- Elaine Cardamone
Elaine Cardamone [uczennica]
Pon Cze 15, 2015 2:01 pm
Imię i nazwisko: Elaine Cardamone
Data urodzenia: 6 czerwca 1962 rok
Czystość krwi: mugolska, czyli nieczysta.
Dom w Hogwarcie: Hufflepuff
Różdżka: 13 cali, wiśniowe drewno, rdzeń z sierści kelpie; to była osiemnasta różdżka, jaką sprawdziła Elaine, i dopiero ta pasowała; jest dość giętka i bardzo rzadko wypolerowana, bo Elaine notorycznie o tym zapomina
Widok z Ain Eingarp: Pragnienia to jest taka śmieszna sprawa, że się zmieniają. Bardzo często są też głupie i ich właściciel nie chce się do niech przyznać publicznie. Elaine widzi w zwierciadle siebie, w wieku mniej więcej trzydziestu, trzydziestu pięciu lat, ubraną w jakąś oficjalną szatę (kiedyś był to uniform uzdrowicielki, teraz raczej tradycyjna szata Mistrzyni Eliksirów), obejmującą odrobinę odwróconego mężczyznę (nie może dostrzec jego twarzy, która jest pokryta cieniem; obraz się porusza, Elaine gładzi mężczyznę po policzku, on ją obejmuje, i w każdej chwili się wydaje, że za sekundę mężczyzna odsłoni twarz i jego rysy będą widoczne - dlatego Elaine nie może oderwać wzroku od lustra). Za ich plecami majaczy coś, czego Elaine nie zauważyła w pierwszej chwili: regał z książkami (z jej nazwiskiem, wypisanym na grzbietach; tomiszcza traktują prawdopodobnie o eliksirach) i poustawianymi gdzieniegdzie szklanymi fiolkami i jakimiś pergaminami z pieczęciami, przypominającymi te za zdobyte stopnie naukowe albo ważne odkrycia. Bardzo banalne marzenie, bo dotyczące zwyczajnie dobrej pracy, odrobiny wkładu w rozwój nauki, dobrego partnera i spokojnego życia.
Podsumowanie dotychczasowej nauki w Hogwarcie: Ulubione przedmioty: eliksiry i transmutacja (zwykle wyrabia się na Powyżej Oczekiwań z obu), potem zaklęcia (Zadowalający; na początku kariery szkolnej miała tyle zapału, że dawała radę i na P, ale z biegiem czasu nauki zrobiło się więcej, a zaklęcia trudniejsze). Astronomię i zielarstwo zalicza tak, jak wyjdzie - zwykle na P. Z OPCMu, na którym trzeba wykazać się większą ilością sprytu i reagowania na szybko, a nie nauczenia się regułek, dostaje zwykle Z (ale w czwartej klasie skończyła z N, o czym bardzo nie lubi mówić).
W pierwszej klasie na trzeciej lekcji eliksirów wysadziła kociołek - wydawało się wtedy, że nigdy nie będzie dobra z tego przedmiotu, ale może właśnie to ją zmotywowało. Była na dwóch zajęciach z wróżbiarstwa, ale okazała się z niego tak słaba, że za namową nauczycieli zrezygnowała. W zamian poszła wtedy na opiekę nad magicznymi stworzeniami, i sama się wypisała po jednych zajęciach. Z innych spektakularnych porażek: omal nie oblała latania na miotle podczas pierwszego roku. Uważa, że dostała zaliczenie tylko dlatego, że z pozostałych przedmiotów miała przyzwoite stopnie, bo do dzisiaj Elaine nie umie latać na miotle w pozycji innej niż na przerażonego leniwca zwisającego z trzonka. Nie rozumie zasad quidditcha, nie lata, w ogóle nie odrywa stóp od ziemi. I już.
Przykładowy Post:
1 września 1973 rok
Świeczki chyba nie były na niczym zawieszone.
Elaine rozbolał kark od wpatrywania się w górę, w magiczny sufit, ale i tak ciągle wpatrywała się w unoszące się nad głowami uczniów świece, na rozedrgane płomyki i nieprzytwierdzone do niczego kawałki wosku.
Jasne, sufit był w ogóle niesamowity, ale świeczki były mugolskie, były czymś, co Elaine dobrze znała, i zaczarowanie ich wydawało się niemal profanacją.
Kiedy wreszcie oderwała wzrok od sklepienia, stwierdziła, że niewielu pierwszoroczniaków jest tak zafascynowanych, jak ona. Większość znalazła sobie już kompanów, rozmawiała przyciszonymi głosami, a na widok lewitujących świeczek i półprzezroczystych duchów nie okazywała ani odrobiny zdziwienia. Prawdopodobnie pochodzili z czarodziejskich rodzin i całe ich życie wyglądało w ten sposób. Elaine po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że znajduje się gdzieś na szkockim pustkowiu, na łasce i niełasce obcych ludzi, szaleńców z różdżkami, a sama jest zupełnie bezbronna i głupia w tym temacie. Zatęskniła za rodzicami.
Rodzice byli świetni. Nigdy nie robili problemów z tego, że Elaine była mało towarzyska, denerwowała się drobiazgami i musiała udowadniać, że jest najlepsza, nawet podczas najmniejszych zadań życia codziennego. Wspierali ją, kiedy tworzyła ogromne plany na przyszłość, spędzała całe dnie na marzeniach i uczyła się coraz to nowych rzeczy. No, dobra, czasami się denerwowali i twierdzili, że naprawdę mogłaby już zostawić książki i wyjść na dwór, ale nawet wtedy Elaine rozumiała, że to dla jej dobra. Po prostu nie rozumieli.
Jeśli już mowa o rodzicach, nie rozumieli też bałaganiarstwa i chaotyczności Elaine, która wszystko rozrzucała, czytała milion rzeczy naraz i zaczynała sto czynności w tym samym momencie. Mieli też dość ambiwalentny stosunek (tak uważała Elaine; był to jednak stosunek ambiwalentny ze stanowczą przewagą dezaprobaty) do sarkazmu i czarnego humoru.
I nie rozumieli magii, ale tego Elaine nie rozumiała również, więc nie było w tym nic dziwnego.
Czasami, myśląc o rodzicach, Elaine uważała, że odziedziczyła po nich tylko wygląd. Była tak samo kręconowłosa, drobna i blada jak mama, Etain, z pochodzenia Irlandka. Ale mama była też energiczna, przebojowa, towarzyska i bystra, znała odpowiedź na każde pytanie i nie bała się niczego. Po tacie Elaine miała ciemne włosy, nos, trochę zakrzywiony, i ciemne, prawie czarne oczy, ale tata był zaradny, gadatliwy, towarzyski i wesoły, czyli w każdym calu włoski. Żadne z nich nie było ciche, nieśmiałe, zaczytane i introwertyczne. I oboje poruszali się z jakąś gracją, a nie byli tak niezgrabni i nieostrożni jak Elaine. Tata podobno kiedyś intensywnie trenował taniec towarzyski, a Elaine potykała się o swoje własne nogi, unikając tańca jak tylko się dało.
Już patrząc po Wielkiej Sali Elaine czuła pewną obawę. Będzie musiała spędzać z tymi ludźmi - z którymiś z któregoś domu, bo nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie trafi - prawie cały swój czas. Śniadania, obiady, kolacje, i chociaż nie miała pewności, zakładała, że i sypialnie nie były jednoosobowe. Cudownie. Zero prywatności, masa kontaktów towarzyskich.
Zanim zdążyła się naprawdę zmartwić, wszyscy pierwszoklasiści zostali doprowadzeni pod stół nauczycieli, przed którym stał stołek i wysłużony, stary kapelusz. Patrząc na dorosłych, Elaine pomyślała o mnóstwie rzeczy, których się nauczy, o tajemnicach magii, poszczególnych jej dziedzinach i tym wszystkim, czego jeszcze nie wiedziała. Poczuła lekki dreszcz. To był zdecydowanie olbrzymi plus tej całej sytuacji. Współzawodniczenie z innymi uczniami również nie wydawało się takie złe.
Nie miała jeszcze pojęcia, że pokocha eliksiry i transmutacje, że zafascynuje się zaklęciami, znienawidzi OPCM (nawet kilka razy będzie płakać po co bardziej praktycznych zajęciach) i zmieni marzenia o swojej przyszłej profesji jeszcze kilkakrotnie. Nie miała pojęcia, do jakiego domu trafi. W ogóle nie miała pojęcia.
- Cardamone, Elaine!
16 maja 1976 rok
W Pokoju Wspólnym było głośno, na tyle głośno, że Elaine zebrała swoje rzeczy i wyszła. Najpierw zamierzała iść do biblioteki, ale kiedy przeszła kilka pięter, skacząc po schodach i próbując nie upuścić żadnej z książek, zmieniła zdanie. Niedługo były egzaminy i pewnie w bibliotece siedział teraz tłum ludzi, którzy zdecydowali, że jednak miło byłoby zdać. Kiedy wyobraziła sobie trzaskanie książkami, zdecydowanie zbyt głośne tłumaczenia prostych regułek i stukanie piórami o biurka, poszukała możliwie najcichszego korytarza i wspięła się na parapet. Zza okładki książki wypadł list, zapakowany w zwykłą, papierową kopertę niskiej jakości, nie w czarodziejski pergamin.
Rodzice pisywali regularnie, ale ich listy były krótsze i bardziej rzeczowe. Tęsknili, ale jednocześnie czuli, jak wiele dzieli ich i Elaine. Byli sobie obcy, ona miała swoje życie, wypełnione magią, a oni swoje, zwykłe, mugolskie, bezpieczne i wygodne. Widziała, jak podskakiwali, kiedy tylko wyjmowała różdżkę w domu (a przecież nie mogła jej używać!). Z kolei ona czuła się naga i bezbronna, kiedy odkładała ten niepozorny patyczek, i oni to również widzieli.
Okno miało idealną szerokość, więc Elaine rozsiadła się wygodnie, oparła o szybę i rozłożyła książkę. W gruncie rzeczy lubiła proces nauki, robienie notatek sprawiało jej przyjemność i nie była z tego wszystkiego taka zła. Świetnie rozwiązywała łamigłówki i wszelkie zagadki.
Tylko że to było bez sensu, bo nie potrafiła się odnaleźć w prawdziwym życiu. Obawiała się załatwiać papierkowe sprawy ("jeszcze coś napiszę nie tak"), rozmawiać z obcymi ludźmi ("co oni sobie pomyślą?") i reagować szybko (na OPCMie, na przykład). Zresztą, wszyscy dookoła byli jacyś zaradniejsi i weselsi, szybsi. Nie potrzebowali jej.
Znaczy, jasne, byli mili. Miała zawsze świetne notatki i nie zrobiła im nic złego. Ale potem zapominali o niej przy wyjściu do Hogsmead, siadali razem przy stoliku na obiedzie albo zajmowali wszystkie fotele w Pokoju Wspólnym. Przez pierwsze dwa lata Elaine była pewna, że chodziło o jej mugolskie pochodzenie...
Ale chyba nie?
Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się z niej tych wszystkich rozmyślań, i skupiła wzrok na tekście. Czas najwyższy.
Data urodzenia: 6 czerwca 1962 rok
Czystość krwi: mugolska, czyli nieczysta.
Dom w Hogwarcie: Hufflepuff
Różdżka: 13 cali, wiśniowe drewno, rdzeń z sierści kelpie; to była osiemnasta różdżka, jaką sprawdziła Elaine, i dopiero ta pasowała; jest dość giętka i bardzo rzadko wypolerowana, bo Elaine notorycznie o tym zapomina
Widok z Ain Eingarp: Pragnienia to jest taka śmieszna sprawa, że się zmieniają. Bardzo często są też głupie i ich właściciel nie chce się do niech przyznać publicznie. Elaine widzi w zwierciadle siebie, w wieku mniej więcej trzydziestu, trzydziestu pięciu lat, ubraną w jakąś oficjalną szatę (kiedyś był to uniform uzdrowicielki, teraz raczej tradycyjna szata Mistrzyni Eliksirów), obejmującą odrobinę odwróconego mężczyznę (nie może dostrzec jego twarzy, która jest pokryta cieniem; obraz się porusza, Elaine gładzi mężczyznę po policzku, on ją obejmuje, i w każdej chwili się wydaje, że za sekundę mężczyzna odsłoni twarz i jego rysy będą widoczne - dlatego Elaine nie może oderwać wzroku od lustra). Za ich plecami majaczy coś, czego Elaine nie zauważyła w pierwszej chwili: regał z książkami (z jej nazwiskiem, wypisanym na grzbietach; tomiszcza traktują prawdopodobnie o eliksirach) i poustawianymi gdzieniegdzie szklanymi fiolkami i jakimiś pergaminami z pieczęciami, przypominającymi te za zdobyte stopnie naukowe albo ważne odkrycia. Bardzo banalne marzenie, bo dotyczące zwyczajnie dobrej pracy, odrobiny wkładu w rozwój nauki, dobrego partnera i spokojnego życia.
Podsumowanie dotychczasowej nauki w Hogwarcie: Ulubione przedmioty: eliksiry i transmutacja (zwykle wyrabia się na Powyżej Oczekiwań z obu), potem zaklęcia (Zadowalający; na początku kariery szkolnej miała tyle zapału, że dawała radę i na P, ale z biegiem czasu nauki zrobiło się więcej, a zaklęcia trudniejsze). Astronomię i zielarstwo zalicza tak, jak wyjdzie - zwykle na P. Z OPCMu, na którym trzeba wykazać się większą ilością sprytu i reagowania na szybko, a nie nauczenia się regułek, dostaje zwykle Z (ale w czwartej klasie skończyła z N, o czym bardzo nie lubi mówić).
W pierwszej klasie na trzeciej lekcji eliksirów wysadziła kociołek - wydawało się wtedy, że nigdy nie będzie dobra z tego przedmiotu, ale może właśnie to ją zmotywowało. Była na dwóch zajęciach z wróżbiarstwa, ale okazała się z niego tak słaba, że za namową nauczycieli zrezygnowała. W zamian poszła wtedy na opiekę nad magicznymi stworzeniami, i sama się wypisała po jednych zajęciach. Z innych spektakularnych porażek: omal nie oblała latania na miotle podczas pierwszego roku. Uważa, że dostała zaliczenie tylko dlatego, że z pozostałych przedmiotów miała przyzwoite stopnie, bo do dzisiaj Elaine nie umie latać na miotle w pozycji innej niż na przerażonego leniwca zwisającego z trzonka. Nie rozumie zasad quidditcha, nie lata, w ogóle nie odrywa stóp od ziemi. I już.
Przykładowy Post:
1 września 1973 rok
Świeczki chyba nie były na niczym zawieszone.
Elaine rozbolał kark od wpatrywania się w górę, w magiczny sufit, ale i tak ciągle wpatrywała się w unoszące się nad głowami uczniów świece, na rozedrgane płomyki i nieprzytwierdzone do niczego kawałki wosku.
Jasne, sufit był w ogóle niesamowity, ale świeczki były mugolskie, były czymś, co Elaine dobrze znała, i zaczarowanie ich wydawało się niemal profanacją.
Kiedy wreszcie oderwała wzrok od sklepienia, stwierdziła, że niewielu pierwszoroczniaków jest tak zafascynowanych, jak ona. Większość znalazła sobie już kompanów, rozmawiała przyciszonymi głosami, a na widok lewitujących świeczek i półprzezroczystych duchów nie okazywała ani odrobiny zdziwienia. Prawdopodobnie pochodzili z czarodziejskich rodzin i całe ich życie wyglądało w ten sposób. Elaine po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że znajduje się gdzieś na szkockim pustkowiu, na łasce i niełasce obcych ludzi, szaleńców z różdżkami, a sama jest zupełnie bezbronna i głupia w tym temacie. Zatęskniła za rodzicami.
Rodzice byli świetni. Nigdy nie robili problemów z tego, że Elaine była mało towarzyska, denerwowała się drobiazgami i musiała udowadniać, że jest najlepsza, nawet podczas najmniejszych zadań życia codziennego. Wspierali ją, kiedy tworzyła ogromne plany na przyszłość, spędzała całe dnie na marzeniach i uczyła się coraz to nowych rzeczy. No, dobra, czasami się denerwowali i twierdzili, że naprawdę mogłaby już zostawić książki i wyjść na dwór, ale nawet wtedy Elaine rozumiała, że to dla jej dobra. Po prostu nie rozumieli.
Jeśli już mowa o rodzicach, nie rozumieli też bałaganiarstwa i chaotyczności Elaine, która wszystko rozrzucała, czytała milion rzeczy naraz i zaczynała sto czynności w tym samym momencie. Mieli też dość ambiwalentny stosunek (tak uważała Elaine; był to jednak stosunek ambiwalentny ze stanowczą przewagą dezaprobaty) do sarkazmu i czarnego humoru.
I nie rozumieli magii, ale tego Elaine nie rozumiała również, więc nie było w tym nic dziwnego.
Czasami, myśląc o rodzicach, Elaine uważała, że odziedziczyła po nich tylko wygląd. Była tak samo kręconowłosa, drobna i blada jak mama, Etain, z pochodzenia Irlandka. Ale mama była też energiczna, przebojowa, towarzyska i bystra, znała odpowiedź na każde pytanie i nie bała się niczego. Po tacie Elaine miała ciemne włosy, nos, trochę zakrzywiony, i ciemne, prawie czarne oczy, ale tata był zaradny, gadatliwy, towarzyski i wesoły, czyli w każdym calu włoski. Żadne z nich nie było ciche, nieśmiałe, zaczytane i introwertyczne. I oboje poruszali się z jakąś gracją, a nie byli tak niezgrabni i nieostrożni jak Elaine. Tata podobno kiedyś intensywnie trenował taniec towarzyski, a Elaine potykała się o swoje własne nogi, unikając tańca jak tylko się dało.
Już patrząc po Wielkiej Sali Elaine czuła pewną obawę. Będzie musiała spędzać z tymi ludźmi - z którymiś z któregoś domu, bo nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie trafi - prawie cały swój czas. Śniadania, obiady, kolacje, i chociaż nie miała pewności, zakładała, że i sypialnie nie były jednoosobowe. Cudownie. Zero prywatności, masa kontaktów towarzyskich.
Zanim zdążyła się naprawdę zmartwić, wszyscy pierwszoklasiści zostali doprowadzeni pod stół nauczycieli, przed którym stał stołek i wysłużony, stary kapelusz. Patrząc na dorosłych, Elaine pomyślała o mnóstwie rzeczy, których się nauczy, o tajemnicach magii, poszczególnych jej dziedzinach i tym wszystkim, czego jeszcze nie wiedziała. Poczuła lekki dreszcz. To był zdecydowanie olbrzymi plus tej całej sytuacji. Współzawodniczenie z innymi uczniami również nie wydawało się takie złe.
Nie miała jeszcze pojęcia, że pokocha eliksiry i transmutacje, że zafascynuje się zaklęciami, znienawidzi OPCM (nawet kilka razy będzie płakać po co bardziej praktycznych zajęciach) i zmieni marzenia o swojej przyszłej profesji jeszcze kilkakrotnie. Nie miała pojęcia, do jakiego domu trafi. W ogóle nie miała pojęcia.
- Cardamone, Elaine!
16 maja 1976 rok
W Pokoju Wspólnym było głośno, na tyle głośno, że Elaine zebrała swoje rzeczy i wyszła. Najpierw zamierzała iść do biblioteki, ale kiedy przeszła kilka pięter, skacząc po schodach i próbując nie upuścić żadnej z książek, zmieniła zdanie. Niedługo były egzaminy i pewnie w bibliotece siedział teraz tłum ludzi, którzy zdecydowali, że jednak miło byłoby zdać. Kiedy wyobraziła sobie trzaskanie książkami, zdecydowanie zbyt głośne tłumaczenia prostych regułek i stukanie piórami o biurka, poszukała możliwie najcichszego korytarza i wspięła się na parapet. Zza okładki książki wypadł list, zapakowany w zwykłą, papierową kopertę niskiej jakości, nie w czarodziejski pergamin.
Rodzice pisywali regularnie, ale ich listy były krótsze i bardziej rzeczowe. Tęsknili, ale jednocześnie czuli, jak wiele dzieli ich i Elaine. Byli sobie obcy, ona miała swoje życie, wypełnione magią, a oni swoje, zwykłe, mugolskie, bezpieczne i wygodne. Widziała, jak podskakiwali, kiedy tylko wyjmowała różdżkę w domu (a przecież nie mogła jej używać!). Z kolei ona czuła się naga i bezbronna, kiedy odkładała ten niepozorny patyczek, i oni to również widzieli.
Okno miało idealną szerokość, więc Elaine rozsiadła się wygodnie, oparła o szybę i rozłożyła książkę. W gruncie rzeczy lubiła proces nauki, robienie notatek sprawiało jej przyjemność i nie była z tego wszystkiego taka zła. Świetnie rozwiązywała łamigłówki i wszelkie zagadki.
Tylko że to było bez sensu, bo nie potrafiła się odnaleźć w prawdziwym życiu. Obawiała się załatwiać papierkowe sprawy ("jeszcze coś napiszę nie tak"), rozmawiać z obcymi ludźmi ("co oni sobie pomyślą?") i reagować szybko (na OPCMie, na przykład). Zresztą, wszyscy dookoła byli jacyś zaradniejsi i weselsi, szybsi. Nie potrzebowali jej.
Znaczy, jasne, byli mili. Miała zawsze świetne notatki i nie zrobiła im nic złego. Ale potem zapominali o niej przy wyjściu do Hogsmead, siadali razem przy stoliku na obiedzie albo zajmowali wszystkie fotele w Pokoju Wspólnym. Przez pierwsze dwa lata Elaine była pewna, że chodziło o jej mugolskie pochodzenie...
Ale chyba nie?
Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się z niej tych wszystkich rozmyślań, i skupiła wzrok na tekście. Czas najwyższy.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach