu. Nie wiem, dlaczego nie zrobiliśmy tego wcześniej. W każdym razie teraz ojcu było znacznie bliżej do Ministerstwa Magii i Departamentu Tajemnic, w którym pracował. Wspominałam już, że patrzyli tam na niego jak na tego najgorszego? Odciętą, zatrutą gałąź krzewu Diggory'ch? Tak, a propos - ojciec nigdy nie powiedział mi, że był częścią tej rodziny.
We wrześniu rozpoczął się rok szkolny. Nadszedł czas na kupienie nowych szat, książek (Sol oddała mi swoje stare), różdżki, sowy (Rumianka), piór, pergaminów, kociołków... ogólnie rzecz mówiąc - wszystkiego, co było potrzebne takiemu małemu smarkowi, by z impetem rozpocząć przygodę w Hogwarcie
Zielarstwo było integralną częścią mnie. Wszystkie książki (te o magicznej florze znałam niemal na pamięć. Czytałam je wszędzie – przy śniadaniu, na nudniejszych zajęciach (witajcie, szlabany!), przy obiedzie, kolacji, w czasie przerw, na błoniach, na schodach i w sowiarni. I o ile Astronomia, Historia magii i później Numerologia wchodziły mi do głowy jak siekierą przez drzewo, to Zielarstwo i Eliksiry były dla mnie bułką z masłem. Opieka nad roślinami w cieplarni, wykorzystywanie teoretycznej wiedzy z książek i przeobrażanie jej w praktykę, były dla mnie sprawą banalną. I to była jedyna rzecz, która wyszła mi od tak naprawdę. Na sumach zaliczyłam je na Wybitny.
Ojciec to podłapał. Moja wiedza wybiegała poza granice standardowej wiedzy wynoszonej ze szkoły, co od razu w pewnym stopniu stawiało mnie wyżej w hierarchii ludzi znających się na swojej pasji. Zaproponował mi wspólne badania nad diabelskimi sidłami. Do tej pory były to rośliny najmniej poznane, a co za tym idzie - najbardziej tajemnicze i... siejące postrach wśród czarodziejów. Oboje stwierdziliśmy, że jeśli będziemy skrupulatnie studiować ich budowę, rozwój i zachowanie, a potem pokażemy to wszystko czarodziejom, dołożymy się do zredukowania strachu przed nieznanym.
Przykładowy Post:
Jej zaplecze tradycjonalne, w tym bardzo staroświeckim ujęciu, było dość ubogie. Matka nigdy nie trzymała się zasad, które wpajano młodym szlachciankom, ojciec porzucił wszelkie szlacheckie korzenie, więc i nawet od niego nigdy nie usłyszała słowa o tym, jak powinna zachowywać się i prezentować swoją rodzinę młoda dama. Była wychowywana w Kornwalii, gdzie ludzie nie kłaniali się przed sobą, nie unosili brody, patrząc na nieprzyjaciela, żyli wolnością. Dlatego Emilie była tak otwarta w kontaktach z innymi, empatia również nie była jej obca.
Ignatius poruszył tę stronę jej osobowości, która nigdy nie pozwoliłaby odejść człowiekowi sprawiającemu wrażenie zagubionego. Chciała mu pomóc, chociaż sama postanowiła porzucić ten temat, by nie okazać się wstrętną kobietą wścibiającą nos tam, gdzie nie trzeba. Może w trakcie ich rozmowy wszystko wyjdzie na jaw?
Rozglądała się po planszy, czasami unosząc wzrok na niego i zatrzymując się na jego oczach. Coś musiało być w powiedzeniu, że są one zwierciadłem duszy. Pomimo swojego pogubienia, które, takie miała wrażenie, zdawało maleć, był naprawdę uroczy w prostocie swojego zachowania. Ciągnie swój do swego.
Jej brwi uniosły się wysoko, a zielone tęczówki zabłysnęły niebezpiecznie jak tylko mężczyzna rozpoczął temat brutalności swojego brata względem niewinnej planszy szachów.
- Tak się znęcać nad figurkami? - westchnęła cicho, a jej palec powędrował do grzywy konia, by musnąć ją nieznacznie. Cofnęła ją ku sobie, gdy koń się obruszył. - Najwyraźniej mają traumatyczne wspomnienia z nim związane. Słuchają się bez oporów? Na ich miejscu dawno zaczęłabym strajkować. - zachichotała pod nosem, ale nie trwało to długo, ponieważ Ignatius przejął całą jej uwagę jednym pytaniem. - Spotkaliśmy się już kiedyś?
Zamrugała kilkakrotnie, jakby to miało jej pomóc w wertowaniu wspomnień w jej głowie. Zaczęła się prawdziwa gonitwa między latami, miesiącami i dniami pełnymi wyrwanych kartek z kalendarza. Ignatius Fawley... Ignatius... Fawley...
Spojrzała na niego z rysującym się zaskoczeniem na twarzy i nerwowym gestem odgarnęła z czoła, ciemno rudy kosmyk włosów . Czy to możliwe?
- To nie ciebie pani profesor usadziła na szlabanie z zielarstwa, kiedy stłukłeś kulę z ostatnim egzemplarzem skrzeloziela? - uśmiechnęła się zakłopotana. - Nie wiem, czy to na pewno ty, ale szlaban był niesprawiedliwy, bo kulę stłukli Ślizgoni... w każdym razie to akurat wiem, bo stałam niedaleko. To były moje ostatnie zajęcia nadobowiązkowe z zielarstwa w tym semestrze.
Na zielarstwo przychodziła zawsze, kiedy miała czas wolny. Nawet, jeśli miały to być zajęcia z młodszymi klasami. Dostawała jakieś przyjemne zadanie i stawała sobie przy bocznym stoliku, by móc je wykonać. Nie przeszkadzała w zajęciach, nie rozpraszała uczniów... a przynajmniej bardzo się starała.
A dlaczego właściwie zapamiętała to dziwne wydarzenie? Bo to ona potem musiała sprzątać to skrzeloziele. Bez dokładnego przyrządzenia, zielona, zwarta struktura rośliny robiła się mazista i bardzo nieprzyjemna w dotyku. Do końca dnia musiała czyścić dłonie z klejącego kisielu ze skrzeloziela!
Data urodzenia: 22.08.1961 r.
Czystość krwi: półkrwi
Dom w Hogwarcie: Gryffindor
Różdżka: 7 i 1/2 cala, wiśnia, włókno ze smoczego serca
Widok z Ain Eingarp:
Uśmiechnęła się do siebie delikatnie, naginając płatki narcyza wczepionego zgrabnie między dwa czerwone pąki amarylisów.
Powinna dać się ponieść, przejść przez linię określającą granice jej moralności i w końcu wykonać ruch, który pozwoli jej stanąć przed nieznanym, uruchomić pokłady ekscytacji skrywane gdzieś głęboko w jej ciele. Wzięła głęboki wdech i przykucnęła na plaży, pozwalając, by woda obmyła jej buty i delikatnie wpełzła na skórę. Jeszcze raz sprawdziła, czy wszystkie źdźbła trawy i elastyczne gałązki trzymają dość ciężką strukturę całego wianka ozdobionego czerwonymi główkami amarylisów i białymi pąkami narcyzów. Poprawiła kokardkę zrobioną z trawy i przygryzła lekko dolną wargę.
"Rzuć ten wianek, a resztą niech zajmie los, tak będzie najlepiej", mówiła do siebie w myślach, karcąc za ponowną chęć odmaszerowania z tego miejsca.
Pochyliła się nieco ku falom, które leniwie omywały piasek i położyła na wodzie swój wianek, oddając swoje życie osobiste w ręce okrutnego losu, po czym wyprostowała się i podeszła do nieznanego jej mężczyzny, który stał i czekał na nią z bukietem polnych kwiatów, uśmiechając się do niej szeroko - w jego oczach było widać, prawdziwą miłość.
Podsumowanie dotychczasowej nauki w Hogwarcie:
Emilie. Wstydzisz się?
''Jestem wiatrem w polu. Jaskółką kluczącą między chmurami. Pierwszym promieniem słońca w sierpniowy poranek. Przynoszę światło, wzniecam ogień.
I mam królicze uszy.''
Urodziłam się w sierpniu, ostatnim miesiącu żniw. Pola wtedy pustoszeją, stają się matowe, wiatr nie potrząsa kłosami, koncert zbożowych życzeń kończy się na dobre. Nie byłam szczególnie małym dzieckiem, jak opowiadała mi mama. Nie byłam też pulchna. Nie płakałam zbyt głośno, nie wierzgałam wszystkimi swoimi małymi kończynami. Byłam małym człowieczkiem, który bardzo niepewnie zapukał do drzwi swojego nowego świata.
Pomożesz mi czy nie?
Historia moich rodziców jest o wiele ciekawsza od mojej. Wiesz, oni... są dziełem przypadku. Jednego spotkania na drodze, jednego spojrzenia, jednego uśmiechu, jednego zdania. Za każdym razem, gdy matka opowiadała mi do poduszki historię ich poznania, słuchałam jej z szeroko otwartymi ustami i oczami.
To był marzec. Wiosna dobijała się do drzwi, by oznajmić zimie, że powinna się stąd wynosić jak najprędzej. Kornwalijskie łąki wybuchały feerią barw i gatunków wszelakich roślin. Krokusów, tulipanów, wrzośców, fiołków, pierwiosnków... najróżniejszych! Wtedy zazwyczaj wychodziła, żeby zebrać te cudowne skarby natury i wsunąć je do niewielkiego, błękitnego wazonu. Mieszkała z rodzicami - schorowaną matką i wiecznie zapracowanym, palącym ojcem, piszącym płytkie kryminały w tamtejszym szmatławcu. Świeże powietrze było dla niej odpoczynkiem, oderwaniem od tej szarej rzeczywistości, zdmuchiwało jej ponure myśli hen daleko poza świadomość, pozwalało odnaleźć długo wyczekiwany spokój.
On pojawił się na polu znienacka, gonił za swoim szczekającym, szalonym chartem. Łatwo można było przewidzieć katastrofę - zaabsorbowany zabawą chart staranował drobną Roanę Starling. Pech wziął, że poprzedniego dnia padał deszcz, więc ziemia absolutnie nie była sucha. Wiesz, co to znaczy, prawda? Ubrudzona spódnica i nadszarpnięty honor kornwalijskiej damy.
-Pomożesz mi czy nie?! - zapytała go tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mężczyzna o jasnej twarzy pokrapianej milionami drobnych piegów i włosach koloru dojrzałych marchwi, bezzwłocznie podał dłoń kobiecie i, chociaż był wbity w ziemię z wrażenia, pomógł jej wstać.
Wiesz, jak to jest, kiedy ludzie się w sobie zakochują? Świat zwalnia, wiatr przestaje wiać, zegarki się psują, ptaki zatrzymują lot, wszystko dookoła mówi ci, że to jest właśnie ten moment w twoim życiu, którego nie miałeś prawa przegapić. To był właśnie ich moment. Długo oczekiwany, ale... obfitujący też w wielkie problemy.
Szanowny pan Amadeus Diggory był szlachcicem, zaś panna Roana Starling była dzieckiem krwi mugolskiej.
Ich romans kwitł dosłownie w oczach! W ciągu dwóch lat ich dusze stały się jednością, przestali widzieć przyszłość jako dwie odrębne ścieżki; ona złączyła się w jedną, ich wspólną. Doskonale wiedzieli, co będą robić po ślubie, który planowali za plecami swoich rodzin. Ale, drogi panie Diggory, jak długo można ukrywać, że ma się na boku kobietę, skoro cała twoja rodzina oczekuje od ciebie ożenku z inną, taką z o wiele lepszym statusem i usytuowaniem społecznym? Niedługo, oj, niedługo.
Koniec końców pan Diggory został wydziedziczony. Jednak rodzina nie odwróciła się od niego tak całkowicie. To on odwrócił się od nich.
Ona ma z tyłu pomponik!
Zapomniałam wspomnieć, że byłam drugą córką owego państwa. Nie wiem, jak o nich mówić. Moja matka nigdy nie stała się panią Diggory, nie mogła się nią stać. Rodzice, Państwo Starling, też jakoś odepchnęli ją od siebie, kiedy dowiedzieli się, że jest w ciąży z nieślubnym dzieckiem.
To wszystko było tak strasznie poplątane, wyobrażasz sobie?
Nie mogli zrobić praktycznie nic, żeby móc to naprawić. I chociaż byli ze sobą bardzo szczęśliwi, to wszelkie profity płynące z kontaktu z rodzinami, zupełnie zniknęły.
Ledwo zdążyli przenieść się do niewielkiej chatki na obrzeżach Derbyshire, a Roana Starling urodziła swoją pierwszą córkę - Solveig. Dwa lata później przyszłam na świat ja. Nie, ja już nie byłam dziełem przypadku. Byłam zaplanowana od A do Z. Wcześniej trzeba kupić pieluszki, wyjąć ze schowka kołyskę po Sol, przygotować kocyki i grzechotki.
Nie wysłali nas do szkoły dla mugoli, wymieniali się między sobą obowiązkiem uczenia nas wszystkich podstawowych rzeczy, które mogły zaliczyć nas do grupy "dzieci mniej więcej wyuczonych". Marudziłyśmy, że nie chcemy czytać, liczyć tych głupich wykałaczek i uczyć się wierszyków na pamięć. Ubóstwiałyśmy za to zabawę. Ojciec brał nas za dom i pozwalał się wyszaleć, wynajdując nam to coraz bardziej barwne gry. Każda z nich niosła jednak za sobą jakiś morał. Jedną z najbardziej banalnych gier, która najbardziej zapadła mi w pamięć, były króliki. Sol kucała na ziemie, kuląc się tak mocno, jak tylko mogła, a ja kicałam sobie przez nią w najlepsze. Mogłyśmy się tak bawić godzinami. Szturchać się, śmiać się wniebogłosy, żartować do woli.
Mogłyśmy być wolne.
A jeśli o wolności mowa...
- Ona ma z tyłu pomponik! - zawołała Solveig któregoś razu, kiedy matka siedziała przy nas w ogrodzie.
To nie był pomponik, tylko króliczy omyk. Zabawne, co? Pierwszy odzew moich magicznych zdolności. Rodzice się przerazili, bo do tej pory (miałyśmy już jakieś sześć lat!) żadna z nas nie pokwapiła się pokazać im, że jednak jesteśmy córkami czarodzieja. Mój pisk był niesamowity, kiedy to zobaczyłam. Ganiali mnie po całym domu, żeby tyko złapać i uspokoić. Ogonek szybko zniknął, a zaraz po tym zdarzeniu ucichła moja magia.
Coś ty zrobiła, Emilie?
Doszła do głosu dopiero jakoś przed moimi jedenastymi urodzinami. Wybuchnęła mocą absolutnie niekontrolowaną, ale jakże użyteczną dla mnie! Zawsze kochałam wszelkiej maści rośliny. Były integralną częścią naszego domu - jabłoń, czereśnia i grusza w ogrodzie, różane krzewy, z których ojciec tworzył domowe olejki (zawsze miał rękę do eliksirów), grządki obsypane przeróżnymi ozdobnymi kwiatami, które potem lądowały w zgrabnym błękitnym wazoniku w kuchni. Matka dbała o to, by ich zapach zalewał cały dom.
W życiu takiego dziecka przychodzi w końcu czas na przygody, zdobywanie szczytów (albo chociaż pagórków), węszenie po nieznanych kątach i gonitwa za wiatrem.
Niedaleko naszego domu był las. Zawsze oskarżony przez rodziców o to, że jest niezbadany i niebezpieczny. Teoretycznie był poza naszym zasięgiem, bo rodzice zakazali nam się do niego zbliżać. Ale on... on mnie wołał. W nocy budził mnie kołysankami śpiewanymi przez wiatr tańczący między liśćmi, w dzień kusił drżącymi, ciężkimi gałęziami bzu i dzikiej róży. Kora skrzypiała, korzenie przedzierały się przez ziemię, jakby chciał złapać mnie za kostkę i poprowadzić.
W końcu nie wytrzymałam. Pewnej nocy, gdy księżyc wisiał na niebie w całej swojej okrągłej okazałości, najzwyczajniej w świecie wstałam z łóżka, założyłam swoje małe kaloszki w korytarzu i wyszłam, nikogo przy tym nie alarmując. Nie przerażała mnie noc, która nadawała drzewom kształt wielkich potworów z pokracznie wykręconymi kończynami. Rośliny otulały mnie całą swoją istotą, jakbym od początku była częścią ich świata. Chodziłam między nimi, dotykając drobnymi dłońmi chropowatych pni, miękko owłosionych liści, cienkich gałązek, kłujących igieł...
Moja dziecięca euforia została jednak brutalnie przez coś przerwana, bo - jak to się mówi - licho nie śpi. Owym lichem był wilkołak. Dzisiaj z ogromną pewnością mogę stwierdzić, że to przed nim próbowali ostrzec mnie rodzice.
W gruncie rzeczy niewiele pamiętam od momentu, w którym zobaczyłam jego owłosiony, przebrzydły pysk. Gonił za mną, a ja uciekałam, jakby po piętach kąsały mnie języki ognia. Pechowe potknięcie było tylko kwestią kilku krótkich chwil.
Obudziłam się następnego dnia, kiedy rodzice z całych sił próbowali rozerwać klosz gałęzi nade mną. To, co widziały moje oczy, przechodziło ludzkie wyobrażenie o florze. Drzewa ułożyły się w coś, co z powodzeniem można było nazwać "kopułą ochronną" - gałęzie oplotły moje ciało, zostawiając przy tym spory kawałek przestrzeni na oddech, korzenie stały pionowo, pełniły idealną rolę mechanizmu obronnego.
- Coś ty zrobiła, Emilie?! - krzyczał przerażony ojciec, za nim piszczała ze strachu matka.
Wybuchy mają to do siebie, że są krótkie i rzadkie, ale przy tym absolutnie spektakularne. Nigdy więcej rośliny nie stanęły w mojej obronie, nigdy więcej nie potrafiłam zmusić ich do uległości, ale... zostawiło to ślad, który wywęszył pewien czarodziej i postanowił wykorzystać na swoją korzyść.
Oh, jeszcze jedno. Po tym całym zdarzeniu przeprowadziliśmy się do Londynu. Nie wiem, dlaczego nie zrobiliśmy tego wcześniej. W każdym razie teraz ojcu było znacznie bliżej do Ministerstwa Magii i Departamentu Tajemnic, w którym pracował. Wspominałam już, że patrzyli tam na niego jak na tego najgorszego? Odciętą, zatrutą gałąź krzewu Diggory'ch? Tak, a propos - ojciec nigdy nie powiedział mi, że był częścią tej rodziny.
We wrześniu rozpoczął się rok szkolny. Nadszedł czas na kupienie nowych szat, książek (Sol oddała mi swoje stare), różdżki, sowy (Rumianka), piór, pergaminów, kociołków... ogólnie rzecz mówiąc - wszystkiego, co było potrzebne takiemu małemu smarkowi, by z impetem rozpocząć przygodę w Hogwarcie
Zielarstwo było integralną częścią mnie. Wszystkie książki (te o magicznej florze znałam niemal na pamięć. Czytałam je wszędzie – przy śniadaniu, na nudniejszych zajęciach (witajcie, szlabany!), przy obiedzie, kolacji, w czasie przerw, na błoniach, na schodach i w sowiarni. I o ile Astronomia, Historia magii i później Numerologia wchodziły mi do głowy jak siekierą przez drzewo, to Zielarstwo i Eliksiry były dla mnie bułką z masłem. Opieka nad roślinami w cieplarni, wykorzystywanie teoretycznej wiedzy z książek i przeobrażanie jej w praktykę, były dla mnie sprawą banalną. I to była jedyna rzecz, która wyszła mi od tak naprawdę. Na sumach zaliczyłam je na Wybitny.
Ojciec to podłapał. Moja wiedza wybiegała poza granice standardowej wiedzy wynoszonej ze szkoły, co od razu w pewnym stopniu stawiało mnie wyżej w hierarchii ludzi znających się na swojej pasji. Zaproponował mi wspólne badania nad diabelskimi sidłami. Do tej pory były to rośliny najmniej poznane, a co za tym idzie - najbardziej tajemnicze i... siejące postrach wśród czarodziejów. Oboje stwierdziliśmy, że jeśli będziemy skrupulatnie studiować ich budowę, rozwój i zachowanie, a potem pokażemy to wszystko czarodziejom, dołożymy się do zredukowania strachu przed nieznanym.
Przykładowy Post:
Jej zaplecze tradycjonalne, w tym bardzo staroświeckim ujęciu, było dość ubogie. Matka nigdy nie trzymała się zasad, które wpajano młodym szlachciankom, ojciec porzucił wszelkie szlacheckie korzenie, więc i nawet od niego nigdy nie usłyszała słowa o tym, jak powinna zachowywać się i prezentować swoją rodzinę młoda dama. Była wychowywana w Kornwalii, gdzie ludzie nie kłaniali się przed sobą, nie unosili brody, patrząc na nieprzyjaciela, żyli wolnością. Dlatego Emilie była tak otwarta w kontaktach z innymi, empatia również nie była jej obca.
Ignatius poruszył tę stronę jej osobowości, która nigdy nie pozwoliłaby odejść człowiekowi sprawiającemu wrażenie zagubionego. Chciała mu pomóc, chociaż sama postanowiła porzucić ten temat, by nie okazać się wstrętną kobietą wścibiającą nos tam, gdzie nie trzeba. Może w trakcie ich rozmowy wszystko wyjdzie na jaw?
Rozglądała się po planszy, czasami unosząc wzrok na niego i zatrzymując się na jego oczach. Coś musiało być w powiedzeniu, że są one zwierciadłem duszy. Pomimo swojego pogubienia, które, takie miała wrażenie, zdawało maleć, był naprawdę uroczy w prostocie swojego zachowania. Ciągnie swój do swego.
Jej brwi uniosły się wysoko, a zielone tęczówki zabłysnęły niebezpiecznie jak tylko mężczyzna rozpoczął temat brutalności swojego brata względem niewinnej planszy szachów.
- Tak się znęcać nad figurkami? - westchnęła cicho, a jej palec powędrował do grzywy konia, by musnąć ją nieznacznie. Cofnęła ją ku sobie, gdy koń się obruszył. - Najwyraźniej mają traumatyczne wspomnienia z nim związane. Słuchają się bez oporów? Na ich miejscu dawno zaczęłabym strajkować. - zachichotała pod nosem, ale nie trwało to długo, ponieważ Ignatius przejął całą jej uwagę jednym pytaniem. - Spotkaliśmy się już kiedyś?
Zamrugała kilkakrotnie, jakby to miało jej pomóc w wertowaniu wspomnień w jej głowie. Zaczęła się prawdziwa gonitwa między latami, miesiącami i dniami pełnymi wyrwanych kartek z kalendarza. Ignatius Fawley... Ignatius... Fawley...
Spojrzała na niego z rysującym się zaskoczeniem na twarzy i nerwowym gestem odgarnęła z czoła, ciemno rudy kosmyk włosów . Czy to możliwe?
- To nie ciebie pani profesor usadziła na szlabanie z zielarstwa, kiedy stłukłeś kulę z ostatnim egzemplarzem skrzeloziela? - uśmiechnęła się zakłopotana. - Nie wiem, czy to na pewno ty, ale szlaban był niesprawiedliwy, bo kulę stłukli Ślizgoni... w każdym razie to akurat wiem, bo stałam niedaleko. To były moje ostatnie zajęcia nadobowiązkowe z zielarstwa w tym semestrze.
Na zielarstwo przychodziła zawsze, kiedy miała czas wolny. Nawet, jeśli miały to być zajęcia z młodszymi klasami. Dostawała jakieś przyjemne zadanie i stawała sobie przy bocznym stoliku, by móc je wykonać. Nie przeszkadzała w zajęciach, nie rozpraszała uczniów... a przynajmniej bardzo się starała.
A dlaczego właściwie zapamiętała to dziwne wydarzenie? Bo to ona potem musiała sprzątać to skrzeloziele. Bez dokładnego przyrządzenia, zielona, zwarta struktura rośliny robiła się mazista i bardzo nieprzyjemna w dotyku. Do końca dnia musiała czyścić dłonie z klejącego kisielu ze skrzeloziela!
- Colette Warp
Re: Neptune Emilie Starling [uczennica]
Pią Lis 13, 2015 10:07 pm
Witamy cie na Magicznej Kołysance, kopytkująca gazelo! <3 Łap ode mnie 10 fasol za naprawdę śliczną Kartę Postaci!
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach